Od tego opowiadania wszystko się zaczęło. Kiedy administratorka jednej z mopsich stron fejsbukowych, ogłosiła halloweenowy konkurs na dokończenie opowiadania o poznańskim mopsie, postanowiłam dopisać swoją wersję. Reszta poszła niczym ogon komety. Odważyłam się napisać do końca i upublicznić swoje przemyślenia związane z ludźmi i mopsami. Dlatego dziś przekazuję Wam mój zbiór opowiadań z nadzieją, że ogrzeją kilka serc i pobudzą wyobraźnię.
Miłej lektury moja kochana Mopsokracjo.
Poznański mops
Aneta i Piotr, wprowadzili się właśnie do pięknego mieszkania w poniemieckiej kamienicy w Poznaniu. On nauczyciel matematyki a ona debiutująca pisarka. Młode i szczęśliwe małżeństwo.
Pierwsze tygodnie mijały im w niemałym stresie. Piotr próbował zaaklimatyzować się w nowym miejscu pracy, liceum ogólnokształcącym. Natomiast Aneta starała się ukończyć swoją trzecią książkę i pracowała w domu. Piotr po lekcjach w szkole udzielał prywatnych korepetycji oraz prowadził koło matematyczne. A Aneta wpadła w wir pisania i praktycznie nie opuszczała swojego pięknie urządzonego gabinetu z widokiem na ulicę. Wszystko zdawało się iść w dobrym kierunku.
Jednak pewnego wieczoru, gdy ulice zaczęły pustoszeć, Aneta zauważyła przez okno psa. Małego mopsa, który siedział smutno pod ścianą jednej z kamienic z naprzeciwka. Bez smyczy, bez obroży, wyraźnie wypatrujący swojego właściciela.
Natychmiast zbiegła z piętra, ale gdy tylko dotarła na parter i wybiegła ze swojej kamienicy na ulicę, pieska już nie było. Rozglądała się chwilę za nim, ale nie było po nim śladu. Wróciła więc do mieszkania.
Przez następne dni, sytuacja się powtarzała. Za każdym razem gdy kobieta wybiegała ze swojego budynku na zewnątrz, mały mops rozpływał się w powietrzu.
Po dwóch tygodniach nieudanych prób spotkania mopsa po przeciwnej stronie ulicy, Aneta postanowiła na niego czatować. Gdy nadszedł zmierzch, ludzie rozeszli się z ulic do swoich domów, a latarnie zaczęły rzucać swym światłem w okna, Aneta zaparzyła sobie termos z herbatą i zeszła na dół budynku. Wyszła cichutko z klatki i przycupnęła na przeciwko miejsca, w którym codziennie pojawia się smutny mops.
Dochodziła godzina 21:00 i nagle otworzyły się drzwi sklepu, przy którego witrynie siedziała Aneta. To był zegarmistrz, starszy Pan w spodniach na szelkach i w skórzanych kapciach.
— Dobry wieczór — odrzekł z uśmiechem. — Nie ukrywam, że nie spodziewałem się nikogo pod moim oknem o tej godzinie i mnie panienka przestraszyła.
Aneta wstała w popłochu i ukłoniła się starszemu mężczyźnie.
— Pan wybaczy — odrzekła. — Ale siedzę tutaj bo czekam na kogoś.
— O tej godzinie? Tutaj? — Zdziwił się zegarmistrz.
— Na psa konkretnie — odpowiedziała lekko zmieszanym głosem Aneta. — Mieszkam w tej kamienicy od niedawna, na trzecim piętrze i nieustannie widuję przez okno psa, który znika jak tutaj zbiegam…
— Psa, powiada panienka… — westchnął mężczyzna zamykając drzwi swojego zakładu, po czym pogładził swoje wąsy w zamyśleniu.
— Tutaj przy tych drzwiach pod drugiej stronie ulicy go widzę. — Wskazała palcem na kamienicę na przeciwko. — Już od dwóch tygodni. On chyba nie ma właściciela…
— Jaki pies to jest, panienka powie.
— Mops, proszę pana. Beżowy z czarną mordką.
Twarz starego zegarmistrza zbladła, a do oczu napłynął wyraźny lęk…
Jeśli ma panienka trochę wolnego czasu, chętnie opowiem tę historię przy herbacie. Może jutro w pubie Feniks?
Zgodziła się bez wahania, ponieważ czuła, że za tą opowieścią kryje się jakaś straszna tajemnica.
Następnego dnia nie mogła skupić się w pracy, kiedy zegar w holu wybił 16, czym prędzej pobiegła do domu. Po podaniu mężowi obiadu, udała się na spotkanie ze staruszkiem spotkanym poprzedniego dnia.
W środku pubu panował półmrok, a idąc przez wypełniony dymem papierosowym korytarz, kobieta nerwowym spojrzeniem wypatrywała swojego rozmówcy. Jest. Odetchnęła z ulgą. Mężczyzna siedział przy stoliku i powoli sączył piwo.
— Czego się panienka napije?, spytał nerwowo się uśmiechając.
— Earl grey z cytryną poproszę, odpowiedziała skupiając myśli tak, aby nie okazywać emocji. — Co pan wie o tym psie? Martwię się, że nie ma domu i błąka się samotnie po ulicach. Przecież może stać mu się coś złego.
— Całe zło, które mogło mu się przytrafić już go spotkało i muszę przyznać, że sam jest sobie winien.
— Jak można tak powiedzieć?! — zawołała wzburzona dziewczyna. — Przecież to niewinny pies. Jeśli pies robi coś złego, zawsze winni są ludzie!!!
— Tu muszę się z panienką zgodzić — ze smutkiem odpowiedział starzec, spoglądając na pusty kufel. — Kiedyś byłem szczęśliwym człowiekiem. Miałem piękną żonę, która dała mi największe szczęście na świecie. Miało na imię Gustaw i od razu stało się moim oczkiem w głowie. Kochałem go, jak nikogo na świecie i od razu wiedziałem, że dam mu wszystko, czego zapragnie.
