1. Źródło
Wczesnym popołudniem ktoś zadzwonił do drzwi. Z ostatniego pokoju wybiegł mały chłopczyk, który — mimo ciągłych zakazów całej rodziny — uwielbiał otwierać każdemu, kto tylko dotknął magicznego przycisku. Babcia jednak była pierwsza, ku wielkiemu niezadowoleniu malca.
— Cóż za niespodzianka! — Klasnęła w dłonie po otwarciu drzwi. — Dlaczego mama nie dała znać, wyszlibyśmy na stację! Proszę, proszę bardzo…
Wzięła pękatą, skórzaną torbę i wprowadziła starszą panią do mieszkania. Uścisnęły się serdecznie, nie zapominając jednak o dostojności, która obowiązywała szlachetnie urodzonych, nawet, jeśli już dawno pozostali bez grosza. W drzwiach pokoju, z którego przed chwilą wybiegł chłopczyk, ukazała się głowa młodej, pulchnej kobiety.
— Heniuś, kto przyszedł?
Malec rozłożył rączki.
— Nie wiem, jakaś okropnie stara pani. Ale może babcia wie, bo mówiła do niej mama.
Twarz kobiety rozjaśniła się uśmiechem.
— Babcia! Dzień dobry, jak to miło, że nas babcia zaszczyca swoją obecnością, sama taki szmat drogi — miała lwowski akcent, który bardzo trudno było ukryć, mimo usilnych starań. — Pewnie zmęczona, tyle godzin w drodze.
— To prawda, ze Szczecina do Bytomia trzeba przejechać całą Polskę. A gdzie macie panów?
— Henryk jest w kiosku, a Cyruś na delegacji, w Warszawie. Będziemy same baby!
— O, co to, to nie, ja nie jestem babą! — Oburzył się mały Heniuś, który najwyraźniej nie tylko swoje imię odziedziczył po dziadku, ale także impulsywny charakter.
— Masz rację, mały rycerzu, ty przecież jesteś mężczyzną. No, chodź, przywitaj się ze swoją prababcią.
Staruszka wyciągnęła rękę, ale Heniuś swoje łapki szybko schował za plecy.
— Nie jestem rycerzem, tylko strażakiem. Rycerze już dawno umarli, nie wiesz o tym?
Odwrócił się i pobiegł do ostatniego pokoju, najwyraźniej niezbyt zachwycony kimś, kto nazywał siebie jego prababcią i był jakiś taki… stary i napuszony. Staruszka roześmiała się jednak i skierowała kroki w stronę łazienki.
— Ech, dzieci, dzieci… z nimi tylko uciecha i kłopoty. Muszę się trochę odświeżyć, zanim zobaczę to małe cudo, moją pierwszą prawnuczkę.
Zamknęła za sobą drzwi, a mama i babcia Heniusia zaczęły przygotowania na przyjęcie dostojnego gościa: jedna w pokoju, druga w kuchni. Woda zagotowała się szybko, obiad właściwie był gotowy do podania, bo „siedział” w nagrzanym piekarniku. Kiedy więc staruszka wyszła z łazienki, wszystko stało na elegancko przygotowanym stole w gościnnym pokoju.
— Nie, najpierw muszę zobaczyć małą. A tu masz, Marysiu, taki drobiazg dla niej.
— Dziękuję… naprawdę, nie trzeba było…
— Dobrze, dobrze, prowadź mnie do niej. Jak ją nazwaliście?
— Haneczka. Proszę, to tam, śpi w łóżeczku.
Poszły do ostatniego pokoju, w którym oprócz oczekiwanego niemowlęcia, bawił się Heniuś, pod troskliwym okiem niedużej, garbatej kobiety, która mogła mieć jakieś czterdzieści lat.
— Iza, dzień dobry, myślałam, że cię nie ma.
— Pilnuję dzieci.
Przywitały się i wreszcie nadszedł oczekiwany moment: starsza pani ujrzała śpiące maleństwo, które — jak się okazało — było głównym celem jej wyprawy. Zawinięta w becik spała słodko, nie zdradzając najmniejszego zainteresowania rzeczywistością.
— Ależ słodka! — Prababcia ze szlachecką dumą patrzyła na Hanię. — Kiedy to dokładnie nas uszczęśliwiła swoim przyjściem na świat?
— Dzisiaj ma akurat dwa miesiące i dwa dni, bo urodziła się dwudziestego siódmego czerwca.
— Dwa miesiące i dwa dni! To już pannica.
Główka, raczej łysawa, poruszyła się lekko na beciku, a zaciśnięta piąstka przejechała po zamkniętych oczkach.
— Budzi się, budzi! Nie… tylko zmienia pozycję. No, śpij sobie, śpij, później przyjdę, jak się wyśpisz, kruszynko ty moja…
Najstarszy prawnuczek podszedł bliżej i pociągnął staruszkę za spódnicę.
— Dlaczego nie powiesz, że ja jestem słodki? Przecież też tak potrafię.
Położył się na tapczanie, ułożył piąstki wokół głowy i zamknął oczy.
— Widzisz? To żadna sztuka. A ona nawet nie umie mówić, tylko wrzeszczy, kiedy nasika do pieluch.
Starsza pani podeszła do chłopca.
— Ty zawsze będziesz pierwszy, mój strażaku, wiesz o tym dobrze. A twoja siostrzyczka jest słodka, bo to takie maleństwo… Gdybyś jednak chciał mnie ukochać, to może w mojej torbie znalazłaby się jakaś dla ciebie niespodzianka.
— Naprawdę? — Buzia mu pojaśniała.
— Spróbuj, przekonaj się sam.
Malec już nie czekał. Wyciągnął łapki i objął mocno szyję staruszki, całując ją w policzek tak serdecznie, że aż zwilgotniały jej oczy.
— A gdzie masz torbę?
— W gościnnym pokoju, chodźmy do niej.
Wzięła go za rączkę i wszyscy wyszli z pokoju.
— Heniuś jest zazdrosny, co? — Szepnęła do ucha Marysi.
— Tak, bardzo, jednak sześć lat był sam. Ale cóż zrobić… Jola nam umarła, więc trochę baliśmy się znowu ryzykować. A Hania też była słaba, straszyli nas, że nie przeżyje, teraz jest na szczęście wszystko w porządku.
Magiczna torba rzeczywiście zawierała niespodziankę: wspaniały, błyszczący wóz strażacki z rozsuwaną drabinką! Heniusiowi serce zamarło w piersiach.
— O! — Zdołał wykrztusić, jakby niezbyt wierzył, że to naprawdę dla niego.
— Podoba ci się?
— Tak… Skąd wiedziałaś, że o takim marzyłem?
— Widzisz, smyku, kochające prababcie wiedzą czasem takie rzeczy.
— Podziękuj, Heniuś.
— Dziękuję… — znów uściskał staruszkę, a potem świat się do niego uśmiechnął, bo długi przedpokój i duże pokoje wspaniale wprost pasowały do zabawy w pożar.
— Czy Heniuś chodzi do przedszkola? — Spytała staruszka już zza stołu, kiedy córka nalewała jej zupę na talerz, synowa córki przyniosła herbatę, a siostra zięcia zabrała do szafki w przedpokoju wypakowane przed chwilą buty gościa.
— Nie, próbowaliśmy parę razy, ale za nic na świecie nie chciał tam zostać. Mama i ciotka opiekowały się nim, kiedy ja byłam w pracy — Marysia usiadła obok babci. — Jest trochę niesforny… Kilka tygodni temu rozpalił ognisko w pokoju ciotki, bo chciał być prawdziwym strażakiem i ugasić prawdziwy ogień. Cóż, był sam, rozpieściliśmy go, to nasza wina.
— A kiedy Marysia była w szpitalu z Hanią — babcia Joasia podała matce sos — poszedł sobie, tak całkiem zwyczajnie, z kolegami na ryby, wie mama — do parku, nad staw. Henryk z Izą szukali go po całym Bytomiu. W końcu znaleźli smyka i Iza z radości się popłakała. Wie mama, co jej powiedział?
— No, co takiego?
— Ciotka, czego płaczesz, przecież jeszcze się nie utopiłem!
— A to ci łobuziak, no, no… Wszystkie dzieci są takie, wyrośnie z tego. To mądry chłopak, będzie się uczył, wyjdzie na ludzi.
Prababcia Głowinkowska, dostojnie wyprostowana, jadła drobnymi kęsami; Marysia zawsze podziwiała te szlacheckie nawyki teściowej i jej matki, ale trochę śmiała się z nich w duchu. Sama pochodziła z biednej rodziny i nauczono ją wprawdzie podstawowych zasad kultury, ale wszelkiego rodzaju konwenanse uważano w jej środowisku za stratę czasu i głupotę nudzących się bogaczy. A Głowinkowscy i Michalscy (rodzina teścia) wywodzili się z rodów szlacheckich, a co za tym idzie, charakteryzowała ich duma, przekora i niewątpliwy talent do trwonienia pieniędzy. Wszystkie majątki przegrywali w karty lub zamieniali na inne uciechy tego życia. Mieli niebywale ciekawą historię…
Heniuś zawył przeraźliwie w pokoju ciotki Izy i zaraz został przez nią ofuknięty.
— Cicho, nie krzycz tak, bo zbudzisz Hanię.
Wobec takiego podejścia do sprawy Heniuś zawył jeszcze głośniej.
— To nie ja, tylko straż pożarna.
Zgodnie z przewidywaniami ciotki, z ostatniego pokoju dobiegł głos płaczącego niemowlęcia.
— Jesteś niegrzeczny, nie będę cię kochać. Pójdę do niej — zwróciła się do Marysi, która ukazała się w progu pokoju gościnnego.
— To nie kochaj — Heniuś wzruszył ramionami i wyjąc jeszcze głośniej, podążył na czworakach do gościnnego pokoju, pchając jedną rączką swoją nową zabawkę.
— Dlaczego chciałeś obudzić siostrzyczkę? Czyżbyś jej nie kochał?
Wzruszył ramionami i wjechał pod stół.
— To po co się obudziła? Przecież jej nie kazałem.
Prababcia zajrzała pod stół.
— Każdy by się obudził przy takim wrzasku.
— A ona wrzeszczy w nocy i ja też się budzę. Potem już mi się nie chce spać, a mama nie pozwala mi brać zabawek. To niech ona nie śpi w dzień, może w nocy będzie cicho.
Prababcia pokiwała głową. Argument, zaiste, trudny do odrzucenia!
— Heniuś, ale ona jest jeszcze taka malutka… nie rozumie, że może komuś przeszkadzać jej płacz. W ten sposób przypomina o swoich potrzebach: głodzie, mokrych pieluszkach, ugniatającej koszulce. A ty już jesteś duży, musisz pomagać mamusi ją wychowywać — jako mężczyzna i starszy brat — a nie jeszcze przeszkadzać.
Weszła ciotka Iza z dzieckiem na rękach.
— Przewinęłam ją, ale chyba jest głodna, bo ssie piąstkę.
Marysia wzięła maleństwo i usiadła na fotelu.
— Pozwoli babcia?
— Ależ oczywiście, bardzo proszę, z przyjemnością popatrzę.
Podeszła do nich. Hania otworzyła szarozielone oczka i spojrzała przez chwilę na nią, potem jednak otworzyła coś innego, wrzeszcząc niemiłosiernie.
— No, już, już, masz skarbie, jedz… — Marysia wsunęła brodawkę w usta córeczki i natychmiast zapanowała cisza, przerywana tylko głośnym przełykaniem maminego mleka.
— Cieszę się bardzo, że macie tę parkę, Cyruś jest moim najstarszym wnukiem, zawsze chciałam dla niego jak najlepiej.
Prababcia usiadła na drugim fotelu i z przyjemnością patrzyła na scenę karmienia. Sama wychowała dziewięcioro dzieci (Joasia była pierwsza), ale żadnego z nich nie karmiła, od tego były mamki. Nadmiar obowiązków przy organizowaniu rautów i przyjmowaniu gości pochłaniał tyle czasu, że z dziećmi przebywała bardzo krótko, najwyżej godzinę dziennie. Starsze towarzyszyły im jeszcze przy stole, ale maluchy przebywały cały czas pod opieką nianiek.
Powiodła wzrokiem po pokoju. Mój Boże… Gdzież te wszystkie luksusowe sprzęty, którymi wypełniona była jej młodość i lata późniejsze, aż do wojny… Splotła dłonie na brzuchu i obracała kciukami raz w jedną, raz w drugą stronę. Siwa głowa lekko opadała na piersi, ale uniosła ją znów. Mieszkanie mają duże… Pokój gościnny posiada wszystko, co mu potrzebne: duże okno, osłonięte nicianą firanką, wyszydełkowaną przez Joasię (która zresztą nie rozstawała się z szydełkiem), zawieszona na ozdobnym drewnianym karniszu; w przeciwległym rogu duży piec z zielonych kafli; na środku okrągły stół, nakryty Joasinym obrusem, z sześcioma wyściełanymi krzesłami; kredens oszklony i etażerka z różnego rodzaju kurzołapami, tj. porcelanowymi figurkami, szklanymi zwierzątkami i zdjęciami w skórzanych ramkach. Rozkładana amerykanka z bordowego pluszu, dwa duże fotele i mały stolik dopełniały reszty. Wszędzie pełno szydełkowych serwetek, wykrochmalonych na sztywno. Drewniana podłoga wylakierowana na bordowo pachniała pastą i czystością. Gdzie tym sprzętom jednak do tamtych, ze Strzemieszyc czy choćby Wólki Zabłockiej… Głowa opadła już swobodnie, drzemka była konieczna do dalszego funkcjonowania.
Babcia Joasia z ciotką Izą pozbierały ze stołu i w kuchni zmywały naczynia. Marysia karmiła Hanię, a niesforny syn stał obok z wozem strażackim w opuszczonej łapce i niesamowicie smutnym wzrokiem. Wyciągnęła do niego rękę.
— Chodź tu, skarbie, przytul się do mamusi.
— Przecież trzymasz Hanię.
— Starczy miejsca i dla ciebie.
Podszedł powoli i z lekką obawą przytulił się do mamy. Pocałowała jasne włoski.
— Czy chcesz potrzymać ją razem ze mną?
— A mogę? — Oczka mu pojaśniały.
— Oczywiście.
Wypuścił swój skarb i objął ostrożnie koronkowy becik.
— Jaka ona jest śmieszna. Dlaczego ciągle jeszcze nie ma zębów? Czy ja też tak piłem mleko od ciebie?
— Tak, piłeś, ale krótko, bo miałeś chore uszka i nie chciałeś ssać. Ząbki rosną dzieciom później, jeszcze kilka miesięcy będzie taka śmieszna.
— Wiesz, to nawet dobrze, bo mogłaby cię pogryźć, nie?
— Uhm…
Hania zasnęła przy piersi, więc po cichutku wstali, aby zanieść ją do łóżeczka i zostawić prababcię samą na jej codzienną, poobiednią drzemkę…
Dwie godziny później w kuchni trwały przygotowania do kąpieli maleństwa, a uśmiechnięty Heniuś z rozkosznymi dołeczkami w policzkach, siedział na kolanach starszej pani i wszystko wskazywało na to, że między nestorką rodu a jej najstarszym prawnukiem zapanowała pełna komitywa.
— Jak ja właściwie mam do ciebie mówić? Bo prababcia to śmiesznie.
— Wystarczy babciu.
— Ale babcia to przecież Joasia, no i ta druga, Kasia, z Chrobrego.
— I w Ząbkowicach też masz prababcię, Michalską, prawda?
— No… ale ona nie przyjechała zobaczyć Hanię.
— Może jeszcze przyjedzie. Masz więc dwie babcie i dwie prababcie, ale wszystkie możesz nazywać jednakowo.
— O, rety… wiesz, od tych ciotek, babciów i innych ludzi kręci mi się w głowie. Dlaczego jest ich tak dużo?
— Bo nasza rodzina jest bardzo liczna, a poza tym twoi rodzice mają wielu znajomych, do których też mówisz ciociu i wujku, prawda?
— No…
— Heniuś, mówi się tak, a nie no — babcia Joasia akurat wyszła do przedpokoju.
— Tak. Opowiedz mi jakąś bajkę!
— Bajkę? A wiesz, przywiozłam aparat fotograficzny i jak mama wykąpie Hanię, zrobię wam zdjęcie.
— E, tam… tata robi nam co chwilę zdjęcia, potem zamyka się w ciemnym pokoju, a potem ręce mu się marszczą i gubi skórę. Wolę bajkę!
Babcia Głowinkowska westchnęła głęboko, najwyraźniej tego akurat nie potrafiła. Przytuliła malca do siebie i odwróciła głowę w stronę okna.
— Bajkę…
Heniuś podążył oczkami za jej wzrokiem.
— Widzisz, smyku, na dworze zaczyna już szarzeć, za chwilę będzie całkiem ciemno. Czy u was, przez to brudne, bytomskie powietrze, widać niebo nocą?
— Pewnie, że widać.
— A co tam jest na tym niebie?
— Przeważnie chmury.
— A jak chmur nie ma?
— No to gwiazdy.
— Właśnie! Gwiazdy… Duże, mniejsze i całkiem malutkie; bardzo jasne i takie bledsze, ledwo widoczne. W różny sposób poukładane. Widziałeś kiedyś Wielki Wóz?
— No… Tak. Tata mi pokazywał. Ale sam nie potrafię go znaleźć. I w Planetarium widziałem.
— Gdzie?
— No, w Planetarium, to jest taka wielka kula w Parku Kultury i tam się leży na fotelach i ogląda nocne niebo. W Chorzowie, wiesz?
— Ach, tak… A wiesz o tym, że każdy człowiek ma swoją gwiazdę?
— Ja nie mam.
— Masz, skarbie, masz.
— Gdzie? Jeszcze jej nie widziałem.
— Tam, na niebie.
— E… ja bym chciał mieć ją tu, w domu.
— Ale gwiazdy najlepiej czują się na niebie, tutaj byłoby jej smutno, bo musiałaby zostawić wszystkie swoje siostry i braci, których bardzo kocha. Tęskniłaby za nimi.
— A skąd mam wiedzieć, że ja też mam swoją gwiazdę?
— Bo widzisz, to jest tak: gwiazdy rodzą się, świecą jakiś czas, potem umierają, zupełnie jak ludzie. I kiedy rodzi się nowy człowiek, w tym samym czasie na niebie zaczyna świecić nowa gwiazda, która będzie towarzyszyć temu człowiekowi przez całe jego życie. A później, po iluś tam latach, człowiek umiera i gwiazda wraz z nim, opuszczając swoją rodzinę i przenosząc się w nicość. Czy widziałeś kiedyś spadające gwiazdy?
— Nie.
— Na pewno jeszcze zobaczysz. A wtedy pomyśl sobie, że wraz ze spadającą gwiazdą znikło w tym momencie jakieś życie ludzkie.
— A jeśli to będzie moja gwiazda?
— Na pewno nie, nikt nie może zobaczyć swojej spadającej gwiazdy, bo jego oczy w tym momencie już nic nie widzą.
— Babciu, to bajka, prawda?
— Może tak, może nie, któż to może wiedzieć?
— Będę szukał swojej gwiazdy, chciałbym ją poznać.
— Próbuj, a nuż ci się uda. Chodźmy do kuchni, bo — zdaje się — kąpiel gotowa.
Heniuś zeskoczył z babcinych kolan i patrzył ciekawie, jak staruszka usiłowała wydostać się z głębokiego fotela. Chciało mu się śmiać, bo okropnie zabawnie wyglądała, kiedy z trudem podnosiła ociężałe siedzenie, opierając się na rękach. Powoli dobrnęła do brzegu i wówczas zwyciężyła własną niemoc, prostując zesztywniałe plecy. Nie roześmiał się jednak, gdzieś tam w głębi serduszka odczuwał, że mógłby tym zrobić przykrość tej dziwnej babci.
W kuchni, przy zamkniętych drzwiach balkonowych, odbywała się już ceremonia kąpania najmłodszej latorośli Michalskich. Po lewej stronie, za piecem, na dużym stole z wysuwaną szufladą, zawierającą dwie duże miednice do zmywania naczyń, leżała już rozebrana Haneczka. Rozglądała się ciekawie i przebierała nóżkami, najwyraźniej kąpielowe zabiegi sprawiały jej dużą przyjemność. Marysia namydliła dobrze drobne ciałko, a potem przeniosła małą do blaszanej wanny, stojącej na dwóch kuchennych krzesłach między stołem a dużym kredensem. To dopiero była uciecha!
— Babciu, wiesz, ona miała złamaną kość, tu, na ramieniu — Heniuś pokazał palcem swój prawy obojczyk, a potem wpakował obie łapki do wody, delikatnie ochlapując nogi dziecka. — Ale teraz już nic nie widać, prawda? — Oparł usta o brzeg wanny i dalej pluskał.
— Po zdjęciu bandaży cała była w pęcherzach — ciotka Iza przyszykowała suchy ręcznik, oliwkę i ubranka.
— Strasznie się upłakałam nad nią — Marysia wyjęła Hanię z wody i zawinęła w duży ręcznik — kiedy musiałam przebijać i dezynfekować te pęcherze. O, tu jeszcze ma ślad, tu też — wskazywała palcem. — Ale już jest dobrze.
Hania, wystrojona w niebieski kaftanik z koronkową kryzką i biało-niebieskie śpiochy, zawinięta w ciepły kocyk, znalazła schronienie w troskliwych ramionach ciotki Izy, która zaniosła maleństwo do ostatniego pokoju. Prababcia, zabrawszy ze sobą Henia i aparat fotograficzny, podążyła za nimi.
— Połóż Hanię na tapczan, dobrze? Chcę im zrobić zdjęcie. Heniuś, połóż się koło siostrzyczki.
Otworzyła klapkę aparatu i wyciągnęła obiektyw, umieszczony na końcu skórzanej harmonijki. Zapaliła jakąś strasznie jasną lampkę, która dokładnie oświetliła rodzeństwo i sprawdzała ostrość. Hania, oparta o poduszkę z falbankami, ssała piąstkę; Heniuś, przyklejony do ściany, patrzył z ciekawością na siostrę. Moment był wspaniały i prababcia wykorzystała go natychmiast.
— Dziękuję! — Zgasiła lampkę i poskładała sprzęt.
— Heniuś, woda czeka! — Zawołała Marysia z łazienki.
— Teraz ja idę się kąpać, pójdziesz popatrzyć?
— Tak, skarbie, tak, tylko zaniosę aparat do torby.
Późnym wieczorem, kiedy dzieci już spały, w pokoju gościnnym świeciły się wszystkie światła. Ciotka Iza cerowała rajstopy Heniusia, dziadek Henryk liczył coś zawzięcie przy małym stoliku, a pozostałe panie grały w Canastę. Zawsze, ilekroć przyjeżdżała babcia Głowinkowska, seanse Canasty przeciągały się do późnych godzin nocnych. Cichutko grało radio, śmieszna skrzynia olbrzymich rozmiarów, która stała na jeszcze większym pudle z półokrągłym przodem. To najnowszy nabytek, adapter Supraphonu, przy którym często bawili się goście Michalskich. Płyt nie brakowało… Duże, ciężkie krążki stały w specjalnie do tego przygotowanych stojakach, poustawianych na etażerce w ostatnim pokoju. Strasznie kusiły Heniusia… Ale obchodził je z daleka, bo do dziś pamiętał ten pas, który tłumaczył mu, że płyt pod żadnym pozorem dotykać nie wolno. A czy to była jego wina, przecież nie miał pojęcia, iż tak łatwo się tłuką…
Zostawmy już dorosłych z ich śmiesznymi problemami. Jest tak piękna noc! Niebo błyszczy od gwiazd, które zdają się odprawiać jakiś rytualny taniec, przelatując deszczem z jednego krańca na drugi. Jak można martwić się pieniędzmi czy rajstopami, albo grać w Canastę, kiedy w sierpniową noc dzieją się tak bajeczne rzeczy za oknem!
Jedna z gwiazd wpuściła promyk do ostatniego pokoju, zatrzymując się przy tapczanie.
— Nie, to dalej.
Następne było łóżko, na którym spał Heniuś.
— Jeszcze kawałek.
Trudno gwiezdnemu promykowi przemykać po zastawionym meblami pokoju! Jest, nareszcie. Łóżeczko, w którym opatulone w becik, spało niemowlę, niewinnie i rozkosznie ruszając od czasu do czasu bródką, jakby ssało. Srebrny promień przejechał delikatnie po jasnym czółku i połaskotał mały nosek.
— Aniu — szeptał — Aniu, obudź się, Aniu…
Maleństwo otworzyło oczka i szara zieleń zalśniła w blasku gwiazdki.
— Dlaczego tak dziwnie mnie nazywasz? Kto ty jesteś? — Mała duszyczka przemawiała wprost z serca, nie używając ust.
— Bo tak właśnie dano nam na imię, gdy urodziłyśmy się dwa miesiące i dwa dni temu: Anna, nie Hanna… Tylko rodzinka będzie cię tak nazywać, niezbyt długo zresztą.
— Kim jesteś? — Uśmiechały się oczka. Jak cudownie świeci to coś, czyż naprawdę można być tak pięknym?
— Ja i ty — to jedno… Jestem twoją gwiazdą. Twoim alter ego we wszechświecie. Urodziłyśmy się razem i razem umrzemy w ziemskim pojęciu.
— Jak cudownie błyszczysz… jest mi dobrze, wspaniale, powiedz, dlaczego tak się czuję?
— Twoja dusza błyszczy jeszcze jaśniej, niż ja, jest o wiele piękniejsza. Musisz dobrze zapamiętać stan dzisiejszej rozkoszy, bo tylko od ciebie będzie zależało, czy kiedykolwiek jeszcze ją odczujesz.
— Czy będziesz mnie często odwiedzać?
— Nie… jeden raz pozwolono mi z tobą się spotkać, potem już tylko będę mogła cię obserwować z daleka. Chcę ci coś powiedzieć.
— Mów. Tak cudownie cię słuchać!
— Będziesz miała bardzo urozmaicone życie. Twoja niezwykła dusza, przepełniona wrażliwością i nadmiarem wyobraźni, będzie wystawiona na wiele prób. Musisz bardzo uważać, aby wśród przeróżnych wydarzeń nie utracić jej niezwykłego piękna, nie stracić tego, co jest najważniejsze: człowieczeństwa. Pamiętaj o tym zawsze, bo nieważne, czy będziesz dostawać baty czy ukłony, nieważne, czy cierpisz niedostatek czy opływać będziesz w zbytki. Najważniejsze, abyś zawsze była człowiekiem.
— Ale cóż to znaczy: być człowiekiem? Przecież nie urodziłam się jako pies, dlaczego więc muszę tak pilnować tego człowieczeństwa?
— Bo tylko jako prawdziwy człowiek istniejesz i istnieć będziesz, żadna sława nie pomoże, jeśli zatraci się człowieczeństwo. A co to jest? Wytłumaczę ci za chwilę. Teraz chcę coś ci zdradzić.
— Jakiś sekret?
— Ogromny… Otóż posłuchaj. Dzisiaj, właśnie w tej chwili, daleko, daleko stąd, urodził się chłopiec. Jego gwiazda jest cząstką mnie, więc w pewnym sensie stanowicie rodzeństwo. Masz, Aniu, gwiezdnego brata. Ale upłynie bardzo dużo czasu, zanim go spotkasz, choć poznasz go wcześniej. Ma czarną skórę, wiesz?
— O, rany…
— Ale ogromnie złotą duszę. Będzie miał ciężkie życie, choć pozna go cały świat i przez pewien czas ten właśnie świat zapragnie nosić go na rękach, obwołując królem. Dostanie od życia wszystko, co wabi i kusi, ale nie otrzyma tego, co najważniejsze: człowieka, który go naprawdę pokocha!
— Dlaczego? Za co taka sroga kara… Ja go pokocham.
— Czy jesteś pewna? To ogromnie trudne.
— Wiem, Ale mimo to pokocham go. Wszak sama powiedziałaś, że jest moim bratem!
— Będzie robił wiele rzeczy, które sfrustrują cię i złamią, nie obiecuj pochopnie.
— Mimo to spróbuję.
— Tylko ty możesz mu pomóc, jeśli tego nie zrobisz, on zginie, jego złota dusza przepadnie wraz z gwiazdą, zamiast zająć jej miejsce. Ratuj ją!
— Czy możesz mi zdradzić jakiś szczegół? Chociaż jego imię… Jak mam go poznać?
— Twoja dusza pozna go na pewno. On i gwiazda dostali na imię Michael…
— Michael…
Po raz pierwszy tej nocy Ania nie postawiła na nogi całego domu. Nikt nie wiedział dlaczego, mama nawet wstawała sprawdzać, czy maleństwo żyje. Skąd mogła bowiem wiedzieć, że przez całą noc promień gwiazdy szeptał swej wybrance sekrety, na których opierało się człowieczeństwo… Skąd mogła wiedzieć, że jej maleńka córeczka myśli już o tym, jak ratować przed zagładą swego dziwnego, gwiezdnego brata… Skąd o tym wszystkim mogła wiedzieć, skoro wolała grać w Canastę, zamiast zachwycać się rozgwieżdżonym niebem i zachłysnąć blaskiem dobrych ludzkich dusz, które już przeniosły się tam, na firmament niebieski, obiecując wieczności, iż zawsze będą ją rozświetlać…
Kalejdoskop życia
W pokoju widać było sprzęty, ale noc ciągle nie chciała ustąpić, blednąc powoli, jakby z ociąganiem. Ania leżała z szeroko otwartymi oczami, próbując uchwycić ten niezauważalny moment, kiedy dzień wreszcie zwycięża i rozpoczyna niepodzielne panowanie. Cóż to byłaby za uciecha, gdyby choć raz mogła zobaczyć owo niezwykłe zjawisko! Ilekroć obudziła się o tej porze, za wszelką cenę usiłowała dokonać czegoś, co przecież dla ludzkiego oka było niemożliwe. Ale ona jeszcze o tym nie wiedziała… Szeroko rozwierała powieki, aby jakieś zaplątane mrugnięcie na zmarnowało całego wysiłku, wierzyła bowiem gorąco, że nadejdzie wreszcie chwila, w której wszystkie jej wysiłki zostaną nagrodzone i zobaczy to, co jeszcze dotąd nie zostało odkryte. Ta wytrwałość była godna podziwu, bo choć zbierało jej się na płacz niemal po każdej nieudanej próbie, stale zaczynała od nowa, niczym niezmordowany Syzyf, któremu zresztą też nigdy nie udało się osiągnąć celu.
