E-book
7.88
drukowana A5
44.01
drukowana A5
Kolorowa
66.48
Moja przygoda z Polską Organizacją Harcerską

Bezpłatny fragment - Moja przygoda z Polską Organizacją Harcerską


Objętość:
172 str.
ISBN:
978-83-8351-257-0
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 44.01
drukowana A5
Kolorowa
za 66.48

Wielka Przygoda obramowana zieloną okładką

Kiedy po „Wiośnie Solidarności” czyli przełomie lat 1980—1981, nastał w Polsce Stan wojenny tylko nieliczni z ówczesnych działaczy Pierwszej Solidarności podjęli zdecydowany opór przeciwko jego wprowadzeniu oraz obowiązującym zasadom. Do grona tych nielicznych należała garstka działaczy podziemnej Solidarności z Konina, którzy w pewnym momencie zaopiekowali się zastępem młodych harcerzy wyrzuconych z oficjalnej organizacji jaką był wówczas ZHP za uczestnictwo we mszy Św. w mundurach harcerskich i tak zaczyna się prawdziwa historia Polskiej Organizacji Harcerskiej …

Harcmistrz Witek Szady

Druga połowa lat osiemdziesiątych to czas potężnego kryzysu gospodarczego w Polsce, braki we wszystkich gałęziach przemysłu, stanie w długich kolejach w celu zakup jakiegokolwiek towaru, reglamentowane artykuły spożywcze, buty, masło, cukier i czekolada kupowane na kartki. Ewidentny zmierzch pomysłu na socjalistyczne państwo, ale też niestety kryzys społeczny. Z ruchu 10 milionowej Solidarności pozostali najwytrwalsi, część działaczy z rodzinami emigruje poza granice Polski nie wierząc w jakiekolwiek zmiany czy polepszenie sytuacji życiowej, cześć wycofuje się z życia społecznego. Jednie ci najbardziej oddani, najwytrwalsi lub wielkiej wiary postanawiają działać na niwie społecznej. Odbija się to w znaczący sposób na społeczeństwie. Wszechogarniająca beznadziejność marazm, bylejakość przy wykonywaniu swoich obowiązków i pracy, nagminne pijaństwo stają się sposobem na przeżycie tych ciężkich czasów.


W połowie lat osiemdziesiątych XX wieku wcześniej bardzo zindoktrynowany przez partię komunistyczną i upolityczniony ruch harcerski, wykorzystując namiastkę wolności jaką dala całej Polsce Solidarność i kilka miesięcy nieskrępowanego działania przeżywa swoisty renesans. Wielu instruktorów harcerskich na nowo odkrywa ideały i wartości harcerskie, wraca do korzeni czyli autentycznego prawa harcerskiego oraz przedwojennej roty przyrzeczenia harcerskiego z roku 1936 i do wartości chrześcijańskich, które z nich wypływają, wbrew temu co widzą i doświadczają wokół siebie.

Będąc wówczas młodym instruktorem harcerskim ZHP wraz moim serdecznym przyjacielem i jednocześnie drużynowy Krzysztofem Jabłońskim poszukiwaliśmy kontaktu z innymi środowiskami harcerskimi, które wyznawały podobne wartości i zasady czyli stawiały na pierwszym miejscu w harcerstwie Służbę Bogu, Polsce i Bliźnim. Niestety mieszkając na co dzień w mały wojewódzkim mieście jakim był wówczas Włocławek (nazwany też „czerwony miastem”) nie mieliśmy najmniejszych szans na spotkanie takiego środowiska, ale jak mawiał Marszałek Piłsudski „chcieć to móc”. Pewnego marcowego dnia w trybie alarmowym jako młodzi instruktorzy zostaliśmy wezwani na odprawę Komendy naszego macierzystego Hufca ZHP, nomen omen, którego patronem był Julian Marchlewski (gorzej już chyba nie mogliśmy trafić), na której to jedna z ideologicznych instruktorek Komendy Hufca z dużą dezaprobatą opowiadała o jakieś nielegalnej organizacji harcerskiej działającej przy kościele katolickim i prowadzonej przez konspiratorów z Solidarności oraz jednego z księży katolickich, co samo w sobie było w tamtych czasach przestępstwem, a nawet w jej mniemaniu zbrodnią.

Strona tytułowa „Ładu Bożego”

Po kilku godzinach spotkania, wykorzystując tę namiastkę informacji natychmiast udaliśmy się do Włocławskiego Seminarium Duchownego, a z tam już skierowano nas do ks. Antoniego Ponińskiego, który był wówczas redaktorem naczelnym miesięcznika Diecezji Włocławskiej pt. „Ład Boży” było to wówczas jedyne w tej części kraju pismo niezależne od wydawnictw państwowych i partyjnych (chociaż tak jak cała prasa podlegające cenzurze). Tam po przedstawieniu naszej prośby o możliwość uzyskania kontaktu z tym „nieprawomyślnym” środowiskiem usłyszeliśmy „Dobrze panowie, przyjdźcie do mnie za dwa tygodnie, a ja zaaranżuję spotkanie z ciekawym człowiekiem”. Po dwóch tygodniach stawiliśmy się punktualnie o godz. 15.00 w pokoiku redakcyjnym, a wówczas ks. Antoni przedstawił nam „starszego pana” bardzo wysokiego i szczupłego, świetnie ubranego w tweedową marynarkę z dużym charakterystycznym wąsem, człowieka jakby nie z tej epoki, nie z tych szarych czasów.

Ów człowiek przedstawił się nam jako Komendant Polskiej Organizacji Harcerskiej i zaczęła się dysputa o harcerstwie. Po trzech godzinach „starszy pan” przeprosił nas i powiedział „Panowie musimy kończyć, mam niestety spotkanie redakcyjne — zapraszam was serdecznie do Konina”. Kiedy wyszedł staliśmy jak zamienieni w dwa słupy soli — On swoją elokwencją, wiedzą i postawą nas po prostu „zaczarował”. Nie przypuszczałem wówczas, że wychodząc z tego pokoju „starszy pan” czyli Krzysztof Dobrecki zostawił mi na cale życie Wielką Księgę Przygody obramowaną zieloną okładką z żółtymi literami POH, która stanie się dla mnie, moją nemezis. Kilka lat później najpierw mój przyjaciel Krzysztof Jabłoński, a później ja zostaliśmy Naczelnikami tej organizacji.

