E-book
157.5
drukowana A5
155.25
Monumentum

Bezpłatny fragment - Monumentum


Objętość:
316 str.
ISBN:
978-83-8324-141-8
E-book
za 157.5
drukowana A5
za 155.25

„Lubisz wracać w strony, które znasz,

Do mej twarzy zbliżyć Twoją twarz,

By się przejrzeć w niej,

Odnaleźć w niej”

~ Zbigniew Wodecki


„Jak szybko rzeczy znikają: we wszechświecie same ciała, ale z czasem pamięć o nich”

~ Marek Aureliusz

1. Nasz amerykański sen

Pierwszy raz zobaczyłem Hanię w Siedemnastym Liceum Ogólnokształcącym. Wtedy nie przypuszczałem, jak bardzo jej obecność w moim życiu przez powrót do szkoły pomoże mi w zrozumieniu przeszłości. Wraz z jej pojawieniem odnalazłem odpowiedzi na pytania. Czy moje zachowanie było właściwe wobec pewnych sytuacji, pewnych osób, które skreśliłem na zawsze z mojego życia. Może gdybym miał taką możliwość i cofnąć czas, sytuacje, to czy warto byłoby wykorzystać okazję?

Wszedłem do szkoły, na ramieniu miałem sportową torbę marki Nike — Zwycięstwo znaczy. Miałem w niej kamerę i stabilizator. Nikt mnie nie witał, wejście na korytarz było zamknięte. Uczniowie wchodząc do szkoły trzymali potrawy wigilijne, schodzili na dół do szatni, stamtąd dołączali do klas. Podążałem ich tropem. Zagadały mnie dwie pomocne dziewoje i ja rzekłem, że wigilie klas trzecich nagrywać przyszedłem. Zapytane o miejsce kręcenia, nie wiedziały, gdzie mam pójść. Były na tyle miłe, poszukały razem ze mną na tablicy korkowej z wywieszonym planem lekcji na bieżący tydzień.

Otworzyłem drzwi, byłem w klasie 3A. Dzień dobry, powiedziałem wychowawczyni i trzydziestoosobowej klasie. Rozłożyłem sprzęt pod ścianą jak najszybciej, żeby wyjść na zawodowca, co to zna swoją robotę, wie co robi i jest gotowy wejść na plan filmowy niezwykle porywającego filmu o rozdawaniu prezentów i jedzeniu potraw kupionych godzinę przed uroczystością. Nagrywałem ze znużeniem. Nic twórczego, nic ciekawego. Stojąc nieruchomo z kamerą patrzysz jak młodzież rozdaje sobie prezenty. Ktoś kupił skarpetki, ktoś inny czekoladę, trzeci błysnął i kupił książkę, a czwarta chciała być zabawna, ale jej nie wyszło. Moja Hania nijak nie wyróżniała się. Odziana w czarną koszulkę z długimi rękawami, jeansowe spodnie. Siedziała sobie na końcu sali, umilając sobie czas na wymuszonych rozmowach z koleżankami. Nagrałem z nią ujęcie, jak dostaje Dzienniki Anne Frank od przewodniczącej klasy. Na miejscu fakt ten zignorowałem, dopiero przy montażu zwróciłem uwagę. Na tym nasza znajomość pewnie miałaby koniec.

Ludzie mówili o tej szkole „Prestiżowa Siedemnastka”. Miałem jednak ten zaszczyt, aby właśnie im nakręcić film studniówkowy. Hania miała szansę zrobić drugie pierwsze wrażenie.


Studniówka Hani miała miejsce 29 stycznia w Białym Pałacu. Wcześniej salę tę kojarzyłem głównie z montażu wesel i miałem o niej wyobrażenie dużego, luksusowego. Wewnątrz były dwie malutkie sale. Piętro, gdzie są dwa fotele przy toaletach i wyjście na balkon. Oczywiście wszędzie biało.

Zmierzchało. Razem z ekipą przyjechaliśmy wcześniej, przygotowania są czasochłonne. Trzeba rozłożyć kran kamerowy, atelier, przygotować kamery, przy okazji ocenić, z jaką młodzieżą człowiek będzie walczył tej nocy. Droniarz wprawia maszynę w ruch, by uwiecznić nadjeżdżające limuzyny na tle słabo oświetlonej sali. Prowadzi tego drona tak, że gdybyś stanął z telefonem z rękoma w górze, miałbyś taki sam efekt. Z limuzyny wychodziły umalowane dziewczynki, żądne pochlebstw, uwagi mojej ekipy. Rozentuzjazmowane młódki postrzegają siebie jako gwiazdy, w końcu to ich pierwsze i ostatnie pięć minut. Wkraczają w przysłowiową dorosłość i chcą ją rozpocząć pięknym, tradycyjnym polonezem, potem splugawić siebie w rytmach prostej, wulgarnej muzyki w towarzystwie napalonych samców oraz kieliszków wódki, schowanej pod stołem przed nauczycielami. Umalowane dziewczynki robiły sobie zdjęcia pod długim, jakże prestiżowym autem. Po czym te czerwone, niebieskie, czarne sukienki weszły do środka. Jakby na wojnę: która jest lepiej ubrana, wzbudza największy zachwyt, pozostanie na ustach wszystkich aż do białego rana. Wiadomo, rywalizacja w stadzie.

Uroczyste otwarcie zawsze otwierają dwie osoby, czytając z kartki kiepsko napisane kwestie na szybko. Jakby za mało było czasu przez cały rok szkolny. Na środek wyszedł chłopak, czarnoskóry w okularach, odziany w jasnobrązowe odcienie — jako jedyny spośród około dziewięćdziesięciu uczniów. Tuż za nim wyszła dziewczyna, sukienkę miała pod kolor skóry, a na kiecce były wszędzie czarne motylki i czarne kwiatuszki. Brunetka o niebieskich oczach sprawiła, że stałem z opadniętą szczęką na środku sali, zapominając o całym świecie. To byłaś ty, Haniu… Oj, gdybyś mogła wiedzieć, jak twoje spojrzenie, twój uśmiech zadziałał na mnie… Fakt bycia w pracy, fakt posiadania narzeczonej, planowana z nią przyszłość, to wszystko było teraz nieważne. Liczyłem tylko na to, aby cię teraz nie stracić. I z oczu, i z serca. Porozmawiać, poznać ciebie bliżej.

Włączyłem nagrywanie, kiedy wyczułem, że zaraz rozpoczną to sztuczne wydarzenie.

„Jest nam niezmiernie miło powitać was na naszym balu studniówkowym”. Głos ma równie piękny, mógłbym słuchać jej wieczność i jeden dzień dłużej. „Wszyscy czekaliśmy na ten moment od wielu miesięcy…”. Ja czekałem latami. Na ciebie.

Hani mało kto chciał słuchać. Bardziej słyszalne były rozmowy między młodzieżą. Nic dziwnego, rzadko kogo obchodzą sztuczne przemówienia, które są tylko po to, aby tak jakoś ładnie i oficjalnie było, pięknymi słowami otworzyć alkoholizację pod stołami i okazyjną integrację damsko-męską w toaletach.

„…Licząc upływający czas do matury”, kontynuowała, nie spuszczając oczu z kartki. Między zdaniami spoglądała na publiczność. Widziałem tylko jej uśmiech, choć fakt bycia w centrum uwagi ją stresował, to nie dała po sobie tego poznać. Zawsze jej zazdrościłem, że to potrafiła. Zapanować nad stresem, nerwami, presją.

Sergiusz, ten czarny, też coś tam czytał z kartki, mówił bez przekonania, bez energii. Wybrali go do roli gospodarza tylko po to, by Prestiżowa Siedemnastka pokazała innym szkołom jak to jest otwarta kulturowo i poprawna politycznie, trzeba jakoś podciągnąć wynik w rankingach szkół, prawda? Po wyczytaniu tekstów z kartki, na środek wyszedł dyrektor i odprawił mocno żenujące show. Wyjął telefon, przeczytał definicję poloneza z Wikipedii i obwieścił, że czas go zacząć. Po twarzy nieskalanej myślą, co mogło być podejrzliwe na osobę takiej rangi, zastanawiałem się, co ja tu w ogóle robię. Ach tak, zarabiam pieniądze…

Polonez. Hania i Sergiusz tańczyli go razem. On z obojętnością, bez emocji po prostu chodził po parkiecie jak raper po blokowisku, co szuka zaczepki, żeby mieć o czym zaśpiewać. Ona uśmiechnięta, zaangażowana i podekscytowana, z uśmiechem na ustach wykonywała wszystko bardzo dobrze, choć drobne błędy się wkradły — nie z jej winy. Jej sukienka, jej ciało wprawione w ruch to najpiękniejszy widok dla mnie. Dla mężczyzny, który oszalał na jej punkcie do tego stopnia, że nie spoglądał na inne. Jedno wiem, to jej wszyscy po polonezie bili brawa. Bo wykonała go cudownie. Bo ma najpiękniejszą sukienkę tego wieczoru. Bo przyćmiła swoje koleżanki.

Po podziękowaniach dla choreografki, przyszła pora na walca i ku uciesze mojego serduszka Hania również w nim uczestniczyła. Na parkiecie wisiała lekka mgiełka, świetnie uzupełniając się ze światłem i motylkowo-kwiatkową suknią. Chciałem w tamtej chwili odmłodnieć o trzynaście lat, być tam z nią na środku parkietu, złapać za jej dłoń, objąć w talii. Szeptać razem z nią What the world needs now is love, sweet love, bo do tego wtedy tańczyła. Chciałem spojrzeć jej głęboko w błękitne oczy, spojrzeć na jej delikatny makijaż na ustach i pocałować… Parkiet należy do Hani po raz drugi, pomyślałem. Zasłużone oklaski. Nie kłaniaj się im, nie są oni wszyscy ciebie godni…! Reszta niech odejdzie w cień, wszystkie te wyblakłe sukienki i te same garnitury, ten czarny pomagier też niech zejdzie ze sceny.

Brawa były dla Hani. Tylko dla Hani.

Udzieliła wywiadu specjalnie dla filmu, jej wypowiedzi to zwykły zapełniacz czasowy, bowiem pytania są tak proste, tak uniwersalne, że wystarczy podłożyć dowolną osobę z balu, a prowadzący miałby te same pytania, a zestresowany pytający mają zawsze takie same odpowiedzi. Najważniejszą informację, jaką można było wychwycić z trzyminutowej rozmowy to towarzyszący jej stres przy polonezie, ale już lepiej poradziła sobie przy walcu, co sama przyznała. Czarny Sergio stał obok niej, obojętne mu było, gdzie teraz jest, a najchętniej sięgnąłby po telefon i obejrzał sobie, jak jego przodkowie zbierają bawełnę na plantacji bogatego białasa.


Zabawa nie miała w sobie żadnej ikry i nie zagrzewała do tańca. Dwójka djów, którzy wyglądali jak woźni, co to dorwali się do konsoli i grają teraz swoją rolę do końca, zinfantylizowali zabawę. Puszczali grzeczne piosenki typu Katy Perry, bez przekleństw, remixy znanych współczesnych piosenek. Nie potrafili iść za ciosem, kiedy parkiet był już pełny, nieco zagrzany przez nieco ciekawszy utwór, oni jakby celowo zwalniali, puszczając coś, co nawet nie miało prawa się znaleźć na takiej zabawie. Wyglądali na gości, co mieli wyobrażenie o tych prawie dorosłych ludziach, że grzecznie jedzą frytki, a pod stołami mają ukryty tylko swój ulubiony soczek. Z animacji na początku poprowadzili belgijkę, wyszło to znośnie, ale animacje do macareny, YMCA czy tego dziwnego, tanecznego pojedynku dziewczyny kontra chłopaki, to można by wysnuć wnioski, że panowie pomylili studniówkę z balem dla przedszkolaków. Byłem przekonany, że dorabiają na takich imprezach, a w tygodniu składają artystyczne kanapki w McDonald’s.

Hania sprawiała wrażenie, że chce się wyszaleć. Pierwszy raz w swoim życiu chciała świętować taki dzień tak, jak należy. Nie na grzecznie, tylko żeby ktoś złapał ją za rękę, wyszedł z nią na parkiet i poobracał nią, aż cały jej świat się zakręci. Tylko pośród tego tłumu rówieśników odczuwała samotność… Otoczona koleżankami nie potrafiła odnaleźć nici porozumienia z nimi. Jakiś tam przystojny chłopak zatańczył z nią to raz, to dwa. Robiła sobie zdjęcia w atelier, dobierając kolorowe dodatki jak różowe okulary z flamingiem, kowbojski kapelusz, robiąc groźną minę do aparatu z pistoletem w dłoniach. Kiedy już skończyła pozować, robić różne niby-śmieszne miny pokazując język fotografowi razem z koleżankami, uwaga na nią gdzieś zanikała, niemal natychmiast. Błądziła wzrokiem po rówieśniczkach, nie wiedząc, co powiedzieć, jak zainteresować kogokolwiek. I czy to z nią jest coś nie tak, czy to może z nimi.

Chciałem jej pomóc. I była ku temu okazja, kiedy kończyłem pracę, pakowałem sprzęt. Oto widzę zadumaną dziewczynę, siedzącą pod ścianą. Jej oczy sprawiają wrażenie, jakby zaraz miały zalać się płaczem. Jej drżące wargi. Łapie się za kolana, wgapiając wzrok przed siebie. Zakrywa twarz

„Hej, co ci jest?”, zapytałem podchodząc.

„Nic”, odpowiedziała z lekko drżącym głosem, tłumiąc swoje prawdziwe emocje.

Milczałem. Spoglądała na mnie, wymusiła uśmiech. Przecież widziałem to jej nic i chciałem… pragnąłem… powiedz mi coś więcej, Haniu.

„Po prostu nie wiem, co mam dalej robić”, schowała głowę, zadrżały jej ramiona jakby z zimna. Klęknąłem przy niej. Chłopaki z ekipy czekali na mnie spakowani przy wyjściu. Jedno spojrzenie im wystarczyło. Wiedzieli, że zostanę. Nie odpuszczałem, kiedy dziewczyna jest w potrzebie.

Zaczyna lecieć The Lady in Red. Wyciągnąłem swoją zestresowaną dłoń ku niej. Trochę mi to zajęło, zanim odważyłem ją zapytać:

„Zatańczysz ze mną?”.

Podniosła głowę. Wtedy to pierwszy raz obdarowała mnie naprawdę szczerym uśmiechem. Wstała z moją pomocą, ciągle trzymając moją niepewną dłoń. Parkiet należał do niej, teraz i do mnie. Do nas. Objąłem ją, ona objęła mnie… Zanurzyłem nos w jej piękne, zadbane włosy. W tych objęciach mógłbym spędzić tak resztę życia i nikt nie usłyszałby ode mnie skarg. Po naszym wolnym tańcu zapadła cisza. Patrzyliśmy sobie w oczy, trzymając się za ręce.