Dzisiejsza próba, jak wszystkie poprzednie, była fiaskiem; szarozielone oczy przykryły zdrętwiałe powieki, a z czteroletniej piersi wyrwało się głębokie westchnienie osoby starej i zmęczonej życiem. „Dlaczego znów tego nie widziałam?” — Rozżalało się zawiedzione serduszko. — „Przecież tak bardzo tego pragnę, a mama ciągle mówi, że jak się czegoś bardzo pragnie, to na pewno się spełni.” Westchnęła jeszcze raz, odwracając rozczarowane ciało na bok. Teraz dopiero uświadomiła sobie, że dziś po raz pierwszy ma iść do przedszkola i odruchowo, jakby w rozpaczliwej samoobronie, naciągnęła pierzynę na głowę. „Nie chcę… czy ja nie mogę być w domu z babcią i ciotką Izą? Po co mi jakieś głupie przedszkole”. Nie zasnęła już więcej. Słyszała, jak tata wstał, ubierał się i wyszedł, a potem całował mamę w przedpokoju; słyszała kuchenną krzątaninę i Henia, który chrapał przez sen; słyszała kaszlącego za ścianą dziadka i pogwizdującego kanarka. Wreszcie mama weszła do pokoju.
— Dzieci, wstajemy, koniec lenistwa!
Ściągnęła kołdrę z Heniusia, a potem usiłowała odsunąć pierzynę z głowy córeczki.
— Haniu, ty też dzisiaj wstajesz, pamiętasz? Pierwszy dzień przedszkola, obudź się, skarbie…
Pierzyna ani drgnęła.
— Ja nie chcę — wymamrotało coś spod puchu. — Chcę zostać w domu, z babcią i ciotką.
— Ależ, kochanie, obiecałaś mi przecież, że będziesz grzeczna i mądra. W przedszkolu jest naprawdę dobrze, opowiadałam ci zresztą o tym. No, już, wstawaj, bo się spóźnimy.
Heniuś tymczasem usiadł na łóżku i przeciągał się szeroko, ziewając raz po raz.
— Mówiłem ci, że nie będzie chciała iść — stwierdził z miną znawcy czwartoklasista. — Ona najlepiej czuje się w swoim własnym towarzystwie, na pewno nie zgodzi się z dziećmi.
— Heniuś, co ty opowiadasz, przecież będzie żyła wśród ludzi, musi nauczyć się z nimi obcować.
Ania zrezygnowana usiadła na łóżku. Skrzywiła buzię i energicznie potrząsnęła złotymi lokami.
— Czy ja przez całe życie będę musiała być grzeczna i mądra? To takie nieciekawe… Ale śniadania nie jem.
Mama westchnęła ciężko, ten ciągły brak apetytu córki doprowadzał ją do rozpaczy. Przecież ona zagłodzi się na śmierć, jak można tak ciągle nic nie jeść! Sama już nie wiedziała, co przyrządzać, żeby mała zjadła choć troszkę…
Na parterze spotkały sąsiadkę z córką, trzyletnią Anią, która często bawiła się z o rok starszą imienniczką i najwyraźniej obie ucieszył fakt, że razem będą cierpieć przedszkolne niedole. Swoją drogą dwie Anie w jednej klatce schodowej i jednej grupie przedszkolnej, to mogło być zabawne! Szarozielone oczy zaiskrzyły się pod złotymi lokami, kiedy spojrzały na niebieskie, mniej więcej o głowę niżej. Szkoda, że tamte nie odpowiedziały iskrą; no tak, mała Ania miała o wiele mniej wyobraźni niż jej sąsiadka, trzymała się raczej konkretów i ściśle odbierała świat. Teraz magazyn łez zaczynał gwałtownie przebierać, więc skoncentrowała maksymalnie uwagę na pohamowaniu płaczu.
Przedszkolne sale, ustawione w amfiladzie, dzieliły dzieci na starszaków, średniaków i maluchów, przy czym te najmniejsze przebywały w ostatniej, pełnej lalek, wózków, misiów i autek, ale posiadającej też łóżka polowe, co zgoła nie napawało optymizmem nowicjuszy nieprzyzwyczajonych do poobiednich drzemek. Wychowawczyni prowadziła dziewczynki właśnie tam, do samego końca. Trzymała za rękę małą Anię, która po pożegnaniu z mamą przestała wreszcie walczyć ze łzami i teraz szlochała całą mocą swego dziecięcego żalu.
Dzieci z grupy bawiły się razem, zupełnie nie zwracając uwagi na dwie nowe, które siedziały skulone obok siebie, usiłując na swój własny sposób zaaklimatyzować się w tym dziwnym miejscu. Słuchając ciągłego łkania sąsiadki, Ania myślała o tym, że za nic na świecie nie pośle swoich dzieci do przedszkola, uważając podobne postępowanie za absolutną zbrodnię. Czuła, iż nie cierpi tego miejsca i najchętniej sama rozbeczałaby się w głos, ale przecież musiała coś zrobić z tą małą, bo za chwilę w czerwonej twarzyczce zostanie tylko spuchnięty nos, za to zupełnie znikną pod opuchlizną oczy. Delikatnie pogłaskała ciemne włosy, uczesane w śmieszną palmę, to znaczy związane częściowo na czubku głowy.
— Nie płacz, będziesz brzydka. Zobacz, tu wcale nie jest tak źle — pełno zabawek, dzieci, pewnie w końcu ci się spodoba. No, nie płacz, bo będą się z ciebie śmiali.
Wzięła do ręki lalkę.
— Zobacz, ma prawdziwe włosy! Jak moja Bartusia, tylko ta jest blondynką. Masz, pobaw się nią, ja sobie wezmę tamtego miśka.
Mała Ania przestała chlipać i otarła oczy rękawem swetra. Rozejrzała się wokół, ściskając lalkę. Jak to dobrze, że duża Ania chodzi z nią do tego wstrętnego przedszkola!
Wieczory na ogól sprzyjają marzeniom, zwłaszcza po dniach takich, jak dzisiejszy: pełnych wrażeń i niespodzianek. Ania była bardzo zmęczona całą tą hecą, ale gwiazdy błyszczały tak zachęcająco… Obejrzała w telewizji Gąskę Balbinkę, a potem, wymawiając się od kolacji (dość się dziś już najadła w tym podłym przedszkolu!) wzięła na ręce Bartusię, wspięła się po krześle na szeroki parapet i przykleiła nos do szyby. Och, jak cudownie…
— Wiesz, Bartusiu, tak strasznie za nią tęsknię — przytuliła lalkę do ucha. — Powiedziała wprawdzie, że już nie wróci, ale ja ciągle nie mogę w to uwierzyć… Jest tak nieziemsko piękna!
Zapatrzona w rozgwieżdżone niebo nie zauważyła Heniusia, który stał za jej plecami.
— Za kim tęsknisz?
— Za nią, za moją Gwiazdą — nie zmieniła pozycji.
— Ciągle wierzysz w te bzdury?
— Jakie bzdury?
— No, te o gwiazdach, które opowiada babcia Głowinkowska.
Ania wzruszyła ramionami nie odrywając nosa od szyby.
— Babcia nic mi nie mówiła o gwiazdach, ciągle tylko chce mnie uczyć grać w karty.
— Aha, w Canastę. Jeśli babcia ci nic nie opowiadała, to skąd wiesz o tych gwiazdach?
— Och, ale jesteś nudny… Przecież ją widziałam, rozmawiałam z nią. Mówiła takie dziwne rzeczy… ale jest tak piękna, że chciałabym patrzeć na nią bez końca.
Heniuś narysował palcem na czole bardzo wymowne kółko.
— Powinnaś się leczyć, wiesz?
— Po co? Nie jestem chora.
— Jesteś, jesteś. Tylko świrusy rozmawiają z gwiazdami.
— Sam jesteś świrus! Jeśli ty nie widziałeś swojej gwiazdy, to znaczy, że nie zasłużyłeś na to.
Przez cały czas rozmowy Ania nie odrywała wzroku od rajskiego nieba, aż zdenerwowała tym starszego brata.
— Złaź wreszcie z tego okna i idź już spać! Takie mikrusy jak ty już dawno powinny być w łóżkach.
— Daj mi spokój, chcę jeszcze trochę popatrzeć!
Szarpali się przez chwilę, aż weszła do pokoju mama.
— O co znów chodzi? Czy choć przez jeden dzień nie moglibyście pogodzić się, jak przystało na rodzeństwo?
— Hania nie chce iść spać, tylko sterczy w tym oknie! Ona jest stuknięta, rozmawia z gwiazdami!
Mama odciągnęła Henia od siostry.
— Nie jest stuknięta, tylko ma bujną wyobraźnię. A ty po pierwsze nie skarż, bo to nieładnie, a po drugie tysiąc razy prosiłam cię, żebyś jej nie dokuczał, prawda?
— Dlaczego zawsze trzymasz jej stronę?
— Bo inaczej zamęczyłbyś ją na śmierć. Lekcje odrobiłeś?
— Pewnie. Tata obiecał mi mecz w niedzielę, jeśli będę miał dobre stopnie.
— To umyj się i kładź do łóżka.
— Ja? Ona powinna iść pierwsza.
— Raz możesz jej ustąpić, miała dziś dużo wrażeń.
— Wielka mi rzecz, przedszkole!
— Dobrze, że nie pamiętasz siebie z tamtych lat. Za nic na świecie nie zostałeś w przedszkolu, cały Bytom cię słyszał. No, idź już.
Kiedy wyszedł z pokoju, zwróciła się w stronę wciąż przyklejonej do szyby córeczki.
— Haniu… trzeba już iść spać, zrobiło się późno.
— Jeszcze chwileczkę…
Mama wyjrzała przez okno tuż obok złotych loków. Nie dostrzegała w nim nic szczególnego, choć musiała przyznać, że gwiazdy były wyjątkowo dobrze widoczne. Ech, te dzieci…
— No, chodź już, rano znów musisz wstać. Jutro odprowadzi was pani Halinka, bo ja idę rano do pracy. Spójrz, Bartusia też już jest śpiąca.
Lalka w ramionach Ani miała rzeczywiście zamknięte oczy. „Prawdziwe” rzęsy rzucały cienie na różowe policzki, a rozrzucone warkocze spływały po szybie. Bartusia była bardzo ładna i bardzo droga, Michalscy nigdy nie mogliby sobie pozwolić na taki prezent dla córki. Ania dostała ją od ciotki Izy, która wygrała jakieś tam pieniądze w „Karolinkę” i z mety pobiegła kupić pupilce wymarzoną przez nią zabawkę. Wdzięczność małej była tak cudownie wyrazista, że ciotka Iza z radością wydałaby wszystkie swoje pieniądze, aby znów przeżyć wzruszające chwile podziękowań.
— Mamuś, czy Bartusia też ma duszę?
Mama z ogromnym zdziwieniem spojrzała na Anię. Skąd u niej takie myśli?
— Nie, skarbie, lalki nie mają duszy, tylko ludzie są w jej posiadaniu.
— Szkoda… Chciałabym kiedyś zabrać Bartusię ze sobą tam, między gwiazdy… Ale jeśli ona nie ma duszy, pewnie jej nie wpuszczą. A pani Stelmowska ma duszę?
— Oczywiście.
Ania przytuliła lalkę i bardzo głośno westchnęła.
— Dlaczego więc potrafię kochać Bartusię, a pani Stelmowskiej nie cierpię? Gwiazda mówiła, że prawdziwa miłość jest wtedy, gdy kochamy duszę drugiej istoty…
Bardzo trudne pytania czasami zadawało to małe dziewczątko.
— Córeczko, nie lubisz pani Stelmowskiej dlatego, że jest wymagająca i ostra, po prostu jej się teraz boisz. Ale jestem pewna, że kiedyś, w dojrzałym życiu, docenisz ją i polubisz. A Bartusia… Bartusia jest w pewnym stopniu twoim przyjacielem; pozwala ci na wszystko. Przebierasz ją, myjesz i czeszesz, kiedy tylko przyjdzie ci ochota, tulisz ją bez cienia sprzeciwu z jej strony; możesz jej wszystko powiedzieć, a ona cierpliwie wysłucha i nikomu nic nie zdradzi. Wiesz, tak sobie pomyślałam, że właściwie ona musi mieć duszę, skoro potrafi być przyjacielem tak wrażliwej istoty, jak ty. Pewnie więc będziesz mogła zabrać ją między gwiazdy…
Szarozielone oczy Ani stały się z zachwytu piękniejsze od szmaragdów. Wtuliła główkę w pulchne objęcia rodzicielki.
— Mamusiu, jesteś taka cudowna… Dlaczego ty zawsze mnie rozumiesz, a Heniek nie?
— Bo tak już jest na świecie, że kochające mamy zawsze rozumieją swoje córeczki, a starsi bracia, którzy chcą być mądrzejsi, nawet nie próbują zrozumieć młodszych sióstr, chociaż też przecież je kochają. Chodź, słoneczko, bo naprawdę jest już bardzo późno.
Ania jeszcze raz spojrzała w rozgwieżdżone niebo i bez dalszych protestów poddała się życzeniu mamy.
Drzwi do pokoju otworzyły się szeroko, wpuszczając roześmianego Henia, zapach jajecznicy i dźwięk piosenki. Umuzykalniony Heniuś wtórował Paulowi Anka, wyjąc przeciągle: Diaaaaana, a rękami i nogami uderzał rytmicznie w co się tylko dało.
— Przestań, uszy puchną — mama najwyraźniej nie dostrzegała artystycznych zapędów swego pierworodnego.
— Lubię, kiedy tak stuka, zawsze robi to tak, jak w piosenkach — Ania patrzyła na brata z podziwem.
Mama machnęła ręką i ucałowała dzieci na dobranoc. Kiedy wyszła, Heniuś podszedł do łóżeczka siostry.
— Wiesz, czasem jesteś całkiem znośna.
Spuchła z dumy, pochwały starszego brata były dla niej jak rajska muzyka. Podali sobie ręce „po męsku” i Heniuś, stukając w dalszym ciągu, skierował się do swego łóżka.
Wtulona w pierzynę złotowłosa dziewczynka uśmiechnęła się w duszy i pomyślała, że życie bywa czasem piękne, nawet wówczas, gdy nikt się tego po nim nie spodziewa…
Gniatkowski, Fogg i Marta Mirska… Mirska i Fogg… Fogg… Mirska… Gniatkowski… Gniatkowski… Gniatkowski…
— Czy oni długo tak mogą puszczać w kółko tę samą piosenkę? — Rysiek skrzywił nalane oblicze. — Umiem ją już na pamięć, o: cicha woda brzegi rwie, w jaki sposób, kto to wie!
Ania postanowiła bronić imprezujących rodziców.
— Jeśli im się podoba, dlaczego mają nie puszczać? Pewnie dobrze idzie taniec w takim rytmie. Pójdziemy popatrzeć?
Drzwi pokoju rodziców były uchylone, więc przykucnęli przy progu i po chwili obok futryny ukazały się złote loki, a nad nimi pucołowata twarz z płową strzechą. Rzeczywiście, królował taniec. Przy stole siedziała jedynie ciotka Rena, która paliła długiego papierosa z cienkim ustnikiem, raz po raz zapijając go białym winem. Trudno było rozróżnić kto z kim tańczy, jednak w pewnym momencie sytuacja się wyjaśniła, bowiem partnerka stryjka Darka nie dosięgła ręki tancerza i z rozpędu poleciała na podłogę, lądując ciężko pod stolikiem tuż przy samym piecu. Objawy współczucia? Święta naiwności… Śmiech tak głośno zabrzmiał, że nawet ryczący adapter przestał być słyszalny. Zanim biedaczka stanęła znów na nogi, towarzystwo pięć razy ocierało łzy i skręcało się tuż nad podłogą, podrygując groteskowo, jak na kiepskiej komedii. Piosenka skończyła się tymczasem, więc niektórzy wracali do stołu.
— Darek, wiesz, co ty jesteś? — pani Lidka najwyraźniej świetnie się bawiła zaistniałą sytuacją. — Jesteś wiśnia przez duże „ś”. — Wsadziła palec wskazujący w sam środek pączka i obgryzała go w kółko, smarując twarz lukrem i marmoladą.
Obolała Jaśka dowlokła się też do stołu.
— Nigdy więcej… To była najgłośniejsza „cicha woda” w moim życiu. — Przechyliła kieliszek.
Ania skrzywiła się z niesmakiem i wycofała głowę z imprezy.
— Chodźmy stąd.
— Dlaczego? — Rysiek był najwyraźniej zawiedziony. — Świetnie się bawię, oni są tacy śmieszni!
— Jak chcesz, to zostań. Ja idę do siebie.
Mieszkali teraz trochę inaczej, niż kiedyś; rodzice przenieśli się do gościnnego pokoju, dziadkowie Michalscy zajęli ich miejsce, a dzieciom urządzono królestwo w pokoju po dziadkach. Tylko ciotka Iza została tam, gdzie zawsze.
— Idziesz? — Spytała jeszcze raz ze środka przedpokoju.
Westchnął.
— Dobrze już, dobrze, idę. Słuchaj, co to za babka, ta, co nie tańczy?
— Moja chrzestna, ciotka Rena.
— Ładna…
Ania uśmiechnęła się jak stary znawca.
— Ech, ty… babiarzu. Ale ona woli tańczyć z dziewczynami.
Zamknęli się w pokoju dziecinnym; zabawa wyglądała tak wspaniale, że mieli absolutną pewność przynajmniej dwóch godzin wolności. Heniek był u kolegi, babcia z dziadkiem poszli w odwiedziny do znajomych, a ciotka Iza od tygodnia siedziała u swojej siostry w Ząbkowicach. Rysiek mieszkał na tej samej ulicy, kilka domów dalej; chodzili razem do szkoły, a kiedy Ryśka mama pracowała po południu, „podrzucała” go na przechowanie do Michalskich. Ania bardzo żałowała, że „mała” Ania została jeszcze rok w tym okropnym przedszkolu, bo przysięgały sobie dozgonną przyjaźń, którą teraz, kiedy je rozdzielili, trudniej będzie zachować. W szkole było o wiele fajniej, niż w przedszkolu. I dzieci w klasie takie śmieszne… na szesnaście pierwszoklasistek składały się cztery Anie, cztery Ewy i trzy Małgosie, tylko pięć dziewcząt i chłopcy miało zróżnicowane imiona, choć zdarzały się też „pary”, np. dwóch Ryśków, Marków, Andrzejów… Spotkała tu również Janka, z którym ciągle kłócili się podczas sześciotygodniowego pobytu w Rabce. Takie „prewentoryjne wczasy” miały swoje ciekawe strony, ale Ani dokuczały ciągle dwie sprawy: absolutny zakaz wyglądania oknem wieczorem i ten dziwny Janek, który stale jej dokuczał i któremu w końcu rozbiła głowę drewnianym klockiem. Ale narobił hałasu! Ciekawe, że pani Ela, zamiast ją ukarać, śmiała się ukradkiem z całego wydarzenia… Metoda okazała się na tyle skuteczna, że Janek wreszcie zostawił ją w spokoju, a obraz przerażenia w jego oczach na wieść, że są skazani na ośmioletnie obcowanie ze sobą, był tak godzien ujrzenia, iż Ania doszła do absolutnie niespodziewanego wniosku: warto czasem zrobić coś wbrew samej sobie, aby późniejsze efekty zaowocowały zupełnie nieoczekiwanym rezultatem.
— Co będziemy robić? — Rysiek wyrwał ją z zadumy lekko brutalnie.
— Co? — Jakoś nie mogła się ocknąć.
— Pytam, co będziemy robić.
— Pojęcia nie mam.
— Może postawimy namiot?
— W pokoju? — Postukała palcem w wiadomym miejscu.
— Nigdy nie rozbijałaś namiotu w pokoju?
— No pewnie, że nie. Przecież śledzie mogą podziurawić podłogę, wiesz, co się będzie potem działo? Człowieku, obedrą nas ze skóry!
— Ech, przecież ja nie mówię o normalnym namiocie, tylko takim pokojowym, z koców.
— Aha… Świetnie, tylko musimy przestawić stół.
— Po co? On może nam służyć jako rusztowanie.
Zabrali się do pracy. Czerwono-zielony obrus zsunęli z jednej strony do podłogi, a pozostałe trzy boki prostokątnego stołu zasłonili kocami, ściągniętymi z tapczanów. Na wierzch poukładali mnóstwo książek, aby przytrzymać koce i z zadowoleniem patrzyli na swoje dzieło.
— Włazimy? — Rysiek odsunął róg koca.
— Czekaj, wezmę latarkę, bo tam nie będzie nic widać.
Faktycznie, w „namiocie” było zupełnie ciemno. Ania zapaliła latarkę i zaświeciła Ryśkowi prosto w oczy. Wyglądał niesamowicie…
— Oszalałaś! — Zasłonił oczy ręką. — Świeć do góry, albo w bok, przecież oślepnę.
— Słuchaj… — Ania nagle zgasiła latarkę i zamyśliła się głęboko. — Czy ty znasz kogoś, kto ma na imię Michael?
— Jak?
— Michael.
Skrzywił się w ciemnościach.
— W życiu nie słyszałem takiego imienia. Kto by tak nazwał swoje dziecko? Nawet psy nazywa się inaczej.
Westchnęła.
— Skąd wytrzasnęłaś takie dziwactwo?
— Nieważne — machnęła ręką, choć i tak Rysiek nie mógł zobaczyć owego gestu.
No, właśnie… Ale przecież dobrze pamięta, Gwiazda tak nazwała owego chłopca… Cóż, kiedy nikt nie słyszał podobnego imienia. Wprawdzie ma mieszkać daleko, ale cóż to znaczy? Z Bytomia do Szczecina jest przecież strasznie daleko, a tam też nikt się tak nie nazywa. Doszła do wniosku, że Heniek pewnie ma rację, powinna się leczyć, bo z tą Gwiazdą coś chyba jest nie w porządku… Zapaliła latarkę.
— Długo będziemy tutaj siedzieć?
Gniatkowski tym razem śpiewał Wio, koniku.
— Słuchaj… — Rysiek wykręcał palec. — Widziałaś kiedyś, jak wygląda mężczyzna? — Zaczerwienił się po uszy.
— Nie. Moje młodsze kuzynostwo to same baby.
— Wiesz, ja też jeszcze nie widziałem go… no, go… gołej kobiety.
— No to co?
— No, wiesz… może byśmy sobie pokazali?
— Zwariowałeś? — Zaświeciła mu znowu w oczy. — Przecież tak nie można.
— Nikt się nie dowie…
Ania zastanowiła się przez chwilę. W sumie to prawda, teraz na pewno nikt tu nie przyjdzie, a taki goły Rysiek, to mogłoby być ciekawe…
— No, dobra. Ale ty pierwszy.
— Nie, ty pierwsza.
— Wybij sobie z głowy. Ty pierwszy.
— Kobiety mają pierwszeństwo…
— W końcu to był twój pomysł. Chcesz czy nie? Albo ty pierwszy, albo wcale.
Zaczerwienił się znowu, ale chyba ustąpił. Z ociąganiem zaczął rozpinać spodnie. Obsunął je trochę, niewiele jednak pokazał. Ania z ciekawością rozpaloną do białości wbiła latarkę i wzrok w podbrzusze kolegi.
— E, całkiem ściągnij, przecież nic nie widzę!
Wahał się przez chwilę, wreszcie ściągnął całkiem. O, matko! Ani chciało się okropnie śmiać, jednak wiedziała, że to jest ostatnia rzecz, którą w tej chwili mogłaby zrobić. Pooglądała jeszcze chwilę i dała Ryśkowi latarkę. Szybko zdjęła majtki i podniosła sukienkę. Wypieki Ryśka zmieniły kolor na ciemnopurpurowy.
— Jestem trochę ładniejsza, nie? — Stwierdziła z dumą i podciągnęła majtki. Jak to dobrze, że nie urodziła się chłopakiem! Też mi coś…
Wyszła z namiotu nie czekając, aż Rysiek ochłonie i ubierze spodnie. Czy coś takiego, jak mężczyzna, jest w ogóle na ziemi potrzebne?
Tego wieczoru Ania bardzo długo siedziała na parapecie; nikt jej stamtąd nie wyganiał, bowiem rodzinka była zbyt zaaferowana wypadkami ostatnich tygodni, aby jakoś sensownie funkcjonować. Heniek siedział prawie bez ruchu, wbijając wzrok w podłogę; nawet adapter milczał, choć przecież ostatnio niemal bez przerwy słuchali na zmianę Presley’a i Toma Jonesa, Love Me Tender i Delilah. Ania uwielbiała Toma Jonesa, miał tak cudowny, aksamitny głos, chyba baryton, tak to tata określał. Teraz jednak samo wspomnienie owego głosu wywoływało potok łez, więc nie myślała o Tomie Jonesie, tylko patrzyła w niebo, uporczywie wzywając swej Gwiazdy. Dlaczego ona nie chce przyjść… Dlaczego tyle rzeczy naopowiadała, a potem zostawiła ją na pastwę losu… Dlaczego chociaż małym błyskiem nie zdradzi swej obecności teraz, kiedy tak ciężko zrozumieć sens życia i jego kresu…
W październiku zmarł dziadek Michał z Chrobrego. Z tą myślą jednak Ania oswoiła się dosyć szybko, bo właściwie wszyscy wiedzieli, że dziadek umrze — długo chorował, a i wiek już nie najpierwszy. Poza tym ten mały, wąsaty dziadek Michał kojarzył się ośmioletniej Ani głównie z dymem papierosów, stukaniem maszyny do szycia — starej, przedwojennej Singerki; niebywałą ilością klatek z kanarkami i papużkami, które rano wydzierały się niemożliwie, budząc przyzwoitych śpiochów przynajmniej o dwie godziny za wcześnie; no i z tym śmiesznym zwyczajem dziadka, który wprost uwielbiał szczypać Anię w tyłek, gadając przy tym bez sensu: „z pupki szpilki, z pupki szpilki”… Nie cierpiała owego szczypania, więc raczej starała się schodzić dziadkowi z drogi, aby miał jak najmniej okazji do wykonywania tych idiotycznych praktyk. Pewnie, że było jej żal, kiedy patrzyła na zwłoki dziadka, tak zupełnie do niego niepodobne… Leżał w mieszkaniu; z pokoju powynoszono wszystkie meble, tylko na środku stała trumna z tą pozostałością po dziadku. Ania dostawała gęsiej skórki, patrząc na niego. Twarz spuchnięta, usta nabrzmiałe, jakby na „wydmuchu”. Kolor jakiś taki dziwny… Ni to żółty, ni szary, ni zielony… Fioletowe paznokcie… No i ten okropny zapach rozkładających się komórek ludzkiego ciała, pomieszany z zapachem kwiatów, świerków i świec. Było jej żal. No bo przecież jeszcze nie tak dawno dziadek wyśmiewał się z Węgrów i ich języka, zaraz, jak on to mówił? Aha, już wiem: et, ket, charom, naser mater Madziarom. Czy to w ogóle jest możliwe, że on już nigdy z nikogo nie będzie się wyśmiewał? Że już nigdy nie usiądzie do maszyny, aby, otoczony kłębami dymu, wyczarowywać spod jej igły różne piękne rzeczy? Że już nigdy nie będzie gwizdał przed klatkami, aby sprowokować swoich żółtych pupilków do koncertowania na pokaz? To wszystko jakoś nie chciało się zmieścić w głowie. Jest — i nagle go nie ma. Nie ma i nie będzie. Spuchnięte z płaczu twarze babci Kasi, mamy i cioci Ireny, przedstawiały sobą widok na wskroś smutny i niepożądany, były świadectwem czegoś absolutnie niezrozumiałego i w ludzkim pojęciu niepotrzebnego. No bo właściwie dlaczego musiał umrzeć? Przecież był kochany, trudno sobie wyobrazić to puste miejsce po nim… Mama mówi, że wszyscy muszą umrzeć, jedni wcześniej, inni później, ale śmierć o nikim nie zapomni. Po co więc człowiek chodzi po tym świecie, skoro i tak musi umrzeć?
Śmierć dziadka Michała jednak, choć przejęła ośmioletnią Anię do głębi, nie była tym, co tak bardzo załamało ją i zdruzgotało, że za nic nie potrafiła oderwać oczu od nieba, szukając w nim może nawet nie tyle pociechy, co jakiegoś sensownego wyjaśnienia niezrozumiałych faktów. Główną przyczyną była śmierć kogoś innego; śmierć sześcioletniej kuzynki, która w trzy miesiące po dziadku została zabrana między gwiazdy, aby tam świecić już przez całą wieczność. Halinka miała chore nerki, nikt jednak nie przypuszczał, że będzie to jej pierwsza i ostatnia choroba. Pogrzeb sześcioletniego dziecka był czymś absolutnie tragicznym, niemożliwym do zaakceptowania. Rozpacz rodziców i starszych braci Halinki przyprawiały Anię o zawrót głowy i mdłości; widok dziewczynki, ubranej w białą atłasową sukienkę i wianek z mirty wywoływał w niej raz po raz ataki histerycznego płaczu. A najbardziej denerwowały ją całe zastępy dziwnych ludzi, idących w kondukcie pogrzebowym, którzy bez przerwy gadali o wszystkim i o niczym, jakby brali udział w wiecu, a nie w tak tragicznej uroczystości. Cóż za dziwny naród…
Słyszała, jak Heniek podchodzi do okna, ale nie miała siły, aby się ruszyć. Dopiero, kiedy odsunął firankę wraz z zasłonką, spojrzała na niego.
— Mogę na chwilę otworzyć okno? Chciałbym zapalić.
— Nie boisz się? — Wskazała głową kierunek: drzwi.
Machnął ręką.
— Są tak pochłonięci przeżywaniem ostatnich godzin, że na pewno nikt tu nie przyjdzie.
Spuściła nogi z parapetu i otworzyła połowę okna. Potem jednak zeskoczyła na podłogę, aby otworzyć całe i wraz z bratem wychylić głowę w gwiaździstą noc. Heniek palił papierosy już dawno (choć miał dopiero czternaście lat), a Ania wiedziała o tym niemal od samego początku, jednak nigdy go nie zdradziła; w ten sposób wyrobiła sobie poważanie u kolegów brata, co dla niej stanowiło wielkie wyróżnienie i zaszczyt, tym bardziej, że żadna inna siostra nie była w takich układach ze „starszym”, co ona.
— Ciągle rozmawiasz z gwiazdami?
