E-book
7.35
drukowana A5
19.88
Moje pieśni

Bezpłatny fragment - Moje pieśni

Objętość:
54 str.
ISBN:
978-83-8221-809-1
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 19.88

O Autorce

Życiorys Barbary Ursyn Niemcewicz

Barbara Maria Ursyn Niemcewicz urodziła się jako córka Tadeusza Ursyn Niemcewicz (z rodu Juliana Ursyna Niemcewicz a konkretnie z linii jego brata Jana) i Eugenii Szymulskiej w Białymstoku w ówczesnym województwie Białostockim 04.03.1932 roku.


Do 1939 roku mieszkała wraz z rodzicami w majątku Mandzin, przemianowanym przez jej ojca na Ursynów, znajdującego się w należącym do gminy Indura w powiecie Grodno. W tym czasie ów majątek był bardzo zniszczony ale dzięki pracy rodziców Barbary zaczynał nabierać rumieńców. Rozpadające się budynki wyremontowali, założyli nowe sady i ogrody. Zakupili też nowe maszyny rolnicze i dorobili się stada dorodnego bydła i koni. Ziemia tam była doskonała, łąki soczyste i kwieciste. Wijąca się zakolami rzeka Świsłocz bogata była w ryby, bo woda w niej była czysta. Sielanka nie trwała długo. W sierpniu 1939 roku ojciec mojej mamy Barbary Ursyn Niemcewicz został zmobilizowany do wojska w Grodnie do 29 Dywizji Piechoty w związku ze zbliżającą się okupacją niemiecką.

Pierwszego września 1939 roku Niemcy zaatakowały Polskę a 17 września, radio Mińsk podało, że Armia Czerwona przekroczyła na całej długości wschodnią granicę Polski, aby wyzwolić Białorusinów i Ukraińców „spod ucisku polskich panów”.

W Mandzinie (Ursynowie) było jeszcze spokojnie. W płonącym od nalotów Grodnie matka mojej mamy zdążyła jeszcze zrobić zakupy (soli, cukru, mąki, nafty, zapałek, czekolady) i szczęśliwie dotarła do domu.

W pobliżu Mandzina znajdowały się wsie białoruskie Koniuchy i Kozły (od zachodu) oraz Jarmolicze (od wschodu). Nieco dalej biegły pasma polskich zaścianków szlacheckich i wioski polskie.

Wraz z wkraczającymi wojskami sowieckimi komisarze wojskowi (przeważnie Żydzi) podburzali Białorusinów przeciw Polakom. Namawiali aby „rozprawić się z polskimi panami i ich likwidować — unicztożać palakou”. Zachęcona tym ludność białoruska zabrała się ochoczo do dzieła niszczenia, rabunku i mordów. Zabierano właścicielom majątków wszystko, co kto chciał. Niszczono inspekty, sady i ogrody, zabierano zwierzęta gospodarskie, drób, ziarno z magazynu itd. Czego nie zabierano, to niszczono.

Po zdobyciu Grodna przez sowietów ojciec Barbary wrócił do domu zamiast się ukryć i ratować ucieczką. Nie trzeba było dłużej czekać. Białoruscy bandyci z pobliskich Jarmolicz zabrali go i zamordowali około 2 km od domu w miejscu zwanym Popową Jamą.

Byli też dobrzy ludzie, którzy odważyli się nieść pomoc matce Barbary w tych strasznych chwilach. Należeli do nich Ambrożewicz zza rzeki, z osady Szum i Palimąka — wieloletni i zaufany pracownik. Jak już się dobrze ściemniło, przynosili mleko i inne produkty żywnościowe, zabierali natomiast różne rzeczy na przechowanie, które przygotowała im matka. Życzliwi ludzie ostrzegli Eugenię Ursyn Niemcewicz, że teraz przyjdą po nią i po dzieci (Barbarę i Witolda). Zorganizowano wóz parokonny, załadowano najpotrzebniejsze rzeczy i wywieziono nocą, po kryjomu Eugenię (moją babcię ) z dziećmi do Grodna. Zatrzymali się początkowo u pp. Nielubowiczów przy ul. Brygidzkiej. Stary pan Nielubowicz był byłym carskim oficerem, syn natomiast sędzią przedwojennym (to nie było dobre miejsce na dłuższe ukrywanie się). Do tego „na górce” znalazły schronienie dwie panie — żony oficerów. Jedna z synem gimnazjalistą.

