E-book
17.33
drukowana A5
43.19
Moje katharsis

Bezpłatny fragment - Moje katharsis

Objętość:
230 str.
ISBN:
978-83-8245-866-4
E-book
za 17.33
drukowana A5
za 43.19


„[…] Coś się tu nie zaczyna

w swojej zwykłej porze.

Coś się tu nie odbywa

jak powinno.

Ktoś tutaj był i był,

a potem nagle zniknął

i uporczywie go nie ma. […]”

Wisława Szymborska



Mojej Mamie Marii

Zawsze będę Cię kochać



Wprowadzenie


Data 3 stycznia 2020 roku to dzień, który zmienił mnie i moje życie. To wtedy, na zawsze, gdzieś tam na drugi brzeg, odeszła moja Ukochana Mama. Urlop bożonarodzeniowy zamienił się w istny koszmar, a świat zamarł. Myślałam, że to tylko zły sen.

Kiedy machina pogrzebowych przygotowań się zatrzymała, a kurtyna opadła, mój osobisty dramat dopiero miał się rozpocząć.

Po powrocie do Irlandii obudziłam się w zupełnie nowej rzeczywistości. W świecie pełnym bólu, smutku i tęsknoty. Każdy kolejny dzień był dla mnie nie do zniesienia. Próbowałam wymazać z pamięci to, co się stało. Było to jednak niemożliwe. Krok po kroku uświadamiałam sobie, że to, co się wydarzyło, nie jest jednak snem. W końcu musiałam uwierzyć, że Mama już nigdy do nas nie wróci.

Zostały wspomnienia i ogromne poczucie niesprawiedliwości. Pojawiły się emocje dotąd mi nieznane: bezradność, tęsknota, pustka oraz to okropne uczucie, że już nic nie da się zrobić.

Wtedy, w tych trudnych chwilach, na mojej ścieżce stanęły ciche Anioły. Osoby, które wskazały mi drogę oraz podpowiedziały, jak żyć, wspierając mnie każdego dnia w podróży, zwanej żałobą.

Pamiętam dzień, gdy odczytałam wiadomość od koleżanki: „Pisz! Pisz! Zrób to dla siebie. Rozmawiając w ten sposób z Mamą, będziesz miała z Nią kontakt. Nie myśl, tylko pisz. Wciąż jesteś córką, mamą, żoną i przyjaciółką. Dzieci potrzebują szczęśliwej i uśmiechniętej mamy. Wierzę w Ciebie. Wiem, że dasz radę. Jesteś silna”. Napisała Iwona, motywując mnie jeszcze bardziej.

Słowa te sprawiły, że postanowiłam zrobić krok do przodu. Stwierdziłam, że nie mogę stać w miejscu. Mam dzieci i to dla nich muszę być silna. Z myślą o nich mam obowiązek zatrzymać pewne chwile, nadać im status nieśmiertelności tak, aby nikt nigdy nie wymazał ich z pamięci.

Miałam świadomość, że nie jest łatwo mówić o tematach trudnych, lecz równie trudno jest nic nie robić i milczeć. Przyszedł taki dzień, że poczułam odwagę, aby zacząć pisać, a raczej zapisywać to, co czuję. To dzięki Tobie, Iwonko, znalazłam swój „bezpiecznik”, a także sposób, aby poradzić sobie z nadmiarem nieznanych mi nigdy wcześniej emocji.

Pisząc, oczyszczam się ze złości, smutku i bólu. Pogłębiam wiedzę na tematy, których się boję. Dojrzewam z każdym kolejnym wpisem — a co najważniejsze — w formie osobistego monologu mam kontakt z Ukochaną Mamą, która, pomimo że odeszła, wciąż żyje w mej pamięci i sercu.


Grudzień 2019


Ostatnia wspólna wigilia


Zdrowych, wesołych świąt! — rozbrzmiewały zewsząd życzenia. Jak nigdy dotąd słowa te — w sposób szczególny — do mnie trafiały. Jedyne, czego potrzebowaliśmy to zdrowia i radości — nic więcej.

Święta Bożego Narodzenia należały do moich ulubionych. Jednak ich magia, która kojarzyła mi się z wigilią u Babci, została zabrana mi rok wcześniej. Wtedy, po raz pierwszy, jedno miejsce przy rodzinnym stole było puste. Nikt z nas wówczas nawet nie przypuszczał, że kolejny rok będzie jeszcze trudniejszy.

 A ja Wam życzę wspólnych świąt — jakże poważnie zabrzmiał głos profesora w moim telefonie. Zaniemówiłam… Słowa te stały się niejako wyrocznią tego, co miało się już niebawem wydarzyć.

Wbrew wszelkim prognozom święta spędziliśmy wspólnie, ale nie były one takie jak zawsze. Na pozór stworzona bożonarodzeniowa atmosfera choinki, światełek, białego puchu z nieba, zapachu ciasta czy świątecznego gwaru — nie była taka jak zazwyczaj. Smak wigilijnych potraw został ten sam, choć nie dorównywał temu, co było kiedyś — wyczuwało się w nich gorycz łez.

Wokół wigilijnego stołu zebrały się wszystkie najbliższe Tobie i najważniejsze dla Ciebie osoby. Zaprosiłaś tych, których najbardziej kochałaś i którzy tak bardzo kochali Ciebie. Pamiętam chleb z miodem, opłatek i ostatnie płynące prosto z serca życzenia od Ciebie. Nie życzyłaś zbyt wiele, ale szczerze i prawdziwie.

Nagle przyszła kolej na Twojego wnuczka, który podchodząc do Ciebie oznajmił:

 Kochana Babciu, mam szczególne życzenie dla Ciebie. Chcę, abyś zawsze była zdrowa.

Nic nie odpowiedziałaś. Chyba czułaś, że to życzenie będzie trudne do spełnienia.

Wyznaczyłaś mnie, abym zastąpiła Cię w roli gospodyni. Pomyślałam, że ideałów nie da się zastąpić, mimo to, z drżącym sercem spełniłam Twoją prośbę. Podając kolejne potrawy chciałam zatrzymać czas. Pragnęłam, abyśmy w tym samym, niezmienionym składzie pozostali na zawsze, aby nikogo za rok nie zabrakło, aby nie zabrakło Twojego głosu.

Teraz już wiem, że to nie była wigilia, to była Nasza Ostatnia Wieczerza i Twoje z nami pożegnanie.


Kochana Mamo,
daj mi wiarę, taką jak w „Kolędzie dla nieobecnych”, że to wszystko ma sens. I przekonaj, że tak ma być […], że odeszłaś po to by żyć. I tym razem będziesz żyć wiecznie.


Opuściłaś swój ukochany dom


Zawsze z klasą i gracją, z uśmiechem i dobrym humorem, z iskierkami w oczach i pewnością siebie kroczyłaś przez życie. Z każdych trudności potrafiłaś się podnieść, otrzepać dłonie i ruszyć do przodu. Nigdy nie narzekałaś, czerpałaś z życia całymi garściami. Nie wstydziłaś się płakać, ale nigdy tego nie robiłaś wśród obcych sobie ludzi. Miałaś kontrolę nad wszystkim i wszystkimi nawet wtedy, kiedy pojawiła się choroba. To ona chciała rządzić Tobą, lecz Ty na to nie pozwalałaś. Walczyłaś, bo chciałaś żyć. Robiłaś to dla siebie i dla nas. Jakże próżne musiały być czasami próby pocieszenia, jak dziwne brzmienie musiało mieć dla Ciebie narzekanie na błahe, przyziemne problemy. Pomimo niełatwej sytuacji, nigdy nikogo nie krytykowałaś. Nigdy nie mówiłaś, że masz gorzej, trudniej, zawsze z pokorą przyjmowałaś swój los. Potrafiłaś cieszyć się każdą chwilą, każdemu byłaś w stanie oddać swoje serce i całą siebie, a przy tym nigdy niczego nie robiłaś z przymusu. Byłaś taka prawdziwa i wyjątkowa.

Przyszedł czas, kiedy nasza czujność została uśpiona. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że sytuacja jest poważniejsza, niż myśleliśmy. Złych scenariuszy nawet nie braliśmy pod uwagę.

Ty też nie wierzyłaś w to, co się dzieje, ale miałaś przeczucia. Nie dowierzałaś naszym słowom pocieszenia. Znałaś siebie i swój organizm, wiedziałaś więcej, niż nam się wydawało. Obserwowałaś nas i siebie. Kiedy próbowałam Cię pocieszyć i powiedzieć, że pięknie wyglądasz, odpowiedziałaś:

— Nie, ja czuję, że życie ze mnie uchodzi.

Pierwszy raz na Twojej twarzy, zawsze wesołej i pewnej siebie, zobaczyłam strach. Pamiętam jak dziś, kiedy powiedziałaś:

— Wszystko może się zdarzyć. Na wszystko musicie być przygotowani, a ja na wszystko gotowa.

Wiedziałam, że słowa, które mówisz, wypowiadasz świadomie, że masz jakieś przeczucie.

W dniu, w którym po raz ostatni byłaś w swoim ukochanym domu, poprosiłaś mnie i Łukasza o coś, co dla nas wydawało się oczywiste. Jednak Ty chciałaś naszej deklaracji, chciałaś od nas usłyszeć, że Ten, którego tak bardzo kochałaś, nie zostanie sam. Ze łzami w oczach prosiłaś, abyśmy Ci obiecali, że nigdy nie pozwolimy, aby Tacie stała się jakakolwiek krzywda.