— Ja z nimi nie rozmawiam, po prostu uwielbiam na nie patrzeć. Mogłabym słyszeć tylko jedną, moją, ale ona już więcej do mnie nie przyjdzie, choć tak trudno mi w to uwierzyć.
Heniek zaciągał się raz po raz, potem spluwał na tonący w ciemnościach trawnik. Wystukiwał o parapet jakiś dziwny rytm, szybki i ciekawy, zupełnie Ani nieznany.
— Czy istnieje ktoś, kto umiałby wytłumaczyć sens życia i śmierci? — Wychyliła się niebezpiecznie. — Ogromnie chciałabym o tym posłuchać.
Heniek złapał ją za pasek od spódniczki i ściągnął niżej.
— Oszalałaś? Wylecisz i już niczego nie będziesz ciekawa. Nie wiem, czy ktoś taki istnieje, nigdy nie zastanawiałem się nad podobnymi sprawami. Ale teraz sam chętnie bym posłuchał.
Poprawiła zmierzwione loki.
— Boisz się śmierci?
— Skąd u ciebie takie pytania?
— Z głębi człowieczeństwa. Powiedz, boisz się?
— Z czego?
— Och, no, z serca, duszy, jak wolisz. Pewnie się boisz, tylko nie chcesz przyznać, co?
— Przecież ja też mam serce, duszę, czy jak to tam nazywasz, a nigdy nie miewam takich problemów. Nie wiem, czy boję się śmierci, ale na pewno nie chciałbym umierać.
— Może dusze ludzkie są różne, dlatego i nasze problemy różnią się od siebie. Ciekawe, czy ty też masz jakieś gwiezdne rodzeństwo…
— Gwiezdne rodzeństwo? Bredzisz, siostrzyczko.
— Myśl sobie, co chcesz — wzruszyła ramionami. — Ja naprawdę mam gwiezdnego brata, mówiła o tym moja Gwiazda. Tylko to wszystko jest takie dziwne, nie umiem się połapać, choć tak bardzo się staram…
— Wyrośniesz z tego, życie sprowadzi cię na ziemię.
— Nie chcę żyć tylko przyziemnymi sprawami, uduszę się, jeśli będę musiała to robić.
— A czym chciałabyś żyć? — Heniek znów zaczął stukać.
— Sama nie wiem… — spojrzała z tęsknotą w stronę gwiazd. — Ale zwyczajne życie jest takie nieciekawe… Co stukasz? Nie mogę zgadnąć.
— Bo jeszcze tego nie znasz. Wojtek dostał płytę od wujka z Anglii, ta piosenka nazywa się Help!. Tam, w Anglii, powstał zespół, który robi całkiem inną muzykę od pozostałych piosenkarzy, no i wywołała niezłe zamieszanie.
— Ciekawe… Przyniesiesz tę płytę?
— Wojtek obiecał, że weźmie ją na następny bigiel.
— Ale mama pewnie się nie zgodzi na tańce, przecież mamy żałobę.
— Zgodzi się, zawsze mówi, że dzieci nie muszą brać czynnego udziału w życiu dorosłych, zresztą przecież może obejść się bez tańców, po prostu posłuchamy muzyki.
— Toma Jonesa też?
— Jasne, Ewa by nie przeżyła bez niego.
— Ja też nie… Jak się nazywa ten nowy zespół?
— The Beatles.
— Dziwne są te nazwy, takie zupełnie bez znaczenia.
— Gdybyś znała angielski język, zrozumiałabyś ich treść.
— Ty przecież też nie znasz, w budzie masz ruski.
— Ale będę się uczyć. Choćby po to, aby zrozumieć, o czym oni śpiewają.
— Akurat, tobie w głowie nauka, na pięć minut. Co masz zamiar robić po podstawówce?
— Nie wiem, chyba pójdę do jakiejś zawodówki, żeby szybko mieć swoje pieniądze i kupić perkusję.
— Oooo!
Zamknęli okno, bo zmarzli już nie na żarty. Ania z podziwem patrzyła na starszego brata. Ciekawe, czy rzeczywiście będzie kiedyś grał na perkusji? To mogłaby być całkiem niezła heca, mieć brata muzyka, takie sprawy trochę już odbijają od zwykłej przyziemności…
— … i wtedy wywieźli nas do Fuldy, na roboty. Całą rodzinę. Mieszkaliśmy w takim obskurnym baraku; dziadek pracował w fabryce, ja u bauera.
— Babciu, co to jest bauer?
— Rolnik. A twój tata (miał wtedy niecałe czternaście lat) handlował z kim i czym się dało. Nauczył się porozumiewać z Amerykanami, Węgrami, nawet Niemcami. Były dni, że zarobił więcej, niż dziadek przez cały miesiąc.
— Żartujesz?
— Skąd, naprawdę czasem mu się to udawało. Wiesz, w wojennym handlu tak jest: raz wszystko tracisz, drugi raz zarabiasz majątek.
Ania siedziała po turecku na kuchennym krześle, a babcia Joasia zmywała naczynia. Obie uwielbiały te wspomnienia z dawnych lat, choć nie zawsze przeszłość była różowa.
— Babciu, a bombardowali was kiedyś?
Z pokoju dzieci dobiegły ostre dźwięki. Heniek puszczał na cały głos Satisfaction Rolling Stonesów, najnowszy pocztówkowy nabytek. Babcia wzniosła oczy ku niebu, ale machnęła ręką, ostatecznie pewnie do wszystkiego można się przyzwyczaić. Ania kiwała rytmicznie głową i z lekka uderzała rękami po kolanach.
— Pewnie, nie raz! Ale jeden przypadek pamiętam szczególnie. Była bardzo piękna pogoda, aż się prosiło, żeby trochę posiedzieć na powietrzu. Wzięłam szydełko i poszłam na swoje ulubione miejsce pod takim rozłożystym krzakiem. Siedziałam tam chyba z pół godziny, kiedy nagle usłyszałam warkot samolotów. To był obrzydliwy dźwięk; kiedy jeszcze do niego dochodził głos syreny alarmowej, ludzie automatycznie uciekali, gdzie kto mógł. Zawsze reagowałam tak samo… tym razem jednak coś we mnie pękło. Zastygłam w bezruchu, bezmyślnie patrząc w kierunku dochodzącego warkotu, o, tak.
Babcia pokazywała „nalotową” pozycję. Ach, jaką piękną była kobietą… Wysoka i postawna, o niebieskich oczach, jasnej „trwałej” fryzurze, cerze i paznokciach zawsze zadbanych i świeżych. Ania bardzo cieszyła się, że ma taką arystokratyczną babcię i że ta właśnie babcia chętnie wprowadzała wnuczkę we wszystkie tajniki pielęgnacji kobiecej urody.
— Nagle poczułam, że ktoś mocno szarpie mnie za ramię i usłyszałam przerażony głos: „Joasiu, Joasiu, prędko, musimy uciekać, nalot!” To był twój dziadek… Ale ja mimo to nie potrafiłam się ruszyć, więc dziadek złapał mnie jeszcze mocniej, postawił na nogi i pociągnął za sobą.
Drugim utworem na pocztówce z Rolling Stones’ami była piosenka Goodbye Sam Hello Samantha Cliffa Richarda. Rytmiczne stukanie dłoni o stół zdradzało zajęcie Heńka.
— I co się potem stało? — Ania z przejęciem gryzła rzodkiewki.
— Całe to miejsce, razem z krzakiem, wyleciało w powietrze… Pozostał po nim głęboki lej, bomba trafiła akurat tam, gdzie siedziałam.
— To dziadek uratował ci życie?
— Tak, gdyby nie on, już dawno by mnie nie było. Och, zupełnie wystygła mi woda przez to gadanie, muszę sobie dogrzać, bo inaczej do wieczora nie skończę tego zmywania.
— Opowiesz mi jeszcze kiedyś o dawnych czasach?
— Przecież ciągle ci opowiadam.
— To dobrze! Idę teraz na dwór.
Złapała jeszcze kilka rzodkiewek i wybiegła, nucąc pod nosem Satisfaction.
Na podwórku nie było nikogo. Ania usiadła na dolnej poprzeczce trzepaka i huśtając nogami, gryzła powoli rzodkiewkę, myśląc o tym wszystkim, co opowiadała jej babcia. Wojna musi być straszna… Aż trudno uwierzyć, że wywołują ją dorośli ludzie. Przecież oni chyba wiedzą, iż każdy, celnie wystrzelony nabój, zabija człowieka! Pewnie na wojnie o to chodzi, aby zabijać, ale to wszystko jakoś nie trzyma się kupy. Każdy chce żyć, każdy ma do życia prawo; śmierć bliskiej osoby jest tragedią rujnującą system nerwowy, a dorośli o tym wszystkim wiedzą, ciągle na ten temat rozmawiają, piszą, kręcą filmy. No więc — dlaczego? Po co? Żądza władzy? Pieniędzy? Czy nie ma innych sposobów, aby je zdobyć? Zresztą, czy one są aż tak w życiu ważne, żeby zabijać ludzi?
Przez chwilę była jednym wielkim znakiem zapytania. Jakże trudno jest zrozumieć dorosłych… Ksiądz na religii mówił, że to Bóg daje człowiekowi życie i tylko On może je odebrać. Jeśli więc ludzie twierdzą, że wierzą w Boga, dlaczego mają w nosie jego przykazania? Ania przypomniała sobie niedawny dzień Pierwszej Komunii, całe zastępy białych sukienek, zielonych, mirtowych wianków i granatowych, chłopięcych garniturów. Wszyscy byli bardzo przejęci… mieli takie uroczyste miny, dostojnie poruszali się i rozmawiali, jakby chcieli pokazać całemu światu, że ten jeden dzień jest w jakiś sposób ważniejszy od innych. Faktycznie, był ważniejszy. Ania przeżyła bardzo intensywnie swoje pierwsze spotkanie z Chrystusem Eucharystycznym. Oczekiwała tej chwili z bijącym sercem i kiedy wreszcie nadeszła, Ania odebrała ją jak cudowny prezent prosto z nieba. Atmosfera odświętności udzieliła się i jej, trudno było tego uniknąć. Patrząc na całość sprawy naprawdę nie dało się zrozumieć faktu, iż z powodu tych samych dorosłych podobna uroczystość mogła zakończyć się masowym pogrzebem, zarówno dorosłych, jak i dzieci.
Coś chrupnęło w okolicy górnej lewej dwójki; Ania natychmiast wypluła na rękę kawałki rzodkiewki, w niejasnym zresztą przeświadczeniu, że pozbyła się zęba. Faktycznie… pustka w rzędzie zębów i coś perlistego w rzodkiewce potwierdziły przypuszczenia. Ech… Znowu trudno będzie mówić, to okropnie głupie uczucie, kiedy język ucieka, choć powstrzymuje się go wszelkimi siłami. Schowała ząb do kieszonki, ciotka Iza kolekcjonuje wszystkie mleczaki Heńka i Ani. Właściwie to szkoda, że ciotka poszła do pracy, w domu było weselej, kiedy ona się po nim kręciła. Podobno to dla jej dobra, żeby miała rentę, zresztą ma pracować jeszcze tylko rok, potem już znów będzie z nimi. Przyjęła się do kuchni w żłobku tygodniowym; kiedy wieczorem wracała do domu, Ania natychmiast „właziła” do jej torby i wyciągała stamtąd zieloną butelkę wypełnioną zimnym mlekiem, które w jakiś niepojęty sposób smakowało o wiele lepiej, niż domowe. Nalewała do białej filiżanki, która miała w środku brązową plamkę, „pieprzyk”, wyłaniający się spod ubywającego płynu w taki zabawny sposób. Ciotka Iza z ogromną radością patrzyła na ten wieczorny rytuał pupilki; nie zdarzyło się jej nigdy zapomnieć o zielonej butelce z białym, zimnym przysmakiem.
Dlaczego ten czas tak powoli płynie? Jeszcze całe dwa tygodnie do wakacji, chyba nigdy się nie doczeka. Ech, wakacje…
— Cześć. Zagrasz?
Ocknęła się z zadumy. Stała przed nią mała Ania z rakietami do badmintona w ręce. Jak to dobrze, że przyszła! Jeszcze chwila takich poważnych myśli i dziewięcioletni umysł zestarzałby się nagle przynajmniej o dziesięć lat. Zeskoczyła z trzepaka tak zwanym „zwisem odwrotnym”.
— Pewnie. Sto lat już tu czekam na jakąś rozrywkę.
— Widziałam cię przez okno. Czemu plułaś rzodkiewką?
— Ząb mi wyleciał, nie lubię połykać takich twardych przedmiotów.
— Mnie wczoraj wyleciał jeden na dole, o tu, zobacz — pokazała dziurę po lewej jedynce. — Został mi w palcach, kiedy nim się bawiłam.
— Aniu — na głos z okna obie, tradycyjnie już, odwróciły głowy. — Mała Aniu — uśmiechnęła się babcia — ubierz sweterek, zimno się jakoś zrobiło.
Mała Ania posłusznie podeszła pod okno, łapiąc rzucony przyodziewek, choć osobiście miała odmienne zdanie na temat pogody. Ania patrzyła na nią z podziwem. Sama nie zawsze potrafiła być taka grzeczna, choć przecież starała się, jak mogła. Do tego chyba trzeba się urodzić, no i mieć niezbyt wybujałą wyobraźnię, bo ta bardzo utrudnia życie, wyklucza wręcz postępowanie bez sprzeciwu. Dorośli, wiadomo, zupełnie inaczej wyobrażają sobie własne dzieci, niż w rzeczywistości one wyglądają, tym bardziej więc trudno dostosować się do ich wymagań. Mała Ania robiła to bezbłędnie, chyba jako jedyna ze wszystkich urwipołciów podwórkowej paczki i choć niektórzy teraz podśmiewali się z niej, w przyszłości będą wspominać bardzo pozytywnie odmienne reakcje koleżanki.
2. Coś w rodzaju przełomu
W pokoju panował mrok; szczelnie zasłonięte okno nie przepuszczało żadnych świateł z zewnątrz, tylko maleńka lampka z czerwoną żarówką rzucała niesamowitą poświatę na sprzęty, plakaty na ścianach i rytmicznie poruszających się młodych ludzi. Niemal diabelsko odbijała się od czerwonego tła, które całkowicie znikło w tym świetle, czarna głowa z kosmatą czupryną, podobizna człowieka, który swoją muzyką i osobowością zupełnie zawojował rozkochanych w nowinkach muzycznych nastolatków. Podobny plakat Jimiego Hendrixa znajdował się prawie w każdym mieszkaniu, jeśli tylko zamieszkiwał go jakiś młody człowiek płci obojętnej. Fascynował ich mocą wprost nadludzką. Trudno było porównać uwielbienie dla Jimiego z totalnym amokiem beatlesowskim, ale i w tym przypadku zaćmiło ich porządnie. Purple Haze był najczęściej grywanym utworem na prywatkach; także All Along The Watchtower, który był „wyrywaniem duszy” dla Ani. Świat przestawał istnieć, kiedy zaczynały brzmieć pierwsze akordy utworu, a w trakcie gitarowego solo, gdy Jimi przejeżdżał palcem wzdłuż struny, wywołując kosmiczny efekt, Ania odnosiła wrażenie, że umiera i rodzi się na nowo, jako motyl albo koliber, albo dusza Elfa, uwolniona po wiekach z miedzianej, zaśniedziałej skrzynki. Dech zapierało w piersiach. Kochała tego człowieka całą mocą swych dziesięciu lat, wręcz szaleńczo, bałwochwalczo nawet. Kiedy Heniek przyniósł do domu plakat Jimiego, kazała mu zawiesić go nad swoim tapczanem, żeby był pierwszą rzeczą, którą zobaczy po porannym rozwarciu powiek i ostatnią przed wieczornym ich zaciśnięciem. Czasem zastanawiała się, czy Jimi nie jest owym obiecanym Gwiezdnym Bratem; miał przecież czarną skórę i pochodził z daleka, het, zza oceanu, z kraju, w którym żyli ludzie różnych ras, narodowości, wyznań, ciesząc się zupełną swobodą i możliwościami ukazania innym prawdziwej twarzy, głębi osobowości, wszystkich zamierzonych i przypadkowych odruchów, co tutaj, w Polsce, było zupełnie niemożliwe. Coś się jednak nie zgadzało… To imię, które tak głęboko zapadło w serce. Ania wiedziała już, że nie ma w nim nic dziwnego, to po prostu angielska odmiana imienia Michał, ale nie było to dla niej zbyt pocieszające, bo mogło oznaczać, że Michael żyje tam, gdzie Jimi, a więc baaaardzo daleko. Poza tym Jimi był za stary. W głębi serca trochę żałowała, że to nie on, bo naprawdę kochała go prawie do szaleństwa. Wzdychała do gwiazd, myśląc o Jimim i prawie tracąc wiarę w owo gwiezdne objawienie u zarania swego życia.
Z lampy wyłaniał się sznurek, na którym zawiesili pięknie wymalowane litery: A N D R Z E J. Ostatnia impreza przed Adwentem, a ponieważ w całym, licznym zresztą towarzystwie, nie było ani jednego chłopca o powyższym imieniu, postanowili w ten właśnie sposób poczuć się moralnie uprawnionymi do świętowania w tym dniu. Przed Wielkim Postem na sznurku zawieszali śledzia, którego później obgryzali bez użycia rąk, bawiąc się przy tym świetnie.
Oczywiście, królowali Beatlesi. Pocztówki kursowały nieprzerwanie między stolikiem a adapterem, wypuszczając spod igły dźwięki nieśmiertelnych, jak się później okazało, przebojów: Girl, Michel, Yesterday, All You Need Is Love… Znali je wszystkie na pamięć, co zresztą wcale im nie przeszkadzało słuchać ich po raz tysięczny i świetnie się przy nich bawić. Ania była z nimi; wyuczona przez brata, nieźle radziła sobie z tańcem, a na prywatkach zawsze było więcej chłopców, niż dziewczyn, więc przydawała się bardzo, a poza tym była czymś w rodzaju gwarancji, że starszyzna zostawi ich w spokoju, bo przecież przy dziecku nie będą robić nic, co mogłoby wejść w kolizję z ich wyobrażeniem o przyzwoitej zabawie. W praktyce różnie to wyglądało, bo prawie dorosła młodzież zupełnie nie czuła skrępowania przed siostrą Heńka, która nigdy słowa nie pisnęła przeciwko nim, a bawiła się z tak żywiołową radością, że trudno było o lepszą partnerkę do tańca. W każdym geście, kroku, ruchu brwi, uśmiechu, jak na dłoni uwidaczniało się jej niewiarygodne umiłowanie muzyki.
— Dlaczego nie posłali cię do szkoły muzycznej? — Janek najbardziej lubił tańczyć z młodszą o osiem lat partnerką.
— Forsy nie mają. Poza tym Heniek miałby pierwszeństwo, on ma o wiele lepszy słuch ode mnie. Zresztą dziwne, że to właśnie ty zadajesz takie pytania, chodziłeś przecież osiem lat do muzycznej i co z tego masz?
— Tak to właśnie jest, kiedy do gry na skrzypcach zmusza się beztalencia podobne do mnie, a prawdziwi potencjalni muzycy są straceni, bo nie ma forsy.
— Heniek lepiej łapie, niż ja. Będziesz grał ze Ślęzanami?
— Nie, zbłaźniłbym się tylko. Jedyny „zawodowiec” wśród czystych amatorów, a do pięt im nie dorastam. Zresztą Czarnul nie chce żadnych skrzypiec, tylko gitary i perkusja, tak jak Beatlesi.
— Czarnul jest super, ale on już nie musi martwić się niemiłymi obowiązkami, a Heniek przecież ma jeszcze szkołę. Jeśli zawali rok, starzy go zabiją.
— Nie zawali, da sobie radę, zobaczysz.
Heniek, przytulając czule drobniutką, delikatną Bożenkę, tańczył zapamiętale, nie zwracając uwagi na otoczenie. Długie włosy — zmora rodziców i dziadków — opadały mu na twarz i kark, z lekka zawijając się na końcach. Delikatny wąsik rozpanoszył się pod wydatnym nosem, szerokie ramiona zaczynały nabierać prawdziwie męskich kształtów.
Otworzyli okno; palili zbyt dużo, dym mógł zaniepokoić rodziców, którzy, co prawda, wiedzieli o nałogu syna, pozwalając mu już nawet palić w domu, ale przecież on sam nie byłby w stanie „wyprodukować” takich ilości nikotynowego „błękitu”. A gdyby weszli niespodziewanie do pokoju, mogliby się zdziwić, bo — oprócz legalnych produktów spożywczych — dysponowali sporą ilością innych, „oprocentowanych”… Niektórzy zresztą coraz bardziej zaczynali przypominać dziwne stwory, jakby nieco zbyt mocno nasiąknięte owymi procentami…
Ania miała świetną zabawę, patrząc na zamglone oczy i bełkotliwe próby dyskusji osób przedawkowanych. Najśmieszniej wyglądała Ewa, która kochała cały świat, no i Włodek, długi jak kij od miotły, który przeginał się w przód i w tył, jakby nie potrafił utrzymać równowagi. Heniek zezował; Wojtkowi co chwilę zjeżdżały okulary; Halina płakała w kącie, użalając się nad strasznym losem, który zmuszał ją do nauki; Janek gubił rytm i seplenił; Rysiek czkał i tylko patrzeć, jak żołądek głośno oznajmi o swoim buncie. Oznajmił; Rysiek jednak nie zdążył do łazienki, więc wystawił chwiejną głowę przez okno i solidnie zabrudził szyby sąsiadom z dołu.
— Ty idioto! — Heniek palnął go w ucho. — Przecież mnie zabiją. Nie masz gdzie rzygać?
— Umieram — Rysiek osunął się na podłogę przy oknie. — Już nigdy więcej.
— Uhm, do następnego biglu. Połóżmy go na tapczan — Heniek przywołał gestem ręki Wojtka i Janka. — Tylko, do jasnej cholery, nie rzygaj już, bo cię zrąbię.
Rysiek rozkrzyżował się na tapczanie, stękając ciężko, a oni wrócili do zabawy. Procol Harum parafrazował Bacha; A Whiter Shade of Pale był ulubioną „pościelówką” kilku ostatnich prywatek. Ania, ledwo sięgając rękami ramion długaśnego Włodka, pomyślała, że jeśli oryginalny Bach jest tak rozkoszny, jak owa parafraza, to koniecznie trzeba będzie się nim zainteresować. Ciekawe, czy Ślęzanie będą robić też taką muzykę, czy tylko big-beat… Na razie grają dobrze, podobają się w Bytomiu, może coś z nich będzie. Heniek wreszcie może do woli wyżywać się na prawdziwej perkusji; ogromnym wysiłkiem kupił sobie oryginalne rifle i teraz już wydawało mu się, że może z góry patrzeć na cały świat. Ania była dumna jak paw, że jej brat gra w prawdziwym zespole na prawdziwej perkusji; kiedy zabierał ją na próby i pozwalał grać na tamburynie lub grzechotkach, uważała to za wielkie wyróżnienie i czuła się jak w siódmym niebie. A później, w trakcie opowiadania o wszystkim swoim rówieśnikom, zadzierała nosa, obserwując ich zaciekawienie i zazdrość.
Kiedy wreszcie sobie poszli, zabrała się za porządkowanie, żeby Heniek nie kręcił się zbytnio po mieszkaniu. Wywaliła go do łazienki i najpierw pościeliła tapczany, a później pozbierała naczynia, resztki jedzenia i popielniczki, wynosząc wszystko do kuchni. Całe szczęście, że dorosła część domowników zagrzewała już kołdry od spodu, można spokojnie posprzątać, bez niczyich zbędnych pytań i zagadkowych spojrzeń.
Heniek jeszcze nie spał, gdy wróciła do pokoju; składał płyty, stojąc boso, w samych spodenkach i zezując spod długiej grzywki. Usiadła na tapczanie, wyciągając z ulgą zmęczone długim tańcem nogi. Heniek umocował pocztówkę na krążku adaptera. Popłynęły wolne, ekscytujące dźwięki piosenki Je t’aime. Uśmiechnęła się pod nosem.
— Zakochałeś się w Bożence? Przeżywaj, przeżywaj…
— Jest taka słodka.
— Lubię ją, zawsze się uśmiecha i nie przeklina.
— Wiesz, co robią na tej piosence?
Wzruszyła ramionami.
— Skąd mam wiedzieć? Przecież ich nie widzę.
— Słuchaj dobrze. Oni tam robią dzieci!
Pokiwała z politowaniem głową. Upił się do reszty!
— Będziesz chodzić z Bożenką?
— Myślę! Otwórz okno.
— Będziesz rzygać?
— Zgłupiałaś? Przez okno? Ja nie jestem Rysiek.
— Zgadza się. Ale to nie Rysiek będzie jutro zmywał rzygowiny z szyb Hodylców, tylko ty.
— O, kurczę, ale będzie granda!
— A będzie, będzie.
Otworzyła okno. Ponure chmurzyska zasłoniły nie tylko gwiazdy, ale nawet księżyc. Całe szczęście, że jutro jest niedziela! Jutro? Właściwie już dzisiaj… Heniek zapalił papierosa i podszedł do otwartego okna.
— W styczniu jedziemy na występy do Kłodzka, Czarnul już podpisał kontrakt.
— Dlaczego nie powiedziałeś ludziom?
— To niespodzianka, chcę ich zaskoczyć.
— A Czarnul nie zdradzi?
— Skąd! To był jego pomysł, z tą niespodzianką.
Ziewnęła szeroko, przecierając oczy.
— Może byśmy trochę pospali? Padam na twarz.
— To kładź się, zaraz zamykam.
Dotrzymał obietnicy; po zamknięciu okna zgasił światło i po omacku, obijając się o meble, dobrnął do swego posłania. Zwalił się na nie jak kłoda i za moment sapał równo, zdradzając tym samym głęboki sen. „Jak to dobrze, że leży na brzuchu” — pomyślała. — „Gdyby odwrócił się na plecy, nie zasnęłabym do rana”. Wzrok powoli przyzwyczajał się do mroku, wyławiając poszczególne kształty, także plakat z Jimim. W myślach przesłała mu najpiękniejszy z uśmiechów i wtuliła się z lubością między poduszkę a pierzynę. „Jeśli ktoś obudzi mnie przed południem, zabiję.”
Piąta godzina rano to absolutny środek nocy, zwłaszcza w zimie. Ciotka Iza była jednak nieprzejednana; caluteńki Adwent ściągała Anię z łóżka właśnie o tej porze, aby zdążyć na roraty, które w okrągłym kościele, prowadzonym przez kapucynów, zaczynały się punktualnie o szóstej. Każdego ranka Ania obiecywała sobie, że to już ostatni raz, więcej nie wstanie, bo cóż z tego, iż roraty są takie fajne, kiedy trzeba dla nich skrajnie się poświęcać? Ręce i nogi odmawiały posłuszeństwa, powieki z ołowiu czy betonu, licho je tam wie, za nic na świecie nie chciały odsłonić źrenic; ciepła pierzyna tak cudownie grzała, gdy tymczasem wystygły piec w pokoju wcale nie wpływał mobilizująco na opuszczenie nagrzanego azylu. Koszmar! Dlaczego człowiek musi się tak męczyć? Heniek rozkosznie pochrapuje, on, jak sam mówi, „wyrósł” już z rorat. Takiemu to dobrze… Ciekawe, czy kiedykolwiek jej pozwolą „wyrosnąć” z takich imprez. „Nie wstanę. Na Jimiego, nie wstanę”. Męczyła się okropnie.
— Jeszcze leżysz? — Ciotka Iza ściągnęła z niej pierzynę. — Wstawaj, bo jak się spóźnimy, odejmą ci punkty i nie dostaniesz nagrody.
Nie ma rady. Pozbawiona pierzynowej zapory przed chłodem otrzeźwiała prędzej; szybko ubierała się, aby ciało całkiem nie wystygło.
— Dlaczego mnie tak męczysz? — Jęczała, naciągając sweter. — Mam wielką chęć wskoczyć z powrotem do łóżka. — Ziewnęła szeroko.
— Nudzisz, Niuńcia. Sama chcesz chodzić, a później buczysz. Chodź, napijesz się kakao.
— Ty masz zdrowie. O której wstajesz, że zdążysz jeszcze ugotować kakao?
— Za dziesięć piąta. Nie masz zamiaru się umyć?
— Zamiar mam, tylko obawiam się, że zimna woda nie pozwoli mi go uskutecznić. Jak ty to robisz, iż słyszysz budzik? Mnie się to pewnie nigdy w życiu nie uda.
— Dzieci śpią twardo, młody organizm bardzo potrzebuje snu. Ale poczekaj, tylko zaczną się obowiązki, skończą się wówczas twoje kłopoty z usłyszeniem budzika i wstawaniem.
— Sama nie wierzysz w to, co mówisz. Ja nigdy nie będę wstawać bezproblemowo, rano jestem autentycznym kawałkiem drewna. A Heniek? On już ma obowiązek wstawania, a nie słyszy budzika, chociaż stawia go na talerzu, a obok kładzie dwie łyżki i nóż. Zresztą, ja też go nie słyszę… Sama wiesz, bo przecież wstajesz co dzień, żeby wyciągnąć niedźwiedzia z barłogu.
— Faktycznie, oboje macie niezniszczalny sen.
Z łazienki Ania wyszła odrobinę przytomniejsza; wypiła kakao i wskoczyła w kozaki. Lampka roratna prezentowała się świetnie: zupełnie jak mały domek z witrażami zamiast szyb, oświetlona z wewnątrz latarkową żaróweczką. Bateria czyniła ją cięższą, niż ta poprzednia, na świeczkę, ale warto było trochę potaszczyć, żeby zrobić wrażenie na innych dzieciach.
Śnieg skrzył się i skrzypiał pod butami, kiedy dla rozgrzewki biegała wokół ciotki Izy, kiwającej się przy lekkim pociąganiu nogi za sobą. Ciotka była pierwszą osobą w rodzinie, którą Ania przerosła, no i zaskarbiła sobie tym samym dozgonną miłość pupilki.
Przez całą długość alejki, rozdzielającej szosę ulicy Roosevelta, ciągnęły się pokaźne ślizgawki, które stanowiły doskonałą rozrywkę dla dzieci podążających do kościoła i w drodze powrotnej. Ania, jak zwykle, „podrzuciła” lampion ciotce.
— Potrzymaj! — Zaśmiała się już w biegu, poprawiając czapkę.
