E-book
39.38
drukowana A5
86.64
Moja Polska 2

Bezpłatny fragment - Moja Polska 2


Objętość:
472 str.
ISBN:
978-83-8351-321-8
E-book
za 39.38
drukowana A5
za 86.64

Wstęp

W 2005 roku Wydawnictwo Kobieta z Warszawy wydało książkę Moja Polska, w której napisałem o tym, co myślę o działaniach partii rządzących krajem po roku 1989, a także przedstawiłem swoją wizję Polski na przyszłość. Publikację można jeszcze czasami kupić na Allegro lub w jakiejś księgarni internetowej. W Warszawie powinna być do wypożyczenia m.in. w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego i Bibliotece Narodowej. Wiele jej egzemplarzy znajduje się w bibliotekach wojewódzkich i uczelnianych. Co ciekawe, można je spotkać nawet w bibliotekach w Chicago, Bostonie, Toronto, Londynie, Düsseldorfie czy Berlinie. Są nawet w Bibliotece Kongresu w Waszyngtonie.

Aby rozreklamować swe poglądy — niemal zaraz po ukazaniu się publikacji drukiem — rozesłałem jej egzemplarze do wielu znanych osób, także do polityków, zarówno z partii lewicowych, jak i centrowych czy prawicowych, np. do Aleksandra Kwaśniewskiego, Lecha Wałęsy, Lecha Kaczyńskiego, Jarosława Kaczyńskiego, Donalda Tuska, Waldemara Pawlaka, Janusza Korwin-Mikkego, Antoniego Macierewicza, Andrzeja Leppera, Romana Giertycha czy Grzegorza Schetyny. Od tego czasu dziwnym zbiegiem okoliczności wiele z moich pomysłów i postulatów wprowadzono w życie. Odnoszę wrażenie, że politycy polscy wręcz ściągają pomysły z mojej książki. Ciekawe, że żaden z obdarowanych nie wysłał do mnie nawet krótkiego podziękowania za otrzymany prezent.

Podaję kilka przykładów moich projektów, które zostały zrealizowane już po wydaniu książki w 2005 roku:

— Wprowadzenie kas fiskalnych dla adwokatów, lekarzy, artystów (s. 28) — organy państwowe zrealizowały to: np. lekarze są zobligowani do posiadania kas fiskalnych od 1 stycznia 2017 roku, a prawnicy mają taki obowiązek już od 1 stycznia 2015 roku.

— Wprowadzenie w szkołach mundurków dla uczniów jako elementu dyscyplinującego (s. 79) — w 2007 roku ówczesny minister edukacji Roman Giertych ustanowił obowiązek noszenia mundurków, rok później wprowadzono poprawkę polegającą na dobrowolności tego elementu ubioru.

— Wprowadzenie do codziennej praktyki systemu identyfikacji osób poprzez skanowanie oka lub dłoni, co zwalniałoby np. od noszenia przy sobie dowodu osobistego lub prawa jazdy (s. 117–118) — w latach 2018–2020 zostało to zrealizowane w przypadku dowodu osobistego, dowodu rejestracyjnego pojazdu, polisy OC i prawa jazdy. Nie ma jeszcze co prawda skanowania narządów, jednak kierowcy nie muszą już posiadać przy sobie niektórych dokumentów.

— Powołanie Instytutu Promocji Kultury Polskiej, który promowałby polską sztukę i kulturę na całym świecie (s. 140) — w październiku 2016 roku powstał w Krakowie… Instytut Promocji Kultury Polskiej, który w swych założeniach ma promować polską kulturę i sztukę na całym świecie, na razie w postaci koncertów oratoryjnych.

— Wszczęcie procedury dochodzenia odszkodowań od Niemiec za szkody wyrządzone Polsce w czasach II wojny światowej (s. 28) — 1 września 2022 roku, po siedmiu latach obliczania, prezes Prawa i Sprawiedliwości Jarosław Kaczyński na Zamku Królewskim w Warszawie przedstawił kwotę strat. Wycenił je na 6,2 bln zł, czyli ok. 1,3 bln dolarów.

— Opodatkowanie od sprzedaży detalicznej wszystkich działających w Polsce megasamów, czyli sklepów wielkopowierzchniowych typu Auchan, Real, Ikea, Tesco (s. 29) — w roku 2016 taki podatek został wprowadzony.

— Rekwirowanie majątku nie tylko przestępcom, ale także ich rodzinom, znajomym, na których dobra pochodzące z przestępstwa zostały przepisane (s. 34) — przepisy o tzw. konfiskacie rozszerzonej weszły w życie w kwietniu 2017 roku.

— Rozpoczęcie nauki w szkole podstawowej już w wieku 6 lat (s. 71) — od 2009 roku wprowadzono taki obowiązek, który następnie w 2013 roku zmieniono z powrotem na 7 lat, jednak z możliwością kontynuowania nauki dla 6-latków, jeśli tak zażyczą sobie rodzice.

— Przywrócenie 8-klasowej szkoły podstawowej (s. 71) — od 2017 roku została ona przywrócona.

— Likwidacja gimnazjów (s. 71–72) — od roku 2017 zaczęto je wygaszać, a teraz już ich nie ma.

— Wprowadzenie egzaminu po ukończeniu VIII klasy szkoły podstawowej (s. 77) — od roku szkolnego 2018/2019 obowiązuje taki egzamin.

— Podjęcie działań zmierzających do wyjaśnienia zagadki śmierci generała Władysława Sikorskiego (s. 148–149) — 3 września 2008 roku Instytut Pamięci Narodowej, dokładniej Oddziałowa Komisja Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Katowicach, wszczęła śledztwo w tej sprawie.

— Obniżenie wieku karania więzieniem z lat 17 do lat 15 — najpierw obniżono wiek do lat 15, a teraz w parlamencie jest już projekt ustawy, gdzie proponuje się wiek nawet 14 lat.

— Objęcie prawami patentowymi lub innego rodzaju zastrzeżeniem oryginalnych produktów spożywczych typowych tylko dla Polski, np. oscypków, nalewek alkoholowych, miodów pitnych (s. 98) — 13 lutego 2008 roku weszła w życie decyzja Komisji Europejskiej o wpisaniu oscypka na europejską listę produktów regionalnych. Do takiego katalogu trafiły później też miody pitne.

— Połączenie wszystkich gospodarstw w Polsce siecią światłowodową, przez którą można byłoby bez zakłóceń i szkodliwego promieniowania emitowanego przez nadajniki naziemne przesyłać internet, telewizję czy połączenia telefoniczne (s. 132) — w roku 2019 Prawo i Sprawiedliwość wraz z rządem ogłosili bardzo ambitny plan związany z zapewnieniem dostępu do światłowodu dla każdego obywatela w Polsce: wszystkie budynki mieszkalne do 2023 roku powinny mieć dostęp do sieci światłowodowej (taką deklarację złożył minister cyfryzacji Marek Zagórski, a w trakcie kampanii wyborczej na prezydenta Polski w czerwcu 2020 roku prezydent Andrzej Duda deklarował, że po wygraniu wyborów doprowadzi do powstania takiej sieci). Ma ona na początek służyć na potrzeby internetu szerokopasmowego, ale w przyszłości może także być wykorzystana do przesyłania pozostałych mediów lub oddawania głosów w wyborach.

— Co najmniej dwukrotne podniesienie płacy minimalnej (s. 121) — od 2015 do 2023 roku została ona podniesiona ponad dwukrotnie.

— Prowadzenie przez państwo polityki prorodzinnej, polegającej m.in. na wypłacaniu odpowiednio wysokich dodatków rodzinnych (s. 138) — 1 kwietnia 2016 roku wprowadzono program 500+, który jest takim rodzajem dodatku rodzinnego.

Wniosek, jaki się tu nasuwa: albo polscy politycy ściągają moje pomysły zawarte w książce Moja Polska, albo ja mam dar przewidywania przyszłości polskiej polityki i gospodarki na 15 lat do przodu.

Czy to wszystko nie zastanawia?


Autor


Wszelkie prawa zastrzeżone, włącznie z prawem do reprodukcji i do rozpowszechniania tekstów w całości lub części, w jakiejkolwiek formie. Wszelkie idee, pomysły, koncepcje, rozwiązania i znaki występujące w tekście książki są zastrzeżonymi dla jej Autora.


Książka dostępna fizycznie w wydruku i jako e-book, w Ridero oraz w księgarniach internetowych.

Rozdział I

1. Czy demokracja to rzeczywiście najlepszy ustrój polityczny?

W świecie zachodnim powszechnie uważa się, że najlepszym ustrojem politycznym, jaki do tej pory stworzył człowiek, jest demokracja. Każdy inny system jest niesprawiedliwy, a wręcz zbrodniczy. W związku z tym Zachód próbuje na siłę wprowadzać ten ustrój w innych częściach świata. Jeśli w jakimś państwie nie ma demokracji według wzorców zachodnich, to kraj ten potępia się, szkaluje, stosuje naciski ekonomiczno-gospodarcze lub wprost interweniuje zbrojnie, niby w imię pomocy „gnębionym” obywatelom.

Uważam, że nie ma nic bardziej błędnego od takiego rozumowania tematu. Demokracja powstała w starożytnej Grecji, w kulturze europejskiej i jako taka może ona być dobra dla niektórych narodów zamieszkujących Europę, ale niekoniecznie jest ona właściwa dla krajów Afryki, Azji, Bliskiego Wschodu czy nawet dla Polski czy Rosji.

Obecnie Amerykanie wprowadzają na siłę demokrację w Syrii, Iraku i w Afganistanie. Twierdzę, że nie można było zrobić nic bardziej niemądrego. Tamtejsze ludy, wychowywane od pokoleń na zasadach islamu, nigdy nie zaakceptują tak obcego sobie ustroju. Arabowie zawsze będą dążyć do zachowania tradycyjnego, zakorzenionego od wieków systemu społecznego opartego na Koranie. I nie zmienią tego żadne pieniądze ani żadne siłowe ich nakłanianie. Demokracja po prostu nie pasuje do tej religii. Wymieniony wyżej Afganistan kosztem setek tysięcy ofiar na powrót stał się niepodległy i wolny od amerykańskiej doktryny demokratycznej.

A spójrzmy na to z innej strony, odwróćmy sytuację. Załóżmy, że Afganistan stał się potęgą militarną i to on podbija Amerykę, i na siłę stara się wprowadzić w USA zasady społeczeństwa klanowego i prawo szariatu. Jak by to wyglądało? Nawet nie potrafimy sobie tego wyobrazić. Przecież to byłby kompletny absurd! Powstaje pytanie: dlaczego więc czymś normalnym wydaje się nam wprowadzanie przez USA demokracji w Afganistanie? Podobnie sprawy mają się w odniesieniu do krajów Ameryki Południowej. Tam jest inna kultura, inna mentalność — tam nigdy nie będzie prawdziwej demokracji, tam ten ustrój po prostu nie może się w żaden sposób przyjąć. Dlatego ciągle są pucze wojskowe, władzę przejmują dyktatorzy.

Uważam, że przez wieki swego istnienia poszczególne społeczeństwa i narody wypracowały własne, dopasowane do swej mentalności, religii i tradycji systemy społeczne i w żaden sposób nie powinno się w nie ingerować ani zmuszać na siłę do ich zmiany. Te systemy tam się sprawdzają i efektywnie dyscyplinują obywateli.

Często słychać w mediach głosy oburzenia dotyczące masowych egzekucji w Chinach czy okaleczania niewiernych żon w Afganistanie. Jednak ci przepełnieni humanitaryzmem dziennikarze nie zdają sobie sprawy z tego, że te egzekucje są konieczne po to, aby utrzymać tak olbrzymi naród w ryzach systemu prawa. Gdyby nie one, to w tym kraju rozpełzłaby się anarchia, korupcja i złodziejstwo, a z czasem wszystko to wyszłoby poza granice państwa, na cały świat, z wielką dla niego krzywdą. Okaleczanie niewiernych żon budzi w nas grozę i sprzeciw, ale w Afganistanie takie praktyki są przyjęte od wieków. Są one zgodne z prawem szariatu i islamu — czy nam się to podoba, czy też nie.

Innym przykładem na to, że najbardziej efektywnym systemem społecznym są rządy silnej ręki, jest starożytny Rzym za czasów Cesarstwa. To właśnie wtedy Rzym stał się największą i najbardziej rozległą terytorialnie potęgą ówczesnego świata — za czasów Cesarstwa, a nie Republiki. Tak było też z Francją za Napoleona Bonapartego. W Jugosławii, gdy żył Josip Broz Tito i trzymał władzę twardą ręką, wszystkie narody bałkańskie żyły w zgodzie i pokoju. Nie było waśni narodowych ani terytorialnych. Gdy zabrakło Tity, bardzo szybko doszło do totalnej wojny, rzezi i rozpadu kraju na drobne państewka.

Spójrzmy na Rosję — od prapoczątków istnienia tego państwa przyjęte było, że władzę sprawuje tylko jeden silny przywódca, o nieograniczonej władzy. Kiedyś nazywano go carem, później pierwszym sekretarzem partii, a obecnie prezydentem. W mentalności Rosjan jest to schemat zakodowany niemal w genach. Uważam, że właśnie dlatego Rosja od zawsze była potęgą polityczną i wojskową, i dlatego jest też największym terytorialnie krajem na ziemskim globie. Dzięki temu, że poszczególni władcy konsekwentnie realizowali wytyczone przez siebie cele, Rosja zawsze parła do przodu i rosła w siłę. Car, pierwszy sekretarz partii czy prezydent, będąc jedynowładcą, traktował państwo jak swój folwark. Od zawsze car to była Rosja, a Rosja to był car. Mając niepodważalną pozycję, możnowładcy Rosji nie musieli kupować sobie życzliwości stronnictw politycznych lub bogatej czy biednej szlachty ani iść na ustępstwa, rezygnując ze swych dalekosiężnych planów — tak jak to miało miejsce w Polsce. Dlatego bezwzględnie, bezzwłocznie i konsekwentnie mogli wprowadzać w życie swe decyzje i sprawnie, bez sprzeciwów, zarządzać krajem. To stało się podstawą mocarstwowości Rosji.

Polska, w przeciwieństwie do kraju carów, wprowadziła u siebie tzw. demokrację szlachecką, która doprowadziła do anarchii, upadku państwa i 123-letniej niewoli. Uważam, że — podobnie jak w naszym bratnim, słowiańskim kraju — najlepszym ustrojem dla Polski jest dyktatura jednostki. Analizując historię, łatwo dojść do wniosku, że Polska była naprawdę silna tylko wtedy, gdy rządził nią niepodzielnie jeden władca. Było tak w okresie dynastii królewskich, było tak też za czasów Józefa Piłsudskiego. Gdy Polską rządzili królowie dziedziczni, rosła ona w siłę, a gdy wprowadzono wybory władcy przez Sejm i Senat, znaczenie Polski w świecie zaczęło maleć, a ona sama pogrążyła się w anarchii. Jeszcze gorzej zaczęło się dziać, gdy po śmierci Zygmunta Augusta rozpoczęto wybierać królów przez elekcje, w których mogła brać udział cała polska szlachta. Każdy kandydat do tronu musiał szlachcie zaprzysiąc pacta conventa, które skutecznie ograniczały jego późniejsze możliwości rządzenia. Poza tym wielu z elekcyjnych władców było cudzoziemcami, co już samo w sobie było niekorzystne dla Polski.

W 1918 roku, po odzyskaniu niepodległości przez nasz kraj, aż po 123 latach zaborów, Polacy — zamiast wspólnie, solidarnie zabrać się do odbudowywana własnej państwowości — wzięli się nawzajem za łby. Jak za czasów Polski szlacheckiej, tak i wówczas, powstała ogromna liczba różnych partii politycznych i stronnictw, które miast współdziałać dla dobra kraju, zaczęły z ogromną zaciekłością walczyć ze sobą. Pierwszy prezydent wolnej Polski, Gabriel Narutowicz, pełnił władzę tylko przez 5 dni, gdyż został zamordowany z powodów politycznych. Myślę, że to jest bardzo, bardzo znaczący symbol. Po 123 latach niewoli Polacy odzyskali wolność i pierwsze, co zrobili, to sami zabili swego pierwszego prezydenta zaraz po jego wyborze! To dużo mówi o naszym narodzie, o jego kłótliwości, zacietrzewieniu, braku chęci do zgody i kompromisów.

Aby rozdzielić zwaśnione stronnictwa i zaprowadzić w kraju ład, Józef Piłsudski zmuszony był do dokonania przewrotu majowego. Okres od 1926 do 1935 roku (data śmierci Piłsudskiego) był najbardziej owocny w dziejach II Rzeczpospolitej w dokonania gospodarcze. Powiedzmy sobie szczerze — Polacy muszą być trzymani na krótkiej wodzy. W przeciwnym razie z miejsca wkrada się anarchia, zdrada, samowola, sobiepaństwo, egoizm, prywata i korupcja. Jednym słowem kraj upada i zawsze — w stosunku do innych państw — będzie pozostawał w tyle.

Demokracja — w tradycyjnym znaczeniu — nie jest ustrojem dla Polski! Tu oznacza ona dorwanie się do koryta władzy, ustawienie swej rodziny i znajomych, działanie mające na celu przyniesienie korzyści swojej partii, bez patrzenia na dobro państwa. To chamstwo, sprzedajność, opluwanie się nawzajem, judzenie przeciw sobie społeczeństwa i antypolskość. Gdy zechcesz to zwalczyć, to te same łobuzy od razu przypną ci łatkę nacjonalisty, faszysty, antysemity. Jesteś dobry tylko wtedy, gdy popierasz taką demokrację, jaką oni tworzą. Jeśli myślisz inaczej, to jesteś zły. Zwolennicy tzw. demokracji zachowują się dokładnie tak samo jak kiedyś wyznawcy komunizmu. Demokracja jest uważana za jedynie słuszny ustrój, wszelkie inne poglądy i idee są zwalczane z całą bezwzględnością. Pytam: gdzie jest wolność myśli i przekonań, wyrażania własnych sądów? Gdzie akceptacja innych poglądów?

.

*

Mówi się, że demokracja jest najbardziej sprawiedliwym systemem społecznym, że jest najlepsza, bo każdy obywatel (teoretycznie) ma możliwość wpływu na rządzenie państwem. Twierdzi się, że demokracja oznacza rządy większości nad mniejszością i to ma być bardzo słuszne. Ja uważam, że jest to oczywista nieprawda. Więcej — jest to potworne kłamstwo.

