E-book
10.71
drukowana A5
37.92
Mleczne słońce

Bezpłatny fragment - Mleczne słońce

Historia Tereski


4
Objętość:
182 str.
ISBN:
978-83-8384-009-3
E-book
za 10.71
drukowana A5
za 37.92

Tereska


Tereska ma trzynaście lat, ale wygląda na wiele więcej, a może i nie. Z dzieciństwa zostały jej tylko dołeczki w policzkach, kiedy się uśmiecha… Nie zdarza się to często, chyba, że Tereska się zapomni. Tak jak teraz na przykład, idąc przez stawy z głową zadartą do góry, obserwuje stado ptaków robiących figury w powietrzu, zlepionych jak rój pszczół. Tereska uśmiecha się do nich. Lub kiedy widzi małe łabędzie oblepione ciepłym puchem, co dopiero wykluły się z jajek, albo do cyranek nurkujących głową w dół i robiących „Wańkę Wstańkę”, do łanów żółtych kaczeńców, do żab wystawiających guziki oczu nad powierzchnię wody.

Tereska idzie ścieżką, zna ją na pamięć. To najkrótsza droga ze szkoły do domu. Jest jeszcze inna, zwykła, z ubitej ziemi i gruzu. Tam idzie się obok starych kasztanów i pustych baraków, w których ludzie mieszkali albo kiedyś siano trzymano. Ale Tereska woli iść przez stawy. Tu jest o wiele więcej do zobaczenia. Czasami jak Teresce nieśpieszno, tak jak dzisiaj, to siada w szuwarach, w trzcinie, rogoży, w soczystym tataraku i patrzy, bo w tym wydawało by się spokojnym bezruchu tętni życie, tu nie ma sekundy, by nie zaszła jakaś zmiana. Nieraz dziwi ją, że jest tyle kolorów zieleni czy niebieskiego, że aż trudno zliczyć na palcach. Wszystko mieni się, faluje delikatnie w rytm głuchej muzyki, rytmicznie, gładko.

Nagle zrywa się wiatr i słychać szzzzz niesione po liściach, i marszczy się woda na stawie, a Teresce przychodzi na myśl pysk Reksa kiedy warczy na nieznajomych, bo wtedy pies pokazuje zęby, a skóra na pysku składa mu się w harmonijkę. Śmiesznie to wygląda, bo Reks nigdy nikogo nie ugryzł i babcia mówi, że po tym poznaje się, że pies jest mądry.

Bo nie gryzie, tylko grozi.


Tereska patrzy na niebo i myśli, że będzie padać, ale jeszcze nie teraz, jeszcze ma czas, aby dojść do domu. Wstaje i otrzepuje tył spodni wilgotnych od mokrej ziemi, zrywa parę kaczeńców i wchodzi na groblę kierując się w stronę ciemnej masy zieleni, wśród której stoi blok, w którym mieszka. Po drodze trzeba minąć jeszcze dwa stawy i Tereska przyśpiesza kroku, bo na twarzy czuje już drobniutkie krople deszczu, miękkie, delikatne jeszcze. Niebo staje się nagle niskie, stalowe. Wielkie kołtuny chmur ciągną w pośpiechu na wschód, woda na stawach szarzeje gęstym, tłustym granatem. Tereska z daleka słyszy szum drzew z parku, widzi ich korony zlewające się z niebem w ciemną plamę.

Już jest blisko.

Schodzi kładką nad rowem i biegnie przez wąską ścieżkę wydeptaną wśród gęstwiny krzaków, pokrzyw i drzew, czując ich liście muskające jej gołe nogi i ramiona. Kiedy zamyka drzwi od klatki, słyszy jak grube krople werblują już po daszku przed wejściem. Tereska biegnie na górę skacząc po dwa stopnie i zdyszana wpada do domu. Babcia jak zwykle w kuchni, miesza coś w parującym garnku, w pokoju w wysokim fotelu mama ogląda telewizję bez włączonego głosu. Tereska podchodzi do niej, zawiesza ręce od tyłu, przez fotel i całuje we włosy. Potem rzuca tornister na wersalkę w małym pokoju i idzie do kuchni, daje buziaka w pomarszczony policzek babci i znów ma jakby wrażenie, że ta skurczyła się w sobie, że znów jakby było jej mniej. Babcia pyta co w szkole, że zupa będzie na dzisiaj, że kaczeńce takie piękne, że jakoś nie ma siły, ale to przez pogodę, ale dobrze, że pada, to jutro zasieją ogródek, bo mrozów pewnie już nie będzie.


Babcia ma coś w sobie, co sprawia, że rzeczy nabierają życia, rozpędu, sensu, potrafi swym malutkim, drobnym ciałem wypełnić pustkę, zasilić dobrą energią. Tereska czuje to za każdym razem jak przytula się do babci. Jakieś nadludzkie ciepło, błogość, spokój, bezpieczeństwo może, migrujące od ciała do ciała. Tereska myśli nieraz, że może to przez to, babcia staje się coraz mniejsza, bo daje innym jakąś część siebie.

Bo babcia od zawsze robiła ludziom dobrze. Tereska pamięta, jak była mała, babcia brała ją na plecy albo potem za rękę i chodziła do ludzi nastawiać im złamane ręce czy zwichnięte kostki. Pokazywała Teresce jak zobaczyć, w którym miejscu jest złamanie, jak pociągnąć, gdzie ucisnąć, jak trzeba ułożyć klepki z drewna, jak związać bandaż, i mówiła do Tereski, do dziecka jeszcze, słowami dorosłych, poważnie, bez zdrobnień, jakby Tereska wszystko rozumiała mimo młodego wieku i całej swej małości. Tereska obserwowała każdy gest i rejestrowała słowa babci, bo czuła, że wszystko jest bardzo ważne. Obserwowała ludzi jak zaciskali usta, by nie krzyczeć, jak pokazywali, o tu, tu boli, z nogami spuchniętymi, rękami, a wszystko w spokoju, jakby tak miało być, bo przecież zawsze tak było, był ból, cierpienie. Ulga nieraz.

Kiedy babcia wylewała ludziom albo dzieciom wosk, też zostawała razem nią i przysłuchiwała się szeptom i gestom, i patrzyła, jak babcia wyciąga z wody formy przypominające głowę psa albo krowy, które pokazywała potem ludziom, i mówiła, że pewnie się psa przestraszyli, a oni tylko kiwali głową, że tak, rzeczywiście, pies skoczył albo krowa rogiem zaczepiła.

Babcia dawała im wodę z wylewania wosku do picia i kazała iść wcześnie spać. Po tym dzieci przestawały sikać do łóżka albo zrywać przestraszone w środku nocy, dorośli spali spokojnie i wracał im apetyt. Babcia nigdy za nic nie brała pieniędzy, bo mówiła, że za pomaganie się nie płaci, ale ludzie to zawsze parę jajek jej wciskali albo woreczek mąki, albo cokolwiek.

Teraz nikt już nie woła po babcię, ludzie wolą do ośrodka iść, do apteki po maść czy krople, ale kiedyś to ani ośrodka zdrowia nie było, ani apteki w wiosce.

Czasy się zmieniają.


Tereska idzie do dużego pokoju, gdzie mama patrzy na migające obrazy w telewizorze. Kładzie jej dłoń na ramieniu, mama podnosi głowę i uśmiecha się wąskimi ustami, aż zmarszczki wokół warg tworzą tęczę po obu stronach twarzy. Dzisiaj ubrana jest w niebieską sukienkę w drobne groszki, w której jej do twarzy, i która pasuje do siwych, krótko obciętych włosów. Tereska sama nie wie, ile lat ma mama. Może sześćdziesiąt, może pięćdziesiąt, nic to nie zmienia i jest to Teresce kompletnie obojętne.

Bo nie ma wpływu na nic.


Odkąd pamięta mama nigdy nie mówiła. Jedynym głosem w domu był ten babci, sąsiadek, kiedy przyszły i Tereski. Nawet kiedy przyjeżdżał ojciec, to nie odzywał się wiele, parę słów wymienionych i tyle. Tak, jakby było to wystarczające, jakby już zostało wszystko powiedziane. Mamie opowiadało się co się zdarzyło w szkole, kto umarł, kto się urodził, a ona uśmiechała się tylko i kiwała głową. I często wydawało się, że mama woli ciszę.

A może i nie.


Babcia mówiła, że mama cierpi na melancholię, a kiedy Tereska pytała co to melancholia, babcia tłumaczyła, że jak Tereska jest czasami smutna, to tak samo mama jest smutna, tylko cały czas… I Tereska myślała, jak ciężko musi być mamie być smutną całe dnie, tygodnie, lata. I myślała, jaki ten smutek musi być wielki, jak ogromny, aby przygnieść swym ciężarem całą mamę na tak długo. Aby trwać w niej nieprzerwanie.

Bez końca.


Tereska była najmłodsza z czwórki rodzeństwa. Babcia mówiła, że spadła im z nieba. Siostry i brat dawno poszli w świat i pozakładali własne rodziny, i tak naprawdę, to nawet nie pamięta, jak wyglądali. Między najstarszym bratem a Tereską jest dwadzieścia siedem lat różnicy. To dużo, bardzo dużo, ale babcia mówi, że nie ma to znaczenia, że najważniejsze, to mieć do siebie szacunek. Lata to tylko liczba, a uczucia to coś trwałego.