Jakże wielka musiała to być miłość, jak piękne to było uczucie. Nie prosiłaś przecież o nic dla siebie, prosiłaś o opiekę i troskę nad Tatą. Cała Ty, tak szlachetna.


Chwilę później, karetką pogotowia, opuściłaś swój ukochany dom. To w nim, po raz ostatni, wypowiedziałaś te słowa: „Z Bogiem”.

Żegnając tak dobrze znane i ukochane Ci kąty, odjechałaś.

Parę dni później wróciłaś do domu, ale nie w takim stanie, jakbyśmy chcieli.

Twoje oczy były zamknięte. Wyglądałaś tak pięknie, jakbyś tylko spała…


Styczeń 2020


Odeszłaś cicho, bez pożegnania


Szpital. To w nim spędziłaś ostatnie chwile swojego życia. W tym świątecznym czasie Twoja sala stała się naszym drugim domem. To tam, na szpitalnym korytarzu, migały do nas lampki choinkowe. To przez szpitalne okno patrzyliśmy na uśmiechnięte twarze przechodniów.

W czwartek, 2 stycznia, nagle otworzyłaś swoje piękne oczy i podałaś mi rękę. Czułam, że to będzie nasz ostatni wspólny uścisk. Podałaś mi dłoń nie tak, jak kiedyś, ale inaczej, delikatniej niż zwykle, w sposób zwiastujący pożegnanie. Popatrzyłaś mi w oczy.

Łzy, mimowolnie, spływały po moich policzkach. Ty, jak zawsze opanowana, zupełnie spokojnie zapytałaś:

— Dlaczego płaczesz?

— Nie, nie płaczę. — Oszukiwałam i Ciebie, i siebie.

Tak naprawdę nie wiedziałam, co mam powiedzieć. Jak opisać to, co czuję? Jak odejść wiedząc, że jutra może już nie być? W głębi serca odczuwałam niesamowity ból i strach. W myślach odpowiadałam na Twoje pytanie: „Płaczę, bo wiem, że Cię stracę. Płaczę, bo nic nie mogę zrobić. Płaczę, bo nie mogę powiedzieć Ci tego, co czuję i co wiem. Płaczę, bo tak bardzo Cię kocham. Płaczę, bo nie wyobrażam sobie życia bez Ciebie, Mamo!”.

Ty, znając mnie jak nikt inny, wyczytałaś wszystkie te odpowiedzi z moich oczu. Zatrzymałaś czas, a swoim spojrzeniem otarłaś moje łzy. Dałaś mi siłę, której nie umiem opisać. Siłę, by przetrwać koszmar, który na nas czekał.

Następnego dnia odeszłaś. Na zawsze. Tak cicho. Bez pożegnania.


Nieproszony gość


Zawsze przychodzisz nieproszona. Zawsze wtedy, gdy najmniej się ciebie spodziewamy. Niektórzy proszą, abyś ich ze sobą zabrała, lecz ty tych próśb nie słyszysz. Działasz na przekór, na złość. Zawsze na swoich zasadach, nie zważając na okoliczności. Nie bierzesz pod uwagę niczyich planów, nie interesuje cię czas. Nie pytasz czy ci, których zabierasz, chcą z tobą pójść. Jesteś bezwzględną, przebiegłą egoistką.

Niejednokrotnie już zadawałaś mi ból. Tym razem swoim przybyciem obezwładniłaś mnie, sparaliżowałaś. Zabierając ze sobą Tą, którą tak bardzo kochałam, wyrwałaś część mojego serca.

Jak na imię mam ci dać? Nie powiem do ciebie pani ani damo. Nie dam ci tej satysfakcji. Nie chcę, abyś poczuła swą siłę. Nazwę cię „Nieproszonym Gościem”.

To ty, bez zaproszenia, 3 stycznia, wkradłaś się do szpitalnych drzwi. Bez pozwolenia, wieczorową porą, w nieznaną podróż zabrałaś moją Ukochaną Mamę.

Pozostawiłaś nas sierotami, bezwzględnie łamiąc nam serca.


Musiałam zostawić Cię samą


W domu jest pełno ludzi. Drzwi otwierają się i zamykają. Na pewno cieszyłabyś się z tego, bo tak bardzo lubiłaś gości. Jednak nie było Ciebie z nami. Byłaś, ale gdzie indziej, gdzieś po drugiej stronie.

Wszystko wydawało się inne. Leżałaś tak spokojnie, a ci, którzy przyszli Cię pożegnać, zaczęli zbierać się tłumnie. My, niczym Twoi żołnierze, siedzieliśmy przy Tobie. Każde kolejne pożegnanie Ciebie powodowało mój nieopisany ból i strach. Widząc te wszystkie osoby, które do mnie podchodzą po to, aby dać mi przecież pocieszenie, czułam się jak tarcza, do której ktoś rzuca ostre noże. Każdy uścisk dłoni i przytulenie powodowało, że te narzędzia wcześniej we mnie rzucone, wbijały się coraz głębiej. Bałam się, że więcej już nie zniosę, że coś we mnie pęknie, rozpadnę się na kawałki. Bliscy i tacy, których nigdy wcześniej nie widziałam, znajomi oraz ci, których Ty znałaś, wszyscy patrzyli na Ciebie, jak śpisz, następnie kierowali swój wzrok na nas.

Miałam tego dość! Chciałam, aby sobie poszli. Chciałam zostać z Tobą sama, by po raz ostatni móc na Ciebie popatrzeć, aby Ci podziękować, porozmawiać, jak kiedyś, na osobności. Pragnęłam, by był to tylko sen, z którego ktoś będzie w stanie mnie obudzić.

Pożegnania dobiegał kres. W końcu nadszedł ten dzień, którego tak bardzo się bałam. Miałaś na zawsze opuścić swój ukochany dom. Kolejne „Zdrowaś, Maryjo” rozbrzmiewało mi w uszach. Pieśni piękne, znane teraz nabierały innego znaczenia, zadając mi jedynie ból. Nadeszła chwila zwątpienia, że to wszystko, w co wierzyłam, nie istnieje. Poczułam, że tracę przytomność. Nagle, w promieniach słońca, zobaczyłam Ciebie — piękną, uśmiechniętą, w objęciach Babci i Dziadka. Ten widok dodał mi sił. Pomyślałam, że muszę wierzyć dla Ciebie. Nie chciałam zostawić Cię, w tej ostatniej podróży, samej.

W towarzystwie korowodu z białych róż zrobionym przez uczniów Twojej szkoły, znalazłam się w miejscu tak dobrze mi znanym. W miejscu, gdzie mnie ochrzciłaś, gdzie byłaś przy mnie podczas Pierwszej Komunii Świętej i przy bierzmowaniu. Siedziałam w ławce, którą Ty zajmowałaś na moim ślubie. Przypomniałam sobie, jak szczęśliwa byłaś po chrztach moich dzieci.

I nagle rozbrzmiała znana mi pieśń. Nie, nie chciałam tego słuchać. Jedyne, czego chciałam to cofnąć czas.

Anielski orszak niech twą duszę przyjmie,

Uniesie z ziemi ku wyżynom nieba,

A pieśń zbawionych niech ją zaprowadzi,

Aż przed oblicze Boga Najwyższego.

Niech cię przygarnie Chrystus uwielbiony,

On wezwał ciebie do królestwa światła.

Niech na spotkanie w progach Ojca domu

Po ciebie wyjdzie litościwa Matka.

Promienny Chryste, Boski Zbawicielu,

Jedyne światło, które nie zna zmierzchu,

Bądź dla tej duszy wiecznym odpocznieniem,

Pozwól oglądać chwały Twej majestat.

Wszyscy śpiewali coraz głośniej i głośniej. „Już wystarczy, proszę. Przestańcie już! Dokąd Ją zaprowadzi? — pomyślałam. — Dlaczego akurat moją Mamę? Co Ty, Boże, zrobiłeś?”

Zabrali Cię, wynieśli. Tuliłam Twoje zdjęcie najmocniej, jak umiałam. Podążałam za karawanem, kiedy zobaczyłam kolejne miejsce tak bardzo mi znane. To właśnie tam wylewałaś swoje łzy nad grobem Twojej Mamy. Jakże to niesprawiedliwe, że teraz to na Ciebie przyszła kolej.

Musiałam Cię wtedy zostawić zupełnie samą, w płatkach róż, zasypaną gdzieś głęboko. Taką bezbronną i taką piękną.


Gdzie jesteś, Ukochana Mamo?


Byłaś, a teraz Cię nie ma. Razem z Tobą umarła część mnie. Wszystkie powody do radości odeszły w cień. Zamiast uśmiechu, pojawiły się łzy. Sen zamienił się w koszmarnie długie noce.

Ja, zawsze pozytywnie myśląca, optymizm zamieniłam na realizm. Poznałam nowe, nieznane dotąd mi uczucia: żal, tęsknotę i olbrzymią złość.

Złość na Boga, na Tego, którego uczyłaś mnie kochać, Tego, w którym pokładałam nadzieję, Tego, który nam Ciebie odebrał. Zrobił to wtedy, kiedy tak bardzo Ciebie potrzebowałam. Zabrał Mamę, Przyjaciółkę, Babcię i Bratnią Duszę. Niezastąpioną i najlepszą ze wszystkich Mam — ideał i wzór do naśladowania.