Zima miewa jednak jakieś uroki… Ania miała niezłą wprawę w ślizganiu, absolutnie nie przeszkadzały jej ciemności, mróz i przyprószone śniegiem pole do popisu.
— Bosko!
— Nie mów tak, tylko Bóg jest boski, ślizgawka może mieć wiele przymiotów, ale tego — nie.
— Ech, jaka ty jesteś przewrażliwio… o… ooona! — Ostatnią sylabę wykrzyknęła już ze sterty śniegu, w którą wpadła z rozpędem, po utracie równowagi. Ale fajnie! Spojrzała w niebo, lecz nie mogła swej uciechy podzielić z gwiazdami, bowiem nie dojrzała ani jednej z nich. Ciekawe, czy Michael chodzi na roraty? Bo ślizgawki na pewno lubi, nie istnieją przecież takie dzieci, którym obojętna by była owa cudowna forma rozrywki.
— Wstawaj, przemokniesz i dostaniesz zapalenia płuc, w kościele jest zimno.
— Dobra, już dobra, wstaję — skrzywiła się. — Pewnie, że jest zimno, ale jeszcze nigdy nie zachorowałam, chociaż codziennie się ślizgam.
— Ale nie wpadasz w zaspy, zastygając w nich bez ruchu.
Ech, dorośli! Oni niczego nigdy nie rozumieją. Co może zrobić odrobina śniegu komuś, kto ma taką gorącą duszę, jak Ania! Nic. Zupełnie nic. Absolutnie.
Po powrocie z kościoła Ania wpadła do mieszkania jak burza; szybko zrzuciła zewnętrzne okrycia i wskoczyła ciotce Izie do łóżka, szczelnie otulając się kołdrą. Miała jeszcze trochę czasu do szkoły, więc, tradycyjnie już, spędzała go w ciotczynym posłaniu, wśród wszystkich jej skarbów i pamiątek. Wiedziała, że ciotka za chwilę przyniesie jej śniadanie i pójdzie walczyć ze „starszym”, który wstawał jeszcze oporniej, niż młodsza siostra. Jak to dobrze, że jest wcześnie i można trochę podrzemać, właściwie roraty mogłyby być po południu, tak jak w św. Trójcy, ciekawe, kto u nich wpadł na taki „genialny” pomysł, żeby zrywać ludzi w samym środku nocy…
Pod wieczór już leżała plackiem. Oprócz każdej obolałej kosteczki, najbardziej boleśnie odczuwała gardło, pokryte białymi nalotami, uniemożliwiającymi przełykanie. Gorączka telepała nią lub oblewała potem, na zmianę; jak przez mgłę widziała zatroskane oczy mamy i całe sterty różnych świństw, które wlewali w nią zgodnie z przepisem lekarza.
— Mamuś… — Ledwo było ją słychać.
— Co, skarbie? — Położyła rękę na rozpalonym czole. Dobra, kochana ręka…
— Daj mi czystą koszulę… pływam.
— Powinnaś się wypocić. Ale masz rację, musisz się przebrać.
Odetchnęła z ulgą po zmianie bielizny.
— Przynieść ci coś jeszcze?
— Nie… chyba trochę pośpię.
— Dobrze, córeńko. Zgasić światło?
— Zostaw małą lampkę, chcę widzieć Jimiego.
Przez chwilę było jej prawie dobrze. Już miała zasnąć, gdy pod pierzynę weszły całe zastępy mrówek i dokładnie oblazły jej ciało. To nie było zbyt przyjemne uczucie, więc dziwiła się sama sobie, że nic nie robi, aby wyrzucić je z łóżka.
— Te mrówki mnie denerwują. Idę stąd — powiedział Jimi z plakatu, obracając głowę i wyłaniając się ze ściany.
Dlaczego wcale się nie zdziwiła?
— Zostań. Przecież one są całkiem sympatyczne — plotła bez sensu. — Proszę, nie odchodź. Nie będę mogła bez ciebie żyć.
— Przecież ty kochasz Michaela. Cóż ci po mnie?
— To całkiem co innego. Michael jest tylko moim Gwiezdnym Bratem, on nie potrafi robić z gitarą tego, co ty.
Jimi spłynął ze ściany, aby zmienić się w hipopotama, potem w ogromną jaskinię, do której wessał ją bez pytania o zgodę.
— Cóż ty, do licha, wyprawiasz? Wypuść mnie, nie lubię takich ponurych pomieszczeń.
Echo szumem roznosiło głos po jaskini; każde słowo odbijało się od ściany i wracało w postaci zgniłego pomidora.
— Lubię pomidory, ale bez przesady! Przecież nie takie…
Sok spływał po niej, wsiąkając w skały, które rozlatywały się z hukiem, rozrzucając kamienie po całym świecie. Ogromny samolot przeleciał tuż nad jej głową, zostawiając za sobą trochę czarnego puchu, w który zapadała się raz po raz, tracąc świadomość.
— Jimi, puść mnie i wróć na ścianę. Mam dość tych przygód.
Kwiaty pod nogami zamieniały się w jaszczurki, które właziły w rękawy koszuli nocnej, łaskocząc ją kretyńsko.
— Nie cierpię jaszczurek — powiedziała to tak, jakby zupełnie było jej obojętne, czy je cierpi, czy nie.
Jimi stał na szczycie skały i zrzucał w dół po kolei wszystkie koleżanki, śmiejąc się szatańsko. Mała Ania zamieniła się w powietrzu w liliowego Elfa i odleciała do lasu; reszta dziewczyn rozpływała się we mgle, podrygując w rytm okropnego rechotu.
— Jimi, przestań! Pozabijasz je przecież.
— No to co? I tak z nich nic nie będzie, żadna nie umie śpiewać, ani nie gra na gitarze.
Zrzucił jeszcze Heńka, ale ten pociągnął Jimiego za nogi i obaj, sczepieni nadludzką siłą, koziołkowali w powietrzu, kurcząc się i zlewając w czarno-białą masę, która nagle otworzyła piękne, czarne oczy i smutno spojrzała na Anię.
— Kocham cię — powiedziała masa bez uśmiechu i zalała Anię od stóp do głów, wprowadzając ją najpierw w stan totalnej trzęsiączki, a potem w błogi, długo wyczekiwany spokój.
Jimi wrócił na plakat.
— Chyba wreszcie zasnęła, gorączka spadła. Pół nocy majaczyła, biedactwo, ta angina może człowieka wykończyć — mama troskliwie otuliła Anię i zgasiła światło.
W tym roku nie dostała „roratnej” nagrody, półtoratygodniowy areszt w łóżku wyeliminował ją jako kandydatkę. Nie przejmowała się zbytnio, w końcu na roraty nie chodzi się tylko dla nagrody, a sam pobyt w domu, zwłaszcza po ustaniu uporczywego bólu gardła, nie był taki najgorszy. Jimi, po „gorączkowym” horrorze, nie schodził więcej z plakatu, za to do woli mogła go słuchać, przeplatając od czasu do czasu Beatlesami. Jedzenie przynosili jej do łóżka; w pokoju było zawsze ciepło, bo bardzo dbali o to, aby znów się nie przeziębiła. Całe zastępy podwórkowego i szkolnego towarzystwa przewijały się przez popołudnia, przynosząc ze sobą zeszyty, informacje, mnóstwo plotek i salwy śmiechu, które zresztą zawsze towarzyszyły ich wspólnym zabawom. Ciekawe, że przyszedł też ciemnowłosy Andrzej, który siedział w ławce tuż za Anią, przecież mieszka dość daleko i właściwie nigdy nie utrzymywała z nim bliższych kontaktów. Kurczę, ale on ma cudne oczy, takie ciemnoniebieskie, błyszczące, że też nie zauważyła tego wcześniej! W ogóle jest jakiś taki fajny, o rany, ciekawe, czy będą mogli poznać się lepiej… Mała Ania przychodziła co dzień, także obie podwórkowe Małgosie, mała i duża, chociaż tylko mała Małgosia chodziła z Anią do jednej klasy, zresztą nawet już trzeci rok siedziały razem w ławce. Ach, Gośka była świetna; należała do szkółki łyżwiarskiej i swoje umiejętności na wszelkie sposoby starała się przekazać koleżankom. Nikomu to nie przeszkadzało, że wszystkie cztery jeździły na Gośczynych łyżwach, wymieniając się co jakiś czas, takie przecież były układy. Figurówki kosztowały masę forsy, dla większości ich rówieśniczek były prawie nierealnym marzeniem. Ania z początku panicznie bała się wszelkich prób poruszania obutymi w figurówki nogami po diabelsko śliskim podłożu, ale nieprzeparta chęć przeżycia czegoś nowego przemogła strach i wreszcie jej ciągle zachłanna na przygody dusza mogła poczuć rozkosz posłusznych, cienkich ostrzy i to cudowne wrażenie wolności, kiedy ręce szybują w powietrzu, a wiatr figluje wokół uszu, twarzy i plisowanej, krótkiej spódniczki. Pysznie! Na lodowisko było dość daleko, ale żadna z nich nie uważała tego za przeszkodę. Można było trzy przystanki podjechać tramwajem, a przy okazji wykazać się odrobiną sprytu. Trzymały bilety w rękach, stojąc przy kasowniku, ale kasowały je tylko wówczas, gdy do tramwaju wchodził kontroler. Jeśli go nie było, bilety zachowywały się na następną jazdę. Czasem udawało im się dziesięć razy pod rząd oszukać MPK, ciesząc się bardzo, bo zaoszczędzone na biletach pieniądze mogły wydać w bufecie na słodycze i herbatę. Tylko wieczorami, kiedy niebo rozgwieżdżało się bajecznie, Ania nagle zaczynała mieć diabelskie uczucie oszustwa, bo to, co robiły, jakoś zupełnie nie pasowało do wizerunku człowieczeństwa, przekazywanego jej przez Gwiazdę… Przewracała się z boku na bok, święcie przyrzekając sobie i tej na górze, że już więcej tak nie zrobi. To trochę pomagało; no, przynajmniej na tyle, że w końcu mogła zasnąć, ale kiedy następnym razem sytuacja znów się powtarzała, wtedy przyrzeczenia już nie uspokajały roztrzęsionego sumienia. Do licha, czy przez całe życie będzie taka wrażliwa? Przecież niczego ciekawego nie uda jej się zaliczyć, jeśli wciąż będzie miała jakieś obiekcje… Ciekawe, czy Michael też oszukuje MPK? E… jeśli ma być królem, pewnie nie musi jeździć tramwajami.
Michael… czy ty w ogóle istniejesz? Coraz częściej zaczynam w to wątpić. Chyba naprawdę mam zbyt wybujałą wyobraźnię i przez nią teraz tak się męczę, szukając czegoś, co sama sobie wymyśliłam…
Kalejdoskop życia
Czy można sobie wyobrazić coś piękniejszego, niż świąteczna choinka, zajmująca prawie ćwierć pokoju, przystrojona od podłogi do sufitu cudownymi, wielobarwnymi zabawkami? Babcia Joasia własnoręcznie wykonywała przynajmniej połowę zabawek; najwspanialsze były tańczące aniołki w błyszczących sukienkach, z długimi, złotymi włosami. Tego Ania nie umiała nauczyć się od babci; jeśli chodzi o zdolności plastyczne, daleko odstawała od poziomu, który mogłaby sobie wymarzyć. Kiedy święta już minęły, a trwające wciąż zimowe ferie pozwalały spać do woli i robić to, na co miało się ochotę, Ania potrafiła godzinami siedzieć w pokoju rodziców i kontemplować pachnący świerk lub błyszczącą jodłę, przystrojoną jak na wesele. Znała na pamięć każdy szczegół świątecznego drzewka, a mimo to ciągle patrzyła i patrzyła, jakby chciała ten wizerunek utrwalić w swym sercu na całą wieczność.
— Jak myślisz, po co ludzie wymyślili choinkę? — Spytała liżącego właśnie jej ucho Czarka, wielorasowca, płci żeńskiej zresztą, który od niedawna należał do domowników, przywędrowawszy w wewnętrznej kieszeni płaszcza starszego brata Ani.
Czarek zamerdała puszystym ogonkiem, liżąc Ani nos.
— Przestań, ślinisz mnie, wariatko.
Merdanie nasilało się sukcesywnie.
— No więc jak, zastanowiłaś się nad moim pytaniem?
Czarek pisnęła uroczo, wsadzając mokry nos do kieszeni bluzki Ani.
— Świetnie się z tobą rozmawia, szkoda tylko, że mamy tak mało czasu. Wiesz, gdyby nie było choinki, to właściwie nie byłoby świąt, prawda? Czasem wydaje mi się, że jakaś czarodziejka ubiera się w zielone igły i staje tu, w rogu pokoju, żeby dać się przystroić i błyszczeć w pełnej krasie, jak królewna. Zostaw moje włosy, to boli. Chciałabym ją kiedyś zobaczyć bez tego przebrania… Czarek, bo cię trzepnę. Głupia jestem, nie? Przecież wiem, że czarodziejek nie ma, ale to tak cudownie wierzyć w ich istnienie. Chciałabym, żeby były. Mogłabym wtedy jedną z nich poprosić, aby odnalazła… Puść mnie, głupi psie, wyrwiesz mi wszystkie kudły. Ech, ty nic nie rozumiesz…
Uwolniła włosy z ząbków i pazurków niesfornej suczki i odrzuciła je na plecy. Loki należały już do wspomnień; włosy ściemniały i układały się teraz według własnego uznania, co doprowadzało Anię do białej gorączki, bo nic nie potrafiła zrobić, aby je okiełznać.
Dzwonek przy drzwiach wyrwał ją z choinkowych marzeń. Z Czarkiem pod pachą poszła otworzyć; w drzwiach stała mała Małgosia.
— Cześć. Przyszłam do ciebie posłuchać płyt, bo moja babcia nie pozwala mi puścić adaptera. Twierdzi, że boli ją głowa i chce mieć ciszę. Zawsze boli ją głowa, kiedy chcę słuchać. Ty się masz fajnie, możesz grać, kiedy chcesz, twoi rodzice nigdy nic nie mówią.
W pokoju Ania puściła Czarka na podłogę.
— Heńka nie ma?
Oczy Ani zabłysły.
— Nie. Wyobraź sobie, pojechał ze Ślęzanami do Żelazna i tam spotkał ABC z Frąckowiak; wariat przysłał telegram i został z nimi, żeby trochę pograć. Kurczę, ten ma szczęście! Szkoda, że nie wziął mnie ze sobą. Pewnie będzie grał z nimi Napisz proszę i Sopockie molo…
— A Za mną nie oglądaj się?
— Myślę! Na występach przeważnie grają wszystkie przeboje, zwłaszcza te najbardziej aktualne.
— Puścisz Czerwone Gitary?
Ania lekko się skrzywiła.
— Jak chcesz. Ale mam świetną płytę Janis Joplin.
— Czemu ty masz takie dziwaczne upodobania? Nie mogłabyś tak zwyczajnie zakochać się w Krajewskim?
— Ależ ja się kocham w Krajewskim! To śliczny chłopak, zresztą wszystkie dziewczyny się w nim kochają. Tylko jego muzyka mi nie bardzo odpowiada, jest taka popularno-prozaiczna… Wolę Jimiego. Albo Niemena.
— Słuchasz Niemena? — Oczy Gośki zrobiły się okrągłe, jak spodki.
— Pewnie! Stara, wiesz jaki to wspaniały facet? Zupełnie niepowtarzalny!
— Kto zanuci jego piosenki? Są niestrawne.
Ania westchnęła, a potem popukała palcem w czoło.
— Sama jesteś niestrawna. A w tym jest właśnie największy problem, że każdy zaraz chce nucić. Prawdziwa muzyka jest do słuchania, a nie do nucenia i mogą ją wykonywać tylko najlepsi, tacy jak Jimi, Lennon, Janis czy Niemen.
— A Tom Jones? — Spojrzała znacząco.
Zaczesała ją pod włos.
— Owszem, jego piosenki można zanucić, ale on ma tak urzekający głos, że tę melodyjność wybacza mu się bez problemu. Zresztą gusta zmieniają swe oblicza, kiedyś lubiłam Toma Jonesa, teraz kocham Jimiego.
— Kochasz? Przecież to Murzyn! — Gośka omal nie spadła z krzesła.
Ania spojrzała na nią zdziwiona.
— I co z tego?
— No, wiesz…
— Nie wiem.
— Biały człowiek nie może pokochać Murzyna!
— Dlaczego? Czy Murzyn jest mniej człowiekiem, niż biały?
— Nnnie wiem, ale przecież… nawet nie rozumiesz, co on śpiewa!
— Aha… Lennona też nie rozumiem. McCartneya też nie. Ani Toma Jonesa.
— Ale oni są biali!
— Jesteś rasistką, czy co, do cholery?! — Wkurzyła się nie na żarty. — Cóż ci to przeszkadza, że kocham Murzyna?
— Sama już nie wiem… Nie jestem rasistką, ale przecież trudno mi pogodzić się z tym, że moja najlepsza koleżanka wiąże swoje plany na przyszłość z Murzynem!
Ania przełożyła płytę. Usiadła na krześle, tak jak na koniu i z politowaniem pokiwała głową.
— Jesteś biedna… Najpierw nie umiałaś się przyzwyczaić do ciotki Izy, teraz dyskryminujesz Jimiego. Miałaś wśród przodków jakichś faszystów?
— Obrażasz mnie!
— Sama się obrażasz, postępując w ten sposób. Ale jeśli cię to pocieszy, powiem ci w sekrecie, że chociaż kocham Jimiego, nie wiążę z nim żadnych planów na przyszłość. Choćby z tej prostej przyczyny, że on mieszka w Stanach i jest szesnaście lat ode mnie starszy. Zwyczajnie, uwielbiam słuchać jego gry i śpiewu, fascynuje mnie jego osobowość, dlatego go kocham. I mógłby mieć skórę różowoniebieską w zielone grochy, zapewniam cię, że to nie ma dla mnie żadnego znaczenia.
— Dlaczego więc Amerykanie nie chcą żyć z nimi, jak z ludźmi?
— Wiesz, nie miałam nigdy okazji spytać o to żadnego Amerykanina. Ale za to mogę spytać ciebie: dlaczego nie uznajesz ich za ludzi?
Ciężka była ta rozmowa. Ania za nic na świecie nie mogła zrozumieć, o co Gośce chodzi, a ta z kolei nie potrafiła tego wytłumaczyć. Przecież na pewno nie jest rasistką, ale z drugiej strony kochać Murzyna — też mi coś… Gośka pomyślała, że Ania w ogóle jest jakaś śmieszna, nigdy z nikogo się nie nabija, gdyby mogła, przygarnęłaby pod swój dach wszystkich ludzi świata, dokładnie wszystkich, bez żadnych wyjątków. Skąd ona się urwała? Nikt z dużego grona ich znajomych tak się nie zachowywał. A poza tym, co było zresztą jeszcze dziwniejsze, Ania wprawdzie nie wyłamywała się, zaliczając różne doświadczenia życiowe wspólnie z rówieśnikami, ale nigdy nie posunęła się za daleko, jakby nie chciała przekroczyć granicy tzw. dobrego zachowania — jak ona to mówiła? „Nie zabijać w sobie człowieczeństwa”… Dziwaczka, i tyle. Skąd się to w niej bierze? Może posiadanie starszego — a więc bardziej doświadczonego — brata w taki sposób wpływa na dziesięcioletni umysł? Gośka była jedynaczką, w dodatku wychowywały ją babcia i niezamężna ciotka (matka wyszła drugi raz za mąż i ich kontakty znacznie się przez to skurczyły), które za nią decydowały o wszystkim, więc, kiedy przyszło samodzielnie wybierać między „tak” lub „nie”, Gośka miała z tym ogromne problemy, przeważnie zbyt późno dochodząc do wniosku, że postąpiłaby lepiej, wybierając tę drugą ewentualność. Ania wkurzała ją czasem nieziemsko, ale z drugiej strony lubiła ją przecież, coś w tym musiało być, że mimo częstych starć, takich jak dzisiejsze, już tak długo przyjaźniły się, spędzając ze sobą dużo czasu — nie tylko w szkole, ale i w domu, na podwórku, lodowisku czy basenie, no i w wielu innych miejscach. Pewnie nie istnieją przyjaźnie idealne, pewnie mogła trafić gorzej…
Dobrze, że piec jest ciepły. Dobrze, że te głupie chomiki szaleją w akwariach, a Czarek lata jak wściekła po pokoju, goniąc gumową piłeczkę. Dobrze, że w kuchni piszczy Gizela, nienakarmiona świnka morska, o której dzisiaj wszyscy zapomnieli. Dobrze, że w sąsiednim pokoju głośno płacze dziadek Michalski, a tata ze stryjkiem ustalają listę osób, do których trzeba wysłać telegramy. Dobrze, że nikt dzisiaj nikogo nie zmusza do jedzenia kolacji i że wszyscy dają jej święty spokój, pozwalając stać samotnie pod tym piecem i do woli wylewać łzy. Dobrze, że niebo jest czarniuteńkie, bez śladu gwiazdy, gdyby bowiem choć jedna zajrzała przez okno, napuchnięte z bólu serce Ani pękłoby z wielkim hukiem. Dlaczego… dlaczego wciąż myśli, że to dobrze? Co jest dobrze? Jak może być dobrze, kiedy jest tragicznie, kiedy świat się zawalił, kiedy nieodwracalnie skończyło się coś, co stanowiło podstawę egzystencji? Ile można przełknąć łez, zanim zbuntowane oczy przestaną odmawiać posłuszeństwa i zaczną obficie wylewać nadmiernie zgromadzony produkt gruczołów łzowych?
Ania obudziła się gdzieś o czwartej nad ranem w niejasnym przeczuciu, że coś jest nie tak. Ruch, zupełnie nietypowy dla tej pory, panował w przedpokoju i pokoju dziadków. Wstała, aby zobaczyć, co jest grane; Heńka też nie było na swoim miejscu. Wszyscy tłoczyli się przy łóżku babci Joasi, która leżała na wznak z lekko rozchylonymi ustami, wydając z siebie dziwne odgłosy, jakby cichego, przerywanego chrapania i nie reagowała na żadne zewnętrzne bodźce. Dziadek pospiesznie się ubierał.
— Pójdę po pogotowie. Ona nigdy nie chrapie, co się mogło stać?
— Wygląda na to, że jest nieprzytomna. Niech tato idzie.
Stała boso na drewnianej podłodze, wodząc przerażonymi oczami po twarzach najbliższych; twarzach zatroskanych, spiętych, pełnych strachu i bólu. Rozumiała powagę sytuacji i czuła, jak zaczyna ją telepać wewnętrznie, co znaczyło, że wchodzi w fazę najwyższego pobudzenia emocjonalnego.
— Uciekaj do łóżka, nie stój boso, bo się znowu przeziębisz — Heniek pociągnął ją za rękaw koszuli. — I tak nic nie pomożesz.
Ku własnemu zdziwieniu posłuchała brata; miał rację, nic tam nie wystoi, a widok nieprzytomnej babci wcale nie robił na niej dobrego wrażenia. Położyła się, ale o spaniu nawet mowy nie było; wrócił dziadek, a w chwilę po nim zadzwonił lekarz z pogotowia. Jego głos był przytłumiony, ale wyraźnie usłyszała, że to wylew i że nie będą jej ruszać, bo to zbyt niebezpieczne.
— Co to jest wylew? — Spytała popielatego Heńka, kiedy wreszcie, o siódmej rano, usiadła na łóżku.
— Słyszałaś?
— Uhm… Co to jest?
— W mózgu pęka żyłka i krew przedostaje się do tkanek.
— Czy to bardzo niebezpieczne?
— Chyba tak…
Czuła, że zbiera jej się na płacz. Westchnęła głęboko, aby zahamować łzy i pośpiesznie się ubrała. Babcia leżała ciągle tak samo, jak trzy godziny wcześniej; dziadek znów wybierał się po pogotowie.
Do szkoły wlokła się jak zbity pies. Za nic nie potrafiła skupić uwagi na czymś konkretnym; ciągle widziała bladą twarz babci i jakieś trumny, karawany, mnóstwo ludzi… To ten kretyński nadmiar wyobraźni, trzeba coś zrobić, żeby uwolnić myśli od takich bzdur… Daremnie. Od widoku trumny rozbolała ją głowa; kiedy pani Iwaniszyn po raz trzeci zwróciła jej uwagę, że nie uważa, poprosiła ją o zwolnienie z pozostałych lekcji, tłumacząc to złym samopoczuciem. Musiała wyglądać naprawdę nieszczególnie, skoro wychowawczyni zgodziła się bez żadnych oporów; z ulgą pozbierała zeszyty i po drugiej lekcji powlokła się do domu.
— Babcia umarła. Za dziesięć ósma, zaraz, jak wyszłaś do szkoły. Jakby czekała, aż pójdziesz…
Bez słowa poszła do pokoju. Babcia wciąż leżała na wznak, tylko przestała już chrapać. W ogóle przestała oddychać… Ubrana w czarną suknię, z rękami splecionymi na brzuchu, wyglądała na pogrążoną we śnie. Ania dotknęła zimnej już ręki; Boże, jakie to okropne… Więc już jej nie będzie. Już nigdy nie opowie o swoim szlacheckim dzieciństwie i okropnościach wojny… Pusta kuchnia i pokoje zionąć będą tęsknotą i smutkiem… Babciu… coś ty zrobiła… przecież ciągle tak bardzo cię potrzebuję. Nauczyłaś mnie, jak dbać o paznokcie i cerę, żeby zawsze wyglądały świeżo i elegancko; nauczyłaś mnie dobrych manier i pogodnego przyjmowania życia. Ale jest jeszcze tak wiele rzeczy, których nie zdążyłaś mi przekazać. Nie nauczyłaś mnie, jak się szyje te bajeczne ciuchy, których tyle dla mnie wyczarowałaś. Nie powiedziałaś mi jeszcze, na czym polegał twój system oszukiwania przy Canaście… nie przygotowałaś mnie do pierwszej randki, która przecież jest tak ważna dla całego późniejszego życia. Dlaczego odeszłaś? Kto mi ciebie zastąpi? Ja nie chcę…
Czarek siedziała między Anią a łóżkiem, patrząc smutno na zalaną łzami panią. Wyszły z pokoju obie. Nawet pies czuł, że w nicość odleciał kawał życia, że rozpadło się coś bardzo cennego, czego nikt już nie będzie w stanie poskładać.
Dobrze, że piec jest ciepły. Babciu…
„Mogłabyś, do licha, choć na moment się pokazać i powiedzieć, gdzie mam go szukać. Brakuje mi już sił, ale — choć bardzo się staram — nie potrafię całej tej hecy między bajki włożyć. No więc, gdzie? Kim jest, co robi, jak mam poznać, że to właśnie on? Wiem, że istnieje. Po prostu wiem… Naopowiadałaś mi różności, odpłynęłaś Mleczną Drogą i udajesz, że nic się nie stało. Ja nie wytrzymam dłużej, słyszysz? Dzisiaj skończyłam dwanaście lat. Wiem, jak zachowywać się w najbardziej wybrednych towarzystwach, chodzę do teatru, opery, muzeum i na koncerty — różne, beatowe i muzyki poważnej. Książki »pożeram«; widziałam z tysiąc filmów; pilnie studiuję historię i obyczaje różnych narodów; uprawiam sport i śledzę jego gwiazdy na całym świecie. A jego jak nie było, tak nie ma. Do moich drzwi na pewno nie zapuka, gdzie więc mam go szukać? Zróbże coś, bo zwariuję. Słyszysz?”
Cierpliwości … Już niedługo! — nagle poczuła w sercu i odetchnęła z tak głęboką ulgą, że przestraszona Czarek szczeknęła krótko.
— Cicho, mała, obudzisz cały dom — pogłaskała zawiniątko wygodnie ułożone w fałdach jej kołdry. — Odezwała się, wiesz? Odezwała się! Jednak to prawda, on istnieje, poznam go już niedługo. Ciekawe, w jaki sposób…
Ułożyła się wygodnie, przytulając policzek do poduszeczki. Trzeba trochę pospać, jest środek nocy, a rano należy spodziewać się wczesnej pobudki, bo kolonijny autobus nie będzie czekał. A może tam… E, Gwiazda przecież zapowiadała, że poznam go, owszem, ale spotkamy się o wiele, wiele później! To nic. Najważniejsze, że w końcu będę wiedziała, kim jest i jak wygląda, trudno kochać iluzję, jeśli jakoś konkretnie się zmaterializuje, sprawa będzie o wiele łatwiejsza. Michael… mój Gwiezdny Bracie… Michael…
Nie przepadała za koloniami. Jej zupełnie wolna dusza wprost dusiła się we wszystkich zakazach i nakazach, stosowanych wobec zbieraniny rozmaitych charakterów i przyzwyczajeń. Jeździła jednak, bowiem to dawało możliwość poznawania nowych miejsc i nowych ludzi, a każda spotkana osoba była dla Ani niewyczerpanym źródłem radości, pomysłów i swoistego studium psychologicznego, które wprowadzało do jej podświadomości bezcenny kapitał, procentujący obficie. W tym roku zabawa zapowiadała się niezła, bowiem jechały razem z małą Małgosią, a to oznaczało, że wychowawcy powinni trzymać się na baczności. Miały czasem nieobliczalne pomysły…
W autobusie jednak postanowiły podrzemać, bowiem wczorajsza impreza urodzinowa nadszarpnęła trochę ich witalność. Ułożyły się wygodnie i bardzo szybko straciły poczucie rzeczywistości.