To babcia wychowała Tereskę i to z babcią Tereska jest najbardziej związana. Mama jest. Po prostu. Tak jak ojciec. Ojciec jest jak wolny ptak, nieraz jest, a nieraz go nie ma. Babcia mówi, że ojciec żyje własnym życiem, bo taki był jego wybór, bo może tego potrzebuje i nie trzeba sobie zadawać pytań, tylko uszanować to, co jest, bo każdy ma prawo ułożyć sobie życie jak chce, tak jak mu dobrze. Więc Tereska nie zadaje pytań, bierze codzienność taką jaka jest, bo na pewne rzeczny nie ma się wpływu, tak jak na deszcz czy śnieg, czy wiatr co drzewa łamie.

Tak mówi babcia.


Jak ojciec ostatnio przyjechał i siedział z Ryśkiem z sąsiedztwa pod blokiem pijąc piwo, Rysiek zapytał ojca, ile Tereska ma lat, bo taka nieduża, drobniutka, to ojciec nie wiedział co powiedzieć. Zawołał córkę i zapytał o wiek i chyba sam był zdziwiony, kiedy Tereska powiedziała, że trzynaście. Trzynaście, powtórzył i pokiwał wolno głową patrząc na Ryśka, poklepał Reksa siedzącego obok z wywieszonym jęzorem, i znów pokiwał głową. Tereska pomyślała wtedy, że ojcu czas musi mijać inaczej, albo jej… Że może za szybko urosła albo odwrotnie, za późno, bo nieraz sama nie potrafiła się określić. Wiek był czymś abstrakcyjnym, wychodzącym poza ramy, tak jak i mijający czas. Bo niektórzy mówili, że im czas wolno leci, a inni to z kolei, że czas im mija jak z bicza strzelić. Tereska nie wiedziała, jak jej mija czas. Nie liczyła godzin. Czas mijał słońcem, kolejnym dniem, porą roku. Nie było w tym nic precyzyjnego. Nie wiedziała, ile lat ma ojciec ani babcia, ani mama. Najważniejsze, że byli. Teraz.


Czasami w Teresce czuć było jakiś niepokojący dysonans wprawiający ludzi w zakłopotanie. Zdarzało to się dość często, bo jej wygląd nie pokrywał się z wiekiem, a wiek nie pokrywał się z wiedzą jaką Tereska posiadała. Rozmowa z nią szybko wymykała się poza ramy dialogu z trzynastolatką. U Tereski zdania były krótkie i rzeczowe, idące w sedno sprawy, i miało się wrażenie, że nie z dzieckiem się rozmawia a ze starym.

Chyba, że…

Ale kiedy mówiła o przyrodzie, o pięknie, które widzi, wtedy potrafiła mówić nieprzerwanie, malować słowami, opowiadać, wskrzeszać do życia to, co wydawało się martwe, pokazywać to, co niewidoczne, jej optyka była wrażliwsza, szersza, potężniejsza w odbiorze od innych. Jak słuchało się Tereski miało się wrażenie, że patrzymy przez kalejdoskop — co chwila obrazy zmieniały się, nabierały innych kolorów, form, wszystko żyło, oddychało, mieniło się w różnorodności.

Jakież było rozczarowanie, gdy słowa ulotniły się w powietrzu i przed oczami został tylko widok dobrze znany, monochromatyczny, widziany setki razy, odarty z magii, zwyczajny. Banalny tak.


Dzisiaj sobota, myśli Tereska budząc się o świcie. Wstaje z łóżka i drepcze do kuchni, gdzie babcia gotuje mleko i kawę na śniadanie. Babcia stoi przy kuchence owinięta starym szlafrokiem w kratkę i jest już mniejsza od Tereski. Szlafrok sunie po podłodze i nieraz ma się wrażenie, że babcia nie chodzi, a płynie. W dużym pokoju mama siedzi przed talerzem z kanapką i szklanką kawy. Tereska podchodzi do niej, kładzie rękę na ramieniu, mama podnosi głowę, uśmiecha się i bierze kromkę w rękę. Tereska głaszcze jej krótkie włosy i sprawdza czy kawa nie gorąca. Mama potrzebuje kogoś, aby wybudzić ją od czasu do czasu z sennego otępienia, aby sprowadzić ją z powrotem na ziemię, wtedy naje się sama i napije. Tereska włącza telewizor i ścisza dźwięk, bo mama lubi oglądać telewizję, może to robić całymi dniami, albo lubi siedzieć na ławce przed blokiem i głaskać Reksa, który kładzie swój łeb na kolanach mamy i nie pozwala nikomu się do niej zbliżyć.


Tereska wraca do kuchni, nalewa sobie mleka, robi kanapkę i z pełnymi ustami mówi babci, że dzisiaj będą siać ogródek. Babcia kiwa głową, że tak, tylko później, bo teraz rosa bardzo i zmoczą się po pachy idąc przez park.


Dzień zapowiada się piękny. Słońce świeci jasno i czuć już pełną wiosnę. Ziemia mokra po wczorajszej ulewie paruje lekko od ciepłego słońca. Park spowiła mgła, ale tylko na dole, góra błyszczy się od wilgoci, liście mienią się w lekkim wietrze, ptaki fruwają w ferworze budowania nowych gniazd, wszystko jest jakby czystsze, nowe, świeże. Tereska otwiera okno w pokoju i wdycha głęboko powietrze, na dole widzi Reksa chłeptającego wodę z kałuży i zaraz obok trzepiące się wodzie wróble, jakby nieświadome obecności psa. Z baraków obok słychać muczenie krów, hałas traktora, jakieś krzyki. Pewnie Rysiek jedzie w pola, myśli Tereska.


Z dawnego PGR –u nie zostało dużo. Dwa baraki krów, kilkadziesiąt hektarów pola jeszcze uprawianego, zaniedbany sad ze zdziczałymi jabłonkami, które jakimś cudem jeszcze dają małe jabłka, stawy, no i blok. Na dole w bloku jest biuro, gdzie została już tylko Mariolka, naprzeciwko, w małym mieszkanku mieszka Rysiek, co polami i stawami się zajmuje, na górze Tereska z mamą i babcią, które też kiedyś w PGRze pracowały. Naprzeciwko Wąsikowie, i u nich to oboje są jeszcze przy krowach. Ze wsi, to chyba jeszcze dwie osoby do roboty przychodzą. I tyle. Kiedyś to wielki zakład był. Tak mówiła babcia. Wszystkie baraki były zapełnione, świnie były, barany i krowy, i pola obsiane, i buraki zasadzone, i kartofle, ludzie w barakach obok mieszkali, tyle było pracowników.


Tereska pamięta Jaśkową, co mieszkała przy ścieżce z kasztanami. Tam, w długim czworaku podzielonym na mieszkania z dwoma pokoikami i kuchnią, żyła Jaśkowa. Mąż umarł jej wcześnie, dzieci porozjeżdżały się po miastach, a Jaśkowa została sama. Tereska chodziła do niej z babcią piec chleby, bo Jaśkowa piec miała duży, taki specjalny, gdzie wygartało się żar z drewna. Jak szło się do Jaśkowej, to było wiadomo, że wcześnie się nie wróci. Kiedy chleby piekły się w piecu, babcia siadała z nią na szerokim progu domu i gadały, gadały, a wszystko w czasie przeszłym — jak to wojna była, po wojnie, jaki głód, jak okruszki zbierali, źdźbła zboża na polu, bo to wszystko było, tak dzisiaj nierealne, rozmyte, ale przecież było. I dworek Markowskiego był — piękny, z kolumnami w ganku przy wejściu, i róże rosły przy schodach, a Markowska taka pani była ładna, elegancka, ale taka jakby nieobecna, siedziała tylko albo spacerowała, a dziećmi to służba się zajmowała. W domu to takie piękne meble stały i firanki w oknach, i talerze były takie z porcelany chyba, i nakrycia takie eleganckie. Babcia u Markowskich pracowała jak jeszcze nie zamężna była, to w kuchni robiła, to sprzątała, taka do wszystkiego była, ze służbą mieszkała w baraku obok. A pan Markowski to na koniu objeżdżał morgi i pilnował, by robota była zrobiona jak należy. I wtedy czworaki nowe już stały, i wszystko było. Park tak pięknie utrzymany, z ławeczkami, ścieżeczkami, i sad z sadzawką, tam chyba i fontanna była, ale babcia nie jest pewna, pięknie było, pięknie…


Potem, po wojnie, jak babcia z Niemiec wróciła, to dwór odebrali Markowskiemu, ale on wcześniej żonę i dzieci wywiózł do rodziny, sam wrócił do dworku i się zastrzelił z rewolweru. Tak...Państwo polskie zyskało hektary ziemi, dworek i trupa w środku. Ludziska rzucili się i rozgrabili to, co zostało, zburzyli budynek i ukradli wszystkie cegły. Babcia mówi, że ten i ten ma chałupę z cegieł Markowskiego zbudowaną, na czyimś nieszczęściu fundamenty kładli, ale w tedy to ponoć tak nową Polskę się budowało… Potem, na tym samym miejscu, blok wystawili. Szkoda, bo dworek taki piękny był… Tak, babcia dobrze pamięta, jak było.


Jaśkowa przyszła na PGR później, ona tylko pamięta jak co sobotę w parku zabawy robili, bo powstał taki amfiteatr z drewna, z szerokimi schodami i nawet muszla dla orkiestry była, i tam chodziło się tańczyć. A obok to budka z piwem i oranżadą stała i chłopów mrowisko przed nią. Taka rozrywka po całym tygodniu pracy, potańczył człowiek, porozmawiał, trochę weselej się zrobiło. A w niedzielę szło się na piechotę siedem kilometrów do kościoła. Lato, zima się szło…

Jaśkowa to właśnie pamięta.