Organizację POH stworzyli trzej wspaniali ludzie podziemnej Solidarności z Konina:

— Krzysztof Dobrecki — prawnik, dziennikarz, pomysłodawca całej idei, człowiek o niesamowitej jak na tamte czasy kreatywności, rzucający świetnymi pomysłami jak z rękawa, pełen humoru i dowcipu, ale tez bardzo odpowiedzialny za nas i zawsze taktowny,

— Ryszard Stachowiak ówczesny przewodniczący zakonspirowanych struktur podziemnej Solidarności Regionu Konińskiego — wzór prawości i zdrowego rozsądku, o analitycznym i precyzyjnym umyśle, bardzo serdeczny i przyjacielski, pracowity, taki prawdziwy „brat łata” oraz „człowiek, który nikogo nie skrzywdził”, młodzi ludzie z Konina go uwielbiali, jego dom był dla nich zawsze otwarty, a On pomimo ciężkiej choroby zawsze był uśmiechnięty,

— Wojciech Zaleski — pedagog, instruktor harcerki, działacz podziemnej Solidarności — świetnie znający metodykę harcerską, nadający tej organizacji prawdziwy ryt harcerski, ale też człowiek zasadniczy i bezkompromisowy w swoich poglądach, wyczulony na postawę tolerancji i poszanowania drugiego człowieka.

Ww. trójka zwana była przez nas młodszych instruktorów „Trzema Muszkieterami’ to oni nadali tej organizacji rozmach i ideę oraz stworzyli jej program, ale przede wszystkim nadali jej charakter.

Do tej ekipy wkrótce dołączył młody kapelan z Wyższego Seminarium Duchownego Diecezji Włocławskiego, który intelektem i mądrością dorównywał „Muszkieterom”, a Ci widząc jego liczne talenty przyjęli go jak Swojego z wielkim zaufaniem. Wkrótce ks. Dariusz Kaliński (bo o Nim tu mowa) stał się naszym kapelanem, ale przede wszystkim przewodnikiem duchowym i przyjacielem. To była klamra, która spięła całą organizację. Teraz POH była „nie do ruszenia”, a zaczynał się jej czas….

Przygoda I — Początek

Kościół „w Morzysławiu” czyli formalnie mówiąc Kościół Świętego Wojciecha, znałem od bardzo dawna, żeby nie powiedzieć „od zawsze”. Obok Kościoła wyrosło bowiem Liceum Pedagogiczne wraz z internatem. Potem LP zmieniło się w LO, a zmieniło się akurat wtedy, bym zdążył się zapisać na egzaminy wstępne. Jako już uczeń LO Morzysław codziennie wsiadałem na przystanku PKS w Starym Koninie i jechałem do, jakże odległego, Morzysławia. Tutaj, na przystanku szkolnym, wysypywaliśmy się z niebieskiego autobusu i śpiesznie szliśmy ku szkole. Nie na tyle spiesznie jednak, by nie widzieć, sąsiadującej ze szkołą szarej ( jeszcze wówczas), bryły Kościoła.

Kościół Św. Wojciecha w Morzysławiu

Szczerze mówiąc, nie miałem jakiegoś szczególnego sentymentu do budowli, mimo że docierała do mnie opowieść, iż właśnie w nim, mroźną i śnieżną zimą 1937 roku ślub wzięli moi rodzice.

Moim kościołem był stary, tajemniczy, Kościół Świętego Bartłomieja w Starym Koninie, gdzie byłem chrzczony, przystępowałem do komunii i bierzmowania no i gdzie miałem „parę kroków” z pobliskiej ulicy Staszica.

Tej tradycji, albo i przyzwyczajenia nie zmieniła nawet przeprowadzka Rodziców do Nowego Konina, ani, tym bardziej, moja hotelowa tułaczka po studiach czy nawet wyczekiwany przez lata przydział mieszkania w bloku na ul. Zatorze, czyli w pobliżu już morzysławskiego kościoła.

Sytuację zmienił stan wojenny.

Gdy po kilku miesiącach internowania opuścić miałem więzienie w Mielęcinie, otrzymałem od kolegów z celi solenne przykazanie bym po powrocie do Konina „zameldował się „u Księdza Waszczyńskiego, w morzysławskim kościele właśnie.

Co mi przykazano tom uczynił. Ksiądz Waszczyński, potem zwany przez nas nie z braku szacunku, lecz z miłości — „Księdzem Stasiem”, powitał mnie serdecznie, kazał zająć miejsce w stallach po prawej stronie ołtarza. Siedziałem trochę jak na cenzurowanym, czując na sobie wzrok licznie zebranych na niedzielnej Mszy parafian. Na dodatek Ksiądz przedstawił mnie jako internowanego, a następnie wyróżnił Czytaniem.

Skrępowany i stremowany wytrwałem jakoś na tym honorowym miejscu, nie wiedząc że to był początek czegoś znacznie większego.

Mijały dni i dzięki księdzu Stasiowi, lub przynajmniej pod jego ochronnym parasolem zaczęły się dziać rzeczy niezwykłe.

W wielkiej, mającej jakieś cztery metry długości, gablocie założyliśmy tygodnik „Szczęść Boże!” w którym zamieszczaliśmy informacje z regionu, z kraju i ze świata, rysunki, o zgrozo, satyryczne, oraz fotoreportaże z zakazanych pielgrzymek itp. Tygodnik ukazywał się w sobotę i po niedzielnych Mszach otaczał go wianuszek parafian. Powstał też punkt pomocy charytatywnej Solidarność. Koło Ekologiczne. Katolicki Klub Dziennikarzy:”KAKADU”. To wszystko działało- jak to mówiliśmy — „oficjalnie choć nielegalnie”. Obok tego istniał nurt „podziemny” ale to już temat na inną opowieść…

Któregoś dnia Ksiądz Stasiu zaproponował mi wspólny wyjazd do Warszawy. Podczas długiej podróży ksiądz mi wyjaśniał cel. Mieliśmy wypożyczyć statut Archikonfraterni Warszawskiej i po dostoso- waniu założyć przy naszej parafii Konfraternię im. Księdza Jerzego Popiełuszki. Nie musiał mnie przekonywać. Wiadomo było, że organizacja taka, zalegalizowana i działająca pod TAKĄ nazwą otworzy przed nami zupełnie nowe perspektywy.

