E-book
14.7
Mistyczny dowcip

Bezpłatny fragment - Mistyczny dowcip

Objętość:
199 str.
ISBN:
978-83-8104-104-1

Fot. za zgodą Mikołaja Konszyna, autora artykułu w Gazecie Smoleńskiej z dnia 22.04.2014.  Tu z Wasilijem Szulginem/z lewej/

„Ludzie z klasą potrafią wzajemnie się uszanować ponad różnicami”

Romana Grabowska


„Przed opuszczeniem starego mieszkania, gdzie spędziłeś

wiele lat, chcesz zamknąć drzwi — a ktoś mówi do ciebie:

POCZEKAJ, JESZCZE COŚ TU ZAPOMNIAŁEŚ …”

Ukraińska Wiedźma

1

To czarno-białe zdjęcie sprawia wrażenie fotografii z początku XX wieku.


Tak zapewne pomyślałbym.


Gdyby tego zdjęcia miesiąc temu nie sprezentował mi jeden z tych widocznych na nim.


Ono zrobione jednak w drugiej połowie XX wieku, w 1972 roku, sowiecką kamerą Czajka (Mewa).


Ten z lewej żył na początku XX wieku, bo urodził się w wieku XIX.


A ten z prawej w zeszłym wieku pozostał.


Jeżeli chodzi o ironię losu, to piękne oraz bardzo sprytne określenie.


Pod skromną nazwą „los” ukrywa się bowiem największy Dowcipiarz w przyrodzie: Pan Bóg.


Zresztą On sam lubi się ukrywać w cieniu różnych przedmiotów, zdarzeń, zjawisk i określeń. A my ze swej strony udajemy niewiedzę i chętnie sugerujemy że cechą losu ironia.


Zdarza się jednak czasem, że Dowcipiarz wyjdzie z ukrycia. Wtedy mianowicie, kiedy wydarza się coś, co przypadnie Mu do gustu w sposób szczególny.


Nie jest bowiem scenarzystą.


Szanuje Swój dar — naszą wolność.

2

— Dzień dobry, panie Czesławie!


Tego dnia po raz kolejny na prośbę kolegi, tego właśnie Czesława, zastępowałem go w pracy, konsultowałem i leczyłem chorych w prywatnym centrum rehabilitacji.


— Nie jestem Czesław, tylko Jakub, proszę pana. Ale pracujemy tutaj razem z Czesławem.


Pacjent był wysoki, szczupły, ubrany na czarno, klasyczny elegancki płaszcz. Zacnie wyglądający starszy pan. Rasowa inteligentna twarz z białą bródką w stylu zeszłych wieków, prostokątne okulary w metalowej oprawce. Świetna dykcja u tego, dla kogo słowo i retoryka są chlebem powszednim.


— O, bardzo dobrze, panie Jakubie! Czyli to pan mnie przekonsultuje?


— Tak, oczywiście. Zdjęcia MRT ma pan ze sobą?


Pacjent pospiesznie pokazał teczkę z logotypem zakładu badań MRT. No, i super. Gestem ręki zaprosiłem go do gabinetu, gdzie zwykłe konsultujemy chorych, również nowo przybyłych.


— W takim razie, proszę.

3

Tak, owa dziwna przygoda zaczynała się zupełnie rutynowo. Zwykła konsultacja. Zwykły dla specyfiki tego centrum chory, schorzenie kręgosłupu, dyskogenne, syndrom bólowy. Codzienność.


Natomiast niecodzienną była uwaga, zaraz po tym jak zlokalizowałem chory dysk przy pomocy prostego badania klinicznego, jak to się robiło już od wieków. Jeszcze przed obejrzeniem zdjęcia MRT, gdyż było to proste nawet dla studenta IV roku studiów po wykładach z neurologii. Jednak pacjent potraktował to po swojemu:


… — pan jest geniuszem!


— Proszę pana, to proste zadanie —


— powiedziałem. Z odpowiedzią nie zwlekał:


— A czyżby? Nigdy się nie zwracałem do lekarzy!


W tym temacie zawsze mam coś do powiedzenia, nawet wiele.


— Brawa dla pana. To rozsądnie! Bo po cóż mieć do czynienia z mordercami i oszustami w białych mundurkach. Zaraz pan się o tym przekona!


Wspólny i szczery śmiech. Jeszcze nie wiedziałem, że to jest uwertura. Tym bardziej nie wiedziałem do czego właśnie to uwertura.


A samo to słowo okazało się być bliskim dla nas obu.


A ściślej, to świat teatru okazał się być bliski obu nam. Pytanie o zawód i miejsce pracy jest obowiązkowe przy pierwszej wizycie chorego. Mój nowy pacjent odpowiedział jednym słowem:


— Aktor!


I podał nazwę teatru, w jakim służy. Tak, wówczas mawiali: „służę w teatrze”. Nie „pracuję” ani „gram”.


To zachęciło mnie do kolejnego pytania:


— A czy zna pan Romka Rodnickiego, reżysera?


— A jakżeby nie! Znam, nawet zagrałem u niego w „Prostym sposobie” Leskowa.

4

Pamiętam ten spektakl Romana Rodnickiego, utalentowanego młodego reżysera, z którym napisałem wspólny dramat. Dokładniej, ilustracje dramatyczne do powieści Paulo Coelho „Weronika postanawia umrzeć”. Nazywa się „A resztę wymyślimy”, dobry wyszedł dramat. Powiedziałem o tym pacjentowi Mikołajowi Siergiejewiczowi.


Pod okularami nagły błysk zainteresowania. I nieukrywane zaskoczenie, a cóż to, lekarzyna, i nagle dramat. A to przecież jeden z moich zawodów. A dla Mikołaja Siergiejewicza teatr jedynym zawodem, jedną sprawą życia.


Tak wtedy pomyślałem.


Błędnie, jak się miało później okazać.

5

Rosja ma w sobie to za co ją sprawiedliwie nienawidzą.


Także Rosjanie.


Resztek złudzeń w stosunku do Rosji pozbawił mnie Katyń 10 kwietnia 2010 roku.

No, i kto by pomyślał, że moje życie… no, tak, właśnie, skoryguje ten fakt że na wąskiej życiowej dróżce stanę oko w oko — z kimże?


Ze szlachcicem, narodowcem, monarchistą.


Tym rosyjskim.


Uczniem, wychowankiem, osobistym sekretarzem absolutnie wyjątkowej postaci w historii — znowuż rosyjskiej.


Szlachcica, monarchisty, narodowca — rosyjskiego. Tego, który przyjął akt abdykacji z rąk cara Mikołaja II, jednego z ojców Białego Ruchu. I jeszcze… długo by mówić. Zamieszkał, więc, w podręcznikach historii…


Tej rosyjskiej.


A jego uczeń, faktycznie przybrany syn, powiedział do mnie po przeczytaniu tej powieści:


Nie zgadzam się z wielu pana tezami. Ale ich szanuję, jak i pana przekonania, bo są szczere…


Dodał:


— …również uzasadnione historycznie.

6

Wypełniając historię choroby, poprosiłem Mikołaja Siergiejewicza o numer jego telefonu komórkowego. W odpowiedzi usłyszałem:


— A nie mam komórkowego, i nigdy nie miałem. Nie doskwiera mi też brak komputera, i internetu.


Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając równy rząd zębów. Implanty, czy własne, trudno powiedzieć.


— Pozostałem w XX wieku.


Niezbyt mnie to zdziwiło. Komórki, komputery, gadżety i sam Wielki Inet to nie tylko udogodnienia, a wręcz informacyjna oraz komunikacyjna rewolucja. Jak swego czasu wynalazek druku Johanna Gutenberga. Ale obecna rewolucja jakoś nie podnosi poziomu intelektu, wykształcenia, oświaty i kultury większości ludzi, nie uszlachetnia serc i pomysłów. Wręcz odwrotnie, na potęgę płodzi kolejnych buców, analfabetów i rzesze pospolitego buractwa, mnoży stada hejterów. No, i szczęścia jakoś szczególnie nie przyniosła ta rewolucja, pomimo ciągle rosnącej liczby i coraz wyższej jakości mądrych gadżetów. Tak uważam, mimo iż sam mam komputer, parę gadżetów od Apple (na jednym z nich piszę to wszystko, a propos), a to wszystko podłączone do światowej Sieci. Nie mówiąc o komórkowych, tych aż trzy. Wygodne, ważne, niezbędne. Ale…


Później zapytałem:


— Czy odczuwa pan spokój duszy dzięki temu że żyje pan w XX wieku?..