Spróbujmy przyjrzeć się zasadom tego ustroju na przykładzie wyborów do Sejmu w roku 2007. Senat pomijam w tej analizie, gdyż to izba niższa ma decydujący głos w rządzeniu państwem. Liczba Polaków wynosiła wtedy ok. 38 milionów, co prawda za pracą wyjechało z niej ok. 2,5 miliona ludzi, ale przecież mieli oni możliwość głosowania poza granicami kraju. Z tej wartości do udziału w wyborach uprawnionych było ok. 30 milionów obywateli. Z kolei z tej liczby głosowało tylko 53,88% wyborców, czyli dokładnie 16 142 202. Do Sejmu weszli przedstawiciele czterech partii, którzy reprezentowali 95,68% głosujących, czyli 15 477 568 osób. Izba niższa parlamentu podejmuje uchwały większością głosów. Aby mieć w niej większość, a więc mieć możliwość przeforsowywania własnych projektów ustaw, a przez to i móc realnie rządzić, partia, która osiągnęła najlepsze wyniki w wyborach, czyli Platforma Obywatelska, zmuszona była wejść w układ z Polskim Stronnictwem Ludowym. Te dwie partie razem uzyskały w Sejmie 240 mandatów, co stanowiło 52% głosów. Tych 240 posłów de facto rządziło 38 milionami Polaków, przy czym reprezentowali oni tylko 8 138 648 obywateli, czyli tylko ¼ uprawnionych do głosowania i ⅕ całości narodu.

A teraz analiza ostatnich wyborów do Sejmu i Senatu z roku 2019. Liczba Polaków nadal wynosiła ok. 38 milionów. Do wzięcia udziału w głosowaniu uprawnionych było 30 253 556 osób. Z tej liczby głosowało tylko 61,74% wyborców, czyli 18 678 457. W porównaniu z innymi, poprzednimi wyborami jest to wyjątkowo dużo. Do Sejmu weszli przedstawiciele sześciu partii, którzy reprezentowali 99,08% głosujących, czyli 18 299 806 osób. Sejm podejmuje uchwały większością głosów. W wyniku wyborów Prawo i Sprawiedliwość uzyskało 235 mandatów, a więc osiągnęło większość i mogło samodzielnie rządzić, zwłaszcza że z tego ugrupowania pochodził też prezydent Andrzej Duda. Partia ta ma możliwość przeforsowywania własnych ustaw, a przez to może realnie rządzić państwem. Te 235 mandatów stanowi 51% głosów. Tych 235 posłów de facto rządzi 38 milionami Polaków, przy czym reprezentują oni tylko 8 051 935 obywateli, czyli ¼ uprawnionych do głosowania i ⅕ całości narodu.

Reasumując, demokracja w Polsce polega na tym, że 235 ludzi wybranych przez 8 milionów osób decyduje o losach 38 milionów Polaków. Jedynie ⅕ obywateli — pośrednio — decyduje o losie całego narodu. Podstawowa zasada demokracji mówi, że są to rządy większości nad mniejszością. Pytam się: w którym momencie jest tu ona spełniona? W żadnym!

Podobne proporcje (a najczęściej dużo gorsze) występowały podczas innych wyborów. Nie inaczej jest w pozostałych krajach demokratycznych, bo już z rachunku matematycznego wynika, że w takich wyborach nie ma możliwości osiągnięcia większości.

Jedną z zasadniczych wątpliwości negujących wartość demokracji jako systemu społeczno-gospodarczego jest wartość oddawanych głosów. No bo jak można równać ze sobą wartość głosu wyborcy z tytułem profesora z wartością głosu wyborcy-menela czy półanalfabety?

Obecne głosowania polegają na pokazówkach przed całym światem: „patrzcie, ilu naszych obywateli bierze udział w wyborach, jak bardzo jesteśmy demokratycznym państwem”, co, jak wyżej wykazałem — jest oczywistą bzdurą. Meritum wyborów nie powinno być spełnienie wymogów obecnej fałszywej demokracji, należy skupić się bowiem na dobru ojczystego kraju. Na stanowiska kierownicze w państwie powinni być wybierani ludzie światli, uczciwi i odpowiedzialni. I tacy sami ludzie światli, uczciwi i odpowiedzialni powinni ich wybierać.

Uważam, że demokracja jako ustrój państwa, powoli i systematycznie zmierza ku schyłkowi. Zapewne w niedalekim czasie zacznie być modny inny system społeczny i jestem niemal przekonany, że wielkiego powrotu doczeka się monarchia. Najpewniej najczęstszym i powszechnym będzie mieszanie kilku systemów, tak jak od lat — z sukcesem — dzieje się to w Chinach, gdzie dwa — tak bardzo przeciwstawne sobie ustroje, jak komunizm i kapitalizm — w niezwykły sposób połączono w jeden. Przyniosło to niewyobrażalny rozwój ekonomiczny Chin i ich ekspansję gospodarczą na cały świat.

.

*

Chciałem jeszcze wskazać na jeden z bardzo wielu przykładów marnowania pieniędzy polskich podatników. Przecież wybory do Sejmu, Senatu, organów Unii Europejskiej, samorządowe i na prezydenta można połączyć w jedno. Wszystkie można robić co 5 lat. Na wybory parlamentarne w 2019 roku wydano blisko 225 mln zł. Na organizację wyborów do Parlamentu Europejskiego w tym samym roku prawie 215 mln zł. Koszt wyborów samorządowych rok wcześniej wyniósł 332,6 mln zł. Na wybory prezydenckie w roku 2020 wydano 319,7 mln zł. W sumie daje to astronomiczną kwotę blisko 1,1 mld zł, które są tracone co kilka lat. Przy połączeniu ich zaoszczędzono by ok. 800 mln zł co 4 lata, przy niewiele większym nakładzie pracy i środków. Pewnie wiele osób powie, że przy tak dużej liczbie kandydatów na różne stanowiska, wyborcy myliliby się, kogo i na jakie stanowisko mają wybierać. Nieprawda! Wyborcy i tak z reguły w ogóle nie znają osoby i zwykle wybierają tę, która robi wokół siebie największy szum, mówi krańcowe głupstwa i obiecuje gruszki na wierzbie. Liczba kandydatów nie ma żadnego znaczenia.

I jeszcze jedno teoretyczne rozważanie na temat demokracji. Otóż uważam, że przy obecnej formie tego systemu, gdyby ktoś chciał, to może sobie kupić np. urząd prezydenta. Podam przykład Czech jako małego kraju mającego kilku bardzo bogatych ludzi. Uprawnionych do głosowania jest tam nieco ponad 8 mln osób. Do wyboru na prezydenta wystarczy 50% głosów +1. Gdyby każdemu wyborcy obiecać za oddanie głosu np. 1000 dolarów, to uzyskanie urzędu prezydenta kosztowałoby ok. 4 mld dolarów. Najbogatszy Czech Petr Kellner miał majątek wart 17,5 mld dolarów. Więc nie byłoby dla niego problemu po prostu kupić sobie urząd prezydenta. Ale gdyby przyszła mu ochota, to — przestrzegając zasad tzw. demokracji — tak jak niedawny premier Andrej Babiš mógłby swe pieniądze zainwestować w wybory i wygrać je za dużo mniejszą kwotę. Wniosek — każde stanowisko uzyskiwane w wyborach w tzw. demokracji można sobie kupić. Trzeba tylko być odpowiednio bogatym lub znaleźć sponsora, który sfinansuje kampanię wyborczą, a któremu później — będąc już na stołku prezydenta, posła czy senatora — trzeba będzie się w jakiś ustalony wcześniej sposób zrewanżować. Dlatego demokracja nierozerwalnie wiąże się z korupcją.

Inny przykład — teraz polski. Szacuje się, że w naszym kraju na zaburzenia psychiczne cierpi ok. 8 mln osób dorosłych. Prawie co czwarty Polak (23,4%) zmaga się z przynajmniej jednym zaburzeniem psychicznym. Najpowszechniejsza jest depresja, określana mianem epidemii XXI wieku, na którą cierpi ok. 10% rodaków, ale do najczęstszych zaburzeń psychicznych zaliczają się też nerwice i zaburzenia lękowe, napady paniki, fobie społeczne i choroby, takie jak schizofrenia (choruje na nią 385 tys. osób — 1% społeczeństwa). Osoby te nadal posiadają prawo wyborcze. Jeżeli do wyborów jest uprawnionych ok. 30 mln obywateli, to jest niemal pewne, że głosy tych 8 mln osób chorych psychicznie (w tym 385 tys. chorych na najcięższą z nich, czyli schizofrenię) mogą zadecydować o tym, kto zostanie w Polsce posłem, senatorem czy prezydentem.

A teraz inny rodzaj wyborców — więźniowie, którzy mimo swojego pozbawienia wolności, także posiadają prawo do głosowania. We wrześniu 2021 roku w aresztach śledczych i zakładach karnych przebywało 71 216 więźniów. W Systemie Dozoru Elektronicznego natomiast karę odbywało ponad 7 tys. osób. W kolejce na osadzenie oczekiwało aż 30 tys. osób. Czyli ok. 110 tys. aktualnych więźniów i skazanych ma prawo wybierania posłów, senatorów czy prezydenta.

2. Zlikwidować partie polityczne

Powinno się jak najszybciej zakazać finansowania partii politycznych. Uważam za skandal, żeby darmozjadów szkodzących państwu polskiemu utrzymywać za pieniądze obywateli. Jeżeli rzeczywiście PiS, PO i inne ugrupowania są aż tak dobre i patriotyczne, to niech się utrzymują z wkładu członków swojej partii. Niech zdobędą tak wielu działaczy, aby z ich składek było ich stać na wszystko to, co teraz robią za pieniądze polskich podatników.

Za nasze pieniądze PiS, PO, SLD i inne partie wykłócają się w Sejmie, nawzajem szkalują, obrzucają błotem, ochraniają swych szefów, utrzymują luksusowe siedziby, a niektórzy wypłacają sobie pensje. My tych próżniaków finansujemy. Przy czym zwolennik PiS płaci także na utrzymanie PO i innych partii, a zwolennik PO na PiS i pozostałych. Będąc u władzy, partie te — mimo tego, że niby cały czas wobec siebie antagonistyczne — zgodnie same sobie wyznaczyły ogromne kwoty, które corocznie wyciągają z kasy państwa.

Począwszy od wyborów w roku 2019 łączna kwota subwencji, która każdego roku zasila konta ugrupowań partyjnych, wynosi niemal 70,5 mln zł. W tym:

— Prawo i Sprawiedliwość — 23,5 mln zł,

— Koalicja Obywatelska — 19,8 mln zł,

— Sojusz Lewicy Demokratycznej — 11,5 mln zł,

— Polskie Stronnictwo ludowe — 8,4 mln zł,

— Konfederacja — 6,9 mln zł,

— Partia Zieloni — 303,1 tys. zł,

— Inicjatywa Polska — 101 tys. zł.

Ponadto partie mają możliwość otrzymania zwrotu wydatków z kampanii wyborczej w formie tzw. dotacji podmiotowej, na której wysokość wpływa liczba uzyskanych mandatów poselskich i senatorskich przez dany komitet wyborczy. Jej wypłacenie odbywa się do sześciu miesięcy po uznaniu wyborów za wiążące przez PKW. Są to kolejne miliony wyciągnięte z naszych kieszeni.

Gdy wybory wygrywa inna partia, to po objęciu władzy wyrzuca z lukratywnych stanowisk te osoby, które tam ulokowała partia poprzednia i obsadza swoimi. Zwolnienie poprzednich urzędników wiąże się z wypłatą dla nich bardzo wysokich odpraw, idących czasami w miliony złotych dla jednego. Po następnych wyborach znowu przychodzi poprzednia partia lub inna, wyrzuca z kolei urzędników partii ustępującej i znowu wprowadza swoich ludzi. Ci co muszą odejść znowu otrzymują bardzo wysokie odprawy. I tak w koło Macieju. Obojętnie, czy dana partia wygra, czy przegra wybory — zawsze dla jej ludzi oznacza to zarobek dużych pieniędzy. I o to w tym wszystkim chodzi. Partie tak sobie ustawiły politykę państwa, że po każdych wyborach zarabia i partia wygrana (bo obsadza swoimi ludźmi wysokopłatne etaty) i partia przegrana (bo jej ludzie otrzymują olbrzymie odprawy). Okradanie Polski trwa w najlepsze. Dlatego także powinno się zlikwidować obowiązek wypłaty wysokich odpraw dla ustępujących urzędników i kierowników przedsiębiorstw państwowych. Wymienione wyżej czynniki są tylko kilkoma z wielu, które przemawiają za koniecznością likwidacji wszelkich partii politycznych jako instytucji żerujących na finansach obywateli i szkodzących Polsce i Polakom.

3. Chybione budowle w Polsce

Chcę na kilku przykładach pokazać, w jak nieprofesjonalny, a wręcz haniebny sposób wznosi się w Polsce budowle użyteczności publicznej. Jak realizuje się inwestycje tylko z myślą o tym, aby jednorazowo zabłysnąć przed wyborcami bez zwracania uwagi na ich przyszłościowe wykorzystanie.

.

*

Stadion Narodowy w Warszawie został wybudowany w latach 2008–2012 przed piłkarskimi Mistrzostwami Europy 2012. Powstał na miejscu Stadionu Dziesięciolecia. Został on tak zaprojektowany, aby można było na nim głównie rozgrywać mecze piłki nożnej i przeprowadzać imprezy muzyczne. Ani inwestor, czyli państwo, ani projektanci nie pomyśleli o tym, aby zrobić go nieco większym i dodać wokół boiska jeszcze bieżnię. Wtedy można byłoby na nim rozgrywać zawody lekkoatletyczne, w których biegi są jednymi z głównych dyscyplin. Przecież lekkoatletykę nazywa się królową sportu, dlatego budując tak wielki stadion, nie powinno się w żaden sposób o niej zapominać. Poza tym przecież ten nowy obiekt miał zastąpić stary, na którym była bieżnia. Skoro już budowano go za 2 mld zł, to można było zrobić to solidnie. Uważam, że jest to karygodny błąd. Ludzie, którzy do tego doprowadzili, powinni za to odpowiedzieć swą głową. Dodam, że w tym czasie wybudowano także trzy inne stadiony: w Gdańsku, we Wrocławiu i w Poznaniu. I one także zostały wybudowane bez bieżni. Obecnie jedynym obiektem w Polsce, gdzie można rozegrać zawody lekkoatletyczne na świeżym powietrzu, jest Stadion Śląski w Chorzowie.

.

*

Metro w Warszawie. Kolej podziemna, oprócz usprawnienia transportu publicznego, spełnia jeszcze inną, bardzo, bardzo ważną funkcję. Otóż w czasie wojny służy za schron dla mieszkańców miasta. Na przykład najgłębsza stacja metra w Moskwie znajduje się na głębokości 84 metrów. W czasie II wojny światowej służyła ona za schron przeciwlotniczy, a w czasach zimnej wojny była przygotowywana na schron przeciwatomowy. Metro w Kijowie — najgłębsza na świecie stacja Arsenalna leży na głębokości aż 105,5 m. Kolej podziemna w Petersburgu — niemal cała znajduje się 50–75 m pod ziemią, a stacja Admiralteyskaya na głębokości 102 m. Metro w Londynie biegnie miejscami nawet 68,8 m pod poziomem gruntu. Metro w Warszawie znajduje się na głębokości kilku, kilkunastu metrów, a w miejscu najgłębszym do 20 m. Budując go, w ogóle nie wzięto pod uwagę zaleceń Obrony Cywilnej, nie pomyślano o tym, że kiedyś może się ono przydać jako schron przeciwlotniczy, a może i przeciwatomowy. Przez Polskę zawsze przewalały się wojny z zachodu na wschód i odwrotnie. Na pewno w przyszłości dojdzie do kolejnej — i gdzie wtedy schronią się mieszkańcy stolicy?

.

*

Następny przykład — tunele i wiadukty. Od kilkunastu lat trwa w Polsce boom budowlany. Buduje się dużo nowych dróg i autostrad. Jednak państwo — podobnie jak w przypadku budowy metra — nie wzięło pod uwagę, że te drogi w czasie ewentualnej wojny mogą służyć do transportu różnego rodzaju wielkogabarytowego sprzętu. Myślę tu chociażby o przejeździe pojazdów z rakietami, z ładunkami konwencjonalnym, a może kiedyś w przyszłości nawet z ładunkami jądrowymi. To są ogromne pojazdy, które potrzebują wiaduktów o odpowiedniej wysokości po to, żeby móc pod nimi przejechać. Konieczne jest także, aby te wiadukty i mosty miały odpowiednią nośność. Niezbędne jest też odpowiednio wytrzymałe podłoże i nawierzchnia dróg, której teraz nie ma, bo jej w planach nie przewidziano. Takie drogi buduje się na dziesiątki, a może i na setki lat. Dlatego przy ich projektowaniu zawsze należy takie aspekty brać pod uwagę.

W czasach Polski Ludowej Wojsko Polskie posiadało wojska rakietowe wyposażone w rakiety taktyczne, które mogły przenosić ładunki konwencjonalne, a w razie potrzeby także jądrowe. Po wstąpieniu do NATO, na żądanie nowych „sojuszników” rozbroiliśmy się i wszystkie rakiety zostały zniszczone. Ale nawet jeśli i teraz nie mamy takiej broni, to kto wie, czy jej nie będziemy mieli za 10, 20, 30 lat. Żeby było ciekawiej, Niemcy, które — podobnie jak Polska — obecnie nie posiadają rakiet taktycznych, wszystkie drogi zbudowali pod kątem ich transportu.

.

*

Przekop Mierzei Wiślanej. Sam pomysł budowy kanału popieram, bo uniezależnia nas od kaprysów Rosji i skraca drogę z Zalewu Wiślanego na Bałtyk. Jednak cały czas zadaję sobie pytanie, dlaczego konstruktorzy zaprojektowali przekop przez mierzeję w tak dziwny sposób? Dlaczego na tak krótkim odcinku szlaku zrobiono śluzę? Przecież wystarczyło tylko przekopać sam kanał i tak go pozostawić, gdyż nie ma żadnej różnicy w poziomach wody na Bałtyku i w Zalewie Wiślanym. Prosty projekt niepotrzebnie został do maksimum skomplikowany. Twierdzi się, że bramy śluzy zapobiegną mieszaniu się wód Zalewu Wiślanego i Zatoki Gdańskiej. A co niby złego stałoby się, gdyby się zmieszały? Przecież to jest ta sama woda Morza Bałtyckiego, a oddziela ją pasek ziemi o szerokości tylko 1000 m. Absurd!

Dla przykładu, Kanał Koryncki łączy aż dwa morza — Egejskie z Jońskim. Kanał ma długość 6343 m i nie ma na nim nawet jednej śluzy. Natomiast Kanał Sueski ma aż 163 km długości i łączy dwa różne morza (Śródziemne i Czerwone) i różne zlewiska dwóch oceanów (Atlantyckiego i Indyjskiego) — i… też nie ma śluz. Mało tego, kanał jeszcze przebiega przez trzy jeziora — Jezioro Krokodyli, Wielkie Jezioro Gorzkie i Małe Jezioro Gorzkie. Wszystko tu doskonale funkcjonuje, nikt nie mówi o mieszaniu się wód, nie protestują biolodzy ani ekolodzy.

Wracając do kanału na Mierzei — należało drogę dla pojazdów i ludzi puścić tunelem, pod kanałem lub ostatecznie wiaduktem, nad przekopem. Wtedy nie trzeba byłoby budować czterech wielkich rond ani czterech dróg do nich dochodzących, a także dwóch obrotowych mostów i całego zaplecza dla nich. W związku z tym wszystkim nie byłoby też konieczności budować za miliony złotych budynku tzw. Kapitanatu Portu Nowy Świat. W tym miejscu pracować będzie kapitan, jego zastępca, oficerowie inspekcyjni, oficerowie kierujący ruchem portowym i bosmani — w sumie kilkanaście osób na stałych posadach. Jak wskazują stopnie oficerskie, nie będą to zwykli pracownicy zarabiający średnią krajową, ale oficerowie zarabiający po kilkanaście i więcej tysięcy złotych miesięcznie.