Nie takiej opowieści oczekiwała dziewczyna, ale z grzeczności postanowiła nie przerywać. Jeśli da się starcowi wygadać, pewnie bardziej jej zaufa i więcej opowie o psie, o którego tak bardzo się martwiła.
— Mój syn rósł i rosła moja miłość do niego. Kiedy miał 10 lat, poprosił nas o wymarzonego psa. Wydawało się, że kocha go tak, jak my kochaliśmy jego. Na początku wszystko było dobrze, ale z czasem zauważyliśmy, że pies stał się lękliwy i zestresowany, ale najgorsze było to, że na jego ciele pojawiły się rany od ugryzień. Kiedy spytaliśmy syna, co się stało, na początku nie chciał nic powiedzieć, ale w końcu przyznał się, że wystawia psa do walk. Nie zauważyliśmy z żoną kiedy stał się egoistą i zaczął źle traktować zarówno nas, jak i swojego przyjaciela. Nie mogliśmy na to patrzeć i zgłosiliśmy to inspektorce z towarzystwa ochrony zwierząt. Kiedy do nas przyszła, czuliśmy się bardzo źle, ale wiedzieliśmy, że to jedyny sposób, żeby pies nie cierpiał. Inspektorka powiedziała, że musi dać synowi nauczkę, ale zrobi to tylko wtedy, kiedy zaświadczymy jej, że z całego serca pragniemy dobra syna i nic, ale to nic nie jest dla nas tak ważne, jak zmiana jego patrzenia na istoty słabsze od niego. Ponieważ cierpieliśmy i zżerało nas poczucie winy z powodu, że to nasza miłość spowodowała te wszystkie kłopoty, bez wahania zgodziliśmy się na jej propozycję. Wtedy stało się coś dziwnego. Poczuliśmy się tak, jakby w jednej chwili ktoś zdjął z nas cały ciężar i ta niezwykła lekkość duszy sprawiła, że aż poczuliśmy się senni. W tym momencie do domu wrócił Gustaw z psem, którego ciało pokryte było świeżymi śladami krwi. Pies skomlał i było widać, że cierpi. Na twarzy kobiety z towarzystwa ochrony zwierząt pojawił się dobrotliwy uśmiech, a na jej widok pies zaczął merdać ogonem. Podszedł do niej, jakby znali się od zawsze i skrył zakrwawiony pysk w jej dłoni. W tym momencie wszystkie jego rany zniknęły, a ciało jakby ostygło. Zaszokowani tą sytuacją chcieliśmy krzyknąć i uciec, ale głos uwiązł nam w gardłach, a ciało jakby odmówiło posłuszeństwa. Nasz syn stał przerażony ze smyczą w ręku, a na jego twarzy malował się strach i ból. Kiedy rany z ciała psa zniknęły, kobieta całkowicie zmieniła wyraz twarzy. Od tej chwili jej oblicze nabrało wyrazu nieopisanego gniewu i prawie bezgłośnie podeszła do Gustawa. Powiedziała mu, że od tej pory, każdego dnia, tak jak jego pies, będzie czuł ból samotności, strach i pragnienie, by ktoś wreszcie go pokochał. Potem pochyliła się do niego i wyszeptała mu coś do ucha. W tym momencie żarówki w domu zaczęły migać i skupiliśmy się na nich. Po chwili zorientowaliśmy się, że kobieta i nasz pies zniknęli. W pośpiechu ruszyliśmy sprawdzić, co się stało z naszym synem i wtedy dostrzegliśmy leżącą na stole kartkę, którą zaczęliśmy czytać. Z każdą kolejną literą czuliśmy, że krew zamarza nam w żyłach, a spokój zamienia się w strach. Na kartce widniało przesłanie:
Zbyt wiele miłości może zrobić wielką krzywdę. To bardzo boli tego, kto w swej naiwności liczy, że tak się nie stanie. Ponieważ jesteście dobrymi ludźmi, wasz syn otrzyma szansę. Od tej pory będzie się błąkał po mieście i szukał kogoś, komu jego los nie będzie obojętny. Jest jednak jeden warunek. Ma na to 10 lat. Jeśli w tym czasie nie spotka na swej drodze osoby o czystym sercu, która poświęci swój czas i nie okaże mu miłości, zakończy swe życie i już nigdy się nie spotkacie. Aby w pełni zrozumiał, jak złe było jego postępowanie, resztę swych dni dożyje w ciele psa. Tylko wam zawdzięcza, jakim psem będzie. Dzięki temu, możecie mieć nadzieję, że się uda. Reszta, to dzieło przypadku.
Po przeczytaniu listu, usłyszeliśmy cichutkie skomlenie i skrobanie w drzwi. Kiedy tam spojrzeliśmy, zobaczyliśmy psa, którego widziała pani pod naszą kamienicą.
— Pan chyba żartuje! Idę szukać psa. Trzeba mu pomóc, to najważniejsze! Teraz nic innego się dla mnie nie liczy. Będę go szukać aż do skutku. Choćbym miała zmarznąć, zmoknąć i nie spać do rana. Nie przyszłam tu, żeby słuchać bajek, wykrzyknęła dziewczyna wstając od stolika. Wstając poczuła, jak ze złości zakręciło jej się w głowie. Kiedy rzuciła ostatnie spojrzenie na starca zobaczyła, jak po jego pomarszczonych policzkach płyną łzy.
— Dziś mija 10 lat, powiedział starzec. Przepraszam, że zająłem panience tyle czasu.
Zdenerwowana kobieta wybiegła na ulicę i w tym momencie zobaczyła psa, jak idzie skulony ulicą. W tym momencie, przechodzący obok mężczyzna, ze złością usiłował kopnąć go i nastraszyć.