Pan Mikołaj skinął głową.


— Oczywiście że tak. To dodaje mi poczucie spokoju i sensu.


W tym momencie jeszcze nie wiedziałem do końca, co znaczą słowa „żyję w XX wieku”. Ale już się domyśliłem, że nie o zwykłe zacofanie chodzi…

7

Kiedy Mikołaj Siergiejewicz dowiedział się żem Polak, od razu opowiedział o ciekawym zdarzeniu ze swego życia aktorskiego.


— ...Byliśmy w Łodzi z spektaklem „Na złotym dnie” Mamina-Sybiraka, grałem tam adwokata pijaka, wiecznie nachlanego. Tam w Łodzi zawarłem znajomość z polskim aktorem. I wie pan, przyszło mi do głowy, aby wykonać pewien monolog tego wiecznie pijanego mecenasa w języku polskim, z pomocą tego aktora, poprosiłem by przetłumaczył i nauczył mnie jak to mówić. Jak pomyślałem, tak i zrobiłem! Zaś główny reżyser o tym nie wiedział, bo i po co? Ale była niespodzianka! Widzowie klaskali jak najęci, okrzykom „brawo!” nie było końca, kwiaty leciały na scenę, wyobraża pan to sobie? A po spektaklu główny reżyser do mnie: to było niepotrzebne, panie Mikołaju, nie trzeba nam polskiego! Ale mało mnie to obeszło. I nazajutrz, tak samo, po polsku! Podziw, owacje! Na pożegnalnym bankiecie też przemawiałem po polsku, taki to toast był! I oklaski, i kwiaty, i uściski! A po powrocie premii mnie za to pozbawili, ha ha ha!


Pan Mikołaj tak szczerze i wesoło się roześmiał że nie mogłem nie spytać :


— To co, czyż nie było warto? Co tam panu po premii, a takiej historii w życiorysie aktorskim za żadne pieniądze nie sposób kupić!


Odpowiedz była natychmiastowa i jednoznaczna, wypowiedziana z tą specyficzną lekkością, typową dla aktorów czasów minionych…


— No, oczywiście! Co tam premia, była i nie ma. A jakie wspomnienie pozostało!..


To wspomnienie w pierwszym dniu naszej znajomości wyglądało na jeden z zabawnych epizodów, bez jakich po prostu niemożliwe jest nie tylko aktorskie ale w ogóle jakiekolwiek twórcze życie.


Później okazało się, że ta życiowa anegdota tak naprawdę jest historyczną.

8

Zaproponowałem panu Mikołajowi leczenie, kinezyterapię z laseroforezą, wymieniłem cenę.


Zgodził się od razu. Tylko zapytał:


— A do kiedy mam się leczyć, dopóki pieniądze się nie skończą?


Roześmiałem się, można rzec homerycznie. Wyjaśniłem, że my nie jesteśmy maszynką do wysysania pieniędzy. Teraz śmialiśmy się już w duecie.


I tak oto zaczęła się ta dziwna przygoda. Dziwna i niepojęta, jak jej Reżyser z góry. Piszę to i staram się pojąć to boskie „zadanie główne”. Znaczy: tożsame, z całym tworzonym spektaklem. Termin zaczerpnięty z teorii gry teatralnej Stanisławskiego.

9

Ta sama teoria Stanisławskiego stała się tematem naszych z panem Mikołajem pierwszych rozmów w trakcie jego leczenia. I w ogóle wszystko co związane z teatrem. Dla mego pacjenta teatr jest zawodem. Dla mnie — zawodem jaki mógłby zostać moim. Ale nie został.


Po maturze pomyślnie zdałem egzaminy wstępne w Wyższej Szkole Teatralnej im. Borysa Szczukina w Moskwie, do klasy gdzie mistrzem był bardzo znany aktor. Pamiętam sprzeczkę z pewną dziewczyną, szczyciła się tym że grała w amatorskim teatrze, ale w tamtym sporze to ja miałem rację. Jednak długo tam nie zabawiłem, zabrałem dokumenty po tym, jak w kampusie studenckim na ul. Tryfonowskiej zobaczyłem pewne rzeczy i usłyszałem od studentów starszych roczników coś takiego, co było dla mnie nie do zaakceptowania. A konkretnie to, że homoseksualizm w tym środowisku to codzienność. Nie podobała mi się także ogromna zależność aktorskiego zawodu, bycie „farbą reżysera”. Kiedy zabierałem dokumenty, patrzyli na mnie jak na skończonego wariata, a raczej debila — na egzaminie około tysiąca osób na jedno miejsce. Ale zabrałem papiery i złożyłem do Instytutu Medycznego. Czas pozwalał, egzaminy na uczelnię aktorską były w czerwcu, a do tej medycznej w sierpniu.


Potem różnie tę decyzję oceniałem. Czasami żałowałem (co prawda, nie o tęczowej codzienności tamtego środowiska), zwłaszcza kiedy rozczarowałem się do medycyny, gdzieś na trzecim roku studiów. Chciałem ją porzucić, ale straszono mnie, że alternatywą jest wojsko.


Wtedy nie wiedziałem tego co wiem dziś, że rekrutacją do wojska zajmuje się nie tyle komisarz wojenny, co zupełnie inna Instytucja. Dlatego później trafiłem do wojska, nie na dwa lata, tylko na 16. I służba nie była bynajmniej parkietową.


Ale teatr i twórczość na zawsze pozostały pasją mojego życia. Niespodziewanie dla samego siebie zostałem dramaturgiem, pisarzem. Teraz zdarza mi się nawet słyszeć, że marnuję czas jako lekarz. Choć w zawodzie medycznym ostatnim nie jestem, też tak mówią…


Mikołaj Siergiejewicz, kiedy usłyszał o powodach, dla których scena nie została moją placówką, zauważył:


— Cóż, u nas w Szkole Studium MChATu porządki były bardziej konserwatywne, chociaż zdarzało się wszystko, oczywiście. No, nie było to pana losem, i bardzo dobrze. Pan i tak naszych spraw nie omijał, czyż nie?..


Nie, nie omijałem. I nie tylko przez kilka napisanych dramatów.


I, jak się okazało, nie ja jeden wśród lekarzy. Przyjacielem pana Mikołaja był Jurij Miszunin, lekarz z powołaniem od Boga i posiadacz wielu innych talentów. Będąc wybitnym dziecięcym anestezjologiem — reanimatologiem, doktorem habilitowanym, Miszunin był także twórcą i kierownikiem znanego w mieście studenckiego teatru Eskulap, pisał świetne skecze, także dramaty. Był dobrym, inteligentnym człowiekiem, o bardzo wyrazistej osobowości. Uratował wiele dzieci. Był, — bo dowiedziałem się od Mikołaja Siergiejewicza, że nie tak dawno Miszunin zmarł…

10

Stanowczo uważam że bez się zainteresowania pacjentem, bez nawiązania z nim przyjaznego kontaktu leczenie może być mniej skuteczne. Leczy i uzdrawia nie tylko lek czy aparat, zabieg itp. A raczej nie one przede wszystkim. Jeśli nie ma nici porozumienia między tobą i chorym, cały arsenał medyczny jest bezradny. Bez podłączenia do internetu przez wi-fi czy kable nie wyślesz maila. Tym wi-fi czy kablem jest obcowanie z człowiekiem, rozmowa z nim na tematy życiowe.


Dla mnie i pana Mikołaja tym tematem jest teatr. Dla mnie jako dramaturga, dla niego jako aktora.


Mikołaj Siergiejewicz opowiedział mi o reżyserze Romku Rodnickim, który jeździ od jednego teatru prowincjalnego do drugiego. Typowy los utalentowanego, i nie tylko w Rosji. Chociaż tak jaskiniowo jak w Rosji ta sprawa nigdzie indziej na świecie nie wygląda. Może że w Afryce. Wiem bo jeżdżąc po świecie, między innymi byłem też w Afryce.