Po powrocie wzięliśmy się do roboty. Ksiądz udostępnił nam okazałą salę. Ja dostosowałem statut Archikonfraterni do naszych warunków i ułożyłem tekst ślubowania. W trakcie remontu „sal konfraterni” poprosiłem zaprzyjaźnionego plastyka z Warszawy, Andrzeja Zaleskiego o projekt „odznaki konfraterni” i zamówiłem jego wykonanie u najlepszego grawera w Warszawie przy ulicy Świętojańskiej.

Gdy wszystko było gotowe, w kościele, podczas Mszy za Ojczyznę, wszyscy chętni złożyli ślubowanie i powołaliśmy Konfraternię W pierwszych wyborach zostałem wybrany Pierwszym Seniorem — taki tytuł postanowiliśmy nadawać szefowi tego „Interesu”.

Fragment wystawy” Sztuka Uwięziona”

Ułożyliśmy ramowy program. Konfraternia prowadzić, a właściwie — organizować, miała wykłady o tematyce społecznej oraz organizować okolicznościowe wystawy. Pamiętam dokładnie dwie pierwsze. „Sztuka uwięziona” oraz „Katyń”. Do tej pierwszej wykonaliśmy na sicie zaproszenia na których żartobliwie przedstawiony Pegaz wyglądał zza zakratowanych okien więziennej celi. Eksponaty stanowiły rzeźby, obrazy, linoryty wykonane przez internowanych w więzieniu w Mielęcinie i Kwidzyniu.

Były jeszcze wystawy w rocznicę II wojny światowej, obrony przed inwazją bolszewicką itp.

Pracy, tej legalnej i konspiracyjnej, było co niemiara. Pewnego razu, przed kościołem podszedł do mnie ksiądz Stasiu.

— Panie Krzysiu- zwrócił się do mnie -Mamy problem. Komenda Chorągwi Zethapu wyrzuciła Panie Dziejku, kilkunastu harcerzy z harcerstwa za udział w Mszy Świętej w mundurkach. Trzeba Panie Dziejku jakoś im pomóc, żeby nie byli poszkodowani.

Poprosiłem siostrę Rut żeby prowadziła zbiórki, ale myślę, że dobrze by było, gdyby Pan jej pomógł.

— Proszę księdza! — próbowałem się bronić- Ale ja mam do pilnowania gazetkę, konfraternię… No nie dam rady.

— Panie Krzysiu — nalegał ksiądz-. Da Pan, Panie dziejku, radę. Zresztą niech pan tylko spróbuje. Niech Pan pójdzie na zbiórkę do siostry Rut, a potem zobaczymy… Może się coś wymyśli….

Tak czy siak byłem w parafii, więc postanowiłem zajrzeć. Zwłaszcza, że — jak na zamówienie — przypomniało mi się spotkanie z Józefem Rybickim. Tak to spotkanie w swojej książce” Rzymianin z AK” opisał Wojciech Wiśniewski: Krzysztof Dobrecki z Konina, publikujący pod pseudonimem KADET, internowany w Mielęcinie pod Włocławkiem, dostał właśnie tygodniową przepustkę i nie bardzo wiedział, czy ukrywać się i konspirować w podziemnej Solidarności, czy grzecznie wrócić do więzienia. Pana Józefa to zainteresowało, zawsze cenił informacje z pierwszej ręki. Ciekawy był rozmowy z kimś młodszym, prześladowanym w PRL-u za przekonania, który nie bardzo wie jak walczyć dalej z komunistami.

Spotkaliśmy się w kawiarence na Starym Mieście. Pan Józef nawet w trakcie błahej, nieomal żartobliwej rozmowy potrafił dowiedzieć się człowieku bardzo wiele. Znałem KADETA jeszcze jako ucznia, potem studenta prawa, ale przez te pół godziny z Panem Józefem odkryłem go na nowo. Potem Pan Józef zaproponował mu spacer, który trwał ze dwie godziny i pozostał na zawsze w pamięci KADETA. Nikt mu nie dał takiej lekcji konspiracji. Pan Józef poradził, żeby wrócił do więzienia punktualnie co do minuty. Dokładnie przewidział kiedy go zwolnią. I ostatnia rada zabrzmiała, jak rozkaz. Nie wysadzać napisu „PZPR” na skwerze w Koninie!

( Wielkie, golemowe, litery PZPR ustawione na skwerze przy Powstańców Wielkopolskich, na skarpie vis a vis KWMO aż się prosiły o taką „akcję”, i jakiś czas były moją obsesją)

Energię i odwagę, siły- kontynuował Pan Józef — należy poświęcić ludziom zdezorientowanym i potrzebującym pomocy.( …)I pamiętaj co powiedział Umberto Eco: „Wychowujmy młodych. Na starych szkoda czasu.”

To zdanie Umberta a może Pana Józefa pozostało na zawsze moim mottem i jako zasada sprawdziło się jak żadne inne

Z sali Konfraterni dochodziły radosne wrzaski

Z sali Konfraterni dobiegł mnie radosny hałas. Zobaczyłem całkiem liczną grupkę dziewcząt i chłopców kręcących się jak pszczoły koło młodej, roześmianej jak i oni, siostry. Wszedłem i … zostałem… Był to październik 1985 roku. I można powiedzieć, ze tak powstała Polska Organizacja Harcerska. Choć wtedy nie miałem ani ja, ani Siostra Rut, pojęcia jak „To” się rozwinie, a tym bardziej — jaki będzie miało kształt.

Zacząłem od „harców” czyli zajęć terenowych, uznając zapewne słusznie, że siedzenia w takiej czy innej klasie dzieciaki mają dosyć.

Siostra Rut z harcerzami na pierwszym biegu patrolowym

Zorganizowałem prościutki bieg terenowy. Poszedłem pierwszy z dwójką harcerzy by oznaczyć trasę i przygotować zadania. Po 45 minutach ruszyć miała reszta pod opieką Siostry Rut. Wiedząc o tym, poprowadziliśmy trasę ulica Staromorzysławską, dalej przez cmentarz parafialny … murek okalający cmentarz i dalej, aż nad Kanał Warta — Gopło. Oczywiście największą radość naszej trójce sprawiał widok (w wyobraźni) Siostry Rut, przechodzącej przez, nie niski wcale, murek cmentarny.

Dała radę. Nie wiem czy wtedy czy przy innej okazji połknęła bakcyl harcerstwa, była świetną harcerką i następnie instruktorką. O co najważniejsze była osoba bardzo lubianą przez wszystkich harcerzy.