Wszystkie te uczucia niszczyły mnie od środka i pomagały jednocześnie przetrwać. Pojawiały się pytania, na które nie znałam odpowiedzi, aż w końcu przyszłaś do mnie.

Widziałam Twoją piękną twarz i Twoje oczy pełne miłości. Z wielkim spokojem, patrząc na mnie, z charakterystyczną dla Ciebie matczyną troską, powiedziałaś: — Żebyś wiedziała, jaka ta śmierć jest lekka, jaka piękna.

Opowiadałaś o tym, kogo tam spotkałaś. Tak bardzo chciałam otworzyć oczy, aby móc Ciebie zobaczyć, dotknąć, przytulić, powiedzieć, jak bardzo Cię kocham i ile Ci zawdzięczam. Jednak, kiedy je otworzyłam, Ciebie już nie było. To był sen. Realny, inny niż wszystkie, jednak tylko sen.

Trudno opisać to, co wtedy czułam. Miałam wrażenie, że jesteś przy mnie. Było to uczucie, którego nigdy wcześniej nie doświadczyłam. Ty, choć umarła, byłaś wciąż jak żywa, ja, śpiąc — widziałam mój sen, patrząc na niego z góry. Wiedziałam, że śnię, ale jednocześnie czułam, że to nie jest sen.

Może w tym okresie mojego buntu, kryzysie mojej wiary, przyszłaś do mnie, aby powiedzieć mi, że jesteś, że czuwasz nad nami, że jednak coś po tej drugiej stronie istnieje?


Jak odebrać dziecku Babcię?


Świat wirował, wszystko się kręciło, działo jakby obok mnie, a ja dostałam jakąś moc — nieopisaną siłę, której nie umiem wytłumaczyć. Założyłam maskę na twarz, nakleiłam sztuczny uśmiech i wróciłam do domu, do dzieci. Widziałam ich beztroskę oraz radość i wiedziałam, że już niedługo będę musiała to wszystko zburzyć. Udawałam przed nimi, że nic się nie stało. Z pewnością w głębi serca tego właśnie chciałam.

Musiałam znaleźć w sobie siłę, aby wrócić do rodzinnego domu, który do niedawna był moją ostoją, a dla dzieci rajem na ziemi. Domu, w którym pierwsze skrzypce zawsze grała Ta, która teraz wyglądała, jakby tylko spała. Gdzie nie popatrzyłam widziałam Ją i swoje tak szczęśliwe dzieci. Przypominałam sobie, jak spędzali razem czas, jak szeptali sobie coś do ucha, jak bardzo się kochali. Widziałam, jak dobrze im ze sobą i uświadomiłam sobie, że te obrazki to już tylko wspomnienia.

W środku walczyłam sama ze sobą. Tysiące myśli zaprzątały mi głowę. Bałam się o siebie i o swoje dzieci, które o niczym jeszcze nie wiedziały. Bałam się, by to one za chwilę nie patrzyły na mnie tak, jak ja teraz patrzyłam na swoją Mamę. Słyszałam mnóstwo „dobrych rad”. Jednak wiedziałam, że to, co zrobię jest słuszne. Byłam przekonana, że nie warto fundować dzieciom takiej traumy. Mimo że bardzo chciałam, aby wnuki pożegnały swoją Ukochaną Babcię, stwierdziłam, że to jeszcze nie ten czas.

Przeżyłam dzień pogrzebu, pożegnałam Mamę, przetrwałam. Pomimo że niewiele z tego pamiętałam, wiedziałam, że to wszystko naprawdę się wydarzyło. Choć nie do końca wierzyłam w to, co się stało, zdałam sobie sprawę, że czas wracać. Urlop, który nie tak miał przecież wyglądać, dobiegał końca. Kurtyna opadła, a my musieliśmy wrócić do rzeczywistości, do Irlandii.

Pełna obaw, wróciłam do domu — na obczyznę, na Zieloną Wyspę. Byłam na bezpiecznym gruncie, tak mi się przynajmniej wydawało. Mając nadzieję, że może tutaj będzie łatwiej, tuż po powrocie ze szkoły, zebrałam się w sobie. Patrzyłam w te dziecięce, niewinne oczy. Czułam, jak głos więźnie mi w gardle. Usta chciały mówić, ale dźwięk znikał. W końcu wydusiłam to z siebie:

— Muszę coś Wam powiedzieć.

Łzy zaczęły płynąć, a ja mówiłam dalej:

— Babcia już nie jest w szpitalu, Ona odeszła na zawsze. Jest teraz Waszym Aniołkiem. — Jednym tchem wyznałam całą, okrutną prawdę. Poczułam ulgę i strach jednocześnie.

Nagle zobaczyłam, że małe oczka, te radosne i beztroskie, zalewają się łzami. Nie byłam w stanie już nic więcej powiedzieć. Płakałam razem z dziećmi. Po chwili odpowiadałam na mnóstwo niewygodnych pytań. Próbowałam sześcioletniemu chłopcu jakoś to wytłumaczyć. Zapomniałam w tym wszystkim o córce, przecież ma tylko dwa latka, pomyślałam więc, że nic z tego nie zrozumie. Zauważyłam, że i ona płacze. Wtuleni w siebie zaczęliśmy przeglądać zdjęcia, na których była Babcia. Wróciły wspomnienia — te piękne i te beztroskie.

Przypomniałam sobie słowa Mamy: „Rodzice są od wychowania, my od rozpieszczania”.

Pozwalajcie rozpieszczać Dziadkom swoje wnuki! Udawajcie, że nie widzicie, iż za Waszymi plecami, przed obiadem, dziecko dostaje batonika od Babci. Niech pod opieką Dziadków skaczą po łóżkach. Niech się w Nich wtulają. Niech mają swoje sekrety.

Zobaczycie, że kiedy Oni odejdą, kiedy ktoś za nich zdecyduje, że to już koniec, dzieciom pozostaną tylko te piękne wspomnienia, których nikt i nic im nie odbierze.


Family forever


Wszystko ucichło. Telefony zamilkły. Czas się wydłużył, pozostała jedynie pustka. Obudziliśmy się z koszmaru, który niestety nie był tylko złym snem. To, co się stało, stało się naprawdę. Nagle uświadomiliśmy sobie, że nic i nikt nie zdoła cofnąć czasu. Nikt nie wróci nawet minuty. Nikt nie porozmawia, nie uspokoi, tak jak Ty to robiłaś, Mamo.

Mówili: „Trzeba czasu, to on ukoi rany”. Nie miało to zastosowania w rzeczywistości. Czas nie koił żadnych ran, a okazał się bezlitosny. Z każdym dniem zadawał mocniejszy ból. Największe ukojenie przynosiła rozmowa, jednak tak niewiele osób chciało słuchać.

Z tęsknoty do Ciebie chciałam znaleźć jakiś list. Chociaż kilka zdań, w których zostawiłabyś nam wskazówki, jak mamy dalej żyć? Jak mamy żyć bez Ciebie? Nic takiego nie było. „Dziwne — pomyślałam — Ty, mająca wszystko pod kontrolą, nie zostawiłaś planu działania? Nie pokierowałaś, nawet nie zasugerowałaś nam co dalej?”

Zrozpaczona skierowałam swój wzrok na coś, co kiedyś mi podarowałaś. Na bransoletce zobaczyłam napis „Family Forever!”. Pomyślałam: „Tak, to Twoje motto życiowe, to Twój testament, nasz drogowskaz — «Rodzina na zawsze!»”. W rodzinie siła! Tego uczyłaś nas przez całe życie: miłości, szacunku do siebie nawzajem. Nikt i nic nie było dla Ciebie ważniejsze niż rodzina. Twoje życie — to, jaką byłaś Mamą, Żoną, Babcią, Teściową, Siostrą — jest testamentem.

Mamo, Ty zawsze będziesz wśród nas, w naszych sercach, w naszych myślach, w naszych wspomnieniach, będziesz w nich wciąż żywa.

Ponieważ nie umiera ten, kto pozostaje w sercach i pamięci bliskich.


How are you keeping?


Powrót do Irlandii był dla mnie kolejną próbą. Ponownie musiałam zmierzyć się ze znajomymi, sąsiadami, a także tymi, których tutaj zostawiłam. Po raz kolejny musiałam komuś spojrzeć w oczy. Znowu czułam na sobie ten ciężar, że ktoś patrzy, zastanawia się, co ma powiedzieć, jak zareagować. Taka dziwna niezręczność cały ten cios uścisków i wyrazów współczucia.

Nie zapomnę, jak pierwszy raz po przylocie, musiałam odprowadzić syna do irlandzkiej szkoły. Była to dla mnie pewnego rodzaju droga krzyżowa — taka Golgota. Z nowym, niechcianym bagażem doświadczeń ruszyłam w drogę, przed siebie.