Oszczędności wyniosłyby kilkaset milionów złotych na samej budowie i kolejne miliony na pensjach niepotrzebnej obsługi! Nie wiem, czy budowanie w ten sposób to zwykły idiotyzm czy zwykła korupcja. Ale myślę, że powinno zostać w tej sprawie przeprowadzone drobiazgowe śledztwo. Poza tym ten absurd budowlany powinien zostać poprawiony, a winni nadużycia lub głupoty surowo ukarani.

17 września 2022 roku odbyło się uroczyste otwarcie kanału i bardzo dziwi fakt, że nikt z oficjeli ani żaden dziennikarz — nawet z tych nieprzychylnych PiS mediów — nie zwrócili uwagi na oczywisty absurd, wynikający z samego projektu tej budowli. Mało tego, na dowód, że mam rację, przytoczę fakt, iż w „Wiadomościach” TVP pokazano, jak statki przepływały przez kanał bez zatrzymywania się w śluzie, a obie bramy były cały czas otwarte. Sposób budowy przeprawy uważam za jedną z największych obecnie afer gospodarczych, którą powinno zająć się CBA i niezależny prokurator.

.

*

Wraz z budową autostrad i dróg szybkiego ruchu zaistniała potrzeba, aby w miejscach, gdzie drogi te przebiegają przez osiedla mieszkaniowe, stworzyć ekrany dźwiękochłonne. I co zrobiono? Otóż obstawiono drogi wielkimi ścianami z metalu i tworzywa sztucznego. Stawiano je nawet w miejscach, gdzie nie ma żadnego domu lub odległość jest tak duża, że hałas z autostrady w ogóle nie dochodzi. Już dekadę temu, w październiku 2012 roku oceniano, że Polska straciła na budowie zbędnych ekranów ok. 1 mld zł. Oblicza się, że koszty ich postawienia często stanowiły nawet 25% kosztów niektórych inwestycji. To jest wręcz niewyobrażalne. Poza wielkimi, niepotrzebnymi wydatkami ten typ przegrody powoduje, że jadący drogą kierowcy nie widzą okolicy i w czasie jazdy bardzo szybko ulegają znużeniu, a nawet senności, co przekłada się na wzrost wypadkowości. Ekrany często są obiektami, po których chuligani mażą różne szkaradne rysunki. A przecież można było wyciszyć drogi starą wypróbowaną metodą, czyli obsadzić pobocza gęsto nasadzonymi niskimi drzewkami i krzewami, które, oprócz tego, że pochłaniałyby hałas wytwarzany przez przejeżdżające samochody, to jeszcze absorbowałyby wytwarzane przez nie spaliny, w tym dwutlenek węgla i produkowałyby tlen. Przy uderzeniu w taką przeszkodę przez szybko jadący samochód, gałęzie i liście skutecznie amortyzowałyby jego siłę, co przekładałoby się na mniejsze obrażenia dla jadących w nim pasażerów i mniejszą liczbę ofiar śmiertelnych niż to jest obecnie przy stalowych ekranach. Co kilkadziesiąt lat można byłoby także z takich zapór pozyskiwać duże ilości drewna. Poza tym na takich ekranach wandale nie mogliby malować sprayem swoich prymitywnych napisów. Koszt takich zielonych przegród byłby kilkaset razy mniejszy niż tych metalowych. Jak widać, takie wyjście wiązałoby się tylko z samymi korzyściami.

Widzę rozwiązanie problemu w postaci zmuszenia firm, które postawiły te zbędne ekrany, do zwrotu wszystkich pieniędzy wraz ze stosownymi odsetkami oraz do demontażu na ich własny koszt wszystkich niepotrzebnych elementów. A osoby w stosownych urzędach państwowych, które zaakceptowały takie nadużycia, powinny zostać bardzo, bardzo surowe ukarane.

.

*

W maju 2021 roku podano informację, że trwa przebudowa drogi krajowej nr 18, zwanej „patatajką”, która jest fragmentem trasy z Berlina do Wrocławia.

Nawierzchnia drogi była pokryta płytami betonowymi jeszcze w latach 30. XX wieku, za czasów Adolfa Hitlera. Mimo tego, że przez okres 90 lat przejechały tą trasą setki milionów samochodów, a w czasie wojny ogromna liczba czołgów niemieckich i radzieckich — nie pozostawiło to na drodze większych śladów. Tak została solidnie wykonana. Jedyną jej wadą było to, że płyty celowo były ułożone pod niewielkim nachyleniem i przy jeździe dochodziło do lekkiego przeskoku kół, co przypominało odgłos „patataj, patataj”, stąd nazwa drogi. Było to szczególnie wyczuwalne przy wyprzedzaniu, gdy trzeba było zjechać na lewy pas i poruszać się pod sztorc tych płyt. To był właściwie jedyny mankament. I co się okazuje? Odpowiedzialni za drogę „geniusze” postanowili całkowicie zdemontować ją, a na jej miejscu wybudować nową. Przy czym głośno i bezczelnie zaznaczono, że skruszony beton z płyt posłuży jako podłoże nowej trasy. A przecież wystarczyło starą solidną betonową nawierzchnię wyrównać nowym betonem lub zwykłym asfaltem. Koszty byłyby znikome. Przypuszczam, że powodem takich niekorzystnych decyzji była zwykła ludzka głupota, ale także na pewno kryjące się za tym pieniądze. Firma wyłoniona na budowę drogi wielokrotnie więcej zarobi, gdy musi zburzyć starą drogę i wybudować od podstaw całkowicie nową, niż gdyby tylko musiała na starą nawierzchnię wylać sam asfalt. W związku z tym zapewne „zarobili” też urzędnicy odpowiedzialni za ten skandal.

Tu trzeba dodać, że w ten sam sposób „przebudowano” tysiące kilometrów innych solidnych poniemieckich dróg na zachodzie i północy Polski. Zamiast tylko wyrównać porządne konstrukcje asfaltem, poburzono je całkowicie, a następnie wybudowano od podstaw nowe. Na przebudowę „patatajki” i pozostałych poniemieckich dróg Polska wzięła ogromne pożyczki w zachodnich bankach, a następnie z powrotem przekazała te pieniądze Zachodowi, płacąc za przebudowę dobrych dróg ich firmom. Czysty absurd!

Uważam, że sprawa tych dróg jest jedną z największych afer finansowo-gospodarczych, jakich dokonano w tzw. III Rzeczypospolitej. Na dodatek zrobiono ją w świetle dnia, jawnie, w białych rękawiczkach. Okradziono budżet państwa na dziesiątki a może i setki miliardów złotych i nikt za to nie poniósł kary a władza, która powinna zapobiegać takiej defraudacji, udaje, że nic się nie stało.

.

*

W roku 2018 rząd PiS zaczął budowę nowego bloku węglowego w Ostrołęce. W należącej do Enei i Energi Elektrowni Ostrołęka miał powstać nowy blok o mocy 1000 MW za kwotę 6 mld zł. Miała to być ostatnia inwestycja w nowy blok węglowy w Polsce. Blok Ostrołęka C miał być najnowszej generacji węglowej, miał spełniać wszystkie wymogi, jakie weszły w życie w Unii Europejskiej po 2021 roku w zakresie stosowanych w Europie sposobów eliminacji zanieczyszczeń. Miało nie być żadnego zanieczyszczenia pyłowego. Po tych deklaracjach w roku 2021 nagle zrezygnowano z budowy i dokonano rozbiórki dopiero co wybudowanych dwóch wież, czyli betonowych pylonów elektrowni o wysokości 138 m każdy. Jak oszacowano, straty z powodu rozpoczęcia budowy, a następnie zniszczenia powstałych już elementów, wynoszą co najmniej 1 348 904 500 zł. W miejsce planowanego bloku na węgiel zostanie wybudowany blok parowo-gazowy o mocy 745 MW za ok. 2,5 mld zł. Praktyka pokazała, że mimo druzgocącego raportu NIK i tak olbrzymiej straty finansowej, nikt z winnych nie został ukarany.

Decyzję tak drastycznej zmiany planów motywowano kierunkami polityki klimatycznej UE i wysokimi cenami emisji CO2. Jednak raport NIK wskazuje na coś zupełnie innego. Na budowę tej potężnej elektrowni węglowej inwestorzy posiadali wszelkie możliwe zgody Unii Europejskiej. Natomiast doszło tam do niespotykanej niegospodarności i niekompetencji osób, którzy odpowiadali za tę inwestycję. Poza tym zadecydowały podejrzane względy polityczne. Powstaje też pytanie: dlaczego podjęto w ogóle tę budowę i dlaczego zniszczono już wybudowane elementy bloku? Przecież można było je zabezpieczyć przed oddziaływaniem warunków atmosferycznych i tak pozostawić do czasu, gdyby zaistniały okoliczności do dokończenia obiektu, np. teraz — po wybuchu wojny na Ukrainie i powrocie niemal całej Europy do elektrowni węglowych. Stałoby się też tak w przypadku wybuchu ogromnego ogólnoświatowego kryzysu energetycznego, kiedy też trzeba będzie uruchomić nieczynne elektrownie węglowe, lub wystąpienia Polski z Unii Europejskiej, lub rozpadu samej Unii (co na pewno nastąpi i to szybciej niż się powszechnie wydaje), lub dojścia do władzy w UE ludzi racjonalnie myślących, a nie lewackich oszołomów, oficjalnie lobbujących na rzecz producentów urządzeń do wytwarzania energii z tzw. źródeł odnawialnych.

Już wybudowane pylony bloku można było połączyć platformą i na ich szczycie zrobić punkt widokowy z kawiarnią. Pobierając opłaty, można było na nich zarabiać. Można było też na szczytach pylonów zamontować elektrownię wiatrową. Biorąc pod uwagę ich wysokość, wynoszącą aż 138 m i dodanie do niej np. 100-metrowej wieży wiatraka, to niechcący moglibyśmy mieć, tu w Polsce, najwyższą elektrownię wiatrową na świecie, co zostałoby wpisane do Księgi Rekordów Guinnessa. Poza tym umieszczenie śmigła na wysokości ponad 238 m spowodowałoby, że pracowałoby ono nawet w dni, gdy na dole nie byłoby wiatru. Oprócz powyższych znalazłoby się jeszcze wiele innych pomysłów na to, aby nie trzeba było niszczyć tak kosztownych budowli. Mimo to — jednak je zburzono.

.

*

W latach 1978–1982 na granicy Zabrza i Gliwic na 40-hektarowej działce wybudowano szpital. Planowano, że będzie to największy i najnowocześniejszy tego typu obiekt w Polsce. Miał 12 pięter wysokości, 80 tys. m2 powierzchni (8 hektarów!), miał mieć 32 oddziały, 1500 łóżek i zatrudniać 3 tys. osób. Z braku pieniędzy od 1992 roku częściowo wykończony budynek pozostawiono w stanie zamkniętym. W roku 1997 przejęła go Śląska Akademia Medyczna, która 2 lata później wznowiła prace wewnątrz budynku i zapowiedziała utworzenie tam Akademickiego Centrum Medycznego w Zabrzu (zwanego też Szpitalem Religi). Dokonano częściowego wykończenia wnętrz. Miał to być ogromny szpital z wielkim kompleksem edukacyjnym i badawczym. Koszt prac miał wynieść 640 mln zł. Inwestycja została wciągnięta w plan budżetowy państwa i stąd miały pochodzić środki na jej dalszą realizację. Jednak na rok 2002 ówczesny minister zdrowia Mariusz Łapiński wykreślił jej finansowanie z budżetu. To spowodowało, że ŚAM postanowiła sprzedać budynek. Ponieważ nie było chętnych na kupno, w roku 2014 dokonano jego wyburzenia. Osobiście widziałem ten obiekt przed rozbiórką i zrobił na mnie ogromne wrażenie — tak swym kształtem, jak i swą wielkością i rozmachem. Teraz, gdy czasami przejeżdżam obok miejsca, gdzie stał — ciągle zastanawiam się, dlaczego zburzono coś tak ogromnego i tak kosztownego.

Zadaję sobie pytania:

— Dlaczego państwo wycofało się z finansowania całkowitego wykończenia tej budowli?

— Dlaczego nie zabezpieczono budynku tak, aby można go było ukończyć w jakichś przyszłych, bardziej sprzyjających czasach? Na przykład niedokończony wieżowiec w Krakowie, tzw. „Szkieletor”, stał opuszczony w centrum miasta przez 41 lat, aż w końcu znaleziono nabywcę, który go dokończył, tworząc z niego piękny budynek.

— Dlaczego zdecydowano się na bardzo kosztowną rozbiórkę?

— Dlaczego znowu zmarnowano tak ogromne publiczne pieniądze?

Tu dodam, że budowa zbędnego płotu na granicy z Białorusią kosztowała ponad 1,6 mld zł. Z tej olbrzymiej kwoty niepotrzebnie wydanych pieniędzy można było np. wysupłać te brakujące 640 mln zł i dokończyć teraz ten szpital. Budynek wraz z przyległym 40,5-hektarowym terenem można było też sprzedać, nawet za symboliczną złotówkę, po to, aby prywatny inwestor zrobił w nim hotel lub zwykłe lokale mieszkalne. ŚAM żądała za wszystko aż 130 mln zł. We wszystkich powyższych działaniach chodziłoby o to, żeby nie zniszczyć tak kosztownej budowli. W 2015 roku, już po wyburzeniu, za sam plac ŚAM życzyła sobie „tylko” 86 mln zł i dlatego do dnia dzisiejszego nie ma chętnych, a sam teren zarasta chwastami.

Wybudowanie samego gmachu do stanu surowego zamkniętego kosztowało ok. 1 mld nowych złotych, chociaż zaniżano jego wycenę na 800 mln, a nawet na 360 mln zł. Sama ŚAM wydała na ten budynek według jednych źródeł — 200 mln, a według innych nawet 400 mln zł. Koszt zburzenia wyniósł ponad 3 mln zł. Zburzono ogromny, kosztowny szpital, a teraz na jego miejscu rosną chwasty i krzaki. Po co go burzono? Uważam, że sprawą powinien zająć się prokurator, a winnych takiego marnotrawstwa powinno się bardzo, bardzo surowo ukarać.

.

*

Gdy widzę, jak po polskich drogach jeżdżą piękne modele samochodów marki Škoda, to bierze mnie żal i zarazem złość. I wtedy zadaję sobie pytanie: jak to się stało, jak to było możliwe, że Czesi i Rumuni a także inne państwa postsocjalistyczne zadbali o zachowanie swoich marek a Polacy nie. Czesi produkują dziesiątki modeli Volkswagena pod nazwą Škoda, Rumuni produkują liczne modele Renault pod nazwą Dacia, a Polacy posprzedawali wszystkie fabryki samochodów bez zastrzegania sobie, że wszystkie nowe pojazdy produkowane przez Fiata, Volkswagena, Opla, Volvo, Daewoo, Chevroleta czy Mercedesa będą nosiły dotychczasowe, polskie nazwy marek? Wygląda na to, że w wyniku wyprzedaży, a właściwie grabieży polskiego majątku, w ogóle nie dbano o takie „nieważne” szczegóły. Gdyby nie to, mielibyśmy dziś nowoczesne samochody marek Syrena, Warszawa, Polonez, Żuk, Nysa, Tarpan czy Jelcz.

.

*

W Polsce zapanowała obecnie moda na budowę tzw. centrów przesiadkowych. O ile sama idea wydaje się słuszna, o tyle jej realizacja pozostawia dużo do życzenia. A czemu tak uważam? Otóż chodzi o ogromne gabaryty tworzonych budynków. Osobiście znam dwa — w Gliwicach i w Zabrzu (obecnie w końcowej fazie budowy). Są to kolosy z lokalami na wynajem, które po oddaniu do użytku w większości będą opustoszałe. W gigantycznym dworcu w Gliwicach, oddanym do użytku w grudniu 2022 roku, stoi wolne całe piętro, a na parterze kręcą się nieliczni pasażerowie. Budynek stał się też noclegownią dla bezdomnych. Miejsca przeznaczone na wszelkiego rodzaju kioski, sklepiki czy bary też nie są wynajęte, mimo upływu sześciu miesięcy od otwarcia. Tak wielki budynek trzeba posprzątać, ogrzać, oświetlić, klimatyzować, zapewnić ochronę. Są to gigantyczne, niepotrzebne pieniądze, które rok w rok będą marnowane. Takie centrum przesiadkowe nie ma być kolejnym centrum handlowym, tylko — jak nazwa wskazuje — ma ono służyć pasażerom do zmiany środka komunikacji. Do tego wystarczy zwykły dworzec z poczekalnią mieszczącą kilkudziesięciu pasażerów. To wszystko! W Tarnowskich Górach istnieje piękny, nowoczesny i stosunkowo niewielki budynek dworca autobusowego. Mimo to, niemal od chwili jego powstania, całe piętro stoi puste. Ale to jeszcze nic. Mimo posiadania w zasadzie już gotowego centrum przesiadkowego (obok siebie leżą wymieniony dworzec autobusowy, dworzec kolejowy i jest dużo miejsc na kilku parkingach), kilkaset metrów dalej za kwotę 60 mln zł buduje się nowy budynek centrum przesiadkowego. Absurd w czystej postaci!

.

*

Jednym z przykładów, obecnego marnowania w Polsce pieniędzy są remonty dawno pozamykanych dworców i linii kolejowych. Za ogromne pieniądze remontuje się a nieraz wręcz odtwarza od podstaw dworce i połączenia kolejowe, które wcześniej zostały pozamykane ze względów ekonomicznych. Po zakończeniu remontów z takiego przywróconego za kilkanaście milionów złotych dworca codziennie odjeżdża na przykład 2—3 pasażerów. W skali kraju zmarnowano dziesiątki miliardów złotych dla czystych celów propagandowych jednej partii, która to wszystko robi tylko po to aby pozyskać głosy wyborców. I nieprawdą jest, że jest to dbanie o dobre skomunikowanie kraju, tu chodzi tylko o propagandę, bez żadnego liczenia się z kosztami. A przecież myśląc logicznie, zamiast przywracać nieekonomiczne połączenia, to dla uratowania tych pozamykanych obiektów wystarczyło je wyremontować z dostosowaniem do wymogów mieszkalnych a następnie uzyskane mieszkania sprzedać osobom prywatnym tanio, tylko po kosztach remontów. W ten sposób uratowano by często zabytkowe budynki opuszczonych dworców, uzyskano tysiące nowych mieszkań a przy tym zwróciłby się koszt ich utworzenia. Także efekt propagandowy i wdzięczność społeczeństwa byłyby zapewne większe i trwalsze.