Poruszaliśmy nie tylko tak ponure tematy, a generalnie takie najrzadziej. Przypadki z życia teatralnego pana Mikołaja niezmiennie wyzwalały u mnie ataki śmiechu.


— ...Gra Zołotuchin rolę Pawła Własowa w „Matce” Gorkiego. A tam takie słowa są: „Nie ma Ruskich, Żydów, Polaków i Niemców, są bogaci i biedni”. To cóż, wyszedł Zołotuchin na scenę, trochę „wczorajszy”, i mówi: "...Nie ma Żydów… Żydów… Żydów… i Żydów. Są bogaci i biedni Żydzi!”.


Nawet pisząc to, roześmiałem się.

11

— Śmiech śmiechem — powiedziałem — ale boję się nawet wyobrazić sobie, co po tym monologu zrobił z nim Lubimow…


Juri Lubimow, jego już nie ma. Był założycielem i głównym reżyserem, legendarnego Teatru na Tagance w Moskwie.


— U! Ten to nie znał sentymentów. Okrutny to był człowiek… Nie miał litości, i wcale nie wynikało to z konsekwentnego dążenia ku doskonałości, tylko z czystego sadyzmu. Mistrzem był wielkim, ale jego narcyzm i sadyzm dominowały…


Cóż, nie on jeden. Andriej Gonczarow, główny reżyser moskiewskiego Teatru Majakowskiego, a przed tym innych prowadzących teatrów Moskwy, też był znany bynajmniej nie z miłosierdzia. Nie jednego aktora, nie jednego reżysera doprowadził do wylewu czy zawalu. Nie jednemu wydał bilet wilczy, a dla aktora to śmierć. Alkoholowe czy narkotyczne zamroczenie, może miesiąc, może dziesięć lat. Potem wczesny grób, któremu towarzyszyły złośliwe komentarze i cichy pogrzeb.


Temu zawodowi obca jest litość. Z małymi wyjątkami.


— Ale Leonow zwyciężył, czyż nie, Mikołaju Siergiejewiczu?


Mikołaj Siergiejewicz wysoko podniósł brwi, po czym przytaknął, i powiedział swoim wyraźnym, dobrze ustawionym scenicznym głosem:


— ...No, tak! Jego talent zwyciężył, ale jak on zmarł? Czy pan pamięta?


Tak, pamiętam. Genialny rosyjski aktor teatralny i filmowy, mistrz szerokiego spektrum wcieleń, wspaniały człowiek, rzadki przykład kryształowej uczciwości w teatralnym środowisku, nigdy nie zniżający się do pochlebstw wobec reżyserów i w ogóle żadnych mocarzy, szczerze lubiany przez miliony, uwielbiających go nie tylko w jego kraju, Jewheni Leonow przeżył śmierć kliniczną w czasie wyjazdu ze spektaklami do Niemiec. Zawał, szok kardiogenny. Przeżył, ale niedługo po tym doznał powtórnego zawału. Ostatniego. Przez ciężki zawód, w jakim nie oszczędzał siebie, po drugie. Przez permanentną bezlitosną wojnę podjazdową, zazdrość, zawiść i nienawiść po pierwsze. Nie on pierwszy, nie on ostatni.

12

— …Ot, Leonow nie poddał się typażowi…


Pan Mikołaj miał rację. „Typaż”, główny wróg każdego aktora, zwłaszcza tego utalentowanego. Jedna pomyślna rola, jaka się przykleja do końca życia. A propos, istnieje eisensteinowska koncepcja „typażu”, polega na doborze wykonawców o powierzchownościach sugerujących przynależność do określonych grup społecznych.


Jeden po mistrzowsku stworzony obraz zostaje tą samą maską Marcela Marceau, z tego skeczu Wielkiego Mistrza Pantomimy, gdzie zmienia on ruchami dłoni mnóstwo masek, z których ostatnia tak przyrosła do twarzy że jej nie da się zedrzeć nawet paznokciami.


Taką ostatnią maską dla aktora od Boga Spartaka Miszulina z moskiewskiego Teatru Satyry został „pan dyrektor” z „Knajpy 13 krzeseł”, głupiej sowieckiej parodii na nas i nasz kraj. To go męczyło do samej śmierci. Sytuacji nie uratował nawet słynny Said z kultowego „Białego słońca pustyni”. Dożywotni „pan dyrektor”. A dla większości i po przejściu na tamten świat.


Zresztą byli i tacy, którzy akceptowali ten „typaż”, był traktowany jako furtka do prestiżu, tytułów, pieniędzy. Na początku był akceptowany. Ale brak samorealizacji w zawodzie robił swoje. No, i co też typowe, alkohol, narkotyki, depresja…


Jewhenija Leonowa ów kielich omijał. A tak naprawdę, on sam omijał ten kielich za cenę piekielnych wysiłków i wczesnej śmierci. Cóż, przynajmniej wywalczył wolność, jaka nigdy się nie kojarzyła z tym ich scenicznym zawodem.

13

Nie sposób ten temat pominąć, kiedy rozmawiamy o tym trudnym, ale wymarzonym przez wielu zawodzie:


— ...przecież w żadnym innym zawodzie nie ma takiego ostrego podziału na stołecznych i prowincjalnych, jak w aktorskim? Czyż nie prawda, Mikołaju Siergiejewiczu?


Pan Mikołaj potwierdził. Z wielką, nieukrywaną przykrością.


— Niestety, panie Jakubie. Tak było za sowieckich czasów, i wcześniej, tak jest i teraz, niestety. A czy wie pan, że za sowietów skierowanie do teatru miejskiego było wyrokiem? Z obwodowego jeszcze można było jakoś się wyrwać. A z miejskiego, prawie niemożliwe!


Nie, o tym nie wiedziałem. Poprosiłem, więc, o konkrety. Pan Mikołaj chętnie wyjaśnił, leżąc na czerwonym funkcjonalnym stole norweskiego rehabilitacyjnego zestawu Red Cord (stół, nawiasem mówiąc, polski):


— Teatr obwodowy to jednak państwowy, znajduje się w centrum obwodowym, należy do Ministerstwa Kultury. A miejski jest municypalnym, jak prawidło jest w jakimś centrum gminnym. No, i sam pan rozumie…


Cóż, jasne. Nie tylko z takiego na pół wiejskiego teatrzyku nie da się trafić na „wielką scenę”. Z obwodowego to też sztuka. A może i wręcz niemożliwe.


„Dynastie”…

14

One, „dynastie”, a dokładniej nepotyzm i protekcjonizm w sterze twórczej to straszna choroba. Niszczy bowiem w pień wszystko co utalentowane, na rzecz miernot, żon, dzieci, kochanek — także kochanków — bonzów teatru, kina, sztuki pięknej i całej reszty.


W tej rozmowie wspomniałem Siergieja Sołowiowa, reżysera filmowego. Nakręcił on film Anna Karenina, w głównej roli żona (czasami była), kompozytorem córka, ta to zawsze przy tacie, pomimo że spieprzyła z niebezpiecznej Moskwy do Niemiec (także już zresztą nie cichych, Allah przecież jest akbar). Ot, i pytają się tego mistrza: czy nie ma nikogo bardziej obdarzonego talentami od twej żony i córki? A on na to: mamy tradycję rodzinną, przecież jak wiecie, są dynastie, na przykład hutników, dlaczego więc nie powinna być owa tradycja kontynuowana w rodzinach filmowców?


Cudna odpowiedź, bardzo chciałbym zobaczyć żonę pana reżysera przy piecu hutniczym, jest z rodziny małomiasteczkowych Żydów, którzy dalej niż stołeczne sowieckich resorty nie odbiegali w dziedzicznych tradycjach. Także córkę chętnie bym zobaczył, nie mówiąc o samym głównym hutniku.


A z córką to też bardzo ciekawa sprawa. Kiedy usłyszałem muzykę do tej dynastycznej Anny Kareniny, odruchowo krzyknąłem:


— Tóż to Kuriochin, jasna cholera!!


Tak, Sergiej Kuriochin, kompozytor z Sankt-Petersburgu, a wcześniej Leningradu. Mistrz muzyki awangardy i undergroundu światowej sławy, obecnie już nie żyje. Zmarł w 1996-m na rzadkie schorzenie onkologiczne, sarkoma serca. Jego śmierć była straszna, w wielkich mękach. A był obecny przy tym okropnym zgonie stary przyjaciel oraz imiennik konającego, Sołowiow. Zaś nieszczęsny Kuriochin posiadał wiele nieznanych, nieupublicznionych utworów.