Jaśkowa starsza była od babci i już jej się trochę zapominało, pożyła jeszcze trochę, a potem umarła w ochronce, bo nikt nie miał się nią jak zająć. Jak Jaśkowa odeszła, to babcia przestała chleby piec, bo nie było gdzie.


Tereska pamięta, a mała wtedy była, jak babcia brała taki jeden cały chleb z blaszki, owijała w szmatkę, brała Tereskę za rękę albo na plecy i szła do Mucychy za górkę. Trzeba było przejść przez kołchoz, aż do starej lipy na górce, no a potem to przez pola, przez łąki, aż do drogi polnej, gdzie mieszkała Mucycha. Tam tylko jej chałupa stała i nic więcej, bo kiedyś też stodoła była, ale się spaliła i tylko kikuty desek zostały porośnięte przez krzaki. Babcia mówiła, że ona biedna, bo nic sama nie umie zrobić, taka nieporadna, no ale i takie ludzie się zdarzają. Mucycha żyła w malutkim domku z jedną izbą, gdzie stał piec kaflowy, obok łóżko, mały stolik, krzesło i nic więcej. Tereska pamięta, że śmierdziało w środku dymem, stęchlizną może i jakieś łachy wszędzie wisiały — na ścianie, na krześle, łóżku, pełno łachów… Sama Mucycha ubrana była w niezliczoną ilość spódnic, zapasek i serdaków, bo jak mówiła zimno jej było. Mucycha była chyba w wieku babci, ale jak mówiła babcia, nieszczęście ją szybko postarzało. Ona oprócz jakiejś zupy nic sobie nie potrafiła zrobić. Babcia mówiła, że to po szoku tak jej się stało, bo dziecko utopiła… Dziecko w niecce do kąpania zostawiła i pobiegła świnię zagonić do chlewa, bo uciekła, a kiedy wróciła, dziecko wody tak się napiło, że brzuch mu wzdęło i koniec. Ponoć mąż strasznie ją stłukł po tym i Mucychowej w głowie jeszcze bardziej się pokręciło. Potem jej mąż zmarł i sama się została ze swoim szaleństwem.


Babcia mówiła Teresce, że nie wolno ludzi oceniać z wyglądu, bo Mucycha może i wygląda strasznie, i śmierdzi, ale to dobry człowiek i biedny, bo chory. Babcia opowiadała też, jak kiedyś ta o mało co się nie spaliła, bo siedziała przy piecu i zasnęło jej się, no i węgielek upadł jej na zapaskę, która palić się zaczęła i pewnie cała by się spaliła, gdyby nie to, że zima była, zaspy i Mucychowa w strachu wyskoczyła z domu i wpadła w zaspę, i ogień sam zgasł. Nogę sobie tylko poparzyła i babcia jakieś maści jej kładła i len paliła, aby rana się przyschła.

Mucychowa w ochronce skończyła, bo sama była, bez rodziny i nikogo nie było, kto mógł by ją wziąć do siebie. Babcia mówiła, że to ciężko tak umierać w samotności.


Tereska już ubrana siedzi na wersalce i myśli, bo nieraz ma wrażenie, że żyje podwójnym życiem — tym swoim, jeszcze dziecięcym, niewinnym i tym babci opowiadanym wspomnieniami. I może dlatego szybciej wydoroślała w głowie, bo tyle już przeżyła…

Podchodzi do starego biurka, z którego schodzi okleina i otwiera szufladę. W środku trzyma swoje skarby. Wyjmuje konika zrobionego z zapałek i żołędzi i obraca go pomału w palcach — żołędzie tak się zsechły, że zapałki same wylatują i konik co rusz traci nogi albo szyję. Tereska trzyma tam też papierki po czekoladach, zasuszone płaskie, wyblakle liście i kwiaty, muszelkę po ślimaku, kamyczki, stare zdjęcie od legitymacji, zasuszonego motylka z jednym skrzydłem, srebrny kluczyk znaleziony na drodze, bransoletkę z biedronkami, którą ojciec kupił jej na odpuście jak była mała, niebieskie szkiełko, którym świat zmienia kolory, trzy pionki od warcabów, pachnącą, różową gumkę do ścierania… Wydawało by się, że to nic takiego, że to nic nie warte śmieci, ale dla Tereski wszystko coś znaczy. Tereska stała się jak babcia — kolekcjonuje wspomnienia, mikro okruchy z dzieciństwa przeżytego z samotnością przyszytą jak cień, trzymającą kompanię w zabawach, oswojoną, której nie trzeba się bać, która stymuluje, pobudza i daje odwagę w odkrywaniu świata.

Teresce nigdy niczego nie brakowało, zadawalała się tym, co było w zasięgu ręki i już jako mała dziewczynka potrafiła sama dokonywać wyborów, babcia w nie nie ingerowała i niczego nie sugerowała. Instynkt podpowiadał Teresce, gdzie jest granica, której nie należy przekraczać. Zostało to jej do dziś. Bo Tereska wie, że zło istnieje, płynie podziemnym źródłem, aby w pewnym momencie wyjść na światło dzienne i zarażać to, co najbliżej…


Przed południem idą z babcią na ogród. To nie daleko, trzeba tylko przejść przez park, minąć zrujnowany amfiteatr i już. W parku zieleń jest gruba, prawie czarna, z góry pomiędzy gałęziami przemykają łuny światła i wtedy wszystko lśni, pomiędzy drzewami tworzą się łany białych zawilców i śniadków i Tereska myśli, że jak było by przyjemnie położyć się na tym białym dywanie, miękkim, świeżym, tak soczystym i wtulić się w słodko mdławy zapach, rozpłynąć…

Kiedy wychodzą z parku nagle spowija je światło niczym nieograniczonej przestrzeni, tu powietrze pachnie mułem ze stawów i ziemią — mokrą, miękką. Jak patrzy się przed siebie, to na horyzoncie widać wysoki na centymetr las, a tak, naokoło, to tylko łąki, trawa i pola. Wszystko jak na dłoni, płaskie, bez reliefu. Trzeba się dobrze obrócić w prawo, aby w dali dostrzec plamę brzóz, gdzie na jesień kozaki rosną albo kanie. Babcia mówi, że brzozy same się zasiały, że natura wie co robi, bo takim sposobem mają grzyby w jesieni i daleko do lasu nie trzeba chodzić. Przystają na chwilę i obserwują. W powietrzu słychać szum owadów, szum drzew, traw i jest w tym coś bardzo kojącego, oczyszczającego. W tym pozornym spokoju wypełnionym pulsującym życiem. Życiem realnym, prawdziwym, efemerycznym, liczonym w dniach, czasami godzinach.


Ogródków niby jest cztery, ale nikt ich nie uprawia, teraz wszystko można w sklepie kupić więc po co w ziemi dłubać, tak mówi Wąsikowa z naprzeciwka. Ale babcia jest innego zdania. Babcia twierdzi, że skoro ziemia jest, to grzech ją tak odłogiem zostawić, bo ziemia musi pracować, musi czuć się potrzebna tak jak i ludzie. Babcia bierze motykę i orze tłuste, czarne grządki, Tereska sypie nasionka, babcia zasypuje, potem sadzą cebulę, ząbki czosnku, przekrojone na pół ziemniaki z białymi wypustkami, aż skończy się miejsce. Niby nie dużo, ale zawsze jest coś swojego do zbierania i jest radość, że rośnie, tak mówi babcia, i Tereska też się cieszy, że będą nowe marchewki, sałata, rzodkiewki. Wszystko swoje. Ten czarny kawałek za tydzień, dwa, upstrzy się odcieniami zieleni, wypełni jakąś niebywałą siłą wypychającą nowe życie ku górze, ku słońcu. Pewnie, że trzeba doglądać, plewić, nachylać się, ale bez trudu nie ma nic. Tereska to wie, wszystko już umie sama zrobić. Przez lata widziała babcię, obserwowała każdy gest i teraz jest dla niej normalne, że na wiosnę się sieje, dogląda, w lecie zbiera, jesienią sprząta a zimą daje odpocząć tej żyznej ziemi, co potrzebuje uwagi.

Wąsikowa jak widziała Tereskę w ogrodzie, to mówiła do babci, że wychowali sobie z Tereski starą malutką. Że niby w sobie drobna, wiekiem mała, ale głową to stara. Jak babcia. Bo Tereska telewizji nie ogląda, na dyskoteki nie chodzi, od koleżanek stroni, no a młodzież przecież wyszaleć się musi a nie kartofle sadzić, jak mówi Wąsikowa. Babcia tylko kiwa głową i patrzy na Tereskę. I widać po jej oczach, że taka dumna jest z niej, bo Tereska może drobna ale serce ma wielkie i duszę, i rozumem, wrażliwością przerasta nie jednego. Bo Tereska wie rzeczy, których inni nie wiedzą. Bo Tereska patrzy i widzi, słyszy i czuje, i rozumie to, co niezrozumiałe dla innych. Babcia wszystko jej pokazała i nauczyła. Teraz tylko trzeba czekać, aż nadejdzie właściwy moment.