4. Kopalnie i związki zawodowe

W górnictwie, a szczególnie w kopalniach węgla kamiennego dochodzi do nieprawdopodobnego rozkradania ich majątku. Poszczególne zakłady zostały podzielone na spółki, które stały się pośrednikami w sprzedaży węgla, a przez to okradają kopalnie z należnych im pieniędzy. Inne spółki, wykonując prace na zlecenie kopalni, liczą sobie za nie horrendalne kwoty. Do tego dochodzi zwykła kradzież węgla czy złomu masowo wywożonych z ich terenu. Polskie górnictwo ginie!

W roku 1989 działało w Polsce 70 kopalni węgla kamiennego, które wydobyły 177,4 mln ton węgla i zatrudniały 415 740 osób. Po zmianach ustrojowych, a szczególnie po wstąpieniu Polski w struktury UE, zaczęło gwałtownie spadać wydobycie tego surowca. W roku 2021 było już tylko 20 kopalń węgla kamiennego, które wydobyły ok. 54,4 mln ton węgla i zatrudniały 82 000 osób. Zgodnie z ustaleniami polskiego rządu z Unią Europejską i związkami zawodowymi do roku 2049 mają zostać zlikwidowane wszystkie kopalnie. Możliwa przez to jest degradacja województwa śląskiego — postępująca przede wszystkim przez utratę miejsc pracy: 82 tys. etatów w samych kopalniach i 410 tys. w sektorze okołogórniczym, w firmach działających na terenie 73 gmin.

Piszę o tym dlatego, że uważam za niezgodną z polską racją stanu politykę wszystkich obecnych rządów, polegającą na ograniczaniu wydobycia i likwidacji kopalń. Polska jest bogata w węgiel i jest on naszym głównym surowcem energetycznym, dlatego powinniśmy z niego maksymalnie korzystać. Oblicza się, że na Śląsku zostało dopiero wydobyte około połowy znajdujących się tam pokładów węgla, oprócz tego wielkie zasoby mamy w Zagłębiu Lubelskim i w Zagłębiu Dolnośląskim. Z węgla, oprócz opału, możemy mieć inne źródła energii, jak np. paliwo do samochodów, gaz, wodór i karbid. Głównym powodem, który przemawia obecnie za likwidacją kopalń — poza unijnymi dyrektywami — są ogromne koszty wydobycia tego surowca, a przez to konieczności ciągłego dopłacania do ich działalności. W latach 1990–2020 dotacje państwa do górnictwa pochłonęły w sumie 135 mld zł. Jednakże są sposoby, aby kopalnie przynosiły dochody. Przede wszystkim powinno się zwiększyć popyt na węgiel, odchodząc od zabójczych i nielogicznych ograniczeń narzuconych przez Unię Europejską i organizacje niby-ekologiczne. Powinno się zlikwidować absurdalnie wygórowane przywileje górnicze, które pochłaniają rok rocznie miliardy złotych. Przywileje te to np.: gwarancja pełnej emerytury już po 25 latach pracy pod ziemią; średnia płaca ok. 7180 zł brutto; dodatek stażowy na poziomie 20% pensji zasadniczej już po przepracowaniu miesiąca w trudnych warunkach, natomiast po 15 latach pracy może on wynieść nawet 60%; tzw. ołówkowe, czyli fundusze na wyprawkę dla dzieci; bony świąteczne; czasami nawet bilety kolejowe; wynagrodzenia barbórkowe równe samej pensji i wszelkie inne dodatki, m.in. deputat węglowy równoważny 8 tonom węgla; w styczniu i lutym dochodzi „czternasta pensja” — pomyślana jeszcze w PRL jako nagroda z zysku, chociaż od dziesiątków lat zysku nikt nie widział. Na przykład zadłużona na miliardy złotych Polska Grupa Górnicza musiała wydać na nagrody z zysku za 2021 rok grubo ponad 200 mln zł. W 2018 roku tylko na roczne pensje sześciu członków zarządu Jastrzębskiej Spółki Węglowej poszło prawie 4 mln zł, czyli ok. 55 tys. zł na miesiąc, bez względu na wyniki spółki.

Poza tym powinno się wyprowadzić z zakładów siedziby związków zawodowych i przestać opłacać próżniaków tam działających. W każdej kopalni potworzyło się po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt górniczych organizacji zawodowych. Każdy związek ma swoją siedzibę utrzymywaną przez kopalnię, ma przewodniczącego zarządu, zastępcę, członków zarządu, członków komisji rewizyjnej. Ich pensje są nawet wyższe od wynagrodzenia górników pracujących na dole. Dla szefów firm górniczych związkowcy to osoby, które zrobiły ze swoich posad świetne miejsca do zarabiania dużych pieniędzy przy jednoczesnym braku jakiejkolwiek odpowiedzialności. A ich działalność szkodzi górnictwu.

Jeden przykład — Grupa Jastrzębska Spółka Węglowa. Według stanu na 31 grudnia 2020 roku w całej Grupie funkcjonowało aż 135 organizacji związków zawodowych (rok wcześniej było 132). W samej tylko JSW — 65 organizacji związków zawodowych (rok wcześniej — 64). Z roku na rok ich liczba wzrasta. Rośnie również liczba ich działaczy, których — w myśl polskiego prawa — utrzymywać musi spółka, w której działają. W sumie w górnictwie działa obecnie niemal 300 związków zawodowych, na które idzie z kasy kopalń ok. 100 mln zł rocznie.

Uważam, że wszystkie związki zawodowe w Polsce powinno się wyprowadzić z zakładów pracy — także ze wszystkich kopalń. Swoje siedziby powinny one mieć poza ich terenem i powinny być utrzymywane w całości ze składek ich członków. Jeżeli któryś ze związków jest bardzo dobry i bardzo skuteczny dla pracowników w nim zapisanych, to będzie miał tylu członków i takie wpływy ze składek, że będzie go stać na wynajęcie siedziby i opłacenie całego zarządu. Jeśli nie będzie skuteczny, to nie będzie miał finansów i upadnie.

5. Fundacje

Na dzień 28 września 2021 roku było w Polsce aż 28 188 aktywnych różnego rodzaju fundacji. Na dzień 21 listopada 2022 roku było ich już 30 424. W ciągu roku ich liczba wzrosła o ponad 2 tysiące. W samej Warszawie było ich aż 6310! Są to swego rodzaju światowe rekordy Guinnessa. Liczby są zastraszające. Myślę, że trzeba się zastanowić, dlaczego jest ich aż tyle. Otóż to wcale nie wynika z tego, że nagle w Polakach wybuchła epidemia empatii, chęci pomocy dla innych, współczucia i miłosierdzia Bożego. Nie! Stoją za tym bardziej przyziemne czynniki.

A oto, jak przebiega proces tworzenia takiej organizacji. Do jej założenia konieczny jest fundator, który ustanawia ją aktem notarialnym, z własnych środków tworzy fundusz założycielski (np. w przypadku Fundacji Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy wynosi on 2000 zł), ustanawia statut i rejestruje w Krajowym Rejestrze Sądowym. W statucie sam fundator wpisuje, że jako założyciel może, a nawet powinien, wejść w skład zarządu fundacji. Określa też sposób wyboru członków zarządu. Pierwszy skład zarządu, w tym prezesa, powołuje fundator — a więc może powołać siebie. Obecnie są też rejestrowane fundacje, które mają tylko jednego członka zarządu. Kolejny zarząd wybiera organ kontroli wewnętrznej, nazywany radą fundacji. Może być również tak, że zarząd sam wyłania prezesa (także pierwszego) spośród swoich członków albo powoływanie zarządu należy do stałych kompetencji fundatora.

Tak czy owak założyciel fundacji, czyli fundator, może zostać dożywotnio prezesem zarządu i kierować jej działalnością. I o to w tym wszystkim chodzi — bo z funkcją wiąże się odpowiednio wysoka pensja. Założyciel i prezes w jednej osobie może do organizacji wciągnąć też swoich bliskich i znajomych. Zadaniem każdej fundacji jest pozyskiwanie sponsorów i darczyńców, którzy przekazują pieniądze na konto bankowe, a potem rozdzielanie ich wśród osób, którym pomaga. I co się teraz dzieje? Otóż założyciel fundacji, jego rodzina i znajomi utrzymują się z pieniędzy, które dostają darmo od darczyńców, a tylko część z tych środków przekazują dla potrzebujących.

Jeszcze prościej — za cudze pieniądze fundator i jego najbliżsi mają stałą pracę i dobre pensje, a rozdając resztę środków, otrzymują wdzięczność osób, którym pomogli. Wystarczy mieć np. 2000 zł, a można ustawić siebie, całą swoją rodzinę i znajomych do końca życia i jeszcze mieć powszechną wdzięczność ludzi i ich uznanie. I to wszystko za nie swoje pieniądze. Wszystkie media chwalą cię, sypią się na ciebie dyplomy, medale, zaszczyty, zwykli ludzie piszą na twą cześć peany, a w przyszłości — kto wie, czy nie zrobią z ciebie świętego. I to wszystko za cudze pieniądze. Jest to superidealne rozwiązanie. GENIALNE!

.

*

Fundacja byłaby wtedy całkowicie uczciwa, gdyby jej pracownicy pracowali społecznie, bez pobierania pensji a całość uzyskanych środków (po odliczeniu kosztów utrzymania samej organizacji) byłaby przeznaczana na działania pomocowe. Czyli prezes i pozostali pracownicy aby mieć za co żyć powinni gdzieś normalnie pracować na etacie, na stałe a w fundacji działać zupełnie charytatywnie. To byłby prawdziwy dowód pokazujący, że oni wszyscy mają takie dobre serca. Wymiar sprawiedliwości lub urzędy skarbowe powinny raz do roku badać, jakie są podstawy istnienia wszystkich fundacji istniejących w Polsce. Jaki mają dochód rocznie i ile z niego jest wydatkowane na pensje dla pracowników a ile na samą pomoc? Można przyjąć taki przelicznik: najwyżej 20% na działanie fundacji a 80% na samą pomoc. Jestem pewien, że przy takich kryteriach większość z tych udawanych fundacji musiałaby zniknąć. Większość z nich jest po to, aby czerpać pieniądze z odpisów podatkowych na rzecz organizacji pożytku publicznego. Wcześniej to był 1% a od 2023 roku jest to aż 1,5%. Corocznie w miesiącach poprzedzających składanie zeznać podatkowych oburza mnie pojawiająca się nagle w Internecie ogromna ilość gotowych do wypełniania druków PIT. Gdy dasz się nabrać na którykolwiek z nich, to przy końcu jego wypełniania okazuje się, że musisz przekazać 1,5% odpisu na już wpisaną tam jakąś anonimową organizację. I tego nie da zmienić. Ty chcesz okazać serce i dać swe pieniądze ale innej fundacji a tu nie da się zmienić. Oburza mnie takie podstępne zmuszanie ludzi do przelewania swych środków na nieznanie sobie organizacje co jeszcze bardziej budzi podejrzenia co do ich uczciwości.

6. Jak marnujemy zasoby: energię, materiały, siły i pieniądze?

Mimo — zdawałoby się — wielkiego nacisku na oszczędzanie energii i materiałów, na każdym kroku dochodzi do ich marnotrawienia. Często dzieje się to na oczach wszystkich, na oczach całego społeczeństwa i nikt z tym nic nie robi. Poniżej podaję kilkadziesiąt przykładów.

.

1.

Pastę do zębów sprzedaje się w tubkach, ale oprócz tego są one zapakowane w tekturowe opakowania, często z hologramami. Na pudełkach jest napisane jeszcze raz to samo, co widnieje na tubkach. Po zakupie pierwszą czynnością jest wyrzucenie kartonika do kosza. Strata energii i marnotrawstwo materiałów są w produkcji niepotrzebnych opakowań-śmieci.

.

2.

Kolejna — podobna sprawa — dotyczy kolorowych tuszy do drukarek. Produkuje się je w ten sposób, że w jednym pojemniku są zawarte trzy kolory: niebieski, żółty i czerwony. Z doświadczenia wiem, że zawsze jest tak, iż gdy jeden kolor się wyczerpie, to pozostałych dwóch kolorów jest jeszcze czasem i po pół zbiornika. Mimo to trzeba cały kartridż wyrzucić i kupić nowy. Chyba nie trzeba mówić, jak ogromne jest to marnotrawstwo energii i materiałów oraz jak wielkie trucie środowiska naturalnego. A wystarczyłoby produkować drukarki na pojemniki z osobnym tuszem niebieskim, żółtym i czerwonym. Mimo to nikt jakoś nie zauważa tego problemu.

.

3.

Takie kartridże są pakowane w bardzo obszerne kartoniki, w których — jak sprawdzałem — łatwo zmieściłyby się dwa takie pojemniki. Więc po co aż tak wielkie opakowania? I czy pudełka do kartridży są tu w ogóle potrzebne? Przecież mogłyby one być sprzedawane bez tych zbędnych śmieci.

.

4.

Na Śląsku istnieje wiele zakładów produkujących koks. Nad każdą koksownią unosi się co najmniej jeden komin, nad którym non stop pali się tzw. „pochodnia”, służąca do spalania gazu koksowniczego powstającego w procesie produkcji.

Kiedyś — 100, a nawet jeszcze 70 lat temu — zużywano taki gaz do oświetlania ulic lub w gospodarstwach domowych. Dziś się go po prostu spala, a całe ciepło ulatuje do atmosfery, ogrzewając klimat. Sprawa dotyczy także takich samych „pochodni” palących się nad petrochemiami, nad wszystkimi szybami wydobywającymi ropę naftową (odpadem przy wydobywaniu ropy jest gaz ziemny). Problem nie dotyczy wyłącznie Polski, ale także całego świata, bo wszędzie tego gazu nie wykorzystuje się, tylko spala, a całe ciepło uchodzi do atmosfery. Wystarczy zobaczyć zdjęcia z pól naftowych Kuwejtu, Iraku czy Teksasu, na których widać tysiące takich palących się „pochodni”. W skali całego globu mogą być ich dziesiątki, a może i setki tysięcy. Palą się bez przerwy przez całe dziesięciolecia (nawet przez 60–70 lat). Gaz, który się tam marnotrawi, można byłoby z powodzeniem skroplić lub pod ciśnieniem umieścić w butlach i stosować do gotowania, podgrzewania wody czy napędzania samochodów. W najprostszym rozwiązaniu wystarczyłoby nad taką „pochodnią” umieścić kocioł parowy, z którego wyprodukowana para napędzałaby turbinę produkującą prąd elektryczny.

W skali roku w samej Polsce w ten sposób niszczy się miliony metrów sześciennych gazu o wartości setek milionów dolarów, a w całym świecie są to miliardy metrów sześciennych. Trzeba też powtórzyć, że gaz ten po spaleniu w „pochodniach” niesamowicie ociepla atmosferę ziemską. Ciekawe, że do tej pory nikt nie zwrócił uwagi na ten problem. Dosłownie nikt, nawet żadna organizacja ekologiczna.

A oto, jakie dane znalazłem na ten temat:

Każdego roku na całym świecie pali się około 150 miliardów m3 gazu ziemnego w postaci pochodni. Jest to równoważne z 25% zużyciem gazu w Stanach Zjednoczonych lub 30% zużyciem gazu w Unii Europejskiej (UE) (źródło: web.Wordbank.org 2011). (…) W 2011 r. ilość gazu spalonego w pochodni była warta 29,8 mld USD (o wartości nominalnej 5,62 USD na 1000 m3). Pod koniec 2011 r. 10 krajów na świecie spaliło niewykorzystany gaz w świecy w ilości 72% całkowitej produkcji, a 20 krajów w ilości 86%. (…) Szacuje się, że emisja dwutlenku węgla ze spalania gazu ziemnego w pochodniach stanowi 1,2% całkowitej emisji dwutlenku węgla na świecie (emituje około 350 milionów ton CO2 rocznie).

Dodam, że przytoczone dane pochodzą z roku 2011, a teraz po 12 latach, w roku 2023 mogą one być znacznie wyższe.

.

5.

W każdym złożu węgla występują pewne ilości metanu, które przy wydobywaniu marnują się. W wielu kopalniach w Polsce gaz ten stwarza niebezpieczeństwo wybuchu dla górników. A przecież wystarczyłoby przed wydobyciem węgla z pokładu najpierw wydostać znajdujący się w złożu metan i wykorzystać go do produkcji energii. A w jaki sposób? Chociażby poprzez przeprowadzanie setek odwiertów przebijających w poprzek całego złoża węgla i odprowadzenie go bezpiecznie na powierzchnię. Pozyskany gaz można byłoby skroplić lub od razu wykorzystać do produkcji energii.

.

6.

W 2005 roku mieszkaniec Kielc Jan Gulak stworzył i opatentował silnik na wodę. Przerobił napęd swojego mercedesa W124 i teraz auto zużywa 35% paliwa i 65% wody. Mimo prób zainteresowania wynalazkiem różnych potencjalnych producentów i instytucji, a nawet polskich sfer rządowych, nikt nie wyraził chęci podjęcia się produkcji.

Coraz więcej miast za ogromne pieniądze kupuje autobusy hybrydowe. Koszt zakupu jednego, normalnego pojazdu firmy Solaris z silnikiem Diesla kosztuje netto ok. 1 mln zł, a hybrydowego o połowę więcej. Na karoseriach autobusów hybrydowych widnieją napisy: „Mniej emisji CO2 o 39%”. Gdyby wprowadzić rozwiązanie Gulaka, zwykłe pojazdy kupowane po normalnych — o 0,5 mln niższych cenach, spalałyby nie o 39%, a o 65% mniej paliwa. Czyli niemal drugie tyle.

.

7.

Ostatnio mówi się, że Polskę zalewa smog i że jest za to odpowiedzialny węgiel, którym się ogrzewa domy. Dziwne, że nikt nie mówi prawdy, że to nie węgiel ponosi winę za smog, gdyż z roku na rok spada jego zużycie. Czemu nie mówi się, że odpowiada za niego ogromna liczba samochodów, które jeżdżą po polskich drogach?

.

8.

W polskich lasach leżą na ziemi nieprzebrane ilości tzw. chrustu. Są to opadłe gałęzie i patyki, połamane drzewa. W dawnych czasach drewno to wykorzystywano na wsi do opalania chat. Jeszcze mój tata mówił, że w latach jego młodości lasy były zupełnie czyste, jakby je ktoś specjalnie posprzątał, gdyż wszystkie, nawet najmniejsze patyki, chłopi zabierali do domów. Dziś w Polsce nie wolno zbierać chrustu. Zabranie choćby jednej gałęzi z lasu — bez wiedzy leśniczego, pisemnego pozwolenia i stosownej opłaty — jest traktowane jako kradzież. A przecież wystarczy zmienić przepisy tak, aby każdy bez ograniczeń mógł pozyskiwać chrust, a wtedy można byłoby uzupełnić niedobory energetyczne Polaków, przynajmniej tych mieszkających na wsiach i wyczyścić polskie lasy z zalegającego, gnijącego drewna. Trzeba też wziąć pod uwagę, że w takim psującym się leżącym w lesie drewnie zalęga się wiele szkodników i chorób niszczących drzewa, poza tym w czasie suszy patyki te łatwo przyczyniają się do wzniecania pożarów. Wysprzątanie lasów na pewno pomogłoby ich ochronie.

.

9.