Nie mam twardych dowodów na to, że córeczka wzmiankowanych wyżej ogrzała nie bardzo hutnicze łapska o spa-manikiurze na owocach geniusza zmarłej gwiazdy awangardy i undergroundu. Ale nawet ich nie potrzebowałem, słuch wszakże mam dobry. I nie ja jeden.


No, dynastia, cóż zrobisz.


Tylko reszta utalentowanych chłopców i dziewcząt przez te „dynastie” od siedmiu boleści, ze swego talentu guzik mają, i to delikatnie mówiąc. A z nimi kino, teatr, literatura, dziennikarstwo, no i dalej według listy.


Pan Mikołaj, kiedy przywołałem nazwisko Kuriochina, zareagował natychmiast.


— Znam, no, oczywiście. On uczył się w Konserwatorium z moją siostrą…


I dodał:


— Emil Horowitz, pianista, pewnego razu powiedział: „W muzyce i na ogól w sferze twórczej osiągnąć coś znaczącego można tylko i wyłącznie należąc do mafii żydowskiej lub mafii gejowskiej. Mam szczęście: należę do obu!”.


Śmiech był szczery, głośny, wspólny.

15

Kwestia dynastii pojawiła się jeszcze, w innym kontekście.


— Czy zauważył pan, panie Jakubie, że w otoczeniu Nikity Michałkowa nie ma nikogo innego oprócz gejów i osób biseksualnych?..


Pytanie Mikołaja Siergiejewicza było jak najbardziej uzasadnione. Dlatego przytaknąłem:


— Oczywiście, i dodam, że nic dziwnego w tym nie widzę. Michałkow reklamuje siebie jako brutalnego macho i tradycjonalistę, zaś realnie jawi się jako zwykły pederasta. A machizm jest typowy dla sodomitów, chyba pan wie…


Chciałem dodać: oraz dla państw i krajów lubujących się w pederastii. Ale nie dodałem. Zwykłe dorzucam i po prostu mówię takie prawdy o Rosji. Ale tym razem nie chciałem sprawić przykrość współrozmówcy, rozumiałem że ten jest rosyjskim patriotą.


Dziwne… Dotychczas nigdy nie przepuszczałem okazji dla powiedzenia najgorszych, bo prawdziwych opinii o Rosji. Szczególnie w obecności rosyjskich patriotów. Nigdy nie odmawiałem sobie skonstatowania ponurej prawdy o przyszłości Rosji, a konkretnie jej rozpadu, na jaki ona w pełni zasługuje, będąc odwiecznym zaborcą i katem narodów, zaczynając od mojego.


A teraz pohamowałem się, dlaczegoż?..


Kiedy już później rozmawialiśmy o Katarzynie II, powiedziałem na początku, jak zawsze, „Kaćka”. A prawdę mówiąc, dodawałem jeszcze „k…a szkopska”. A tym razem…


— ...przepraszam, Katarzyna. Pan przecież jest monarchistą…


Pan Mikołaj podniósł głowę z czerwonego miękkiego podgłówka funkcjonalnego polskiego stołu i uśmiechnął się.

16

W czasie tych „teatralnych rozmów” nie zauważyłem jeszcze niczego szczególnego, co wyróżniało by nasze kontakty od zwykłego obcowania, zwolennikiem jakiego jestem przy pracy z pacjentami. Tym bardziej z pacjentem zawodowo zaangażowanym w sprawie, jaka, szczerze mówiąc, jest jedną z moich dawnych pasji. Po prostu bardzo interesujące dla mnie rzeczy opowiadał pan Mikołaj, absolwent Szkoły Studium przy Teatrze MChaT, ojczyzny teorii — i praktyki — Konstantego Stanisławskiego, prawdziwego rewolucjonisty w historii teatru. Ta teoria i praktyka po dziś dzień króluje w wielu ogólnie znanych na świecie teatrach, w wielu krajach. Nawet w Hollywoodzie.


Mistrzem pana Mikołaja był bezpośredni uczeń Stanisławskiego oraz jego sprzymierzeńca i przyjaciela Włodzimierza Niemirowicza-Danczenki, znany aktor Paweł Massalski. Jeden z patriarchów Teatru MChaT. Arystokrata w każdym rozumieniu, zaczynając od wąsików modnych na początku XX wieku, stroju, do stylu życia i sposobu bycia. Nosił krawatkę, jaką sprezentował mu, podobnie jak innym aktorom, sam Stanisławski…


— O! w Massalskim były zakochane wszystkie nasze studentki z kursu! Wygląd, maniery, garnitury… Wykształcenie encyklopedyczne, a to wśród aktorów zjawisko nie tak częste…


Tak, prawda. A wśród dzisiejszych to w ogóle rewelacja.


— Mikołaju Siergiejewiczu, słyszałem że Massalski był także wspaniałym pedagogiem?


Widać było, że ten temat był bliski mojemu rozmówcy, i pan Mikołaj miał bardzo dużo do powiedzenia, i na dodatek sprawiało mu to nieukrywaną przyjemność.


— Pedagog z najlepszych! Jedno słowo: mistrz! Umiał przekazać to co posiadał, a posiadał mistrzostwo aktorskie zupełnie wyjątkowe. No, i czyim uczniem był, to pan wie. Taka szkoła musi zaowocować, a kiedy jeszcze uczeń o takich wrodzonych zdolnościach…


Nie mogłem nie dodać do tych słów:


— …Też nie został niewolnikiem „typażu”. Zagrał w filmie „Cyrk” u Aleksandrowa drania rasistę, a ten obraz jakoś się do niego nie przykleił. Może Aleksandrow tą rolą go uratował przed losem „aktora typażowego”, przecież tyle wysiłków podjął Massalski by w następnych rolach nie powtarzać tego rasisty, zrozumiał że to rola propagandowa, i dlatego niesie ryzyko…


Uczeń Massalskiego nie zaprzeczył.


Bardzo możliwe. Po „Cyrku” zagrał pospolitego złodzieja Montparnasa w „Gawroszu”. A przecież, w tej roli, w porównaniu z „Cyrkiem”, to nie ten Massalski, który nas uczył, jakiego widziałem na scenie. I nie o wiek chodzi, nie o doświadczenie. Raczej o ogrom talentu… Najbogatsze spektrum, a do tego umiejętności pedagogiczne, no, po prostu od Boga. Takie w sobie skojarzył, arystokratyczne obycie nie byle jakie — a prosty był w kontaktach z ludźmi, o godności dygnitarza, siła tuza teatru, — lecz zero snobizmu, słownictwo wyszukane, a jednocześnie na puryzm nie cierpiał. Nie, nie przeklinał, ale soczystej mowy potrafił użyć, literackiej zresztą…


Pan Mikołaj roześmiał się, przypomniał sobie coś innego.


— Wie pan, między repetycjami wychodziliśmy z chłopakami na papierosa. Widzimy: podchodzi do nas Włodzimierz Wysocki. A nas to nie obchodzi, żaden z nas do niego się nie zwracał. No, gwiazdor wielki jest, to co, sami już mistrzami jesteśmy, dwadzieścia z czymś tam mamy, i czart nam nie brat!..


Śmiech Mikołaja Siergiejewicza wręcz zaraźliwy. Był po browarku, widać było, że jest miłośnikiem tego napoju.


— ...palimy, i Wysocki sobie popala, tak trochę z boku stoi. Przerwa się skończy, my do sali repetycyjnej, a Wysocki za nami w ogonku. Usiadł sobie skromnie, z tyłu, my na scenie, on z sali obserwuje, jak gramy. A Massalski też na sali, kieruje repetycją. Wtem Massalskiemu coś się nie spodobało: „Stój, stój! Pijaka grasz, nachlanego, a jak poruszasz się po scenie? Jak kapral na defiladzie! Wyprostowany, kroki sztywne. No? A mówisz? Jak Demostenes jakiś tam…". I wtem do Wysockiego: „Włodziu! Ile byś wódki musiał wypić, jakbyś zechciał to wiarygodnie zagrać?!”. A Wysocki tak cichuteńko: „No, nie wiem, Pawle Władimirowiczu… Może jakieś… dwa kielichy”. Massalski do studenta: „A grasz, niby wypiłeś jeden kielich!”. Był Wysocki już w tym momencie znany przez miliony, gwiazda pierwszego rzędu, na spektakle z nim, na koncerty biletów nawet za wielkie pieniądze nie można było kupić, kolejki dłuższe od tych do mauzoleum, przepełnione sale — a tutaj tak nieśmiało mówił, jak zielony student… Szanował przecież Massalskiego bezgranicznie, był jego uczniem… Jednym z uczniów.