— Co pan robi?! Krzyknęła. — Tak nie można, przecież to niewinny i wystraszony pies, który potrzebuje pomocy. Na pewno się komuś zgubił. Złapała wystraszonego mopsika na ręce i pocałowała go w czoło. — Chodź, powiedziała. Teraz, kiedy nareszcie cię znalazłam, już nikt nie zrobi ci krzywdy. Mój mąż nie lubi psów, ale zmieni zdanie, kiedy Cię pozna. Piesek nieśmiało spojrzał na kobietę i polizał jej zimną dłoń. Kocham cię i zrobię dla ciebie wszystko, powiedziała i zaczęła przytulać go jeszcze mocniej.
— O, dobry człowiek. To pani piesek? Usłyszała kobiecy głos za plecami.
— Nie, szukałam go od tygodni. Ukrywał się przede mną, ale teraz już mi nie ucieknie. Teraz już nie musi się niczego bać. Nie rozumiem, jak takie cudowne stworzenie może nie mieć domu. Żaden zwierzak nie powinien trafić na ulicę.
— To prawda, odrzekła napotkana kobieta. Jest pani dobrym człowiekiem.
— Dziękuje bardzo, ale musimy już się pożegnać. Idziemy do domu na ciepłą kolację i pod kołderkę, pod którą ten jegomość odzyska wiarę w ludzi.
— Dziękuję bardzo, odpowiedziała starsza pani podając rękę na pożegnanie. Kiedy uścisnęły sobie dłonie, Anna poczuła zawrót głowy. Postawiła psa na ziemi i ukucnęła w obawie, że upadnie. Zdawało jej się, że nagle zrobiło się ciemniej i miejsce, w którym się znajdowała spowiła mgła. Obok niej stała poznana przed chwilą kobieta, a mops energicznie merdał swoim zakręconym ogonkiem. Mgła otoczyła go szczelnie, a kiedy opadła, Anna zobaczyła mężczyznę w średnim wieku, który w dłoni ściska psią smycz.
— Gustaw! — usłyszała za plecami. Kiedy się odwróciła, zobaczyła staruszka, z którym siedziała w pubie. Stał trzęsąc się ze wzruszenia, a po jego policzkach spływały łzy wielkie, jak grochy. Mężczyźni wpadli sobie w objęcia i obaj płakali rzewnymi łzami. Młodszy z nich łkając cały czas przepraszał starszego. Starszy gładząc go po blond włosach mówił cicho:
— dziękuję Anno, jesteś dobrym człowiekiem.
Anna odzyskawszy siły wstała i pytająco spojrzała na stojącą obok kobietę. Pamiętaj, aby dziecko, które w sobie nosisz kochać mądrze, a tu daję ci kogoś, komu dasz miłość bez opamiętania, powiedziała kobieta i podała Annie maleńkiego mopsika, który na jej widok zamerdał radośnie zakręconym ogonkiem. Masz czyste serce i to jest najważniejsze. Anna przytuliła go i wzruszona poszła do domu.
Leon
Rozmowa z lekarzem była dla Leona, niczym grom z jasnego nieba. Diagnoza brzmiała dla niego, jak wyrok. Kiedy lekarz powiedział mu, że przy jego nadciśnieniu nie ma szans na przeżycie operacji, całkiem się załamał. Postanowił jak najszybciej pozamykać wszystkie swoje interesy i uporządkować sprawy majątkowe, żeby nie narażać dzieci na kłopoty po swojej śmierci. Kiedy odebrał telefon od Julii, właściwie wcale nie miał ochoty z nią rozmawiać. Zgodził się na spotkanie, bo tak płakała w słuchawkę, że nawet nie zdążył jej odmówić. Umówili się na wieczorną herbatę u niego.
Kiedy zadzwonił dzwonek, Leon z niechęcią i strachem ruszył do drzwi. Nie dość, że cały świat mu się zawalił, to jeszcze będzie musiał ją pocieszać. Był zły, że się zgodził, ale nie umiał jej się postawić. Kiedy byli razem, zawsze umiała wykorzystać jego słabość. Kiedy otworzył drzwi, odskoczył do tyłu usłyszawszy szczekanie psa, który donośnie dając o sobie znać pobiegł do kuchni. Leon nawet nie zdążył dostrzec, jak wyglądał.
— A co to ma znaczyć? Zapytał zdziwiony. Nie usłyszał jednak odpowiedzi, a tylko głośne szlochanie Julki, która wchodząc do domu rzuciła mu się w ramiona i zaczęła płakać jeszcze głośniej. — Co się stało? — niechętnie zapytał Leon, ale spazmom nie było końca.
— Nie żyje, wyszlochała w końcu Julia.
— Kto nie żyje nerwowo spytał Leon.
— Adam, mój przyjaciel, odparła przez łzy Julia. Nie wiedział, kim jest Adam, ale czuł, że nawet mimo woli, powinien zapytać.
— Adam był moim sąsiadem, wyrzuciła z siebie niepytana Julka. — Znaliśmy się od pierwszego dnia, kiedy tam mieszkam. Mieliśmy chyba po pięć lat. Kiedy wprowadziliśmy się na osiedle, wszystkie dzieci poznawały się ze sobą. Graliśmy w podchody i ja się zgubiłam. Zaczęłam panikować i płakać, no i wtedy pojawił się Adam. Wziął mnie za rękę i płaczącą odprowadził do domu. Od tamtej pory byliśmy przyjaciółmi.
Julia wytarła twarz rękawem i z troską spojrzała na Leona. — Co z tobą? — Spytała zaniepokojona.
— Zostawmy to — odpowiedział mężczyzna i objąwszy ją ramieniem zaprowadził do salonu. W tej chwili do pokoju wbiegł pies i zaczął łasić się do Leona. — A to kto? Czemu przyszłaś z psem? Julka znowu wybuchła płaczem.