Kolejny przykład marnowania zasobów drewna w Polsce (ale także i na całym świecie). Jest powszechną praktyką, że wycinając drzewa w lasach (ale nie tylko tam), zabiera się i wykorzystuje tylko ścięty konar. W ogóle nie zwraca się uwagi na pozostawione karcze i korzenie. Wspomniany wcześniej mój tata opowiadał, jak w okresie międzywojennym, gdy był nastolatkiem, chodził z kolegami do lasu „kopać pniaki”. Mówił też, że ze względu na ogromny wysiłek wkładany w pracę oraz na dużą wartość pozyskanego z korzeni drewna, była to znacznie lepiej płatna praca niż udział w zwykłej ścince samych konarów. Karcze i korzenie drzew stanowią ok. 30% objętości całego drzewa. Zważywszy, że nie da się wyciągnąć z ziemi dokładnie wszystkich korzeni, pozostawiając tylko same pniaki na zgnicie, marnuje się ok. ⅕ masy drzewnej pozyskiwanej rok w rok w Polsce. W roku 2019 same Lasy Państwowe pozyskały ok. 44 mln m3 drewna. Można założyć, że w ziemi pozostawiono ok. 8,8 mln m3 najbardziej energetycznego surowca. I tak jest rok w rok. Do tego trzeba dodać kolejne miliony zmarnowane przy wycince drzew przez prywatne osoby. Trzeba też zwrócić uwagę, że karcze i korzenie, szczególnie drzew iglastych, zawierają najwięcej żywicy, która z kolei jest wybitnie energetyczną substancją. Można z nich pozyskać tzw. smolne szczapy, służące jako rozpałka i drewno do palenia w piecach. Zostawiając je w ziemi, zaprzepaszczamy ok. ⅓ potencjału energetycznego drzewa. Wykorzystując te smolne elementy do produkcji mebli lub innej stolarki, powoduje się, że są one szczególnie fizycznie wytrzymałe i odporne na próchnicę. Rozwiązaniem problemu byłoby wprowadzenie przepisu, zmuszającego osobę wycinającą drzewo do obowiązku wyrwania także jego korzeni. Przy obecnej technice pozyskiwania drewna z lasów, gdzie pracują ogromne ciągniki, wyrwanie karczu wraz z korzeniami na pewno nie stanowiłoby problemu, a zysk z tego byłby ogromny. Taki sam problem dotyczy wycinki drzew w parkach miejskich i przy drogach. Zamiast wyrwać karcz, pozostawia się go lub ściera do poziomu gleby specjalną maszyną, aby nie przeszkadzał.

.

10.

Polska ma ogromne ilości źródeł geotermalnych, które wykorzystuje się tylko w minimalnym stopniu. Przeszło ⅔ obszaru Polski pokryte jest basenami sedymentacyjnymi, które wypełnione są wodami podziemnymi o temperaturze od kilkudziesięciu do ponad 90°C. Miejscami temperatura sięga nawet powyżej 100°C. Znajdują się one w dużej części pod największymi ośrodkami miejskimi, jak np.: Łódź, Warszawa, Poznań czy Szczecin. Daje to szczególne udogodnienie dla ich zastosowania. Oblicza się, że energia otrzymana z wód geotermalnych mogłaby pokryć nawet ponad 30% zapotrzebowania Polski.

.

11.

Gdy w nocy jedzie się przez osiedla miast, to widać świecące się bez przerwy lampy na klatkach schodowych, dosłownie całymi nocami. Od zawsze zadawałem sobie pytanie: czemu tak marnuje się prąd, za który zresztą płacą sami mieszkańcy? Od niedawna na korytarzu mego budynku zamontowano światło działające na fotokomórkę, włączające się tylko na tym piętrze, na którym wykryty zostanie ruch i to tylko po zmroku. Po pewnym czasie światło samo się wyłącza. Zastosowanie tego rozwiązania w skali całego kraju przyniosłoby ogromne zasoby finansowe, a także oszczędności, idące w tysiące ton węgla mniej spalonego na zbędne oświetlenie klatek schodowych.

.

12.

W większości bloków mieszkalnych z czasów Polski Ludowej na klatkach schodowych i korytarzach zainstalowano grzejniki centralnego ogrzewania. Jednak są budynki, gdzie z inicjatywy mieszkańców zdemontowano je i okazało się, że na korytarzach jest tylko nieznacznie chłodniej niż w mieszkaniach. Z tego płynie wniosek, że do dostatecznego ogrzania części wspólnych wystarczy ciepło promieniujące z mieszkań. Gdyby zlikwidować kaloryfery na klatkach schodowych i korytarzach także w pozostałych blokach, które jeszcze je mają, oszczędności wyniosłyby setki tysięcy ton niespalonego węgla i miliardy złotych oszczędności rocznie dla mieszkańców oraz dużo mniejszy smog.

.

13.

W nocy istnieje nadmiar produkowanej energii elektrycznej, z którą nie wiadomo, co zrobić. Powstaje pytanie: dlaczego w Polsce nie buduje się nowych elektrowni szczytowo-pompowych, po to, aby w nocy gromadziły nadmiar energii, którą następnie oddawałyby w ciągu dnia? Takie zakłady energetyczne istnieją już w Porąbce-Żar czy w Żarnowcu-Gniewinie. Sądzę, że wykorzystanie w ten sposób nadmiaru prądu produkowanego w nocy wymusiłoby wycofanie decyzji o budowie planowanej elektrowni atomowej, gdyż zaoszczędzona energia w pełni pokryłaby zapotrzebowanie kraju. Zaoszczędzono by na pewno dziesiątki miliardów złotych na samej budowie i użytkowaniu takiej elektrowni.

.

14.

Lodówka składa się z chłodziarki i zamrażalnika. Każda z obecnie produkowanych lodówek ma je nierozerwalnie połączone ze sobą i mają one z reguły jeden wspólny agregat chłodniczy. Nie ma fizycznej możliwości, aby wyłączyć jedno z tych urządzeń, przy pozostawieniu czynnym drugiego. Ja mieszkam sam (jak miliony ludzi na świecie), w związku z czym nie potrzebuję dużej ilości jedzenia. Mając lodówkę, korzystam głównie z chłodziarki, a do zamrażalnika wkładam jakieś produkty jedynie kilka razy w roku, gdy kupuję więcej żywności, np. z okazji świąt. Ale bywa i tak, że przez cały rok z niego nie korzystam. A mimo tego on pracuje i pobiera energię. Gdyby była taka możliwość, to wyłączyłbym go, bo aż ¾ prądu w lodówce zużywa właśnie zamrażalnik. A wystarczyłoby zmusić producentów do rozłączenia w lodówkach zamrażalnika od chłodziarki — każdemu dać odrębny agregat chłodniczy, zasilanie i sterowanie. Tak, aby w razie potrzeby wyłączyć zamrażalnik i korzystać tylko z samej chłodziarki lub odwrotnie. Ile milionów megawatów rocznie można byłoby zaoszczędzić?

.

15.

Od początku wiosny aż do końca późnej jesieni, a czasami nawet jeszcze zimą, daje się słyszeć hałas spalinowych mioteł lub odkurzaczy usuwających z chodników resztki liści i trawy. Takie urządzenia wydają przeraźliwy hałas, zdecydowanie przekraczający dopuszczalne przepisami normy, uszkadzając słuch jego użytkownikom, jak i okolicznym mieszkańcom i przechodniom. W parkach i zieleńcach straszą dziką zwierzynę, zanieczyszczają środowisko hałasem, ale także zatruwają je wydzielanymi spalinami. Miotła czy odkurzacz spalinowy, w porównaniu ze zwykłą miotłą z witek brzozowych, mogą kosztować nawet i 100 razy drożej. Użytkowanie tych urządzeń jest także bardzo drogie, gdyż trzeba ciągle im uzupełniać paliwo. Przy zamiataniu zwykłą miotłą i grabieniu grabkami osoba obsługująca te urządzenia zażywa ruchu fizycznego, co wpływa pozytywnie na jej zdrowie. Używając spalinowej miotły czy odkurzacza, nabawia się garba, traci słuch oraz truje się spalinami.

Wniosek i rozwiązanie problemu: wydanie zakazu używania powyższych urządzeń i powrót do zwykłej miotły i grabek — jako narzędzi proekologicznych, prozdrowotnych i proekonomicznych.

.

16.

Współcześnie obserwuje się rozwój różnego rodzaju siłowni i klubów fitness. Chodzą do nich ludzie po to, aby sobie bezsensownie pobiegać w miejscu, poskakać, powyciskać ciężary, słowem — aby zrzucić kilka kilogramów nadwagi czy rozwinąć masę mięśniową. Jak wielokrotnie widziałem, robią to nawet wtedy, gdy na dworze jest piękna, upalna, lipcowa pogoda. A przecież najlepsze wyniki przynoszą ćwiczenia fizyczne wykonywane podczas konkretnej pracy fizycznej, np. przy stawianiu płotu, kopaniu rowu, sadzeniu drzew, skopywaniu ogródka itp. Wtedy odchudzaniu pomaga także świadomość, że robimy coś, co ma sens i jest pożyteczne. Przy takim celowym wysiłku pracuje też umysł. Wtedy też takie odchudzanie czy ćwiczenie mięśni jest szybsze, zdrowsze i dużo tańsze. Poza tym poprzez celową pracę fizyczną regulujemy i uzdrawiamy swoją psychikę. Wykonana praca daje nam poczucie zadowolenia, samospełnienia, dowartościowuje nas samych, także w oczach ludzi postronnych. Dlatego każdy, kto chce naprawdę z sensem odchudzić się lub poćwiczyć mięśnie, powinien wykonywać tylko celową i pożyteczną pracę.

Często idąc ulicą, widzę nieprzycięte żywopłoty, nieskoszone trawniki, leżące śmieci, niepomalowane ławki. Zastanawiam się wtedy, czy nie można połączyć ze sobą siłowni i robienia porządków w swoim obejściu. Przecież przy takim — przykładowo — malowaniu osiedlowej ławki trzeba wykonać kilkaset skłonów, przysiadów, pomachać setki razy ręką z pędzlem, coś podnieść, przesunąć. Są to wspaniałe ćwiczenia na wszystkie partie mięśniowe. Człowiek po takim wysiłku czuje się przyjemnie zmęczony, ale także zadowolony ze swojego dzieła. Taka praca odpręża psychicznie, daje zadowolenie, kosztuje dużo mniej niż wejście na siłownię (puszka farby to wydatek 20 zł, a biletu na siłownię 30–40 zł), a przy tym daje konkretną korzyść społeczną. Obejście wygląda ładniej, schludniej, estetyczniej, a gdy wykonawca później zobaczy, że jakiś łobuz wydrapuje scyzorykiem napisy na pomalowanej przez niego ławce, zaraz zareaguje.

W Polsce ludzie czekają na to, aby ktoś im umył klatkę schodową, posprzątał ulicę, wykosił trawę, pozamiatał śmieci. Wolą za to zapłacić niż wykonać samemu. Przyczyna jest taka, że albo są oni wygodni, albo leniwi, albo wstydzą się wykonywać publicznie takie prace, traktując je jako zbyt poniżające. Można zadać pytanie: a niby czemu tych wszystkich czynności nie mogliby wykonywać sami mieszkańcy posesji?

Widzę rozwiązanie problemu — jest nim zainicjowanie corocznej, ogólnopolskiej akcji społecznej pod nazwą np. „Miotła zamiast siłowni”. Jej celami byłoby kształtowanie w Polakach nawyku dbania o własne otoczenie, wzmocnienie więzi sąsiedzkich, zwiększenie zaangażowania w sprawy własnego bloku, osiedla, miejscowości, kraju, poprawa kondycji fizycznej, wyrabianie nowych zdrowych nawyków i zachowań, rozbudzanie i kształtowanie poczucia estetyki i potrzeby dbania o porządek. Jeżeliby w takiej akcji ekologicznej wziął udział cały naród, to nie byłoby żadną ujmą dla prawnika czy lekarza po powrocie z pracy do domu chwycenie miotły i pozamiatanie podwórka przed blokiem czy przycięcie kilku drzewek bukszpanu. Gdyby wywołać swego rodzaju modę na takie zachowania, ludzie wręcz wyrywaliby sobie robotę z rąk. Polacy poprawiliby swoją kondycję fizyczną, zaoszczędzili na chodzeniu na siłownię, znacząco upiększyli swe obejścia, wzmocnili swe więzi sąsiedzkie.

Akcję mogłaby zorganizować, ogłosić, rozpropagować i nadzorować Telewizja Polska (może nawet we współpracy z Polskim Radiem), a jej twarzami mogłyby zostać znane osoby, np. aktorzy, piosenkarze, a nawet… prezydent państwa.

Taka akcja składałaby się z apeli wybitnych osób i ich osobistego udziału w sprzątaniu. Można byłoby również ogłaszać konkursy z cennymi nagrodami. Powinno się utworzyć specjalny program telewizyjny, który byłby głównym filarem całej akcji, pokazujący, jak ona przebiega w całej Polsce. Ale oprócz tego o wydarzeniu powinno się mówić we wszelkiego rodzaju telewizyjnych i radiowych programach informacyjnych typu „Wiadomości” czy „Panorama”.

.

17.

Polacy rokrocznie, wyjeżdżając na zagraniczne urlopy, wakacje czy wycieczki, wywożą z Polski równowartość ok. 8–10 mld dolarów. Gdyby chociaż trochę przekierować gusta rodaków na turystykę krajową, to część tej kwoty zostałaby wydana w Ojczyźnie i znacząco wzmocniła polską gospodarkę. Jeśli ograniczenie wyniosłoby np. 50%, to w jego wyniku 4–5 mld dolarów rok w rok zostałoby wpompowywane w polską gospodarkę, co wpłynęłoby znacząco na jej rozwój.

Dlatego powinno się zainicjować akcję pod nazwą „Polak wypoczywa w Polsce” lub „Najpierw poznaj Polskę, a potem świat”, a może „Patriota spędza urlop w Polsce”. Akcję zorganizowałaby, ogłosiła, rozpropagowała i nadzorowała Telewizja Polska (może nawet we współpracy z Polskim Radiem), a jej twarzami — podobnie jak w „Miotła zamiast siłowni” — mogłyby zostać znane osoby, np. aktorzy, piosenkarze czy także prezydent państwa. Musiałaby to być powszechna społeczna akcja, przemawiająca swym wydźwiękiem do rodaków. Jej celami byłoby: zapobieganie corocznemu wywożeniu z Polski miliardów dolarów, wzbudzenie w rodakach uczuć patriotycznych, zainteresowanie walorami turystycznymi Polski, rozwój turystyki krajowej, a także potężny zastrzyk pieniędzy dla polskiego sektora turystycznego w związku z przekierowaniem wyjazdów wakacyjnych Polaków na teren kraju.

Akcja miałaby cele takie, jak podałem wyżej, ale głównie chodziłoby o zahamowanie corocznego wywozu ogromnych pieniędzy, które wydane w Polsce, bardzo wzmocniłyby krajową gospodarkę.

Taka akcja składałaby się m.in. z apeli wybitnych osób o zamianę wypoczynku zagranicznego na wypoczynek w Polsce. Można byłoby nadawać programy, pokazujące najpiękniejsze i mało znane miejsca w kraju, podawać koszty noclegów, wyżywienia, porównywać z podobnymi wydatkami za granicą, ogłaszać konkursy z cennymi nagrodami dla osób, którzy spędzą wakacje w Polsce. Powinno się w końcu utworzyć specjalny program telewizyjny, pokazujący, jak ta akcja przebiega, który byłby głównym filarem całej imprezy. Tam też zamieszczano by wszystko to, co jej dotyczy. Ale oprócz tego powinno się mówić o niej we wszelkiego rodzaju telewizyjnych i radiowych programach informacyjnych typu „Wiadomości” czy „Panorama”.

.

18.

Bywa, że kupuję do jedzenia kebab. Obserwując jego przygotowywanie, zainteresowałem się losami produkowanych przy tym odpadków. Chodzi dokładnie o tłuszcz i resztki mięsa, jakie w wielkiej ilości są wytwarzane przy pieczeniu tej potrawy. Popytałem w kilkunastu budkach i wszędzie otrzymałem tę samą informację — tłuszcz i znajdujące się w nim resztki mięsa są codziennie wyrzucane do kosza lub spuszczane do kanalizacji. I zaraz sobie pomyślałem o tym, do jak wielkiego marnotrawstwa jedzenia dochodzi. Ile codziennie marnuje się w Polsce kalorii energii. Przecież gdyby na koniec dnia pracy sprzedawcy cały ten tłuszcz z kawałkami mięsa zlewali do słoików i wystawiali na zewnątrz, to jestem pewien, że byłby on zabierany przez wielu ludzi biednych, a nawet takich bogatszych. Przecież wystarczy ugotować kilka ziemniaków, polać je tym aromatycznym tłuszczem z mięsem i mamy bardzo smaczne, kaloryczne jedzenie. Podobnie ma się sprawa z rożnami do pieczenia kurczaków. Tam także marnuje się cenny tłuszcz i resztki mięsa.

.

19.

Powinno się w końcu zacząć korzystać z wręcz nieograniczonego źródła energii, jakim są ruchy wody we wszystkich zbiornikach wodnych, a szczególnie w morzach i oceanach. Pierwotnym źródłem energii na Ziemi jest światło Słońca. Ziemia przez miliony lat kumulowała tę energię w postaci węgla, ropy naftowej, gazu, drewna. I my teraz z niej korzystamy. Jednak jest siła, która cały czas, na bieżąco jest produkowana i się marnuje, bo człowiek z niej nie korzysta. Są nią właśnie ruchy wody w morzach.

Obecnie nowymi, tzw. ekologicznymi sposobami pozyskiwania energii, są elektrownie fotowoltaiczne i wiatrowe. Uważam, że są to najmniej efektywne metody jej produkcji. Moim zdaniem energia powinna być pozyskiwana nie bezpośrednio ze Słońca, ale właśnie z ośrodków, które na bieżąco kumulują w sobie jego siłę. Zamiast pozyskiwać energię z mało wydajnych sztucznych paneli słonecznych, wystarczy produkować ją z kilkaset razy skuteczniejszego naturalnego panelu słonecznego, jakim jest cała Ziemia i wszystko, co się na niej znajduje. Takim medium jest m.in. woda znajdująca się w ocenach, morzach, jeziorach, stawach i rzekach. Cała woda powierzchniowa na Ziemi to taki naturalny wielki panel słoneczny, który nie tylko pobiera energię ze światła słonecznego i ją gromadzi, ale przede wszystkim przetwarza ją na energię kinetyczną, objawiającą się ciągłymi ruchami wody, czyli falowaniem, prądami morskimi i wirami. Moc Słońca powoduje, że woda cały czas się porusza dzięki różnicy temperatur i wiatrowi. Uważam, że właśnie ten ciągły ruch wody, tę skumulowaną energię słoneczną ludzkość powinna pobierać i na bieżąco z niej korzystać. Nie z nisko wydajnych paneli słonecznych, nie z wiatraków. Przecież ustawienie turbiny wiatrowej nie na lądzie, tylko w głębinach oceanu, na drodze prądu morskiego, spowodowałoby, że produkowałaby ona nawet 775 razy więcej energii. A skąd taka liczba? Otóż gęstość wody jest 775 razy większa od gęstości powietrza, co — jak się wydaje — może się w taki sam sposób przełożyć na sprawność energetyczną turbin. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że wraz z głębokością rośnie gęstość wody, to mogłoby się okazać, że taka turbina ustawiona na dnie oceanu, na głębokości 3000 m produkowałaby nie 775 razy więcej energii, a 5000 lub 10 000 razy więcej. Czy to nie jest logiczne?