Na biegu patrolowym

No dobrze, ale Siostra Rut miała i inne zajęcia. I w zakonie, i jako katechetka, nie mówiąc już o „drobnych” utrudnieniach wynikających ze Ślubów Zakonnych. A tutaj wieści o „kościelnym Harcerstwie” rozchodziły się szeroko i coraz więcej dzieciaków zgłaszało się w „nasze szeregi”. Jak mogłem organizowałem kolejne zbiórki, marsze patrolowe, gry świetlicowe. Aż wreszcie tchnięty nieoczekiwanym dotykiem rozsądku, postanowiłem zwrócić się o pomoc.

Naturalny wybór paść musiał na kolegów których lubiłem i z którymi współpracowałem w podziemnej Solidarności.

Rysiu, jeszcze w cywilu

Pierwszy, którego poprosiłem o pomoc, był Ryszard Stachowiak, Przewodniczący Zarządu Regionalnego NSZZ Solidarność. Nawet długo się nie wykręcał. Największą przeszkodą wydawała mu się być Jego choroba. Podczas internowania nabawił się ostrej choroby nerek i wymagał regularnego dializowania, nie mówiąc już o higienicznym i zdrowym trybie życia. Rysiu zgodził się, stawiając warunek, że będzie opiekował się zuchami.( Robił to z takim zaangażowaniem i taką troskliwością, że żartobliwie nazywaliśmy Go „Rysia karmiąca” )Drugim instruktorem, którego udało mi się zwerbować, był Wojtek Zaleski. Działacz opozycji, mój współtowarzysz z więziennej celi w Mielęcinie. Wojtek posiadał dużą wiedzę harcerską i znał ogromną ilość harcerskich piosenek i tradycji.

Gdy teraz piszę te słowa, wydaje mi się, że porywaliśmy się z motyka na słońce. Nie mieliśmy nic — w sensie materialnym i teoretycznym-, wszystko musieliśmy zdobyć, wymyślić, stworzyć, określić. Począwszy od guzików do mundurów ( „normalne „guziki miału literki ZHP, w państwie rządzonym przez Służbę Bezpieczeństwa- obawialiśmy się oskarżenia o „podszywanie się” czy coś takiego) poprzez nazwę samej organizacji, a na deklaracji ideowej kończąc. Nie mówiąc już o namiotach, pieniądzach, kuchniach itp.

Tymczasem konińskie „niezależne Harcerstwo” pęczniało i rosło. Wkrótce mieliśmy dwie drużyny żeńskie, dwie męskie i wcale liczną gromadkę zuchowa.

Postanowiliśmy zorganizować „zimowisko”.

Przygoda II — Przyrzeczenie Harcerskie

Zimowisko pozwoliło nam się „ogarnąć”. Zastępy, drużyny ćwiczyły musztrę, uczyły się harcerskich i patriotycznych piosenek, węzłów, Morsa, udzielania pierwszej pomocy. Chodziliśmy na długie, zimowe wycieczki. Uczyliśmy i wyjaśnialiśmy Prawo Harcerskie, tłumaczyliśmy symbolikę Lilijki, Krzyża Harcerskiego.

Opracowaliśmy „Sieć Alarmową” i regulamin alarmów Zwykłych i „mundurowych”.

Teoretycznie wydawało nam się, że jesteśmy w stanie siecią alarmową w ciągu 3 godzin, bez zapowiedzi, zebrać wszystkie drużyny na „zbiórkę alarmową”. Teoretycznie, a więc trzeba to wreszcie sprawdzić….

Wieczorem 25 kwietnia 1986 roku,( a data to ważna) „zasiedzieliśmy się”, niby przypadkiem, w domu Ewy i Wojtka Zaleskich.

Siedzieliśmy do godziny 3 w nocy. Wtedy weszliśmy do pokoiku Marysi i Szymona i szarpiąc „dość delikatnie” za poduszkę ogłosiliśmy Alarm Mundurowy. Szymon coś mruczał pod nosem, co wyglądało na nienajlepszą opinię o naszych zdrowych zmysłach, ale ubrali się sprawnie w mundurki i pobiegli w noc…

Po chwili i my poszliśmy do samochodu i zaczęliśmy „patrolować “ ciemne ulice miasta.

Wrażenie było niesamowite. Z ciemnych uliczek między blokami co chwila wybiegały dwójki lub trójki harcerzy i spiesznie kierowały się w stronę Kościoła Św. Wojciecha.

Wiedzieliśmy, że taka poważna operacja jak „Nocny Alarm” nie może być tylko po to, by odbyła się normalna zbiórka. Gdy doliczyliśmy się już prawie wszystkich, podjechały dwa autobusy zamówione z wielkimi trudnościami przez Księdza Stasia. Zawieźć kazaliśmy harcerzy i zuchów do lasu za Ślesinem zwanego „Tokary”. Dalej poszliśmy pieszo. Gdy już świtało, na ołtarzu zrobionym na sągu drewna, towarzyszący nam w wędrówce Ksiądz Dionizy Lewandowski, odprawił Mszę Świętą

Przygotowania do polowej Mszy Świętej

Po mszy ruszyliśmy dalej. Jeszcze dwa, trzy kilometry i znaleźliśmy się w miejscowości Ignacew — słynnej z wielkiej bitwy podczas Powstania Styczniowego.

U skrzyżowania dróg stoi pomnik ku czci poległych Powstańców. Zrobiliśmy zbiórkę. Nie przeszkadzał nam nawet samochód z czterema SB -kami, którzy starali się jak mogli zakłócić uroczystość. Podchodzili pod dwuszereg, robili zdjęcia nawet z odległości kilku centymetrów.

Ja w tym czasie opowiedziałem o bitwie, o losach pomnika oraz, że było to tradycyjne miejsce składania Przyrzeczenia przez konińskich harcerzy.

— Także i my, harcerze niezależnego harcerstwa- mówiłem — pragniemy na tym uświęconym krwią patriotów miejscu złożyć swoje Przyrzeczenie.

Pomnik Powstańców Styczniowych w miejscu bitwy pod Ignacewem

Wszyscy unieśli w górę dwa palce i powtarzali :

Mam szczerą wolę całym życiem pełnić Służbę Bogu i Polsce, nieść chętną pomoc bliźnim i być Po Przyrzeczeniu wręczyliśmy wszystkim harcerzom Krzyże Harcerskie. Miło było obserwować, z jaką radością przypinają sobie ten najważniejszy symbol do munduru.