„Hania jestem”, powiedziała taka dumna, że miała okazję mnie poznać.

„Bardzo mi miło, Haniu”.

Nie zdążyłem się przedstawić, a… Hania, co za piękne imię. Siedziało ono w mojej głowie cały czas, kiedy kochałem się z narzeczoną, kiedy z kimś rozmawiałem, nieważne czy z kobietą, czy z mężczyzną. Myliłem imiona na jej.

„Napijemy się czegoś?”, zapytałem.

Kiwnęła głową na tak. I wciąż ten szczery uśmiech.


Odżyła dzięki wspólnemu tańcu. Było po pierwszej w nocy, a ona dopiero teraz poczuła w sobie energię. O czym rozmawialiśmy? Nie wiem. O wszystkim. Była urocza, nieśmiała, czerwieniła się często, a ja zastanawiałem się, czemu co chwila jest taka zawstydzona. Może odczuwała ciepło w sercu. Ktoś jej słucha, ktoś jest zainteresowany, i jest to kamerzysta, który musiał unikać jej jak ognia przez całą noc — pomyślałem. Unikałem tego anioła o kruczoczarnych włosach. Żeby nie zatracić skupienia i w trakcie nagrywania nie porwać jej z parkietu na drugi koniec świata. Głównie to ja mówiłem. Że kiedy nie ma studniówek, to robię wesela. Mówiłem o ulubionych filmach. Oboje pałamy zamiłowaniem do podróży, kochamy przyrodę. Kiedy szła tańczyć z innym, zaraz przenosiła wzrok na mnie. Nasze spojrzenia, te długie rozmowy koniec końców sprawiły, że tańczyła już tylko ze mną. Nie chciała z nikim innym. Przy mnie czuła bezpieczeństwo. To coś, co kobiecie pozwala się zrelaksować przy tobie i tworzy się niezwykła chwila.

Wyszliśmy jako jedni z ostatnich o piątej nad ranem. Haneczka nie martwiła się, że nie ma jak wrócić do domu. Ufała mi. Nie zostawiłbym jej. Nie teraz. Wiedziała o tym. Bolały ją nogi, pomogłem jej dojść do mojej Hondy, otworzyłem drzwi, podziękowała mrucząc coś niezrozumiałego pod nosem. Kiedy tylko usiadła, od razu zamknęła oczy. Poległa. Zapytałem o adres. Mieszkała w dzielnicy, gdzie lepiej ani za dnia, ani w nocy się nie zapuszczać. Nawet taką miłą, bezbronną dziewczynę ktoś mógł zaciągnąć do bramy kamienicy i potraktować mało dżentelmeńsko. Puściłem radio. O dziwo nagle odżyła, nagle odzyskała siły na śpiewanie sanah, Kwiatu Jabłoni, choć oczu nie otworzyła do końca podróży. Kiedy byliśmy na miejscu, nie chciałem przerywać jej śpiewu. Zatrzymałem pojazd i czekałem. Mógłbym słuchać jej śpiewu godzinami. Jej głosu.

„Jesteśmy u ciebie”, odważyłem się powiedzieć po dłuższym czasie.

„Już? Szkoda”, rzekła, po czym otworzyła swoje błękitne, zaspane oczy.

To było miłe. Dobrze spędziła ten czas ze mną. Nie potrafiłem się z nią pożegnać z obawy, że już nigdy więcej jej nie zobaczę. Przepadnie. Nie będzie chciała mnie znać. Przemyśli to sobie i stwierdzi, że to jednorazowa przygoda. Nie mogłem jednak przedłużać rozstania w nieskończoność. Spoglądaliśmy na siebie, położyłem moją rękę na jej ręce.

„Dasz mi numer telefonu?”.

„Tak”.

Najpiękniejsze tak, jakie mężczyzna może usłyszeć. Sięgnęła po mój telefon, wystukała swój numer i znalazła siebie na wszystkich portalach społecznościowych, jakie posiada.

Hania Nowak…

„Napisz, jak już się wyśpisz”, powiedziała.

„Od razu napiszę”, zapewniłem. Jeszcze chwilę posiedzieliśmy, wpatrzeni w siebie, policzki już bolały mnie od ciągłych uśmiechów. „Dziękuję”, dodałem, pocałowałem ją w dłoń nie spuszczając z oczu.

„Pa”, puściła to swoje zaspane oczko.

Widziałem, że niechętnie wyszła z samochodu. By wrócić do swojej rutyny w tej obskurnej kamienicy. Wróciwszy do domu, chciałem od razu pójść spać. Szybko wstać, żeby móc do niej napisać. Narzeczona już spała, położyłem się obok niej. Nie miałem ochoty zaczepić jej buziakiem na powitanie, ani oznajmić, iż wróciłem. Nawet o przytuleniu nie myślałem. Wgapiłem wzrok w ścianę, odtwarzałem sobie cały wieczór, nie wiadomo kiedy minęły trzy godziny aż luba wstała, żeby przyszykować się do pracy. Zamknąłem oczy. Udałem, że śpię. Dała mi buziaka na dzień dobry. Twardo udawałem sen. Myślami byłem z Hanią. Tylko przy niej pragnąłem teraz być. Zasnąłem, ze zmęczenia. Pobudka w zupełnej ciszy i ciemności, chwyciłem za telefon. Było po siedemnastej.

Powiadomienie z firmowego Messengera: „Hej;* Śpisz?”.

„Dopiero wstałem”.

„Aha. Ja coś nie mogłam. Spaceruję”.

„Dzisiaj w nocy pewnie padniesz”.

„Hehe, pewnie tak”.

Cisza. I co dalej? O czym mogę rozmawiać z dziewczyną, o której nic nie wiem? O nic jej nie wypytywałem, nie ciągnąłem jej za język. Nic nie wiem. Nie zanudzaj jej tylko sobą i swoją pracą, proszę! — pomyślałem.

„Chcesz się przejść? Po parku…” napisała.

Już nie musiałem myśleć o zagadywaniu. Zrobiła to za mnie, co uruchomiło kolejną machinę myślową. Nie może spać po intensywnej nocy, pewnikiem zmęczenie bierze górę, ale we własnym domu jest tak nieszczęśliwa, że nie potrafi zmrużyć oka. Samotność zżera ją od środka do tego stopnia, że prosi prawie obcego faceta o rozmowę. O spotkanie.

„Tak”, odpisałem.

Nie powinienem był wyrażać zgody. Okłamałem przez to narzeczoną — nie możemy dzisiaj wyjść na miasto, poważny klient z poważną reklamacją. Jak wszystko pójdzie dobrze, kochanie, to go tak zagadam, że przeprosi i zafunduje nam drogą kolację w zamian za stracony czas. Wyszedłem, nie zważając zbytnio, co mam na sobie. Haneczka czekała pod kinem 44. Widziałem ją z oddali w luźnych jeansowych spodniach, ciemnozielonej kurtce i czarnej czapce. Przez chwilę miałem obawy, czy cały urok studniówkowej Haneczki pryśnie, kiedy zobaczę na niej codzienność. Ale ta codzienna, bez makijażu… jest jeszcze piękniejsza. Jej urok trzymał nadal moje serce.

„Hej!”, machnęła do mnie ręką. Jej twarz zmieniła się diametralnie. Ze smutnej metr sześćdziesiąt szarej, wystraszonej myszki do szczęśliwej dziewczyny, promieniującej radością. Definicja szczęścia i sensu życia dla mężczyzny to szczęśliwa kobieta. Moim szczęściem była Nowak Hania.

„Cześć”, przytuliłem ją na powitanie. „Co tam, nie zimno?”.

„Nie. Pewnie po tej nieprzespanej nocy nie czuję. Pochodziłabym jeszcze”.

Ruszyliśmy z kina do parku, który był tuż obok. Uczucie podobne do tego, co towarzyszy na pierwszej randce, takiej zapoznawczej. Więc wypytuję ją, jaki ma ten swój ulubiony kolor? Szary. Czy ma rodzeństwo, zwierzęta, złotą rybkę na utrzymaniu? Nie ma. Czy stresuje ją nauka i te przeszło sto dni do matury? Niezbyt. Obserwuję ją i widzę, że rodzina będzie jej czułym punktem, odpowiada tylko „nie” na rodzeństwo i dostaję wyraźny sygnał, aby rodzinę odłożyć na bok. Zwierzęta kocha, marzy aby mieć pieska, obojętnie jakiej rasy, a najlepiej z adopcji. Lubi koty, szczury, nawet pająki. Pociągają ją aksolotle.

Maturę pewnikiem zda, może i szóstkowym uczniem nie jest. Ma o to do siebie pretensje, dając do zrozumienia, że to w sumie nie jej wina. Strasznie zżera ją ambicja. Chce być jeszcze lepsza, czwórki z matmy i angielskiego ją nie zadowalają, ale nie ma w tym wszystkim pomysłu na siebie. Na swoją przyszłość, kim chce zostać. Ja w jej wieku też nie wiedziałem.

„A ile ty masz tych lat?”.

„Dzisiaj kończę trzydziestkę”.

„No co ty?”. Na jej twarzy rysowało się zaskoczenie, jakby sam Harry Styles stanął przed nią. „Wszystkiego najlepszego!”.

Przytuliła mnie. Czułem, że w środku wariują te przysłowiowe motyle.

„Co się tak zaczerwieniłeś?” zachichotała.

Dotknąłem policzków, bo aż sam nie wierzyłem, że mam zachowanie prawiczka.

„Spoko, ja rozumiem. Taką fajną dziewczynę poznałeś w urodzinki…!”.

Nawet nie wiesz jak bardzo fajną, Haniu Nie pomyślałbym, że z ust tak cichej, skromnej dziewczyny może paść taka pewność siebie. Może zmęczenie uwalnia w nas pewną odwagę? Może zdenerwowanie. Pod płaszczykiem żartu chciała ukryć swoje problemy.

„A głodna nie jesteś?”.

„Trochę”.

Trochę bardzo. Poszliśmy na pieszo do naleśnikarni, a po drodze nieco zdradziłem o sobie. Zawsze przedstawiam swoją pracę, gdzie głównym celem jest uszczęśliwianie ludzi. To pierwsze zdanie bardzo jej spodobało się, zazdrościła mi tej pożytecznej dla innych pasji. Przy kierowaniu naturszczykami wiadomo, popadasz w schematy, banały, lecz najważniejsze są te chwile. Kiedy pani młoda spogląda przez okno podczas perfumowania swojego zadbanego ciała i widzi tam przyszłość, nadciągającą z bukietem kwiatków. Z tym jedynym, z tym panem młodym, z którym stanie na ślubnym kobiercu i wie, że będzie przy nim bezpieczna, nie da skrzywdzić swojego sensu poznanego może to w szkole, może przypadkiem. Swoim kolegom podziękuje za lata przyjaźni, wykrzyczane gardła na stadionie, hektolitry piwa wypite w osiedlowym pubie, ale teraz musi dbać o swoje przeznaczenie i poświęcić całego siebie. Rozumie się to bez wypowiedzianych słów, taka kolej rzeczy. Ja te historie tworzyłem w wyobraźni, a czy autentycznie tak się działo? Nie dbam o to.

„I to tak z czego to wyczytujesz?”, zapytała, wydając się być zauroczona moimi opowieściami. „Z postawy, uśmiechu tej dziewczyny?”.

„Głównie z oczu. One nigdy nie kłamią”.

Spuściła wzrok. Czemu się rumienisz, Haniu?

„I te historie to tak z oczu?”, wypytywała.

„Tak. Wiesz, lubię wierzyć, że ludzie wiedzą, co robią. Że są szczęśliwi. Choć nie zawsze okazuje się to być prawdą”.

Pięć lat w tym pracuję. Zrobiłem ponad czterysta wesel i wiele par nie było i nie będzie ze sobą szczęśliwych. Miłość już zawsze będzie dla nich niezbadanym terenem. „Kocham cię” — nieszczere, fałszywe. Może dziesięć par poznało, czym jest prawdziwe szczęście, bezinteresowna miłość. Reszta robi to z konieczności. Bo dziecko, bo tak wypada, bo nie chcą być samotni, przeraża ich to. Przecież po co szukać gdzieś dalej, skoro partner nie jest taki zły. Bo jest przystojny i dobrze zarabia, z oczu też mu dobrze patrzy. Co jeśli już nikogo innego nie znajdę? Ten strach widziałem też w sobie. Zaręczyłem się z kobietą, którą znam od najmłodszych lat, najpierw chciałem ją zeswatać z moim kolegą, ale traktował ją bardzo nie w porządku. Zasługiwała na kogoś lepszego. Tym kimś, tak sobie myślałem, mogłem być tylko ja. Jej delikatna, wrażliwa artystyczna dusza potrzebuje spokoju, a nie ciągłych awantur, szumu telewizora, wiecznych pretensji i dopominanie się o swoje. Może i nie zarabia na tyle, by mogła opłacać połowę rachunków, najważniejsze, że ja zarabiam za nas dwoje. A jej twórczość naprawdę może się podobać. Tylko nie mi. Wszystko, co pisze i maluje jest zbyt nowoczesne, zbyt wulgarne. Może wyprzedziła obecną epokę o kilka lat, ale ja tego nie kupuję. Uważam, że do Masłowskiej jej daleko. Ważniejsze, że kupuje moje zapewnienia o miłości. Krytykuję innych, a sam wpadłem w swoje myślowe sidła…

„Co bierzesz?”, spytała Hania, złapała mnie na zbytnim odpłynięciu w myśli. „Ja wezmę tylko pomidorową”.

„To ja też”. Pewnie z rosołu z wczoraj. Złożyliśmy zamówienie u wyssanej z życia kelnerki Natalii, i tak sobie czekaliśmy wpatrzeni w siebie. „Nie jesz mięsa?”.

„Nie. Źle się czuję po tym. Wiesz, tak w brzuchu i w głowie”. Pokazała mi dokładnie palcem, gdzie ma brzuch i głowę.

„Tak? Dlaczego?”.

„Wiesz, jak gotuję i widzę tę wodę, i coraz więcej jej na tej patelni, a mięso prawie znika, to ja sobie myślę, co tam musi być. A ja sama widziałam, jak te kury, krowy żyją, jakie warunki mają”.

No tak. Zwierzęta słono płacą za nasz konsumpcjonizm, pisała Dorotka.

„Nigdy nie masz ochoty?”, zapytałem.

„Może gdybym sama zabiła i urządziła…”.

„Zabiłabyś?”.

„A co to takiego”, wypowiedziała z chłodem Teda Bundy’ego. „Mięso się jadło zawsze. Zabijano żeby z małpy zostać człowiekiem i oto jesteśmy tutaj”, Bierze do ręki menu. „Butelka wody sześć złotych. A za oknem co widzisz?”.