Mijające miesiące czy lata, już nic dla Tereski nie znaczą. Tereska żyje życie na skróty. Stara się chłonąć otaczający świat najwrażliwiej jak potrafi. Babcia powtarza, że wiedza nabyta w szkole jest bardzo ważna, ale to doświadczenie i obcowanie z przyrodą uczy nas szacunku, wrażliwości, współodczuwania, pokory, bo to ziemia, natura nas żywi. I Tereska rozumie, wie, że symbioza z naturą jest czymś naturalnym i potrzebnym, bo dającym poczucie wolności, ukojenia, wewnętrznej stabilizacji. Każdą wolną chwilę spędza na dworze, nad stawami, w parku albo idzie na pola, w łąki. Nieraz tak szła i szła, nieraz tak daleko, że potem nie miała siły wrócić i kładła się wtedy ze zmęczenia w trawie, w fioletowych dzwonkach, żółtych jaskrach, kosaćcach, różowych wiatraczkach, podnosiła rozgwiazdę dłoni przed oczy i patrzyła przez palce na czas sunący chmurami, kluczem ptaków, plamką skowronka w błękicie. I wydawało jej się, że wtapia się w wilgoć ziemi, przejmuje jej spokojny oddech. Wtedy rozumiała jak babcia mówiła, że problemy nawet te największe, znikną kiedyś jak pory roku, rozmyją się jak chmury i wszystko wróci na swój tor. To tylko kwestia czasu. Bo nic nie trwa wiecznie. Bo przemijanie wpisane jest w naszą naturę. Trzeba mieć tylko odwagę, by to zrozumieć.


Pewnej nocy Tereskę obudził krzyk puszczyka, zdziwiona usiadła na łóżku nasłuchując, ale nagle ogarnął ją niewytłumaczalny smutek i pewność, że jutro nic nie będzie jak zwykle. Było to uczucie tak głębokie i nowe, że Tereska przestraszyła się, że tak mocno można czuć. Chciała nawet obudzić babcię, ale pomyślała, że może jej przejdzie, może to tylko zły sen, może się pomyliła. Rano czekała, aż babcia wstanie i pobiegła jej powiedzieć, że coś się stało, albo stanie, coś złego, że ona to czuje wyraźnie, i jest to nieprzyjemne, tak jak uwierający but czy piasek w oku. Babcia spojrzała na Tereskę, chyba tym razem inaczej, nowym wzrokiem, pogładziła po policzku i jej też zrobiło się nagle smutno, bo wiedziała, że jej czas się pomału kończy, że trzeba będzie odejść, zostawić wszystko i bała się tylko, czy Tereska ma w sobie wystarczająco siły, aby unieść ciężar emocji i bezsilności, i wiedzy o tym, co nieuniknione.


Tego dnia, po południu, ktoś znalazł ubrania ułożone w kostkę na grobli stawu. Potem wyłowili ciało Ryśka. Wyciągali go powoli, martwego, w koronkach rzęsy wodnej, by położyć na wydeptanej trawie na grobli. Tego dnia niebo było szare, zasnute chmurami odbijającymi się plamami w zmąconej wodzie, po której niosły się stłumione pokrzykiwania ludzi. Drewniane łódki przywiązane już były do palów i chyba wszyscy odetchnęli z ulgą, że Rysiek się znalazł, bo noc już szła i ciemno się robiło, i każdy chciał już do domu wrócić świecąc sobie drogę latarką. Bo cała wieś się zleciała, aby z daleka obserwować widowisko, bo każdy się dziwił, bo nikt nie rozumiał jak to możliwe, że Rysiek poszedł się kąpać jak nie umiał pływać. Koszula w kratkę, spodnie, portfel w kieszeni, buty, ruski zegarek, wszystko było zostawione na brzegu, tak jakby Rysiek miał za chwilę wrócić i ubrać się z powrotem, i pójść może pod sklep, kupić piwo i wypić na ławce z kolegą.


Rysiek był spokojny. Fakt, że pił, no ale kto we wsi nie pił? Chłopy stali pod sklepem i pili, o głupotach gadali albo wcale i Rysiek był jak inni. Prawie. Może niezbyt rozmowny, może milczący, samotnik taki, bo ani żony, ani rodziny nie miał. W kołchozie na traktor wsiadał i jechał w pola robić. I były to chyba momenty, które najbardziej lubił. Sam w przestrzeni, która dzieliła z nim powietrze, ciszę, w którą wpleciony był tylko warkot silnika. I nieraz Rysiek potrafił traktor zatrzymać w środku orania, czy siania i patrzeć przed siebie, w mglisty horyzont, mleczne słońce, i nieraz to patrzył i godzinę, i dwie, i wracał potem po nocy do kołchozu, i z daleka było widać dwa drgające światła w ciemności zbliżające się wolno, jak jakieś zwierzę, rosnące z każdym metrem aż do placu PGR- u. Rysiek mył potem szlaufem ciągnik pod latarnią i maszyny, i nieraz jeszcze przystawał zamienić słówko z cieciem na stróżówce. Wszyscy przyzwyczaili się, że Rysiek nie respektuje godzin pracy, nikt mu nie wytykał, że czas może marnuje albo co, bo Rysiek zawsze robił to, co miał do zrobienia i o wiele więcej.


Rysiek musiał zająć czymś czas. Aby nie myśleć za dużo. Zabić czymś słowa i obrazy odradzające się w głowie wciąż i wciąż od nowa, w nieustannej, tępej, durnej powtarzalności. Zabić chwile, by już nie przemierzać na nowo setek kilometrów, milionów lat wspomnień…


Babcia mówiła, że Rysiek to silny chłop. Silny sercem i duszą, bo jak był mały to widział i przeżył tyle, co stary. Trochę młodszy od mamy Tereski, ale też w ciężkich czasach przyszło mu żyć. Ponoć jego ojciec to widział, co Ruskie robili ludziom jak front szedł przez wioski. Ponoć sam uszedł z życiem, bo w lesie się schowali w kilku, w jamie, jak lisy siedzieli. Innych to wywlekali z chałup i gonili do lasu na polanę, dół kazali kopać, ustawić się rzędem i strzelali potem, klnąc w pijackim ferworze i sikając do rowu, na zwłoki, jak na ścierwo jakie… Ponoć, jak ojciec Ryśka wrócił do wioski po kilku dniach, to nogi mu się ugięły na to, co zobaczył. Ponoć siostrę zgwałcili, sponiewierali jak kukłę, nie było co zbierać potem… Matce kości połamali i z tego co widziała, to rozum jej odjęło. Ponoć ojciec Ryśka z innymi, dopiero po tygodniu odważyli się do lasu pójść, polany szukać i trupy odkopać, by je pochować, jak należy, by każdy grób swój miał. Wszystko w nocy, po ciemku. Kilka dni im to zajęło… Potem, po wojnie już, ojciec Ryśka do innej wioski żyć poszedł, ożenił się i dzieci były i Rysiek na świat przyszedł, ale ojciec nigdy nie mógł zapomnieć widoku siostry i matki. I niby w polu robił i w obejściu, i na żonę ręki nigdy nie podniósł, ale ciągnęło się to za nim jak mgła na torfowisku, jak smród jaki. Ale takie czasy wtedy były. Każdy nosił w sobie jakiś ból ściskający w trzewiach, że nieraz strach było oddychać. Tak mówiła babcia.

I jak Rysiek miał może z sześć, czy siedem lat, może dziesięć — babcia już nie pamięta, poszedł do stodoły ojca szukać. I znalazł. Wisiał na sznurze przewieszonym przez krokwie. Nieruchomy, spokojny, z rękami wzdłuż ciała, koszuli z podwiniętymi rękami, spodniach ziemią ubrudzonych, z gołymi stopami… I już za późno było na wszystko. Ale Rysiek taki mały jeszcze, ojca za nogi złapał i do góry podnosił, i tak po kilka razy, bo ojciec ciężki nagle się bardzo wydał, jak skała, i krzyczał Rysiu, krzyczał, aż sąsiedzi się zbiegli i mama Rysia z pola gnała, i wszyscy widzieli jak Rysiek ojca nogi trzyma, jak obejmuje, chce do góry unieść… Babcia też to widziała.

Gorąco wtedy było. Żniwa.


Rysiek bardzo to wszystko przeżył. Babcia kilka razy wosk mu wylewała, bo zrywał się w nocy w koszmarach, mokry jak mysz i krzyczał, i z domu chciał uciekać. Myślał, że to może przez niego, że jakby wcześniej przyszedł, choć trochę wcześniej, to ojca by dało się odratować, że może by żył… Dopiero później, jak podrósł trochę, matka opowiedziała mu co ojciec widział, przez co przeszedł, że on to za życia już półmartwy ze zgryzoty był, że to nie wina Rysia, że on nic nie winny, bo ojciec go kochał, ale nie chciał zarazić swym nieszczęściem i dlatego odszedł, bo duszę miał złamaną, słabą, martwą, bo sił już brakowało tak budzić się co dzień i widzieć ten sam obraz przez tyle lat, że ojciec zmęczony był i może lepiej się stało jak się stało…

I Rysiek chciał wierzyć matce, chciał przestać myśleć, przestać widzieć co noc ten sam widok. I pomału usuwał z pamięci po kawałku to, co bolesne, z czasem myślał coraz rzadziej, ale im bardziej się starał, tym bardziej rozumiał, że pamięci nie da się wymazać definitywnie. Że pewnie ojciec czuł to samo. I Rysiek nie miał już sobie za złe, że ojca nie odratował, bo on sam czuł dokładnie taki sam ból. Niewidzialny, podskórny, wylewający się na powierzchnię w najmniej oczekiwanych momentach, czasami nie do zniesienia, czasami tylko chwytający przez chwilę za gardło, wyciskając tylko jakieś krótki szloch lub westchnienie, by rzucić potem jak szmatą w beznadziejną pustkę klejącą się do ciała, uwierającą niewidoczną szorstkością.