— Musisz mi pomóc- odpowiedziała. — To mops Adama. Ja w niedzielę lecę do pracy do Waszyngtonu i jeśli do tego czasu nie znajdę mu domu, trafi do schroniska. Adam nie miał nikogo, więc Bastian został na świecie zupełnie sam.
— Zróbmy więc herbatę i zastanowimy się nad nowym domem dla niego — powiedział z troską w głosie Leon i po raz pierwszy spojrzał na psa. Ten, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wskoczył mężczyźnie na kolana i polizał go po dłoni. Leon poczuł mocne ukłucie w sercu.
— Chodź biedaku, dam ci wody. Bastian, jakby znali się od zawsze, posłusznie zeskoczył z kolan i pomaszerował do kuchni. Julia spojrzała na nich obu i stwierdziła, że wyglądają, jakby znali się od zawsze. W tej chwili przyszedł jej do głowy nowy plan.
Bastian dostał miskę zimnej wody, a herbata parowała z dzbanka na stole.
— Może wreszcie powiesz mi, co się dzieje. Przecież widzę, że coś jest nie tak — powiedziała zatroskanym głosem kobieta.
— byłem dziś u lekarza — odparł zasmucony Leon. — Niestety nie kwalifikuję się do operacji — Powiedział, że przy moim podwyższonym ciśnieniu nie mam szans na przeżycie zabiegu. Cóż, liczyłem się z tym, ale wiesz, nadzieja umiera ostatnia.
Julia wiedziała już, że jej szatański plan musi zostać wcielony w życie. Leon usiadł na kanapie, Bastian natychmiast wskoczył mu na kolana, a Julia tonem nie znoszącym sprzeciwu powiedziała
— mam pewien plan z tym domem dla niego.
— masz kogoś konkretnego na myśli? –spytał zaciekawiony Leon. Kobieta opowiedziała mu, że zna jedną osobę, która byłaby idealnym opiekunem, bo pracuje z domu, ma duże mieszkanie w zielonej okolicy, stabilną sytuację finansową i o ogóle jest fantastycznym człowiekiem, który może stworzyć Bastianowi najlepszy dom na ziemi.
— Wobec tego musimy go tylko przekonać — powiedział Leon, który już prawie zapomniał, jak kiepski miał dzisiaj dzień.
Julia poprosiła go, żeby spróbowali zagrać role dwóch osób. Ona będzie tą, która ma stworzyć nowy dom, a on będzie tym, który ma ją przekonać. Długo rozmawiali, a ona odpierała jego argumenty. Jedne emocjami, a drugie rozsądkiem. Kłócili się, śmiali, płakali i wymieniali argumenty. Przez cały czas patrzył na nich zaciekawiony tą sytuacją Bastian, który cały czas leżał obok Leona.
— Widzisz piesku, wszystko wskazuje na to, że znaleźliśmy ci najlepszy dom pod słońcem — powiedział Leon.
— Nawet nie wiesz, jaki — odparła zaczepnie Julia.
Kiedy pili herbatę, pies nie odrywał wzroku od mężczyzny. Leżał wyciągnięty wzdłuż jego uda i podsypiał chrapiąc donośnie. Leon pogłaskał go czule i powiedział smutnym głosem:
— gdybym tylko mógł, nie oddałbym go nikomu. Szkoda, że to wszystko tak się potoczyło.
— co masz na myśli? — spytała zdziwiona tym wyznaniem Julia.
Leon opowiedział jej o dzisiejszej wizycie u lekarza, o diagnozie i rezygnacji ze wszystkiego, co zamierzał robić. Mówiąc to, wzruszył się mocno i po upływie pół godziny płakali razem. Przez cały ten czas Bastian lizał dłoń mężczyzny, jakby chciał go pocieszyć. –nie mogę, bardzo bym chciał, ale nie mogę -powiedział smutnym głosem Leon, a po policzkach płynęły mu łzy. Pies wstał, wszedł mężczyźnie na kolana i polizał go po policzku.
Mimo, że Leon nie mógł zaopiekować się psem, zgodził się, żeby ten mieszkał u niego do czasu przekonania nowego potencjalnego opiekuna i przygotowania mu wszystkiego w nowym domu. Już następnego dnia bawili się tak, jakby znali się od zawsze. Byli już na dwóch spacerach i Leon ze zdziwieniem stwierdził, że nie wie, jak mógł do tej pory żyć bez psiego przyjaciela.
Tydzień później wszystko wróciło do normy, życie nowych przyjaciół toczyło się sielankowo. Kiedy nadszedł dzień kolejnej wizyty u lekarza, Leon posmutniał na nowo. Za każdym razem, kiedy patrzył na bawiącego się beztrosko Bastiana, czuł znajome kłucie w sercu. On wiedział, wiedział, że ta sielanka niebawem się skończy.
Zapukał do gabinetu lekarza i wszedł nie czekając na odpowiedź. Lekarz przywitał go jakoś dziwnie i ze zdenerwowaniem w głosie powiedział, że muszą powtórzyć badania. Leon wiedział, że nie jest dobrze, ale miał nadzieję, że pogorszenie nie nastąpi aż tak szybko. Przecież nie dokończyli jeszcze sprawy z adopcją psa, a na tym mu najbardziej zależało. Pomyślał, że jak tylko wyjdzie z gabinetu, będzie musiał zadzwonić do przyjaciółki i przekazać jej złe wieści.
— Ile czasu mi zostało? — zapytał lekarza. Ten wyraźnie poruszony powiedział mu, że nie chce dawać złudnej nadziei i dlatego najpierw powtórzą wszystkie badania, a potem omówią wyniki. Czas dłużył się Leonowi niemiłosiernie i cały czas myślał o tym, czy zdąży do domu na popołudniowy spacer. W końcu dotarł ponownie pod gabinet i czekał, aż wyjdzie pacjent. Ponieważ czas biegł, jakby ktoś zatrzymał zegar, mężczyzna wysłał Julce wiadomość, ze nie jest dobrze, muszą pilnie porozmawiać i teraz czeka pod gabinetem.