Wszystkie farmy wiatrowe, po modyfikacji kształtu łopat wirników, powinno się przenieść w głębiny mórz i oceanów. Wtedy państwa, które leżą nad takimi zbiornikami w stu procentach uzyskiwałyby energię z tego źródła, a jej nadmiar mogłyby odsprzedawać państwom niemającym dostępu do mórz.

Powinno się także skonstruować instalację, umożliwiającą przerabianie siły bezpośrednio z ruchu falowania wody. Wtedy można byłoby wytwarzać energię nie tylko na oceanach i morzach, ale także na małych jeziorach, stawach i rzekach. Jest to kolejne nieograniczone, ekologiczne źródło darmowej energii dla ludzkości.

.

20.

Jak się oblicza, w jednej tonie morskiej wody znajduje się średnio 0,008 mg złota. Uważam, że powinno się podjąć prace zmierzające do opracowania technik, pozwalających na pozyskiwanie tego drogocennego kruszcu z tego właśnie źródła. Jednymi z nich mogą być metody elektrochemiczne. Ponieważ proces „wydobycia” będzie wymagał ogromnych ilości energii, można ją pozyskiwać z ruchów samej wody morskiej. Myślę tu o — opisanym wyżej — wytwarzaniu prądu z energii falowania powierzchni morza, jak i z energii prądów morskich, które płyną w głębinach mórz i oceanów. Dodam, że problemem pozyskania złota z wody morskiej już 100 lat temu zajmował się niemiecki chemik Fritz Haber.

.

21.

W Polsce, tak samo jak na całym świecie, upowszechniła się elektryfikacja sieci kolejowej. Wycofano z użycia wszystkie parowozy na węgiel — jako przeżytki techniki. Niektóre z nich mogły uzyskiwać prędkości rzędu 200 km/h, co jest obecnie nieosiągalne nawet dla wielu pociągów elektrycznych. Przy przechodzeniu z parowozów na elektrowozy nikt nie wziął pod uwagę rachunku ekonomicznego, czyli faktu, że bardziej ekonomiczne i bardziej ekologiczne jest jednak użytkowanie parowozów opalanych bezpośrednio węglem.

W czym rzecz? Otóż dla użytkowania parowozów właściwie wystarczały same tory. Na stacjach potrzebne były jeszcze składy węgla i tzw. żurawie wodne do dolewania wody do kotłów. Żeby przejść na pojazdy elektryczne, trzeba było wybudować skomplikowaną i bardzo kosztowną sieć elektryczną z mnóstwem słupów, drogich miedzianych przewodów, transformatorów itp. Najważniejszy błąd jednak polega na tym, że nie wzięto pod uwagę tego, że prąd elektryczny przesyłany po całej sieci trakcyjnej w ⅛ jest tracony na samym przesyle. Aż 12% energii w sieci kolejowej bezpowrotnie ucieka w powietrze. Jest to zresztą zjawisko naturalne. Gdyby założyć, że aby zasilić kolej w całej Polsce, rocznie elektrownie muszą spalić 10 mln ton węgla, to wyszłoby, że rok w rok jest marnowanych aż 1,25 mln ton węgla. Przypomnę też, że to niepotrzebne jego spalanie generuje ogromne koszty, a także wytwarza dodatkowe dziesiątki tysięcy ton dwutlenku węgla, który powoduje ocieplanie klimatu. Gdyby teraz wrócić do parowozów, to na kominach lokomotyw można by zamontować stosowne filtry, które oczyszczałyby wydobywający się dym. Kolejną zaletą byłoby to, że po zlikwidowaniu trakcji elektrycznej, z jej rozbiórki uzyskano by ogromne ilości stali i miedzi. Inna zaleta — romantyzm jadącego pociągu, za którym unosi się pióropusz dymu. Polska już przed II wojną światową produkowała parowóz o nazwie Pm36 osiągający prędkość aż 140 km/h. Można byłoby wrócić do tego projektu, zmodyfikować, unowocześnić, aby zwiększyć jego szybkość i zmniejszyć zużycie węgla i pary.

.

22.

Jako dziecko w okresie Świąt Wielkanocnych bawiłem się z kolegami w ciekawą zabawę. Otóż brało się dużą pustą puszkę po emalii, w dnie robiło gwoździem dziurkę, do środka wkładało kostkę karbidu i polewało ją wodą. Wtedy zaczynał się wytwarzać biały gaz. Następnie mocno zamykało się pokrywkę, pojemnik kładło bokiem na cegle i przyciskało stopą, a otwór w dnie, przez który zaczął ulatywać gaz, zastawiało się palcem. Po kilku sekundach zapalało się zapałkę, szybko odtykało palec i przystawiało ogień do otworu. Gaz wytworzony przez karbid zapalał się i wybuchał, wyrzucając dekielek kilkadziesiąt metrów w dal. Dlaczego o tym piszę? Otóż ludzkość zapomniała o wspaniałym źródle energii, jakim jest karbid, a dokładniej produkowany przez niego gaz o nazwie acetylen. Obecnie z karbidu produkuje się acetylen na potrzeby spawalnictwa, jest też stosowany jako podgrzewacz jedzenia w wojskowych oraz turystycznych indywidualnych zestawach racji żywnościowej. Dawniej służył jako źródło światła w przenośnych lampach, tzw. karbidówkach, oraz w latarniach morskich.

Biorąc to wszystko pod uwagę, logicznym jest, że karbid można byłoby stosować do produkcji acetylenu, służącego do napędu turbin prądotwórczych w elektrowniach, silników spalinowych w samochodach czy samolotach, lokomotyw w pociągach, a także domowych generatorów prądu, do ogrzewania pieców centralnego ogrzewania i wszędzie tam, gdzie jest potrzebna energia. Acetylen jest paliwem niezwykle energetycznym, a przez to wybitnie wydajnym. Jego spalanie w tlenie daje bardzo wysoką temperaturę — nawet 3160°C.

Karbid produkuje się z koksu i tlenku wapnia, czyli wapna palonego. A przecież Polska jest przebogata i w węgiel służący do produkcji koksu, jak i w kamień wapienny, z którego produkuje się tlenek wapnia. Dlatego uważam, że powinniśmy swą energetykę przekierować w stronę powszechnego spalania acetylenu wytwarzanego z karbidu.

.

23.

A oto kolejny przykład marnotrawstwa energii i pieniędzy w Polsce. Odchody zwierzęce i ludzkie zawierają wiele wartościowych składników mineralnych, które pobudzają wzrost roślin, co przyczynia się do dużego przyrostu plonów. Dlatego od wieków do nawożenia pól stosowało się obornik, gnojówkę, gnojownicę oraz zawartości ustępów i szamb. Są to naturalne, sprawdzone nawozy — zdrowe dla roślin i ludzi. Przynajmniej było tak do niedawna. Otóż od chwili wejścia Polski do Unii Europejskiej wszystko to się zmieniło. Obornik jeszcze się wywozi, ale gnojówkę, gnojowicę i szamba już nie wolno. Motywuje się to zatruwaniem środowiska — że niby ciecze te spływają do rzek i trują ryby. Jest to oczywista bzdura, gdyż wylewane na glebę, natychmiast w nią wsiąkają, po czym zostają przez nią przefiltrowane. Wszystkie stałe składniki pozostają w glebie. Z drugiej jednak strony — obecne ścieki z szamb zawierają tak wiele chemii, że kto wie, czy wylewając je na pola, nie tylko nie zwiększyłoby się plonu, ale może zatrułoby się je zupełnie. Wszystkiemu jest winna wszechogarniająca i coraz silniejsza chemia.

Pamiętam z lat dziecinnych, gdy mój tata wybierał szambo, to jego zawartość aż się ruszała od niezliczonej ilości robactwa. Teraz, gdy szambo ja wybieram — nie ma w niej żadnego życia. Obecne środki do prania, mycia naczyń, podłóg, ciała zawierają tak bardzo agresywne czynniki, że zabijają nawet najokropniejsze robaki. Oczywiście podobnie wpływają na zdrowie ludzi, tylko my nie zdajemy sobie z tego sprawy. Opisana wyżej sytuacja z moim ojcem pokazuje, że za Polski Ludowej była produkowana chemia domowa, która sprzyjała ekologii. Z jednej strony pozwalała na skuteczne posprzątanie, umycie i upranie, a z drugiej była proekologiczna. Dlatego uważam, że powinno się powrócić do sprawdzonych już formuł chemicznych, wypróbowanych metod lub produkować środki czystości o minimalnej zawartości chemii, a oparte o naturalne składniki. Wtedy, oprócz ochrony zdrowia ludzi, moglibyśmy wykorzystać setki milionów hektolitrów zawartości szamb, gnojówek i gnojowic do nawożenia pól, a to zapewniłoby zdrowsze plony i ogromne oszczędności finansowe dla państwa, miast, gmin, a także dla pojedynczych obywateli. Teraz te ogromne ilości ścieków zostają zmarnowane. Mało tego, są wywożone do oczyszczalni, w których przetworzenie ich kosztuje kilka miliardów złotych rocznie. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego tylko w latach 2017–2018 państwo i samorządy wydały na oczyszczalnie ścieków i sieci kanalizacyjne ponad 7,5 mld zł. Na wywóz ścieków, odprowadzanie do kanalizacji i ich oczyszczanie w roku 2020 Polacy wydali aż 14,7 mld zł. Obniżenie zawartości szkodliwej chemii we wszystkich fekaliach, a szczególnie w tych z szamb, mogłoby przynieść rocznie oszczędności sięgające kilku miliardów złotych, a dodatkowo kilkaset dalszych milionów w związku z pozyskaniem ekologicznego nawozu i ogólną zwyżką plonów.

.

24.

Producenci sprzętu RTV i AGD celowo produkują urządzenia, które mają z góry przewidziany okres użytkowania. Z reguły jest to 5 lat. Po oznaczonym czasie zaczynają wysiadać kolejne podzespoły, których wymiana jest tak droga, że klient jest zmuszony do zakupu nowego urządzenia. A to napędza produkcję i sprzedaż, a więc zyski dla ich wytwórców. Oprócz zwykłego oszukiwania ludzi, ma to też konsekwencje ekologiczne, gdyż popsuty sprzęt wyrzuca się i przez to tworzy kolejne śmieci, które nie zawsze zostają z powrotem przetworzone. W wyniku takiej niecnej, celowej praktyki, rok w rok produkuje się setki milionów ton elektronicznych śmieci, których mogłoby nie być, gdyby zakazać tego procederu. U mojej mamy stoi lodówka polskiej marki Polar, która ma już 48 lat i gdy ją niedawno włączyłem, to okazało się, że nadal działa. Czyli da się produkować solidny sprzęt! W Europie do tej pory jedynie we Francji w roku 2015 wprowadzono przepisy, gdzie całkowicie zakazano praktyki planowanego postarzania produktów. Grożą za to 2 lata więzienia, 300 tys. euro kary i skonfiskowanie do 5% rocznych obrotów firmy. A co z resztą świata?

.

25.

Okazuje się, że przy wydobyciu węgla kamiennego marnuje się ok. 40% jego pokładów. Dużo węgla zostawia się na tzw. filary (przy filarowej metodzie wydobycia) i na ściany tuneli (przy metodzie tunelowej). Bardzo dużo marnuje się też węgla na tzw. zawał.

Ja mam propozycję metody wydobycia węgla kamiennego w niemal stu procentach i zrobienia tego minimalnym kosztem. Otóż mam pomysł na wypalanie węgla bezpośrednio w złożu, bez kruszenia go i wydobywania na powierzchnię. Wystarczy, aby sam pokład węgla — bez jego wydobywania — zapalić i podtrzymywać palenie poprzez tłoczenie do niego kanałem powietrza z tlenem. Złoże będzie się samo wypalać kilkaset metrów pod ziemią, a wytworzone ciepło i ciśnienie dymu będzie uchodzić do atmosfery drugim kanałem, co można bezpośrednio wykorzystywać do produkcji energii elektrycznej. Przy tej metodzie odpada budowa samej kopalni, co dziś kosztuje kilkanaście miliardów złotych za jeden obiekt, nie trzeba zatrudniać tysięcy górników i narażać ich życia, gdyż do obsługi palącego się pod ziemią złoża może na wszystkie zmiany wystarczyć kilkadziesiąt osób. Odchodzą koszty pracy tysięcy ludzi, ale też wszystkich kombajnów górniczych i innych urządzeń. Urobek nie trzeba wyciągać na zewnątrz. Węgiel nie trzeba ładować na wagony i rozwozić po kraju. Wypaleniu ulegnie 100% pokładu węgla. Oszczędności przy jednej kopalni mogą iść w dziesiątki miliardów złotych. Moją metodę uzyskiwania energii z węgla kamiennego poprzez wypalanie złoża pod ziemią uważam za genialną i przełomową oraz za wyjątkowo tanią i ekologiczną. Na koniec zaznaczę, że to nie jest to samo, co znana już metoda podziemnego zgazowywania węgla.

.

26.

Istnieje obecnie moda na produkcję kranów z jednym uchwytem regulacyjnym. Pokręcając nim, niby można ustawić właściwą temperaturę i siłę strumienia wody. Napisałem „niby”, gdyż ten system w ogóle się nie sprawdza. Aby ustawić wodę, o w miarę pożądanej temperaturze, trzeba tym pokrętłem wielokrotnie obracać we wszystkie strony, co trochę trwa, a w tym czasie woda niepotrzebnie cieknie do zlewu. Wszystko to powoduje, że korzystając z kranu z jednym pokrętłem, zużywa się co najmniej 20% wody więcej niż przy kranie z dwoma kurkami. W skali całej Polski są to dziesiątki milionów litrów czystej wody, które co roku niepotrzebnie się marnuje. W przeliczeniu na pieniądze daje to miliony złotych strat dla obywateli i urzędów — ogólnie dla państwa. Dlatego powinno się zakazać produkcji i używania tego typu kranów.

.

27.

Do jazdy samochodem w dzień obowiązkowe jest używanie świateł mijania lub specjalnych świateł do jazdy dziennej. Za nieprzestrzeganie tego przepisu grozi mandat w wysokości 100 zł oraz 2 punkty karne. W samochodach wyposażonych w światła dzienne po nastaniu zmroku włącza się także światła mijania. Jednak co się wtedy dzieje? Otóż włączenie świateł mijania wcale nie powoduje, że zostają wyłączone światła do jazdy dziennej — one nadal świecą. Efektem jest to, że po zmierzchu wiele z pojazdów jedzie, oświetlając drogę czterema światłami i tym samym oślepiając jadących z naprzeciwka. Inny problem to ten, że niepotrzebne używanie po zmroku świateł dziennych powoduje zbędne zużycie energii elektrycznej, a co za tym idzie niepotrzebnie zwiększa zużycie paliwa.

W ogóle uważam, że sam obowiązek jeżdżenia na światłach w biały dzień jest zbędny i wbrew temu, co się powszechnie twierdzi, nie został wprowadzony dla bezpieczeństwa prowadzących. Na przekór oczekiwaniom, liczba wypadków wcale nie zmalała, a wprost przeciwnie — wzrosła. Przepis został wprowadzony w interesie przedsiębiorstw paliwowych oraz firm produkujących akumulatory.

Jazda w dzień na światłach dziennych lub mijania przekłada się na dodatkowe miliony litrów paliwa, które tylko w samej Polsce są co roku niepotrzebnie spalane. To oczywiście zwiększa automatycznie smog i zatrucie środowiska naturalnego. Wzrost emisji dwutlenku węgla z tego powodu sięga liczby dodatkowego 1 mln ton rocznie. Oprócz firm paliwowych, interes mają w tym też producenci akumulatorów, bo ich sprzęt przy tak intensywny korzystaniu, trzeba dużo częściej wymieniać niż to było konieczne przed wprowadzeniem tego niekorzystnego przepisu. Tu dodam, że Polska jest czołowym producentem akumulatorów na świecie i że większość polskich firm akumulatorowych znajduje się w rękach obcego kapitału.

Ileż razy w piękny, słoneczny, upalny, letni dzień widzi się, jak kolumny samochodów jadą na włączonych światłach mijania lub na światłach dziennych? Jest to oczywisty absurd! Koszt niepotrzebnie spalonego paliwa i zwiększenia kosztów eksploatacji samochodów już w roku 2007 oceniano na ok. 2 mld zł rocznie. Obecnie przepis ten może kosztować użytkowników samochodów co roku nawet i 8 mld zł. Dodam, że w 2019 roku łączne oficjalne zużycie sześciu gatunków paliw płynnych wyniosło aż 34,76 mln m3.

Widzę następujące rozwiązanie tego problemu. Trzeba zlikwidować nakaz całorocznej jazdy w dzień na włączonych światłach dziennych lub mijania. W każdym samochodzie powinno się zamontować zewnętrzny miernik natężenia światła. Gdy poziom intensywności jasności spada poniżej ustalonej wartości, np. gdy w czasie jazdy nagle zmienia się pogoda, nadchodzą burzowe chmury i robi się ciemnawo — światła mijania włączają się samoczynnie. Gdy samochód wjeżdża do tunelu, w którym jest słaba widoczność — światła mijania też włączają się same. Przy pięknej pogodzie samochód jedzie bez jakichkolwiek niepotrzebnie włączonych świateł. Jest to rozwiązanie proste i skuteczne, a poza tym oszczędzające w skali roku ogromne ilości paliwa i wybitnie zmniejszające zatrucie środowiska naturalnego.

Mam dla polskiego rządu pomysł na ograniczenie emisji dwutlenku węgla i na ogromny zarobek wynikły ze sprzedaży niewykorzystanych uprawnień do jego emitowania. Trzeba zlikwidować nakaz całorocznej jazdy na włączonych światłach mijania, a zaoszczędzone prawo do emisji sprzedać, przez co polski budżet wzbogaci się o 9 mld euro rocznie, które można przeznaczyć np. na znaczącą obniżkę cen paliw i energii. Za realizację mojego, opisanego wyżej rozwiązania, życzę sobie tylko 10% netto „znaleźnego”.

Dodam, że już w 2007 roku Komisja Europejska uznała, że nie będzie zachęcać do jazdy na światłach w ciągu dnia. Na tej podstawie już od 1 stycznia 2008 roku z powodu zwiększonej liczby wypadków z tego obowiązku wycofała się Austria. Obecnie takiego przepisu nie ma także w: Niemczech, Francji, Holandii, Belgii, Irlandii, Białorusi, Chorwacji, Grecji, Luksemburgu, Portugalii, Turcji, Hiszpanii, Wielkiej Brytanii i na Węgrzech. Podejrzewam, że szkodliwe dla finansów Polaków utrzymywanie na siłę obowiązku jazdy na światłach w dzień jest celowym działaniem polskich rządów. W ten sposób broni się interesów zagranicznych fabryk akumulatorów, które w naszym kraju produkują ten sprzęt oraz zwiększa sprzedaż operującym w naszym kraju koncernom paliwowym. Polacy corocznie tracą na tym miliardy złotych po to, aby mogli zarobić zagraniczni producenci akumulatorów. Inaczej tego absurdu nie da się logicznie wytłumaczyć.