I żeby podkreślić, dodał:


Gribow Aleksiej Mikołajewicz, też przecież tuz i patriarcha we MChATu był, — a pedagog kiepski. Kursy Gribowa znane były pod nazwą: pechowe. Powie: graj tak i owak. A co, po co, szkolić w cierpliwości, — tego zwyczajnie nie potrafił.

17

Chodziło nam o Moskwę, której już nie ma i nigdy nie będzie. Którą wszakże pamiętamy obaj.


To była metropolia, stolica imperium zła. Dzisiaj to wiocha z metrem, ta dzika, zbrodnicza, allahowa. Źródło i ognisko światowych wojen. Była tym zawsze i pozostała do dziś. 1 i 17 września 1939 roku, 10 kwietnia 1940 i 2010 roku, — to wszystko z Moskwy. Chociaż Moskwa tylko oprawcą…


Kiedyś londyńscy fartuchowi klienci tych wszystkich i wielu innych masakr, tragedii, zbrodni i krwawych wojen z milionami ofiar, na czele z Rothschildami i Rockefellerami postanowili zmienić imperium Romanowów na imperium sowieckie.


Trzy lata Piotrogród i Moskwa były opustoszałe, od 1917 roku po 1921. Wyrżnięta, zakatowana, umęczona i wystrzelana została praktycznie cała ludność tych dwóch stołecznych miast. Motłoch lumpowski i bandycki chadzał z nożami, siekierami, pałami, karabinami po ulicach, po domach i mieszkaniach, po pałacach i ubogich budach. Zabijali wszystkich. Szlachtę i robotników, kupców i lekarzy, inżynierów i właścicieli restauracji, nie oszczędzając nawet akuszerek i nauczycieli, handlarzy i profesorów. Kobiety, starców, dzieci. Wszystkich. Trupy słały się przerażającym dywanem w mieszkaniach, domach, czy wprost na ulicach, pływały w rzekach Newie i Fontance. Katownie CzeKa tonęły we krwi po sufit, kaci pracowali bez wytchnienia, całodobowo, bez przerwy.


Właśnie wtedy powstały tak zwane „komunalne mieszkania”. Nie przez brak mieszkań, tych były tysiące, także domów, które stały puste, osierocone. Ludzie, którzy z różnych przyczyn nie mogli uciec z Piotrogrodu i Moskwy, bali się o swe życie, zagrożeni przez lumpów i łobuzów, morderców, maruderów, pogromców. Zbierali się po kilka rodzin w jednym mieszkaniu, z bronią, z ogromnymi psami, te były wtedy na wagę złota. Brak mieszkań był później, kiedy bolszewickie władze w 1921 roku masowo przesiedlały do dwóch stolic lumpowski motłoch z wioch (wiejskich gospodarzy też zdążyli wymordować). Dołączyli, więc, do lumpów miejskich.


Lumpy przywłaszczyły sobie nie tylko mienie, również dokumenty ofiar dzikiego bestialstwa. Pozmieniali imiona, nazwiska. Ich samych wystrzelał już w latach 30-tych — 40-tych wspólnik i jeden z prowodyrów towarzysz Stalin. Bo wiedział, jak bardzo są niebezpieczni, sam przecież był jednym z nich.


Terror w sowieckim imperium był permanentny, nigdy nie ustawał. W efekcie zmienił się wizerunek nie tylko Piotrogrodu czy Sankt Petersburgu oraz Moskwy. Lumpy i łobuzy zostali gospodarzami i wizytówką całego kraju.


Jednak, nawet takiemu nieludzkiemu imperium nie udało się zniszczyć wszystkich zdolnych do budowania i tworzenia. A zresztą, nawet i nie stawiano przed sobą takiego zadania. Ktoś musi przecież budować, tworzyć, produkować, choćby broń, bomby i rakiety dla lumpów państwowych. Zajmować się nauką i edukacją, tą wyższą — pod kontrolą lumpów. Służyć ku rozrywce rządzących lumpów. Mamić kraj i świat dobrymi utworami literackimi, poezją, filmami, muzyką, spektaklami, baletami Wielkiego Teatru — tkwiąc w błędnym przekonaniu, że nikogo i w żaden sposób nie oszukują. Czy raczej tworząc pozory takiego mniemania…


Nie wszyscy z nich byli sprzedajnymi oszustami, judaszami, kłamcami, karierowiczami, intrygantami. Nie wszyscy mieli złe intencje. Dobry utwór ze złymi intencjami to rzecz niemożliwa. Istnieli, więc, w jednym z ognisk światowego zła. Tworzyli, tacy jakimi byli, tak jak dyktowało im serce. Jak na przykład aktor Jewgienij Leonow. Jak inny aktor i pedagog Paweł Massalski, jego uczeń Włodzimierz Wysocki. Jak reżyser filmowy Eldar Riazanow, kompozytor Mikael Tariwerdiew, poeci Andriej Wozniesieński, Robert Rożdestwieński, Bella Achmadullina, pisarz Bazyli Aksionow. Jak mój mniej znany ogółowi pacjent i współrozmówca aktor Mikołaj Konszyn…


Jego ojciec, jak i większość z tych którzy przeżyli liczne, kolejne fale terroru, wylądował w GUŁAGU, a po łagrowej katordze na 101-m kilometrze. Czyli: nie miał prawa mieszkać bliżej niż 100 km od stolic i wielkich miast. Jak i reszta takich „wrogów narodu”. W ten sposób same stolice i wielkie miasta zostały 101-m kilometrem, tym prawdziwym, lumpowskim, kryminalnym, zacofanym, jaskiniowym.


W 1991-m ponieśli i wilka. Rothschildowie i Rockefellerowie ograniczyli sowieckie imperium do terrorystycznego złodziejskiego państewka na czele z trzecim — czwartym pokoleniem tych lumpów, morderców, maruderów i bandytów, jacy chadzali z siekierami i pałami po piotrogrodzkich i moskiewskich mieszkaniach i pałacach — oraz „kucharek, jakie mogą rządzić państwem” według Lenina. Zaś Moskwa i Sankt-Petersburg ostatecznie stały się wiochami czy islamskimi kiszlakami z metrem.


Lecz my z panem Mikołajem pamiętamy inną Moskwę, metropolię i stolicę sowieckiego imperium, pełnego lumpów od szczytu do dołu. Jednak z tymi, nielicznymi co prawda, budującymi i tworzącymi.


Tacy byli naszymi, moimi i pana Mikołaja, mistrzami.

18

Czasy tych naszych mistrzów odeszły razem z nimi. Ich miejsce zajęli… no, właśnie, lumpy. A z nich składa się już nie większość, ale zdecydowana większość społeczeństwa Rosji. Poziom poparcia arcylumpa Putina: 85%. A tak naprawdę, to wyrok.


Mikołaj Siergiejewicz opowiedział o przygodach jednego takiego z tych obecnych. Siergiej Garmasz, bardzo znany aktor teatralny i filmowy „nowej Rosji”.


— …wracał z Mińska do Moskwy, odwiedził Smoleńsk, zatelefonował do mnie, wszak jesteśmy znajomymi. Przychodzę do restauracji „Centralna” — a on tam sam siedzi, nikogo więcej nie ma, przed nim na stole butelka koniaku, i to nie pierwsza. Wywołał awanturę z milicjantami, z wielkim trudem udało się go za łapówkę uwolnić. A miał jechać na imprezę premiowania konkursu telewizyjnego Nika. „Nic mi tam nie dadzą, pozostanę tutaj!” — krzyczał. Kupiłem mu bilet, a przed odjazdem pociągu ten znowu pędzi do dworcowej restauracji… Tam jeszcze narąbał się, ja już się modlę w myślach, oby odjechał z Bogiem… No, czas wsiadać do mińskiego pociągu, na Mińsk, tam był zaangażowany w seriale Kamieńska — a ten nie chce! Bo premię nie dadzą! Ile wysiłku kosztowało mnie, by go wreszcie wsadzić do tego pociągu… W domu późnym wieczorem oglądam w telewizorze tę Nikę — w pewnej kategorii nominacji ogłaszają: Siergiej Garmasz! „Gdzie on jest? Dlaczego go tu nie ma?” — pytają ze sceny. A ja siedzę i umieram z chichotu. Wiem przecież dlaczego…


Uśmiech nagle znika z twarzy pana Mikołaja.