Eugenia żyła z przywiezionych zapasów i wyprzedaży na rynku resztek ocalałego dobytku. Straszne to były czasy i bieda coraz większa. Po chleb trzeba było stać w kolejce całą mroźną noc, aby go otrzymać. W 1940 r. Barbara z bratem Witoldem i matką zamieszkała u pani Markiewiczowej przy ulicy Piaskowej. Gdyby nie pan Ambrożewicz, który dowoził im żywność z odległej osady Szum, pomarli by z głodu. W wyniku przymusowej paszportyzacji, matka mojej mamy Eugenia otrzymała paszport obywatelki sowieckiej, w którym zostały wpisane dzieci (Barbara i Witold).W paszporcie był 11 paragraf (osoby przewidziane do deportacji) wraz z adnotacją: „iżdziwienka bywszego kułaka” (utrzymanka byłego kułaka). Moja babcia musiała dobrze i przekonywująco nakłamać sowietom (znała świetnie rosyjski), że tylko tak jej wpisali. Podała między innymi, że „muż pagib na wajnie”. Żyli w ciągłej niepewności o swój los. W końcu grudnia 1940r. Eugenia otrzymała nakaz natychmiastowego opuszczenia zajmowanego pomieszczenia i miasta Grodna („Idzi kuda choczesz” — tak jej powiedziano). Na szczęście, znaleźli się dobrzy ludzie, którzy przygarnęli ich do siebie. Byli to pp. Ignacy i Wiktoria Poczobutowie. I tak, w środku mroźnej zimy, znaleźli się w domu pp. Poczobutów w okolicy Poczobuty (w tamtych stronach zaścianki szlacheckie nazywały się „okolicą”). Poczobutowie oddali do dyspozycji pół domu. Miejscowość Poczobuty zamieszkała była głównie przez Poczobutów, posiadających różne przydomki. Babcia pomagała niedowidzącej p. Wiktorii (byłej nauczycielce) w prowadzeniu gospodarstwa domowego (sowieci nie zdążyli jeszcze skolektywizować Poczobut ). Pewnej zimowej nocy zatrzymało się auto przed domem i dobijano się do drzwi. Wszedł enkawudzista, w skórzanym płaszczu, o wyglądzie semickim (pewnie komisarz — Żyd), a z nim kilku „bajców”. Pytali o Eugenię Ursyn Niemcewicz. No, to już po nas — pomyślały dzieci: Barbara z Witoldem. Długo sprawdzali paszport Eugenii i coś im się nie zgadzało z listą, którą posiadali (inna była ilość „rybionków”). Zostawili ich tym razem. Wychodzącym, matka powiedziała: „zaczem wy pugajecie ludziej po noczam?”. Enkawudzista na to: „tak k’dziewoczkam po noczam chodziat” — i zarechotał rubasznie. Kamień spadł wszystkim z serca.

W tym czasie konfrontacja z Niemcami wydawała się nieunikniona, na co liczyli, żyjąc w ciągłej obawie przed deportacją na Syberię.

I tak doczekali czerwca 1941 roku. Matka oraz p. Ignacy i p. Wiktoria Poczobutowie wybrali się końmi do doktora Dochy, który kierował wówczas szpitalem w pobliskich Massalanach (w dawnym pałacu Bispingów). W domu pozostała trójka dzieci (moja mama Barbara oraz Tereska i Halinka — dzieci Poczobutów).