I nieraz, jak Rysiek zatrzymywał się w pół orki na polach i patrzył jaki świat jest piękny, zadawał sobie pytanie czy jest szczęśliwy. I myślał, że chyba tak, że jak tak jest sam wśród ziemi, łąk, to może rzeczywiście czuje się szczęśliwy, w samotności, którą sam wybrał, że nikt mu nic nie mówi, nie każe, że wolność, którą ma, czyni go szczęśliwym, bo inni mają gorzej… Ale potem, jak już wracał wieczorem do domu, to ogarniała go jakaś ciężka chmurność, że nikt tam nie czeka prócz ciszy, szarych ścian, zimnego czajnika, pustych garnków… I znów jakaś wielka, bezwymiarowa pustka skakała mu ostrzem do gardła, kładła tonami na piersi, oślepiała ciemnością w oczach, i Rysiek znów w męczarniach pytał sam siebie, czy warto tak żyć… Że może źle zrobił, źle wybrał… Ale w środku wiedział, że nie ma prawa zakażać swym smutkiem bliskich, dzielić swój bagaż cierpienia pomiędzy dzieci, czy żonę, kiedy zrywa się z krzykiem co noc z obrazem ojca przed oczami. Dlatego został sam.

Tak sobie tłumaczył.

Ale w pewnym momencie chyba już miał dość permanentnej walki, szarpaniny, chyba przestało mu chcieć się żyć i myśleć, może już był zmęczony bezsennością oceanu godzin, i może właśnie wtedy, gdy tak siedział na grobli i patrzył na szare niebo, szarą wodę, na aureole robione przez ważki, podjął decyzję, że wystarczy, że to dobry moment aby uciąć już i tak cienką nić życia.

Tak mówiła babcia, że tak mogło być…


Tereską wstrząsnęło to, co się stało i to, co babcia opowiadała. Bo Tereska bezwiednie czuła, że Rysiek już jest daleko, mimo, że co rano do roboty chodził. Czuła tą ciemną chmurę wiszącą nad nim, ale nie potrafiła wytłumaczyć, ubrać w słowa, bo może można było jeszcze coś dla niego zrobić, może ocalić, ale babcia kategorycznie zaprzeczyła. Nikt nie ma prawa ingerować w to, co już dawno zapisane. Dla Ryśka nie było już ratunku. Babcia rozumiała, dlaczego tak się stało i złego słowa nie pozwoliła na Ryśka powiedzieć, jak z wioski gadali, że zgłupiał, że to grzech, że pochować pod płotem cmentarza trzeba, to mówiła, że oni jak by ich na szalę dać to grzechami by Ryśka przeważyli. I potem chłopy zaczęli kiwać głowami i mówić, że fakt, że Rysiek to i temu pomógł, i temu nie odmówił, i niczego złego nie zrobił, nikt nigdy nie widział, a że melancholia go popchnęła do takiego czynu, to może wola boska… I pochowali Ryśka tak jak trzeba, i ludzi było dużo, i wieńców z jodły, a potem chłopy poszli pod sklep wypić za niego i na tym się skończyło.

Na mieszkanie po Ryśku zaraz ktoś się znalazł i nic już nie było tak jak wcześniej.


Lata biegły pomału jedno po drugim. Mama Tereski robiła się coraz starsza, wymagała coraz więcej opieki i uwagi, babcia kurczyła się w sobie i Tereska czuła, że kiedyś nastąpi to, o czym wie, co chyba zaakceptowała, ale co sprawia, że za każdym razem, kiedy o tym myśli czuje coś na kształt strachu, jak sobie da radę sama. Babcia mówi, że człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego, do bólu, do zła, do głodu, bo często nie ma innego wyjścia. Bo wszystko kiedyś mija. Tak samo będzie z Tereską, bo łatwiej jest płynąć z rzeką niż pod prąd.


We wsi starsi ludzie powymierali i z wieku babci została tylko Lutka, co szyła Teresce sukienkę do komunii, Jadźka, trochę młodsza, co nauczycielką była, Mikołaj, co kiedyś w biurze pracował i Maryśka, co obóz przeżyła. To i tak dużo, bo teraz więcej młodych umiera niż starych, tak mówi babcia. I dodaje, że chciałaby jeszcze Lutkę zobaczyć puki może chodzić, bo już dawno się nie widziały. Więc idą do Lutki, babcia opiera się o Tereskę z jednej strony, z drugiej o laskę i idą pomalutku. Idą drogą, bo na stawach trawa i iść ciężej. Babcia patrzy przed siebie i mówi, że tu, to kiedyś dom tego i tego stał, ale rozwalili, a tu studnia była, drewniana cembrzyna była wkopana i woda taka czysta, przeźroczysta była, a tu lipa rosła i kwiaty zbierali na herbatę w zimie, a tu gruszka dziczka też była, taka wysoka, i suszyło się takie malutkie gruszki i kompot na święta był, tu figurka stoi jak stała, ludziska boją się tykać aby kara Boska nie dotknęła, a tam daleko, to cmentarz ruski, Ukraińców chowali, a potem to ludzie z wioski grobowce rozkopali, złota szukając, koście na światło zostawiali jak by jakiej zwierzyny… Z grobowców cegły porozkradali i piwnice na kartofle budowali, babcia kiwa głową, tak było. Babcia patrzy na nowe domy pobudowane wzdłuż ulicy i pokazuje głową — i ten, i ten, i tamten… A tam daleko, gdzie nowe budynki stoją za brzózkami, to był dom, gdzie żyła wcześniej… chałupa męża, bo nigdy nie mogła powiedzieć, że to też jej, nie. Jej nie było nic. Jej była praca, pot, ból, cierpienie. Ale nie dom. Potem jak wszystko zostawiła synowi, ten się ożenił, dzieci miał i pił na potęgę. Potem chałupę sprzedał, żeby długi spłacić i miał się z siostrami podzielić, ale chyba nic z tego nie wyszło, chyba ani grosza nie dostały… Potem żyli u teściowej w wiosce innej, a potem żona go z domu wygnała i słuch po nim zaginął… Tak… moje dziecko, babcia ociera łzy pomiętą chusteczką wyciągniętą z kieszeni, mój syn… Wojnę z nami przeżył, a w normalnym świecie się pogubił…


Lutka mieszka w domu brata i bratowej, bo nigdy się nie ożeniła i całe życie u kogoś była. Teraz na starość, to nic jej nie trzeba, tylko, żeby jeść ktoś dał i umyć się pomógł. Lutka wygląda jak szczypa cukrowa, którą na odpuście się kupuje — wysoka i chuda, tak chuda, że rękę można objąć między kciukiem i palcem wskazującym. Palce przypominają cienkie patyczki do liczenia złączone w jakiś magiczny sposób stawami, a twarz można by zasłonić dłonią. Lutka zawsze była szczupła, ale wraz z wiekiem mięśnie jakby wysuszyły się, a skóra stała się prawie przezroczysta z wydzierganą pajęczyną żył i naczynek, gdzie najmniejszy ucisk powoduje siniak lub krwiak. Tereska myśli, że nieraz starość potrafi być okrutna i brzydka, bo Tereska pamięta Lutkę jak była jeszcze w formie, jak szyła wspaniałe kostiumy, sukienki, a wszystko dopasowane, perfekcyjne, bo Lutka potrafiła pruć po parę razy, żeby było tak, jak trzeba, szyć po nocy, aby było gotowe na czas.

Przed braniem miary Lutka zawsze myła ręce i przychodziła pachnąca mydłem i dopiero wtedy mogła dotykać czyjejś ręki, pasa, łydki. Po zdjęciu miary znowu szła myć ręce i dopiero potem siadała i omawiała co, gdzie ma być, robiła szkic, wypełniała kartkę cyferkami, obliczeniami, ile metrów materiału, jakie guziki, zamek. I patrzyła swymi rozmytymi oczami i pokazywała na sobie, że może tu wszywkę by zrobić, albo tu na karczek, w karo, koronką obszyć… Lutka miała w głowie katalog fasonów i zawsze wiedziała, co z czym będzie pasować. Dawała kartkę, ile materiału trzeba kupić i całą resztę. Jak już przyniosło się materiał, to Lutka najpierw sprawdzała, czy dobrej jakości, czy ciągnąć się za bardzo nie będzie, bo inaczej krój trzeba zmienić… Lutka miała maszynę, ale tylko do prostego ściegu, wszystkie obrąbienia czy podwijania robiła w rękach siedząc do późna przy małej lampce na stole. Lutka to obszywała i doktorową, i żonę dyrektora, i babcia mówiła, że nieraz pół kościoła miało coś od Lutki. Do niej to nawet z miasta przyjeżdżali, bo ona taka czyściutka, dokładna i doradzi, i resztki materiału odda, co do guzika się rozliczy. Tereska też ma od niej sukienkę szytą na komunię, piękną, chyba najpiękniejszą jaką miała do teraz. Babcia mówi, że to dlatego, że Lutka z radością ją uszyła, bo bardzo Tereskę lubi. Potem, jak Lutka spadła ze schodów i złamała rękę, to przestała i szyć. Jak jej gips zdjęli, babcia przychodziła i masowała, okładała jej rękę maściami, ale Lutka nigdy nie odzyskała wcześniejszej gibkości ani siły. Tak, jakby coś się w niej zepsuło definitywnie. W całej jej, nie tylko w ręce. Babcia mówiła, że może to był znak, że już wystarczy, że Lutka się w życiu wystarczająco napracowała.