Przypomniała mi się natychmiast moja ulubiona piosenka harcerska:

„Idziemy w Jasną

I ciągle pniemy się wzwyż

By zdobyć szczyt ideału

Świetlany, harcerski Krzyż”

Przygoda III — Kocioł

No i zagotowało się! Niespełna po miesiącu, 13 maja, I Szczep Polskiej Organizacji Harcerskiej wziął udział w Mszy w intencji Ojczyzny.

W mszach Świętych w Intencji Ojczyzny uczestniczyły sztandary Solidarności z wszystkich, konińskich zakładów pracy

Wmaszerowaliśmy do kościoła w specjalnie opracowanym i przećwiczonym „Szyku Paradnym”. Maszerowaliśmy, a zgromadzeni wierni rozstępowali się przed naszym dwuszeregiem.

Swym nagłym i tak licznym pojawieniem wzbudzaliśmy zdumienie i zainteresowanie.

Była nas prawie setka. Swym nagłym i tak licznym pojawieniem wzbudzaliśmy zdumienie i zainteresowanie. A sama scena wmaszerowania do świątynni przypominała scenę z filmu Hubal i tak jak tamta wywoływała łzy wzruszenia. Po Mszy spotkał się z nami Ksiądz Biskup Roman Andrzejewski.

Spotkanie z Księdzem Biskupem Romanem Andrzejewskim

Po zbiórce zorganizowaliśmy małe „świeczowisko” i śpiewaliśmy piosenki harcerskie, co wychodziło nam coraz lepiej. Ksiądz Biskup podzielił się z nami swoimi wspomnieniami z „nielegalnej” wizyty na Litwie. Opowiadał nam o serdeczności i radości z goszczenia Biskupa wśród Polaków, o tęsknocie za Polską i niezwykłych przejawach patriotyzmu.

Po wysłuchaniu ciekawych wspomnień podziękowałem księdzu Biskupowi.

— Proszę Księdza Biskupa! — powiedziałem na zakończenie — Obiecuję, że gdy Ksiądz do nas przyjedzie za rok, zamelduję istnienie Drużyny POH na Litwie.

— Ale walnąłeś! — zaatakowali mnie koledzy po świeczowisku — Skąd weźmiemy na Litwie drużynę POH?

— Jakoś się zrobi — odpowiedziałem — To jeszcze rok …

Sprawa ta utonęła w gorączce przygotowań do naszego pierwszego obozu. Obóz postanowiliśmy zorganizować w Borach Tucholskich, w pobliżu wsi Krzywogoniec.

Wymyśliłem ten Krzywogoniec, gdyż między 1983 a 84 spędziłem w nim ponad rok, organizując gospodarstwo dla zamożnych Gdańszczan. Poznałem lasy i zaprzyjaźniłem się z mieszkańcami tej położonej 10 km od Tucholi wioski.

Nie mieliśmy złudzeń, że Służba Bezpieczeństwa nie będzie przyglądać się spokojnie i zrobi wszystko by obóz się nie odbył.

A musicie wiedzieć, że by zorganizować obóz trzeba było otrzymać pisemną zgodę Kuratorium Oświaty, oraz lokalnego leśnictwa. Obie zgody, z odpowiednimi pieczątkami wpisane musiały być do „Książki pracy obozu”, którą — na szczęście można było kupić w Składnicy Harcerskiej.

Zaopatrzony w Książkę pracy obozu wsiadłem do samochodu i pojechałem do Krzywogońca. Pierwsze kroki skierowałem do Pana Urbańskiego, niezwykle zacnego kowala z tej miejscowości. Wypytałem Go o jakiś ładny, koniecznie prywatny las. Okazało się, że takim terenem dysponuje szwagier Pana Urbańskiego. W try miga załatwiliśmy sprawę. Las okazał się przepiękny, leżał na wzgórku i przylegał do kilkunastohektarowego jeziora.

Jezioro w Krzywogońcu nad którym rozbiliśmy obóz

Mało tego, Jako „harcerstwo kościelne” nie musieliśmy nic za korzystanie z tego terenu zapłacić.

Mając już lokalizację pojechałem do pobliskiego leśnictwa, gdzie też, bez problemu, otrzymałem zgodę.

Pozostało jeszcze Kuratorium. Na dodatek przeczytaliśmy niedawno, że harcerze Szarych Szeregów mieli rozterki czy wolno im mówić nieprawdę podczas przesłuchań na Gestapo. Nie byliśmy tak czyści… Postanowiliśmy „nie kłamać ale i nie mówić prawdy”. Pokazałem w Kuratorium Oświaty oficjalną, wydaną przez Główną Kwaterę ZHP „Książkę pracy obozu” w której widniał już wpis leśnictwa, bąknąłem coś o „harcerzach z Konina” i wystarczyło. Nikt jeszcze nie słyszał o „niezależnym harcerstwie”.

Szczęśliwy wróciłem do Konina.

Szczerze mówiąc, niecałe pół roku wcześniej, nie miałem najmniejszej ochoty na „harcerstwo”. Wydawało mi się zdecydowanie, że to co robię w „strukturach podziemnych” jest dużo ważniejsze i dużo potrzebniejsze.

Do dziś się zastanawiam, jak i kiedy dałem się w To wciągnąć, a raczej jak i kiedy się w To wciągnąłem.

Początkowo starałem się „dzieciakom” zorganizować ciekawe zajęcia, żeby, zgodnie ze słowami Księdza Stasia: „Nie miały krzywdy”. Później zaczęło To się samo układać… Fascynujące było to, ze mogliśmy wszystko wymyślać, tworzyć, sami ( Nawet jeśli się okazało, że ktoś już To wcześniej wymyślił).

Tak więc już podczas pierwszego zimowiska, zorganizowanego jeszcze w formie „półkolonii” wymyśliliśmy „Próbę proporczykową”. Polegała ona na przyswojeniu przez harcerzy wiedzy na temat symboliki Krzyża Harcerskiego, Lilijki, historii harcerstwa, nauczeniu się na pamięć Prawa Harcerskiego i Przyrzeczenia. Dochodziła do tego musztra i harcerskie piosenki. Po zaliczeniu Próby Proporczykowej każda drużyna otrzymywała nazwę i wyszywany proporczyk z symbolem drużyny. Pamiętam jeszcze dziś „Orły”, „Sępy”, ”Wilki”, „Rysie”.