Ubrana na czarno, założyłam nawet czarny kapelusz, jak gdyby miał on sprawić, że w tym dniu stanę się niewidzialna. Czułam się dokładnie tak, jak wyglądałam, czyli fatalnie. Szłam tą samą trasą, którą chodzę od trzech lat, ale droga ta była dla mnie zupełnie inna. Łzy, jak groch, spływały po moich policzkach. Szkoła, którą tak bardzo chciałam pokazać Mamie, nauczyciele, z którymi tak bardzo chciałam Ją zapoznać — z racji zawodu Mama zazwyczaj odwiedzała nas w wakacje i ferie — niestety nie było Jej dane już zobaczyć, jak „od kuchni” wygląda szkoła Jej ukochanego wnuka. Tego marzenia nie zdążyłyśmy spełnić. W tym wszystkim Bartuś i Karolinka, którzy zostali bez Babci, choć na tamtą chwilę jeszcze o tym nie wiedzieli.

Idąc tego dnia, myślałam o wszystkim i o niczym. Był to zaledwie tydzień po pogrzebie, więc na tamtą chwilę byłam jak w amoku. Nagle spotkałam sąsiada — Irlandczyka. Tego, z którym od kilku już lat, zawsze o tej samej porze, w tym samym miejscu się spotykam. On wracał ze spaceru z psem, ja odprowadzałam syna do szkoły.

Dotychczas wymienialiśmy się uśmiechami, opinią o pogodzie czy też witaliśmy się słynnym: „How are you?”. Do tej pory — takie przynajmniej miałam wrażenie — gdybym na to pytanie odpowiadała, że mam się beznadziejnie, sąsiad z pewnością nawet nie zwróciłby na moje złe samopoczucie uwagi. Tym razem sytuacja mnie zaskoczyła. Starszy pan nie zadał zwykłego: „How are you?”. Po raz pierwszy zatrzymał się i zapytał: — How are you keeping?. Niby to samo pytanie, a jednak brzmi inaczej. Poklepał mnie po ramieniu i powiedział, że jest mu bardzo przykro. Dodał, że słyszał, co się stało. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, zaczął opowiadać mi, że w bardzo młodym wieku stracił brata — najbliższą jego sercu osobę. Brat jego przegrał walkę z nowotworem. Opowiadał, jaki to był dla niego cios. Nie powiedział, że wie, co ja czuję, ale że może jedynie sobie to wyobrazić. Na koniec jeszcze raz zapytał: — Jak się trzymasz? Nie wiem, dlaczego, ale przed zupełnie obcym człowiekiem nagle się otworzyłam i odparłam:

— Czuję się fatalnie. Czuję, jakbym straciła wszystko, jakby cały świat mi się zawalił.

— Wiem — powiedział ze zrozumieniem. Poklepał mnie ponownie po ramieniu, a odchodząc dodał:

— Tak bardzo mi przykro.

Kiedy w końcu dotarłam do szkoły, przyszedł czas na irlandzkich nauczycieli, którzy mile mnie zaskoczyli. Zaproponowano mi kawę i rozmowę. Nauczycielka — przeurocza Miss Carroll — również zapytała, jak się trzymam i jak to możliwe, że stało się to, co się wydarzyło. Zaprosiła mnie do gabinetu i wysłuchała mojej historii. Nic nie mówiła, nie doradzała, nie oceniała. Płakała razem ze mną — nauczycielka mojego syna, która moją Mamę znała jedynie ze zdjęć. Na koniec zapytała, jak może mi pomóc z Bartkiem. O tym jakie więzy i relacje łączyły Bartka z Babcią, wiedziała z jego opowieści. Zapytała wprost, co może dla mnie zrobić. W jaki sposób szkoła może pomóc mi i mojemu dziecku po tak olbrzymiej stracie. Niczego nie narzucała, czekała jedynie na ruch z mojej strony. Żegnając się ze mną, przytuliła mnie serdecznie, od serca. Na koniec podarowała mi kartkę i poprosiła, abym otworzyła ją w domu. Po powrocie ze szkoły otworzyłam kopertę i zaniemówiłam. Była w niej niezwykła kartka kondolencyjna. Pierwszy raz coś takiego otrzymałam. Zaadresowana była do mnie i mojej rodziny. Kartka, w której zupełnie obca osoba zapewnia mnie, że łączy się ze mną w bólu. Czytałam ją wielokrotnie. Ta kartka czekała na mnie w szkole, bo nauczycielka nie wiedziała przecież, kiedy wrócę. Taki mały gest, a tak błogo na mnie podziałał.

Odbierając syna w tym dniu ze szkoły, podeszła do mnie kolejna nauczycielka — wychowawczyni Bartka — Miss Ni Bhroin. Młoda, cudowna, pełna ciepła osoba. Spojrzała mi w oczy i przytuliła mnie. Nie panując nad swoim wzruszeniem powiedziała, abym dbała o siebie. Z troską zauważyła, że nie wyglądam zbyt dobrze. Na koniec zapewniła, że gdybym czegoś potrzebowała to ona jest do mojej dyspozycji.

Mam mnóstwo takich przykładów — nie sposób nie wspomnieć o mojej najbliższej sąsiadce, Irlandce Marie, która regularnie sprawdzała, jak sobie radzę. Przekonywała, abym nie bała się płakać. Pytała, czy dobrze się odżywiam, czy regularnie sypiam, czy chcę, aby zabrała dzieci gdzieś na spacer. Wielokrotnie dzwoniła przypominając mi, że mieszka obok. Może nawet się narzucała, ale właśnie wtedy, w tym pierwszym miesiącu po śmierci Mamy, jakoś zupełnie mi to nie przeszkadzało.

Moja pierwsza droga do szkoły — z Golgoty zmieniła się w swego rodzaju pokrzepienie. Może nie wróciłam mocniejsza, ale wróciłam z poczuciem, że ktoś mnie rozumie.

Czy to nie jest niezwykłe? Obcy ludzie stają się w tym trudnym okresie bliscy. Może to kwestia kultury i tego, że Irlandczycy są bardziej otwarci? Zaskoczyli mnie swoją wrażliwością. Nieważne czy udawaną, czy też prawdziwą. Chociaż mam wrażenie, że za każdym razem byli szczerzy. Zauważyłam, że oni nie boją się pytać. Nie chowają się za filarem, nie zastanawiają się czy coś wypada, czy to, co powiedzą, będzie pięknie brzmiało. Oni przytulają, oni płaczą. Mam wrażenie, że lepiej radzą sobie z uczuciami, z ich przekazywaniem i odczuwaniem niż my, Polacy. Może to tylko ja miałam szczęście, że na takie osoby trafiłam? Nie wiem. Z pewnością, ile ludzi, tyle historii się znajdzie.

Po co o tym piszę? Piszę to, bo nasuwa mi się jeden prosty wniosek. W okresie żałoby nie są potrzebne spektakularne czyny, gesty na pokaz czy idealnie dobrane słowa. Wystarczy coś małego i szczerego, a nawet zupełnie obcy mogą dla osoby pogrążonej w smutku, stać się bardzo bliscy.

Wciąż tylko zastanawia mnie, czemu ci bliscy stają się obcy?


Bliscy, a jednak zupełnie obcy


Pamiętasz te tłumy na pogrzebie? Tysiące pustych słów? Nic nieznaczące wypowiedzi: „Jakbyś czegoś potrzebowała, dzwoń” lub „Jak będziesz chciała pogadać wiedz, że jestem”.

Każdy, kto przeszedł śmierć najbliższej osoby albo poważną chorobę zrozumie, o czym piszę. Wiele razy sama rzucałam takie puste deklaracje. Dlaczego? Hm… No właśnie — dlaczego?

Teraz już wiem. Otóż, dopóki czegoś nie doświadczymy, dopóty nie zrozumiemy. To tak jak ze słuchaniem muzyki. Możemy pokochać melodię, ale nie rozumieć słów. Żeby poczuć coś więcej, trzeba się wczuć w konkretną sytuację. Zrozumieć kontekst.

I tak jest z etapem, zwanym żałobą. Zamieszanie popogrzebowe mija i w końcu budzisz się z amoku. Dopiero zaczynasz odczuwać ten ból. Zdajesz sobie sprawę, że tego kogoś nie ma i już nigdy nie będzie. To właśnie ten moment, pierwsze tygodnie są najtrudniejsze. Zostajesz Ty, Twoje emocje i garstka tych, którzy będą przy Tobie trwali, bo z pewnością tacy się znajdą.

Gdzie jednak te „tłumy”? Rodzina, znajomi? Ci, którzy tak chętnie spieszyli z pomocą? No cóż — mam wrażenie, że ludzie się wycofują z dalszej gry.

Czy od teraz tęsknota, poczucie niesprawiedliwości, smutek będą Twoimi nowymi przyjaciółmi, bo ci realni czegoś się boją?

Boją się, że może nie chcesz o tym rozmawiać. Boją się, bo nie chcą powiedzieć za dużo, aby Cię czymś nie urazić. Wychodzą z założenia, że chcesz być z pewnością sama. A może tak po ludzku wolą słuchać weselszych historii. Otaczać się kimś, kto będzie miał coś bardziej optymistycznego do powiedzenia. Może temat śmierci jest im obcy, bo nigdy tego bezpośrednio nie doświadczyli lub zwyczajnie nie mają czasu, żyjąc swoim życiem i swoimi problemami.