Pierwsza obudziła się Ania. Uśmiech przemknął po jej twarzy na widok Gośki, która trzymała głowę na jej kolanie i spała zupełnie jak małe dziecko: zaróżowiona, z lekko uchylonymi ustami. Ale ona jest ładna… taka delikatna, proporcjonalne rysy rzeźbiły postać klasyczną, jak z mitologii. Może nie Afrodyta, ale przynajmniej Diana. Ania uwielbiała piękno w każdej dziedzinie życia, więc z przyjemnością patrzyła na śliczną twarz przyjaciółki. Nie zazdrościła jej urody, choć sama nie mogła się z nią równać, ale przecież zdawała sobie sprawę, że i ona nie była pozbawiona uroku, trudno byłoby stwierdzić, iż narzeka na brak powodzenia. Ania zresztą nigdy nikomu niczego nie zazdrościła, umiała cieszyć się tym, co ma; dawało jej to poczucie swoistej wolności, niezależności, spokojnego snu. Jeśli nawet uważała, że jej nos mógłby być odrobinę mniejszy, waga ciut-ciut wyższa, a oczy brązowe, zamiast szarozielonych, to przecież nigdy nie miała na tym tle żadnych kompleksów. Tym bardziej, iż doskonale wiedziała o innych stronach tego samego zagadnienia: nos dobrze komponował się z rysami twarzy, oczy miały piękny kształt i blask, a chłopcy, póki sięgali jej do ucha, udawali, że wolą niskie dziewczyny, później jednak przyznawali się do uwielbienia dla smukłej wysokości. Wszystko więc grało…
Oderwała wzrok od ślicznej twarzy małej Małgosi, bo nagle odniosła wrażenie, że ktoś uporczywie na nią patrzy. Powiodła wzrokiem po autobusowych sąsiadach i skonstatowała, iż — jak zwykle — miała rację. Niewysoka dziewczyna o długich, prostych włosach i wyzywającej minie wgapiała się w nią z zagadkowym uśmiechem. Cóż miał znaczyć ten uśmiech? Aha… pewnie zauważyła, jak Ania delikatnie odsuwała kosmyk włosów z twarzy Gośki i myśli sobie Bóg wie co. Takaś sprytna… poczekaj, zagramy w durnia. Postanowiła nie wyprowadzać jej z błędu i zaobserwować dalszą reakcję. Znacząco ruszyła brwiami, uśmiechając się lekko i znów dotknęła włosów przyjaciółki. Tamta jakby trochę zbaraniała, pewnie spodziewała się tłumaczeń, a nie potwierdzenia, więc wytrąciło ją to z torów. Wzruszyła ramionami i odwróciła się do okna. Pierwsza runda była wygrana, ale Ania miała nieodparte wrażenie, że z tamtą dziewczyną mogą być kłopoty, miała w twarzy wypisaną nieustępliwość, zawziętość i ogromne pragnienie przewodzenia innym.
Kiedy Małgosia wreszcie się przebudziła, usłyszała na wstępie całą historię. Wyśmiawszy się, spojrzała na Anię znacząco.
— Jeśli dowie się, że zrobiłaś ją w konia, możemy mieć kłopoty. Odważna jesteś.
— A musi się dowiedzieć? Nigdzie nie jest napisane, że mamy komuś robić duchowy striptiz, przecież po koloniach możemy jej nawet więcej nie spotkać, po co więc mamy cokolwiek tłumaczyć?
— A jeśli będzie w naszej grupie i zechce zawrzeć bliższą znajomość? Zresztą, zgłupiałaś do reszty, masz zamiar udawać lesbę?
— Nie musimy niczego udawać, wystarczy, że nie będziemy się tłumaczyć. Jakoś nie przypadła mi do serca… taki wzrok działa mi na nerwy, lepiej za bardzo się z nią nie spoufalać.
Do końca drogi nie rozmawiały o tym więcej. Zastanawiały się tylko, jak przeżyją trzy tygodnie bez muzyki; Gośce łzy zakręciły się w oczach na wspomnienie Krajewskiego, Ania doszła do wniosku, że bez Jimiego wyschnie na wiór i zamiast „Kabanos”, będą mówić na nią „Drzazga”. Gośka była jeszcze w o tyle lepszej sytuacji, że mogła mieć nadzieję na usłyszenie Czerwonych Gitar w trakcie którejś z kolonijnych zabaw, ale sytuacja Ani wydawała się być beznadziejną, bowiem Jimiego na takiej imprezie na pewno nikt nie puści.
Przeczucia Małgosi sprawdziły się; nieznajoma rzeczywiście została przydzielona do tej samej grupy, nawet — niby przypadkiem — ulokowała się na sąsiednim łóżku. Ania z Małgosią znały się tak dobrze, że czasem nie potrzebowały słów; tak było i tym razem. Spojrzały na siebie znacząco i obie doszły do wniosku, że jeśli chcą wyjść obronną ręką z całej tej hecy, muszą przejąć inicjatywę.
— Jestem Ania, a to — Gośka. Obie mamy skończone dwanaście; mieszkamy koło siebie i siedzimy w jednej ławce.
— A ja jestem Nika, tak mnie wszyscy nazywają — uśmiechała się, ale jakoś zimno. — Przyjaźnicie się, co?
— Uhm. Już od ładnych paru lat, jednak wcale nam to nie przeszkadza w zawieraniu nowych przyjaźni, jeśli zaistnieje taka możliwość.
— Jesteś z Bytomia? — Dorzuciła Gośka.
Okazało się, że tak, tylko z innej dzielnicy. Rozmawiały długo o wszystkim; Nika wciąż się uśmiechała i robiła wrażenie całkiem fajnej, jednak Ania ciągle nie mogła oprzeć się uczuciu, że ta dziewczyna chowa w zanadrzu mnóstwo niemiłych niespodzianek. Dlaczego? Nie umiała znaleźć wytłumaczenia, to po prostu jakieś przeczucie, jakiś kąt spojrzenia nowej koleżanki, jakiś niedokończony gest… Gośka natomiast była zachwycona nową znajomością, zdawać by się mogło, że już nic piękniejszego w życiu jej nie spotka. Ania uśmiechała się w duchu na ten nieobliczalny w skutkach brak przezorności przyjaciółki; znała ją dobrze, zawsze reagowała w ten sposób, choć nieraz już przeżyła rozczarowanie.
W każdym razie kolonie zapowiadały się — jeśli nie wspaniale — to przynajmniej w jakimś stopniu interesująco. Wychowawczyni ich grupy miała osiemnaście lat i od razu rzuciło się w oczy, że nie ma zamiaru zbytnio przejmować się powierzoną jej rolą. Pozwoliła dziewczynom mówić do siebie po imieniu i trochę pograła na ich ambicjach, stwierdzając, że wierzy w ich dojrzałość i ma nadzieję, iż ich wzajemna współpraca będzie przebiegać bez zakłóceń. Dodała jeszcze na odchodnym, że wszelkie zamierzone odchylenia od tzw. normy mają przebiegać bez rozgłosu, wtedy wszystko będzie w porządku. Poczuły się trochę dziwnie; z jednej strony absolutna bomba, nareszcie kolonie bez reżimu i wojen, wolność, wolność, wolność, wolność; ale z drugiej… jakieś to wszystko było dziwne, nigdy dotąd nie spotkały się z czymś takim, może ktoś wymyślił coś podobnego, aby podstępem wyłapywać wszystkie patologiczne zjawiska? Ano, zobaczymy…
Czas powoli mijał i niezbicie dowodził, że Ela ani nie blefowała, ani nie zakładała sideł. Żyły w pełnej komitywie, bawiąc się świetnie i jakby odstając od reszty kolonistów niesamowitym zgraniem i zadowoleniem z każdego wstającego poranka. Miały najwięcej punktów za czystość i punktualność, choć — i to było najdziwniejsze — Ela ani słowem nie próbowała ich zachęcać do tej rywalizacji. Aktywnie brały udział we wszystkich kolonijnych imprezach, w niektórych zajmując pierwsze miejsca — Nika w konkursie śpiewu (jak się okazało, miała bardzo ładny głos); Gosia w konkursie piękności, Ania w rywalizacji o miano „znawcy muzyki poważnej”, czym zresztą zyskała sobie szacunek niemałej grupy kolonistów, nawet Niki, której z wielkim trudem przychodziło uznawać czyjąkolwiek wyższość.
Któregoś dnia Ania z ogromnym zdziwieniem zauważyła, że Gośka zachowuje się jakoś nietypowo; chodzi nadąsana, nie patrzy w oczy; zagadywana, odpowiada wprawdzie, ale bardzo niechętnie. Po kilku podejściach, nieudanych zresztą, zastanowił ją ironiczny uśmieszek Niki. „Coś mi się w tym wszystkim nie podoba. Muszę sprawdzić, co jest grane.”
— Nika, nie wiesz, co się stało Gośce? — Spytała, gdy tamta wyszła do łazienki.
— A coś jej się stało? — Doskonale udane zdziwienie. Mistrzowskie wprost.
— Dobrze wiesz, o co chodzi.
— Słowo, że nie.
— Och… jesteś niemożliwa. Przecież widzisz, jaka jest nadmuchana, w ogóle nie chce ze mną rozmawiać!
— Coś ty? — Wyblakły błękit oczu Niki omal nie zzieleniał z udawanego zdziwienia. — Musiałaś jej podpaść.
— Ja? Nigdy w życiu nie było między nami takiej sytuacji.
Nika usiadła na Ani łóżku i rozłożyła ręce z miną wytrawnego znawcy tematu.
— Moja droga, zawsze kiedyś bywa ten pierwszy raz, przecież wy ostatecznie nie stanowicie żadnego wyjątku od reguły.
— Owszem, stanowimy. Zresztą ta sprawa jest do wyjaśnienia i mam zamiar to zrobić zaraz, jak Gośka wróci.
Na twarzy Niki odmalował się lekki popłoch.
— A ja ci mówię, daj sobie z tym spokój. Nie warto. Wiesz, jakie rzeczy ona na ciebie wygadywała?
— Gośka? Na mnie? Bredzisz, dziewczyno.
— Ja bredzę? Ja? To ty bredzisz, skoro gadasz takie głupoty. Ona na tobie wiesza psy, a ty jej bronisz!
— Cóż ona mogłaby na mnie powiedzieć?
— Mówiła, że… że… no, że jesteś świnia, bo nie dajesz ściągać na klasówkach. Śmiała się, że kleisz się do chłopaków, a oni przed tobą uciekają, chociaż chcesz nawet robić striptiz, żeby tylko im się przypodobać… Ja jej oczywiście nie wierzę, ale jeśli opowie o tym komuś innemu…
Krew w Ani zawrzała, a pięści zacisnęły się z ogromnej złości. No też, coś takiego! Przecież… Jak ona mogła coś takiego nabzdurzyć! Już nigdy się do niej nie odezwie.
Ale zaraz, chwileczkę. Tylko spokojnie… Mina Niki jest zbyt triumfująca, jak na przyjacielską troskę. Tak nie można; nie przekreśla się kilkuletnich, udanych układów, tylko dlatego, że ktoś, przypadkowo poznany, próbuje wejść w sam ich środek. To wszystko trzeba sprawdzić, ale już bez wiedzy „tej trzeciej”, bo inaczej może zrobić się jeszcze większe zamieszanie.
— Muszę to wszystko przemyśleć — powiedziała Nice i wyszła, ochłonąwszy już zupełnie.
Na korytarzu spotkała naburmuszoną Gośkę; popatrzyła na tę śliczną buzię i uśmiechnęła się w duchu. „O mały włos dałabym się nabrać. Przecież ona nie mogła nic takiego powiedzieć, w życiu w to nie uwierzę.”
— Gośka — złapała ją za rękę. — Musimy poważnie pogadać.
— Nie chcę z tobą rozmawiać — próbowała uwolnić dłoń z uścisku.
— Chodź, nie wygłupiaj się, schowamy się w jakimś kątku i pogadamy.
— No, dobrze. Ale tylko przez chwilę. Nika na mnie czeka.
— W porządku. Skoro czeka Nika…
Zaciągnęła przyjaciółkę do pustej o tej porze sali gimnastycznej i posadziła na materacu, między skrzynią a koniem, w ten sposób były dobrze schowane przed ciekawskim wzrokiem osób zaglądających do sali.
— Posłuchaj — Ania zaczęła bez ogródek. — Czy to prawda, że powiedziałaś o mnie świnia i dziwka?
— Ja?!!! — Gośka popatrzyła na nią niemal z przestrachem. — W życiu… Skąd ci to przyszło do głowy? Przecież… przecież… to ty… tak mówiłaś o mnie… — ostatnie słowa utonęły w szepcie, Gośka chyba zaczynała coś rozumieć.
— Masz swoją Nikę. Sama powiedz, czy to jest w porządku, takie próby skłócenia nas? Niewiele brakowało, a dałybyśmy na to się nabrać. Gdybym ja jej uwierzyła, tak jak ty… Brrr, aż mnie ciarki przechodzą.
Gośce łzy zakręciły się w oczach.
— Ona mówi tak przekonująco… jest miła i serdeczna.
Ania pokiwała z politowaniem głową.
— Jest przede wszystkim fałszywa, skoro tak się zachowuje. Gośka! Co się z tobą dzieje? Błagam cię, zejdź na ziemię, nie marnuj wartościowych spraw dla złudnych błyskotek.
— I co teraz zrobimy?
— Musimy ją zdemaskować, nie ma innego wyjścia, bo jeśli teraz puścimy jej to płazem, poczuje się zupełnie bezkarna i może jeszcze nieźle narozrabiać. Jak mogłaś jej uwierzyć, tyle lat mnie znasz! — Ania pokręciła z niedowierzaniem głową.
— Przepraszam… — Gośce słowa uwięzły w gardle.
Uścisnęły się serdecznie i pocałowały.
— Chodźmy. Musisz trochę ochłonąć.
Przespacerowały się po boisku i wróciły, zupełnie już spokojne, do swojej sali. Nika, jak gdyby nigdy nic, leżała na brzuchu i przyglądała się swoim paznokciom. Stanęły nad nią, czekając, aż raczy zauważyć ich obecność. Kiedy odwróciła wreszcie głowę i zobaczyła je obok siebie, uśmiech natychmiast zgasł w jej oczach.
— Powinnaś chyba nam coś wyjaśnić, nieprawdaż? — Ania była zdecydowana iść na całość.
— Ja? — Nika wzruszyła ramionami. — A cóż takiego?
— Jesteś nie tylko fałszywa, ale w dodatku podła i głupia — Gośka też już nie wytrzymała. — Jak mogłaś tak się zachować?
Nika zaśmiała się ironicznie.
— Widzę, że znów gruchacie, jak dwa gołąbki. Jesteście śmieszne.
Ania pokiwała głową.
— W porządku. Sama zdecydowałaś. Nasza znajomość przeszła do przeszłości.
— Gwiżdżę na to! Wielkie mi rzeczy, dwie głupie gęsi, też mi znajomość! Pocałujcie mnie gdzieś.
Wyszła, trzaskając drzwiami. Spojrzały na siebie znacząco, a Gośka westchnęła głęboko.
— Czy ja się nigdy niczego nie nauczę?
— Daj spokój, to się zdarza. Po prostu trochę za mało obserwujesz ludzi, nie dostrzegasz ich głębi. Nie możesz patrzeć tylko na zewnętrzny blichtr, bo on jest akurat najmniej ważny. Liczy się tylko człowieczeństwo, które z każdej osoby wyłazi wszelkimi otworami: oczami, nosem, uszami, gębą… Zaznacza się każdym gestem i czynem. Zanim komuś zaczniesz ślepo wierzyć, przekonaj się najpierw, czy jest tego wart.
— Skąd ty to wszystko wiesz?
Ania rozłożyła ręce bezradnym gestem.
— Pojęcia nie mam… Gdybyś nie uznała mnie za wariatkę, powiedziałabym ci, że nauczyłam się tego od swojej Gwiazdy, ale wiem przecież, co o tym myślisz.
Po raz pierwszy Gośka nie kwestionowała wypowiedzi Ani o Gwieździe. A może rzeczywiście w tym coś jest, skoro ona to potrafi, a ja nie…
Nika wytrzymała dokładnie dwa dni. Grupa dziwiła się nagłym jej odskokiem od Ani i Gośki, ale nikt nie chciał bliżej zaprzyjaźniać się z Niką, bo w przeciągu tych kilkunastu dni wszystkim zdążyła nadokuczać. Chodziła więc wszędzie sama, mało z kim zamieniając słowo; Ela nie wtrącała się w rozgrywki między dziewczynami, a tamte zacięły się na dobre, nawet najmniejszym gestem nie próbując zachęcić Niki do „powrotu”. Cóż było robić, do końca kolonii zostało jeszcze półtora tygodnia…
— Słuchajcie — zatrzymała je w drzwiach łazienki. — Chciałam was przeprosić.
— Znudziło się samej spędzać czas? — Gośka skrzywiła się niemiłosiernie.
— Daj spokój, naprawdę jest mi przykro. Przemyślałam to wszystko…
— Tylko się nie rozpłacz, bo nawet łzy mogą być produktem gry aktorskiej.
Nika właśnie miała zamiar to zrobić, ale słowa Ani od tego zamiaru skutecznie ją odwiodły.
— Co mam zrobić, żeby was przekonać, że naprawdę chcę was przeprosić?
— A jesteś w stanie cokolwiek zrobić?
— Dajcie mi chociaż szansę.
Spojrzały na siebie znacząco, rozumiejąc się bez słów.
— Dobrze. Ale pamiętaj; nie wypadłyśmy sroce spod ogona, jeszcze jeden taki numer, a przekonasz się, do czego my możemy być zdolne.
Nika uśmiechnęła się, po raz pierwszy chyba, bez ironii i zimnych błysków w oczach.
— Dzięki. Na pewno się na mnie nie zawiedziecie.
Kolonijna codzienność wróciła do normy. Dyrektorka udawała Babę Jagę; wuefista zalecał się do higienistki; podczas każdego apelu — ku ogromnej uciesze Gośki — z sąsiadującej chaty dobiegały głośne dźwięki piosenek Czerwonych Gitar; Ela chodziła swoimi ścieżkami, a one swoimi. W trójkę najchętniej przesiadywały pomiędzy krzakami, nad nieopodal płynącą rzeczką, bo tam jeszcze nikt nigdy do nich nie dotarł. W czasie jednej z takich właśnie przybrzeżnych sielanek, Nika niespodziewanie wyjęła z kieszeni spodni paczkę papierosów Carmen i zapałki. Doskonale niedbała mina i papierosy w rękach koleżanki zrobiły na dziewczynach niesamowite wrażenie. „Zupełnie zwariowała” — mówiły do siebie oczy Ani i Małgosi. — „Co ona jeszcze wymyśli?”
— Pewnie jeszcze nie palicie — spojrzała na nie z wyższością. — Jasne, takie dzieci…
Ironia w jej głosie dobijała je zupełnie. Nika tymczasem wyciągnęła jednego papierosa i zaciągnęła się z lubością.
— Myślałam, że wytrzymam przez całe kolonie, ale już tak mnie ciągnie, że pewnie bym wyschła do końca. Może spróbujecie? — Uśmiechnęła się zachęcająco, wyciągając w ich kierunku rękę z paczką papierosów.
Gośka, nie patrząc na przyjaciółkę, sięgnęła po papierosa; triumfująca mina Niki spowodowała wrzenie w żyłach Ani. Zapominając o wszystkich wykładach Gwiazdy, poczuła nagłą ochotę spróbowania, jak smakuje papierosowy dym; poza tym, gdzieś tam w podświadomości czuła, że jej „tak” utrze Nice nosa, bo ta na pewno jest przekonana o Ani odmowie. Przymrużyła oczy, patrząc wyzywająco na Nikę.
— Chętnie zapalę — powiedziała arogancko. — Świetnie, że o tym pomyślałaś, bo mnie już też trochę zaczynało ciągnąć.
Okrągłe ze zdziwienia oczy Gośki mówiły jej bardzo wyraźnie, iż palnęła ogromne głupstwo, ale katastrofalne poczucie klęski w oczach Niki rekompensowało wszystko, nawet widmo nieprzespanej nocy, oblepiającej świadomość niesmacznym poczuciem winy. Kolejna runda wygrana — jednak pod warunkiem, że dym w gardle i płucach nie spowoduje żadnych idiotycznych sensacji. Niedbale wyciągnęła „Carmena” i zapaliła, zaciągając się lekko i wypuszczając dym ustami. Uff! Co za ulga, udało się, udało, udało! Jeszcze raz… i jeszcze… Świetnie! Co prawda, szczypiący dym miał obrzydliwy smak, przesiąknięty spalenizną, ale Ania zniosła wszystko mężnie, rozkoszując się kapitulacją Niki i wysiłkami „odważniejszej” Gośki, której nauka palenia sprawiała o wiele większe trudności, niż Ani.
— Nie wiedziałam, że jesteś taka morowa — Nika patrzyła na Anię prawie z podziwem. — Świetnie się maskujesz.
— Patrz i ucz się — odpowiedziała tamta niedbale. — Niewielka choćby znajomość psychologii jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
Ani lekko kręciło się w głowie, ale potrafiła ukryć to na tyle dobrze, iż Nika niczego nie zauważyła. Gośce szło troszkę gorzej; była zielono-blada, co chwilę przełykała nadmiar śliny wydzielanej w przyspieszonym tempie i krzywiła się lekko po każdym zaciągnięciu, jednak kiedy Nika kierowała wzrok w jej stronę, natychmiast uśmiechała się szeroko, jakby chciała za wszelką cenę udowodnić, że czuje się świetnie i teraz dopiero wystartowała do „prawdziwego” życia.
— Gośka, słuchasz jeszcze czegoś, poza Czerwonymi Gitarami? — Nika właściwie dotąd nie rozmawiała z dziewczynami o muzyce; od czasu konkursu wiedziała, że jest to temat, w którym na pewno Ani nie pokona.
— Pewnie. Trubadurów, Skaldów, ABC, Beatlesów…
— A ty? — Zwróciła się do Ani. — Słuchasz coś poza muzyką poważną?
— Dziewczyno! — Gośka bardzo energicznie machnęła ręką. — Ona ma strasznie dziwny gust… uwielbia Jimiego Hendrixa, słucha Niemena, Demarczyk, Breackout, Janis Joplin…
— Słucham każdej muzyki, która jest dobra i ma znamię niepowtarzalności, od Bacha i Mozarta, aż po Jimiego i Demarczyk.
— Masz takie żelazne zasady, a słuchasz Hendrixa? Nie przeszkadza ci to, że jest narkomanem i alkoholikiem, który w dodatku nadużywa leków uspokajających i rozwala na scenie gitary?
Ania popatrzyła na Nikę tak, jakby chciała dać jej do zrozumienia, że widocznie jest to zbyt poważny temat, jeśli sama go nie potrafi pojąć. Pokiwała głową.
— Widzisz… Moje zasady odnoszą się do mnie, a nie do całej ludzkości. Chętnie nimi się podzielę, jeśli ktoś zechce skorzystać, ale przecież każdy ma prawo do własnej osobowości i własnych zasad… Jimi żyje tak, jak chce i nikt nie może mu tego zabronić. Nigdy nie będę skazana na niego jako osobę prywatną, więc jest mi to zupełnie obojętne, co on ma do powiedzenia na temat jakichkolwiek zasad. Dla mnie najważniejsze jest to, że on robi świetną muzykę i ma tak niepowtarzalną osobowość, iż nikt nigdy nie będzie mógł z nim się równać. Skąd wiesz, jak ty zachowywałabyś się na jego miejscu?
— A dla mnie ktoś, kto ma takiego świra, wypada poza krąg mojego zainteresowania.
— Szkoda! Bo im bardziej artysta jest świrnięty — oczywiście w naszym przekonaniu — tym lepszą robi sztukę. Dużo tracisz, myśląc w ten sposób. A poza tym, trzeba nie lada odwagi, aby stać się kimś naprawdę niepowtarzalnym.
Znowu sięgnęły po papierosy.
— Daj spokój — Gośka już odzyskała dawny kolor. — Nie przegadasz jej. Dla niej cały świat mógłby zginąć, pod warunkiem, że zostanie muzyka. Jej brat jest taki sam… Dobrali się, jak babcię kocham.
— Kochasz się w nim? — Nika zdawała się nie słyszeć Gośki.
— W kim? — Ania ułożyła się wygodnie na trawie.
— No, w Hendrixie.
— Jeśli masz na myśli coś takiego, jak miłość Gośki do Krajewskiego lub Elki do Pierre’a Brice’a, to nie.
— A jest jakiś inny sposób?
— No a ty, w kim się kochasz?
— Ja? — Nika znów zrobiła wyniosłą minę. — Ja mam swojego chłopaka, realnego. Ma na imię Julian i jest trzy lata starszy ode mnie.
Ania znów pokiwała z politowaniem głową.
— Przecież nie o to mi chodzi. Każda z nas ma chłopaka — nie zważała zupełnie na znów okrągłe oczy Gośki. — Ona chodzi z Wojtkiem, ja z Zenkiem… i oni też są starsi od nas, Wojtek o rok, Zenek o trzy lata.
Gośka „zmniejszyła” oczy i odetchnęła z ulgą. Tym razem to nie kłamstwo, tylko jakby lekko upiększona rzeczywistość…
— Bo ja wiem… — Nika namyślała się chwilę. — Zawsze podobał mi się Krawczyk z Trubadurów… No i oczywiście Paul McCartney.
— No widzisz. Teraz mogę odpowiedzieć: w taki sposób nie jestem w nim zakochana. To jest zupełnie coś innego, trudno określić słowami wszystkie stany euforii, które przeżywam dzięki Jimiemu. Bardziej fascynacja, niż stan zakochania, uwielbiam go raczej zmysłem artystycznym, moje normalne uczucia nie mają z tym nic wspólnego. Rozumiesz?
— Ty chyba czytasz strasznie dużo książek, nie?
— Owszem… Nawet więcej, niż strasznie dużo. Ale słowami książki nie da się wytłumaczyć własnego uczucia, do tego potrzebna jest odrobina wyobraźni.
— Nie szkoda ci czasu?
— Na co?
— No, na czytanie książek.
Anię tym razem zupełnie zatkało z wrażenia.
— Mówisz serio? Uważasz czytanie książek za stracony czas?
— Pewnie. Jest tyle ciekawych zajęć…
Ani ręce opadły.
— Na przykład jakie?
— Choćby prywatki. Kiedy jest świetne towarzystwo, nie ma żadnej lepszej rozrywki. Byłaś kiedyś na prywatce?
Ania ruszyła brwiami, wydymając usta, a Gośka parsknęła głośnym śmiechem.
— Nika, daj już spokój. Ona chodzi na prywatki od ósmego roku życia.
Nika zachichotała ironicznie.
— I myślicie, że ja w to uwierzę? Zalewacie, jak rzadko.
— Mówię zupełnie serio! Ona ma sześć lat starszego brata, który wszystkiego na niej się uczy; tańczył z nią, jak tylko przestała używać pieluch, a na prywatki zabierał ją od samego początku, bo zawsze brakowało im dziewczyn. A teraz to już legalnie, bawimy się we własnym gronie.
Ania pokiwała głową.
— Zapewniam cię, że mam o wiele więcej zajęć, niż mogłabyś sobie wyobrazić. Ale książka to najlepiej ulokowany kapitał czasowy, wierz mi, nie ma lepszego. Przekonałabyś się o tym sama, gdybyś tylko chciała spróbować.
— Eee, tam… Ja nie lubię czytać. Wolę chodzić do kina. Słuchajcie! Wypróbowałam was już na różne sposoby i muszę wam powiedzieć, że jesteście niezłe. Nadajecie się do tego, aby was przyjąć do naszej paczki. Musicie koniecznie przyjść do mnie po koloniach, najlepiej przed południem, wtedy starzy są w robocie; przedstawię was moim kumplom i przyjmiemy was do naszego grona. Mówię wam, dziewczyny, jakie to świetne towarzystwo! Na pewno nie będziecie żałować. Tylko ludzie równi i morowi nadają się do nas, mięczaków i smarkaczy nigdy nie przyjmujemy.
Ania z Gośką spojrzały na siebie z uśmiechem. To już coś! Jeśli towarzystwo dorosłe, to w porządku.
— Świetnie. A potem my przyjmiemy ciebie do naszej paczki.
Nika jakoś podejrzanie zachichotała, ale zaraz wróciła do poprzedniej miny.
— Dobrze, dobrze… Jak wejdziecie do nas, wszystkie inne paczki przestaną dla was istnieć, zobaczycie. Jesteśmy jedyni w swoim rodzaju.
Ania chciała zaprotestować, ale słowa zamarły jej w ustach, bo z krzaków wyłoniła się postać Eli.
— Dziewczyny, pożyczcie zapałek, bo nam zabrakło.
— Ale… my…
— Przecież wiem, że palicie. Mamy tu, niedaleko, swoją kryjówkę.
— Słyszałaś, o czym rozmawiałyśmy? — Gośce wypieki upiększyły policzki.
— Nie — Ela uśmiechnęła się serdecznie. — Gdybym ja słyszała, to i wy musiałybyście słyszeć nas.
— No, faktycznie… — Gośka odetchnęła z ulgą.
— Więc jak, dostanę tych zapałek?
Nika sięgnęła do kieszeni.
— A może zapalisz takiego?
— O, „Carmeny”… mogę wziąć dla moich?
— Jasne.
— Dzięki. To na razie.
— Cześć.
Kiedy poszła, Ania rozłożyła ręce gestem bezradnego trzylatka.
— Czy my naprawdę jesteśmy na koloniach? Czasem wydaje mi się, że to sen…
Pomału zapadał wieczór. Jak to dobrze…
Przewidywała bezbłędnie, noc z głowy. Najpierw przewracanki na łóżku, zabawa w odkrywanie i przykrywanie, chowanie głowy pod poduszkę… Daremnie. Wstała w końcu i podeszła do okna. Ani śladu gwiazd, ciemno, jak w piekle.
„Tak przypuszczałam.”
Oparła łokcie na parapecie, a brodę na otwartych dłoniach.
„No i co, jest ci tak lepiej, kiedy znęcasz się nade mną?”
Wlepiła wzrok w czarne niebo i tak zapamiętale próbowała „wyjść na prostą”, że przestała słyszeć pochrapywania koleżanek.
„Czy naprawdę to było aż takie złe?”
Westchnęła. Przecież doskonale zna odpowiedź…
„No, dobrze, przesadziłam trochę. Ale sama przecież wiesz, że musiałam tak zrobić.”
Czy naprawdę?
„Przecież dzięki temu wygrałam wreszcie wojnę.”
A jeśli przeciwnik nie jest godzien takiego poświęcenia?
„Zmieniła się. Cieszy mnie zakończenie wojny.”
Wygrałaś, tracąc zbyt wiele…
„Każda wojna pochłania ofiary.”
A czy jest jakakolwiek wojna, która byłaby tego warta?
„Załamię się dzisiaj całkiem. Czy już jestem potępiona?”
Skoro tak uważasz…
„Bzdura. Przecież nie popełniłam żadnej zbrodni. Najwyżej trochę narozrabiałam.”
Sama przed sobą nie umiesz się wytłumaczyć… Jak więc chcesz przekonać innych?
„Czy nie ma dla mnie żadnego wytłumaczenia?”
Raczej nie.
„Co więc mam zrobić?”
Jak myślisz?
„Pewnie to, co zwykle: poprawić się. Jesteś bezwzględna.”