— …Za parę latek znowu pojawił się w Smoleńsku. Na festiwal filmowy przyjechał. Witali go jak króla, no, taki gwiazdor… Ale tym razem nie zatelefonował. Kiedy się spotkaliśmy na tym festiwalu, — dwa słowa, „cześć — do zobaczenia”, i tyle. Już wysoko nosa zadzierał, no, to co, bywa.


Wzruszył ramionami, nic nadzwyczajnego. W ramach i limitach ich mentalności i obyczajów.


„Ich”, hm… Na wspaniałych rodzimych salonach też takiego asortymentu bynajmniej nie brakuje, czyż nie, panie towarzyszu Olbrychski? Wieczna „wczorajszość” a la Kwaśniewski, pijackie jazdy w poczuciu bycia „świętą krową”, — a to jeszcze nie najgorsze, sądząc po perełkach takich kodowskich trefnisiów i dowcipnisiów, jak Maciej Stuhr…


Pozostaje jedno pytanie, kto kurką, a kto jajkiem. Przecież nie przypadkowo wzmiankowanego pana Garmasza tak ochoczo zaangażował stary esbecki salonowiec Andrzej Wajda w swym sprytnym filmiku na straszny temat Katynia (kuriozalnym jest to że właśnie pan Mikołaj tłumaczy za kadrem to co mówi sam Wajda w nowym filmie dokumentalnym na rosyjskim kanale telewizji Kultura). Przebiegła rólka „innego Rosjanina”, ukłon swym prowadzącym.


Ci „inni”, jeden z punktów moich rozmyśleń w trakcie pisania tego wszystkiego.

19

A czy „inni”?. .


W tym dniu Mikołaj Siergiejewicz poprosił mnie o przełożenie jego kolejnej wizyty w Centrum z piątku na poniedziałek.


— W piątki pracuję, proszę pana.


Przeniosłem wizytę na poniedziałek, zapisałem to w recepcji.


— Kogoż pan ma zagrać? Czyżby znowu Dziada Mroza?


Pan Mikołaj grał tego absurdalnego Dziada w spektaklu „Morozko”, chociaż od Sylwestra minęło już sporo czasu. „No, przedłużę im nastrój sylwestrowy” — mawiał ze śmiechem. On, a propos, lubi się pośmiać. I tym razem odpowiadał z uśmiechem spod starannie podstrzyżonych siwych wąsów, i takiej samej staromodnej siwej bródki:


— Nie, nie, nie Dziad Mróz. Będę spikerem!


To mnie zaintrygowało, cóż to ma zapowiadać, zapytałem o konkrety.


I usłyszałem w odpowiedzi:


— To na wiecu pod ratuszem się odbędzie. Z okazji przyłączenia Krymu do Rosji.


Jeślibym to usłyszał nie od Mikołaja Siergiejewicza, a od kogo innego, pogoniłbym bez wahań w diabła. Nie jestem fanatykiem Przysięgi Hipokratesa. Medycyna jest tylko jednym z mych zawodów. A po przeczytaniu Raportu pani poseł Małgorzaty Gosiewskiej o wojennych zbrodniach moskalskich bestii na Donbasie w nastroju byłem szczególnym. Zwłaszcza, że w tej kwestii nie znam kompromisów.


— Czy pan nie rozumie tego, że to hitleryzm? To tak samo jak hitlerowski Anschluss Austrii czy aneksja Sudetów…


Skądże miałem wiedzieć, że mówię to do osoby, czyjej mistrz publicznie witał i chwalił Anschluss, również aneksję Sudetów, w dziennikach, czasopismach i książkach, jak i w przemówieniach. Także Hitlera (co do niego, pochwały póżniej zmieniły się w przeklęcia) i Mussoliniego.

A mistrzem tym nie był Massalski…


— ...pan wie czym to się zakończyło dla Hitlera i Niemiec. Z Sudetów przyszło spieprzać z walizkami, kopniakami ich wypieprzali. Z Krymu też przyjdzie wiać, z Donbasu też. Potem — Trybunał. Dla wszystkich, proszę pana. Po co pan „autoryzuje” swoim udziałem w tej szopce wojenne zbrodnie i wspiera zbrodniarzy, chce pan zostać jednym z ewentualnych oskarżonych?


Mikołaj Siergiejewicz wzruszył ramionami, kładąc się na polskim stole z norweskiego zestawu do kinezyterapii.


— Toż to Chruszczow sprezentował Krym Ukrainie, a teraz powrócili…


Przygotowując pacjenta do kolejnego etapu rehabilitacji, powiedziałem:


— Mikołaju Siergiejewiczu… Proszę mi wierzyć, nie chciał bym wchodzić w próżne dyskusje historyczne, przecież poruszamy się obaj w tematach, w jakich chyba z nikim innym nie jest to możliwe, przynajmniej tu w Smoleńsku…


Tak, to co tu opisuję, odbywa w Smoleńsku.


— …opowiem tylko panu, jak byłem w Sachsenhausen. Jak pan wie, ten obóz zagłady był pod samym Berlinem. Dla vipowskich klientów, używając współczesnego języka. Bandera, syn Stalina… Tam jest taka uliczka, bardzo piękna, na niej przytulne kotedżyki z końca XIX wieku, jak z obrazków, drzewa, kwiatki, trawniczki. Na płotach drut kolczasty, z tego samego Sachsenhausen, tylko już z Memoriału obecnego, a wcześniej i z obozu, potem się o tym dowiedziałem, od jednego z mieszkańców. Uliczka ślepa, na końcu mur i komin gigantyczny. Straszny to widok…


Mikołaj Siergiejewicz słuchał uważnie, w milczeniu, leżąc twarzą w dół na czerwonym funkcjonalnym stole wykonanym w Polsce.


…jak już powiedziałem, udało się mi porozmawiać z jednym mieszkańcem kotedżyku na tej uliczce z obozem zagłady na jej końcu. W czasie Drugiej Wojny Światowej był on małym dzieckiem, mieszkał tutaj z rodzicami, a dom odziedziczył po nich w spadku. Pytam się: czy nie zastanawialiście się co to za komin ogromny na końcu ulicy, co to za mur wysoki, dlaczego drut kolczasty, co tam w ogóle jest? On na to: „a po cóż by to nam było, jest jak jest, tak ma być, i tyle. Jednak potem zaczęliśmy dociekać…". Pytam się: po skapitulowaniu Wehrmachtu? On: „nie, wcześniej. Kiedy zaczęli nas bombardować Anglicy i Amerykanie, ich „fortece latające”. Kiedy pierwsza bomba na naszej ulicy eksplodowała, straszne to było”. Niech pan powie, panie Mikołaju, po co dążyć ich szlakiem? Jedna rzecz to miejscowa łobuzeria, lumpy, śmiecie, chamy, buraki, ale pan?..


...Wstając ze stołu, Mikołaj Siergiejewicz wzruszył ramionami i uśmiechnął się.


— Wie pan, tam mnie nawet na scenie nie będzie, na tym wiecu, tylko mój głos. A przecież już od dziesiątek lat byłem tym spikerem, na wszystkich demonstracjach, defiladach, za czasów Związku Radzieckiego i później. Ot, w maju 1991-go była ostatnia pierwsze-majowa demonstracja, już wielu wiedziało, że KPZR się kończy. A urzędasy pierwsze wiedziały. Cóż, przyszedłem tam zapowiadać program w dobrym duchu i nastroju…


No, to typowo po aktorsku, dobry duch, a zwykle wywołany browarem czy czymś mocniejszym. Po raz pierwszy w tym dniu uśmiechnąłem się.