Zamiast spojrzeć przez okno, z zachwytem spoglądałem na nią. Ona ma siedemnaście lat. 17! Oczy ma szerzej otwarte od niejednego dorosłego.

„No zobacz!”. Doprowadziła mnie do porządku. „Co tam widzisz?”.

„Drogi. Samochody. Stare kamienice”.

„Betonowa dżungla” Puknęła w stół. „To nie jest prawdziwe życie. Ja ci powiem. Indianie stworzyli sobie prawdziwe życie. W zgodzie z naturą. To jest prawdziwy amerykański sen, a nie to bajdurzenie w telewizji”.

Weź, Haniu, bo się zbyt szybko zakocham — pomyślałem.

„Widzisz tam gdzieś drzewo? O, może tam”. Wskazała palcem. „Kwiatek wystający spod krawężnika. To jest nasz amerykański sen”.

„Dużo jest w tym racji”, przyznałem. Rdzenni Amerykanie dzielili się na mnóstwo plemion, żadne sobie nie wchodziło w drogę, mieli własne języki. Przyrządzali własne potrawy i mogli to konsumować bez obaw, a dzisiaj boimy się tego, co jest w środku mięsa, czytając skład, gdzie wypisują jakąś chemię i mówimy sobie, że no dobra, przecież jak miałbym tak patrzeć, to nawet chleba bym nie jadł. Pili wodę ze źródła i nikt nie kazał płacić sześciu złotych za trzy małe łyki w szklanej buteleczce.

„Ale wiesz, że ma to też dobre strony?”, zapytałem.

„Niby jakie?”.

„Brak zagrożenia i wygoda. Zobacz, nie musisz iść na łąkę czy do szklarni, żeby po pół roku móc sobie zjeść pomidorka i zrobić z niego zupę. O, tak jak teraz”.

Natalia zaserwowała zupy i zaraz sobie poszła, bez smacznego, bez udław się — nic.

„Płacisz i masz”, powiedziałem. „Smacznego”.

Lubiła jeść w ciszy, delektując się jedzeniem.

„Jeszcze jakiś deserek zamówimy”, rzekła. Smakowała jej zupa, nie musiałem nawet pytać.

„Nie tam, nie chcę”. Machnąłem ręką.

„Tak bez deserku?”, odrzekła oburzona. „Urodzinki masz, musi być!”.

Odpuściłem. Przytaknąłem jej. Zamówiliśmy ciasto bananowe, taki tortowy zamiennik.

„Słuchaj, świeczki nie mam. Ale znam weźmiesz pierwszy kęs, pomyśl sobie życzenie i zjedz. Może tak być?”.

„Tak”. Zamknąłem oczy. Chcę, żebyś była moim pierwszym za dnia i ostatnim spojrzeniem w nocy. Chcę odnaleźć szczęście w Twoich objęciach, obdarzyć tym szczęściem Ciebie. Zaufaniem. Miłością. Haniu Nowak — Ciebie chcę.

Zjadłem kawałek, a potem otworzyłem oczy.

„Wszystkiego najlepszego!”, szepnęła i pogratulowała mi.

Uwielbiałem słuchać głosu Hani. Mam wrażenie, że w tej restauracji rozmawialiśmy godzinami. Kiedyś prowadziła własny dziennik, w którym z dokładnymi szczegółami opisywała każdy dzień, każde swoje przemyślenia. Przestała, kiedy złapała się na tym, że codziennie opisuje to samo i zaniechała. Chciała zostać pisarką, ale razem z dziennikiem porzuciła to marzenie. Pracowała w sklepie zoologicznym po zajęciach w szkole u swojej cioci, pomagała przy akwariach i gryzoniach za jakąś symboliczną kwotę i ciepły posiłek. Przez myśl przeszło jej bycie weterynarzem. Szybko minął ten pomysł, wolała się odciąć od świadomości, że ludzie źle traktują zwierzęta, że głównym powodem ich wizyt jest zaniedbanie właściciela, wyrządzanie krzywdy z premedytacją. Nigdy nie była w zoo, interpretuje to jako więzienie i nie mogłaby patrzeć tym zwierzętom w oczy, widzieć w nich smutek. Ból. Egzystencjalną beznadzieję. Zapewniała, że ona zadba o swoje zwierzęta najlepiej jak tylko potrafi. Włoży w to całe swoje serce. Chciała nawet zostać policjantką i ukarać wszystkich tych złych ludzi, nawet jeśli sama miałaby przez tych wszystkich kretynów trafić do więzienia.

„Tylko czy jedna mała Hania zdoła zmienić świat?”, zapytała mnie, po czym sama sobie odpowiedziała: „No nie”.

Nigdy nie poznała swojego ojca. Był policjantem i to on mógł być pomysłodawcą kariery zawodowej Haneczki. Tej niespełnionej. Nie brała pod uwagę, że to praca bardzo niewdzięczna, polityczna wręcz. Niełatwa, pracujesz głównie z chwastami tego świata. Musisz brać poprawkę na to, że zniszczą ci nerwy, nawet psychikę. Owszem, po dwudziestu latach super będzie przejść na emeryturę, ale za jaką cenę? Czy ucieczka w alkohol, w odnajdywaniu upustu w biciu żony, gwałcenie jej, faszerowanie się psychotropami jest tego warte? Śmiała wątpić, a ojciec przekonał się, że nie.

Hania spuściła wzrok. Uroniła łzę. Przez wspomnienia. Coś to kruche dziewczę boli w środku. Nie chciałem na nią naciskać. Wiedziałem, że z czasem sama wszystko mi opowie. Może i zna mnie krótko, ale obdarzyła mnie wystarczającym zaufaniem. Uzewnętrzniła się i, jakkolwiek zabrzmi, podekscytowało mnie to. Złapałem jej dłoń, lekko ścisnąłem, szepcząc:

„Będzie dobrze. Życie się ułoży. Znajdziesz sobie właściwe, wartościowe osoby na swojej drodze… Późno już. Odprowadzę cię, Haniu”.

„Dziękuję. Bardzo”.


„Hej, miałem właśnie oddzwaniać”.

„Gdzie byłeś?”.

„W pracy, mam zamieszanie”.

„Co robiłeś?”.

„Klienci, podpisywaliśmy umowę… Haniu, co się dzieje?”.

„Nic. Chciałam porozmawiać. Tak po prostu”.

„Haniu…!”.

Zajęło jej chwilę, zanim się zebrała. Pociągnęła nosem. Wcześniej płakała, płakała i płakała… Mocno wydmuchnęła nos. Tego wieczoru miałem jeszcze jedną parę na podpisanie umowy weselnej. Ale wiedziałem już, że następny telefon będzie do młodych z serdeczną prośbą o przełożenie.

„Boję się wracać do domu. Od dwóch godzin siedzę w toalecie i nie wiem, co ze sobą zrobić”. Powstrzymywała płacz. „Nie mam nikogo…”.

„Weź kilka głębokich wdechów”.

Usłuchała.

„…i wydech. Powiedz mi, gdzie jesteś?”.

„Restauracje w Manufakturze. Przyjedź. Sama nie wyjdę”.

Szczęściem miałem do niej blisko. Czym prędzej zamknąłem studio, podczas drogi dzwoniłem do tamtych. Byli mocno niezadowoleni, ale mogli śmiało zerwać umowę. Ich piętnaście tysięcy złotych, gdy muszę wchodzić do damskiej toalety, żeby poprosić rozdygotaną dziewczynę, żeby łaskawie wyszła, zapewniając o bezpieczeństwie… Było teraz niczym.

Byłem zły. Na cały świat. Na jej rodziców. Na jej bliskich. Na tych wszystkich ludzi, co z obojętnością spoglądają na cierpienie dziewczyny i nic z tym nie robią. Tak samo pogardliwie myślę o tych ludziach, którzy w centrum mierzyli mnie wzrokiem, posądzając o pedofilię. Że to ja jestem zagrożeniem.

Hania rozmazana na twarzy od płaczu ścisnęła moją dłoń bardzo, bardzo mocno i nie puszczaj mnie, ciągle szeptała ze wzrokiem wbitym w podłogę. Kiedy wsiedliśmy do samochodu, wybuchła płaczem. Pozwoliłem jej na to. Nie uspokajałem. Potrzebowała tego. Zapiąłem jej pasy, potem sobie. Zapaliłem mentolowego papierosa i ruszyłem. W stronę domu. Bezpiecznej przystani.


Amelię wychowywali rodzice patologiczni. Bili ją za każde nieposłuszeństwo, drobne przewinienia. Nikt nie dbał o jej edukację, to była jej sprawa jak pomiędzy przerwami na zbieranie ciągów i terroru psychicznego opanuje materiał na ważny sprawdzian. Ukojenie Amelia odnajdywała w cięciu się, bardzo gorących kąpieli, papierosach. Potem w marihuanie, kiedy już wszystko przestało działać. Pobito i zgwałcono ją na, można wręcz powiedzieć szokująco, żądanie jej ojca przez dwóch chłopaków. Nie oszczędzali jej. Córka zaczęła za bardzo się rządzić w domu i trzeba jej pokazać, kto rządzi, kto daje jej jedzenie. Że bez niego umrze na ulicy jako worek na spermę. Amelia próbowała nie dać poznać w szkole po sobie, że coś złego się dzieje. Jednakże rozmawiała z dziewczynami coraz mniej, ograniczała kontakty do minimum. Z chłopakami nie chciała rozmawiać przed paniczną obawą, że historia znowu się powtórzy. Wiedziała, że chłopcy spoglądają na nią, na tę zgrabną brunetkę o piwnych oczach, i na pewno chcieliby zaznać z nią pierwsze chwile uniesienia, za jej zgodą lub też bez. Nie ma różnicy. Podrywana — szybko zniechęcała i spławiała. Kiedy ktoś był jednak normalny, mimowolnie wpadała w histeryczny płacz. Wymykało się to spod kontroli. Ignorowano jej nieme wołanie o pomoc, nauczyciele udawali, że problemu nie ma, że nie widzieli. Kilka razy nie zdała do następnej klasy. Ojciec przychodził już zbyt pijany, żeby kontrolnie sprać córkę pasem, z czasem zapomniał o jej istnieniu. Pewnego razu, kiedy weszła do domu, ten przywitał ją z pustym Panem Tadeuszem i zapytał, kim ona jest. Zabolało ją to mocno. O wiele mocniej, niż obojętność matki, która siedziała w zadumie w skórzanym fotelu całymi dniami i zajadała stres, coraz to bardziej kalorycznymi i wymyślnymi potrawami. Amelia po ukończeniu osiemnastu lat przekreśliła swoje wykształcenie. Może kiedyś zdoła powrócić do Liceum, pójść na studia, ale musi teraz uciec z domu, inaczej ojciec alkoholik ją zabije — myślała. Uzbierała wcześniej pieniądze na pierwszy miesiąc wynajmu pokoju, dzieliła mieszkanie z uroczą szatynką Elizą, która z początku niechętnie chciała przyjąć kogoś z wyrazem twarzy typu ćpunka, w starych podziurawionych ubraniach i licznymi cięciami na lewej ręce. Amelię nigdzie nie chcieli i była pewna, że i tym razem Eliza pogna ją. Ale kiedy opowiedziała Elizie historię swojego życia, przytuliła Amelkę najmocniej jak tylko potrafi i wyciągnęła pomocną dłoń. Nawet wyciągnęła pomocny portfel. Amelia dopiero jako dorosła doświadczyła ciszy w domu, zażegnała ciągłą inwigilację, poznała definicję prawdziwego domowego obiadu, nawet zaczęła mówić tą piękną stroną polszczyzny, a nie tą podwórkową, zaś największy szok doznała, kiedy odkryła, że z kranu może lecieć ciepła woda. Eliza miała spory wkład w nową Amelię. Poprzez znajomego dostała swoją pierwszą prawdziwą pracę, wcześniej dorabiała na czarno i często kończyło się to brakiem perspektyw i wynagrodzenia. Na wieść, że trzeba podpisać umowę, aby zacząć wykonywać pracę, Amelia nie mogła wyjść z zaskoczenia. Przez tydzień. Została sprzątaczką na komisariacie policji i po dziś dzień mocno trzyma się tej roboty. Dziennie powinna siedzieć osiem godzin, ale kiedy zakończy swoje obowiązki, co przy intensywnej pracy zajmuje jej dwie godziny, może iść do domu i nikt złego słowa na nią nie powie. I wraca do Elizy, która zawsze chętnie pogada, wyciągnie na zakupy i dobre jedzenie. Swoją pierwszą miłość, Przemka, Amelia poznała podczas spaceru w parku. Sama już dokładnie nie pamięta, jak nawiązali znajomość. Czy to czytaniem Orwella na ławce zwrócił jej uwagę, czy też spytał ją o drogę, czy też spoglądali na tę samą wiewiórkę, która cieszyła się z życia, biegając po trawce. Jakoś to było i już się nie dowiemy. Chyba że ktoś odnajdzie Przemka i zapyta, ale to w parku Piłsudskiego Amelia poznała, czym jest prawdziwa miłość. Spędzali ze sobą każdą wolną chwilę, ona nie istniała bez niego, on bez niej. Kupował jej kwiaty, całował rękę na powitanie, pomagał wysiadać z tramwaju, dawał kurtkę, kiedy już było chłodno. Chodzili dużo, a to na bilard, to do teatru, kina, zoo i do ulubionego parku. Amelia zasługiwała na kogoś lepszego, zdaniem Elizy. Miło, że Przemek dba o nią, spełnia jej zachcianki i opiekuje się, zaraża pasją do sztuki, no ale kim on w ogóle jest. Niski blondyn, okularnik, wieczny kelner, urody za grosz. Co Amelia sama to kiedyś przyznała. Wstydzi się z nim pokazywać, nie jest z niego dumna, a jak o nim opowiada, to słyszymy cechy typowego rogacza w pantoflach. Eliza uświadomiła jej, że to ona nosi spodnie w tym związkum bo nie ma u swojego boku faceta, dla którego mogłaby zadbać o siebie i założyć spódnicę w kwiatki, wystroić się w czerwoną sukienkę z nowej kolekcji, zrozumieć jak to jest kupić coś nowego i założyć tą nowość tylko i wyłącznie na kolację przy świecach, a potem o niej zapomnieć. Amelia niechętnie chciała zmienić Przemka na Ignacego i musiała zrezygnować z wynajmu u Elizy, bowiem postawiła ultimatum, że albo Przemek, albo ona, Ignacy i praca w policji. Elizie zależało, bo Ignacemu zależało. Zawsze chciał mieć piękną, mało ambitną brunetkę o prawdziwie pięknych oczach z ambicjami na kurę domową i bycie materacem. Uparł się na Amelię, zachowanie rozpuszczonego bachora z piaskownicy to określenie łagodne.