Lutka siedzi na krześle w kuchni, w suterynie. A raczej nie siedzi, tylko przycupnęła na jego brzegu, tak jakby była tylko przelotem, jakby zaraz miała gdzieś iść. Złamaną rękę trzyma w kieszeni fartucha bez rękawów a drugą opiera się o stół, ale też tylko o róg, jakby z rezerwą, jakąś nieśmiałością, jakby była u kogoś w gościach. Tereska z babcią siadają na wersalce obok i Lutka przez chwilę nic nie mówi tylko patrzy na Tereskę, jakby szukała w pamięci kto to. Babcia wyrywa ją z zamyślenia i mówi, że Lutka to dobrze wygląda i pyta czy ręka dalej ją na deszcz boli. Lutka patrzy na babcię i mówi, że dopiero po głosie poznała kto to, bo nie była pewna, bo okularów nie ma, i to Tereska musi być, no ale ona tak wyrosła, panna się zrobiła, to ona już do żeniaczki pewnie, ale Lutka już sukienki jej nie uszyje choćby bardzo chciała, no bo ręka taka, no i sama staroć się zrobiła. Tereska kładzie na stole kawałek placka z jabłkami, który przyniosły ze sobą i mówi, że ona dopiero za dwa miesiące osiemnaście lat będzie miała, i że w przyszłym roku maturę zdaje i do żeniaczki jej nieśpieszno. Lutka patrzy na nią guzikami oczu i kiwa głową. Tak to czas zleciał, bo ona pamięta Tereskę taką małą jak z babcią wszędzie chodziła, taką przylepę, bo do każdego poszła, a tu proszę, taka panna nagle wyrosła....Ale samemu niedobrze, mówi Lutka, ona sama całe życie, bez dzieci, bez nikogo, tułać się trzeba było od domu do domu, kąta prosić… A Tereska taka ładna, zgrabna, dobrze by było aby kogoś sobie znalazła no i sukienkę by jej chętnie uszyła, taką prostą, wciętą w pasie, z półklosza, z długimi rękawami albo do łokcia i pasowałaby Teresce, bo ona taka szczupła, no ale teraz to już nikt nic nie zamawia, bo wszystko w sklepie można kupić…

Tereska tylko kiwa głową. Patrzy na Lutkę, na Lutkę prawie przezroczystą i wie, że życie pomału rozmywa się w niej, tak jakby pomału stawała się częścią powietrza, krzesła, na którym siedzi, jej niebieska ręka wtapia się w niebieskie kwadraty ceraty na stole i Tereska czuje, że może to ostatni raz, jak się widzą. Pyta Lutkę czemu się nie ożeniła, czemu sama została. Lutka sztywnieje na moment, potem macha zdrową ręką w powietrzu jakby chciała odgonić wypowiedziane przez Tereskę słowa. Ale po chwili mówi. Że kto by ją taką krzywą chciał, ona ni ładna, ni jakaś, zdrowie zawsze słabe było, a tu chłopy na wsi zdrowej baby potrzebują… I tak się stało. Babcia wtrąca, że Lutka jak była młoda to ładna była i kawalerów miała ale wszystkich przegoniła, bo i ten, i ten przychodził ale nic z tego nie wyszło. Lutka patrzy na babcię i kiwa malutką głową owiniętą w chustkę w groszki i zawiązana z tyłu, i uśmiecha się leciutko. Tak, mówi, tak, że byli i ten i tamten…, ale Lutka to bardzo bała się żenić… czuła, że to nie dla niej, i ty wiesz, jak to jest, mówi do babci, i teraz babcia kiwa głową. Nagle suteryna wypełnia się lepkim powietrzem melancholii, jakiejś smutnej zadumy, żałości za czymś ulotnym i nieokreślonym. Może za niewypowiedzianymi słowami, niedokończonymi sprawami, życiem, które poszło nie tą drogą co trzeba, zaczepiając o nie tych ludzi, robiąc złe wybory lub nie robiąc ich wcale. I Tereska myśli, że może Lutka też żyje ze stanem zapalnym wspomnień, które czasem ropieją i bolą bólem przeciągłym, porywistym. Jak to z Ryśkiem było.


Już ciemniało, kiedy wracały do domu. Babcia szła powoli, kołysząc się na prawo, na lewo jak łódeczka na wodzie popychana lekkim wiatrem, przystając tylko czasem, by złapać powietrze ja ryba. Wiesz, mówi do Tereski, Lutki nie oceniaj, bo to dobry człowiek, może charakter ma, ale nic złego nikomu nie zrobiła. I babcia opowiadała Teresce, jak to Lutka od małego chorowita była, jak brat z domu kazał jej iść, bo tam już i matka z ojcem, i żona z dziećmi były, i miejsca brakowało dla tylu ludzi, a tym bardziej dla Lutki. I Lutkę Aleksandra przygarnęła, ta, co na rogu mieszkała, co wzrok później straciła. A potem to drugi brat co się wybudował Lutkę przyjął, bo wstyd mu było co ludzie gadają… Lutka kurs krawiecki skończyła, bo tu we wsi, przy szkole, wieczorami kursy były, ale grosza przy duszy nie miała, nic, więc Aleksandra maszynę jej kupiła, za własne pieniądze, i powiedziała aby Lutka ludziom garsonki szyć zaczęła, to nikt jej nie będzie już mówił, że darmozjada utrzymuje, bo ona w pole nie pójdzie przecież ani nic cięższego nie zrobi, nie podniesie… Tak… I tak było… Lutka to po Polio jest, chodzić nie może, ani stać długo, zawsze długie spódnice nosiła albo spodnie potem, aby nóg nie było widać, bo takie szpatowate w kolanach i Lutka strasznie wstydziła się tego, strasznie… A Aleksandra to najlepsza przyjaciółka babci była, taka ładna, zadbana, spod chustki to nieraz jasne loki można było zobaczyć, a nieraz, jak w domu były same, to je rozpuszczała i takie piękne, grube, falowane włosy miała. Jak z obrazka była. Z Charkowa aż ją przygnało, ale wtedy takie czasy były, w wojnę, po wojnie, ludzi po świecie rzucało… I tak się obie z babcią polubiły, pomagały sobie i nieraz to bez słów się rozumiały jedna drugą…

Najgorsze przyszło, kiedy Aleksandra rodziła drugiego syna, bo coś było nie tak i babcia się przestraszyła, że Aleksandra zemrze i konia kazała zaprzęgnąć Józkowi, mężowi Aleksandry by po felczera jechał, bo źle to widzi. I poród był ciężki, i dziecko trzeba było w brzuchu przekręcić i naprowadzić, no ale w tamtych czasach tak to było, trzeba było jakoś sobie radzić…


Nacierpiała się Aleksandra, ale dziecko urodziła. Dohtor to potem siedział przy niej i temperaturę jej mierzył, i jakieś leki dawał, bo źle to wszystko wyglądało. Babcia dzieciątkiem się zajęła i pierwszego synka do siebie też zabrała, do swoich dzieci, żeby Aleksandra doszła do siebie, bo krwi dużo z niej uszło. Kiedy Józek w pole jechał, to babcia do Aleksandry chodziła i jeść dawała, i myła, i zupę Józkowi zostawiała. Piersi jej rozbitą kapustą okładała, by gorączki nie dostała, i zioła parzyła, i tak po miesiącu chyba Aleksandra doszła do siebie, że chodzić normalnie zaczęła. Tak… Babcia kiwa głową i patrzy na Tereskę. Ponoć zaraz po porodzie wzrok zaczęła tracić, ale nic nikomu nie mówiła, nawet babci, a babcia się dopiero spostrzegła jak widziała ją z daleka, jak sznurek z bramy na łąki chciała odwiązać i nie mogła go złapać, i tak prawie już nosem bramki dotykała, bo nic nie widziała… Albo jak szły razem, to pytała się babci, co to takie dziury czarne w tej drodze się porobiły, bo boi się iść… Tak. Dopiero po latach lekarz jej powiedział, że to przez wielki wysiłek jakiś nerw w oku się uszkodził czy coś tam odkleiło, a potem doszło wysokie ciśnienie nigdy nie leczone, no i oślepła całkiem. Na początku to ciężko było Aleksandrze, bardzo ciężko, ale Józek wszystkie progi ściął, wyrównał, porobił tak, aby się o nic nie potknęła i pomału, po omacku Aleksandra nauczyła się żyć od nowa. Ona obiad potrafiła ugotować i pranie zrobić, i na dwór sama wyszła na ławkę posiedzieć. Chłopaki to szybko same sobie wszystko robili i jeszcze ojcu i matce pomogli, takie zaradne byli. Babcia kiwa głową. Potem chłopaki poszli do szkół, na studia i Aleksandra z Józkiem sami w domu zostali. I nie wiadomo, jak to było, może Aleksandra leków brać zapomniała, czy może Józek zapomniał jej dać, a może po prostu tak miało być, bo pewnego dnia, Józek rano pola orać pojechał, ona w domu sama cały dzień była i jak Józek wieczorem wrócił, to znalazł ją jak przy ławce leży, i Józek biegł i krzyczał, że Aleksandra, co ty, na ziemi tak leżysz, Aleksandra, ale już było za późno… Sąsiedzi się zlecieli, karetka przyjechała, ale już nic nie było do zrobienia…

Babcia ociera łzy.