Wszystko to można zrozumieć. Jednak — stojąc po drugiej stronie barykady — zastanawiasz się, dlaczego tak jest? Dlaczego akurat teraz traktują Cię jak „trędowatą”? Dlaczego masz wrażenie, że ludzie myślą, że możesz ich tym nieszczęściem zarazić? Przecież to nie jest zaraźliwe. Czemu myślą, że chcesz zapomnieć — ale kogo zapomnieć? Nie da się tak po prostu przejść do codzienności. Zapomnieć o osobie, którą tak bardzo się kochało i która według Ciebie za wcześnie odeszła.

Zastanawiasz się, dlaczego telefony się nie urywają? Czemu nawet ci, którzy kiedyś byli tak blisko, stają się tacy obcy? Dlaczego nie pytają? Czemu te deklaracje, wcześniej rzucone, nie mają zastosowania? Dlaczego, pomimo tego, że wiedzą, jaki to dla Ciebie cios, udają, że nic się nie stało? Czemu są w stanie oceniać i twierdzić, że Ty dasz radę, bo przecież masz rodzinę i małe dzieci, a więc masz dla kogo żyć? Jakim prawem definiują Twoje relacje z osobą, której już nie ma? Oceniają, wrzucają do szufladki o takiej czy innej wrażliwości.

A Ty czekasz i naprawdę nie żądasz wiele. Nie chcesz litości ani pustych słów. Nie są Ci potrzebne analizy kto najbardziej przeżył moment pogrzebu lub kto bardziej płakał. Nie potrzebujesz ekspertów od śmierci, moralności i tego, co masz robić dalej. Jedyne, czego oczekujesz to zwyczajnych pytań: „Jak się trzymasz?”, „Jak sobie radzisz?”. Nie pytania „Co tam u Was słychać?” — różnica jest znacząca. To zwykłe, szczere zainteresowanie mogłoby być wstępem do rozmowy zarezerwowanej nie dla „tłumów”, ale dla najbliższych, dla tych, na których liczysz — których, jak nigdy — teraz najbardziej potrzebujesz.

Lecz oni nie dzwonią, bo zastanawiają się o czym tu mówić, a tematów przecież może być kilka. Pewnie są i tacy, którzy będą chcieli porozmawiać o niesprawiedliwości, o momencie odejścia, inni chętnie będą wspominać kogoś, kogo właśnie stracili. Ukojeniem może być rozmowa jaką osobą był za życia człowiek, którego już nie ma. Jakieś wspólne wspomnienia. Momenty mniej lub bardziej wesołe. Z pewnością pojawią się też tacy, którzy będą ubolewać nad sobą i swoim życiem lub tacy, którzy chętnie w towarzystwie pomilczą czy z przyjemnością posłuchają, co nowego u tej drugiej strony. Pewnie pojawią się też tacy, którzy naprawdę chcą być sami.

Każdy jest inny, ale jedno jest pewne, śmierć ukochanej osoby to wielka trauma. Jedni wyjdą z tego sami, a inni zamkną się w sobie. Kolejni popadną w depresję, stracą chęć do życia.

Co ma robić osoba, która naprawdę chce pomóc? Osoba, której na nas zależy? Wydaje mi się, że nic nie musi szczególnego robić, wystarczy, że wysłucha. Znajdzie więcej niż pięć minut i po prostu pozwoli mówić, pozwoli się wyżalić. Nie będzie oceniać, nie będzie kazała zapomnieć o trudnych chwilach. Nie będzie sugerować, aby pamiętać tylko o szczęśliwych dniach, choć pewnie na to też przyjdzie odpowiedni moment. Nie powie na wstępie, że potrzebujesz czasu lub dobrego psychologa, ale zadzwoni lub napisze nawet, jeżeli ma poczucie, że się narzuca. Po prostu będzie.

Udowodni, że: Nie ten mocny, kto burzy, lecz ten, który podpiera. Nie ten, co łzy wyciska, lecz ten co je ociera. Człowiekiem najszlachetniejszym w całym ludzkim tłumie jest ten, kto oprócz łez własnych łzy cudze zrozumie.


Luty 2020


Życie po śmierci


Nie wiem, kiedy przyjdzie czas, aby nauczyć się żyć bez Ciebie. Nie wiem, kiedy choć trochę tęsknota ustąpi. Kiedy czas uleczy, zamiast bezlitośnie zadawać ból, ale wiem jedno, że nigdy nie przestanę Cię kochać. Będziesz w moim sercu, dopóki ono bić będzie. Zostaniesz w mej pamięci na zawsze.

Staram się na nowo poukładać życie, aby być taką Żoną, Mamą, Córką i Siostrą, jaką Ty byś chciała, abym była. Daj mi siłę, taką jak kiedyś, żebym temu zadaniu podołała.

Spraw, abym uwierzyła, że jesteś tam szczęśliwa, jak Orszulka w „Trenie XIX” Jana Kochanowskiego.

Bym zrozumiała, że:

W niebie szczere rozkoszy […]

Tu troski nie panują, tu pracej nie znają,

Tu nieszczęście, tu miejsca przygody nie mają,

Tu choroby nie najdzie, tu nie masz starości,

Tu śmierć łzami karmiona nie ma już wolności.

Żyjem wiek nieprzeżyty, wiecznej używamy

Dobrej myśli, przyczyny wszytkich rzeczy znamy.

Słońce nam zawżdy świeci, dzień nigdy nie schodzi

Ani za sobą nocy niewidomej wodzi.

Twórcę wszech rzeczy widziem

W Jego majestacie…

Przyjdź i Ty do mnie i opowiedz wszystko, by lżej nam tu było, abyśmy wiedzieli, że się tam nie nudzisz, że u boku Pana masz nad nami pieczę, Mamusiu Kochana.


Uśmiech bez wyrzutów sumienia


Czy tego chciałam, czy też nie, musiałam wrócić do codzienności. Ponownie wpadłam w wir tego świata. Jednak ani ja, ani ten świat już nie byliśmy tacy sami.

Zauważyłam, że temat śmierci trochę ucichł. Coraz mniej wszyscy wokoło rozmawiali o tym, co się stało. Ból pozostał, ale nie paraliżował już z taką siłą, jak kiedyś. Irytowały mnie zachowania najbliższych i znajomych, którzy tak zwyczajnie znowu się uśmiechali. Dziwne uczucie — radość, uśmiech. Nie dopuszczałam do siebie takich reakcji. Schowałam je do szufladki z napisem „zakazane”.

Zastanawiałam się natomiast czy ci, którzy tak się uśmiechają już może zapomnieli? Czy tak szybko nauczyli się na nowo żyć bez osoby, którą niedawno tak opłakiwali? Zamknęłam w sobie to poczucie niesprawiedliwości. Milczałam w chwilach złości, a czując się bezradna w samotności wylewałam łzy. Wszystko straciło sens i smak. Jedyne, co pozostało tym samym była tęsknota. Wielka tęsknota! Zadawałam sobie mnóstwo fundamentalnych pytań.

Po jakimś czasie i ja — w ukryciu — odnalazłam w sobie chęć do życia, przeplataną momentami zapomnienia. Zawstydzona na nowo odkrywałam chwile radości. Bałam się tego uczucia, a kiedy takie momenty się pojawiały, odrzucałam je od siebie. Górę nad wszystkim wzięły wyrzuty sumienia. Dziwne odczucie, że nie wypada tak po prostu znowu się uśmiechać, nie wypada być szczęśliwym, będąc w obliczu tak dotkliwej straty.

Kiedy poczułam, że jestem w jakimś ciemnym zaułku, w jakiejś pułapce, którą sama sobie stworzyłam, nocą przyszła do mnie Ta, za którą tak bardzo tęskniłam, nad śmiercią której tyle ubolewałam. Mama zaproponowała, że zabierze mnie tam ze sobą. Zrobiła to tak autentycznie, że nie miałam pewności czy był to tylko sen, czy działo się to naprawdę.

Obudziłam się spanikowana i uświadomiłam sobie, że droga, którą idę jest niebezpieczna, bo mam przecież jeszcze dla kogo żyć. Zdałam sobie sprawę, że te małe istoty, które właśnie śpią obok mnie, potrzebują tego uśmiechu i tej radości, której ja tak bardzo się boję.


Martwe morze


Kiedy błądziłam po nieznanych dla mnie ścieżkach życia, byłeś i trwałeś przy mnie. W tych trudnych chwilach wspierałeś mnie i ocierałeś moje łzy. Po raz kolejny udowodniłeś, że jesteś przy mnie na dobre i na złe. Dawałeś poczucie bezpieczeństwa, kiedy stąpałam po niepewnym gruncie. Uczulałeś na chwile szczególnie trudne. Wiedziałeś co mówisz, bo sam to przeżyłeś. Stanąłeś na wysokości zadania jako Mąż, Zięć i troskliwy Tata. Uświadomiłam sobie, jak wielkie mam szczęście mając Ciebie obok — mój Mężu — mój najlepszy Przyjacielu.

Kochasz muzykę — przez wszystkie lata muzyką tą mnie karmisz. Zawsze była ona dla Ciebie lekarstwem na wszystko. Wielokrotnie odtwarzałeś mi ulubione utwory, a wśród nich ten jeden, który utkwił mi w pamięci — „Martwe morze” Budki Suflera.