Z zadumy wyrwało ją lekkie potrząsanie ramionami. Odwróciła głowę i nieprzytomnie spojrzała na Gośkę.
— Zwariowałaś? Dlaczego śpisz na oknie? Nie byłoby ci wygodniej w łóżku?
Gośka spojrzała w niebo.
— Aha, gwiazdy…
Ania wzruszyła ramionami.
— Przecież niebo jest jak smoła.
— Co ty bredzisz? — Gośka dotknęła głowy Ani. — Spójrz tylko.
Rozgwieżdżone niebo zaśmiało się ironicznie. W tym momencie Ania zrozumiała wszystko.
Pozostałą część wakacji Ania spędziła — jak zwykle zresztą — w górach. Beskid Żywiecki był dla niej czymś w rodzaju drugiego domu, bo odkąd sięgała pamięcią, zawsze latem tam jeździli. Wynajmowali u gospodarzy pokój lub dwa i ładowali się z gratami na przynajmniej miesiąc, z rozkoszą wchłaniając czyste górskie powietrze, pławiąc się w nurtach rwącej Soły, wtedy jeszcze przezroczystej i pełnej pstrągów oraz zdobywając kolejne szczyty gór, górek i wzgórz. Opalona, rozleniwiona totalnym nieróbstwem i pełna zapału do działania, wróciła do Bytomia, mając nadzieję, że reszta towarzystwa też już poprzyjeżdżała, bo dwa miesiące rozdzielenia to wystarczająco długi okres, aby przyjaciół zaczęło brakować. Na szczęście wszyscy byli już w domu, więc skrzyknęli się błyskawicznie i do późnych godzin wieczornych siedzieli na trzepaku i pobliskim drzewku bzu, opowiadając — jeden przez drugiego — wszystkie najciekawsze przeżycia wakacyjne. Nie umknęło uwadze Ani, że mała Małgosia ma jakieś nieobecne spojrzenie i w ogóle dziwnie unika wzroku Ani, ale postanowiła odłożyć tę sprawę na inny, bardziej kameralny, wieczór.
Rok szkolny zaczął się zupełnie zwyczajnie; nowa klasa, nowa wychowawczyni, nowe przedmioty… Trudno jest być uczniem, kiedy dusza rwie się do wolności, pragnie rozwijać skrzydła wyobraźni i zerwać kajdany, które przykuwają nadzwyczajność do szarej codzienności. Ech… dlaczego człowiek przez całe życie musi podporządkowywać się jakimś formom, które cisną go i gniotą, ograniczając tragicznie? Dlaczego jest tak niewiele osób, które mają odwagę wyrwać się z uznanych konwenansów i żyć po swojemu? Czy kiedykolwiek znajdę odpowiedź na to pytanie?
Siedziały z Gośką w jej pokoju, tym samym, który posiadał ów nieszczęsny balkon, ciągle atakowany piłką rozmaitych „zawodników”, rozwijających wrodzone talenty w podwórkowym kurzu, przy niezmiennym akompaniamencie wrzasków i utyskiwań lokatorów najniższych pięter. Gośka miała w swoim pokoju taki olbrzymi, okrągły stół, na którym świetnie grało się w ping-ponga (oczywiście pod nieobecność dorosłej części domowników), a przy którym teraz odrabiały lekcje, rozłożywszy wokół siebie całe sterty zeszytów i książek. Dobrze, że mieszkały tak blisko, bo wspólna nauka dawała im wiele radości i — co najważniejsze — sprawdzała się w praktyce. Mnóstwo zadań rozgryzały wspólnymi siłami, a gdyby musiały zmagać się z nimi każda z osobna, na pewno żadna nie dałaby sobie rady.
Ania zamknęła zeszyt i przeciągnęła się na krześle.
— Mam już dość, całe szczęście, że wreszcie koniec. Zabieram się do domciu.
— Zostań jeszcze, zaraz będzie Radio-Kurier, posłuchamy razem.
— Całkiem niezły pomysł; poskładam tylko te swoje klamory.
Wrzuciła do torby szkolny dobytek i rozsiadła się wygodnie, opierając nogi o drugie krzesło. Gośka przyniosła z sypialni tranzystor.
— Wiesz, Nika urządza w sobotę u siebie prywatkę. Jesteśmy zaproszone — Gośka mówiła to nie patrząc zupełnie na Anię.
— Skąd wiesz? — Przewidywane zdziwienie.
— Ach, tego… no… spotkałam ją dzisiaj, tak tylko przez chwilę rozmawiałyśmy i zdążyła mi to przekazać. Pójdziesz?
— Czy ja wiem… Nie widziałam jej od czasu kolonii, ale jakoś nie mam specjalnie ochoty na to spotkanie.
— Ale na takiej imprezie u niej może być całkiem fajnie!
— Uhm… zwłaszcza dla tych, którzy lubią palić i pić.
— Eee, nie wierzę, że ktokolwiek będzie nas zmuszał, każdy przecież może robić to, co chce. — Gośka włączyła radio.
— Wierzysz w to? Znasz jej metody, od których krew się gotuje.
— Ach, zresztą ja właściwie też jeszcze nie wiem, czy pójdę, bo chyba pojadę do matki.
— I to by była najsłuszniejsza decyzja. Ja raczej się na to nie piszę. O, zrób trochę głośniej, Jimi.
Gośka podkręciła gałkę; jęczące struny stały się o wiele wyraźniejsze. Radio-Kurier to jednak porządna audycja, Ania czuła głęboką wdzięczność dla każdego, kto umożliwiał jej choćby chwilę radości ze słuchania Jimiego. Głos jednak przycichał nieciekawie; po chwili w dźwięki All Along… wmieszał się głos spikera:
„Proszę państwa, mamy przykrą wiadomość. Dziś nad ranem, w pokoju hotelowym zmarł dwudziestosiedmioletni Jimi Hendrix. Jego zgon nastąpił podczas snu, prawdopodobnie na skutek przedawkowania alkoholu, narkotyków i środków nasennych…”
Gośka z niekłamanym przerażeniem popatrzyła na przyjaciółkę, dla której przecież ta wiadomość musiała być autentycznym ciosem. Tak…
Ani świat zawalił się na głowę.
To chyba okropny sen…
Nie, przecież to niemożliwe, on nie mógł umrzeć, miał zbyt wiele rzeczy jeszcze do zrobienia.
Zupełnie biała, ze skurczoną z bólu twarzą, podniosła się z krzesła; nieświadomie wzięła torbę i bez słowa skierowała kroki w stronę drzwi. Tak, jakby umarło wszystko.
Czy życie ma sens, jeśli nie będzie w nim Jimiego? Gośka nie próbowała nawet jej zatrzymywać, wiedziała, że to bez sensu. Patrzyła, jak znika w sąsiedniej bramie, wlokąc po ziemi torbę; zgarbiona, stłamszona, bez cienia witalności.
Dlaczego?
Czy w ogóle warto w cokolwiek wierzyć, cokolwiek kochać?
Dlaczego?
Usiadła przed plakatem i teraz dopiero poczuła na policzkach łzy; pokręciła przecząco głową. Nie… to nie może być prawda. Za wszelką cenę usiłowała odsunąć od siebie tę natrętną myśl; Jimi nie żyje… nie żyje… nie żyje…
Odszedł na zawsze. Jasną iskrą rozstrzępił się w przestworzach.
Jego gwiazda spadła…
Była zbyt wielka, aby długo utrzymać się na firmamencie.
Odszedł…
Odleciał za nią Mleczną Drogą, na drugą stronę tęczy, zabierając ze sobą wszystko to, czym mógł jeszcze wzbogacić świat.
Tak naprawdę Jimi będzie żył tak długo, jak długo żyć będzie jego muzyka.
To znaczy zawsze…
Ale dlaczego…
Purpurowy ból zalał świat, zniknął zapach radości.
Jimi nie żyje. Nie żyje. Nie żyje…
Jimi… Jimi!!!
3. Obiecuję, że zawsze…
— Nie cierpię stać w autobusie — westchnęła Ania, opadając z ulgą na zwolnione miejsce przy oknie. Obok sadowiła się mała Gośka, zbierając z twarzy kosmyk włosów i zakładając go za ucho w taki śmieszny sposób, bo właściwie ucho dalej było zakryte. Zaraz, zaraz… gdzieś już widziała ten gest, kto tak bawił się włosami? Hm… Jasne! Nika przecież.
— Ja też nie — szafirowe oczy znikły na chwilę pod przymkniętymi powiekami. — Wprawdzie do Tarnowskich Gór nie jest daleko, ale mimo to wolę siedzieć.
Całe szczęście, że zrobiło się luźniej! Gdyby bowiem wszystkie siedzenia były zajęte, a obok stanęłaby prowokująco jakaś babina, obie miałyby ogromny dylemat: ciału pofolgować czy duszy?
Do Tarnowskich Gór jeździły dosyć często; miasteczko to bowiem miało jakiś dziwny urok, niepowtarzalną atmosferę rynku i starych uliczek, na których domy gnieździły się blisko siebie i prawie w każdym był jakiś sklepik. Tam zawsze można było dostać „Donaldy” i okrągłe lizaki z wtopionymi w środek kolorowymi kwiatuszkami, tam też zawsze udawało im się kupić najnowsze nagrania na pocztówkach, zarówno polskich wykonawców, jak i zagranicznych. Ania wprawdzie od momentu śmierci Jimiego nie spojrzała nawet na sterty pocztówek, walających się po biurku, etażerce, krzesłach i szafkach; swój smutek topiła w muzyce operowej, płynącej ze starych, łatwo tłukących się krążków, nagromadzonych przez rodziców. Rzewne dźwięki rozstrajały ją zupełnie, ale chciała się porządnie wypłakać, bo postanowiła „wrócić” do Jimiego dopiero wtedy, gdy będzie mogła pokazać mu twarz radosną i spokojną, dokumentującą absolutną pewność, że w jej sercu już na stałe utworzyło się miejsce, do którego nikt, poza Jimim, nie będzie miał wstępu i że zawsze będzie to miejsce szczęśliwe.
Na razie jednak czołgała się, jak ślimak, w swoich poczynaniach; ból był zbyt ostry jeszcze, aby cokolwiek mogło ulec zmianie. Zapłakiwała się więc przy dźwiękach Rigoletta, Traviaty i Madame Butterfly, a kiedy Paprocki, swym cudownie atłasowym tenorem, wyśpiewywał księżycowi wspomnienia dzieciństwa i niepokoje związane z oczami pięknej Hanny, gotowa była zabeczeć się na śmierć, żeby tylko wreszcie przestać zadręczać się następną myślą: Jimi nie żyje…
— Wróć na ziemię, wysiadamy. — Gośka złapała ją za rękaw. — Zobacz, słońce wyszło.
Spojrzały w górę, mrużąc oczy; świetnie, przynajmniej nie zmarzną. Przebiegły przez ulicę, oczywiście z daleka od pasów i obok dużego domu towarowego skierowały się w stronę uliczki prowadzącej do rynku, bo tam było najwięcej sklepów. Najpierw, oczywiście, „Donaldy”; żuły z nieukrywaną rozkoszą, raz po raz wydmuchując ogromne balony, ku niebywałemu zgorszeniu starszych przechodniów płci obojga. Potem, pobieżnie przeleciawszy wzrokiem po wystawie z kolorowymi bluzkami, weszły do sklepiku, który był głównym celem ich wyprawy. Tu kupiły najwięcej płyt do swojej kolekcji. Po rutynowych ukłonach powitalnych natychmiast podeszły do bocznej lady, na której zawsze leżały nowości. Przeglądając pocztówki, Ania modliła się w duchu, aby nad wyraz rozmowna sprzedawczyni nie zagadnęła o Jimim, bo był to ostatni temat, na który chciałaby prowadzić konwersację z kimkolwiek. Gośka zagadała ją jednak, pytając o nagrania Beatlesów i Czerwonych Gitar, więc Ania spokojnie mogła przerzucać pocztówki, nie zwracając na nie głębszej uwagi. Spojrzała jakoś przytomniej tylko na jedną: zespół The Animals nagrał na niej piosenkę o absorbującym tytule: The Black Plage, który jakimś dziwnym sposobem wwiercił się w serce, zostawiając lekko kłujący ból. Drugą piosenką było optymistyczne I Want You Back jakiegoś nieznanego zespołu The Jackson Five, ale pochłonięta ową czarną plagą Animalsów, nie zwróciła na nią żadnej uwagi. Gośka kupiła Something Beatlesów na pojedynczej pocztówce i singla Niemena, do którego przekonała się całkowicie. Na singlu były: Stoję w oknie i Sen o Warszawie. Ania miała już w domu obie te płyty, ale cieszyła się, że od teraz można będzie słuchać ich także u Gośki.
Pochodziły jeszcze trochę po sklepach, zaliczając lody i chrupiące, pyszne ptysie, a potem wróciły do domu, zadowolone z „luźnego” autobusu i udanej wyprawy. Gośka bardzo cieszyła się nowym zakupem Ani; pewnie to, co kupiła, nie będzie się nadawało do słuchania, ale wreszcie może wysadzi nos z wyjących odmętów i wróci do normalności. Poszły obie do Ani, bo chciały skończyć, rozpoczęte przed wyjazdem, zadania z matmy; oczywiście najpierw jednak uruchomiły adapter, bo obie były ciekawe, jakimże to czarnym paskudztwem postraszą ich Animalsi. Gośka miała rację; utwór nie był zbyt prosty w odbiorze, ale treść, przestrzegająca przed narkomanią, dawała gwarancję, że Ania będzie go słuchać. Druga piosenka należała do gatunku niezbyt lubianego przez Anię; prosta, melodyjna, taka do słuchania dla wszystkich. Pewnie jej premiera w domu Michalskich byłaby zarazem pożegnalnym występem, gdyby nie ciekawostka: wśród kilku głosów wyróżniał się jeden, wyraźnie dziecięcy, dźwięczny i niesłychanie sympatyczny.
— Cóż to za zespół? — Ania wodziła wzrokiem po kręcącej się pocztówce. — The Jackson Five… Pierwszy raz słyszę. Dzieciak jako solista? Przecież ten chłopak ma najwyżej z dziesięć lat… Może Heniek coś będzie wiedział na ten temat.
Gośka była bardzo, bardzo zadowolona. Ania wraca do życia. Wobec tego faktu pozostałe sprawy zupełnie przestały się liczyć.
Siedemset trzydziesty czwarty raz puszczała obie arie księcia z Rigoletta; siedziała na tapczanie, opierając się o ścianę. Na kolanach trzymała Gizelę, która wprost uwielbiała pieszczoty; obok Czarek posapywała przez sen, nie zwracając żadnej uwagi na gryzonia. Nareszcie przestała być zazdrosna. Początkowy okres ich wzajemnego poznawania się polegał mniej więcej na tym, że Czarek wpadała do kuchni jak kula armatnia i od razu zaczepiała Gizelę, zapraszając do wspólnej zabawy. Dorosła już wówczas świnka ani myślała wchodzić w jakiekolwiek układy ze smarkatym kundlem; jednym skokiem chowała się pod kredensem, skąd żadna siła nie wyciągnęła jej, dopóki Czarek nie wyszła. Ania zaśmiewała się do łez, kiedy szczeniak, z głową pod kredensem i wyraźnie wyeksponowaną tylną częścią ciała, kursował wzdłuż kredensu, piszcząc i mrucząc na przemian. Trwało to zwykłe z dziesięć minut; później znudzony i zniechęcony szczeniak ziewał przez chwilę i obierał kierunek: miska Gizeli, w której zawsze było świeże mleko. Ciekawe, że tego samego mleka we własnej misce nigdy nawet nie tknął… Bardzo długo Ania, w obecności Czarka, nie miała prawa zbliżać się do Gizeli, bo zazdrosna suczka chciała ze skóry wyskoczyć. Na szczęście to już przeszłość, teraz idylla była pełna. Szkoda tylko, że te nieznośne chomiki za nic nie chciały być razem i nigdy właściwie nie przepadały za bliskością ludzkich rąk. Puszek to jeszcze pół biedy, ale Pimpka musiała wyciągać w solidnej rękawicy, bo gryzł, jak pokręcony. Ania delikatnie łaskotała Gizelę między uszami, patrząc na znieruchomiałego gryzonia zupełnie nieobecnym wzrokiem. Z boku spoglądał na nie Jimi, którego już nie ma i Ani wydawało się to strasznym paradoksem, że wciąż może go słuchać, patrzeć na niego i spokojnie nie wierzyć w jego śmierć, a jednocześnie stale mieć tę przejmująco bolesną świadomość, że jego po prostu już nie ma. Filozofia życia i śmierci jest nie do pojęcia ludzkim rozumem…
Płyta skończyła się i cisza wyrwała Anię z zadumy. Tuż koło tapczanu stał Heniek i z politowaniem kiwał nad nią głową.
— Ciągle o nim myślisz?
— Skąd wiesz, o czym myślałam?
— Masz to wypisane na twarzy. Zwariujesz, jeśli wreszcie się nie uwolnisz od tej obsesji. Przecież nawet go nie widziałaś, opamiętaj się, wariatko.
Ania wzruszyła ramionami, wydymając usta, ale spojrzenie miała pełne wyrzutu.
— Jeśli ty nie potrafisz zrozumieć, to znaczy, że nadchodzi koniec świata. Przecież ja nie rozpaczam za nim, tylko za jego muzyką, która umarła wraz z nim, nie zdążywszy przyjść na świat. Naprawdę tego nie pojmujesz?
Heniek usiadł obok siostry i odsunął Czarka, która pałała ogromną ochotą polizania jego nosa.
— Rozumiem to bardzo dobrze, sam przecież wszystkiego cię uczyłem. Nie możesz jednak spędzić życia przyklejona do ściany obok plakatu Jimiego. Spróbuj spojrzeć na to z innej strony; nie myśl o tej muzyce, której nigdy nie będzie, ale o tej, która jest i pozostanie na zawsze. Bądź wdzięczna wszelkim mocom nieba i Ziemi za Jimiego i jego twórczość w takiej postaci, w jakiej została nam dana. Ciesz się tym, co masz, zamiast rozpaczać za czymś, czego nigdy nie doświadczyłaś.
Ania poczuła się odrobinę lepiej, choć słaba to była pociecha.
— Zanim zaczęłam słuchać Paprockiego, miałam włączone radio. To jest chyba jakieś fatum… Zmarła Janis Joplin, podobnie jak Jimi. Czy na te nieszczęsne narkotyki naprawdę nie ma sposobu?
Oczy Heńka straciły blask.
— Janis Joplin… Puść tego Paprockiego, może rzeczywiście jest jakimś sposobem na czczość i duchową nędzę…
Mama zajrzała do pokoju, ale nawet nie raczyli jej zauważyć. Stała chwilę w uchylonych drzwiach, patrząc na swoje dzieci, przyklejone do ściany, nieruchome, o nieobecnych, zgaszonych spojrzeniach. Czarek, rozłożona między nimi, zdawała się być najszczęśliwszym psem na świecie. Przez moment mama zastanowiła się, czy to naprawdę są jej dzieci; ich żywotność przecież stale poruszała szerokie kręgi znajomych, bliższych i dalszych. Poza tym fakt, iż Ania słucha Paprockiego, był zupełnie zrozumiały, za to ta sama czynność w wykonaniu Henia w żaden sposób nie znajdowała racjonalnego wytłumaczenia. Przerywać im, czy nie? Mama, po chwili zastanowienia, wybrała to drugie; pewnie i tak nie będzie z nich teraz żadnego pożytku.
Pierwszy wstał Heniek; zapalił papierosa i wziął do ręki pocztówkę z Animalsami.
— Nie, błagam, zostaw to. Rozerwie mnie, jeśli to puścisz.
Heniek załączył wobec tego Beatlesów. Oni jednak są dobrzy na wszystko… Ania tymczasem zwlokła się z tapczanu, kładąc sobie Gizelę na ramieniu, blisko szyi. Gryzoń uwielbiał to miejsce.
— Heniek… — Ania wzięła z kolei płytę Animalsów. — Nie wiesz, co to za Jacksonowie? — Pokazała mu tytuł i wykonawcę drugiej piosenki. — Już dawno chciałam cię o to zapytać.
Pokiwał głową.
— Wiem. To pięciu braci, którzy stworzyli rodzinny zespół i zaczynają robić karierę.
— Skąd są?
— Ze Stanów. Murzyni — Heniek machnął ręką.
— Jimi też jest… był Murzynem. Czy to zbrodnia?
— Nie macham na ich kolor skóry, tylko rodzaj muzyki. Mydło — skrzywił się.
— Ale tam słychać jakieś dziecko!
— No… To najmłodszy Jackson. Wiesz, jak to jest: piątka braci… gdyby ten najmłodszy był dorosły, to najstarszy pewnie miałby już wnuki.
— No tak, jasne. Ten mały ma taki milutki głos…
— Jak dziecko. Dorośnie, to pewnie w ogóle nie będzie śpiewał, po mutacji głos się bardzo zmienia.
— Szkoda. Niezbyt wielu spotyka się takich rozkoszniaków.
Wrzuciła płytę między inne i wróciła na tapczan.
— Co chciałabyś na Mikołaja? — Braciszek przebierał się przy szafie.
„Michaela” — już miała powiedzieć, ale na szczęście ugryzła się w język. Raz już dzisiaj straszył ją szaleństwem…
— Nie wiem. Od śmierci Jimiego nic mnie nie cieszy. A ty?
— Chciałbym magnetofon, ale wiem, że to utopia. Kupię go pewnie dopiero wtedy, gdy pójdę do roboty.
— Aha… Idziesz na randkę?
Przytaknął ruchem głowy.
— Zenek też chciał dzisiaj iść ze mną do kina, ale ja zupełnie jestem bez nastroju. Chyba się obraził… Wiesz, że Wojtek zakochał się w Gośce na śmierć i życie?
— Pleciesz. W tym wieku?
— Wyobraź sobie. Powiedział jej, że jeśli nie zechce z nim chodzić, to wyskoczy przez okno.
Heniek poprawił kurtkę i puknął palcem w czoło.
— Też tak myślę. — Ania poważnie przytaknęła. — Jest tyle pięknych spraw w życiu, nie warto zabijać się z powodu jednej osoby, tylko dlatego, że ma inne zdanie na temat miłości.
— Całowałaś się już?
— Jasne. — Ania uśmiechnęła się, przymykając oczy. — To bardzo przyjemne.
— No, no… szybciej zaczynasz, niż ja. Uczeń przerasta mistrza!
— Cóż chcesz, kobiety szybciej dojrzewają od mężczyzn.
Roześmiali się oboje. Heniek pocałował siostrę w policzek i lekko klepnął w ramię.
— Idę. Nie siedź pod tą ścianą, zajmij się czymś, dobra?
— Dobra… — westchnęła z rezygnacją. — Sprzątnę klatkę Gizeli, potem wyjdę z Czarkiem, a jak wrócę, może wreszcie uda mi się odrobić lekcje. Cześć.
Obudziła się w środku nocy odnosząc dziwne wrażenie, że ktoś łaskocze ją po nosie. Nikogo jednak nie było; tylko księżyc, okrągły jak patelnia, śmiał się z wysokości, oświetlając pokój, niczym lampa uliczna. Próbowała zasnąć, naciągając pierzynę na głowę, bezskutecznie jednak. „Chyba będę musiała wstać i zasłonić okno, ten bezczelny księżyc nie ma zamiaru zostawić mnie w spokoju.” Usiadła z rezygnacją na tapczanie, ziewając szeroko. Jimi, w poświacie księżyca, robił okropnie upiorne wrażenie. Odwróciła wzrok; kiedy żył, zupełnie jej to nie przeszkadzało. Zasłoniła okno i zapaliła małą lampkę; wiedziała, że i tak teraz nie zaśnie. Heniek chrapał z jedną nogą wyłożoną na kołdrę. Całym sercem winszowała mu takiego snu.
Usiadła przy biurku; leżały na nim porozrzucane gazety, pewnie Heniek czytał przed snem. Przekrój, Zwierciadło, Przyjaciółka, Świat Młodych… i jeszcze kilka innych. Wzięła jedną z nich i zaczęła przeglądać, nie czytając; nie miała do tego głowy. Potem drugą, trzecią… Zaraz, zaraz… co to jest? „The Jackson Five — ciemnoskórzy bracia z Gary”. O-ooo… Zdjęcie, pod nim kilka zdań. Jedna przy drugiej głowy z włosami napuszonymi na kształt czapek futrzanych. Kolorowe golfy z imionami… Ten mały, w środku… O, mój Boże… Czy to możliwe? Oczy rozszerzyły jej się na kształt spodków. Michael… Jak to? Tutaj? Teraz? Michael… Nie, to nie on. Ciemna buzia, lekko uśmiechnięta i piękne, czarne oczy, smutne aż do bólu… Łzy paliły ją ogniem. Michael… Widziała te oczy. Gdzie? Kurczę, gdzie?!!! Widziała, widziała przecież… Aha, w tych majakach z Jimim. Michael… Michael! Patrzyła na niego tak intensywnie, jakby chciała ożywić nieruchomy obraz. Zaraz, powoli… A może to nie on? Przebiegła wzrokiem zdania na dole: imiona chłopców, daty urodzin… Zgadza się, zgadza, zgadza! Michael, nareszcie cię znalazłam, jesteś, istniejesz, nie wymyśliłam cię chorą wyobraźnią… Mój drogi Gwiezdny Bracie, teraz życie się już zmieni, nabierze sensu, jesteś, Michael, jesteś… Płakała jak małe dziecko, przyciskając zdjęcie do serca; do okna, muszę iść do okna, podziękować… Całe niebo śmiało się ze szczęścia, chyba wszystkie gwiazdy wyszły na spacer. Po raz pierwszy w życiu szlochała inaczej, nie z bólu, stwierdzając, że to uczucie jest niewyobrażalnie cudowne. Czy można mieć aż tak czarne oczy, żeby nie było w nich widać źrenic? Michael, teraz już wiem, dlaczego umarł Jimi. On też miał czarne oczy, ale nie były takie piękne i takie smutne, jak te we śnie… To nie były jego oczy, ale twoje, Michael! Tylko dlaczego wyłoniły się z takiej czarno-białej masy? Ach, teraz to nieważne, jesteś, nic innego się nie liczy, wiem w końcu dlaczego tak dziwnie tłukło mi się serce, kiedy słuchałam twego głosu…
Włączyła adapter i po cichutku puściła I Want You Back. Patrzyła na zdjęcie, słuchając chłopięcego śpiewu i miała wrażenie, że zaczyna się w jej życiu zupełnie nowa epoka, bo skoro Michael jest prawdą, to wszystko inne, o czym mówiła Gwiazda, także musi być prawdziwe… Michael…
Zasnęła nad ranem, wyczerpana zupełnie, przesyłając uśmiech Jimiemu, który przyszedł w odpowiednim czasie, zrobił naprawdę bardzo dużo i wiedział, kiedy odejść. Będzie czymś w rodzaju opiekuna w jej staraniach z Michaelem, czuła to niezaprzeczalnie.
Michael…
Czy może być coś piękniejszego od życia? Jak cudownie mieć świadomość, że cokolwiek się zdarzy, przecież jestem, czuję, myślę i wszystko jeszcze może wspaniale się ułożyć. Leje w grudniu? I co z tego? Na sali gimnastycznej i krytym basenie wszystko jedno, jaka pogoda, a lodowisko jest czynne nawet w październiku, już oni tam mają swoje sposoby, żeby utrzymać taflę w należytym porządku. Cztery klasówki w tygodniu? Detal. Mogło być na przykład sześć… Złamał się paznokieć? Ach, najwyżej poobcinam wszystkie, ostatecznie nie muszę pozować na wampira. Sprzątanie? Niech i tak będzie. Życie jest piękne…
Wycięła zdjęcie z gazety, ale nie przyczepiała go do ściany, chciała mieć Michaela zawsze przy sobie. Poza tym kolorowy wizerunek pięciu Jacksonów mógłby się zniszczyć, a tego pewnie nie umiałaby przeżyć. Już prawie na pamięć znała fizjonomię swego Brata, ciągle jeszcze jednak chłonęła każdy szczegół, rysę, układ nosa, ust, oczu… Właśnie. Te oczy… Lekko skośne spojrzenie i ten dziwny smutek. Czyżby Gwiazda aż tak śpieszyła się z wykonaniem swoich gróźb?
— Haneczko, Franek powiedział, że Małgosia woła cię do siebie. Jest tam jakaś koleżanka z kolonii — mama zajrzała do pokoju.
— Tyle razy prosiłam cię, żebyś tak do mnie nie mówiła. Sama nazwałaś mnie Anną, czemu potem zmieniłaś zdanie? Nie cierpię tego zdrobnienia, zresztą Anna i Hanna to dwa zupełnie różne imiona.
— Dobrze, dobrze. Pójdziesz?
Nie bardzo miała ochotę na to spotkanie, ale coś się musiało wydarzyć, skoro Nika przyszła tutaj i Gośka chce spotkania. A może zrobić unik? Nie, potraktują ją jak tchórza, a przecież nim nie jest. Westchnęła sama do siebie. „Odwagi!” — Zrobiła „oko” do Michaela.
— Aha… za chwilę.
Mama zamknęła drzwi. Czego, do licha, mogą ode mnie chcieć? Wszelkie działania idą opornie, kiedy dusza taka ciężka. Schowała troskliwie zdjęcie Jacksonów; tamtej pamiętnej nocy obiecała sobie święcie, że z nikim, absolutnie z nikim, nie podzieli się swoją tajemnicą. Michael i obietnica Gwiazdy to droga, najdroższa sprawa jej serca; gdyby ktoś spróbował w jakikolwiek sposób sprofanować tę świętość, zabiłaby albo siebie, albo tego kogoś. Mimo powszechnego zdziwienia jej nagłym optymizmem i przeróżnymi indagacjami ze strony otoczenia, postanowiła nie dać się sprowokować. Za nic. Nawet, gdyby ktoś poruszał temat bezpośrednio, uda, że nie rozumie, o co chodzi. Cholera, mam złe przeczucia z tą Niką…
— Długo kazałaś na siebie czekać — Nika przywitała ją sceptycznie.
— Wybacz, jeśli możesz — odpowiedziała ironicznie. — Wiesz, jak to jest: poza oczekiwaniem na twoje odwiedziny mam jeszcze kilka innych zajęć.
Gośka była w chacie sama, ale jakoś dziwnie nerwowo podejmowała swoich gości. Jak zwykle w tym domu, zawodził Krajewski. Ania powoli zaczynała mieć go dość; skrzywiła się, obrzucając przelotnym spojrzeniem płytę. Nika zauważyła to natychmiast.