Amelia z Przemkiem wynajęli wspólnie mieszkanie, ale nie dawali sobie rady. Ona nie potrafiła znaleźć stałej pracy, wróciły stare nawyki i wydarzenia z przeszłości. Wspomnienia powracały mocniejsze z dnia na dzień. Przemek z kelnerstwa nie był sam w stanie opłacać rachunków, nie wspominając o jedzeniu, które musiał zdobywać grzebiąc w odpadkach w miejscu pracy, często podkradał z kuchni. Nie dawali sobie rady, a kiedy Przemek wtulił się do niej najmocniej jak tylko potrafił, aż Amelka nie mogła oddychać, wpadł w płacz trwający godzinę. Wiedział, jaką drogą podąży Amelia. Wiedziała, że musi iść drogą małżeństwa dla rozsądku.


Hania nie pamięta ojca trzeźwego za czasów młodości. Żyła w ciągłym strachu przed nim, nawet robił dla niej rzeczy miłe albo próbował zwyczajnej rozmowy. Najlepiej jednak czuła się, kiedy pracował albo spał. Nigdy nie potrafiła zrozumieć, dlaczego w oczach matki jest najgorsza, nie usłyszała ani jednej pochwały, za to morze krytyki co dzień, przyprawione masą przekleństw i te uderzenia w losowe przedmioty… Co tam było pod ręką matki, uderzona zostać musiało, ale sama Hania zarzeka się, że nigdy nie została uderzona. Kiedyś mi powiedziała, że może lepiej, jakby dostawała cięgi, krócej boli od terroru psychicznego. Hania przychodziła do domu najpóźniej jak tylko było to możliwe. Zostawała dłużej w szkole na przedmiotach dodatkowych, chodziła na ping-ponga i obgadywała sprawy klasy z Sergiuszem, który był wiceprzewodniczącym, ona zaś przewodniczyła stadu. Pomimo tego, w sferze prywatnej nie potrafili się dogadać, mieli różne poglądy i gdyby miało coś być między nimi, szybko by umarło. Kiedy zmierzchało, Hania wracała do domu, często miała to szczęście, że rodzice już spali, cichutko przemykała do swojego pokoju. Rano przychodziła do szkoły niewyspana, bo albo uczyła się pół nocy, albo wylewała swoje żale na cały świat w swoim dzienniku, leżący w komodzie zamykanej na klucz. Bardzo jej to pomagało i pomaga do dziś. Nigdy tam ni zajrzałem, a kusiło, przy mnie nie chowała swoich intymnych przemyśleń. Ufała mi, że nigdy tam nie zajrzę bez jej wiedzy. Zapytałem ją raz, czy mnie też opisuje, ona na to, że tak, ale dobre rzeczy pisze. Zdarzało się, że wracała wcześniej do domu, próbowała dzielnie znosić obelgi. Jak bardzo poprzedniego wieczoru sobie poradziła, znajdowało to odzwierciedlenie w nauce, ocenach, podejściu do rówieśników lub nauczycieli. Nie tyle co karała słowami i rzucała obelgami, ale jej wzrok pogardy mierzący nawet rzeczy martwe zdawał się mówić wszystko i żądał spokoju. Lepiej było pozwolić jej spędzać samotnie czas na przerwach, nauczyciele automatycznie wpisywali jej nieprzygotowanie i pozwalali w spokoju notować jej. Wiedzieli, że słucha, mimo zbyt wielu myśli. Każdy wiedział, domyślał się o domowych problemach z matką i nikt nie zareagował, nie podjął próby choćby konwersacji. Hania bardzo chciała, żeby ktoś usłyszał jej wewnętrzny krzyk.

Teraz dla nas obojga nadszedł ciężki okres. Pierwszej nocy nie mogłem odstępować jej na krok. Chodziła za mną, nigdy nie chciała powiedzieć, co dokładnie zaszło tamtego dnia. Coś tam zjedliśmy, puściłem hollywoodzki szmelc na poprawę humoru i leżeliśmy obok siebie. Nerwy powoli z niej schodziły, aż w końcu pokonał ją sen. Przykryłem ją, pogasiłem wszystko, próbowałem pójść tropem Hania, lecz natłok myśli na to nie pozwalał. W tych ciemnościach zdałem sobie sprawę, że może i dzisiaj niech odpocznie od swojego gniazda, ale co z kolejnymi dniami? Jej matka w końcu dopomni się o nią, o swoje, mimowolnie mieszając w to szkołę, a najwięcej na tym stracę ja. Jak to przecież wygląda. Czarne scenariusze na bok, pomyślałem. Chciałem zadbać o nią, dopóki tego potrzebowała.

„Hej, obudź się”, zrobiła mi pobudkę, potrząsając za ramię. „Nie bądź zły na mnie, ale szkołę mam”.

„Co ty, za co zły?”. Byłem mocno zaspany.

„Nie bardzo wiem, gdzie jestem i jak dojechać do Siedemnastki. Tak to bym nie budziła”. Czuła się tak jakby winna. Będę niewyspany, była szósta rano.

„Dobrze, że budzisz. Odwiozę cię”.

Trochę protestowała, że da sobie radę przecież. Że nie chce robić problemów, szofera ze mnie. Wymusiłem nieco, żeby coś zjadła przed porannym wychowaniem fizycznym. Pod szkołą siedziała w somochodzoei i nie chciała z niego wysiąść.

„Nie chcę tam iść”, wyznała.

Chciałem rzucić jakimś słabym żartem. Że to tylko sprawdzian, najwyżej napisze na jeden, ale powstrzymałem się.

„Przyjechałbyś po zajęciach? Po mnie?”. Jej wyraz twarzy mówił, że oczekuje negatywnej odpowiedzi. Nie rozumiałem, dlaczego.

„O której kończysz?”.

„Szesnasta”.

„Szesnasta pod szkołą”.

„Dziękuję”. Pocałowała mnie w policzek. Wyszła jakby odmieniona. Pogodna Hania skocznym krokiem podreptała prosto w objęcia edukacji. Chciałbym jej uśmiech oglądać codziennie…

Czekała pod szkołą już przed szesnastą. Wsiadła do mojego auta bez szwanku. Bez procesującej się matki pod szkołą o swoją własność, bez zainteresowania gapiów. Czułem się tak, jakbym odbierał własną dziewczynę i nikt nie widzi problemu. Pojechaliśmy na jedzenie, naleśnik z camembertem przypadł jej do gustu, zamówiłem jej herbatę z cytryną do tego, a po wszystkim deser lodowy.;Pomyślałem, żeby chociaż przejadła te swoje smutki.

„Bardzo zdenerwowana wyglądam?”.

„Tak. Ale nie musisz nic mówić”.

„Przepraszam”.

„Spokojnie, przeżywasz ciężki okres. Ja to rozumiem”.

„Nie taką mnie pamiętasz”.

To nieważne, pomyślałem. Poznałem Cię, Haniu, w miejscu, gdzie każdy poprzez swój ubiór, zachowanie, zapach perfum chce wzbudzić u innych zazdrość. Podziw. Szacunek. Za cenę bycia na ustach wszystkich przez pięć minut. Hania nie czuła się źle ze sobą, ale to bycie sobą sprawiało wrażenie wyobcowania wśród ludzi, którzy tamtego wieczoru przybierali wykreowaną przez siebie postać. Jaką sobie wyobrazili.

„Czy moglibyśmy coś u ciebie obejrzeć?”, zapytała. Miałem obawy, że nadejdzie pytanie tego typu. Szukała duszyczki, która ją przygarnie na czas sporu rodzinnego albo na zawsze. Ten czarny chłopak traktuje ją jak dobrą koleżankę, po szkole jej humor nie poprawił się. Zrozumiałem wtedy, jak bardzo jest samotna.

„Powinnaś chyba wrócić do domu, co? Mama na pewno zachodzi za głowę, gdzie jesteś”.

„Narzucam się”, przyznała, zmartwionymi szklanymi oczętami. „Rozumiem”.

„A ty? Gdybyś była matką, nie martwiłabyś się?”.

„Gdybym była dobrą matką. Ale dobra to ona nie jest”. Sprawiała wrażenie, że własne słowa ją zabolały. Gdyby w tym momencie była tu jej mama, nadal większy ból odczuwałaby Haneczka. „Trudno, pójdę spać na Fabryczny…”. Wzruszyła ramionami. „Zimno tam, ale lepsze już to, niż…”.

„Gdzie mieszkasz? Odwiozę cię”.

„Nigdzie”. Kiwnęła głową na nie. Bardzo tego nie chciała.

I zostawiłbym ją tam. Gdybym mi na Niej nie zależało.


Żyłem z Hanią przez sto dni pod jedno dachem. Zamiast być najszczęśliwszym facetem na świecie, że żyję z wymarzoną dziewczyną pod jednym dachem, odczuwałem ciągły niepokój. Dziwnie mi było z faktem, że po pierwsze mama Hani nie chce wiedzieć, gdzie przebywa jej córka. Po drugie, że nikt nie widzi w tym złego, z nauczycieli i rówieśników, że ją odprowadzam i zabieram ze szkoły, może jestem brany za jej ojca? Ojczyma? Młodo nie wyglądam… Albo faktycznie los Haneczki wszystkim był obojętny. Owszem, w to wszystko zaplątana była moja narzeczona i owszem, mieszkała przecież razem z nami Jest aseksualną artystką, która nie odczuwa zazdrości i faktu, że w moich oczach wygląda to na miłosny trójkąt.

„Musimy sobie pomagać”, odpowiedziała, kiedy urzekłem ją historią Haneczki, lekko dramatyzując obraz jej życia. Zrobiło jej się przykro, bo ona też przeżyła nieciekawe dzieciństwo, a nawet jej łezka poleciała, kiedy dowiedziała się, że jej kariera zawodowa leży na włosku przez niemożność pobierania nauki w sposób właściwy. „Ma tutaj zostać tak długo, jak tylko zechce”. Ona jeszcze tego nie wie, że to rozważam, ale co jeżeli będzie musiała oddać pierścionek i spakować walizki? Niestety z dnia na dzień coraz bardziej nie czułem tego naszego związku, naszej przyszłości, a serduszko podpowiadała i biło w stronę siedemnastoletniej brunetki.

Stałem z papierosem pod szkołą cały w stresie. Nie miała obaw, co do matury z matematyki, angielskiego i rosyjskiego, była pewna bardzo dobrego wyniku, powyżej siedemdziesięciu procent. O dziwo jej ulubiony język polski przerażał ją. Była pewna, że polegnie na oczywistych pytaniach, gdzie logika i podchwytliwość lubią górować w maturalnych testach. Wiem, że polskie szkolnictwo jest zepsute, wpajają niepotrzebną wiedzę, prostych praktycznych rzeczy nie ucząc. Nauczą cię nienawidzić literaturą, czego ja nie uniknąłem, lecz Haneczka już tak. Lubiła Bułgakowa, Conrada, Sienkiewicza (który podobnież przekłamywał fakty historyczne), Mickiewicza, a ponad wszystko uwielbiała George’a Orwella i twierdziła, że Dorota Masłowska też kiedyś powinna się znaleźć w kanonie lektur. Ale jak to, „Wojna polsko-ruska”, książka pełna wulgaryzmów w patologicznym świecie? Uważa, że w dobie internetu, społecznościowych ogłupiaczy, infantylność we wszystkich treściach, szybki montaż, szeroki dostęp do informacji, walka o najgłupsze sprawy, które przeczą naturze, chociażby tysiąc odmian płci oraz sam fakt, iż mózg człowieka staje się coraz mniejszy — to sprawia, że ludzie idą w płyciznę, na łatwiznę. Pragną prostoty, wygody. Niepotrzebne im ambicje, Na co komu literatura skłaniająca do głębokiej refleksji, kiedy można wypożyczyć z biblioteki stos kryminałów i przeczytać w tydzień i zapomnieć. Trudny do interpretacji film? Pozostający po seansie na długie dni, a nawet miesiące? Tak niechętnie. „Lolita” Nabokova z literatury, a z filmu „Wesele”, to najnowsze od Smarzowskiego, czy filmografia Andrzeja Żuławskiego, genialny film „Trzecia część nocy”, równie genialne „Diabeł”, „Na srebrnym globie”, to o dziwo rzeczy zbyt ciężkie dla współczesnego odbiorcy. Pragniemy książki wzruszającej o szejku, który pokochał Polkę ze wsi prawdziwą miłością, chcemy filmowego Ryana Goslinga z „Notebook”, zjeść popcorn na dużej sali kinowej na Marvelu albo innym wysokobudżetowym szrocie. Nie wszystkie filmy akcji są złe, ale jak już są dobre, nieco ambitniejsze, to już popcornowcy kręcą nosem, że „Fury Road” to słabizna, błędnie postrzegany „Drive” jako kino akcji również cierpi przez tych pajaców. Kiedyś ambitne, pokazujące bolesną prawdę kino trafiało na półki, niedozwolone do dystrybucji czekały na światło dziennie. Dzisiaj filmy Xawerego — „Wojnę polsko-ruską” i „Mowę ptaków” najlepiej opisać jako bełkotliwe kino. Nie szukajmy przesłania. Masłowska wyprzedziła grubo czas w swojej debiutanckiej książce. Zdaniem Hani niedługo wszyscy będą używać paskudnego, może nawet o wiele bardziej to wyewoluuje, języka jak Silny, aż w końcu cofniemy się do mowy pierwszych ludzi, mowy małp. Dlatego niedługo Szekspir ustąpi w kanonie lektur szkolnych Dorotce, Mrozowi, a na filmy jakiegoś następcy Vegi albo vegopodobnego wytworu będzie obowiązkowo brana cała szkoła, a potem w sali lekcyjnej poloniści będą piać z zachwytu nad realizmem ukazania mokotowskiego świata przestępczego w „Cierpieniach młodego Sebixa”. Goethe, pakuj walizę.

„Dobrze mi poszło, tak myślę”, rzekła Hania, gdy tylko mnie zobaczyła, wychodząc ze szkoły w swojej białej koszuli i czarnej spódniczce.

„Na trzydzieści?”.

„Coś ty. Dziewięćdziesiąt najmniej”.

Przytuliłem ją. Pierwszy raz od naszej stutrzydniowej znajomości w pełni się odważyłem. Wychodzące ze szkoły koleżanki z klasy nabrały podejrzeń, szybko podłapały temacik do ploteczek i tak oto Hania Nowak przez chwilę była na ustach wszystkich. Kiedy wróci do domu, nagle jej wiadomości tekstowe będą przepełnione pytaniami. Kimże jest ten przystojny mężczyzna, jest po rozwodzie? I czy dopiero się rozwiedzie dla ciebie? Będziesz wychowywać jego dziecko z poprzedniego związku i pokochasz jak swoje? Nie wracała już do szkoły, więc łatwiej było znieść jej nagłe bycie w centrum uwagi.