Wracając przez łąki od lekarza zauważyli z daleka, że przed domem, który stał na skraju Poczobut, zatrzymała się wojskowa ciężarówka i jacyś ludzie idą do ich domu (a było to prawdopodobnie 20 czerwca, w okresie ostatniej fali masowych wywózek). Tknięci złym przeczuciem znacznie zwolnili i dojechali do domu dopiero po odjeździe ciężarówki. Dzieci opowiadały, że przyjechali po Eugenię Ursyn Niemcewicz. Za dwa dni, 22 czerwca o świcie, w niedzielę, Niemcy zaatakowali, wywołując od razu panikę wśród sowietów. Lotnictwo niemieckie panowało w powietrzu. Z samolotów zrzucano ulotki, wzywające ludność cywilną, aby wychodziła na otwartą przestrzeń z białymi nakryciami głowy. Tak też i uczynili mieszkańcy Poczobut, gromadząc się wraz z dobytkiem na nadrzecznej łące. Wśród nich była i moja babcia Eugenia z córką Barbarą. Ludzie zawierzyli Niemcom i nie zawiedli się. Ludność cywilna obozująca na łące nie ucierpiała (nie była ostrzeliwana). To było wyzwolenie od ciągłego strachu przed wywózką na Syberię. Ludzie odetchnęli z ulgą. Niestety w wyniku bombardowań ucierpiały niektóre budynki. Babcia straciła w pożarze resztki swojego dobytku. Oddziały Wermachtu sprzyjały ludności cywilnej ale odeszły wraz z przesuwającym się frontem. Teraz pojawiła się administracja, a to byli całkiem inni ludzie — chcieli rządzić terrorem. Babcia wraz z moją mamą powróciła do Mandzina i zaczęła się jakoś urządzać na ruinie dawnego majątku. Wkrótce majątki ziemskie przejęła niemiecka administracja, wysyłając do każdego z nich swojego verwaltera (administratora).W Mandzinie zjawił się Gebel, stosunkowo młody Niemiec. Był krótko — powołano go do wojska. Potem Niemcy przysłali administratorów — Polaków. Jeden z nich okazał się podłym człowiekiem (Czeczot). Eugenia zepchnięta do roli gospodyni domowej obsługującej zmieniających się administratorów w majątku, starała się, jak mogła, zapewnić byt swoim dzieciom.

W niedługim czasie matka Barbary otrzymała propozycję zatrudnienia w majątku Bojary, gdzie verwalterem był Wenzel — starszy, kulturalny Niemiec, z ziemiańskiej rodziny z Ostpreussen. W Bojarach mieszkał sam, rodzinę miał w Niemczech. Potrzebna była osoba ze znajomością języka niemieckiego i umiejętnością prowadzenia domu. Eugenia zgodziła się i wiosną 1942 roku wraz z dziećmi przeniosła się do Bojar, gdzie były znacznie lepsze warunki do egzystencji niż w Mandzinie. Bojary były pięknym, dużym majątkiem położonym w pobliżu Indury. Były własnością Michała hr. Krasińskiego. Barbara zamieszkała wraz z matką w pałacu (miały do dyspozycji jedno pomieszczenie), brata dokwaterowano do magazyniera Antoniego Byka. Eugenia miała do pomocy służbę (kucharki, sprzątaczki) i została zarządzającą całego domu (i obficie zaopatrzonej spiżarni). W 1943r. Wenzla przeniesiono z Bojar do Massalan, gdzie był także piękny i duży majątek z pałacem (własność Bispingów). Wenzel zabrał ze sobą do Massalan Eugenię z córką Barbarą i Malewickiego (buchaltera). Minęła wiosna 1944 r. i szybko zaczął się zbliżać front wschodni. Niemcy ustępowali. Administracja niemiecka ulatniała się. Wenzel trwał do ostatka, ale szykował się także do ewakuacji. Chciał zorganizować konwój, zabrać ludzi, dobytek i rodzinę mojej mamy. Oczywiście, nikt z nim nie odjechał (matka grzecznie odmówiła) i wszyscy zostali w Burniewie u pp. Siedzieniewskich. Miejscowość leżała na uboczu, z dala od szlaków komunikacyjnych i front przetoczył się tam prawie niedostrzegalnie. Barbara wraz z matką zamieszkała kątem w Petelczycach, gdzie musiały ciężko pracować na swoje utrzymanie.

Kiedy wojna się skończyła w Europie ówczesny „rząd polski” wspaniałomyślnie zrzekł się połowy naszego przedwojennego terytorium na rzecz ZSRR. Polska odeszła na zachód, porzucając swoich synów i córki na pastwę sowietów. Eugenia rozpoczęła starania o repatriację do Polski. 25 listopada 1946r. otrzymała wreszcie zgodę władz białoruskich na opuszczenie Petelczyc i wyjazd z córką Barbarą do Polski transportem kolejowym z Grodna w dniu 4 grudnia 1946r.