Nasza gromadka już po Próbie proporczykowej

Istotne w tym pomyśle było to, że ”Próbę Proporczykową” powinna zaliczyć cała drużyna. Było to o tyle ważne, że drużyna otrzymywała proporczyk, a co najważniejsze — Zaliczenie próby było jednoznaczne z dopuszczeniem do Przyrzeczenia Harcerskiego, a to było przepustką na obóz, o którym wszyscy marzyli.

Wszystko co się wydarzyło później, przepraszam, ale zakrawa na cud.

Nie mieliśmy nic. Widząc nasze rozpaczliwe krzątanie, Kochany Ksiądz Stasiu, kupił nam namiot „beczkę. O.K., ale my musieliśmy zorganizować obóz dla blisko setki harcerek, harcerzy i zuchów. Potrzebne było jeszcze minimum dziesięć namiotów „dziesiątek”, kuchnia polowa, łóżka polowe -„kanadyjki” dla zuchów, saperki, siekierki, miski, garnki itp., itd.

Udało się nam w tajemnicy pożyczyć dwanaście namiotów od harcerzy z Włocławka, którzy nie organizowali „akcji letniej”. zamiast kuchni polowej kupiliśmy w sklepie GS dwa parowniki. Ksiądz, z darów które spływały do parafii wydzielił nam suszony groch, wielkie puszki konfitur i niezastąpiony

Schmaltz fleisch, czyli wymieszany smalec z mięsem. Przepraszam, mieliśmy jeszcze dwa, dwudziestolitrowe termosy oraz wózek dwukołowy. Kasa? Mieliśmy pieniądze ze składek no i wpłaty n” na obóz” dokonane przez rodziców. Wpłaty określiliśmy w wysokości 1/3 opłat za obóz ZHP. Nasze dzieciaki, ani ich rodzice nie należeli w większości do zamożnych.

Ksiądz Stasiu troskliwie dogląda naszego wyjazdu na pierwszy obóz

Tak wyekwipowani ruszyliśmy na swój Pierwszy obóz.

Przygoda IV — Obóz w Krzywogońcu

Do Krzywogońca z Konina jest równo 200 kilometrów. Z Krzywogońca jest jakieś dziesięć kilometrów do malowniczej Tucholi i jakieś trzy do maleńkiego Cekcyna, w którym jest stacja kolejowa. My jechaliśmy autobusem i tak zwanym osinobusem, czyli półciężarówką na bazie stara. W tym osinobusie mieściło się kilku harcerzy i cały nasz skromny sprzęt obozowy.

„Nasz” teren obozowy

Szczerze mówiąc, do dziś jestem pełen podziwu dla rodziców, którzy nie otrzymali żadnej informacji o położeniu obozu, a jedynie solenną obietnicą od Księdza Stasia: „że w razie — nie daj Boże jakiegoś nieszczęścia”, można się zwrócić do niego po informacje.

Dodać muszę, że „w tych zamierzchłych czasach” nie było jeszcze komórek, więc rodzice zobaczyć mogły swoje dzieci po … dwóch tygodniach, bo na tę niedzielę wyznaczyliśmy „dzień odwiedzin”.

Nasze parowniki, czyli improwizowana kuchnia

Tak mieliśmy postanowione, że pierwsze trzy dni to dni pionierki. Najpilniejszą rzeczą było rozstawienie namiotów, które potencjalnie mogłyby nas chronić przed deszczem. No ale to tylko początek „przyjemności”. Polówek, czyli „kanadyjek” wystarczyło nam tylko dla zuchów. Trzeba było zbijać prycze. Muszę przyznać, że harcerze stanęli na wysokości zadania i pracowicie pomagali harcerkom w tym trudnym dziele. Harcerki, w ramach rewanżu, wyplotły siatki między żerdziami. No tak, ale trzeba było jeszcze zbudować pomost, kuchnię, latrynę, że o tak drobnych sprawach jak brama i zariba wokół obozu, półki na plecaki, nie wspomnę.

Nie było mowy o normalnej kolacji. Zaraz po wyjściu z autobusu „skonfiskowaliśmy” cały prowiant z plecaków. Po pierwsze, baliśmy się, że „matusine” kanapki mogą się zepsuć, po drugie, dwie pełne miski tego „prowiantu” spokojnie wystarczyły na pierwszą kolację.

„Kuchnia wydaje” herbatę

Budowa obozu trwała trzy dni. Po trzech dniach, na uroczystym apelu porannym, wciągnęliśmy flagę na maszt i ogłosiliśmy otwarcie obozu. Od tego momentu zaczęły obowiązywać całodobowe warty i zastępy dyżurne. Zastępy były zawsze dwa. Żeński i męski. W dzień zastęp żeński swój czas dzielił między warty i pracę w kuchni. Męski odpowiadał za zaopatrzenie. Trzeba było ze sklepiku w Krzywogońcu przywieźć chleb i inne produkty pierwszej potrzeby. Najgorszy obowiązek to dostarczenie w termosach wody z zagrody Pana Urbańskiego.

W drogę po wodę do Pana Urbańskiego

Wiodła do niej leśna, miejscami piaszczysta droga. Pokonać ją trzeba było z dwukołowym wózkiem obciążonym dwoma dwudziestolitrowymi metalowymi termosami. Zwłaszcza w upalny lipcowy dzień była to spora trudność, nawet dla czwórki harcerzy.

Po otwarciu obozu przyszła kolej na pierwsze ognisko. Przyjęliśmy tradycyjny zwyczaj „mianowania strażników ognia” oraz inne obrzędy.

Po pieśni „Płonie ognisko” prosiliśmy wszystkich harcerzy, by rozeszli się na chwilę do lasu i przynieśli sosnowe igły, które miały symbolizować kłujące wady, których chcieliby się pozbyć na obozie. Igły lądowały w ognisku.

Pierwszy apel

Śpiewaliśmy wiele piosenek harcerskich i partyzanckich. Ktoś z instruktorów prezentował gawędę, czasami zastępy przygotowywały skecz lub zabawę ruchową. Na koniec stawaliśmy w Kręgu i śpiewaliśmy „Idzie noc”. Zasadą było, że od ogniska odchodziliśmy w ciszy.