Po wyjściu pacjenta, który był w gabinecie, lekarz chwilę wypełniał jakieś dokumenty i poprosił go do środka. Minę miał nietęgą, więc i Leon poczuł, że jego serce zabiło mocniej, a twarz zrobiła się czerwona ze zdenerwowania. Usiał na krześle i drżącym głosem poprosił lekarza o streszczenie wyników. Był tak zrezygnowany, że nawet nie spojrzał na swego rozmówcę, tylko cały czas patrzył w dół.
— Nie wiem, jak to powiedzieć panie Leonie — powiedział lekarz, drapiąc się po siwej czuprynie. — poprosiłem o powtórzenie wyników, bo trudno mi było zinterpretować te pierwsze. Leon podniósł wzrok z podłogi i pytająco spojrzał na medyka.
— Powtórzyliśmy wszystkie badania i omówiłem je z moim kolegą, który specjalizuje się w tego typu schorzeniach. Potwierdził wszystkie moje wnioski. Tak więc muszę to panu powiedzieć. Nie wiem, jak to możliwe, ale pański stan ustabilizował się na tyle, że już zarezerwowałem termin operacji. Leon zaniemówił.
— Jak to? Jak to możliwe? — zapytał dławiącym się głosem.
— Nie będę pana oszukiwał. Nie wiem. Gdyby to nie burzyło wszystkiego, co znam, powiedziałbym, że to cud. Tak, czy inaczej, proszę się szykować na przyszły tydzień. Widzimy się we wtorek, w środę operacja, a jak wszystko pójdzie dobrze, w piątek wróci pan do domu i tylko tabletki będą panu przypominały o chorobie.
— To wspaniałe wieści — powiedział wzruszony Leon. — Dziękuję i już nie mogę się doczekać operacji. Czy może mnie pan uszczypnąć? Wolę mieć pewność, że to nie sen.
Podali sobie dłonie na pożegnanie, wymienili mocny uścisk, a lekarz delikatnie uszczypnął mężczyznę w wierzchnią część dłoni.
— Będzie dobrze — rzucił na pożegnanie.
Po wyjściu z gabinetu Leon szedł do samochodu, a w jego głowie szalały myśli. Jak to możliwe, że się wymknął śmierci? Co teraz? Musi zadzwonić do dzieci, żeby zajęły się psem przez te kilka dni, kiedy będzie w szpitalu. Kiedy dojechał do domu, przypomniał sobie, że wysłał wiadomość Julce i wyciągnął z kieszenie telefon, na ekranie którego zobaczył powiadomienie o 17 nieodebranych połączeniach. 4 były od dzieci, a reszta od Julii, która po jego dramatycznej wiadomości próbowała się z nim skontaktować.
Następnych kilka dni było bardzo nerwowe i niespokojne. Bastian na kilka dni zamieszkał u rodziny Leona, a on sam robił wszystko, żeby nie zwariować z przejęcia. Nie mówił też nikomu o swoich obawach, że przecież wszystko możliwe.
Kilka tygodni później Julka przyjechała do Leona i już w progu oświadczyła, że wszystkie formalności załatwione i już za parę dni Leon będzie mógł pozbyć się problemu. Nowi właściciele już wybierają legowisko, analizują karmy i zastanawiają się nad nowym imieniem dla swojego nowego psa. Leon i Bastian spojrzeli na siebie, a mężczyzna wybuchł gromkim śmiechem.
— Przykro mi, ale będziesz musiała to odkręcić — powiedział głaszcząc psa.
— Jak to? — spytała zdziwiona kobieta.
— Nie potrafię tego wyjaśnić, ale ten mały zwierzak sprawił cud. Jest tak dobrze, że z całą stanowczością muszę stwierdzić, że uratował mi życie. Jestem jego dłużnikiem i nie zamierzam go oddawać nikomu, nawet, gdyby to był sam Cesar Millan — powiedział śmiejąc się donośnie. Potem opowiedział Julii, jak poszedł do lekarza przygotowany na najgorsze, o powtórnych badaniach, operacji, o tym, jak jego rodzina zakochała się w Bastianie i w końcu o jego ogromnym uczuciu do psa, bez którego nie wyobraża sobie życia
Julia trochę się boczyła, ale w końcu najważniejsze było to, że pies nie będzie po raz kolejny zmieniał domu i w końcu znalazł swoje miejsce na ziemi. Nic lepszego nie mogło się wydarzyć. Dlatego po kilku przegadanych godzinach pożegnali się, po czym kobieta oświadczyła, że jedzie do domu.
Zanim jednak wsiadła do samochodu, postanowiła iść na krótki spacer do parku i uspokoić się po tej jakże emocjonalnej wizycie. Usiadła na trawie i przypomniała sobie o czymś. Wysłała do szefa wiadomość o następującej treści: „wszystko poszło zgodnie z planem, obaj ocaleni” odłożyła telefon i przeciągnęła się leniwie, rozpościerając lśniące w ostatnich promieniach zachodzącego słońca skrzydła.
Antek
Antek szedł powoli brzegiem rzeki i zastanawiał się, gdzie dziś przenocuje. Jesień zaczęła się deszczowo i nie łatwo było znaleźć bezpieczne i suche schronienie. Od kiedy był bezdomny, zdarzało mu się nocować w różnych dziwnych miejscach. Ludzie nie reagowali zbyt dobrze na rosłego, wytatuowanego brodacza, który prosił o możliwość przenocowania w zamian za jakąś drobną pomoc. Początkowo miał nadzieję, że jakoś uda mu się nad tym zapanować, ale poddał się i z czasem przestał prosić. Sprzedał już wszystko, co przedstawiało jakąś wartość i na obecnym etapie życia pozostała mu już tylko wędrówka. Latem, kiedy na wsiach rolnicy potrzebowali pomocy brał wszelkie zajęcia. Pieniądze uzyskane z pracy odkładał na jedzenie w czasie, kiedy ciężko o zajęcie. Jakoś dawał sobie radę i tylko czasem zastanawiał się, jak potoczyłyby się jego losy, gdyby nie wojsko, wyjazd na kontrakt i te wszystkie okropności, które tam widział i przez które rozpadło się jego dotychczasowe życie.