Podróż z Grodna do Warszawy trwała tydzień. Najpierw Barbara ze swoja mama Eugenią 3 doby koczowały na rampie kolejowej, pod gołym niebem, w śniegu i deszczu, o głodzie i chłodzie. Wreszcie udało się im zawagonować ze swoim skromnym dobytkiem i ruszono nocą na zachód. W Kuźnicy, która była tuż za nową granicą, po polskiej stronie, powitał ich Dr Antoni Docha — stary, dobry znajomy. Dziesiątego grudnia transport dotarł na Pragę. Miejscem przeznaczenia transportu był Szczecinek (na Ziemiach Odzyskanych), a dokument ewakuacyjny wystawiony był do Łodzi, gdzie zamieszkiwał wuj mamy Tadeusz Szymulski. Tadeusz w tym czasie powrócił jednak do Warszawy. Po dogadaniu się z kolejarzami babcia z moją mamą Barbarą opuściły transport na Pradze. Tam po przenocowaniu na dyżurce kolejarzy rankiem przyjechał po nich brat babci Eugenii Henryk Szymulski. Zatrzymały się na razie u Henryka i Michaliny Szymulskich (brata i bratowej matki) w ich mieszkaniu na Wiatracznej 19/7 w Warszawie. Matka Barbary wyjechała do swojego brata Dionizego Szymulski w Gdyni, który zatrudnił ją w swoim sklepiku spożywczym. Zaś mama pozostała pod opieką Szymulskich i uczęszczała w Warszawie do szkoły do zakończenia roku szkolnego w czerwcu 1947 roku. W czasie rozpoczynających się wakacji Eugenia ściągnęła moją mamę na Śląsk. Mąż jej siostry Natalii Jerzy Mietke był dyrektorem w Górnośląskiej Fabryce Blach Dziurkowanych w Bykowinie (obecnie dzielnicy Rudy Śląskiej) i zatrudnił ją za niewielkie wynagrodzenie jako główną księgową. Pozwoliło to na opiekę nad córką i synem. Zamieszkali w rozpadającym się, z powodu szkód górniczych, domu w Bykowinie przy ul. Nowowiejskiej 1 (obecnie Katowicka). Wkrótce Natalia i Jerzy Szymulscy przenieśli się do Warszawy mama Barbary i Witolda musiała zmienić pracę. Znalazła zatrudnienie w Zakładach Urządzeń Technicznych „Zgoda” w Świętochłowicach.

Barbara Ursyn Niemcewicz po ukończeniu dziewięcioletniej szkoły ogólnokształcącej i jednym roku kursu handlowego znalazła zatrudnienie w Narodowym Banku Polskim jako praktykantka na stanowisku umysłowym. Po odbytej praktyce zatrudniła się jednak w księgarni w Wirku (obecnej dzielnicy Rudy Śląskiej)

W księgarni poznała mojego przyszłego (biologicznego) ojca Adama Kubec. Nie myślał on jednak o małżeństwie i kiedy mama zaszła z nim w ciążę wycofał się z tego związku. Mama mojej mamy nie akceptowała sytuacji w której znalazła się jej córka i uradziła ze swoim synem by pozbyć się z domu panny z nieślubnym dzieckiem. Wpadli na pomysł by wydać moją mamę za starszego od niej o 20 lat kolegę jej brata Karola Wiznera zamieszkałego w Bystrej Krakowskiej (obecnie Bystra w powiecie Bielsko-Biała) W styczniu 1954 roku Barbara wyjechała do Bystrej koło Bielska-Białej, gdzie wzięła ślub z Karolem Wizner i w czerwcu urodziła syna Mariana (czyli mnie).

Rodzinka była zadowolona, że ja mam nazwisko (w metryce zanotowano, że to Karol Wizner jest moim prawowitym ojcem). Nikogo nie obchodził w tym czasie los mojej mamy. Z opowiadań mojej mamy dowiedziałem się, że wkrótce uciekła od narzuconego jej męża, który dopuszczał się wobec niej rękoczynów. Tułała się po Bystrej z małym dzieckiem. W sierpniu 1956 roku znalazła kąt i pracę w Ośrodku Wypoczynkowym ORBIS w Szczyrku, gdzie przebywała do końca listopada 1956 roku.

Pozwolono jej w końcu wrócić do domu w Bykowinie. Oczywiście małżeństwo z Karolem Wiznerem zakończyło się rozwodem. No, ale ja miałem nazwisko. A to było najważniejsze dla potomków rodu Ursyn Niemcewiczów.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 19.88