Przy ognisku

Gdy wszyscy znaleźli się już w namiotach, na plac apelowy wychodzi dh Romuald Bąk ( nasz sygnalista)i grał „Ciszę”. Dźwięk sygnałówki niósł się ponad jeziorami. Dowiedziałem się później, że wszyscy mieszkańcy Krzywogońca wychodzili wieczorami słuchać naszego grania.

Obóz był też świetną okazją do zdobywania sprawności, zwłaszcza tych, których nijak zdobyć nie było można w mieście czy w świetlicy. Posypały się więc „próby” na „czarną stopę”, na sprawności pionierskie czy też tropicielskie.

Po pierwszej nocnej warcie zauważyliśmy, że większość harcerzy i harcerek w niewłaściwy sposób korzysta z latarki. Błąd polegał na ciągłym świeceniu, przez co warta zdradzała swoje miejsce, sama widząc jedynie w snopie światła latarki. Postanowiliśmy temu zaradzić organizując „marsz nocny”. Przed marszem kazaliśmy wszystkim pozostawić latarki w namiotach. Harcerze mogli przekonać się, że nocą, a zwłaszcza księżycową, widać wszystko znakomicie i nie trzeba wyczerpywać baterii, która może przydać się w innej sytuacji.

Po udanym marszu postanowiliśmy zorganizować nocną grę terenową w ramach dalszego oswajania się z lasem. Wymyśliliśmy scenariusz gry:” Przyjmowanie zrzutu”.

Wymarsz z obozu

Drużyny wyszły z obozu ( pozostawiając jedynie warty i zuchy). Kolumną, w ciszy, przemaszerowaliśmy obok jeziora i zanurzyliśmy się w stary las świerkowy. Tam zmieniliśmy szyk na tyralierę, a każdy harcerz miał iść w odstępach pozwalających mu widzieć kolejnego druha. Mieliśmy tak podążać aż do „miejsca zrzutu”. Tutaj na znak wystrzału z pistoletu korkowego, tyraliera miała się zwinąć i zebrać na polanie. No O.K….

Po kilku minutach od wystrzału zaczęli się zbiegać. Zrobiliśmy zbiórkę w dwuszeregu i kazaliśmy po cichu odliczyć.

Brakuje jednego … Liczymy jeszcze raz … Brakuje.

Nie ma żartów. Bory Tucholskie, na wschód od Krzywogońca ciągną się … 70 km!

Znów formujemy tyralierę, tym razem z mniejszymi odstępami i idziemy w kierunku skrzydła. Po chwili zguba się znajduje.

By gra się skończyła pomyślnie, musimy znaleźć „zrzut” w postaci kartonu z batonikami Snikers, które otrzymaliśmy w darach, a które od tego dnia, a właściwie nocy, nazywane były nie „darami” a „zrzutami”.

Tak przygotowani, mogliśmy przystąpić do prawdziwych podchodów.

Przeważnie odbywało się to tak: Komendant obozu, ubrany w mundur i pelerynę udawał się do sąsiedniego obozu i proponował grę terenową — podchody. Uzgadniało się, co należy „porwać”: czy to ma być flaga, czy proporczyk, czy wolno brać jeńców, a na koniec, jak lub za co można porwaną flagę wykupić.

A oboźny się czepia…

Przygoda V — Podchody

Jak już powiedziałem, pamiętam wszystkie podchody. Może dlatego, że w niektórych sam brałem udział, a pewniej dlatego, że je na równi z wszystkimi przeżywałem. Oczywiście najwięcej emocji i przeżyć dostarczyły pierwsze w historii POH, a zapewne i pierwsze w życiu większości harcerzy, zwycięskie podchody na I obozie w Krzywogońcu.

Poczta Polowa I obozy w Krzywogońcu

Obóz, który podchodziliśmy, nie był właściwie obozem, gdyż harcerze zakwaterowani zostali w szkole w sąsiedniej wiosce. No tak, ale… nie dość, że byli to harcerze starsi, to jeszcze „czerwone berety”, a na dodatek szkoła i boisko ogrodzone były wysoką siatką. Do obozu „czerwonych beretów” było 15 km. Po przeprowadzeniu solennego zwiadu załadowałem trójkę najstarszych harcerzy do samochodu. Dojechaliśmy do miejsca, gdzie do drogi głównej dochodziła licząca jakieś 500 metrów droga do szkoły. Tu „desant” złożony z Mariusza Święcickiego „Świętego”, Maćka Bąka i Marcina Grzelaka wysiadł z samochodu i zaczął się skradać w kierunku szkolnego boiska. Ja w tym czasie zawróciłem samochód i otworzyłem wszystkie drzwi, żeby w razie pościgu ułatwić ewakuację…

Czekam kwadrans, pół godziny, godzinę- nikt nie wraca…

Tymczasem desant podczołgał się pod samą siatkę okalającą szkolne boisko. Na samym środku placu apelowego, tuż pod masztem z flagą, kucharki radośnie pytlując … obierały ziemniaki. Nie było wyjścia. Chłopaki schowały się za krzaczki żywopłotu i cierpliwie czekały, aż panie zakończą swoją pracę i pójdą do kuchni. Gdy tylko dzierżąc ogromniaste kotły zniknęły w drzwiach szkoły,,, desant” ruszył do akcji.

Bohaterscy” desantowcy” po powrocie do obozu

Mariusz wpadł biegiem na plac apelowy i chwycił za linkę mocująca flagę. Ani drgnie … Zdenerwowany, pociągnął z całych sił, najpierw rozległo się skrzypienie a potem głośny łomot. Maszt złamał się i upadł na ziemię, alarmując cały obóz. Nie było czasu na supłanie i rozplątywanie linki. Mariusz wyciągnął finkę i odciął flagę od masztu.

W ostatniej chwili, bo ze szkoły wypadł zaalarmowany instruktor i widząc wiejącego z flagą Mariusza, wskoczył na motocykl i ruszył w pościg. Przyczajony za żywopłotem Marcin zachował zimną krew i zatrzasnął żelazną furtkę tuż przed nadjeżdżającym motorem.

Cała trójka ruszyła pędem i wskoczyła „tygrysem” do czekającego samochodu. Za dziesięć minut byliśmy na drodze do naszego obozu. Widać było, jak spora grupka kręci się koło bramy i wygląda naszego powrotu. Zauważywszy to chłopaki wywiesiły przez okno zdobyczną flagę. Co tam się działo!

Druhny rzucały się „bohaterom” na szyję, całowały „herosów”, kumple poklepywali, „dawali piątki”, a na koniec podrzucali „desantowców” do góry.