Bo to taki dobry człowiek był, taki uczynny, szczery… I babcia z Lutką razem płakały, bo to było jak by im rodzona siostra umarła a może i więcej…


Tej nocy babcia poszła wcześnie spać, Tereska położyła mamę do łóżka i usiadła obok na wytartym dywanie, i czekała aż zaśnie. Mama też kurczyła się w sobie, tak jak babcia, było jej coraz mniej. Prześcieradło stało się sporo za duże do przykrycia drobnego ciała, łóżko za długie, przestrzeń pokoju za wielka. Wydało się to Teresce niesamowite, jak na starość człowiek oddaje miejsca innym lub naturze, jakby zostawić jak najwięcej życiu, a jak najmniej śmierci może. Jakby na starość chciał sprawiać jak najmniej problemów swym ciałem zredukowanym do minimum, dyskretnym, prawie niewidzialnym. To tak jak z Maksem było. Pewnego dnia po prostu znikną. Babcia mówiła, że pewnie czuł, że czas mu się kończy i poszedł w chaszcze, krzaki jakieś, by odejść spokojnie, nie narzucając się nikomu, jak to zwierzęta od wieków robią. Dyskretnie, po cichu.


Tereska pytała się w myślach, czy mama była kiedyś szczęśliwa, czy miała jakieś wspomnienia, do których wracała z uśmiechem, czy ta melancholia, na którą cierpi, ten permanentny smutek, to może tęsknota za utraconym, albo za czymś czego nie było? A może to wina Tereski? Tego, że przyszła tak późno, nie jak wszyscy, że może zburzyła ustalony porządek, ład biologiczny, kosmiczny może i może właśnie to zniszczyło w mamie jakąś część odpowiedzianą za szczęście, wyrwało magiczny element, bez którego czujemy się puści i niezdolni do radości, co sprawia, że słowa twardo ugrzęzły nam w gardle na zawsze? Tereska patrzy na mamę i widzi jak ta spokojnie oddycha, tak jak by nigdy nic w jej życiu się nie stało. Jakby wszystko szło tak, jak sobie zaplanowała.

Mama wcale nie wygląda na chorą, na kogoś z kim kontakt jest ograniczony, a wprost przeciwnie. Jak tak leży z głową na poduszce z ręką pod policzkiem, Tereska ma wrażenie, że właśnie usnęła po dniu pełnym wrażeń, wypełnionym mnóstwem dobrych rzeczy. I Tereska myśli sobie, że może faktycznie niepotrzebnie zadaje sobie pytania, bo z mamą wszystko jest dobrze. Że ten maminy świat nie jest gorszy od jej.


Czasami Tereska boi się samej siebie. Czasami nie rozumie tego, co dzieje się w jej głowie. Czasami, jak jest między ludźmi czuje dziwne emocje, które przechodzą na nią od innych osób. Najczęściej jest to coś na kształt smutku, ale Tereska nie potrafi dokładnie opisać. Nieraz jest to jak mgła, coś nieokreślonego, co sprawia, że serce nagle przyśpiesza i Tereska czuje się nieswojo z wiedzą, której nie potrafi rozszyfrować. Jest to nieprzyjemne uczucie, tak jakby Tereska wchodziła w nieswoje buty, jakby wdzierała się w czyjąś intymność bez pozwolenia, ale nic na to nie może poradzić, bo tak się dzieje i już. Jakieś niewidzialne przedziały otwierają się powoli, by zamknąć się po chwili, ale już jest za późno, bo nawet te ułamki sekund wystarczają, by Tereska zarejestrowała jakąś zmianę, zmianę w niej, jakiś dodatkowy strzęp emocji, które oblepiają ją szukając empatii lub może zrozumienia. Tereska czuje się nieraz bardzo źle, jest to ciężar nieogarniętego smutku wchodzącego w każdą komórkę i Tereska nieraz stoi z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała w geście bezradności, niemocy, bo nic nie może zrobić, nic zmienić, ani pocieszyć, ani uprzedzić, bo Tereska tylko wie. I nic więcej. Nie ma słów, by opisać coś, czego nie można ogarnąć.


Tereska pamięta jak kiedyś wróciła autobusem ze szkoły, wysiadła na przystanku, gdzie czekała na nią babcia, a z nią inni też wysiedli. Wysiadła Romkowa z Ewunią i babcia kilka słów z nią wymieniła, że dzień piękny był, że Ewunia wyrosła, Romkowa też, że babcia dobrze się trzyma, że Tereska też wyrosła. Ewunia była starsza od niej o jakieś sześć lat, ładna, drobna dziewczyna z czarnymi, prostymi włosami do pasa, która zawsze nosiła bluzki z długim rękawem, bo od urodzenia znamię miała na przedramieniu. Romkowa opowiadała, że z Ewunią właśnie od doktora wracają i Ewunia naświetlanie lampami będzie miała, bo znamię takie nieestetyczne, a tu taka ładna dziewczyna, chłopaka by znalazła, za mąż wyszła, no a tu znamię… Tereska patrzyła na Ewunię i nagle przed oczami jej pociemniało, jakieś dziwne uczucie owładnęło od wewnątrz i ścisnęła babcię mocno za rękę, bo myślała, że się przewróci. Babcia tylko popatrzyła na Tereskę, ale o nic nie pytała, powiedziała tylko Romkowej czy to tak potrzebne te naświetlania, bo to nie wiadomo, czy pomoże, a Ewunia i tak znajdzie sobie kogoś, bo taka śliczna dziewczyna. Romkowa zaśmiała się tylko, bo jak nowe możliwości teraz są, to dlaczego nie korzystać, Ewunia w końcu będzie mogła ubrać się jak chce — i w sukienki na ramiączkach, w krótkie rękawki i nad rzekę kąpać, i opalać, bo teraz to medycyna do przodu poszła, nie to co kiedyś, że lekarz powiedział, że to nic takiego, parę razy pojadą i już, maści da potem smarować i tyle, i po wszystkim będzie.

Ewunia stała z boku i tylko się uśmiechała patrząc gdzieś w bok, w jakiś nieokreśloną dal, a może na stawy za przystankiem, może na park. I Tereska patrzyła na Ewunię i tak strasznie smutno jej się zrobiło, tak bezbrzeżnie smutno, że nie potrafiła sobie poradzić z tym uczuciem. To tak jakby widzieć ciemne, granatowe chmury nadciągające nad nami i niby wiemy, że zaraz burza będzie, że już nadciąga, już prawie wydaje nam się, że czujemy krople deszczu, że to już, ale deszczu nie ma, ani wiatru, i czekamy, czekamy, i niby jesteśmy pewni, ale nic się nie dzieje, i stoimy w zawieszeniu wdychając duszne powietrze, bezradni z kamienną pewnością, z wiedzą niepodważalną, tak pewną, że aż sprawia ból, i nic nie można zrobić, tylko czekać zawieszonym w bezczasie mając głupią, beznadziejną nadzieję, że może to pomyłka…


Ewunia miała naświetlania — jedne, drugie, trzecie… potem operację, bo ciało się sprzeciwiło i goić nie chciało… a potem raka, który zabrał Ewunię w czasie tak śmiesznie krótkim, że nikt nie mógł zrozumieć jak to wszystko mogło się stać. I zostały sukienki na ramiączkach i bluzki bez rękawków, i rzeka z wodą przejrzystą, pusta plaża i plany, marzenia, wszystko zostało po Ewuni.

Tereska bardzo to przeżyła. Bardzo. Bo zrozumiała co czuła jak tak patrzyła na Ewunię. Bo wcześniej to było tylko coś, czego nie mogła określić słowami… tak jakby bezimienny smutek nagle zmaterializował się śmiercią Ewuni, albo odwrotnie, zdematerializował się wraz z jej odejściem?

Tereska wiedziała już, że są rzeczy nie do opisania.


Kiedyś rozmawiała o tym z babcią, o tym, co czuje i czego nie rozumie. Babcia przypomniała jej Reksa, który zawsze leżał pod ławką, kiedy siedziały pod blokiem. Za każdym razem jak schodziły z mamą na dół, pies zaczynał skakać i machać ogonem, ale one były jeszcze na górze, na schodach, drzwi od klatki zamknięte, a Reks czuł już z daleka, że mama idzie, jakby przez grube ściany czuł. Inne kundle spały spokojnie i nawet łbów nie podnosiły, tylko Reks się cieszył. Bo on kochał mamę na swój sposób, też nie wiadomo jak to wytłumaczyć, może to było przywiązanie albo jakaś niewidoczna więź, ultraczuły zmysł, który łączył zwierzę z człowiekiem.

Tak samo jest z Tereską. Jej nadnaturalna nadwrażliwość wychwytuje to, czego inni nie widzą ani nie czują i nie ma w tym nic nadzwyczajnego, bo ludzi takich jak Tereska jest wielu. Tereska musi nauczyć się z tym żyć, tak jakby było to coś zwyczajnego, aby nie przesłaniało jej własnej codzienności, nie marginalizowało jej samej, bo nie da się żyć swoim życiem i jednocześnie przeżywać czyjeś. Każdy ma swój krzyż do niesienia, mówiła babcia i nikt nie ma prawa tego zmieniać. To, co się stało z Ewunią było nieuniknione i Tereska niczemu nie mogła zaradzić, bo prędzej czy później i tak by się zdarzyło…

I Tereska starała się przyzwyczaić do targających nią emocji, które były jak liście porywane przez wiatr, unoszone ku górze, coraz wyżej i wyżej, i nagle zatrzymujące się w beznicości, w pustce jakiejś, bo wiatr ustał, i dopiero po chwili wolno opadające na ziemię jak martwe, nikomu nie potrzebne.