„Nie obchodzą mnie już oni”, powiedziała wprost, kiedy jechaliśmy do domu. Wyczuwalny chłód w jej głosie przyprawiał czasami o dreszcze. Potrafiła być słodka, urocza, emanować szczęściem we wszystkich kolorach tęczy, ale jak czasem wypowiadała się w stosunku do czegoś z ambiwalencją albo z zupełną pogardą, to miałeś wrażenie, że siedzisz obok psychopaty i zaraz sprzeda cię na jakiś rytuał odrodzenia.

„Nikogo z tej szkoły nie wspomnisz dobrym słowem?”.

„Chłopcy? Oni tylko w jednym celu chcieli ze mną rozmawiać. No dobra, może we dwóch, jak trzeba było spisać pracę domową. Dziewczyny próbowały mnie zmieniać na siłę, wiesz, brak było tej akceptacji, że jestem taka a nie inna. Że ja się taka sobie podobam i nie muszę chodzić na powiększanie ust, robić sobie paznokcie, jakieś eksperymenty z włosami, a widzę, że coraz bardziej one się farbują. Na jakiś różowy, fioletowy, czerwony… Masakra. Każda chce mieć tego Gucziego, Witą, Szanela czy jak to się tam wymawia…”.

„I ty nie czujesz takiej potrzeby?”.

„A czy trzy tysiące lat temu coś ładniejszego, droższego, pozłacanego sprawiało, że stawało się praktyczniejsze?”.

„Wiesz, mogą to robić dla siebie. Poczuć się lepsze, bo tego chcą”.

„To ja im współczuję”. Ten jej chłodny wzrok.

Britney Spears leciała w radiu. Obowiązkowo na czas Toxic należało się uciszyć, pogłośnić i dać Haneczce wykazać swoje umiejętności wokalne.

„Zadzwoń w wolnej” — dostałem wiadomość od narzeczonej Julii, co Hania od razu zauważyła.

„Nie oddzwonisz?”, zapytała po minutach ciszy. Zawsze o czymś rozmawialiśmy i rzadko kiedy dominowała u nas cisza. „To coś prywatnego?”.

„Nie”. Posmutniałem. „Nie wiem. Kiedy mi tak pisze, nie ma nigdy niczego dobrego do powiedzenia. Długo się zbiera w sobie, żeby coś powiedzieć”.

„Może to coś pilnego”, naciskała na mnie tak, jakby chciała usłyszeć, co takiego chce powiedzieć.

Dzwonię na głośnomówiący. Odbiera i każdy z nas zbiera się, by chociaż się przywitać.

„Hej. Już się pewnie domyślasz?”.

„Tak, kochanie”. Skupiony na jeździe czuję jednak na sobie wzrok Haneczki. Tak, jakby już wtedy chciała przekazać, że to początek naszego końca z Julią i Hania zamierza to wykorzystać. Znowu te czarne scenariusze w głowie mnie nachodziły. Tyle razy sobie powtarzałem, że nie mogę, zaniechać muszę tych myśli, co mnie tylko rujnują. „Co się dzieje?”.

„Babcia nie żyje”. Moja teściowa znaczy. „Złapała gdzieś wirusa i… Wszystko było w porządku, jeszcze dzień wcześniej było wszystko okej, wiesz…?”. Plątała się w słowach, walczyła sama ze sobą, żeby nie wpaść w płacz. „Rozmawialiśmy, śmialiśmy się, ale strasznie miałam wrażenie, że przedłuża rozmowę. Tak na siłę. Jakby wiedziała, że… Podobno babcia nagle upadła na podłogę, pogotowie włamało się do mieszkania. Była przytomna, ale pojechała do szpitala tylko po to, żeby tam umrzeć”. Słyszałem, że miała ciężki głos. Emocje brały górę. Każde kolejne słowo sprawiało trudność. „Ty wiesz, że z naszym zdrowiem nie jest jakoś super? W rodzinie?”.

Staliśmy na światłach. Spojrzałem na pełną współczucia Hanię. Wyglądała, jakby to ona złapała wirusa za nią.

„Wiem”.

„Byle przeziębienie potrafi nas zdmuchnąć. Mama trafiła do szpitala, mnie wrzucili na kwarantannę”.

„Też to możesz mieć?”

„Tak. Bardzo możliwe. Ja wiem, że starsi głównie na to umierają, ale…”.

Nie wytrzymała. Usłyszałem wybuch płaczu, zanim zdążyła się rozłączyć. Musiałem zjechać na pobocze. Zbyt duża ilość złych scenariuszy, tym razem nutka pozytywnych myśli byłaby mocno wskazana. Julia już raz otarła się o śmierć przy zwykłym zapaleniu płuc. Miała astmę. Astmatycy przeżywają to najciężej. Julia chciała dla mnie jak najlepiej, nie wydała mnie, że mieliśmy ze sobą styczność, choć powinna była to zrobić. Ona wie, że tydzień siedzenia w domu to straceni klienci, stracone tysiące. Dbała o mnie, troszczyła się, a tymczasem Haneczka przytuliła mnie na pocieszenie. Nie było we mnie współczucia. Smutku. Myślałem tylko o zapachu perfum Hani i jej delikatnych dłoniach. Cudnie pachnących, zadbanych włosach. Pobyt u mnie służył jej zdrowiu psychicznemu, snu, nauce, a z czasem odnowiły się uw niej relacje międzyludzkie.


„Filmy?”.

„Tak. Filmy”.

„Jako lektury szkolne? Wiesz, filmy to moja pasja. Kiedyś pan na lekcji historii puścił nam 300. Widziałaś? Nie widziałaś. Przerysowany, komiksowy. Za czasów gimnazjalnych sprawiał nam mnóstwo frajdy rozrywki. Ale kino to tylko rozrywka”.

„A literatura?”.

„Zależy w jakich pisarzach, gatunkach siedzisz”.

„Chcesz mi powiedzieć, że kino to tylko rozrywka?”.

„Kiedyś nie. Teraz tak”.

„A na samym początku?”.

„Nie mówię tutaj o czasach, kiedy filmy były ruchomym obrazkiem, ruchomą ciekawostką dla Francuzów. Wjeżdżający pociąg na stację to był szczyt ambicji, a dwanaście minut to był zbyt długi metraż. Pójdź do przodu o sześćdziesiąt — osiemdziesiąt lat. Mimo ogromnego chłamu klasy B, C powstawały piękne, ponadczasowe dzieła. Które swój status mają absolutnie niezagrożony. Skutkiem poprawności politycznej będzie zmurzynienie nie tylko filmowych, ale i książkowych postaci. Zobacz, co robią z Makbetem, sir Gawainem. Razem z nimi o swoje prawa walczą homoseksualni w połączeniu z innymi wymyślonymi płciami. Do tego dochodzą pokrzywdzone kobiety w branży kinematografii, wskutek czego jest nagradzanie ich na siłę na różnych galach. Choćby ostatnie dwa lata Oscarów.

„Chyba wspominałeś, że nie należy przejmować się nagrodami?”.

„Przejmować — nie. Interesować — tak. Ale już nawet teraz tego nie warto w sumie… Kiedyś kino było wyzwaniem. Reżyser puszczał wcześniej skomponowaną muzykę na planie filmowym, a aktorzy dawali z siebie wszystko, żeby wysiłek kompozytora nie poszedł na marne. Wszyscy wiedzieli, że warto w tym uczestniczyć i akceptować różne fanaberie reżyseria, bo po czasie okazuje się, że miał rację. Bo miał wizję i cały film już wcześniej nakręcony w głowie i miałeś banana na twarzy, że możesz być jego marionetką w tak wspaniałym przedsięwzięciu. Każdy najmniejszy detal był dla nich ważny. Nawet głupia chmurka na niebie wstrzymywała cały plan filmowy. Dopóki nie raczyła się odsunąć o parę metrów, nic nie robiono”.

„Myślę, że teraz też coś powstaje wartego uznania”.

„Nie”.

„Nie? Tak po prostu?”.

„Tak po prostu. Jeżeli coś ambitnego, to musi być wolne, osobiste i najlepiej w czarno-białych kolorach. Tak się utarło. Nie kupuję filmu, gdzie aktorzy występują na tle zielonego ekranu. Takie kino skreślam”.

„Obejrzymy coś kiedyś razem?”.

„Pewnie”.

„Na tle zielonego ekranu?”.

„Głupia”.

„Lubię cię słuchać”.


„Tak, słucham?”.

„To ja, Magda”.

„Mhm. Poznałem po nazwie kontaktu”.

„Słuchaj, zdenerwowałeś mnie. Przyznaję szczerze. Bo Julia mówi, że ty jesteś cham, nie zależy ci na niej. Że kwiatów nie wysyłasz”.

„Jak mogę wysłać, kiedy ma kwarantannę?”.

„Proszę, nie rób z siebie głupka. Siostra opowiadała, na jakie rzeczy cię stać. Choćby na koci śpiew pod balkonem pełnym róż o trzeciej nad ranem. Ale chyba twoim szczytem piramidy głupot jest romans z tą nieletnią”.

„Brzmisz tak, jakbyś to ty była dorosła”.

„No właśnie jest w moim wieku. Co ty robisz, zdradzasz Julię ze smarkiem, co nie wie, co jest pięć?”.

„Brzmisz tak, jakbyś ty wiedziała. Nigdy Julii nie zdradziłem”.

„Żeby tak pod jej nosem…! Jeszcze myślisz, że mnie możesz oszukać? Julka też głupia, że dopiero teraz poważnie chora uruchomiła kopułkę. Nagle ją olśniło, że dopuszczasz się zdrady na jej oczach”.

„Sama wyraziła zgodę na jej pobyt. Tymczasowy”.

„Tymczasem trwa to kilka miesięcy”.

„Żeby mogła w spokoju nauczyć się do matury”.

„Coś ta matura się przeciąga po maturze”.

„Bo myślimy o rozwiązaniu problemu”.

„Zapytam raz jeszcze. Dlaczego nie odzywasz się do niej, nie wesprzesz jej w trudnej sytuacji, nie kupisz głupiego kwiatka?”.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Milczałem. Magda głośno westchnęła, w tle słyszałem głos szlochającej Julii.

„Dobra, rozłącz się”, powiedziała Julia do Magdy.

Magda rozłączyła się.


Rok szkolny zakończył się dla Hani pod znakiem zapytania. Nie wiedziała, co dalej z jej domem, jej mamą, która nadal nie wykazywała nią zainteresowania, zapewne kumulując wszystkie siły, żeby sprać Haneczkę, kiedy tylko dama zawita na salonach. I tego Hania się obawiała, że w końcu zmuszę ją do spotkania. Do konfrontacji z jej największym psychicznym wrogiem. Nie wymagałem tego od niej, co z dnia na dzień dziwiło ją coraz mocniej. Jeszcze przed zachorowaniem Julki wypytywała nas codziennie, czy nie jest dla nas problemem.

„No bo wiecie, zajęłam wam przestrzeń, całą sypialnię, jem wasze jedzenie, zużywam waszą wodę, prąd kradnę do telefonu, no głupio mi tak jakoś”.

„Żadnego problemu nie ma”. Zapewniałem zawsze przy obecności narzeczonej.

„Może będę chociaż opłacała połowę?”, zapytała któregoś dnia, na co Julia chciała przytaknąć.

„Nie, Haniu, nie myśl o tym. Myśl teraz, żeby zdać maturę na stówkę, dobrze?”.

Przytaknęła. Poszła do swojego pokoju, zamykając drzwi. „Swojego”?

„Masz dobre serce”, powiedziałem do Julii.

Odebrała to jako ironię. Poszła do kuchni, obrażona robiła obiad z wyrazem twarzy, jakby miał to być mój ostatni posiłek. Po obiedzie, czytała książkę, lecz nie minęło z pięć minut, a wzięła ze kartkę, długopis i zapytała na piśmie:

„Dlaczego ma niby nie płacić?”. Wolała to tak rozegrać. Zdążyła poznać wyostrzony słuch Hani, nawet byle szmer potrafił ją zbudzić, zwrócić uwagę.

„Nauka. Na tym niech się skupi”.

„Przytułek dla bezdomnych?”.

„Altruizm”.

„Zobaczymy, gdzie wylądujesz z tym altruizmem”.

Spojrzałem w jej zielone oczy, w których zbierały się łzy. Wyszła, nie wracała przez kilka dni. Nigdy bym nie przypuszczał, że można pokłócić się na papierze w kilku zdaniach. Przeważnie nasze kłótnie trwały pół godziny. Żadna ze stron nie potrafiła odpuścić, ktoś wracał do tematu kilka razy w ciągu dnia. W końcu po kilku dniach oboje siebie przepraszaliśmy. Złapałem za słuchawkę domofonu, usłyszałem wybiegające z płaczem zranione serce. Wiedziałem, że na jakiś tydzień wróci do rodziców. Nie było mi jakoś specjalnie przykro, w sumie nie czułem żadnych emocji.

Zapukałem do drzwi pokoju Hani.

„Wejdź”, odpowiedziała.

Pierwsze co widziałem, to jej zadbane, pomalowane paznokcie u stóp. Jej powitalny uśmiech, który nie pozostawiłem bez odwzajemnienia. Spojrzałem w telewizor na zaczynający się film Van Santa Gerry. Jeden z piękniejszych filmów drogi, kontemplacyjnych oraz o poszukiwaniu siebie w towarzystwie Arvo Parta. Bardzo mnie ucieszyło, że sięgnęła po to dvd z mojej kolekcji. Znaczy że słucha i chce poszerzać swoje horyzonty. Z czasem może zrezygnuje z, jak to nazywam, internetowego chłamu na życzenie i wreszcie skuszę ją na Szatańskie tango.

„Idę w sklep. Czegoś potrzeba?”, zatroszczyłem się.

„Nie. Może obejrzysz ze mną?”.

„Oglądaj”. Pokręciłem głową. „Ja już widziałem”.

Po powrocie ze sklepu zrobiłem rzecz, mogąca być odebrana jako celebracja na tymczasowe odejście z domu świętej narzeczonej Julii Pierwszej. Miałem na tyle weny, aby zrobić pizzę włoską według własnej receptury. Ważne, żeby była cienka, chrupiąca i z ulubionymi składnikami — ananas oraz czarne oliwki. W akompaniamencie frytków z batatów oraz bezcukrowego napoju stworzyłem prawdziwie dietetyczny obiad, który to Hania wyczuła zaraz po obejrzeniu Damona i Afflecka.

„Co tam dobrego zamówiłeś?”, zapytała, wynurzając sam nos zza drzwi pokoju”.