Jako okup zamówiliśmy u „czerwonych beretów” zajęcia strzeleckie

Jako okup zamówiliśmy u „czerwonych beretów” zajęcia strzeleckie. Harcerze wywiązali się honorowo. Za dwa dni zjawili się w naszym obozie i przywieźli wiatrówki, pistolet sprężynowy, a nawet maski gazowe.

Prawdziwą nagrodą była jednak radość całego obozu i legenda, którą opowiadaliśmy sobie latami.

Przez następne lata „wypowiadaliśmy wojnę” różnym obozom. Raz „wzięliśmy jeńców „ — dwie dziewczyny. Przyjęliśmy je serdecznie i karmiliśmy naszymi batonikami. Ich obóz nie zgłaszał się dość długo po,, stratę”. Pewnego dnia otrzymaliśmy wiadomość, że jedzie nas odwiedzić Ks. Biskup Roman Andrzejewski. Postanowiliśmy zrobić przedstawienie. Poprosiliśmy, żeby jeńcy — harcerki, na czas wizyty przeniosły się z namiotu do ziemianki. Zamknęliśmy ją kratą z sosnowych żerdzi, a dla większego efektu, przed wejściem postawiliśmy menażkę z suchym chlebem i kubek z wodą. Oprowadzamy księdza biskupa po obozie

— A tutaj, proszę księdza biskupa- mówimy z powagę — trzymamy jeńców.

„Uwięzione” harcerki wczuły się w rolę i wyciągały „spoza krat” ręce w błagalnych gestach.

— Ojej — zmartwił się biskup — może je uwolnijcie…

— No nie możemy, ale jutro już je mają wykupić…

Podchody to była znakomita nauka. Nauka poruszania się po lesie, skradania, maskowania, czytania mapy, posługiwania się busolą, taktyki wreszcie.

Rysiu prowadzi zajęcia

My ( nie chwaląc się), wygraliśmy wszystkie podchody, które prowadziliśmy. Po prostu starannie przygotowywaliśmy akcję. Każde podchody poprzedzał zwiad, rysowanie planu obozu, szczegółowa narada, podczas której planowaliśmy podejście, samo zdobywanie flagi, drogi ewakuacji.

Tyle było gadania, emocji, że na pewnym obozie również zuchy zwróciły się z prośbą”, że one też chcą”…

Pilnujemy obozu

Zgodziliśmy się. Obóz „przeciwnika” leżał 9 kilometrów od naszego. Był więc to nie lada spacer nawet dla harcerzy, a co dopiero dla zuchów. Późnym wieczorem, już po apelu, wyruszyła z obozu długa kolumna. Gdy dotarliśmy na miejsce, było już ciemno. Zatrzymaliśmy się na skrzyżowaniu dróg pod starym dębem. Starsi, doświadczeni harcerze brali ze sobą po pięcioro zuchów i podkradali się pod obóz. Potem wracali i brali następną grupę, aż wszystkie zuchy zobaczyły obóz „przeciwnika” i pilnujące go warty. Pod wspomnianym dębem zrobiliśmy zbiórkę. Liczymy… Nie ma jednego zucha.

Starsi harcerze poszli go szukać… Wracają po chwili i prowadzą „zgubę”.

— Gdzie byłeś? Co się stało? — pytamy

— Podeszliśmy pod obóz przeciwnika — relacjonuje sumiennie zuch — i wpadliśmy w trawę. Kiedy się obudziłem, nikogo już nie było…

No tak. Ruszyliśmy z zuchami w drogę powrotną, a harcerze przystąpili do podchodów.

Innym razem, harcerze bodaj z Włocławka, podchodzić mieli harcerski obóz sportowy. Instynktownie czułem, że coś się może wydarzyć i nie kładłem się spać, a siedziałem w namiocie w mundurze. Około 11 w nocy słyszę okrzyki warty i tupot ciężkich butów. Do mojego namiotu wpada półprzytomny ze zmęczenia harcerz.

W oczekiwaniu na wiadomości z podchodów

— Druhu! -woła- Podeszliśmy ich obóz…. Mamy dwóch jeńców…. W obozie jest alarm…, My z jeńcami siedzimy w krzakach przy drodze. Oni patrolują na motocyklach… Musi Druh po nich pojechać! Szybko! Szybko! — poganiał mnie bezceremonialnie.

Po drodze dowiedziałem się, że całą drogę między obozami przebiegł bez postoju. Jak ów kurier spod Maratonu.

Któregoś dnia dowiedzieliśmy się, że na kempingu nad drugim jeziorem rozbiło swój obóz sześciu funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa. Dwóch z Konina i czterech z Bydgoszczy. Mieli samochód osobowy i nyskę zaopatrzoną w aparaturę podsłuchową ( jak się po wielu latach dowiedziałem z akt IPN, z jakiś powodów spodziewali się spotkania harcerzy z Chojeckim)

Postanowiliśmy my, stare konie, też się zabawić.

Ogłosiliśmy „Podchody Instruktorskie”.

Po apelu wyruszyliśmy pod kemping SB — ków.

Wyruszyło czterech instruktorów. Szliśmy leśną drogą, by ominąć Krzywogoniec i nikogo nie spotkać po drodze.

Znowu zbiórka?!

Zadanie było proste, lecz potencjalnie niebezpieczne. SB — cy obudzeni w „pierwszym śnie „, słysząc strzały, a nie wiedząc ani kto, ani z czego strzela, mogli odpowiedzieć ogniem. Po drodze wydałem więc rozkaz, by przed rozpoczęciem „ostrzału „z naszych korkowców znaleźć sobie jakąś osłonę.

Tak więc podczołgaliśmy się pod namioty Sb — ków i „otworzyliśmy ogień”.

Nie wiem, co czuli panowie z SB, bo nie wydali żadnego dźwięku, ani nie ruszyli się z namiotów.

My byliśmy bardzo zadowoleni. Głupi pomysł? Może i tak, ale należy pamiętać, że ci „panowie” od trzech lat bezkarnie i brutalnie robili to co chcieli. A więc mała nadzieja, że się wystraszyli, dawała nam radość i satysfakcję. Zwłaszcza że jadący po wodę dyżurni zameldowali nam po powrocie, że kemping Sb został zwinięty.

Przygoda VI -Musimy siać

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.88
drukowana A5
za 44.01
drukowana A5
Kolorowa
za 66.48