— ...no, i powiedziałem do urzędasów przed końcem demonstracji: ot, teraz zawołam: niech żyje komunistyczna partia! Ci rękami zamachali: zwariowałeś, zabraniamy, w żaden sposób! A ja patrzę, idzie przez plac Lenina obok trybuny ostatnia kolumna, gmina Smoleńska, wieśniaki, po samogonce, z harmoszkami. To zawołałem donośnie do mikrofonu: niech żyje komunistyczna partia Związku Sowieckiego!!!


Z recepcji przybiegła zaniepokojona pielęgniarka, uspokoiłem ją, wróciła na swoje miejsce. Pan Mikołaj był zadowolony z efektu wywołanego swoim scenicznym głosem, donośnym bez różnych tam mikrofonów:


— …a tamci z wioch, jak jeden mąż: hurra!..


To hurra brzmiało już dużo ciszej, nie tak potężnie, jak na placu Lenina.


— …a za chwilę zobaczyłem: jestem na trybunie sam! Uciekły mi urzędasy!


Nasz wspólny śmiech znaczył jedno: po tysiąckroć gnuśny swoją istotą oraz aktualnością temat kremlowskiej agresji i okupacji nie jest w stanie zepsuć naszego obcowania. Bo jest coś, co dominuje w naszych sercach i głowach. I to nie tylko teatr…

20

W poniedziałek przywitaliśmy się ciepło:


— Witam pana, panie Jakubie!


— Witam, panie Mikołaju! To co, pięć minut hańby, i po sprawie?


Oczywiście, miałem na uwadze ten przeklęty wiec. Pan Mikołaj roześmiał się i machnął ręką.


— Jużem o tym zapomniał. Drobiazg!


Ten przykład uliczki w Sachsenhausen pod Berlinem wydawałby się tutaj swoistym i pasującym. Dla Rosji to tak. A dla mego pacjenta… Dziwna rzecz, coś mi nie pozwalało łączyć go z resztą mieszkańców tego zbrodniczego kraju. Nie wiedziałem jeszcze, co to było dokładnie. Nawet teraz nie wiem do końca…


A wtedy powiedziałem:


— Pan należy do jakiejś tak specyficznej kategorii, że ta odbywająca się piekielna zabójcza ohyda i brzydota jakoś pana nie dotyczy. I nie tylko dlatego, że jest pan aktorem…


Odpowiedzią był znowu uśmiech, któremu towarzyszyły słowa:


— Wie pan co? Moja lewa noga boli mniej. Już lepiej chodzę, również po schodach. Działa!..


— A to tak zwany „środkowy efekt”, panie Mikołaju, środkowy etap leczenia. Początkowy już był. Dążymy, więc, do końcowego.


Odpowiedzią na moją propozycje było waleczne:


— Naprzód!

21

Następnego dnia pan Mikołaj przyszedł do Centrum w wyjątkowo dobrym stanie ducha i nastroju. Przyczynę owych, napoczętą małą buteleczkę piwa, trzymał w prawej dłoni.


— Przyszedłem wcześniej, jak zawsze! —


— ogłosił.


I rzeczywiście, nigdy nie przychodził później, niż kwadrans przed wyznaczonym czasem. To cecha zawodowa, swego czasu sam Stanisławski kazał przychodzić o kwadrans wcześniej na repetycje.


Ale tym razem, z trudem opanowując śmiech zauważyłem:


— Pan czas poplątał, miał pan przyjść godzinę wcześniej.


Usłyszawszy to, Mikołaj Siergiejewicz z niezwykłą pasją pokutującego, bo niegodnego miana wychowanka szkoły wielkiego Stanisławskiego, jaki bezczelnie naruszył jej święte postulaty, zawołał:


— Capem jestem!! Ale idiota ze mnie! Jak mogłem się tak pomylić! Hańba!


Pocieszyłem natychmiast delikwenta, tak żarliwie wyznającego „mea culpa”:


— Co też pan wygaduje, aż cap, na Boga! Każdemu się takie pomyłki zdarzają, nic takiego, żadna tragedia.


Nie przestając siebie karcić i obrzucać, mniej i bardziej wymyślnymi epitetami, pan Mikołaj wszedł z ganku do Centrum, zaczepił przy tym czubkiem czarnego buta o mały próg, a z tej przykrej okazji powiedział swym świetnie ustawionym aktorskim głosem:


— Kurwa!


Po czym postawił swą buteleczkę na białą kanapkę. Zabrałem ją stamtąd i umieściłem obok kulera z wodą. Wieszając czarny płaszcz na wieszaku w szafce, pan Mikołaj ostrzegł:


— Ta butelka państwa skompromituje! Cóż na ten rekwizyt powiedzą chorzy?..


Uspokoiłem go słowami, że nas już nic nie skompromituje, chorzy wiedzą co to browar, a buteleczka z nim to nie pas z trotylem, więc, pan Mikołaj może się nie bać o nic i spokojnie kontynuować leczenie.


Chyba zabrzmiało to dosyć przekonująco, bo Mikołaj Siergiejewicz nieco się uspokoił, przestał wspominać capów oraz inne niezbyt mądre zwierzęta, i udał się razem ze mną do pokoju z zestawem norweskim i polskim stołem, i oczywiście laserem.

22

Mimo, iż naszym rozmowom z panem Mikołajem często towarzyszył śmiech, obecnie nie opuszcza mnie refleksja, że były one swego rodzaju spacerem po nekropolii. Przecież chodziło nam o tych którzy odeszli, jedni wcześniej, drudzy później. Oraz o to co odeszło. Nekropolia ludzi i czasów.


Mój pacjent przywołał u mnie wspomnienia okresu moskiewskiego. Jako człowieka, jako Polaka ukształtowano mnie w rodzinie. A jako, przykładowo, lekarza — w Rosji, także w Moskwie. Pracowałem w wielu krajach na świecie. Ale trzej pierwsi oraz ostatni moi mistrzowie w dziedzinie medycyny należą do rosyjskich szkół lekarskich. Jeden Rosjanin, dwóch Żydów. Rosjanin Filip Iwanow, niesamowity człowiek i wybitny chirurg, studia kończył w latach 20-tych XX wieku, uczeń legendarnych chirurgów tamtych czasów, Spasokukockiego, Rozanowa, Judina. Żyd profesor Aleksander Borochow, internista, kardiolog i pulmonolog o światowej sławie. Oni żyli w Smoleńsku, gdzie studiowałem w Instytucie Medycznym — urodziłem się i wyrosłem na wygnaniu. A drugi Żyd, profesor fizjologii i psychologii Anatol Kotlarski akurat z Moskwy, szkoła psychofizjologa i cybernetyka, profesora Piotra Anochina. Po rozpadzie Związku Radzieckiego wylądował w Budapeszcie. Dwóch pierwszych już nie ma, trzeci żyje, Bogu dzięki.


To tacy, powiedzmy, moi Massalscy.


No, i gadaliśmy o tamtych, w większości już nie żyjących. O tamtych nielicznych jasnych postaciach, pośród ogromu lumpów i motłochu, gospodarzy imperium zła i jego stolicy. Potrzebni byli tym lumpom, ot, i tułali się drzazgami dawno odeszłego świata. Z czasem odeszli sami.


Brzmiały w naszych pogadankach imiona także bardzo znanych z tych drzazg.


Będąc studentem pan Mikołaj był odpowiedzialny za spotkania w Szkole Studium przy MChATu im. Nemirowicza-Danczenki z gwiazdami tych czasów, lat 70-ch zeszłego wieku. A to były prawdziwe gwiazdy. O niektórych z nich nie zapomniano po dziś dzień, i nie tylko w Rosji.