Za każdym razem, od ponad dziesięciu lat, mówiłeś: — Słuchaj słów. Słuchałam, bo Tobie nie da się odmówić. Znałam te utwory praktycznie na pamięć. Mówiłeś: — Wsłuchaj się w tekst. Wsłuchiwałam. Stwierdzałeś: — Ty tego nie rozumiesz. I wiesz co? Miałeś rację, gdyż jeszcze wtedy tego nie rozumiałam. Tak samo, jak wiele osób teraz mnie nie rozumie, ale co ciekawe, w chwilach niezrozumienia to właśnie Twoje utwory do mnie wróciły. Może dziwnie to zabrzmi, ale w najtrudniejszym momencie życia — to w muzyce znalazłam największe ukojenie.

Po stracie Ukochanej Mamy, utwór „Martwe morze”, tętnił mi w uszach. Nabrał dla mnie innego znaczenia. Często słuchałam w samotności tego kultowego przeboju Budki Suflera. Czułam, że ktoś w końcu mnie rozumie, że ten kto śpiewa wie, jak to jest. Interpretowałam kolejne wersy na swój sposób, znajdując w nich pokrzepienie:

Tak przemijasz w miejscu, spalasz się

Jak pustynny w słońcu głaz

Wszelki ruch to tylko pozór jest.

Tylko mknie do przodu czas

To twój los

Zatrzymany w biegu kadr

Martwe morze stoi wokół nas

I nadziei brak na wiatr.

Taki mój los” — powiedziałaś na szpitalnym łóżku, Mamo. Nawet nadzieja nas opuściła. Już nie liczyliśmy na żaden cud.

Ten tekst był ze mną niemal codziennie. Przywoływał ostatnie chwile z życia Mamy, powodował morze łez, oczyszczał. Pomimo rozpaczy czułam, że nie jestem sama. Miałam kogoś, kto był przy mnie, tak po prostu. Pawle, to Ty, słuchałeś, nie przerywałeś, kiedy mówiłam.

Mężu, nie zostawiłeś mnie w tym wszystkim samej. Byłeś przy mnie, pozwalałeś wylewać łzy, tuliłeś mnie i płakałeś razem ze mną. Rozumiałeś to, co czuję. Przy Tobie — tak prawdziwie — mogłam wyrzucić z siebie smutek i złość. Tak niewiele, a zarazem tak wiele.

Dlatego tak bardzo Cię kocham i za wszystko Ci dziękuję.


Jedyna w swoim rodzaju


Przelewając cały smutek i żal na kartki, zdałam sobie sprawę, że gdzieś umknęły mi nasze wspólne chwile — pełne radości i beztroski. Nagle, jakby w przyspieszonym tempie, przed oczyma pojawiały mi się kolejne sceny z naszego wspólnego życia, Mamo.

Uświadomiłam sobie, że jedyne czego nie lubiłaś to smutek. Na pewno nie chciałabyś, aby po tym, co się stało, wspominać tylko ten trudny czas. Z pewnością coś byś wymyśliła, żeby te ciężkie chwile czymś umilić. Ty, dusza towarzystwa, w błyskawicznym tempie umiałaś rozweselać atmosferę. W pięć minut byłaś w stanie zorganizować imprezę, zawsze zachowując przy tym dobry styl i klasę. Uwielbiałaś, jak coś się działo. Pakując cały kosz jedzenia, zakładałaś słomiany kapelusz, okulary, zadzwoniłaś, gdzie trzeba i już ruszałaś z rodzinką na przykład nad jezioro na Słowacji.

Kochałaś muzykę, a na jej dźwięk nogi same Ci tańczyły, aż Cię nosiło. Nigdy nie trzeba było Cię długo prosić, żebyś pośpiewała — nuty same z Ciebie wychodziły, a w akompaniamencie rytmu lubiłaś do niego jeszcze „zagwizdać” po góralsku, z Tobie znaną werwą. Tata był wtedy Twoim najwierniejszym fanem. Jak nikt inny, po każdej imprezie w naszej ulubionej kuchni, umiałaś usiąść i słuchać z Pawłem kolejnych utworów Maleńczuka. Zawsze miałaś w głowie plan i odpowiedź na wszystko. Uwagi, hm… rzadko je przyjmowałaś.

Największą Twoją słabością były wnuki. Kiedy prosiłam, żebyś już ich tak nie rozpieszczała, Ty robiłaś to jeszcze bardziej. Umiałaś rozładować każde napięcie. Narzekając na bałagan w domu, usłyszałam:

— Musisz wiedzieć, że masz dzieci. Dom to nie muzeum. Ciesz się tym gwarem i tym bałaganem, bo kiedyś za tym zatęsknisz.

Miałaś specyficzne, oryginalne podejście do życia. Swoją postawą uczyłaś mnie jak być dobrą żoną i mamą. Nie krytykowałaś, ale delikatnie sugerowałaś. Akceptowałaś nasze decyzje, choć nie zawsze się z nimi zgadzałaś. Znałaś granice doradzania — nigdy nie powiedziałaś za dużo. Nie wywierałaś na nas presji, jednak stawiałaś poprzeczki, które wiedziałaś, że będziemy w stanie przeskoczyć. Motywowałaś do działania, gdyż sama nie lubiłaś „nic nierobienia”. Nie przywiązywałaś wagi do rzeczy materialnych, ale miałaś jedną małą słabość — uwielbiałaś zakupy! Najlepiej czułaś się w wielkim mieście. Wiedzieliśmy, że kiedy kupisz sukienkę, z uśmiechem na twarzy powiesz: — Ach, jeszcze nie mam butów i torebki do tego.

Przed każdym większym wyjściem żaliłaś się, że nie masz co na siebie włożyć, chociaż wszyscy wiedzieliśmy — i Ty również byłaś tego świadoma — że wystarczy jedynie otworzyć szafę, a wybór będzie ogromny. Byłaś typową kobietą — naszą Maryśką — i umiałaś się z siebie śmiać.

Przylatując do Dublina, niczym tornado, odwiedzałaś wszystkie sklepy. W jednym z nich, myląc lustro ze ścianą, rozbawiłaś wszystkich. Nie zawstydziłaś się — wstyd to uczucie Tobie nieznane — ale płakałaś ze śmiechu, a ja razem z Tobą. Miałaś olbrzymi dystans do swojej osoby.

Na wiadomość o naszym przylocie do Polski, zawsze tuż przed nim, dzwoniłaś i od jedenastu lat zadawałaś to samo pytanie: — A co byście zjedli? Zapytaj Pawła. „Kluseczki, Teściowo. Standardowo, kluseczki” — słyszałaś po drugiej stronie telefonu.

Tyle radości sprawiało Ci witanie nas w Ojczyźnie. Zawsze widząc nas w hali przylotów, byłaś w pełnej gotowości i robiłaś nam zdjęcia. Mnóstwo zdjęć. A potem nas tuliłaś z taką miłością, jakiej nikt nie jest w stanie opisać. Wchodząc do domu czuliśmy zawsze zapach świeżo upieczonego ciasta oraz najlepszego na świecie rosołu. Ach, jak ja za tym tęsknię.

Pomimo bariery językowej, nawet w Irlandii, zjednywałaś sobie ludzi. Swoim uśmiechem i tym, jaka byłaś, potrafiłaś rozkochać w sobie. Nie dało się Ciebie nie zapamiętać.

Byłaś jedyna w swoim rodzaju. Dlatego tak bardzo nam Ciebie brakuje, Mamo.


Historia zatacza koło


Przyszedł czas, że pomyślałam o kimś równie bliskim mojemu sercu. Przypomniały mi się moje beztroskie chwile i wspaniałe rozmowy przy herbatce u Babci Walerci.

Pamiętam, Babciu, jak wspominałaś swoją Mamę. Zawsze powtarzałaś, że była chodzącym Aniołem i że tak szybko — za szybko — odeszła. Pamiętam też, jak mi mówiłaś, ile łez po Jej odejściu wylałaś. Niejednokrotnie opowiadałaś, jak któregoś razu na cmentarzu przy Jej grobie, straciłaś przytomność. Jak ciężko było Ci się pogodzić z Jej odejściem. Doskonale pamiętam Twoje słowa, że moja Mama Ją uwielbiała, a Prababcia — z podwójną siłą — miłość tę odwzajemniała. Wspominałaś jak Mama — jako mała dziewczynka — oddawała Prababci cukierki, by sprawić Jej odrobinę radości i dać ulgę w chorobie. Podobną miłością Ty darzyłaś mnie, a ja Ciebie. Podobną miłością moje dzieci darzyły moją Mamę, a Ona ich.

Cztery pokolenia, a historia jakby ta sama. Byłaś taką idealną Babcią, jaką moja Mama była dla moich dzieci. Zawsze Twoje wspomnienia bardzo mnie wzruszały. Mając osiemdziesiąt siedem lat — do końca swojego życia — o zmarłej Mamie mówiłaś z niesamowitą czułością, wdzięcznością i miłością. Twierdziłaś, że to Ona modli się tam za Ciebie i prosi o Twoje zdrowie. Nigdy inaczej jak „Mamusia” lub „Anioł” o Niej nie powiedziałaś. Dopiero teraz rozumiem, co czułaś i dlaczego tak bardzo, za każdym razem się wzruszałaś, jak mi o tym opowiadałaś.