.

28.

W nawiązaniu do powyższego tematu dodam, że uważam, iż powinno się zmienić przepisy przechodzenia pieszych przez jezdnię. Wprowadzone niedawno obostrzenia są całkowicie chybione i zostały chyba wymyślone przez kogoś, kto nie lubi kierowców. Obecnie kierowcy, podjeżdżając do każdego przejścia dla pieszych, już z odległości kilkudziesięciu metrów muszą wypatrywać, czy jakiś pieszy nie zbliża się do niego i przewidzieć, że być może zechce on przejść.

A oto moja propozycja. Uważam, że pieszy przy podejściu do pasów na jezdni powinien zatrzymać się, unieść jedną rękę w kierunku pasów i pokazać wyraźnie, że zamierza przejść. Dopiero ten znak byłby dla kierowców sygnałem, że powinni się zatrzymać. Proste?

.

29.

W miastach podczas zimy całe osiedla są ogrzewane za pomocą ciepła dostarczanego przez elektrociepłownie, które przez cały rok dostarczają także ciepłą wodę do kranów. Dlaczego o tym piszę? Otóż sieć rurociągów miejskich sięga często setek kilometrów. Na przykład długość sieci ciepłowniczej w Warszawie wynosi ponad 1700 km. Rury ułożone są w ziemi i są rzadko kiedy wystarczająco dobrze zaizolowane. Bardzo często jadąc śnieżną zimą przez osiedla miast, widać całe alejki wytopionego śniegu, pokazujące, że w tym miejscu pod ziemią przebiega nitka ciepłownicza. Efektem tego jest to, że w Polsce średnio traci się ponad ⅓ energii przesyłanej do ogrzewania mieszkań w miastach i na zaopatrzenie kranów w ciepłą wodę. Gdyby zamiast tłoczyć ciepłą wodę do miejskich kaloryferów, zamieniać ją w elektrociepłowni od razu na prąd elektryczny i przysyłać do mieszkań sam prąd, to straty wyniosłyby nie 34%, a góra 10%. Mieszkania można byłoby wtedy ogrzewać grzejnikami elektrycznymi. Zaoszczędzono by ok. 24% opału. Na przykładzie Elektrociepłowni Siekierki w Warszawie, która zużywa rocznie 1,2 mln ton węgla, oznaczałoby to oszczędności rzędu 300 tys. ton węgla rocznie. A jak wielkie byłyby to oszczędności finansowe i ograniczenie produkcji dwutlenku węgla dla całej Polski?

Jeszcze korzystniej byłoby, gdyby to sami użytkownicy produkowali energię u siebie na miejscu. Czyli zamiast zamieniać węgiel na ciepło lub prąd w elektrociepłowni i stamtąd rurociągami lub drutami przesyłać energię do odbiorców, najlepiej byłoby, aby sami użytkownicy — starym sposobem — spalali węgiel u siebie w domu i w ten sposób sami dla siebie produkowali ciepło i prąd elektryczny. Wtedy straty przy przesyle byłyby najmniejsze.

.

30.

Trzeba sobie powiedzieć otwarcie, że produkcja i sprzedaż energii, czy to w postaci prądu, gazu czy paliwa do samochodów, jest ogromnym biznesem, przynoszącym firmom i rządom państw ogromne zyski. I tak naprawdę to w niczyim interesie — poza zwykłymi obywatelami — nie leży, aby ograniczać jej zużycie. Im więcej energii zostanie wyprodukowane i sprzedane, tym większe są zarobki firm związanych z jej produkcją czy sprzedażą, i tym większe są zyski państwa. Taka jest prawda. Sztuczne namawianie do oszczędności jest tylko grą i poprawnością polityczną. Tak naprawdę to chodzi o jak największe zapotrzebowanie na energię, o jak największą jej produkcję i sprzedaż. Każdy kilowat to czysty zarobek dla firmy, która go wyprodukowała, dla pośredników w jego dystrybucji i dla państwa — w formie podatku od niego pobranego, a w przypadku Polski, gdzie największe firmy energetyczne są unarodowione — jest to także zysk z samej sprzedaży. Do jak największej produkcji i sprzedaży dążą wszystkie firmy związane z energią elektryczną, z paliwami i z gazownictwem, a także każde, każde państwo, ponieważ dochody z sektora energetycznego są ich filarem finansowym. Myślę, że jedynie w czasach Polski Ludowej naprawdę chciano oszczędzać energię, gdyż wtedy do niej dopłacano.

.

31.

Od 1987 roku Polska jest współwłaścicielem działki na Oceanie Spokojnym. Znajduje się ona ok. 3 tys. km na zachód od wybrzeży Meksyku. Prac badawczych nie prowadzimy jednak sami, tylko w ramach organizacji, która nazywa się Interoceanmetal Joint Organization z siedzibą w Szczecinie. Oprócz Polski należą do niej także Rosja, Czechy, Bułgaria, Kuba i Słowacja. Obejmuje obszar 75 tys. km2, czyli tyle co ¼ powierzchni Polski. Według różnych szacunków działka o powierzchni ¼ naszego kraju, a właściwie to, co znajduje się na jej dnie, może być warte nawet 130 mld dolarów. Surowce znajdują się na głębokości 1400–2800 m pod powierzchnią wody. Na dnie oceanu są złoża rud metali w postaci spieczonych „buł”, które leżą obok siebie. Są to tzw. konkrecje polimetaliczne, siarczki polimetaliczne, a także naskorupienia kobaltonośne. Można z nich wyodrębnić m.in. żelazo, tytan (do wykorzystania w silnikach odrzutowych w przemyśle lotniczym czy militarnym, procesach metalurgicznych oraz medycynie), mangan (np. do produkcji ogniw), nikiel (do produkcji stali nierdzewnej), cynk (do produkcji blach), miedź (do produkcji kabli i drutów), selen (do produkcji fotokomórek, kserokopiarek), kadm (w metalurgii), kobalt (w elektronice), molibden (w przemyśle lotniczym i zbrojeniowym). Ocenia się, że na oceanicznym dnie może się znajdować nawet 200 mln ton tych cennych konglomeratów. Problemem jest tylko to, jak je wydobyć. Inżynierowie myślą o zaprojektowaniu czegoś na kształt wielkiego odkurzacza.

Ja mam inne, dużo prostsze, tańsze i skuteczniejsze rozwiązanie tego problemu. Zamiast odkurzacza wystarczy wielki elektromagnes podobny do takich, jakich używa się na złomowiskach. Można takie urządzenie spuścić na dno, włączyć wytwarzanie pola magnetycznego, a następnie przyklejone bryły metali wyciągnąć na powierzchnię. Gdyby za jego pomocą nie dało się przyciągnąć wszystkich brył, to można je posmarować mocno klejącą masą i wtedy ich wybieranie polegałoby na opuszczeniu urządzenia na dno oceanu, samoczynnym przyklejeniu grud metali, wyciągnięciu na powierzchnię i ich odklejeniu.

Od roku 2018 Polska posiada także podobną działkę na Oceanie Atlantyckim, jako jeden z trzech krajów świata — pozostałe to Francja i Rosja. Za same współrzędne jej położenia zapłacono rosyjskiej firmie 29,5 tys. euro, a za opłatę administracyjną dla Międzynarodowej Organizacji Dna Morskiego z siedzibą na Jamajce aż 500 tys. dolarów. Obszar działki wynosi 10 tys. km2, a więc tyle, co powierzchnia woj. opolskiego. Leży ona na głębokości od 1400 do 2800 m wzdłuż osi Grzbietu Śródatlantyckiego, w jego środkowej części. Geolodzy spodziewają się tam złóż srebra, miedzi, złota, platyny, a nawet pierwiastków ziem rzadkich. Ocenia się, że na oceanicznym dnie może się znajdować nawet 100 mln ton rudy. Wszystkie te surowce mają kluczowe znaczenie dla współczesnej gospodarki. Także i tu mogą się sprawdzić moje metody wydobywania za pomocą elektromagnesu lub klejącej mazi. Sprawę działek morskich opisałem tutaj — w dziale poświęconym marnowaniu energii i materiałów, dlatego, że działkę na Pacyfiku mamy już od 36 lat, a na Atlantyku od 5 i nic z nimi nie robimy.

.

32.

Polska posiada obecnie na Antarktydzie jedną czynną stację polarną. Jest to Stacja Antarktyczna im. Henryka Arctowskiego nad Zatoką Admiralicji na Wyspie Króla Jerzego (Szetlandy Południowe). Prowadzone są tam całoroczne badania naukowe z mikrobiologii, ekologii, oceanografii, geologii, geomorfologii, glacjologii i hydrologii. Jest jeszcze druga, stara i już nieczynna Stacja Antarktyczna im. Antoniego B. Dobrowolskiego, położona na obszarze Oazy Bungera na Antarktydzie Wschodniej.

Nie podoba mi się to, że obecnie jest użytkowana tylko ta pierwsza, a także mam zastrzeżenia co do dziwnego usytuowania obu obiektów — nad samym brzegiem morza. Jest to praktyczne ze względu na dojazd i zaopatrzenie, ale nielogiczne i szkodliwe biorąc pod uwagę przyszłe zyski. A o czym mówię? Otóż pod lodami Antarktydy kryją się nieprzebrane bogactwa naturalne, łącznie z platyną, złotem, węglem, ropą naftową i pierwiastkami ziem rzadkich. Jest pewne, że kiedyś — za 50 czy 100 lat ludzkość sięgnie po te zasoby. Mając stacje na brzegu morza, ograniczamy krańcowo ewentualne tereny, które mogłyby nam przypaść po podziale Antarktydy. Dlatego uważam, że powinno się przesunąć stacje w głąb lądu i zbudować jeszcze kilka nowych — chociażby tylko po to, aby na razie zaznaczyć tam naszą obecność i zawiesić polską flagę. Dodam, że USA mają 6 stacji, Rosja — 12, Niemcy — 5, Argentyna — 13, a o połowę od Polski mniejsze ludnościowo Chile ma ich aż 12.

.

33.

Uważam, że Ministerstwo Finansów powinno rozpisać konkurs z wysokimi nagrodami pieniężnymi, które przyznawano by za nadsyłanie pomysłów i rozwiązań wszelako rozumianego oszczędzania. Rozwijam myśl: Polacy zgłaszają swoje pomysły, a specjalna komisja rządowa analizuje je i jeśli są dobre, to od razu wprowadza w życie. To ostatnie jest bardzo ważne. Komisja ta po konsultacji z premierem w trybie nakazowym wprowadza dany pomysł w życie. Po tym wylicza oszczędności, jakie rocznie przyniesie dla gospodarki dane rozwiązanie i stosownie do ich wielkości wypłaca procentowo nagrody pieniężne.

Przykład: obywatel wymyślił, że drukowanie wszelkich dokumentów w urzędach państwowych i samorządowych czcionką Garamond zamiast Times New Roman da oszczędności tuszu rzędu 24%. W związku z tym gospodarka państwa może zaoszczędzić ok. 20 mln zł rocznie. Komisja sprawdza pomysł, oblicza oszczędności i wypłaca np. 10% potencjalnego rocznego zysku, co daje kwotę 2 mln zł. W ten sposób zaoszczędzilibyśmy ogromne kwoty pieniędzy, pobudzilibyśmy inicjatywę i myślenie w narodzie oraz zaczęlibyśmy myśleć i żyć proekologicznie.

.

34.

Powinno się ujednolicić na całym świecie zasady udzielania patentów. Obecnie sytuacja wygląda tak: wynalazek zastrzega się na terenie kraju, w którym mieszka wynalazca i jest on chroniony tylko na obszarze tego kraju. To są dość duże koszty finansowe i cały proces trwa ok. 3 lat. Po otrzymaniu patentu krajowego wynalazek powinno się zastrzec na terenie danej „wiązki” krajów, np. w Europie. To są kolejne wysokie koszty i trwa to ok. 3–6 lat. Po otrzymaniu patentu (np. europejskiego) dobrze byłoby zatwierdzić go jeszcze np. w USA. To są kolejne opłaty i kolejne 3–6 lat. A jeszcze lepiej byłoby wynalazek opatentować w kilku „wiązkach” krajów obejmujących cały świat. Koszty tego są olbrzymie.

Poza tym wszystkie państwa powinny odblokować szuflady w swoich urzędach patentowych i wyciągnąć z nich zalegające tam przełomowe wynalazki. Leżą tam projekty już dawno opracowanych ekologicznych silników i nowych, ekologicznych źródeł energii. Wiele takich innowacji zostało wykupionych przez koncerny energetyczne, które je następnie schowały i szczelnie zamknęły w swoich szafach pancernych. Wszystko po to, aby dalej zarabiać na wydobyciu, transporcie i sprzedaży ropy naftowej, gazu, węgla, na produkcji i sprzedaży paneli słonecznych i elektrowni wiatrowych.

Szerzej o patentach napisałem w rozdziale II, w punkcie 2 pt. „Polska Dolina Krzemowa i Polskie Centrum Wynalazczości”.

.

35.

Uważam, że aby polepszyć zbiór i segregację śmieci, powinno się wprowadzić zasadę ich kupowania. Teraz obowiązuje podejście, że za odbiór odpadów mieszkańcy płacą firmie, która je przejmuje. Ja uważam, że powinno być odwrotnie — to firma odbierająca śmieci powinna kupować je posortowane przez mieszkańców. Następnie posegregowane śmieci powinny być sprzedawane przez firmy wywożące producentom opakowań w celu ich ponownego przetworzenia. Taka polityka zmobilizowałaby ludzi do zbierania śmieci po ulicach i lasach. W ten sposób mogliby sobie dorobić dzieci, emeryci i menele. Przy obecnym układzie klient płaci dwa razy za te same rzeczy. Pierwszy raz za opakowanie, gdy kupuje towar. Drugi raz firmie odbierającej to opakowanie w postaci śmiecia. To jest niesprawiedliwe.

Zastanawiam się również, czy zamiast obciążać huty i elektrownie kosztami za trucie środowiska, nie lepiej byłoby kupować od nich odzyskane odpady, w tym siarkę i dwutlenek węgla, które byłyby pozyskiwane przez odpowiednie filtry? To dopingowałoby zakłady do maksymalnego oczyszczania produkowanych dymów.

.

36.

Obecnie funkcjonujące elektrownie wiatrowe mają śmigła o poziomej osi obrotu. Charakteryzują się niewielką wydajnością energetyczną, wydawaniem niemiłego dla ucha dźwięku, wytwarzaniem infradźwięków zakłócających orientację ludzi, ptaków i owadów oraz stwarzaniem śmiertelnego zagrożenia dla wszystkich latających stworzeń. Na obszarze Polski, gdzie z reguły wiatr wieje słaby, kiedy chce, gdzie chce i w jakim kierunku chce, budowanie turbin wiatrowych jest nieopłacalne. Wyprodukowany przez nie prąd jest droższy niż wytworzony w elektrowni węglowej lub gazowej. Same wieże i łopaty są drogie w produkcji i ze względu na swe rozmiary bardzo trudne w transporcie. Poza tym po zakończeniu eksploatacji niezwykle kosztowny jest ich recykling.

W 2013 roku Polak, Waldemar Piskorz ze wsi Kodeń na Lubelszczyźnie, wynalazł elektrownię wiatrową o osi pionowej, do działania której wystarczy tylko prędkość wiatru na poziomie 0,7 m/s, gdy w tradycyjnej turbinie jest to 3,5 m/s. Jest to prędkość o 70% mniejsza niż wymagana dla obecnie wykorzystywanych turbin wiatrowych. Czyli turbiny są o 70% wydajniejsze, nie emitują szkodliwego hałasu, szkodliwych mikrofal, nie wymagają zgody urzędu lotniczego na jej postawienie, są o wiele niższe i nie powodują śmierci tysięcy ptaków. Znamionową wartość pracy osiągają przy wietrze 6–7 m/s, gdy śmigłowe przy 12 m/s. Kolejną zaletą jest to, że: (…) przy silnym wietrze, rzędu 90 km/h, tradycyjne turbiny wyłączają się, by wiatr nie połamał śmigieł. Pionowe z Kodnia produkują energię nawet przy podmuchach o prędkości powyżej 200 km/h.

Dlaczego o tym wszystkim napisałem? Otóż mimo niezaprzeczalnych zalet polskiego wynalazku, nikt nie zajął się poważnie jego promocją ani produkcją. W Polsce nadal co roku stawia się setki typowych, kosztowych, szkodliwych i mało wydajnych turbin starego typu. Nie zainteresował się nim polski rząd, który niby stawia na odnawialne źródła energii, nie popierają go ani nawet nie zauważają żadne organizacje ekologiczne. Nikogo on nie interesuje. Lobby producentów energii i elektrowni starego typu stłamsiło i unicestwiło ten przełomowy wynalazek.

Dodam, że Grupa PGE zakłada wybudowanie na Bałtyku do 2030 roku Morskiej Farmy Wiatrowej Baltica, realizowanej w dwóch etapach — Baltica 2 i Baltica 3, o łącznej mocy do 2,5 GW. Następnie, po 2030 roku do Grupy dołączy Elektrownia Wiatrowa Baltica 1 o mocy ok. 1 GW. Zgodnie z założeniami Grupa PGE do 2040 roku wybuduje obiekty o łącznej mocy co najmniej 6,5 GW. Będą to setki, jeśli nie tysiące wiatraków postawionych na otwartym morzu. Wszystkie urządzenia Farmy Baltica będą starego typu — z trzema śmigłami o poziomej osi obrotu oraz ze wszystkimi wadami tej konstrukcji. Gdyby zainstalować urządzenia wynalazku Waldemara Piskorza, budowa farmy byłaby wielokrotnie tańsza, a moc elektrowni zwiększyłaby się o 70% i nie wynosiłaby 6,5 GW tylko 11 GW. Byłaby w stanie zaspokoić 30% zapotrzebowania Polski na energię elektryczną.

Grupa Orlen wraz z kanadyjską spółką Northland Power zamierza na Bałtyku wybudować farmę wiatrową Baltic Power. W Świnoujściu na potrzeby tej inwestycji Orlen ma postawić gigantyczny terminal instalacyjny, a w Szczecinie duński koncern Vestas fabrykę do wytworzenia 80 turbin wiatrowych dla tej inwestycji o mocy 15 MW każda i następnych dziesiątek dla kolejnych projektów farm wiatrowych. Podkreślę, że turbiny te będą starego typu o kształcie trzech śmigieł obracających się wokół osi poziomej. Gdyby zastosowano turbinę polskiego projektu, miliardy dolarów zostałyby w kraju, a elektrownie miałyby o 70% większą moc niż te, które planuje się zbudować.