— …Ja tych bardzo znanych po prostu znajdowałem: telefon informacji, 09! Wtedy oni podawali telefon domowy, zapisuję sobie, i hej! Tak znalazłem Bułata Okudżawę, podali telefon, dzwonię: Bułacie Szałwowiczu, zapraszamy do Szkoły Studium MChatu! Ten: dobrze, przyjadę. Wyznaczyliśmy dzień, przyjechał, jak obiecał. Odpowiada na pytania, a z sali proszą: niech nam pan zaśpiewa. No, przecież bard kultowy, a jak… Ten się zgadza — ale gitary nie ma! Wszyscy na mnie wilkiem patrzą. Mówię do Okudżawy: za chwilę będzie pan miał gitarę, proszę zaczekać. Wybiegam z sali, z gmachu Szkoły, pędzę do kampusu naszego, dobrze że jest blisko. Wdarłem się do pierwszego lepszego pokoiku na parterze, krzyczę: gitarę macie?! Patrzą na mnie jak na wariata, myślą żem narąbany, pokazują na ścianę. A tam gitara wisi, cała w naklejkach. Chwytam, pędzę z powrotem, wpadam na scenę, podaję gitarę Okudżawie. Ten: dzięki. Pobrzdąkał próbując struny, podebrał dla siebie tony — i śpiewał godzinę. No, jasna rzecz, pełen tryumf, kwiaty, uściski, łzy podziwu, ciotki na szyję skaczą. Gitarę oddałem, podziękowałem, chłopcy na to: nie ma sprawy. Dobra, mija pewien czas, siedzimy w barze z kumplami, delektujemy się browarkiem. Wtem mój kolega mówi: dziwne, cholera, Okudżawa miał gitarę, no, dokładna kopia mojej, nawet dziewki te same na naklejkach są! Pytam się: w jakim pokoju mieszkasz? On podaje numer, a to ten sam pokój, gdzie gitarę schwyciłem, tylko go wtedy nie było. Mówię: to właśnie była twoja gitara. No, i opowiadam, jak to było. Widziałby pan jego twarz! Sam zapłacił za nas wszystkich, wyglądał, jakby o milionowym spadku nagle się dowiedział. A tak przecież na to wtedy patrzyli, było droższe od każdej kasy…


...Bardzo możliwe, że w tym samym czasie, w czasie tej estetycznej uczty na scenie, w sali Szkoły Studium im. Niemirowicza-Danczenki niedaleko stąd, w jednym z bunkrów Sztabu Generalnego Sowieckiej Armii czy w gmachu Ministerstwa Obrony na Frunzeńskiej Nabrzeżnej pułkownik Ludowego Wojska Polskiego Ryszard Kukliński opracowywał razem z ruskimi towarzyszami szatański plan masowej zagłady Albatros, przy którym Auschwitz wydaje się dziecięcym ogródkiem. Wedle tego planu kremlowskie oraz peerelowskie rządzące szczury miały ukryć się w tajemnych podziemnych bunkrach w trakcie zmienienia Polski, naszej Ojczyzny, oraz całej Europy Środkowej i Zachodniej w nuklearną pustynię. I tak by się zapewne stało. Jeśliby nie samo poświęcenie Żołnierza Niezłomnego Ryszarda Kuklińskiego, obecnego patrona Żołnierzy Wyklętych.


Czy wiedzieli o tym wszystkim, o innych licznych zbrodniach przeciw człowieczeństwu, których źródłem jest Moskwa, chłopaki i dziewczęta, w przyszłości aktorzy i aktorki, ich mistrz Paweł Massalski, bard i poeta Bułat Okudżawa? Oczywiście że nie.


Czy jest w tym ich wina? I tak, i nie. Nie — nie tylko dlatego że moskiewscy wrogowie świata i człowieczeństwa starannie przechowywali — i przechowują po dziś dzień, swoje piekielne tajemnice.


Ci na scenie i na sali robili, co mogli, na swój sposób, dla rozpędzania dziedzicznego i propagandowego zamroczenia w duszach i głowach. To nie czyn bohaterski, żołnierski, ofiarny naszego Ryszarda — „swój życia los na stos, na stos”. Do takiego czynu, jak i dla czynów rotmistrza Pileckiego, generała Fieldorfa „Nila”, majora Szendzielarza „Łupaszki”, Księdza Maksymiliana Kolbego, a później Księdza Jerzego Popiełuszki — trzeba być Polakiem. Tym prawdziwym. Stronnictwa ruskiego, niemieckiego i dowolnego, unijnych ciot i kogokolwiek na takie nie stać.


Robili, więc, wedle umiejętności i imperatywów moralnych. Na ile pozwalała mentalność, nieuleczalnie chore społeczeństwo, zakłamana oraz złowroga rzeczywistość drugiego imperium zła.


Tuz teatru, mistrz sztuki aktorskiej Paweł Massalski w swym dzienniczku z lat 60-tych pisał, że odpoczywa całą duszą tylko na swej daczy pod Moskwą. A w teatrze, jaki od dawna był jego domem, rodziną, całym życiem, samym powietrzem:


"...Co się dzieje w teatrze, to katastrofa. Aktorzy spóźniają się na repetycje, pracownicy teatralni plują na wszystko i wszystkich, kurtyna się podnosi, a oni stoją razem z aktorami… Coś fatalnego… Chaos, totalne zaniedbanie. Starców naszych niezapomnianych już w większości nie ma, duch ich odszedł razem z nimi, jest już po nich, a będzie i po nas. My występujemy jak nikczemni statyści, żałosne pionki w czyjejś tam brudnej grze o obce interesy kogoś tam. Trzeba coś zrobić, coś z tym wszystkim zrobić…”.


Niedługo w dzienniczku Massalskiego pojawia się inny wpis:


„…Widzę dla siebie tylko jedno uczciwe wyjście: pracować oddając ukochanemu memu teatrowi całego siebie. Pracować niestrudzenie bez odpoczynku, nie zważając na wiek ani choroby, dniem i nocą, dopóki serce bić nie przestanie”.


Uczynił dokładnie tak jak napisał. Chwała mu za to.


Dotychczas nie wiem, czym tak naprawdę jest ten brak zdolności by walczyć na barykadach, tej naszej, prawdziwych Polaków.


Tylko niewolniczą cechą?


Czy częścią planu Boga?


Całodobowy, wyczerpujący, tytaniczny wysiłek ruskiego aktora Pawła Massalskiego wraz z walecznością i ofiarnością żołnierza polskiego, pułkownika Ryszarda Kuklińskiego?


Różne rodzaje poświęcenia siebie w imię miłości?


Kukliński ocalił przed niechybnym unicestwieniem Polskę i Europę, została po nim ocalona Ojczyzna i kontynent. A po Massalskim? Po jego uczniach? Po mych dwóch zmarłych mistrzach i trzecim żyjącym?


Chyba też coś się pozostało, skoro nad tym się zastanawiam i o tym piszę. I pewnie nie ja jeden.


O piekielnych tajemnicach moskali słyszałem jeszcze jako dziecko od mej Wołyńskiej rodziny. A raczej wygnańców z Wołynia. Nie powiedziałbym, że to wiedza która uszczęśliwia. Choćby się i mówiło: niechaj okropna, lecz prawda. Ta oto prawda jest ciężarem nie do wytrzymania, ciężarem mogącym złamać kark.


A tak nawiasem mówiąc, ta przepowiednia o krzyżu, jakiego Bóg udziela każdemu ściśle po jego siłach, — też nie próżnym bełkotem…

23

Kiedy powiedziałem Mikołajowi Siergiejewiczowi że tragedia 10 kwietnia 2010 roku tu, w Smoleńsku, to żadna katastrofa czy wypadek lotniczy, tylko zbrodnia, masakra, akt terroru państwowego, Drugi Katyń, początek Trzeciej Wojny Światowej — on się nie zdziwił, nie protestował.


Widać, że to nie było dla niego żadną nowością.


Jak, nawiasem mówiąc, i dla zdecydowanej większości mieszkańców Smoleńska.


W odróżnienie od rodzimego lemingowskiego, KODowskiego podłego i tępego stada, zdrajców i esbeckiego pomiotu, trojańskich koni, zmanipulowanych owiec i pożytecznych idiotów.


O jedno tylko zapytał mnie pan Mikołaj:


— Pan przecież rozumie, że każda zbrodnia ma nie tylko oprawców, lecz klientów? Tym bardziej taka zbrodnia globalna, faktyczny precedens do światowej wojny?


Teraz to ja nie zaprzeczyłem.


— Tak, oczywiście, proszę pana. Owszem, są klienci. I bynajmniej nie wszyscy z nich są w Moskwie, na Kremlu. Jak i było przed II WS. Bo klienci, tak i oprawcy Katynia i Smoleńska ci sami, tylko ich następne pokolenie…


I dorzuciłem:


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.