Szedł więc tak sobie powoli, aż nagle do jego uszu dobiegły z krzaków te dziwne dźwięki. Na początku trochę się wystraszył, ale wiedziony ciekawością postanowił sprawdzić. Powoli zszedł z nasypu biegnącego wzdłuż drogi, którą szedł i rozglądając się wokół dotarł do jakiejś dziury w ziemi, z której dochodziły dźwięki. Trochę się bał, bo charczenie stawało się coraz głośniejsze i straszniejsze, ale miał świadomość, że to dziura w ziemi potęguje odgłosy, które dzięki rezonansowi stają się głośniejsze i straszniejsze. Podejrzewał, że to jakieś potrącone na drodze zwierzę, któremu trzeba ulżyć w cierpieniu, ale zupełnie się nie spodziewał tego, co miał zaraz zobaczyć.
Po zejściu na samo dno studzienki, jego oczom ukazał się straszny widok. Owinięty drutem kolczastym nieduży ciemny pies charczał głośno i warczał na niego. Kiedy tylko się ruszył, zaczynał dodatkowo skomleć z bólu. Jedną łapę miał nienaturalnie wygiętą i Antek od razu pomyślał, że musiała być złamana.
Bał się bardzo, ale wiedział, że bez jego pomocy, pies nie dożyje do rana. Nie obawiał się pogryzienia, ale tego, jak pomóc przerażonemu i obolałemu zwierzęciu, nie robiąc mu większej krzywdy. Dlatego podszedł bardzo powoli i usiadł obok, cały czas mówiąc cicho do psa, który natychmiast zaczął reagować, ale każdy ruch wywoływał u niego skowyt bólu. Antek wyjął duży rozkładany nóż i pełen obaw wziął się do roboty. Najpierw starał się oswobodzić głowę i złamaną łapę. Później delikatnie odchylał i rozcinał kolejne fragmenty, aż wreszcie po kilku godzinach, pies został uwolniony. Nie uciekał, jak spodziewał się mężczyzna, tylko podczołgał się bliżej, opadł na podłogę, spojrzał na niego i polizał dłoń, która znajdowała się blisko jego łapy.
Myśli kotłowały się w głowie Antka, który bardzo chciał pomóc temu biedakowi. Starał się znaleźć jakieś rozwiązanie, ale w jego sytuacji, wyglądało to raczej beznadziejnie. W pewnym momencie przypomniał sobie, że kilka dni temu, idąc tą drogą, widział gabinet weterynaryjny. Uznał, że musi zanieść tam tego psa.
Kiedy na niego spojrzał, zauważył z niepokojem, że pies się nie rusza. Spod jego brzucha wypływała cienka strużka krwi. Antek natychmiast odwrócił psa, obejrzał ranę i zdał sobie sprawę, że nie zostało mu wiele czasu. Założył psu opaskę uciskową zrobioną z rękawa swojego swetra, zawinął jęczącą z bólu kupkę cierpienia w swoją kurtkę i pobiegł w kierunku gabinetu.
Biegł około 20 minut. Już dawno opadł z sił, ale wiedział, że jeśli nie dotrze szybko, pies nie przeżyje. W końcu dostrzegł w oddali neon gabinetu, przed którym młoda kobieta wsiadała właśnie do samochodu. Pewnie nie bardzo wzbudzał zaufanie, ale postawił wszystko na jedną kartę i zaczął krzyczeć z całych sił:
— Hej, zaczekaj, ratunku, potrzebujemy pomocy.
Dziewczyna widząc to, odwróciła się i pobiegła w stronę gabinetu. Antek myślał, że ucieka i znowu zaczął krzyczeć. Zauważył jednak, że dziewczyna otwiera drzwi gabinetu.
— Na stół, szybko — krzyknęła i wskazała mu kierunek. Sama w tym czasie zdjęła kurtkę, włożyła fartuch i zgarnęła z biurka stetoskop.
— Co się stało? — spytała idąc w kierunku psa.
— Nie wiem, znalazłem go całego owiniętego drutem, na pewno jedna łapa złamana i krwotok z jamy brzusznej.
— Znasz się na tym — stwierdziła badając charczącego psa — jesteś lekarzem?
— Opowiem ci wszystko, ale błagam ratuj go.
— Zrobię wszystko, co w mojej mocy, poczekaj na zewnątrz.
Antek wyszedł z gabinetu, napił się wody ze stojącego w korytarzu dystrybutora i usiadł na krześle. Posiedział kilka sekund, ale nie mógł wytrzymać i zaczął chodzić w tę i z powrotem wzdłuż korytarza. Chociaż nawet nie znał tego psa, bardzo się do niego przez tę chwilę przywiązał. Bardzo chciał, żeby się udało.
Cztery godziny później korytarz gabinetu był wysprzątany, liście wokół budynku zagrabione starannie, na zewnątrz wstawał brzask, a zniecierpliwiony Antek przysypiał na krześle. Drzwi gabinetu otworzyły się powoli i w drzwiach stanęła kobieta cała we krwi. Spojrzeli na siebie pierwszy raz i dziewczyna spytała:
— Czy my się znamy?
Zmęczony Antek spojrzał na nią i spytał:
— Zośka?
— Zośka — odpowiedziała kobieta ocierając z czoła pot i usiadła obok niego potwornie zmęczona. Opowiedziała mu o obrażeniach psa i że następna doba będzie decydująca.