Przyszedł czas, kiedy i Ty nas opuściłaś, Babciu. Dzień 7 grudnia 2018 roku był Twoim ostatnim dniem na ziemi. Dożyłaś sędziwego wieku, ale dla nas nie był to żaden argument, aby tak po prostu się z tym pogodzić. Mając pięcioro dzieci, trzynaścioro wnuków i czternaścioro prawnuków — osierociłaś nas wszystkich. Wtedy wydawało mi się, że gorzej już być nie może, ależ się myliłam. Pamiętam, jak wielkim ciosem było dla nas Twoje odejście. Jaka olbrzymia pustka po Tobie została. Tak bardzo nam Ciebie brakuje!

Tak samo bardzo brakowało Ciebie mojej Ukochanej Mamie. Ostatni rok Jej życia pogrążony był w żałobie. Przez cały ten okres czarny kolor towarzyszył Jej na każdym kroku. Kolor żałobny, który wyjątkowo do Mamy nie pasował, którego Ona tak bardzo nie lubiła. Nie było dnia, abyśmy Ciebie, Babciu, nie wspominały. Nie było dnia, w którym moja Mama nie uroniłaby łez po Twojej stracie. Tak ciężko było Jej się pogodzić z Twoim odejściem. Wielokrotnie zastanawiałyśmy się, co robisz, gdzie jesteś, czy nas widzisz, czy coś po tej drugiej stronie istnieje? Mama ubolewała, że nie była przy Twoim odejściu, że nie zdążyła się z Tobą pożegnać. Choć wielokrotnie wspominała, że kilka dni przed Twoją śmiercią — w niedzielę — podałaś Jej dłoń i podziękowałaś za wszystko.

Czyż historia nie zatoczyła koła? Jakże dokładnie i ja pamiętam Twój ostatni uścisk dłoni, Mamo. W tak krótkim odstępie czasu straciłam Was obie. Dwie najbliższe mojemu sercu osoby. Te, które zawsze na mnie czekały i z taką radością witały mnie w Polsce. Te, które najbardziej pragnęły naszego powrotu do Ojczyzny. Zarówno Ty, Najdroższa Babciu i Ty, moja Najukochańsza Mamo, odeszłyście w okresie bożonarodzeniowym, moim do tej pory ulubionym. Obie odeszłyście za szybko.

Babciu, mając osiemdziesiąt siedem lat, pomimo chęci życia, godziłaś się ze swoim losem. Uświadamiałaś nas, że to ten czas, że koniec jest już blisko. Prosiłaś nawet, abyśmy o Twoją śmierć się modlili. Z kolei Ty, Mamo, mając zaledwie pięćdziesiąt siedem lat, śmierci nie chciałaś. Ty pragnęłaś żyć. Na próżno były nasze błagania. Na próżno łudziłam się, że tym razem Babcia, będąc tam wysoko, wyprosi Ci zdrowie. Nie doznaliśmy cudu. Spotkał Was obie podobny los, który czeka każdego z nas. Na zupełnie innym etapie życia zostawiłyście rodziny. Każda z Was została wezwana na drugi brzeg.

Mam wrażenie, że mimo tych różnic, historia zatacza koło. Teraz to ja każdego dnia ronię morza łez. Każdego dnia rozmawiam z ciocią Gosią o Tobie, Mamo. Nadal nie potrafię pogodzić się z decyzją Boga, tak jak Ty nie godziłaś się z odejściem Babci. Teraz ja zastanawiam się, co robicie? Czy jesteście razem? Czy czekacie tam na nas? Czy nas widzicie? Czy to drugie życie naprawdę istnieje?


Marzec 2020


Drugi miesiąc bez Ciebie


W piątek, 3 stycznia, o 20:52 zadzwonił telefon stacjonarny. Podniosłam słuchawkę. Usłyszałam głos Taty i zdanie, na które nigdy nie będziemy gotowi nawet, jeżeli wiemy, że koniec jest już tak bliski: „Mama właśnie odeszła”.

Mój płacz i paniczny krzyk chyba wystraszył dzieci. Do dziś pamiętam ich przerażenie w oczkach i pytanie:

— Co się dzieje, mamusiu? Gdzie Ty jedziesz?

— Do szpitala, do Babci — odparłam.

— Poczekaj, zabierzesz Jej obrazek ode mnie. Na pewno się ucieszy. Myślisz, że będzie się Babci podobał? — zapytał Bartuś.

Oczy zalały mi się łzami. Czułam, że świat się wali, grunt usuwa się spod stóp, a serce pęka. Wszystko zaczęło się dziać automatycznie. Nie wiem, jak wyszłam z domu. Pamiętam jedynie, że w drodze do szpitala powiadamiałam najbliższych. Po drugiej stronie telefonu słyszałam wybuchy płaczu, pytania: — Ale jak? Kiedy? Co Ty mówisz? W panice wybierałam kolejną osobę z listy, wykonywałam kolejne połączenie, słyszałam kolejne łzy. W końcu jakimś cudem razem z Bratem, dotarliśmy na miejsce.

To właśnie tam leżałaś, nasza Najdroższa Mamo. W eleganckiej bluzce w kwiaty, bo taką zażyczyłaś sobie ubrać dzień wcześniej, jakbyś czuła, że Tobie w jakiejś zwykłej piżamie umierać nie wypada. Niewiarygodne, że nawet śmierć nie odebrała Ci gracji i elegancji. Na korytarzu czekał Tata. Gdzieś pod ścianą stały wszystkie Twoje walizki, jakbyś miała za chwilę wrócić z nami do domu.

Weszliśmy do sali szpitalnej cali we łzach, nie dowierzając temu, co się stało, patrzyliśmy tylko na Ciebie, Mamo. Tak jak kiedyś, tylko w zupełnie innych okolicznościach, wkrótce po nas zjawiła się przy Tobie Gosia — Twoja najmłodsza, ukochana siostra.

Nadszedł w końcu moment, kiedy salę tę musieliśmy opuścić. Szelest worków, w które Cię ubrali, będzie moją traumą do końca życia. Według procedur wywieziono Cię gdzieś na poziom minus jeden. A my, oszołomieni, w milczeniu, wróciliśmy do domu z walizkami, ale bez Ciebie. Machina pogrzebowych przygotowań ruszyła.

Budząc się dzisiaj, 3 marca, dokładnie dwa miesiące po Twojej śmierci, widzę promienie słońca. Dokładnie takie, jakie widziałam w dniu Twojego pogrzebu, 7 stycznia.

Czy wstaję z łóżka jako ta sama osoba, co kiedyś? Z pewnością nie. Co te dwa miesiące w moim życiu zmieniły? Zmieniły bardzo wiele. Myślę, że jestem teraz zupełnie inną osobą. Czasami tęsknię za tamtą, dawną Magdą. Od Twojego odejścia, Mamo, życie stało się pozbawione smaku. Gdybyś była wśród nas, z pewnością z samego rana wysłałabym Ci co najmniej dziesięć zdjęć z Bartusiem i Karolinką. Gdybym tego nie zrobiła, Ty na WhatsApp, zaraz zadałabyś mnóstwo pytań: „Wstaliście? Wyspaliście się? Co tam słychać? Wszystko w porządku?”.

Teraz straciłam ochotę, aby każdą najmniejszą chwilę z naszego życia uwieczniać na zdjęciach. Robiłam to głównie dla Ciebie, aby ulżyć Twojej tęsknocie za nami.

Przez pierwsze tygodnie po Twojej śmierci, a może i do dzisiaj, szukam winnych. Obwiniałam też samą siebie, że może za mało zrobiłam? Zastanawiam się, czy nie można było gdzieś jeszcze zapukać?

Winnych szukałam też tam, wysoko. W niebieskiej krainie. Tak łatwo przecież zrzucić odpowiedzialność na kogoś, kto nie będzie mógł się bronić. Nic nie odpowie. I Bóg faktycznie milczał, a milczenie to podobno najlepsze lekarstwo na gniew.

Ku przestrodze, w snach wysyłał do mnie Ukochaną Babcię, która w modlitwie widziała moją drogę. Modlitwa. Ja już nie umiałam się modlić, nie czułam, że cokolwiek mi to da.

Któregoś dnia podszedł do mnie Bartuś, abym zmówiła z nim różaniec — ten, który Ty mu podarowałaś kilka dni przed śmiercią twierdząc, że będzie on Jemu Ciebie przypominał. Prosiłaś, aby na nim modlił się za Ciebie. Nadszedł ten czas i słowa Twoje się spełniły. Być może wiedziałaś, że dziecku nie odmówię? Pomodliłam się razem z nim w Twojej intencji. Na zakończenie, z drżeniem serca, zmówiliśmy modlitwę „Wieczne odpoczywanie racz Jej dać Panie” — która teraz brzmiała tak strasznie.

Pierwsza msza święta, tutaj w Irlandii, była dla mnie momentem pełnym wyrzutów pod adresem Boga. Chwilą wylewania łez, obwiniania Stwórcy i wielkiego buntu. Najdziwniejsze jednak było to, że miałam wrażenie, że Ten u góry w jakiś sposób mnie rozumie. Nadstawia drugi policzek i trwa w ciszy, jakby chciał powiedzieć, że milczenie jest złotem.

Droga Mamo, choć czas dziwnie się wydłużył, to jednak dzień za dniem nieustannie pędzi. To już dwa miesiące, a dla mnie wieczność cała. Mam wrażenie, że pojechałaś gdzieś w delegację i wyjazd Ci się przedłuża, a ja czekam na rozmowę i wspólną kawę. Wciąż czekam na Ciebie.