10 października 2022 roku w Danii padł światowy rekord energetyki wiatrowej. Prototypowa turbina SG 14—222 DD firmy Siemens Gamesa wyprodukowała 359 MWh w ciągu jednej doby. To największa moc, jaką kiedykolwiek wytworzyła jedna turbina w czasie 24 godzin. Turbina, mimo że prototypowa, nadal posiada trzy skrzydła obracające się wokół poziomej osi. Jej wyjątkowość polega tylko na pewnej modyfikacji kształtu śmigieł. Tej wielkości turbina projektu Piskorza produkowałaby ok. 50% więcej energii niż ta supernowoczesna w Danii. Ciekawe jest to, jak szybko Duńczycy nagłośnili ten rekord. W dniu jego ustanowienia już wiedziano o tym w Polsce. A Polacy mają rodzimą turbinę już od 10 lat i nikt na świecie nie wie o jej zaletach i rekordach.

.

37.

W 2018 roku w Opolu trójka kolegów: Tomasz Gruszka, Rafał Juszko i Arkadiusz Zemlak założyli start-up Panel Wiatrowy. Zrobili to z myślą o stworzonym przez siebie pierwszym na świecie panelu przypominającym ogrodzenie, który nie tylko produkuje energię elektryczną, ale spełnia także funkcję płotu.

Twórcy zaznaczają, że panel wiatrowy jest neutralny dla klimatu i może świetnie uzupełniać się z zainstalowaną już fotowoltaiką. (…) Na panel wiatrowy składa się system turbin, pozwalający w efektywny sposób wytwarzać energię elektryczną zarówno w terenie miejskim, jak i poza miastem. Panel skutecznie przekształca wiatry niskiej prędkości, dominujące w Europie, na energię. (…) Wynalazek nie wpływa negatywnie na środowisko naturalne. (…) Panel może spełniać nie tylko funkcję turbiny wiatrowej, ale także ogrodzenia posesji, parkingu, strefy przemysłowej lub innego miejsca o niskim współczynniku szorstkości terenu. Może też służyć jako instalacje na mostach i wiaduktach lub ogrodzenie lotniska. Wynalazek można zainstalować także na biurowcach, halach produkcyjnych lub blokach mieszkalnych, (…) „może produkować energię elektryczną także w nocy i w dni pochmurne, a efektywność produkcji wzrasta w okresie zimowym” — czytamy na profilu projektu na Facebooku. (…) Pomysłodawcy zostali docenieni także przez jury konkursu grantowego ING Polska. To jeden z największych konkursów z obszaru transformacji klimatycznej w Polsce. Za swój wynalazek zgarnęli II miejsce i 300 tys. zł.

Mimo otrzymania nagrody, ten genialny wynalazek nie został dostrzeżony w Polsce przez ani jedną firmę, która mogłaby zająć się produkcją urządzenia na skalę masową. Nie zainteresowała się nim także żadna z instytucji rządowych, które mają na celu transformację energetyki z paliwowej na proekologiczną.

.

38.

Każdego roku wydaje się miliardy złotych na działania pomocy społecznej. W roku 2021 było to 4,2 mld zł. Pieniądze są głównie przeznaczane na zapomogi i inne świadczenia pomocowe. Wiele z nich jest marnowane, gdyż wypłaca się je próżniakom, pijakom, menelom, marginesowi społecznemu, Cyganom. Zamiast zmusić fizycznie sprawnych ludzi do podjęcia pracy, daje im się te pieniądze za darmo. Po weryfikacji zasadności przyznawania świadczeń, oszczędności wyniosłyby ok. 2 mld zł rocznie.

.

39.

Jest w Polsce kilkadziesiąt zawodów, które nadal mają przywileje emerytalne. Są to np. górnicy, sędziowie, prokuratorzy, służby mundurowe w tym wojsko. Pewne uprawnienia mają również kolejarze. Jestem zdania, że powinno się zlikwidować wszystkie przywileje zawodowe, w tym i emerytalne. Według mojej koncepcji, którą przedstawiłem w swojej wcześniejszej książce pt. Moja Polska — każdy sobie zbiera sam na emeryturę i przechodzi na nią w dowolnym wieku, według własnego widzimisię. Oszczędności z likwidacji przywilejów emerytalnych wyniosłyby kolejne miliardy złotych rocznie dla budżetu państwa.

.

40.

W wielu miastach funkcjonują jeszcze tramwaje. Ja uważam, że powinno się zlikwidować wszystkie linie tramwajowe i przerobić je na linie trolejbusowe.

Do napędu trolejbusów jest potrzebna tylko trakcja elektryczna, a one same poruszają się po jezdni udostępnionej wszystkim użytkownikom drogi. Są ciche w działaniu. Do napędu tramwajów jest potrzebna trakcja elektryczna, ponadto niezbędne są specjalne, kosztowne w budowie i konserwacji tory, które zajmują szeroki pas jezdni, a z którego często nie mogą korzystać inni użytkownicy drogi. Pojazdy te bardzo hałasują. Po przejściu na trolejbusy można w części wykorzystać trakcję elektryczną po tramwajach, zaś rozbiórka torów przyniosłaby ogromne ilości złomu stalowego, drewna i betonu.

Obecnie na całym Śląsku są remontowane linie tramwajowe. Zrywa się wszystko — tory, podkłady łącznie z podłożem i kładzie całkiem nowe. Czy nie byłoby rozsądniej i wielokrotnej taniej powyrywać same szyny, powstałe otwory zalać asfaltem lub betonem i puścić trolejbusy, które korzystałyby z pozostałej trakcji elektrycznej?

.

41.

Jeszcze 15 lat temu w okresie jesieni zewsząd rozchodził się zapach dymu z palonych łętów, liści, ściętych gałęzi. Zapach ten był nieodłącznym elementem jesieni, tak jak zbiór jabłek czy wykopki ziemniaków. Wszystko to przypominało o zbliżającej się białej, mroźnej zimie. W tym wszystkim było coś romantycznego i nieuchwytnego. Obecnie już tak nie jest. Ustawa z dnia 14 grudnia 2012 roku o odpadach wprowadziła obowiązek segregacji odpadów zielonych i jednocześnie zakazała spalania pozostałości roślinnych: liści, gałęzi, łętów i innych, które nie podlegają segregacji.

Ja uważam to za kolejny absurd, spowodowany działaniem niby-ekologów, który jak najszybciej powinien zostać zlikwidowany. Obecnie jest tak, że zielone, posegregowane odpady trzeba samodzielnie dostarczyć do PSZOK-u (Punktu Selektywnej Zbiórki Odpadów Komunalnych) lub wystawić przed posesję zapakowane do worków w terminach określonych przez gminę. Takie plastikowe worki to kolejne niepotrzebnie wydane pieniądze i kolejne śmieci. Po odpady przyjeżdża wielki samochód firmy zbierającej śmieci, który aby je odebrać i zawieźć na wysypisko, spali kilkadziesiąt litrów paliwa. Tu zaznaczę, że z punktu widzenia zanieczyszczenia środowiska — nie ma znaczenia, czy zielone odpady spali się na miejscu, czy zgniją one składowane w specjalnej kompostowni. Ilość pozostawionego śladu węglowego jest identyczna.

A więc, gdybyśmy w Polsce — wzorem starych dobrych czasów — spalali lub kompostowali liście i gałęzie na działce, to zaoszczędzilibyśmy na kosztach zakupu worków nylonowych, na późniejszej ich utylizacji, na kosztach dodatkowej pracy śmieciarzy i na spalaniu niepotrzebnych milionów litrów paliwa przez śmieciarki, czyli ślad węglowy byłby dużo, dużo mniejszy niż przy zakazie utylizacji na miejscu. Więc co jest finansowo korzystniejsze, bardziej logiczne i proekologiczne?

Dodam, że w 2021 roku zebrano w Polsce łącznie ok. 1 mln ton odpadów zielonych z działek i ogródków przydomowych. Przyjmując, że przeciętna śmieciarka do odpadów BIO zabiera maksymalnie 15 m3 bioodpadów o wadze około 1,5 tony, to ogółem daje to 667 tys. śmieciarek, a każda pali nawet po 25 litrów paliwa. W sumie w skali kraju może to dać nawet do 16,6 mln litrów niepotrzebnie spalonego paliwa, co przekłada się na ogromne, zbędne koszty, ale także na pokaźne ilości dodatkowego dwutlenku węgla, metanu, amoniaku i podtlenku węgla. Gazy te potęgują powstawanie zjawiska cieplarnianego w atmosferze.

Przypomnę też sprawę futer. Futra i kożuchy naturalne są bardzo zwalczane przez ekologów. Jednak po wyrzuceniu na wysypisko rozkładają się ok. 1 roku — po prostu zjedzą je robaki, bakterie i grzyby. Futra i kożuchy sztuczne będą się rozkładać nawet i 1000 lat. Więc, które futra są bardziej ekologiczne — naturalne czy sztuczne?

Powyżej wymieniłem tylko dwa paradoksalne działania niby-ekologów, które nie pomagają przyrodzie, a wręcz jej wybitnie szkodzą. Między innymi dlatego jestem za likwidacją tych organizacji.

.

42.

Zastanawia mnie powszechny paradoks: najpierw człowiek wydaje dużo pieniędzy, aby dobrze i dużo jeść, a następnie opłaca koszty pozbycia się zbędnych kalorii. Uzyskaną nadwyżkę energetyczną, zamiast spalić w konkretnej, pożytecznej pracy, próbuje się zniwelować na wszelkie inne sposoby, nie robiąc nic pożytecznego np. zażywając środki chemiczne, które przyspieszają metabolizm, jedząc preparaty, które ograniczają wchłanianie kalorii z pożywienia czy też poprzez nieefektywną pracę, wykonywaną podczas ćwiczeń na siłowni lub w czasie biegów.

Nierozsądne działania powodują potrójną szkodę: ponoszenie dużych kosztów na zakup jedzenia, ponoszenie dużych kosztów na pozbycie się zbędnych kalorii, marnowanie energii ze zgromadzonych kalorii. Recepta — powinno się jeść tylko tyle kalorii, ile potrzeba i spalać je podczas efektywnej, pożytecznej pracy fizycznej lub umysłowej.

.

43.

Nikt sobie nie zdaje sprawy, jak ogromne koszty powoduje tzw. RODO. Banki, instytucje państwowe i w ogóle wszelkie firmy przy niemal każdym dokumencie przesyłanym klientowi, a w których są jakiekolwiek jego dane, muszą dołączać wielostronicowe informacje o przechowywaniu i udostępnianiu danych osobowych. Jest to tylko realizacja bzdurnych formalności, gdyż tak naprawdę nikt tych kartek nie czyta. W samej Polsce co roku idzie na to papier z drewna z tysięcy hektarów lasu i setki ton tuszu drukarskiego. Koszty wynoszą wiele miliardów złotych, rok w rok bezpowrotnie marnowanych. A wystarczyłoby tylko zakazać działania parabanków, udzielających pożyczek przez internet i telefon oraz wprowadzenie kilkunastu lat obozu pracy i konfiskatę mienia w całości lub nawet kary śmierci za podszywanie się pod inną osobę.

.

44.

Podobny absurd do powyższego dotyczy obowiązku podawania określonej formułki przy reklamie leków. Brzmi ona: Przed użyciem zapoznaj się z treścią ulotki dołączonej do opakowania bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż każdy lek niewłaściwie stosowany zagraża Twojemu życiu lub zdrowiu. Bzura polega na tym, że codzienny zalew tej treści spowodował, że na czas jej brzmienia człowiek automatycznie wyłącza swój słuch. Przy tym to zdanie jest z reguły mówione tak szybko, że trudno je zrozumieć. Poza tym normalny człowiek czuje się potraktowany jak przygłup, którego bez przerwy trzeba pouczać o sposobie zażywania leków. Te kilkanaście sekund zmarnowanego czasu reklamy za każdym razem kosztują reklamodawcę dziesiątki tysięcy złotych. A więc obowiązek podawania tej formułki jest bez sensu i przynosi tylko same straty.

.

45.

Od roku 1953 roku w Tarnobrzegu zaczęto tworzyć Tarnobrzeskie Zagłębie Siarkowe. Z czasem stało się ono światowym centrum wydobycia i przetwarzania siarki — największym tego typu obiektem na świecie. W tamtejszych kopalniach wydobywano 4,5 mln ton surowca w ciągu roku, gdy na całym świecie było to ogółem 10 mln ton rocznie. Tak było do lat 90., gdy wyrobiska dwóch największych kopalń odkrywkowych siarki po prostu zalano wodą z Wisły i w 2009 roku powstało w ich miejscu Jezioro Tarnobrzeskie. Ma powierzchnię 560 ha i głębokość 110 m. Po samej kopalni pozostało tylko muzeum. Tak zmarnowano ogromny zakład, przynoszący dochody dla państwa i zatrudniający 16 tys. pracowników.

.

46.

W Kielcach za kwotę ponad 240 mln zł buduje się Świętokrzyski Kampus Laboratoryjny Głównego Urzędu Miar. Mają tam się znajdować: Laboratorium Wsparcia Przemysłu, Laboratorium Termometrii, Laboratorium Akustyki, Laboratorium Czasu i Częstotliwości. Na stronie GUM napisano bełkotliwą nowomową naukową: Nowe laboratoria metrologiczne usprawnią procesy badawczo-rozwojowe w zakresie ustalania jednolitości miar, przy uwzględnieniu wymaganej dokładności pomiarów wielkości fizycznych. Zaplanowany do realizacji projekt umożliwi również dokonanie jakościowej zmiany w funkcjonowaniu jednostek badawczych na rzecz dynamicznej interakcji z przemysłem i nauką. Działalność kampusu laboratoryjnego i jego interakcja z nauką i gospodarką doprowadzi do aktywnej współpracy instytucji naukowych, związanej z wymianą myśli technologicznej w zakresie innowacyjnych metod pomiaru i rozwoju najnowszych technologii.

Nie jestem specjalistą z dziedziny metrologii, ale na mój rozum wzorce miar zostały już dawno ustalone, teraz tylko trzeba dbać o to, aby wszędzie je stosowano. Doskonale udawało się to Głównemu Urzędowi Miar i podlegającym mu aż 10 Okręgowym Urzędom Miar w całej Polsce bez tego nowego kampusu w Kielcach. Uważam, że zasadność budowy i utrzymania tej inwestycji powinna być dokładnie wyjaśniona. Tu nie chodzi tylko o przeszło 240 mln zł przeznaczonych na budowę, ale także o kolejne kilkanaście milionów, które co roku będzie kosztowało utrzymanie tej instytucji.

.

47.

W niemal wszystkich miastach Polski występuje plaga gołębi, które mnożą się na potęgę, brudzą i wszystko niszczą. Ptaki te są nosicielami bakterii, wirusów, zarazków. Roznoszą też przeróżne insekty, np. tzw. miękkie kleszcze, które ze względu na swoją barwę zlewają się z parapetem, ale w nocy przez otwarte okno wchodzą do mieszkania i atakują człowieka. Szczególnie groźny dla ludzi jest pasożyt obrzeżek gołębi (kleszcz gołębi), który może wywołać wysypkę, świąd, porażenie kleszczowe, a nawet boreliozę. W ich odchodach gnieżdżą się pasożyty i ich larwy. Liczebność gołębi jest bardzo wysoka — szacuje się, że np. we Wrocławiu żyje ok. 80 tys. tych ptaków, natomiast w Warszawie ta liczba może sięgać nawet 120 tys. osobników. Władze miast boją się przedsiębrać jakieś zdecydowane środki, aby nie narazić się organizacjom niby-ekologów. Często stosują różnego rodzaju odstraszacze dźwiękowe, jak np. głos sokoła czy orła. Efektem tego jest to, że gołębie przenoszą się z jednego miejsca na drugie, ale później wracają. Sami mieszkańcy, broniąc się przed tą plagą, instalują na balkonach fałszywe kruki, sowy, sztuczne węże, plastikowe butelki, reklamówki czy wiatraczki. Metody te są nieskuteczne, a poza tym nie ograniczają liczby ptaków. Żeby było ciekawiej — w Polsce gołębie są objęte ścisłą ochroną gatunkową, więc nie wolno ich zabijać.

A przecież wystarczy podejść do tego problemu z innej strony. Jako dziecko mieszkałem na wsi i mój brat hodował gołębie, które czasami jadaliśmy. Najwartościowsze i najsmaczniejsze były rosoły z tych ptaków. Dlaczego więc nie można by tych miejskich gołębi wyłapać, a ich mięso przeznaczyć na sprzedaż lub przekazać do stołówek dla ubogich? Podobnie można zrobić z plagami kawek, wron czy szpaków. Wszystkie one to niewykorzystywane do tej pory źródło cennego białka. Trzeba tylko zmienić absurdalne przepisy i sposób myślenia niektórych ludzi.

.

48.

Tutaj mała odskocznia od głównego tematu tego punktu. W Polsce od lat na wsi występuje plaga żmii zygzakowatej. Zwierząt jest tak dużo i czują się one tak bardzo niezagrożone, że często można je spotkać nawet w centrach wiosek i w parkach nawet sporych miast. Chłopi tłuką je na potęgę, jednak trzeba przypomnieć, że mimo takiej ekspansji, gad ten nadal jest pod ochroną. Czyli jeśli złośliwy rolnik zawiadomi policję, że sąsiad, do którego ma uraz, zabił żmiję, to tamten może mieć postawione zarzuty karne. Za zabicie zwierzęcia pod ochroną grozi grzywna, a nawet kara więzienia do 2 lat. Co roku w naszym kraju żmije gryzą kilkadziesiąt osób. Uważam, że najwyższy czas, aby znieść ochronę tego gatunku.

.

49.

Polacy są jednym z najbardziej pomysłowych narodów świata. Mają bardzo rozwinięty zmysł praktyczny i wyobraźnię twórczą, dlatego są cenionymi na świecie pracownikami. Polak, gdy nie ma narzędzia do wykonania określonej pracy, to sam sobie je wykona. Niemiec czy Francuz czekają aż mu to narzędzie dostarczą. Mimo takiej opinii, o wielu epokowych odkryciach naukowych i wynalazkach dokonanych przez Polaków nie mówi się wcale lub też po prostu nie wspomina się, że ich odkrywcami byli nasi rodacy. Kilka przykładów polskiej pomysłowości — tylko u nas prości chłopi wpadli na pomysł, aby kosy służące do koszenia zboża oprawić na sztorc i zrobić z nich bardzo skuteczną broń. Tylko w Polsce prości chłopi na wsi w latach 70. i 80. XX wieku własnoręcznie wyprodukowali 250 tys. ciągników rolniczych, tzw. SAM-ów. Jest to ewenement niespotykany nigdzie na świecie. To Polak wymyślił rodzaj turbiny wiatrowej, która jest tak wydajna, że produkuje prąd z najmniejszego podmuchu powietrza, nawet ze zwykłego przeciągu, który powstaje w mieszkaniu po otwarciu dwóch okien. To w Polsce zaczęto uprawiać na masową skalę roślinę o nazwie lnianka, z której produkuje się pełnowartościowy olej napędowy do silników. Do niedawna, gdy olej rzepakowy był dużo tańszy od oleju napędowego, wielu polskich rolników lało go do baków ciągników i na nim jeździło.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 39.38
drukowana A5
za 86.64