Ocknęli się, kiedy pierwszy pacjent zapukał do gabinetu. Okazało się, że przespali siedząc tak obok siebie prawie trzy godziny. Zosia dała Antkowi klucze od mieszkania na górze i kazała mu iść tam, coś zjeść, wykąpać się i odpocząć. Powiedziała mu też, gdzie leżą ubrania jej brata, który czasem tu pomieszkuje i zawsze coś zostawia. Adam. Doskonale go pamięta. Nawet przez jakiś czas się przyjaźnili.
Kiedy brał prysznic, zaczęły wracać wspomnienia. Przypomniał sobie szkołę, ludzi, śmieszne wydarzenia. Wszystko wróciło. Nawet te, o których chciał zapomnieć. Przypomniał sobie dzień balu maturalnego. Tego dnia miał powiedzieć Zośce, co do niej czuje. Kochał się w niej jeszcze od czasów podstawówki. Nigdy jednak nie odważył się z nią porozmawiać. Aż do tego dnia. Jechał do szkoły z ojcem, który jak zwykle się spóźnił i po drodze oddzwaniał do ludzi z biura. Sprawy potoczyły się szybko. Jadący z przeciwka samochód, poślizg, słup. Po 10 minutach, ojca już nie było, a on mocno pokiereszowany o własnych siłach wyszedł z samochodu. Kiedy przyjechało pogotowie, zabrali go do szpitala na kilkudniową obserwację, a tydzień później był już na lotnisku w drodze do swojej jednostki, z której w ciągu miesiąca miał jechać do Iraku. Miał tam spędzić 3 miesiące, ale zrobiło się z tego 10 zmian i dopiero wtedy był na tyle spokojny, że zaczął myśleć o powrocie. Niestety, jak się później okazało, nie miał do czego wracać. Matka po śmierci ojca pojechała w świat przehulać spadek, a mieszkanie sprzedała, bo nie zamierzała tu nigdy wracać. Kiedy wrócił do kraju, nie miał rodziny, domu, pracy, a za to zszarpane nerwy, zbyt dużo złych wspomnień i umiejętności, które czyniły z niego prawdziwą bombę zegarową.
W ten sposób, w ciągu jednego dnia wylądował na ulicy i powoli zaczął się staczać. Nie nadużywał alkoholu, ale i tak był traktowany, jak uliczny kloszard, któremu nikt nie chciał pomóc. Początkowo szukał nawet stałej pracy, ale po kilkudziesięciu niepowodzeniach, dał sobie spokój. Pogodził się z losem i postanowił docenić to, co ma i cieszyć się każdym dniem. Przez pewien czas było mu trudno, ale później przyzwyczaił się i nawet trochę znieczulił na to wszystko. Dopiero ten mały biedny psiak rozkruszył tę skorupę i spowodował, że Antek na powrót poczuł.
Antek odpoczął i postanowił zejść na dół i pomóc Zosi w gabinecie. Nie miał wielkiego doświadczenia w opiece nad zwierzętami, ale może sprzątać i wykonywać drobne naprawy. Przynajmniej tak odwdzięczy się za to, co zrobiła dla tego małego kudłatego wojownika. Po krótkim zastanowieniu pomyślał sobie, że są trochę do siebie podobni.
Zamknęli po dwudziestej drugiej. Zosia padała z nóg, więc postanowił pożegnać się z nią i z psem, a potem ruszyć w swoją drogę. Kiedy już miał to zrobić, ona spojrzała na niego i powiedziała, że tym razem nie pozwoli mu zniknąć. Nie bardzo wiedział, o co jej chodzi, ale postanowił spytać, kiedy już sprawdzi, co z psem.
Kiedy na niego spojrzał zachciało mu się płakać. Nieduży beżowy mopsik leżał na boku i na jego ciemnym pyszczku malowało się cierpienie. Mimo tego, kiedy Antek otworzył drzwiczki klatki i zbliżył do niego dłoń, pies zaczął merdać zakręconym ogonkiem. Antek wzruszył się tym gestem. Zosia podeszła od tyłu i cicho powiedziała:
— Gdyby nie ty, już by nie żył. Nie wiem, czy da radę, ale dałeś mu szansę. Jesteś dobrym człowiekiem.
Razem zmienili psu opatrunki, dali jeść i pić, delikatnie obmyli rany i oboje dziwili się, z jaką cierpliwością znosił wszystkie zabiegi. Łapa rzeczywiście okazała się złamana i sterczała wyprostowana w różowym opatrunku z gipsu. Pies wyglądał, jakby odzyskał spokój. Przymknął oczy i zasnął. Zosia zamknęła klatkę i powiedziała, że najwyższy czas na kolację. Antek nie protestował, bo chciał wyjaśnić jej, że nie będzie mógł zapłacić za leczenie i do końca życia będzie miał u niej dług wdzięczności.
— Kolacja była pyszna — powiedział Antek i poprosił, żeby porozmawiali. Opowiedział jej, jak potoczyły się jego losy po śmierci ojca, o matce, która postanowiła spalić za sobą mosty i o tym, jak idąc wieczorem natknął się na psa, dzięki któremu do niej trafił.
— Tym bardziej jestem mu wdzięczna — powiedziała Zosia i opowiedziała mu o tym, jak cierpiała po jego zniknięciu. Z nieukrywanym zażenowaniem mówiła o tym, że podkochiwała się w nim już od podstawówki i codziennie marzyła o dniu, kiedy jakimś cudem połączą się ich losy. Niestety to nie nastąpiło, więc rzuciła się w wir nauki, a później pracy. Ponieważ jej rodzice prowadzili ten gabinet, naturalnym było, że przejęła go po ich przejściu na emeryturę. Poświęciła się pracy i nie mając czasu na nic innego, po woli przyzwyczajała się do myśli, że zostanie starą panną. Nawet zaczęła to lubić. Przynajmniej nie groziły jej kompromisy.