— Ach, prawda, przyszła wielbicielka poważniejszej twórczości, trzeba będzie pewnie zmienić płytę. Gośka, masz coś Janis Joplin?
Gośka rozłożyła bezradnie ręce. Poczuła się dziwnie, bo jeśli Nika wspomni o Jimim, reakcja Ani może być nieobliczalna. Ania wyrwała ją z opresji.
— Nie, Gośka nie kupuje takich płyt.
— Jak można słuchać takiego głosu? Przecież ona wrzeszczy, a nie śpiewa.
Ania wzniosła oczy ku niebu.
— Najgorzej, kiedy ktoś wypowiada się na zupełnie nieznany mu temat.
— Jak to — nieznany? Przecież słyszałam ją nieraz.
— Może i słyszałaś, ale na pewno nie słuchałaś. Co powiesz o Summertime Gerschwina w jej wykonaniu?
— O czym?
— No, właśnie… Tak myślałam. Jesteś po prostu poza zagadnieniem. Summertime to kołysanka z opery Porgy and Bess, wykonywali ją przeróżni artyści; przeróżni głosowo i interpretacyjnie. Ale to, co zrobiła Janis, jest zupełnie niepowtarzalne: włożyła w wykonanie tego utworu całe swoje życie. Radość i podniecenie, ból i strach, wojnę i opętanie, szczęście, upadki, nawet obojętność. Nikt tego nie potrafi, ona była całkowicie odmienna i fantastyczna.
— Była?
— Nie wiesz, że już nie żyje?
— Pewnie znowu narkotyki. Ale ty masz upodobania…
— Co ciebie, do diabła, mogą obchodzić moje upodobania? Zresztą to nie narkotyki śpiewają, tylko konkretny człowiek. Jeśli będzie chciał, może ćpać całą dobę, nic mi do tego; mnie interesuje produkt końcowy: utwór już przekazany. Rozumiesz? Zastanawiałaś się kiedyś nad kiełbasą? Dostajesz gotowy wyrób i wcale nie myślisz o tym, że może w niej być na przykład zmielona mysz, tylko żresz i tyle.
Nika lekko zbladła, ale bohatersko udała, że nie zrobiło to na niej żadnego wrażenia. Nie przeżyłaby łatki mięczaka. W duchu postanowiła jednak do końca życia nie tknąć kiełbasy, cholera, ta wariatka może przecież mieć rację… Wyciągnęła papierosy.
— Nika, proszę cię, zabiją mnie, kiedy poczują fajki, u mnie w domu nikt nie pali.
— Bez paniki, zna się te sposoby. Będziemy dmuchać prosto do pieca, nikt nawet nie pomyśli, że ktoś tu palił.
Anię zatelepało wewnętrznie; jeśli odmówi, Nika zmiażdży ją ironią, a przed tym najtrudniej się bronić. Całe szczęście, że starzy palą… Wbrew wewnętrznemu przekonaniu wzięła jednak Carmena i przykucnęła z dziewczynami przed piecem. Śmiać jej się chciało; ciekawy, zaiste, sposób palenia papierosów, takie trzy stuknięte głowy przy piecowych drzwiczkach. Ale dymu w pokoju faktycznie nie było… Nie bez zdziwienia Ania zauważyła, że Gośka już bez żadnych problemów radzi sobie z papierosem. Cholera, coś mi się tu nie podoba…
— Słuchaj — Nika przybrała pokojowy ton — nie przyszłam tu po to, żeby spierać się z tobą na temat narkotyków czy muzyki.
— Myślę! — Ania była w tym momencie zupełnie szczera. Czystą głupotą byłoby iść taki kawał drogi w tak błahym celu!
— Nie wiem, czemu ciągle mnie unikasz, pewnie masz jakiś ważny powód, ale postanowiłam jeszcze raz wyciągnąć do ciebie rękę.
„Cóż za niebywała łaska!” — Anię wkurzało takie gadanie.
— Nie unikam cię, brak mi powodów. Po prostu nasze drogi mają inne cele i kierunki, pewnie dlatego rzadko się spotykamy.
— Sama zawsze mówisz, że trzeba poznawać różnych ludzi, nie tylko takich, którzy myślą podobnie do ciebie, bo wtedy wzbogacasz się i uczysz tolerancji. O, kurczę, ale to zabrzmiało!
Ania zaśmiała się lekko, widząc zdziwienie Niki własnym słownictwem (no, może niezupełnie własnym, bo cytowała przecież Anię, ale że zapamiętała, no, no!) i odpowiedziała swobodnie.
— Jak najbardziej, zawsze to mówię i mówić będę. Jest jednak pewna różnica między poznawaniem a obcowaniem, prawda?
— Pewnie tak… Skąd jednak wiesz, że nie chciałabyś obcować z moim towarzystwem? Przecież wcale ich nie znasz!
„Ale znam ciebie” — miała na końcu języka, jednak pohamowała niezdrową reakcję.
— Trochę za daleko mieszkacie… zresztą opowiadałaś nam, co robicie na imprezach. Wybacz, ale mnie nie bawi napełnianie wodą prezerwatyw i gra w butelkę, rozbieranie się przed byle kim jest obrzydliwe.
Nika uśmiechnęła się z wyższością.
— Teraz już nie robimy tej dziecinady, mamy zupełnie inne rozrywki; potrzebujemy jednak towarzystwa ludzi dorosłych, a nie mięczaków i smarkaczy. Ty się do tego świetnie nadajesz, mogłabyś sama doskonale się bawić i innym dostarczyć rozrywki. Dlaczego nie chcesz spróbować?
O, cholera… to zabrzmiało podwójnie: z jednej strony niebywale pociągająco, a z drugiej jakoś smrodliwie… Co oni znowu wymyślili?
— Dobra, załóżmy, że przyjdę. I co dalej?
Nika wyraźnie się ożywiła.
— No, widzisz, to już zabrzmiało znacznie lepiej. Przyjdź, a sama przekonasz się, że warto. Takiej paczki nigdzie nie znajdziesz, mówię ci, jest bajeczna! Słuchaj, w sobotę będzie u mnie prywatka, o szóstej. Przyjdź z Gośką.
— O szóstej? Trochę późno, nie lubię sama włóczyć się po nocy.
— Przecież nie będziesz wracać sama, wszyscy was odprowadzimy. Jesteśmy zżyci ze sobą, nigdy nie zostawiamy nikogo bez pomocy.
Wobec niespodziewanego wahania Ani, Nika triumfowała, a Gośka zaczęła odczuwać lekką ulgę. Postanowiła Nice pomóc.
— Przecież możemy zostać u ciebie na noc, sama mówiłaś, że starych nie będzie, a noclegów macie dosyć.
— Jasne! Jeszcze lepiej, nie będziecie musiały się oszczędzać.
Oszczędzać? W czym, na miłość Boską? Ale numer…
— No… nie wiem. Może rzeczywiście warto spróbować… dobra.
Klasnęły w ręce.
— Świetnie! Wiedziałam, że zrozumiesz, zawsze uważałam cię za równiachę.
— Po prostu lubię się dobrze bawić. A skoro jesteś w stanie mi to zaproponować, dlaczego mam nie skorzystać?
— Właśnie… masz rację. Możecie przyjść trochę wcześniej, pomożecie mi przygotować jakieś żarcie.
— Słuchaj, Nika… czy mogę zabrać ze sobą Zenka? Dobrze mi z nim, bawiłabym się jeszcze lepiej, gdyby mógł też tam być.
Nika zastanowiła się przez chwilę.
— A warto? Nie będzie miauczał?
— Nie — Ania zaśmiała się lekko. — On jest trzy lata starszy od nas, zresztą już ci o nim mówiłam. Gośka, a ty idziesz bez Wojtka?
Gośka wzruszyła ramionami.
— Wojtek mnie nic nie obchodzi. Taki piegus! Chudy i brzydki. Wiesz, jacy chłopcy przychodzą do Niki? Mucha nie siada!
— Zobaczymy… Jednak ten pierwszy raz wolałabym przyjść z Zenkiem, jeśli rzeczywiście zainteresuje mnie tam ktoś inny, następnym razem przyjdę sama.
— No, dobrze. Jeśli jest równiachą, przyjdź z nim.
Anię najwyraźniej lekko popuściło.
— Świetnie.
Chciały jeszcze zapalić, ale ktoś zadzwonił. Szybko schowały papierosy i zapałki, udając, że pogrążone są w dyskusji nad „Niemcami” Kruczkowskiego. Alarm jednak był fałszywy; w drzwiach stanęła mała Ania. Na wszelki wypadek postanowiły nie odkrywać przed nią kart, ostatecznie nie wiadomo, jak zareaguje. Zadowolone, pogadały jeszcze chwilę i rozeszły się do domów.
Zenek był lekko zdziwiony propozycją Ani, ale z rozkoszą na nią się zgodził. Prywatka z daleka od domu, nocleg… Zapowiadało się to bardzo interesująco. W ogóle wszystko szło jakoś tak prosto: Anię martwiła trochę ewentualna odmowa rodziców, ale — o dziwo! — nie mieli nic przeciw temu. Ostatecznie tata pracował z ojcem Niki, znali się kilka lat, więc dlaczego dzieci nie miałyby się przyjaźnić? Zenka też dobrze znali; bawiła ich szczególnie jego wytrwałość w przynoszeniu bzu wiosenną porą. Wiedział, że Ania uwielbia bez, więc jak długo było to możliwe, zasypywał ją pachnącym kwieciem, zdobywanym w rozmaity sposób, nie zawsze legalny… Z Gośką przecież znały się od dziecka. Nikt w tym nie widział żadnego problemu, więc i Ania w końcu uwierzyła, że podjęła słuszną decyzję. Poddała się fali, płynąc nią bez ciemnych myśli i wątpliwości. Zresztą ramiona Zenka były taką wygodną koją…
Julian najwyraźniej był tu bossem; z pobłażliwością przyjmował zachwycone spojrzenia Niki i pozował na mafiosa. Anię lekko to śmieszyło, bo dotąd w żadnym towarzystwie nie spotkała jeszcze takich układów, ale postanowiła bawić się świetnie mimo wszystko. Zresztą w stosunku do nich Julian zachowywał się zupełnie inaczej, pewnie dlatego, że byli nowi i właściwie oficjalnie nie weszli do paczki, wcale więc nie musieli widzieć w nim szefa. Doskonale to rozumiał… za wszelką cenę chciał ich przekonać, że warto, dlatego nawet drgnięciem brwi nie zdradził, że coś mogło go zdenerwować.
Jedzenia było mnóstwo; opychali się z zapałem, ale przede wszystkim okupowali „parkiet”. Królował rock i jive, dopiero po jakimś czasie zrobili nastrój i w obrót poszły tak zwane pościelówy, to znaczy utwory wolne, do tańczenia z przytulaniem. Je t’aime było puszczane bez końca. Gośka patrzyła prosto w oczy wysokiemu chłopakowi, może dwa lata starszemu; miał na imię Zbyszek i mógł podobać się niejednej dziewczynie. Był najwyraźniej zainteresowany śliczną Gośką, nic więc dziwnego, że nie zwracała uwagi na Wojtka. Biedak… Ciekawe, czy wyskoczy przez okno?
Beatlesowe Oh Darling wwiercało się w uczucia jak wiertło do zęba. Zenek przytulił Anię, dłonią przyciskając jej głowę do swego policzka; czuł jej ramiona na swojej szyi i budziły się w nim uczucia dotąd zupełnie nieznane. Te włosy… pachną świeżością, są takie puszyste, błyszczące… Ania była dobrze rozwinięta, najbardziej ze wszystkich obecnych tu dziewczyn i Zenek czuł się dumny, że może z nią „chodzić”. Tańczył tylko z nią, choć jego głębokie, niebieskie oczy przyciągały wzrok wielu nastolatek. Beatlesi ucichli; nikt jednak nie podchodził do adaptera, więc tańczyli dalej, mimo przerwy w muzyce. Druga piosenka, nieznana Ani, też zapowiadała „nastrój”, więc wtuliła twarz w szyję Zenka i tańczyli, ciągle nie zmieniając pozycji. Nagle drgnęła; głos, płynący spod igły, rozebrał serce na kawałki. Michael! A cóż to za piosenka? W przeciwieństwie do I Want You Back, spodobała się Ani z mety, piękna. Dziecięcy, dźwięczny głos Michaela zapewniał, że stawi się na każde zawołanie: Just call my name and I’ll be there… „Michael, trzymam cię za słowo. Jeśli nie zjawisz się, kiedy zawołam, możesz przestać istnieć.” Poczuła na policzku dłoń Zenka, która delikatnie odsunęła głowę Ani ze swojej szyi; chłopak spojrzał w rozjarzone oczy i pomyślał, że jest bezpośrednią przyczyną zachwytu dziewczyny, więc bez namysłu pocałował ją, oddając się przyjemności. Pomylił się tylko trochę, bo o ile Anię rozkoszował ten drogi głos, o tyle bliskość Zenka, jego dłonie i usta, były dla niej czymś naprawdę wspaniałym. Przecież Michael i Zenek to dwie zupełnie różne sprawy, spokojnie można je ze sobą pogodzić.
Po Jacksonach (Ania dyskretnie spojrzała na tytuł, przecież tę płytę musi zaraz kupić!) zapalili trochę świateł i rozsiedli się wygodnie, żeby odpocząć. Na stoliku leżały papierosy, które Anię lekko wytrąciły z równowagi, bo Zenek nie palił i pojęcia nie miał, że jej się to już zdarzało… Wszyscy brali, więc cóż było robić? Spojrzała na niego niepewnie, ale on też miał jakąś niewyraźną minę. Westchnęła. „Niech się dzieje, co chce.” Wyjęła papierosa z paczki i ze zdziwieniem zauważyła, że Zenek odczuł wyraźną ulgę; uśmiechnął się i też sięgnął po Carmena.
— Palisz? — Spytali jednocześnie, wywołując głośną salwę śmiechu. A to dopiero!
— Długo ze sobą chodzicie? — Spytał ktoś pod oknem.
— Ponad pół roku…
— I do tej pory ukrywaliście przed sobą, że palicie papierosy? O, rany, to najlepszy kawał dzisiejszego wieczoru!
— Zawsze myślałem, że mnie zostawisz, kiedy dowiesz się o fajkach. Pamiętam, jak strzeliłaś w pysk Franka tylko dlatego, że przy tobie splunął.
— To zupełnie coś innego, plucia nienawidzę, bo wywołuje we mnie nieopanowaną chęć wyrzygania trzydniowego menu. Ale z kolei ja myślałam, że będziesz przeciwny moim fajkom, bo jeśli chłopak nie pali, to paląca dziewczyna przy pocałunku bardziej przypomina popielniczkę niż dziewczynę…
Rozbawili towarzystwo, ale Ani przestało nagle być wesoło, bo na stole pojawiło się wino. Tego jeszcze nie próbowała, a prawdę powiedziawszy, wcale jej nie było śpieszno do takich eksperymentów. Zenek tym razem wydawał się być zupełnie spokojny, pewnie przypuszczał, że i na tym polu zdobywała już doświadczenia, więc skonstatowała, iż została bez wyjścia: jak się wejdzie między wrony, trzeba krakać, tak jak one. ”Krakała” więc, trzymając w jednej ręce dymiącego Carmena, w drugiej szklankę z winem. Tego typu prywatki nie były jej obce, w Heńkowym towarzystwie robili dokładnie to samo, ale przecież oni byli dorośli i nikt nikogo do niczego nie zmuszał, jeśli ktoś nie chciał pić, nie pił i nikomu to nie przeszkadzało. A tutaj mowy nie było o wyłamywaniu się, bo z łatą mięczaka wylatywało się poza ramy paczki. Tak to więc wyglądała ta Niki dorosłość… W tym momencie Ania wiedziała już, że woli do końca życia być sama, niż zadawać się z takim towarzystwem. Dzisiaj jednak musiała już robić dobrą minę do złej gry, więc śmiała się ze sprośnych kawałów, paliła papierosy i piła wino. Smak miało dobry, słodki, ale zamiast zostać w żołądku, rozłaziło się po całym ciele, zakotwiczając pod czaszką.
— Chodźmy zatańczyć — pociągnęła Zenka, który najwyraźniej był zachwycony imprezą.
Światła znowu przygasły; pary przytulały się jak przedtem, ale było trochę luźniej, nie wszyscy tańczyli. Nika z Julianem całowali się na tapczanie, brakowało jeszcze czterech osób. Ania przytuliła się do Zenka, ale teraz nie sprawiało jej to już takiej przyjemności, jak przedtem. Miała lekkie zawroty głowy i coś w rodzaju moralnego kaca. Gdyby widzieli ich rodzice… a Michael? On na pewno nie bawi się w takie rzeczy, zmarnowałby głos. Całe szczęście, że Zenek zachowuje się przyzwoicie.
— Muszę iść do łazienki — zostawiła go na środku pokoju, bo obleciał ją strach, że spowoduje katastrofę.
Przechodząc obok drugiego pokoju mimowolnie spojrzała do środka; włosy stanęły jej dęba. Trzynastoletnia dziewczyna oddawała się bez żenady szesnastoletniemu chłopcu, jęcząc lekko i coraz bardziej przyspieszając oddech. „Chyba śnię.” Szczypała się w rękę; au, boli. Więc nie śpi. Jasna cholera, gdzie ja jestem? W co się pakuję? Poszła szybko do łazienki, zamykając za sobą drzwi. Wyrzygała się, potem wsadziła twarz pod zimną wodę. Do domu nie mogła iść w takim stanie, zabiliby ją. Nie mogła też siedzieć do końca imprezy w łazience; więc co teraz? Szybko do Zenka, póki trzeźwy, trzeba z nim pogadać.
Czekał na nią pod drzwiami łazienki.
— Jak się czujesz? — Spojrzał na nią troskliwie.
— Zenek… widziałeś? — Ruchem głowy wskazała pokój obok.
— Uhm… chyba za dużo wypili.
— Musimy coś zrobić, mam dość tej historii. Nie mogę przecież wrócić do chaty w takim stanie, ale tu też nie mam zamiaru zostać. Wymyśl coś!
Przytulił ją, gładząc delikatnie włosy.
— Zenek… ja nie chcę…
— Wiem, wiem… uspokój się, nie myślałem o tym.
— Całe szczęście, że jesteś tu ze mną. Co zrobimy?
— Jest tylko jedno wyjście. Musimy udawać, że chcemy… no, tak jak oni. Poszukamy kąta i pośpimy tam do rana, a potem pójdziemy do domu.
— Zenek, ale…
— Nie obawiaj się, naprawdę możesz mi zaufać.
Cóż było robić? Wrócili do pokoju; potańczyli jeszcze chwilę, potem, przytuleni, wycofali się do małego pokoiku, który na szczęście był pusty. Rozłożyli tapczan i wskoczyli pod koc. Po chwili zajrzała Nika. Zenek udawał, że właśnie przystępuje „do rzeczy”, więc wycofała głowę z pokoju z promiennym uśmiechem. Co za noc…
W poniedziałek, zaraz po lekcjach, pobiegła do sklepu, zadowolona, że znalazła w swoich zakamarkach jakieś zapomniane pieniądze. Całą drogę modliła się w duchu, żeby tylko była, żeby była… Przygotowywała się nawet na ewentualny wyjazd do Tarnowskich Gór, chciała jednak najpierw sprawdzić w Bytomiu. Żeby była…
— Przerzuciłaś się na lżejszą muzykę? — Uśmiechnęła się sprzedawczyni, kiedy niemal podskoczyła, znalazłszy płytę. To ciekawe, że tak pamięta…
— Nie, to szczególny przypadek — płaciła, przyciskając płytę do serca.
— Lennon czy Starr? — Uśmiechnęła się znacząco.
— McCartney… Dlaczego pani się dziwi? Przecież kupuję Beatlesów.
— Ostatnio siedziałaś w czym innym… A jak już Beatlesi, to z czymś ambitniejszym, niż Jacksonowie.
— Ta piosenka jest świetna na prywatki — mrugnęła porozumiewawczo.
— Aha… No tak, teraz się już nie dziwię.
Szybko wracała do domu; rzuciła teczkę pod biurko i włączyła adapter. Teraz już można się rozebrać… Na wszystkie rozwalone gitary Jimiego, jaki on ma słodki głos! Aż trudno uwierzyć, że to naprawdę on jest moim obiecanym Bratem. Piosenka przypominała jej tę nieszczęsną sobotę. Wzdrygnęła się, gdy pomyślała o skutkach kretyńskiej decyzji, gdyby nie zabrała ze sobą Zenka. Gośka była za to w siódmym niebie i to przerażało Anię poważnie. Jeśli nie uda jej się wyciągnąć przyjaciółki spod zgubnych wpływów Niki, to dziewczyna zginie z kretesem. Postanowiła jak najszybciej z nią pogadać; choroba, to nie będzie łatwe, Zbyszek nieźle przewrócił jej w głowie, a i Nika pewnie zdążyła już swoje zrobić. To dlatego Gośka była taka dziwna ostatnio, z jednej strony bała się Ani reakcji, a z drugiej chciała, żeby ta o wszystkim wiedziała, bo teraz znów zachowuje się swobodnie, no i wreszcie może przyjaciółce mówić o Zbyszku… Ania nie chciała okazać się nadwrażliwcem, ale Gośka chyba straciła większość swej naturalnej nieśmiałości, zamieniając ją na sarkazm i wyzywający sposób bycia. Zupełnie jak Nika…
Późnym popołudniem nie wytrzymała. Zgasiła adapter, zamknęła Anię na uniwersytecie i pobiegła do Gośki.
— Świetnie, że przyszłaś, mam problemy z matmą. Właśnie się do ciebie wybierałam…
— Dobra, jak chcesz, najpierw zrobimy matmę.
Ania odrabiała te zadania już wcześniej, więc bardzo szybko wytłumaczyła Gośce, o co chodzi. Nie cierpiała matmy całym nastoletnim sercem; matmy i geografii. Cóż jednak było robić, kiedy ciągle jeszcze te przedmioty obowiązywały na świadectwie?
— Chcesz zapalić? — Gośka powiedziała to zupełnie swobodnie, wprawiając Anię w głupie nerwy.
— Nie chcę. Przede mną nie musisz szpanować, przecież wiem, że robisz to tylko dla Zbyszka. Słuchaj, Gośka, czy twoim zdaniem wszystko jest w porządku? Nie taką młodość planowałyśmy w dzieciństwie.
— Ludzie się zmieniają…
— Przestań bredzić, jeśli tak ma wyglądać nasz start w dojrzałość, to starości nie doczekamy.
— A skąd wiesz, że w innym wypadku jej doczekasz? Trzeba brać z życia co się da, aby złapać jak najwięcej, zanim przyjdzie ta z kosą.
— Zupełnie cię nie poznaję! Coś ty pozwoliła ze sobą zrobić, opamiętaj się, dziewczyno! Zmarnujesz sobie wszystko: młodość, urodę, radość życia; cały świat posypie ci się w gruzy. Co zrobisz, jeśli Zbyszek obejrzy się za nową atrakcją i zacznie się do ciebie przywalać, no, na przykład ten obleśny Wiesiek?
Gośka wzdrygnęła się lekko. Wiedziała dobrze, że w tamtych układach nie mogłaby odmówić…
— Zbyszek powiedział, że mnie kocha, więc na pewno nie zostawi mnie na lodzie.
— Może ta jego miłość jest tylko twoim pobożnym życzeniem, co? Nie przeczę, przystojniak z niego niezły, ale ma wypisane na gębie, że miłość jest tylko słowem, jako problem dla niego nie istnieje.
Dzwonek oznajmił czyjąś obecność za drzwiami. Gośka poszła otworzyć i w pokoju zjawiła się osoba najmniej przez Anię oczekiwana.
— Cześć, dziewczyny, fajnie, że jesteście obie. Przyszłam wam powiedzieć, że Julian jest bardzo zadowolony z soboty i postanowił przyjąć was do paczki. Chce pogadać z tobą i Zenkiem — zwróciła się do Ani. — Przyjdźcie do mnie jutro po południu. Ale zrobiliście numer z tymi papierosami; myślałam, że pęknę ze śmiechu.
Ania miała niezbyt wyraźną minę, wiedziała, że ta rozmowa będzie ciężka. Jeśli jednak nie załatwi tego od razu, to za chwilę może być po balu. Pokiwała głową.
— Nie wiem, czy twój umysł to ogarnie, ale my byliśmy w sobotę u ciebie po raz ostatni.
— Jak to? — Uśmiech zniknął z jej twarzy.
— Udawanie — udawaniem, ale na dłuższą metę taki tryb życia wyszedłby mi bokami. Mam trochę więcej zainteresowań niż te, które wy proponujecie.
— Odniosłam wrażenie, że świetnie się bawisz!
— Bardzo złudne wrażenie. W rzeczywistości dusiłam się, jak w zakręconym słoiku.
— Aha, boisz się mamusi, tak? Pomyliłam się co do ciebie, jesteś zwykłym mięczakiem, tylko gówniarze boją się prędzej dojrzeć!
Krew w Ani zawrzała.
— Ja jestem mięczakiem? Dziecino, ty chyba nie znasz znaczenia tego słowa. A to, co robicie, jest dowodem totalnego bezmózgowia, a nie dojrzałości.
Teraz wściekła się Nika.
— Jeśli jeszcze raz powiesz do mnie dziecino, strzelę cię w pysk!
— Tu cię mamy! Kompleksiki, tak? Szkoda, że twój Juluś nie nauczył cię innej argumentacji, jak mordobicia. To doprawdy salonowe metody!
— Ja ci… — Nika szarpnęła się, ale Ania — wyższa i zwinniejsza — nie pozwoliła jej na żaden gwałtowniejszy ruch, przyciskając ją do szafy.
— Zastanów się na przyszłość, zanim podniesiesz na mnie rękę, bo możesz nieźle oberwać.
Puściła ją. Nika poprawiła sweter.
— Nie myśl sobie, że z naszej paczki można sobie tak bezkarnie zadrwić. Już Julian się o to postara, żeby „umilić” ci życie!
— Tylko mnie nie strasz. Nie zapominaj, że mam dorosłego brata, który pozbawi męskości każdego, kto tknie mnie choćby palcem.
— Twoi starzy dowiedzą się, co robiłaś w sobotę!
— Proszę bardzo. Przy okazji dowiedzą się twoi, bo razem pracują. Teraz pójdziesz im powiedzieć? Właśnie są w domu.
Nika poczerwieniała ze złości; oczy Ani rzucały złowrogie blaski.
— Jesteś stukniętą muzykomanką!
— Melomanką. A ty jesteś głupiutką gąską, której nic już pewnie nie pozwoli zmądrzeć.
— Masz zbyt duży nos!
— A ty za małe oczy.
— Jesteś chuda, jak patyk!
— Chciałabyś być w pewnych miejscach tak chuda, jak ja, prawda? Ty desko… — Ania nosiła biustonosz już ponad pół roku, bijąc tym absolutny rekord swojego rocznika.
— Przestańcie, do cholery! — Gośka stanęła między nimi. — Obie jesteście stuknięte, jak można się tak bez sensu kłócić!
Dyszały złością jeszcze przez chwilę; pierwsza uspokoiła się Ania.
— Masz rację, to do niczego nie prowadzi. Powiedziałam już swoje; idę do domu. A ty się dobrze zastanów — spojrzała łagodnie na załamaną Gośkę i wyszła, bez pożegnania z Niką.
Była okropnie zła na siebie, że tak idiotycznie dała się sprowokować. Z drugiej jednak strony może i dobrze, że tak się stało, bo Nice już dawno ktoś powinien był nagadać. Chodzi napuszona, jak paw. Czy ten koszmar wreszcie się skończy?
Przez kilka dni atmosfera w ławce była napięta; Gośka unikała rozmowy na zasadniczy temat, trudno w ogóle było coś z niej wyciągnąć. Ania z bólem czuła, że ją traci i nie pomyliła się, niestety. W końcu Gośka wyrzuciła z siebie tę podłą wiadomość.
— Wiesz, nie będę już z tobą siedziała i nie przychodź więcej do mnie.
— Wyrzucasz w błoto tyle lat przyjaźni?
— Mów sobie, co chcesz, ja nigdy nie potrafiłam cię przegadać, ale i tak zrobię swoje.
— Kazali ci pewnie, co?
— To nie ma żadnego znaczenia.
— Chcesz być ze Zbyszkiem za każdą cenę… Czy naprawdę warto? Oj, Gośka, Gośka, żebyś tylko nie wpakowała się w jakieś bagno.
— Możesz spokojnie spać, potrafię sama o siebie zadbać.
— W każdym razie jeśli kopną cię w tyłek, to pamiętaj, że ja nigdy nie przestanę być twoim przyjacielem.
— Dzięki za łaskę, ale to nie jest konieczne.
— Zobaczymy…
Rozeszły się pod domem Gośki. Ania powlokła się do siebie jak kulawy pies, ze skowyczącą z bólu duszą. Naprawdę ją kochała… Gdzie zrobiła błąd, że ją straciła?
Morfeusz w dniu dzisiejszym zapomniał, że i ją trzeba ukołysać do snu; leżała cały wiek, przeżywając coraz boleśniej rozstanie z przyjaciółką. Usiadła wreszcie, aby rozruszać obolałe kości. Okno, jak zwykle, było odsłonięte; Gwiazda Polarna zaglądała do pokoju, jakby chciała się tu wprowadzić. Gdzie podział się ten radosny optymizm, którym emanowała w ostatnim czasie? Michael… I’ll be there… Michael… Michael!
Michaeeeel!!! Dusza jej zawyła; zamknęła powieki, spod których uciekały palące łzy.
Nagle poczuła jakiś dziwny spokój; jakby wszystkie troski nigdy nie istniały. Powoli otworzyła oczy. Przed nią stał chłopiec o smutnych oczach i mocno skręconych włosach; czarny chłopiec, szczupły, niższy od niej może o pół głowy. Stał i patrzył, przechylając lekko głowę.
— To ty mnie wołałaś — bardziej stwierdził, niż zapytał. — Płaczesz, prawda? Czemu?
— Straciłam najlepszą przyjaciółkę. Przez tak tragiczną głupotę, że aż strach o niej mówić. Skąd się tu wziąłeś?
Błyszczał wśród gwiazd zupełnie tak, jakby był jedną z nich.
— Wołałaś mnie przecież, więc jestem.