„Zrobiłem. Ale dziękuję za docenienie”.

„Ty?”. Zaskoczona. „Ty coś umiesz w tej kuchni?”.

„Ano. Jak mam nastrój, chęci i nikt mi nie brzęczy do ucha, to potrafię stworzyć arcydzieło”.

„Czy twoje arcydzieło jest w ogóle jadalne?”, spytała zaczepnym głosem.

„Wyjdź tylko z pokoju, młoda damo”.

„Pfff…!”.

„Nie pasuje, to do baru. Tam są drzwi!”.

Ja. Ona. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie i nie mogłem jeść. Byłem wpatrzony, jak z niesamowitą precyzją kroi te kawałki pizzy na równe kawałki. Smakowało jej, nie musiałem pytać. Widzę to po wdzięcznych oczach. Obok stała butelka ketchupu, ani razu jej nie użyła. Włoch na moim miejscu byłby usatysfakcjonowany po stokroć. Docenia moją kuchnię. Zaraz będę spalony, pomyślałem, jak nie zacznę jeść. Przeniosłem wzrok na frytki, spoglądając to na talerz… to na nią…

„Powiem ci tak. Jest to jedzenie bardzo dobre, aczkolwiek będę mocno niepocieszona, jeżeli po wszystkim nie będzie deseru”.

Trochę mnie zaskoczyła. Nie spodziewałbym się po tej chudzinie, że na jeden raz potrafi wciągnąć tyle kalorii i wymagać jeszcze ciasta, bo to u niej nazywa się deserem. Nowe oblicze Hani, produkcja polska, 2022, wkrótce na vod.


„Słuchaj, mam taką małą prośbę”, zadzwoniłem do Mojego Przyjaciela Geja, miał na imię Przemek, ale polubił swój pseudonim i nie widzi problemu, żeby go tak nazywać. Nawet pochwalę się, że mam go tak wpisanego w kontaktach — o czym wie. „Potrzebuję wyluzować na tydzień i chcę, abyś przez ten czas przychodził do firmy, odbierał telefonu i dbał o klientów. Możesz to potraktować jako przygotowanie do awansu, więc chyba gra jest warta świeczki?”.

„Co ty, mistrzu, na awans chcesz mnie wziąć?”, zapytał tym swoim słodkim głosikiem, co to roztapia serca nawet hetero samcom. „Spadłeś z czegoś, czy dopiero spadniesz, kowboju?”.

„Już ja cię znam, bezinteresownie tego nie zrobisz”.

„Ależ pewnie, że zrobię. Przecież pomogłeś mi i jestem ci za to absolutnie…”.

„Pięć stówek do wypłaty”, przerwałem. „Dbanie o pozytywny wizerunek firmy, odbieranie połączeń przychodzących, profesjonalna obsługa klienta oraz okazyjne odpisywanie na korespondencje w skrzynce e-mail”.

„Słuchaj, będziesz zadowolony”. Podobała mi się jego pewność siebie, a ja jego pewności byłem równie pewien. Przemek to gość z pasją, z rodziny upadłej, bowiem cały rodzinny majątek jego tata zostawił w kasynie i lombardzie, a potem skończył z liną wokół szyi na drzewie. Poznałem go przez znajomych przy piwie, opowiadali o geju z pasją. Że to dobra, poczciwa mordka, ale ma nierealne marzenia. Chciałby zdać łódzką filmówkę, asystować przy produkcjach Nolana, po nabraniu doświadczenia tworzyć własne, artystyczne science-fiction. Połączenie kosmosu, opery, baletu, międzynarodowa obsada poprawnie politycznie złożona z lgbt, Afroamerykanów i koniecznie w obsadzie Koreańczyk. Brzmi to ambitniej od Diuny Jodorowskiego, ale Przemek musiał nieco obniżyć ambicje, przyparty do ściany przez biedę. Trafił do mojej firmy, nauczyłem go obycia z ludźmi, wszystkich tajników montażowych, dzięki czemu bez wstydu mogę prezentować jego osobę na naszej stronie oraz na targach ślubnych, a klienci mogą czuć od niego dobro, zaufanie i…

„A gdzie ty tam jedziesz?”. Ciekawski typ — to mnie często irytowało.

„Rodzinne strony”.

„No zdradź coś więcej, tajemniczy don Pedro!”, nalegał.

„Inowłódz”.

Kiedy powiedziałem o moich planach Hani, była zaskoczona. Nie mogła pojąć, że z dnia na dzień człowiek może sobie wziąć płatny urlop i zniknąć na kilka dni bez odzewu, bez podstawowego organu ludzkiego, jakim jest telefon.

„Chcesz ją przeprosić?”, zapytała.

„Co?”

„Zabierasz narzeczoną na wycieczkę”. Była w pełni przekonana, że to Julię zabieram. Zapomniała, że Julia była wtedy przecież uziemiona.

„Nie. Chcę tam zabrać ciebie”.

„Ojej…”. I w sekundę oblała się rumieńcami na twarzy. Piękny widok dla mojej męskiej dumy, mojego serca. „Jak ja nigdy poza Łodzią nie byłam”.

„Czas najwyższy być”.

Jej największym sukcesem turystycznym było odkrycie jednej z dwóch synagog, które przetrwały w Łodzi. Ta uniknęła spalenia dzięki temu, że podczas wojny służyła jako magazyn składu soli. Bardzo chciała zobaczyć więcej świata, lecz zawsze ktoś ją blokował, zawsze coś ją blokowało. Po godzinach namowy wyraziła zgodę na towarzyszenie w mojej podróży pełnej nostalgii. Przed wyruszeniem w drogę, zajechaliśmy do studia. Położona była w samym centrum miasta, co dawało mi znaczną przewagę nad konkurencją z branży. Dumny, nowoczesny napis Eternal Flame wraz z równie minimalistycznym welonem, a napis Flame obwiązany elegancką muchą był tak świetnie zaprojektowany, że tytułowy ogień symbolizował przyjemne ciepło, oddanie w dobre ręce swojej najważniejszej chwili w życiu w ręce profesjonalisty, co to wychwyci najważniejsze momenty, ukaże emocje i jeszcze żadnego kadru nie prześwietli. Nie, nie możesz być skromnym. Nie w tym zawodzie, gdzie miesiąc przestoju oznacza śmierć dla twojego biznesu. To bezlitosny rynek, wypełniony pseudo-profesjonalistami, a przeważnie amatorami zaniżającymi stawki.

Wjechałem do bramy swoim charakterystycznym BMW, na powitanie pod studiem macha mi niewysoki okularnik, ja mu wtedy wykonywałem gest papieża. Wczuwałem się, jakbym przemawiał do jedynego wiernego na placu w Watykanie.

„Z pół roku cię nie widziałem!”.

Ano, przestałem zmuszać ludzi do siedzenia w studio. Wiem, że na rękę było im wykonywać pracę w domu. Była ona bardziej efektywniejsza, o czym stopniowo musiałem się przekonać. Jedynie cierpią na tym zdrowe relacje międzyludzkie, ale to już chyba taki urok czasów internetu. Czasów współczesności.

„Niech no ja cię…!”. Ledwo wyszedłem z auta, od razu zaatakował mnie w zapierającym dech w piersiach uścisku. Szybko przeniósł swoje zainteresowanie na małą brunetkę, wysiadającą z mojego auta.

„No dzień dobry, a kogóż to przyprowadziłeś?”.

„Dzień dobry”, rzekła tak cichutko, skromniutko.

„Hania — Przemek. Przemek — Hania”, przedstawiłem ich sobie.

Przemek był już zachwycony, że może kogoś poznać, zasypać setką pytań, tak jakby jego życiowym celem było wiedzieć wszystko o wszystkich.

Pakowałem swój prywatny sprzęt, co musiało oczywiście zostać skomentowane.

„Co tam pakujesz? Co będziesz kręcił?”.

„Króliki na truskawkowym polu”.

„Widzę, że debiucik młodego reżysera się szykuje”. Puścił oczko, przeniósł wzrok na zdegustowaną Hanię. Przemek miał minę przy tym, jakby zobaczył co najmniej Amber Heard po wyroku. „A gdzie się poznaliście?”.

„Na bilardzie. Znajomi nas poznali”.

„Chcesz ją wkręcić do firmy?”.

„Tak”. Przemek łykał wszystko. Gdybym mu powiedział, że jutro dostanie powołanie do wojska — uwierzyłby i jeszcze by mi podziękował za ostrzeżenie, że ma jeszcze czas, by uciec z kraju. „Można powiedzieć, że masz rywalkę”.

„Nie zwolnisz mnie. Za bardzo mnie kochasz”.

„A to tak, to na pewno”.

„Powiedz w takim razie, co z Julią?”. Nie wiem dlaczego, ale po natłoku pytań wymierzone w stronę Hani odebrałem jego pytanie jako atak. Zabrzmiało to tak, jakby miał mi do zarzucenia, że interesuję się inną dziewczyną. Między mną a Julią jest miłość bezwarunkowa przecież — tak myślał. Dlaczego chcę zatracić wspólną przeszłość, przyszłość?

„Co cię to obchodzi?”, zaatakowałem, aż przeraziłem Hanię swoim gniewem.

„Ale ja pytam, co u niej słychać. Układa się?”. Jeszcze po takim ataku miał czelność łagodzić sytuację pytaniami. Szczęście, że miał talent i przyjmował minimalne stawki.

„W porządku”, odpowiedziałem krótko.

„Zachorowała podobno?”.

„Po co pytasz jak wiesz lepiej?”. Mój przeszywający wzrok rozumieją wszyscy. Przemek wtedy wie, że należy odpuścić. Zamknąć się. „Zabieram swój prywatny sprzęt, zadbaj o firmę jak o własną. Przychodź i wychodź punktualnie”.

„Zaraz przyjdę”, wtrąciła Hania. Nie spodobało mi się to. Zobaczyła moją agresywną reakcję i teraz wie, że myślę o niej na poważnie. Tak życiowo. Miałem tylko nadzieję, że stać ją na lepsze pożegnanie. Przecież zostawiłaś swoje rzeczy w bagażniku. Bieliznę, książki, naboje i inne przyrządy kobiece, plus twoja sukienka w kolorze twojej skóry, z twoimi ulubionymi zwierzętami. Motyl — symbol wolności, natchnienia, piękności, przemiany zewnętrznej oraz wewnętrznej.

Przemijanie, próżność, żyj szybko — umieraj młodo… Nie mogę ciągle tworzyć czarnych scenariuszy, zatrzymaj się. Przecież to wykańcza.

„Dobrze”, odrzekłem jej. Nie dyskutowałem więcej z Przemkiem, spakowałem sprzęt, uścisnąłem mu dłoń, czekałem w samochodzie.

Widzisz, durniu, poszła na chwilę do sklepu, zapragnęła gazowanego napoju z cukrem, a ty już skreślasz ją ze swojego życia. Wszystkie kobiety są takie same. Wyjdą to niby po colę, zranią tym człowieka o dobrym sercu, wyjdzie za damskiego boksera, zrobi jej dziecko, porzuci i skończą w metrze. Śmierć głodowa na starej ławce wśród obojętnej ochrony, obojętnego społeczeństwa, jedynie gołębie się zainteresują, bo może gdzieś z kieszeni wypadnie jej kawałeczek chleba znaleziony na śmietniku. Wiedziałem, że na moją głowę muszę znaleźć pomoc. Najpierw jednak krótkie wakacje.

„Już jestem”.

„Nie ma problemu”. Co miałem odpowiedzieć? Że martwiłem się jej wyjściem na pięć minut?

Ruszyliśmy. Godzina jazdy przebiegała na rozmowach, słuchaniu muzyki oraz podziwiania krajobrazów wokół drogi. Uśmiechnąłem się już na sam fakt, że będę mógł popatrzeć na zieleń, drzewa, płynącą rzekę na dłużej niż minutę, co ma miejsce w tej łódzkiej betonowej dżungli, gdzie pojedyncze drzewa posadzone są co dwadzieścia metrów, a zieleń jest albo wydeptana, albo ktoś na niej parkuje.


„Jak tam, Haniu, o czym tak myślisz?”.

„Tak ogólnie. Trochę w przyszłość”.

„Myślisz powoli o studiach?”.

„Może wyjadę z Łodzi, coś wynajmę…”.

„Najpierw pomyśl o kierunku, kochana”.

„Myślałam o europeistyce. Pielęgniarstwie”.

„Tak średnio, Haniu”.

„Czemu? No, powiedz mi…!”.

„Kelnerką możesz zostać też i bez europeistyki. Nie widzę cię w pracy fizycznej ani w usługiwaniu wielce poszkodowanym starcom, których pokona byle katar, ale do autobusu to pół miasta przebiegną. Jesteś bystra, mądra, masz bardzo dobrą pamięć i to tobie powinni usługiwać. Nie musisz sugerować się moją opinią, ale chcę dla ciebie jak najlepiej”.

„W sumie nauczyciel to taki zawód zawsze potrzebny”.

„Nie chodzi w życiu o to, żeby Hania Nowak wykonywała bezpieczny zawód. Chodzi o to, aby Hania Nowak robiła w życiu to, co lubi. Nie myślałaś o czymś filmowym?”.

„A co, weźmiesz mnie na staż?”.

„Czemu nie, może byś odnalazła siebie”.

„Nie… Wymyślanie historii i reżyseria wytresowanych aktorów mnie niezbyt kręci. Nie masz pomysłu na coś, co byłoby wyzwaniem? Taką niezależnością od innych osób?”.

„Montaż filmowy”.

„Wybacz, ale wystarczą mi klocki lego”.

„Bardzo śmieszne”.

„Nie, tak to postrzegam i nie przetłumaczysz mi. Co może być trudnego w logicznym sklejaniu jednej części do drugiej?”.

„Sposób montażu…”.

„…który komplikujesz na własne życzenie. Ale ja wiem, co mogę robić… Tak…! Już wiem! Język! Tłumacz przysięgły to spore wyzwanie, a po nim spora satysfakcja z osiągniętego celu”.

„Poznawanie obcej kultury, wyjazdy… Możesz spróbować z rosyjskim i wyprzedzić epokę o kilka lat, bo i tak do tego dojdzie, że będziemy mówić w tym języku… No, albo chiński”.

„Może nie rosyjski, chiński, ale najbardziej mnie fascynuje japoński. W Łodzi jest japonistyka, z tego co kojarzę”.

„Trochę mnie zaskoczyłaś. Japoński?”.

„Pewnie. Z wielu powodów. Muszą tam znać cztery alfabety, co już jest sporym wyzwaniem dla każdego, bo dwa tysiące różnych znaków z różnymi czytaniami, żeby przeczytać gazetę? Kosmos. I ta totalnie inna, odjechana kultura. Wyobraź sobie, że…”.