Antek słuchał tego wszystkiego, niczym jakiejś fantastycznej opowieści. Nie mógł uwierzyć, że Zosia czuła to samo, co on i gdyby nie ten cholerny wypadek, mieliby szansę zostać parą. Szkoda, że ich losy tak się potoczyły.
Zosia zaproponowała mu pracę w gabinecie. Opowiedziała, co mógłby robić i w ten sposób spłaciłby dług za leczenie psa. Nie chciała pieniędzy, ale za wszelką cenę chciała, żeby został. W jednej chwili odżyły wszystkie dawno skrywane uczucia i już nie wyobrażała sobie, żeby Antka nie było przy niej.
Miesiąc później spacerowali po parku z Rustym, bo takie dostał imię. Antek mocno ściskał dłoń Zosi, żeby już mu nie uciekła, a ona patrzyła na niego z miłością. Przed nimi biegł, ciągle merdając ogonkiem wesoły mopsik i tylko świeże blizny przypominały im o tym, co już wydawało się nierzeczywiste.
Judyta
Kiedy Judyta odebrała telefon od ciotki, wiedziała, że to będzie najsmutniejsze lato w jej życiu. Ciotka chorowała już od jakiegoś czasu i tajemnicą poliszynela było, że jej życie gaśnie w szybkim tempie. To była silna kobieta. Pełna życia, energiczna i dobra. Cała rodzina bardzo ją kochała, a wiele pokoleń spędzało wakacje w jej wiejskim domku na przedmieściach. Duży piękny ogród był dla wszystkich doskonałym miejscem zabaw, źródłem pysznych owoców i niezapomnianym dodatkiem do każdych wizyt u ciotki Anieli.
To właśnie ją wybrała sobie chora, na te ostatnie dni do towarzystwa. Judyta kochała ciotkę i nie bała się być z nią w tym trudnym okresie. Nie miała zbyt dużego doświadczenia w opiece nad chorymi, ale nie wahała się ani chwili. Bała się tylko tego, że serce jej pęknie z żalu. No i duch. Bała się ducha. Od lat mówiło się, że w domu ciotki straszy. Dzieci przestały tam przyjeżdżać kilka lat temu i od tego czasu ciotka zmieniała się nie do poznania. Nieco zdziczała i ciągle mówiła do siebie. Cała rodzina uznała wtedy, że coś się dzieje. Niestety mieli rację. Choroba zaatakowała bardzo szybko i po kilku miesiącach wiadomo było, że pokona ciotkę w niedługim czasie. Dlatego podzielili się obowiązkami i nie zostawiali jej samej nawet na chwilę. Judyta kochała ją najbardziej i od razu zapowiedziała wszystkim, że bierze ostatnią wachtę.
Kiedy dojechała do domu ciotki, denerwowała się bardzo. Nie wiedziała, w jakim stanie jest Aniela.
Kiedy zaparkowała pod domem, zobaczyła ciotkę machającą jej przez okno. Odmachała jej i zaczęła wypakowywać torby z bagażnika. Oprócz ubrań i rzeczy codziennego użytku, miała tonę jedzenia, które wystarczyłoby dla drużyny hokejowej.
Kiedy podniosła głowę z czeluści bagażnika, zobaczyła ciotkę tuż przed sobą. Aż podskoczyła.
— Ciociu, nie powinnaś wychodzić — powiedziała drżącym głosem Judyta, spoglądając z troską na schorowaną staruszkę.
— A niby dlaczego? Bo umrę? — odpowiedziała kobieta i roześmiała się ironicznie.
— Ciociu, przestań. Tak nie można, musisz o siebie dbać. Każde przeziębienie jest dla ciebie groźne.
— Jesteś tu po to, by umilić mi ostatnie dni, czy prawić morały, jak twoja matka? Wszyscy wiemy, jak to się skończy i teraz to ja dyktuję warunki. Czy tego chcesz, czy nie, kiedy będziesz stąd wyjeżdżała, mnie już nie będzie, dlatego spędźmy ten czas najlepiej, jak tylko się da — powiedziała nie znoszącym sprzeciwu tonem Aniela, po czym odwróciła się i poszła w kierunku domu.
— Idziesz? — spytała wchodząc do domu.
W domu panował półmrok i znajomy aromat piernikowej przyprawy do ciasta. W jednej chwili Judyta poczuła się, jak dziecko.
W ciągu kilku dni stan Anieli znacznie się pogorszył, ale wciąż była pogodna i żartowała sobie ze wszystkiego. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie dziwne zjawiska, które codziennie towarzyszyły im w domu. A to po domu roznosił się obrzydliwy odór zgniłych jaj, innym razem znajdowała nadgryzione ciasto, lub brudne ślady na podłodze. Za każdym razem, kiedy pytała ciotkę o powód tych zjawisk, ta uśmiechała się tajemniczo i udawała, że ma ochotę na drzemkę.
Judyta coraz lepiej czuła się w domu i coraz śmielej rozmawiała z ciotką o śmierci, która wkroczyła do ich relacji wielkimi krokami.
Im częściej powracał ten temat, tym częściej dochodziło w domu do niewyjaśnionych zjawisk. Dziwne było jednak to, że ciotka reagowała na nie z nieukrywaną radością. Każdy obgryziony kawałek ciasta wywoływał na jej twarzy uśmiech. Podczas, gdy Judyta mówiła o deratyzacji i egzorcyzmach, Aniela o otwartym umyśle. Najgorsze jednak przychodziło w porze posiłków. Za każdym razem, kiedy kobiety były w kuchni, towarzyszyły im emanacje obrzydliwego odoru, zupełnie tak, jakby ktoś puszczał mega bąki, tylko bezgłośnie. Judyta patrzyła zaniepokojona na ciotkę, a ta wybuchała tylko gromkim śmiechem.
— Natura, moja droga, natura — mówiła śmiejąc się głośno. — Już niebawem wszystko zrozumiesz. Zaakceptuj to i nie walcz z tym, co widzisz, a będzie ci łatwiej.