— Michael… — tak zwyczajnie, po prostu, nie wierzyła we własne szczęście.
— Ty jesteś Ania, tak?
— Wiesz, kim jestem? Czy ty też rozmawiałeś ze swoją Gwiazdą?
— Tak… ale okropnie dawno. Nagadała mi wtedy strasznie dużo rzeczy, ja jednak zapamiętałem tylko twoje imię.
— Nie żartuj. Przecież ona poruszała takie ważne sprawy!
Wzruszył ramionami.
— Ja nie mam czasu na ważne sprawy.
Co on wygaduje? Swoją drogą, ciekawe, czy ja też tak błyszczę…
— Błyszczysz, jak te wszystkie gwiazdy. Jesteś jedną z nich? — Uśmiechnął się, ale oczy stale miał smutne.
Ania podeszła bliżej.
— Gdybyś słuchał jej dobrze, wiedziałbyś, że też tak błyszczysz. Jeszcze błyszczysz… Każda rysa na człowieczeństwie zniszczy jeden odcień; jeśli będziemy źli, złoto naszych dusz zniknie na zawsze.
Błyszczeli tak oboje, stojąc naprzeciw siebie.
— Michael… dlaczego masz takie smutne oczy? Odnoszę wrażenie, że twoje oczy żyją już z sześćdziesiąt lat i niejedno widziały.
— Nie wiem… nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Ale to może dlatego, że chociaż kocham muzykę, stałem się jej niewolnikiem. Zamiast pograć w kosza, muszę śpiewać; kiedy inni jeżdżą na wrotkach, ja uczę się tańczyć i trzymać w ręku mikrofon. Jestem zmęczony…
Jakże kochała go w tej chwili! Skarżył się, ale wcale nie wyglądał na pokrzywdzonego; czuła, że z jakimś aktorskim szykiem przyjmuje to „męczeństwo” i nie chciałby, żeby coś się w jego życiu zmieniło. Już był sławny, co więc będzie dalej? Ale na razie błyszczy, to najważniejsze. Ania poczuła, że musi kochać go coraz bardziej, bo Gwiazda miała rację — ta miłość będzie mu bardzo potrzebna. Głównie po to, aby uratować go przed samym sobą…
Dłuższą chwilę stali tak naprzeciw siebie i patrzyli sobie prosto w oczy.
— Michael… Naprawdę nie pamiętasz nic, poza moim imieniem?
Wzruszył ramionami.
— Naprawdę.
— Opowiem ci o tym, jeśli będziesz chciał. Czy wiesz, że tutaj możemy robić wszystko, na co mamy ochotę?
— Poważnie?
— Tak.
— Bzdury gadasz. Przecież tu są tylko gwiazdy. A gdybym zechciał pokręcić się na karuzeli?
Ostatnie słowa wypowiadał, siedząc w krzesełku, zawieszonym na łańcuchach, przymocowanych do ogromnego koła. Ania siedziała na drugim krzesełku i z lekkim przestrachem patrzyła na Brata.
— O, rany… Ja nie mogę jeździć na karuzeli. Ale spróbuję, może tutaj będę mogła…
Michael złapał jej krzesełko i oboje unieśli się w przestworza.
— Ale świetnie! — Zaczął kręcić Anię, a sam jeszcze mocniej się huśtał.
Na szczęście Ania czuła się wspaniale. Zachwycona buzia Michaela i ten szaleńczy pęd w kółko sprawiały, że odczuła jakąś niespotykaną dotąd przyjemność.
— Uwielbiam jeździć na karuzeli! — Michael rozłożył szeroko ręce, jakby chciał złapać wszystkie gwiazdy, wirujące nad ich głowami. — Mógłbym się tak kręcić cały dzień, potem noc i znowu dzień, i jeszcze by mi się nie znudziło. Ale takiej bajecznie wielkiej karuzeli w życiu jeszcze nie widziałem.
— Ja też nie… i nawet nie przypuszczałam, że taki kołowrotek może dawać tyle przyjemności. Każde moje podejście do normalnej karuzeli kończyło się katastrofą.
— Coś ty? Poważnie?
— No… od małego mam ciągle z tym problemy. W Wesołym Miasteczku mogę jeździć tylko na tym, co nie zatacza kół. Wydam mniej forsy, ale tracę za to połowę uciechy.
Postanowili trochę popiszczeć i powrzeszczeć, w końcu to też stanowiło nieodłączną część każdej zabawy, dobrej zabawy. Ach, z jaką rozkoszą zdzierali gardła, przez nikogo nie uciszani, nie karceni. Kiedy wreszcie wesołym śmiechem zakończyli świetną zabawę, Ania znów ciekawie przyglądała się Bratu. Jego śmiech brzmiał jak delikatne dzwoneczki, zupełnie tak samo, jak głos w czasie śpiewu.
— Michael… długo już śpiewasz?
Całkowity luz Michaela znikł bez śladu; chłopiec znów stał się pozerem, jak przystało na „prawdziwego” artystę.
— Och, całe wieki — machnął nonszalancko ręką. — Miałem chyba z pięć lat, kiedy pierwszy raz wystąpiłem przed publicznością. Najpierw sam, potem z braćmi.
— Masz dużo rodzeństwa — patrzyła z niejakim podziwem na upierścienione palce chłopaka i złotą bransoletkę na prawej ręce. Stuknięty, czy jak?
— To jeszcze nie wszyscy — skrzywił się tak śmiesznie, wysuwając brodę do przodu i marszcząc nos. — Mam w sumie pięciu braci i trzy siostry.
— O, kurczę! — Ania złapała się za głowę. — Jak wy się wszyscy potraficie pogodzić?
— Spróbowalibyśmy się nie pogodzić! — Zacisnął usta. — Ojciec dysponuje argumentami nie do przebicia. — Teraz zacisnął pięści.
Ania szeroko otworzyła oczy ze zdziwienia. Jak on dziwnie reaguje na słowo ojciec!
— Bije was?
Zacisnął z kolei zęby i zmrużył oczy, nic nie mówiąc. Ani nigdy w życiu nikt nie uderzył, ale Heniek kiedyś obrywał, jeśli zasłużył, jednak jakoś nie potrafiła sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek tak reagował na myśl o biciu.
— Ostatecznie trudno im się dziwić. Rozebralibyście dom, gdyby pozwolili wam na wszystko.
— To nie o to chodzi. — Michael posadził ją i sam usiadł tuż obok. — Jest różnica w karaniu za przewinienia lub utrzymywaniu dyscypliny, a w niepotrzebnym znęcaniu się nad dziećmi.
— Dlaczego się nad wami znęcają? Moi rodzice też nie bardzo chcieli, żeby Heniek grał na perkusji, ale nikt się nad nim z tego powodu nie znęcał.
Michael rozłożył ręce i pokręcił głową.
— Och, dziewczyno, ty nic nie rozumiesz.
— Wytłumacz mi to więc, żebym zrozumiała — odniosła wrażenie, że będzie jej potrzebna ogromna cierpliwość w kontaktach z Michaelem.
— U nas jest zupełnie odwrotnie. To ojciec zrobił z nas zespół i zmusza nas do występów. Kiedy po sześciu, siedmiu godzinach śpiewania ryjemy nosami podłogę, on kijem zmusza nas do dalszego wypruwania flaków, bo coś tam jeszcze nie gra według niego.
— Jeśli chce się dobrze wykonywać swoją robotę, trzeba dużo ćwiczyć.
— Tak, tak… ale bez przesady. Do szkoły też musimy przecież chodzić, a o zabawie w ogóle nie ma mowy.
Jakoś się to wszystko nie chciało zmieścić w zupełnie innej mentalności Ani.
— Mam wrażenie, że lekko przesadzasz.
Michael utopił przerażająco smutny wzrok w szarozielonych oczach Ani.
— Przysięgam, że nie przesadzam. To wszystko jest szczerą prawdą.
Ani ciarki przeszły po plecach. Najbardziej ze wszystkiego w całym swoim życiu nienawidziła, kiedy ktoś ją do czegoś zmuszał.
— Ale za to jesteś sławny. No bo jeśli nawet już u nas można kupić wasze nagrania, to znaczy, że jesteś sławny, bez wątpienia.
— Owszem, to się zgadza. I skłamałbym, gdybym powiedział, że to nie jest przyjemne. Czasem jednak wolałbym mieć święty spokój… albo dalej osiągać sławę, tylko nie takim kosztem. Znasz Dianę Ross?
Pokręciła przecząco głową.
— Żałuj — w czarnych oczach zapaliły się iskry. — Jest po prostu boska. To ona nas wylansowała, dzięki niej nagraliśmy naszą pierwszą dużą płytę.
Był piękny z tymi iskrami.
— U nas są na razie tylko dwie twoje piosenki, na pocztówkach.
— Pewnie ABC i I Want You Back.
— ABC jeszcze nie słyszałam. I’ll Be There.
— Aha…
— Uwielbiam tę piosenkę, choć mam z nią przykre wspomnienia. Michael… zaśpiewaj chociaż kawałek.
Uśmiechnął się i przygryzł dolną wargę, jakby w lekkim zakłopotaniu.
— Naprawdę chcesz?
— Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo…
Odniosła wrażenie, że…
— Michael! Masz tremę?!
— Zawsze…
— Ale przecież tu nie musisz!
— Dobrze ci się mówi…
— Jeśli nie chcesz…
Złapał ją za rękę.
— Chcę. Tremę mam zawsze, więc tym się nie przejmuj.
Dosłownie w momencie ze zwykłego chłopaka przeobraził się w artystę. Przyklęknął przed Anią na jedno kolano; wyraz jego twarzy zmienił się nie do poznania. Zaczął śpiewać zupełnie tak, jakby występował na wielkiej sali, wypełnionej po brzegi. Ani łzy zakręciły się w oczach; Boże, jaki on ma słodki głos… Odniosła wrażenie, że mimo wyuczonej pozy, wkłada w śpiew całego siebie, duszę i życie. Oczy mu błyszczały. Świat przestał dla nich istnieć, liczyła się tylko muzyka i oni, i te cudowne gwiazdy, które stanowią krainę ich szczęścia.
Kiedy skończył, momentalnie wrócił do własnej skóry. Pomyślała przelotnie, że na dłuższą metę takie przeskoki osobowości mogą być zgubne w skutkach.
— Michael… wiem, że odegrałeś spektakl, ale odebrałam to jako rzeczywistą obietnicę.
Usiadł obok niej.
— Jeśli chcesz, mogę ci obiecać to tak normalnie, bez śpiewu.
Była zachwycona.
— Świetnie! Złożymy przysięgę wiecznej miłości, zgoda?
— A jeśli… a jeśli tak naprawdę nigdy się nie spotkamy?
— Gwiazda obiecała co innego. Ale to nie ma żadnego znaczenia, przecież nigdzie nie będziemy tak szczęśliwi, jak tutaj.
— Właściwie masz rację.
Stanęli na wprost siebie, trzymając się za obie ręce. Ogromnie spodobało im się to, że bez żadnego uzgadniania, mówili jednocześnie te same słowa.
— Uroczyście obiecuję, że zawsze będę cię kochać, pomagać ci w potrzebie i dzielić się sobą. Obiecuję, że bez względu na to, co zaistnieje w przyszłości, zachowam młodość duszy i miłość do ciebie. Obiecuję, że zawsze będę cię kochać.
Jak cudownie błyszczeli, kiedy pocałunek pieczętował tę gwiezdną przysięgę! Całe niebo uśmiechało się do nich.
Młode serca rozsadzała radość. Biegali, jak wariaci, po Zającu, którego siedem gwiazd stanowiło coś w rodzaju obiegu zamkniętego w dwa nierówne prostokąty. Potem przelecieli nad Orionem, aby trochę odpocząć, spacerując Mleczną Drogą.
— Dlaczego tak się obwiesiłeś biżuterią? Jak dziewczyna…
— Ściągnęłaś mnie prosto z koncertu, normalnie tego nie noszę.
— A na estradzie musisz?
— Na estradzie robi się mnóstwo głupich rzeczy, żeby tylko przyciągnąć uwagę widzów.
— Michael! Przecież ty masz tak cudowny głos, że wcale nie musisz zwracać na siebie uwagi innymi sposobami.
— To się tylko tak wydaje… Ludzie chcą ciągle czegoś nowego, sam głos im nie wystarcza.
— A skąd będziesz wiedział, gdzie jest bezpieczna granica tych nowości?
Wzruszył ramionami.
— Taka granica nie istnieje. Jeśli tylko nie zabraknie pomysłów…
— Psychicznie tego nie wytrzymasz.
Roześmiał się, ale jakoś cierpko.
— Mój ojciec daje mi dobrą szkołę wytrzymałości psychicznej. Jeśli dotąd go nie zabiłem, to znaczy, że wytrzymam wszystko.
— Michael, co ty wygadujesz!
— Sam nie wiem… To dziwne, ale tam nie jestem taki rozmowny. Ludzie w większości mnie przerażają.
— Za to ja nadaję za nas oboje. Popatrz, jakie to dziwne: nigdy nie miałam problemów z nawiązywaniem kontaktów, a kiedy mam coś zrobić publicznie, jestem wprost przerażona. U ciebie jest odwrotnie…
— Nigdy nie występujesz?
— Ależ tak! Prawie wszystkie szkolne akademie zaliczam, tylko jakim kosztem… Poza tym należę do kółka recytatorskiego i tanecznego. Najbardziej jednak lubię słuchać muzyki i czytać książki, to przynajmniej robię spokojnie.
— A ja nawet lubię występować. Tylko wtedy nie jestem sobą… Wpadam w popłoch na samą myśl o udzielaniu wywiadu, czy w ogóle jakichkolwiek rozmów z obcymi ludźmi.
Spacer Mleczną Drogą był tak cudowny, że Ania momentami przyłapywała się na niepohamowanym pragnieniu odbywania go bez końca. Mój Boże… czy naprawdę muszą wracać na ziemię?
— Michael… tak bardzo się cieszę, że wreszcie możemy być razem; tak długo na to czekałam, tak bardzo tego pragnęłam… już prawie zaczynałam wątpić, myślałam, że sama to wszystko wymyśliłam.
— Czy ty naprawdę tak dokładnie pamiętasz to spotkanie z Gwiazdą? Jesteś chyba jedyna na całym świecie. Ja sam się dziwię, że zapamiętałem twoje imię, wszyscy zupełnie zapominają o tym spotkaniu.
— Ach… — Ania wbiła rozmarzony wzrok w widoczną z lewej strony Gwiazdę Polarną. — Ona jest tak piękna i mówiła tak wspaniałe rzeczy, że nie sposób jej zapomnieć. Zresztą, mam misję do spełnienia, więc jeśli chcę tego dokonać, muszę pamiętać. Chciałbyś, żebym zapomniała? Nie spotkalibyśmy się nigdy, gdyby tak się stało.
Michael patrzył z podziwem na jasną twarz Ani i iskrzące, szarozielone oczy. I złoto, powtykane we włosy…
— Nie, nie! Całe szczęście, że pamiętasz.
Z ciekawości lekko przejechał palcami po puszystych włosach Ani. Ech…
— Aniu… powiedz, czy ja też będę mógł cię wywołać, jeśli zatęsknię? Jeśli będziesz mi potrzebna?
— Tak, w każdej chwili. Chodź, opowiem ci o wszystkim.
Na szczęście Mleczna Droga jest bardzo, bardzo długa…
4. Zupełnie zwariowałaś!
Gośka przesiadła się do samego końca; nie chciała niczyjego towarzystwa w ławce, pewnie dlatego, że prowadziła jakieś własne tajemnicze gierki i żyła przekonaniem absolutnej samowystarczalności klasowej. Początkowe zdziwienie ogólne wyprowadzało ją lekko z równowagi, ale bardzo szybko odstręczyła od siebie wszelkich zainteresowanych nową sytuacją, zamykając się szczelnie w ciasnocie własnych spraw. Figurowała ciągle w dzienniku i ciałem była obecna na lekcjach, ale właściwie to tak, jakby przestała istnieć.
Ania, osamotniona w swojej piątej ławce środkowego rzędu, odczuwała coś w rodzaju torturowania duszy. Puste miejsce z lewej strony wydawało jej się otchłanią, która wessała wszystko, co Ania miała w życiu najdroższego i teraz wypluwa z siebie diabelski chichot, rozrywający świadomość na rozpryskujące się strzępy. Pytana o przyczynę zaistniałej sytuacji, nawet nie próbowała niczego tłumaczyć; bardziej nachalnych odsyłała po komentarze do Gośki, która zresztą też niczego nie chciała powiedzieć. W klasie wrzało przez dwa dni; kamienna maska Gośki i tragicznie smutna Ani, doprowadzały wszystkich do szewskiej pasji. W końcu jednak sprawa, choć niewyjaśniona, przeszła do historii; Ania zaczęła się uśmiechać, Gośka całkiem odstawiła się na boczny tor; czarną dziurę piątej ławki zajęła Ela, która miała dość towarzystwa rudego Ryśka i „wyprowadziła się” z pierwszej lewego rzędu, tego przy drzwiach. Ania nie sprzeciwiała się takiemu obrotowi sprawy, choć uważała go za lekką profanację; doszła bowiem do wniosku, że żyć trzeba dalej, a samotność ławkowa w czasie klasówek jest gorsza od powodzi, pożaru i huraganu razem wziętych, tym bardziej, że jej napuchnięty mózg, odbijany jak piłeczka pingpongowa od żalu za Gośką do gigantycznej radości ze spotkania z Michaelem, nie był w stanie normalnie funkcjonować. Chcąc więc uchronić się przed znacznym spadkiem notowań dziennikowych, musiała radzić sobie w inny sposób, co przy osamotnieniu było absolutnie niemożliwe. Ela wprawdzie nie należała do orłów, ale już sama jej obecność podnosiła temperaturę działań i umożliwiała przeprowadzenie pewnych zamierzeń. Ania wiedziała, że przyjaźń między nią a Elą to sprawa czysto abstrakcyjna, bo jej nowa towarzyszka była stworzeniem dobrym i miłym, ale zupełnie nieskomplikowanym i pozbawionym wyobraźni. Tak równało się tak, nie — nie, w środku pustka; życie w jej wydaniu było tak proste, że aż nudne. Zwariowana natura Ani dusiła się w takim towarzystwie, jednak gdzieś tam w głębi duszy miała świadomość, że odrobina przystopowania i intelektualnej stagnacji też może się przydać, choćby po to, żeby później eksplozja życia była większa i radośniejsza, niż dotychczas. Właściwie jedyną rzeczą, która je łączyła, była namiętność do zdzierania lodu płozami figurówek. Chociaż tyle dobrze! Ani po prostu ręce opadały wobec niektórych postaw Eli; przykładowo na propozycję wspólnego wypadu do Tarnowskich Gór omal nie zemdlała ze zdziwienia. Tłuc się autobusem taki szmat drogi, po to tylko, żeby kupić płytę? Trzeba mieć niezłego fioła… Czytać dwunasty raz Siódme wtajemniczenie Niziurskiego? Kompletny idiotyzm. Książkę czyta się tylko raz, potem może przestać istnieć. Słuchać Hendrixa? Przepraszam, a kto to jest?
Namiętność klasnęła, rozpryskując się po zanieczyszczonej ignorancji…
W efekcie Ania po raz pierwszy pojechała do Tarnowskich Gór sama, ale powrót miała uskrzydlony. Michael złagodził cały ból pojedynczej wyprawy perspektywą wieczoru z nową piosenką, ABC. Mój Boże, przecież on na pewno śpiewał już dziesiątki piosenek, czemu tutaj można słuchać tylko trzech? Przy dźwięku srebra, wylewającego się z dziecięcego gardła, Ania zapomniała nie tylko o troskach i problemach, ale także o całej rzeczywistości. ABC wprawdzie było bardzo podobne do I Want You Back, ale zupełnie przestało jej to przeszkadzać. Wiedziała, że to niemożliwe, bo przecież muszą żyć normalną codziennością, ale ciągle miała ochotę pozostać z Michaelem wśród gwiazd już na zawsze. Tam było tak cudownie, że rzeczywistość zdawała się ciężkim więzieniem w porównaniu z rozkoszą gwiezdnego raju i obecności Michaela.
ABC, girl! — zakończył Michael i Ania przełożyła rączkę z igłą znów na początek rowka. Próbowała sobie wyobrazić, że widzi Jacksonów „na żywo”. Ciekawe, jak się ubierają do występów, bo przecież nie w golfy… Może Michael był w estradowych ciuchach, skoro miał też biżuterię… Tak, niewykluczone, bo czarne spodnie to jeszcze pół biedy, ale w jaskrawoczerwonej koszuli i kamizelce z wisiorkami nikt nie chodzi po ulicy. Reszta braci pewnie wygląda podobnie, tylko w innych barwach. Ciekawe, czy Michael dotrzyma przysięgi…
Pod Eli domem był przystanek tramwajowy, więc umówiły się u niej, a potem zamierzały wypuścić się na łyżwy. Ania już nie mogła doczekać się chwili zetknięcia z lodem, bo właśnie założyła po raz pierwszy nowy strój łyżwiarski: sukienkę w cudnym, łososiowym kolorze, uszytą tak, jak „prawdziwa”, z krótką plisowaną spódniczką, paseczkiem z kokardą i guziczkami perłowymi na plecach. Prze-pię-kna!!! Do tego białe, elastyczne rajstopy i biała opaska na głowę, też elastyczna. Upinając włosy w „koński ogon” okręcała się przed lustrem na wszystkie strony, żeby sprawdzić reakcję sukienki na poszczególne figury łyżwiarskie. Bomba… Szkoda, że Zenek nie jeździ na łyżwach, zaparłoby mu dech, gdyby zobaczył ją teraz.
Okazało się, że Ela też ma adapter, w czym zresztą nie było nic dziwnego; Ania jednak otworzyła szeroko oczy na widok tego sprzętu, no bo po co komuś adapter, jeśli nie słucha muzyki? Ela nie była jeszcze gotowa do wyjścia, więc posadziła Anię w fotelu.
— Puszczę ci coś, wiem, że lubisz muzykę.
O! A to dopiero… Ela wyciągnęła ze stojaka jeden z umieszczonych tam longplayów. Delikatnie ułożyła płytę na krążku i powoli popłynęły dźwięki… no tak, to też była muzyka, ale… Ania skrzywiła się niemiłosiernie. Mydło… Spojrzała na okładkę płyty; uśmiechnięta twarz mężczyzny o kobiecej fizjonomii, obramowana lokami. Frank Schöbel. Wszystko razem wzięte było tak słodkie, że aż mdłe; zupełnie bez polotu, bez artyzmu, bez życia… Taka muzyka dla wszystkich, a zwłaszcza dla „głuchych”. Ania westchnęła przeraźliwie głęboko, wiedząc o swojej bezradności; zamknęła oczy. Michael! Ratuj…
— O, rany, ale fajnie wyglądasz! — Patrzył na nią z podziwem. — Startujesz w jakichś zawodach?
Uśmiechnęła się, tonąc w szczęściu.
— Nie, ale uwielbiam łyżwiarstwo. Pojeździsz ze mną?
— Jasne!
Był ubrany w kolorowy sweter, duży, miękki; o rany, ale oni tam muszą mieć świetne ciuchy! Łyżwy podwyższyły go trochę, jednak Ani też przybyło centymetrów, więc właściwie różnica wzrostu między nimi nie zmieniła się wiele. Dziwne… dlaczego jej to nie przeszkadza, że Michael jest o pół głowy niższy? Normalnie zdawała się nie zauważać osobników płci przeciwnej o podobnych rozmiarach. Wygląda na to, że i jemu nie robi to różnicy!
— Dlaczego mnie wołałaś? — Jeździł, niczym wariat, dookoła Ani. — Przecież tam ślizga się tak samo, jak tu.
— Tam robi się błędy, tu nie. Ale to z innego powodu… Nie doszłam jeszcze do lodowiska, koleżanka trochę przydługo się stroi. Zostawiła mnie sam na sam z niejakim panem Schöblem, którego twórczość wyssała ze mnie resztki dobrego gustu. No, prawie wyssała…
— Schöblem? Nie słyszałem.
— I pewnie nie usłyszysz, do Stanów docierają z Europy tylko najlepsi, na niego nikt tam nawet nie zwróci uwagi. Mydło… — skrzywiła się.
— Mydło? — Michael zaśmiał się perliście. — Ale wyrażonko… Trzeba przyznać, że wymowne. Doskonale określa rodzaj twórczości. Nic dodać, nic ująć.
— No… to mój braciszek przynosi do domu takie określenia — celowo przemilczała fakt określenia przez Heńka w podobny sposób muzyki Jacksonów, w końcu czasem i on może się pomylić; a Michaelowi i tak nikt nigdy nie dorówna…
— Z przedszkola?
— Nie — uśmiała się serdecznie. — On jest sześć lat starszy od nas. Domorosły perkusista; dobry, ale chyba bez szans na dłuższą metę.
— To tak prawie między Jackie a Tito. Strasznie głupi wiek…
— Chciałabym być już na ich poziomie!
Michael przyhamował; jechał tyłem przed Anią i spojrzał jej prosto w oczy.
— A ja nie — odpowiedział jakoś poważnie.
— Dlaczego? Przecież każde dziecko marzy o dorosłości.
— A ja nie — powtórzył.
Jaki on dziwny… przecież być dzieckiem to takie nieciekawe i nudne! Człowiek dorosły może robić, co tylko zechce, ma otwartą drogę do wszelkich możliwych przedsięwzięć! Zatrzymała się, zasypując jego buty zdrapanym lodem.
— Musisz mieć chyba strasznie ważny powód. Aż trudno uwierzyć w to, co mówisz!
— Dorośli są źli, Aniu.
— Eeee… nie wszyscy przecież.
— Wszyscy. Kiedy tylko mogą, wykrzesują z siebie najgorsze instynkty. Tylko dzieci są naprawdę autentyczne.
— Michael, na miłość boską, przecież nie możesz tak myśleć! Czy potrafisz zatrzymać czas? Dorośniesz, prędzej czy później, bez względu na twoje podejście do sprawy. I co wtedy?
— Nie wiem…
— Może jest na to jakiś sposób? — Ania złapała Michaela za obie ręce i okręciła ich trzy razy. — Może nawet już to mówiliśmy, składając przysięgę…
— Myślisz o młodości duszy? — Teraz Michael kręcił nimi, ale w drugą stronę.
— Aha…
— Może faktycznie. Ale czy to wystarczy?
— To będzie zależało tylko od ciebie, na ile uda ci się tę młodość zachować — trzymając się za ręce poszusowali przed siebie.
— A co z ciałem? — Po chwili Michael puścił Ani rękę i zaczął kręcić piruety, modelując ręce, jak w balecie.
Robił to tak zgrabnie, że Ania stanęła z opuszczonymi rękami i patrzyła na niego z zachwytem. Niby taki śmieszny, z przydługimi kończynami w stosunku do reszty ciała, a potrafił zrobić coś tak niebywale czarownego!.
— Widziałaś? — Podjechał, dziurawiąc lód. — Teraz wiem, że żyję. Jeśli roznosi mnie energia, rozładowuję ją bez trudu, moje ciało jeszcze nigdy mi się nie sprzeciwiło. W dniu, w którym zauważę u siebie pierwsze objawy tego sprzeciwu, przestanę istnieć jako człowiek.
— Co ty wygadujesz! — Ania jeździła przeplatanką do tyłu wokół Michaela, a on kręcił się w miejscu, żeby ją widzieć. — Zdarzyło ci się spotkać kiedyś jakiegoś kalekę?
— Widywałem takich, ale z daleka.
— Powiedz, czy są mniej ludźmi, tylko dlatego, że ciało płata im głupie figle?
— Na pewno nie… Ale ja muszę być sprawny, rozumiesz? Muszę… Inaczej nie będę mógł robić tego, co robię.
Znów jechali razem, trzymając się za ręce.
— To zrozumiałe, że każdy chce być zdrowy i sprawny. My jednak nie mamy na to żadnego wpływu, czy ty tego nie rozumiesz? Nabawisz się psychicznej choroby, jeśli tak będziesz myślał. A przynajmniej nie martw się tym już teraz, przez najbliższych czterdzieści lat na pewno będziesz sprawny.
— Jeśli auto nie wrąbie do drzewa…
— Ach, to są skrajne przypadki.
— Ale są. A poza tym… jest jeszcze jedno. Jeśli po mutacji stracę głos, to na pewno umrę.
Ania z niebywałą sympatią popatrzyła na czekoladową buzię ze smutnymi oczami i rażąco białymi zębami.
— Śpij spokojnie, na pewno nie stracisz. Może głos zmienić barwę, ale śpiewać będziesz bezsprzecznie.
— Co ty wiesz… Nie takie głosy mijały bezpowrotnie z powodu jakichś głupich hormonów.
— Michael… czy naprawdę musisz sobie zatruwać najpiękniejsze chwile jakąś kosmicznie daleką przyszłością?
— Jest o wiele bliższa, niż można przypuszczać.
Westchnęła.
— Zostałeś stworzony jako zderzenie dwóch przeciwstawności: z jednej strony masz talent i możesz maksymalnie go rozwijać, a z drugiej zalewają cię troski, o których każdy zwykły nastolatek nawet nie ma pojęcia. Przebicie i nieśmiałość. Sława i kompleksy. Całe szczęście, że mamy nasz gwiezdny świat…
— No… ja też się cieszę. Jakoś łatwiej się żyje po takiej chwili relaksu. Powiedz, czy ty nie masz żadnych problemów?
— Ależ tak, całe mnóstwo.
— Dlaczego mi nie opowiesz? — Michael zatrzymał się nagle i spojrzał na Anię z wyrzutem. — Nie ufasz mi?
— Michael… jak możesz myśleć w ten sposób? Wiem, że tobie mogę powiedzieć wszystko. I mam zamiar to robić, ale jakoś dotąd nie było okazji. Nie martw się — roześmiała się, unosząc brwi. — Jeszcze mnie poprosisz, abym wreszcie przestała cię zanudzać swoimi problemami.
— Sama nie wierzysz w to, co mówisz — znów się tak śmiesznie skrzywił, wysuwając brodę i marszcząc nos. Uwielbiała tę jego małpią minkę.
— Masz rację, nie wierzę. Nie chcę wierzyć.
— Jestem gotowa, możemy iść — Ela wyłączyła adapter. — I co, podobał ci się Frank Schöbel?
Ania spojrzała na koleżankę zupełnie nieprzytomnym wzrokiem.
— Mam kilka jego płyt, jeśli chcesz, mogę ci je pożyczyć.