Hania lubiła mnie słuchać, a ja uwielbiałem słuchać głosu Hani. Pod moim dachem stawała się coraz bardziej oczytana, poszerzała słownictwo i zmniejszyła w sobie negatywne myślenie. Kultura Japonii fascynowała ją od młodości. Nie była jednak fanatykiem, żeby ubierać się w stroje pokojówek, nie doczepiała sobie ogonków i nie wyczyniała innych absurdów typu farbowanie włosów. Owszem, tam jest to nawet do zrozumienia, bowiem wszyscy wyglądają tak samo i chcieliby się jakoś wyróżnić spośród szarego tłumu. Jasne, czytała mangi, oglądała anime, ale dlatego, że One Piece chyba za sto lat nawet nie doczeka swojego końca. Była młoda, mimo to Kobayashi Masaki, Kurosawa Akira nie byli jej obcy. Tron we krwi uważała za najlepszą adaptację Szekspira. Czytuje haiku, Dazai Osamu, słucha Kikuchi Momoko i Kaji Meiko. Nauka dwóch podstawowych alfabetów bardzo szybko jej szła. Spróbowała swoich sił w mangach, czytając oryginały. Może nie szło jej na początku za dobrze, ale wiedziała, że to kwestia praktyki i z dnia na dzień będzie coraz lepiej. Nie przerażała ją nauka dwu tysięcy znaków. Chciałaby poznać ich sześć tysięcy, a najlepiej to wszystkie.

„Ale wiesz, że to kraj rasistów?”, zapytałem, lekko zaniepokojony, że burzę jej amerykański (japoński?) sen.

„A który kraj nie ma rasizmu? Wszystkie kraje są rasistowskie, nie wszystkie się do tego przyznają. Mnie jeszcze jara w Japonii fakt, że to wyspa. Z żadnym krajem nie sąsiadują!”.

„Coś wiem o ich pokręceniu. Miike Takashi i Obayashi Nobuhiko to świry totalne”.

„Nie widziałam”.

„Możemy nadrobić. Jak wrócimy”.

„Bardzo chętnie”.

Przejeżdżaliśmy obok Tomaszowa Mazowieckiego. Miasto zupełnie bez klimatu, jedynie warty obejrzenia budynek to centrum handlowe. Tam nawet rozmieszczenie sklepów pozbawione jest sensu.

„O co chodzi z tą kamerą?”, zapytała pełna intrygi.

„Chcę nakręcić coś bardzo osobistego”, przyznałem. „Coś, co może tylko ja zrozumiem. Przy okazji chcę przypomnieć sobie miejsca, które posłużyły za inspirację do mojego scenariusza”.

„Pisałeś scenariusze?”. Z dnia na dzień chciała wiedzieć o mnie coraz więcej.

„Nadal to robię. Mój scenariopisarski debiut miał miejsce właśnie w Inowłodzu. Jest on niedoskonały, przyznaję, ale miałem wtedy piętnaście lat. Chcę go odświeżyć i pokazać komuś”.

„Jak nie będzie to jakiś tandetny romans albo horror…”.

„Coś ambitniejszego”, przerwałem.

„Więc obejrzę. Nawet pomogę w realizacji! A jaki tytuł?”.

Joanna”.

2. Szepty nienawiści

Dojechaliśmy do miejsca, gdzie mieliśmy wspólnie spędzić tydzień. Wynająłem pokój w pensjonacie o chwytliwej, marketingowej nazwie „Komnata Rycerska”. Do wyboru były pokoje dwuosobowe pod patronatem Władysława Hermana, Bolesława Krzywoustego lub Kazimierza Wielkiego. Pokoje niczym praktycznie się nie różniły poza tym, że w ramce był plakat z danym patronem, o którym mogłeś sobie poczytać, kiedy tylko naszła cię ochota na pogłębienie swojej historycznej wiedzy. Wziąłem oczywiście Kazimierza, przecież przyjechałem tutaj tworzyć rzecz wielką, osobistą. Zaparkowałem, weszliśmy na teren. Wokoło nikogo. Teren naprzeciwko pensjonatu to sama zieleń z dwoma ogniskami po środku. Wiedziałem od razu, jaka będzie gadka pani z recepcji, o ile w ogóle ją zastaniemy. Jest możliwość zrobienia sobie ogniska w pięknej scenerii, widok na kościółek ze śpiewami ulicznego ruchu. Obok była droga wyjazdowa z Inowłodza, nocami korzystało z tej drogi mnóstwo tirów. Pokój był na tyle dobrze wygłuszony, że praktycznie niczego nie było słychać. „Promocyjna cena obejmuje zezwolenie na ogień, podpałkę oraz dwie drewniane deseczki. Każda kolejna deseczka to cena pięciu złotych”. Parking o dziwo darmowy, obok parkingu widziałem trzy rozklekotane rowery, zabytkowe typu PRL. „Oto nasze trzy wierzchowce Romet Ukraine, pierwsza godzina piętnaście złotych, każda kolejna trzydzieści. Możliwość połączenia rowerowych aktywności z pieszymi wycieczkami”. Dobrze, pani Jagodo, a czy coś jeszcze obiekt oferuje poza zacnym ogniskiem, wyśmienitą ofertą rowerową oraz królewsko drogim śniadaniem? „Otóż zaskoczę pana, ale nie”. Aha, dziękuję.

Odnalazłem panią Jagodę, wchodząc do pierwszych napotkanych drzwi, które były widoczne przy wejściu do posesji. Szliśmy przez korytarz, na wprost widzimy tak zwaną salę biesiadną, i tam oto starsza pani dorabiająca na emeryturze, pani Jagoda ogląda sobie Złotopolskich i popala sobie Popularne albo inne umarłe już papierosy.

„A cóż to, one są nadal do kupienia?”, skomentowałem.

„Wie pan, to metalowe pudełeczko”, odrzekła całkiem niewzruszona, że przyszli do niej nieznajomi i znowu to samo pytanie słyszy na wejściu. „Wnuczek sprezentował. Oj, napaliłam się…”, kaszlnęła. „Tego dziadostwa w życiu”.

Pewnie, wnuczek zainwestował dziesięć złotych i najtańszą czekoladę ze sklepu Społem za złotych jeden, a w ramach podzięki otrzymał pyszny domowy obiad oraz wyrażający wdzięczność banknot o nominale sto złotych. Wszyscy wnuczkowie to biznesmeny.

„Pan i pani Nowak?”, zapytała.

„Pani jak najbardziej Nowak i na nią rezerwacja, ale ja nie”. Pomyślałem sobie, że mogłem nie dawać jej rezerwować pokoju. Gdybym to zrobił na swoje nazwisko, to w tym momencie widziałbym oblaną rumieńcem Hanię, czułbym się dumnie. Przez chwilę nosiłaby moje nazwisko. Skiepściłem sprawę.

„Ja rozumiem, ale rezerwacji nie ma”.

„To skąd wie pani, na jakie nazwisko?”.

„Aaaa…”. Popukała się w głowę. „Nie te lata, babuleńko, no…”.

Pewnie, dlatego dorabiasz tutaj. Dostaliśmy klucze. Wy młodzi jesteście, sami sobie znajdziecie, który pokój należy do Kazimierza. Nie ma sprawy, mamy czas, w końcu jesteśmy na wakacjach. Pochodzimy, pozwiedzamy korytarz. Naszła mnie myśl, że na co tej starszej miłej pani marketing, cudaczne nazwy i mega rozbudowana strona internetowa z opisem wszystkich atrakcji dookoła, skoro dumnie wyeksponowany licznik wejść na stronie głównej wynosi czterdzieści cztery. Wszyscy znają obiekt z portalu rezerwacyjnego, a najbliższa konkurencja znajduje się dopiero w Tomaszowie. Najwidoczniej wnuczek mało kiedy skubie babcię z emerytury, skoro ma na to pieniążki albo biznes opiewa w sukcesy. Jakiego wystroju należało oczekiwać po „Komnacie Rycerskiej” Wielkiego? Prawidłowa odpowiedź: Nowoczesność. Liczyłeś na gotycki, romański wystrój, pełen odniesień do dawnej epoki, a na ścianach autentyczne cegły z zamku, gdzie Kazimierz przycisnął do muru Esterkę podczas ważnego stosunku, który lepiej aby historycy przemilczeli? Wielki swojej niewierności nie wymazał, ale dwójkę synów pięknej Esterki już wymazać zdołał. Tak oto spoglądamy z Haneczką na tę przykrą nowoczesność z dwoma pojedynczymi łóżkami, czajnikiem oraz dużą lodówką, płytą indukcyjną i dużą łazienką, robioną na szybko bez pomysłu przez Ukrainców z fuszerą w dłoniach, co widać na pierwszy (nawet nie!) rzut oka. Klimat dawnych czasów widzimy na tym małym plakacie na ścianie. Warto przeczytać zawarte informacje o królu Polski. I tam piszą, że to chorowity, rozpieszczony król był. Własna siostra wystawiała mu dwórki na zgwałcenie, pewnie z litości, aczkolwiek niewinnego, niechętnego do nauki Kazia los pokarał, spadł z konia i umarł. Ludzie lubią milczeć na takie tematy. Tematy ciemnej strony władców tak wychwalanych, ważnych dla narodu lepiej nie wygrzebywać. Pomyślałem, że na wyjściu do pensjonatu powinno być ostrzeżenie: „Przyjmujemy wyłącznie chrześcijan. Pamiętaj, że Polska wyrosła spod ziemi. Początek państwa zawdzięczamy wikingowi Mieszkowi Pierwszemu oraz cudownej, barbarzyńskiej religii”. Główny cel chrześcijaństwa: „Zarżniemy twoją kulturę, narzucimy naszą. Jedyną. Słuszną. Zadzwoń już dziś!”.

„Mi się nawet podoba”, skomentowała Hania, wybudzając mnie z nieprzystosowanego społecznie myślenia w poprawnie politycznym świecie.

„Ale oczekiwałaś czegoś innego”. Byłem pewien.

„Tak, ale wiesz. My tu tylko będziemy spać. Chyba mnie oprowadzisz po mieście?”.

„Pewnie. Najpierw rozpakujmy rzeczy”.

Dawniej w tym miejscu, gdzie spoglądałem jak Haneczka rozpakowuje rzeczy układając je tak pedantycznie, że nawet jedzenie w lodówce miało swoje wyznaczone miejsce, były tu puste budynki czekające na nowego właściciela. Teraz mamy tutaj spalnię z chwytliwą nazwą, zaś obok Obiady domowe. Zapach starego oleju oraz przepalonych kotletów mielonych zwiastował o wiele większe doświadczenia niż niedzielny obiad u babci Stasi. Kiedy przechodziliśmy obok luksusowej speluny — o dziwo wszystkie stoliki były pozajmowane. Parę metrów dalej usytuowany jest domek piętrowy, na pierwszym piętrze mieszkają właściciele sklepu znajdującego się na parterze.

„Haniu, chodź, wejdziemy po wodę”, powiedziałem, ale wszedłem tam kierowany ciekawością, czy nastąpiły diametralne zmiany w tym miejscu. Uderzenie dawnego PRLu sprawiło, że cofnęliśmy się kilkanaście lat wstecz, różnica pokoleniowa była aż nadto widoczna. Każdy każdego znał, prowadzono dyskusje na poziomie, wszyscy tutaj obecni klienci pamiętali czasy stanu wojennego i puste półki. Jedynie ekspedientka na dziale mięsnym była w wieku Haneczki, gołym okiem widoczne było poczucie wyobcowania, jakby była w innym kraju, ba! — w innej epoce. Stała za starą zabytkową wagą, słuchając tych wszystkich Staszków i te wszystkie Staśki, usługując i odpowiadając na oczywiste pytania.

„Czy to mięso świeże? A dobre?”. Jednocześnie próbując nie zwariować w tle głośnych, bazarowych rozmów. Wszyscy ci ludzie nie kupowali żadnych paczkowanych produktów. Każde mięso, każdy ser był owinięty folią, znaczy brany zza lady. Mocno mnie uderzył ten fakt, nie wiedziałem wtedy z jakiego powodu. Długa kolejka sprawiła, że jednak nie potrzebowałem nagłej potrzeby nabycia butelki wody.

„Idziemy, Haniu, dalej”.

Obok dzielnie utrzymująca się apteka, jedyna w całym mieście, a sto metrów dalej drugi ocalały sklep, który na razie celowo pominąłem przy oprowadzaniu. „Dalej widoczna jest śmierć, którą próbuje ożywić druga działająca restauracja, co ciekawe — świeżo otwarta. Wokoło pusty park, puste lokale, gdzie właściciele dawno dali nogę. Dawniej działały tu sklepy spożywcze, zostały po nich ślady w postaci naklejek na szybach. Martwy przystanek autobusowy, gdzie żaden najmniejszy busik nie zatrzymywał się od kilku lat, przejeżdżające obok samochody — jak szybko wjeżdżają, tak szybko wyjeżdżają z miasta w stronę czegoś ciekawszego — Fryszerki albo Tomaszowa. Zauważalny z przystanku przybytek modlitewny barbarzyńców nie interesuje ani mnie, ani Hani.