Nie wiem, co będzie za miesiąc, za dwa, za rok? Jaką osobą wtedy będę? Możliwe, że pojawią się kolejne nieznane mi dotąd uczucia. Podejrzewam, że znowu odkryję jakąś nową część siebie. Może uśmiech już wtedy mniej będzie bolał? Może na nowo życie będzie miało sens i smak?

Ty byś pewnie powiedziała: — Co ma być, to będzie. I tych słów będę się trzymać, jak tonący, który brzytwy się chwyta.


Egoizm, żałoba i ja


Zawsze byłam osobą bardzo wrażliwą. Nigdy nie bałam się łez. Oprócz wrażliwości mam w sobie dużo niekontrolowanych emocji. Spokój — często w błyskawiczny sposób jestem w stanie zamienić w atak furii. Ja, na pozór oaza spokoju. Zawsze na wszystko reaguję bardzo szybko. Zazwyczaj najpierw robię, mówię, później dopiero myślę, rozważam czy analizuję. Podobnie jest z moimi zapiskami. Piszę, a na podsumowania przyjdzie czas później.

Szukając odpowiedzi na wiele pytań, wśród nich na to jedno, które nurtowało mnie najbardziej — „bliscy, a jednak obcy, obcy, a jednak jacyś bliscy” — doszłam do pewnych, zaskakujących wniosków.

Piszę to w trzy miesiące po śmierci Mamy, kiedy to ciało powoli zaczyna odpoczywać, a rozum wraca do normalnego trybu.

Rozmyślałam bardzo dużo i uświadomiłam sobie, że być może w pierwszym etapie żałoby najbardziej egoistyczną osobą z tłumu byłam ja sama? Dlaczego? Dlatego, że nie dopuszczałam do siebie myśli, że ktoś może nie rozumieć tego, co ja czuję, że ktoś nie jest w stanie zrozumieć mojego cierpienia.

Tylko w jaki sposób wiele bliskich mi osób miało to rozumieć? Jakim prawem tego od nich wymagałam? Chociaż wiem, że nie było ani sekundy w moim życiu, abym chciała swoim cierpieniem czy bólem ich obarczyć. Absolutnie nikomu nie życzyłam, by tego bólu osobiście doświadczył. Pragnęłam jedynie obecności, rozmowy, aby nie czuć się tak samotną. Tylko skąd oni mieli to wszystko wiedzieć? Przecież to tak, jakbym wymagała złotych rad dotyczących wychowania dzieci od kogoś, kto dzieci nie ma.

Myślę, że w natłoku bólu i niesprawiedliwości zapominamy o tym, że nasi bliscy też są zagubieni. Ta przecież dla nich też nowa sytuacja, również ich paraliżuje. Tak bardzo chcą pomóc, a tak bardzo się boją, że i oni zadadzą nam ból, że w efekcie z bezradności wybierają milczenie. Może faktycznie „obcy dla nas ludzie” mają łatwiej. Nie znają oni naszej wrażliwości, dlatego mają tę odwagę, by do nas podejść, by coś powiedzieć. Odwagę, którą życie odbiera naszym bliskim.

Mój kolega, Wojtek, idealnie to określił, pisząc: „Dla tych, którzy nie mają z nami jakiejkolwiek relacji emocjonalnej jest chyba po prostu łatwiej coś powiedzieć czy zrobić. I czasami trafiają dokładnie w punkt. A bliscy, cóż… Za bardzo boją się nas skrzywdzić chyba nie do końca wiedząc, co krzywdzi najbardziej”.

Myślę, że żałoba może nas czasami zaprowadzić w ślepą uliczkę. Zupełnie przypadkiem skreślając prawdziwe przyjaźnie i cenne relacje, a przecież nie o to w tym chodzi. Pomocna — w takich niedomówieniach — będzie szczerość. Kiedy czujemy, że relacja, na której nam naprawdę zależy, w jakikolwiek sposób na tym cierpi, warto ochłonąć i porozmawiać. Naprawdę warto! Z jednego prostego powodu — by po tym wszystkim nie zostać samemu ze swoimi myślami i emocjami.

Śmierć zawsze będzie w naszym życiu nieproszona i zawsze zada nam ból, odbierając nam kogoś w niewłaściwym momencie, ale oprócz ukochanej osoby może też zabrać dużo więcej, niż nam się wydaje.


Dziadku, kiedy Babcia do nas wróci?


Któregoś marcowego wieczoru usłyszałam rozmowę Bartka z Dziadkiem i to pytanie, które spowodowało niesamowity ból serca:

— Dziadku, a kiedy Babcia do nas z tego nieba wróci?

— Nie wróci, Bartusiu — drżącym głosem odpowiedział Tata. Dociekliwy Bartek nie odpuszczał:

— Czy to oznacza, że już do końca mojego życia Jej nie zobaczę?

— Tak, Bartusiu — odpowiedział bezradnie Tata.

Łzy dziecka są w stanie stopić każdy lód. Poczułam, jak topi się moje serce.

— Dziadku, to straszne… — kontynuował Bartek.

— Wiem, Bartusiu — pocieszająco mówił Tata.

— Dziadku, mama mi mówiła, że to Ty byłeś przy Babci, jak Ona umarła.

— Tak, Bartusiu, to prawda — krótko odpowiadał Tata, jakby bał się kolejnego pytania.

— A jak to jest umrzeć? Jak się umiera?

Bezradny Tata tłumaczył zawile sześcioletniemu, dociekliwemu chłopcu, kwestię śmierci. Każda Jego odpowiedź powodowała, że Bartek w błyskawicznym tempie znajdywał kolejne pytania. Po chwili zadumy zapytał:

— A myślisz, że Babcia nas widzi?

— Widzi na pewno — dzielnie odparł Tata, czując z pewnością ulgę, że ten wywiad dobiega końca.

Z całą zdobytą wiedzą Bartek w końcu zasnął. Tak jak przypuszczałam na jednej rozmowie jednak się nie skończyło.

Dnia 6 marca, po raz pierwszy od śmierci Mamy, zobaczyłam Tatę — nie licząc rozmów przez telefon. Jego odwiedziny będą mi się zawsze kojarzyły właśnie z pytaniami Bartusia i jego nadzieją w głosie, że może jednak Babcia wróci, że coś w tej sprawie da się jeszcze zrobić.

Zawsze każda wizyta rodziny w Irlandii była dla nas najpiękniejszym prezentem, jaki najbliżsi mogli nam ofiarować. Nic nie jest w stanie bardziej zrekompensować tęsknoty od osobistego spotkania. Ta wizyta była jednak nieco inna. Po raz pierwszy na widok Taty zareagowałam płaczem. Widząc Go, widziałam też Mamę — zawsze byli nierozłączni. Wróciły wszystkie uczucia, nawet te, które miałam nadzieję, że już sobie w głowie uporządkowałam. Znowu, z niedowierzaniem, uświadomiłam sobie, że już Jej nigdy nie zobaczę, nigdy Jej nie przywitam, ani Ona mnie czule nie obejmie. Już nigdy z Jej ust nie usłyszę: — Jak ja za Wami tęskniłam. Już nigdy obok Taty nie będzie Mamy. Co za niesprawiedliwość! Jakże kruche jest to nasze życie.

Jednak nie to mnie najbardziej zaskoczyło, bo akurat moich emocji mogłam się spodziewać. Najtrudniejsza była dla mnie reakcja dzieci. Widok, jak rzucają się w ramiona Dziadka, a po paru minutach pytają: — Gdzie Babcia? — czekając z nadzieją, że może Dziadek zaprzeczy wszystkiemu, co ja im zaraz po przylocie do Dublina powiedziałam.

Do dnia przyjazdu Taty, byłam wręcz zszokowana, jak dzielnie Bartuś poradził sobie ze śmiercią Ukochanej Babci. Jednak nic bardziej mylnego. Bartek, od czasu naszego powrotu do Dublina, zadawał dużo pytań. Niby wszystko rozumiał, ale moim słowom raczej nie dawał do końca wiary. Dopiero widok Taty sprawił, że dzieci — głównie Bartek — poczuły namacalnie, że Babci już nie ma, nie ma Tej, która tak bardzo ich kochała. Dziadek kocha podobnie mocno, jednak teraz musi kochać w pojedynkę. Do tej pory żartobliwie mówiliśmy, że Dziadziuś jest Karolinki, a Babcia Bartusia. Nikomu układ ten nie przeszkadzał. Wszystkich nas raczej sytuacja ta śmieszyła, aż do momentu, gdy niespodziewanie jedna z tych osób nagle stała się Aniołkiem patrzącym na nas z nieba.

Tym sposobem pojawiło się kolejne wyzwanie, któremu musieliśmy stawić czoła, a więc musieliśmy znaleźć odpowiedź na pytanie, jak pomóc temu małemu chłopcu pogodzić się z tym faktem. Jak wytłumaczyć małej Karolince, że musi się teraz Dziadkiem „podzielić”? Nowe doświadczenie powodowało nowe reakcje. Dziadek z wielką miłością poświęcał całą swoją uwagę Bartkowi i Karolinie. Kochał za dwoje, ale w tym wszystkim wyczuwało się obecność Mamy. Miałam wrażenie, że gdzieś jest i z góry patrzy na te figle i zabawy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 17.33
drukowana A5
za 43.19