Musisz mi wszystko opowiedzieć, mówi Tereska i patrzy na babcię, a ta potakująco kiwa głową i odpowiada, że wszystkiego nie da się powiedzieć, że to niemożliwe, nawet jakby bardzo chciała. Ale racja, czasu jest coraz mniej i nie wiadomo, ile jeszcze zostało.

Tereska pyta o mamę, o jej życie, które niechcący odbiło się echem na Teresce, zostawiając trwały znak. Jest to niczyja wina, niczyja, mówi babcia i dalej kiwa głową, mama ułożyła sobie życie tak jak chciała, nikt jej nic nie narzucał ani nikt jej nic nie obiecywał. Była najmłodsza i jakoś tak się potoczyło, że została razem z babcią, może bała się iść w świat, jak jej rodzeństwo, szukać szczęścia dalej, może to, co stało się później już istniało w niej, rosło pomału, dojrzewało, wgryzało się w ciało korzeniami. Może ten smutek już w mamie był od dawna, uśpiony, niewidzialny, czekający na chwilę większej słabości, by wyjść, jak gdyby nigdy nic na powierzchnię aktem dokonanym i nieodwracalnym.


Babcia pracowała w kołchozie i uprosiła kierownika czy nie znalazło by się miejsce dla mamy, ona skrupulatna, dokładna i liczyć lubi, no i wzięli mamę do biura, przy księgowości była. Jakoś sobie radziła i wtedy też mieszkanie babcia uprosiła to, co teraz mieszkają, więc jak tylko się zwolniło przeprowadziły się z zimnych czworaków do bloku. Radość była ogromna, bo i łazienka z wodą i sucho, okna na park, tak jak by pana Boga za nogi złapały, taki luksus był. Na początku, to spały razem na jednej wersalce, bo nic innego nie było, a i też z pieniędzmi był problem. W czworakach to stare łóżka z siennikiem słomianym były, pierzyny z piór gęsich, piec kaflowy, podłoga z byle jakich desek na klepisku, myszy, no ale tak się kiedyś mieszkało, najważniejsze, że dach nad głową był.

Najgorzej było z wodą, bo wiaderkiem trzeba było ze studni nosić, gotować, żeby się umyć, ale tak było i już. A jak się pranie robiło, to na noc nie wolno było do suszenia zostawiać, bo rano często nic już na sznurku nie zostało, babcia śmieje się szeroko, wszystko nieraz potrafili ukraść, majtki, nie majtki, sukienki… Tak… Taka bieda była… Ludzie chodzili po nocy od wioski do wioski i brali co popadło. Nieraz to i potrafili komuś z chlewa krowę ukraść, jak nikt nie usłyszał, kartofle z jam podbierali, nieraz to i bańkę z mlekiem ze studni potrafili wyciągnąć. Babcia śmieje się i kiwa głową, tak było, tak…


Potem pomału naskładały na drugą wersalkę, na stół, krzesła, nie było im śpieszno, bo do czego. To tylko graty, potrzebne, ale do grobu nie zabierze, śmieje się babcia, bo ona już raz straciła co miała, jak wywieźli do Niemiec. Jakiś tobołek zdążyli wziąć tylko i tyle. Nic więcej. Więc Tereska rozumie, że sprzęty to tylko kawałek drewna, kawałek szmaty, ale życie, to co innego — rodzina, bliscy, to jest najważniejsze.


Potem, do mamy ojciec zaczął przychodzić. Najpierw na zabawy w parku zapraszał, na oranżadę, no i tak pomału mama uznała, że to ten. Ojciec jeździł w zaopatrzeniu, był, nie był, taka to praca była, nieraz to daleko jechać mu kazali. Rodzina jego to ponoć spod drugiego końca kraju, w wojnę się pogubili i mówił, że nikt mu za bardzo z bliskich nie został, więc jak go tu rzuciło, robota się znalazła i tak się wszystko samo potoczyło. Babcia wybór uszanowała, bo jakie miała wyjście. Było wesele, skromne, bo pieniędzy na nic nie starczało, ale Lutka to mamie taką piękną sukienkę uszyła, z cieniutkiej żorżety, kremowej, wyciętą w łódkę pod szyją, z rękawami do łokcia, a w pasie, to Lutka takie kwiaty z materiału uszyła i to tak pięknie wyglądało, i Lutka pieniędzy nie wzięła, nic, i mama tak pięknie wyglądała, że się aż wszystkie popłakały przy przymiarce. I babcia już wtedy wiedziała, już czuła, że nadchodzi to, co nieuniknione, i płakała. Płakała, bo i sukienka piękna i mama w niej…


Babcia duży pokój im wyszykowała, a sama została w malutkim. Za niedługo brat Tereski się pojawił, a ojciec pojechał na Śląsk, tam ponoć ktoś z rodziny pracę w kopalni mu znalazł i już został. Do mamy przyjeżdżał, do domu, do syna, pieniądze zostawiał i jechał z powrotem. Mama za każdym razem jak wracał piękniała, młodniała, jakby unosiła się w powietrzu, dni nagle robiły się pierwszomajowe, ze świąteczną zastawą jakby codziennie niedziela była. Potem córka mu się urodziła, potem druga, a on przyjeżdżał, pieniądze zostawiał i jechał, a mama coraz mniej piękniała, coraz mniej młodniała i za każdym jego wyjazdem jakby grzęzła coraz bardziej w niedopowiedzianych słowach albo w akceptacji. Mama o nic nie pytała ani babcia, nikt o nic nie pytał. Było to jak niemy pakt, bezsłowna umowa rzucona w powietrze, w przestrzeń czasową bez obietnic ni gwarancji, która trzymała słowo „rodzina” między parentezą, jakby w akcie ocalenia, jakby to, co już zostało osiągnięte było zenitem obopólnego poświęcenia i zburzenie tego stanu zakrawało by na świętokradztwo, niewyobrażalne unicestwienie wysiłku w stworzeniu czegoś efemerycznego ale opartego na prawdziwe i szczerych emocjach, które przeterminowały się może trochę z upływem czasu, jak coś naturalnego. Dlatego nikt nic nie mówił. Bo może nie miało to już żadnego znaczenia. Tak mówiła babcia.


Mama w swej drobnej wielkości, z kruchą odwagą robiła wszystko, by wyrwać dzieci z mgły codzienności, gdzie głupie ludzkie gadanie dźgało na oślep. Odchowała dzieci i jak najszybciej puściła je w świat. Bo taki był plan. Bo tak z ojcem ustalili. Sama wróciła do pracy, do biura na dole, a babcia na rentę poszła i tak żyły. Ojciec przyjeżdżał od czasu do czasu, siadał nieraz z Ryśkiem piwo na ławce wypić, strzelał palcami w stawach i niby był, a go nie było. Z Ryśkiem dobrze się rozumieli, żaden dużo nie mówił ani nie pytał, siedzieli tak obaj i patrzyli przed siebie, każdy myśląc o czym innym w jakiejś niemej synergii. Zdarzało się, że szli razem na ryby, na stawy i wracali pod wieczór z pustymi rękami, bo wcale nie o ryby chodziło, tylko może o jakieś bezsłowne oparcie, zrozumienie, bezwarunkowe bycie z innym człowiekiem, gdzie wystarcza obecność i nic więcej.


Za każdym razem, kiedy ojciec przyjeżdżał, to prezenty dzieciom przywoził, mamie sukienkę czy kolczyki, kawę, żelazko i znów wyjeżdżał, bo praca czeka, ciężka praca, ale zarobki dobre, więc jechał. Z czasem przyjeżdżał coraz rzadziej, w domu mama z babcią meblowały dnie codzienne najlepiej jak potrafiły, aż dzieci poszły na studia daleko, migrowały jak ptaki, a razem z tym zmieniły się problemy, potrzeby. Potem syn się ożenił i Lutka mamie sukienkę uszyła na ślub. Potem córki wyszły za mąż, a potem nagle zjawiła się Tereska i mama mówić przestała. Ojciec z babcią zawarli umowę. Bez słów. Jakby komunikowali się za pomocą telepatii, niewidzialnych łączy, bo nawet nie musieli na siebie patrzeć, a wszystko było już wiadomo. Wszystko odbyło się bardzo naturalnie, jakby było zaplanowane od dawna, jakby to, co się działo naokoło było czymś zwykłym, kolejnym etapem, który trzeba przejść i tyle. I nie było tu miejsca na rezygnację czy jakąś pustkę, była akceptacja tak oczywista, że stawianie pytań było wprost nie na miejscu, jakby miały one zrujnować spokój w chwilowo rozedrganej rzeczywistości, którą trzeba sobie przyswoić. Wszystko zostało w rodzinie, nieznajome słowa nie miały tu miejsca.


Mama zaczęła życie paralelne. A może wcale nie zaczęła tylko kontynuowała je w innej formie? Miało się wrażenie, że słuchała tego, co się do niej mówiło, że wypowiedziane słowa zostawały w niej, układane warstwami jak jesienne liście. Miało się wrażenie, że chyba rozumie, bo czasami zmieniała jej się mimika, oczy przybierały jakby inny kolor, kiwała głową, uśmiechała się swym wąskim uśmiechem, nieraz gładziła, potrafiła złapać za rękę i patrzeć, patrzeć, tak jakby w zdziwieniu, z niedowierzaniem jakimś…


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 10.71
drukowana A5
za 37.92