Staliśmy pod Cafe Sforza. Na zewnątrz stoły i krzesełka miały sprawiać wrażenie ogródka gastronomicznego. Szklany budynek z pięknym neonowym napisem Cafe Sforza miał świadczyć o nowoczesności, aczkolwiek wchodzisz do środka przez stare drzwi, jakby wyciągnięte z przydrożnej budy, a w środku panuje ciemnica, lekko oświetlona przez słabe światło. Drewno na ścianach przyozdobione było wycinkami z gazety, ilustracjami z zamku oraz informacjami o Inowłodzu. W kącie stare pianino, kącik z książkami. Stoliki dla gości są z Ikei, zaś lada, gdzie składasz zamówienia, bo kelnerka była zbyt zajęta premierą nowych produktów Apple’a, żeby do ciebie podejść, bo musi zagadać do sponsora, żeby wziął jej nowy telefon na raty, bo ten, z którego pisze ma już rok, trochę już wstyd pokazywać go na mieście. Kelnerka siedziała przy starej, drewnianej ladzie znalezionej w starej karczmie z dwunastego wieku. W ogóle całe to miejsce wyglądało tak, jakby dwie osoby miały różne spojrzenia na lokal, skłóciły się, po czym każda z osób zrobiła po swojemu. Stworzyli awangardową mieszankę. Pani z Jabłuszkiem niechętnie przyjęła zamówienie, bowiem okazało się, iż nie tylko przyjmuje, ale także i wykonuje je, ponadto zmywa po wszystkich. I nie myśl sobie, że dostaje potrójną pensję. Możliwe, że to była Pani Bona, właścicielka tej awangardy. Ze spalonego teatru. Czekamy przy skrzypiącym stoliku, w obawie aby nie wykonać jakiegoś niepożądanego ruchu, który sprawiłby, że siedzenia rozleciałyby się. Nie byliśmy pewni, czy z tego posiłku wyjdziemy cali. Hania zauważyła kącik z książkami, wypatrzyła tam zbiór wierszy pewnego inowłodzkiego pisarza Jerzego, emerytowanego górnika, który na starość zamiast rozwiązywać krzyżówki, sudoku czy czytać pilot od telewizora zapragnął pisać wiersze. I wtedy Hania trzymała ten biednie wydrukowany tomik poezji z myślą, że oto trzyma dzieło niedocenianego artysty, za chwilę zrozumie piękno tego miasta, gdzie mieszka ponad sześćset osób. Że jej spojrzenie na świat ulegnie drastycznej przemianie. Ale co to ma być? Wiersze o rzeczce, kwiatkach, kotkach, „samolot w górze zabuczy nad lasem”… Hania miała wrażenie, że czyta wiersze ucznia podstawówki, a nie dorosłego faceta. Na pocieszenie zjedliśmy ostrą pizzę, niesmak po kiepskich wierszach zaginął dzięki dobrej, sycącej pikanterii. Pani z Jabłuszkiem podbiła nasze serca potrawą z kamienia na tyle, że wracaliśmy tu dzień w dzień, pomimo jej beznadziejnej postawy. Czasem udawało się porozmawiać o czymś innym, niż tylko o zamówieniu. Nie mieliśmy zamiaru gotować przez cały nasz pobyt, choć byłem na to przygotowany. W końcu kuchnia Obiadów domowych zapowiadała długie, niezapomniane wrażenia, a była to jedyna knajpa, jaką znałem przed naszym przyjazdem.

Przedwojenny Inowłódz pełnił miejsce idealne do spędzenia wczasów, okolice rzeki Pilicy mają swój urok, niewielu jest w stanie odkryć ukryte piękno żydowskiej ręki. Wybudowane wille w stylu szwajcarskim swego czasu odwiedzał Julian Tuwim. Obecnie to ruina, nikt nie pielęgnuje dawnej, lepszej historii.

„Pewnie tutaj”, pokazałem Hani palcem stare drewniane siedzisko na uboczu z widokiem na rzekę i lasy. „Julian czerpał inspirację i odpoczywał przede wszystkim”.

Opowiadam, że wojna zniszczyła piękną kulturę i niewiele oznak pozostało po Żydach. Są miejsca, gdzie widoczne są stare tabliczki, dom rabina przekształcono na bibliotekę, cmentarz pozostawiony na pastwę losu, nie ma nawet tabliczki, jak do niego trafić.

„Teraz wyobraź sobie taką sytuację, Haniu. Odziewamy stroje, symboliczny przekaz zburzenia świątyni w Jerozolimie. Idziemy za rączkę wzdłuż rzeczki, rozmawiamy o wszystkim, choć i o niczym. Rozkoszując się widokami, świerkającym ptactwem. Uświadamiamy sobie, że czerpiemy większą radość z życia od nich. Pod synagogą spotykamy Anię z Jakubem, rozmawialiśmy wczoraj bardzo długo, dzisiaj znowu to samo. Rozmowa mogłaby się nie kończyć. Szczególnie że masz wspólne zainteresowania hafciarskie z koleżanką. Nagle ta dwójka znika, pozostawiając po sobie popiół, który rozwiewa wiatr wprost do rzeki. Z synagogi słyszymy strzały. W twoich oczach nie widzę strachu, ignorujesz dźwięki razem z moim niepokojem. Naprzeciwko wejścia robi się współcześnie, widzimy rozłożone krzesła ze stolikami, gdzie jest plansza do gry w szachy, a nad nimi parasolki z reklamą popularnego piwa. Miejsce okupowane przez tutejszą wiecznie pijaną inteligencję. Niepożądane jest, aby na terenie sklepu zajmować miejsca. Wpierw należy opłacić kierownicze stanowisko, pięć złotych lub symboliczna małpka, wtedy wykupujesz w pakiecie siedzisko sztuk jeden plus rozmowy z tutejszym plemieniem na długie godziny”.

„Dzień dobry”, powitał nas po nowokulturowo rabin Mordechaj. Miał długą brodę, odziany w dresiarski komplet firmy Nike.

„Mordechaj…”. Spoglądałem na niego z niedowierzaniem. Czułem, jakbym zaraz miał wpaść w histeryczny płacz na długie godziny. „Co oni tobie zrobili?”.

„Że to?”. Pokazał na swój nowo kupiony dres, wskazując dumnie logo firmy. „W tych stronach nazywamy to szczęściem”.

„Konsumpcjonizm i nowoczesność nazywasz spełnieniem?”.

„Żyję, bo żyję tak, jak oni chcą”.

„Kto ci kazał żyć z symbolem zwycięstwa, kiedy ponieśliśmy porażkę?”.

„Słuchaj, przyszli tacy ludzie w mundurach Hugo Bossa i nie pozwala się teraz mówić na nich Niemcy. A powinno. I oni nam powiedzieli, że koniec z waszą kulturą, waszymi rodzinami i idziecie gryźć piach. Wszyscy pasywnie podeszli do tej sprawy. Nie chcieli umierać, ale panowie z groźną bronią mieli mocniejsze argumenty w dłoniach. Mojemu dziadkowi, też Mordechajowi, darowali życie pod warunkiem, że będzie symbolem wstydu i hańby własnego narodu. Co ja mam począć, abyś nie wysłał mnie do gazu, pyta nagi, pobity Mordechaj ze złamaną ręką i wolą walki. I Hans na to, że synagogę wam zostawiamy, ale żadnych waszych plemiennych rytuałów ani próby wskrzeszenia narodu nie chcemy widzieć. Zrobisz z tego magazyn gówna. Nawozów i materiałów budowlanych czyli. Tak oto mój ród przetrwał, potem ojciec, też Mordechaj, próbował coś z tym zrobić. W końcu nie zapowiadało się, aby źli panowie z Niemiec mieli wrócić, ale z kim ma coś zdziałać, jeżeli jego rodzina jest jedyną żydowską rodziną. Resztę pozbawiono życia, a dwie osoby, które przeżyły zsyłkę do gett, to jeden sprzedał wszystkie swoje nieruchomości, a drugi przeniósł się do Łodzi i nie chciał wracać do miejsca kojarzącego się ze śmiercią bliskich. Tata Mordechaj jednak walczył. Przecież to zabytek dawnej kultury, pięknej kultury, nie można pozwolić na to, żeby tu składować gówno, a już na pewno nie pozwolić na rozbiórkę. Po kilku latach ciężkiej walki, okupioną wybitym biodrem i brakiem widoczności na lewe oko, w synagodze powstała biblioteka. Jak się okazało, nad miejscem jednak panował niemiecki duch. Jedyny żyjący w Inowłodzu Niemiec, też Hans miał na imię, zapragnął sobie kupić synagogę, co bezproblemowo uczynił. Tata zaniechał walki o miejsce, kiedy pokazano mu dużą sumę pieniędzy”.

„Czy dzięki tym pieniądzom stać cię teraz na wszystko i możesz sobie pozwolić jeszcze na jakieś dwadzieścia lat bezrobocia?”, zapytałem.

„Ja będę wiecznym bezrobotnym”, przyznał. „Nie chcę zarabiać na państwo, które mnie i moich przodków nie szanuje. Chce, żeby było to miejsce wstydu, hańby? Proszę bardzo”.

„Jakie to uczucie nosić symbol zwycięstwa, kiedy w sercu czujesz przegraną?”.

„Najgorsze z możliwych”.

„Czujesz radość, że w synagodze kupujesz artykuły spożywczo-przemysłowe, a latem w budce obok rodziny kupują lody?”.

Nie odpowiedział. Odszedł niczym Anika i Jakub.

Wróciłem do rzeczywistości. Do mojej Hani, która spoglądała na mnie z uśmiechem, już we współczesnym odzieniu.

„Pofantazjowałeś?”.

„Co…?”.

„Znowu odpłynąłeś”.

„Przepraszam”.

„Spoko, lubię jak odpływasz”.

„Chcesz wejść coś kupić?”.

„Nie. Nie chcę tam wchodzić”, rzekła. „Nawet pod groźbą pozbawienia życia”.

„Rozumiem”.

„To mówisz, że za rączkę chodziliśmy?”.

„Ale gdzie?”.

„Tam, gdzie żydostwo było zakazane”.


Bohaterką scenariusza „Joanna” jest Joanna Janowska. Osiemnastoletnia blondynka, wysoka, o błękitnych oczach. Lubiąca nosić sukienki, włosy zawsze spłatą w warkoczyki. Poznajemy ją w scenie, kiedy półnaga, poobijana, zakrwawiona na twarzy, włosy zakrzepnięte we krwi, wychodzi z synagogi. Po schodkach wchodzi na ulicę z nadzieją, że może coś ją potrąci. Joanna zapomniała, że wieczorami jest to miasto widmo. Jej prawa dłoń owinięta w ręcznik papierowy mocno krwawi. Brak palca serdecznego, całkiem niedawno go ucięli. Na policzku Joanny krew miesza się z łzami. Wie, że pamięć o zmarłych, tych niepożądanych, to sprawa przegrana. Młoda dziewczyna jeszcze jakiś czas temu grzecznie chodziła do szkoły, co widzimy w krótkich przebitkach podczas napisów początkowych, zaś muzycznie towarzyszy nam „JoannaKool and the Gang. Zbierała kasety na magnetofon, mimo że jej rówieśnicy już dawno kupują płyty cd. Dni mijały spokojnie, monotonnie, aczkolwiek dziewczynę bolał fakt, że największym sukcesem w całej karierze życiowej było złapanie pałki perkusyjnej Thomasa Andersa w Kielcach. W rozmowie z przyjaciółką mówi, że pragnie zmian, może jej nie wyszło na sam koniec edukacji przez matematykę, ale to nie oznacza, że społeczeństwo ją wykluczyło. Że nie może zabrać głosu w ważnych sprawach. Tylko dlaczego chcesz obrzydzić sobie życie, zatracić ten spokój dla osób, co prędzej spluną na ciebie i nie podziękują za twoje dobre serce, pyta zatroskana koleżanka, działająca wcześniej w wolontariatach. Joanna koleżanki nie chce słuchać i ma dosyć oglądania przykrych obrazków we własnym rodzinnym mieście Mówi nam, że jeżeli będzie potrzeba, to swoje wywalczy przemocą. Światem od tysiąca lat rządzi przemoc. Tylko tak możesz zmienić większość narodową w mniejszość.

Dochodzimy do nocnej sceny w synagodze, trójka zakapturzonych mężczyzn pod przywództwem wysokiego, bardzo chudego bruneta, pod pseudonimem Klajniak, zmierzają do frontowego wejścia, gdzie czeka na nich Mateusz Helerczyk, blondyn nastawiony pokojowo do negocjacji. Choć po twarzy Klajniaka widać, że wolałby oglądać płonące miasto. Ściskają sobie dłonie, choć widać po Helerczyku, że liczył na splunięcie w twarz.

„Poważne negocjacje się szykują”, stwierdza Klajniak po sile uścisku dłoni.

Mateusz skinieniem głowy zapewnia go, że musi być tego pewien. Wchodzą do środka, za nimi ktoś zamyka drzwi na klucz.

„Jesteś pewien, że te drzwi powstrzymają trzech rosłych facetów?”, pyta Klajniak.

„Raczej nie, ale są jeszcze kraty i raczej nie przeciśniecie przez nie swoich ciał”, odpowiada Mateusz.

Niczego to nie zmienia, o czym oboje doskonale wiedzą, jedynie minimalna przewaga psychologiczna może zrobić na kimś wrażenie, na Klajniaku — byłym wojskowym, co przeżył ukraińskie piekło na wojnie, jego rodzinę wybili jak szczury, a jego zostawili, żeby miał, kto opowiadać o ruskiej brutalności — niezbyt, nawet wcale.

„Jeszcze będziesz przepraszał za te zamknięte drzwi”, mówi Klajniak. Wodzi wzrokiem po synagodze pełnej artykułów spożywczych.

„Działasz z polecenia Hansa?”, pyta Helerczyk.

„Może i dla Hansa”, odpowiada sucho. „Nie jest to obecnie twój problem numer jeden”.

„I jak to jest pracować dla niemieckiego agresora?”.

„Lepiej niż dla żydowskiego reliktu”.

Mateusz opowiada o planach Hansa, nie chce na nie pozwolić. Miejsce to wystarczająco już upokorzono, nawet jeśli pewna nacja trudniła się handlem, nie oznacza to przyzwolenia na to, aby z miejsca świętego robić sklep. Hans planuje wyburzyć to miejsce i sprzedać pod budowę Lidla. Tego już jest za dużo, nie można zezwolić na to, by nowoczesność wydymała ten budynek. Wyburzą ten budynek, ale razem z nimi. Helerczyk i reszta nie zamierzają odpuścić.

„Policja próbowała nas stąd usunąć, nie wzięli pod uwagę, że też mamy pistolety, karabiny. Nie chcieli słuchać próśb, potem krzyków, to sięgnęliśmy po prymitywną przemoc. Mieliśmy być tylko ludźmi od ochrony zabytków, a skończyliśmy na nazwaniu nas grupą przestępczą. Patrioci to przestępcy”.

Klajniak spogląda na dwójkę jego wspólników upewnić się, czy oni też dobrze usłyszeli ostatnie zdanie. Zza jednej z półek sklepowych wyłania się Joanna ze zniesmaczeniem na twarzy oraz bananem w ręku.

„Mati, te banany są już zgniłe”, mówi. Wlepia wzrok w zawstydzonego Helerczyka. „Jak mogłeś dopuścić do tego?”.

„Aśka, gości mamy”, Mati grzecznie zwraca jej uwagę.

„Gośćmi to wy jesteście”, wybucha gniewem Klajniak. „Normalnie miałbyś już skręcony kark, gdyby nie fakt, że szef chce was załatwić w żydowskim stylu”.

„Na pewno”. Helerczyk niepotrzebnie zwątpił, w okamgnieniu ma przed sobą broń wymierzoną w jego oczodół.

„Joanna Janowska to ty?”, pyta Klajniak, nie spuszczając oczu z wystraszonego celu.

„Może. Czego chcesz?”.

„To szef chce ciebie. Z jakichś względów nie pozwolił mi posłać ciebie do komory tak od razu”.

„Jak chce ślubu, niech przyniesie pierścionek, a nie najemnika”.

Klajniaka rozbawia słowo najemnik. Czuje się dowartościowany i nawet lepiej wykształcony.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 157.5
drukowana A5
za 155.25