E-book
12.6
drukowana A5
39.56
Misja

Bezpłatny fragment - Misja

Thriller psychologiczny


5
Objętość:
215 str.
ISBN:
978-83-8324-884-4
E-book
za 12.6
drukowana A5
za 39.56

1

— Nie odwracaj się! Uciekaj! — krzyknął Wolski pod nosem. Jego głos przypominał charczenie dogorywanego zwierzęcia, lub jęk konającego, który przeczuwa powolną agonię. Zdany tylko na siebie walczył z chaosem myśli i natrętnymi wspomnieniami. Nowa sytuacja powodowała z jednej strony lęk przed nieznanym, z drugiej zaś motywowała do rozpoczęcia kolejnego życiowego rozdziału. Był zmęczony, lecz nie zwalniał kroku. Liczyła się przecież każda minuta, aby jak najszybciej uciec przed przeszłością. Nie przeszkadzało mu zimne powietrze, które łapał zachłannie, a które piekło w gardło, utrudniało przełknięcie gęstej śliny. Wilgotny podmuch z ust i nozdrzy osiadał na twarzy, tworzył zaszronioną sieć, podobną do pajęczej, w której nieświadomie osaczony, próbował ostatni raz wydostać się z niebezpieczeństwa. Odczuwał, że jego wnętrze, pod powłoką skóry, pozbawione osobistej przestrzeni, nie należy do niego, lecz do kogoś obcego, który podobnie jak on, niespodziewanie wplątany został w zagmatwany splot paradoksalnych wydarzeń. Rozrywający ból w nogach przywoływał do rozsądku, że wkrótce następny ruch będzie ostatnim zmuszając go do kapitulacji.

Po krótkim czasie krzyknął już tylko do własnych myśli: Tak wiele przeżyłeś, tym razem także dasz radę! Pamiętał doskonale stan, kiedy dawno temu, będąc smarkaczem, nie przeszkadzał mu kilkudniowy głód, pragnienie choć jednej kropli wody, zmęczenie nieprzespanej nocy. Posiadał wolę walki i doskonale wiedział, że czerpie ją z wiary w Boga. Jemu przecież powierzał swoje skromne pragnienia.

Co tym razem dla mnie szykujesz? — Uniósł głowę do góry w nadziei, że święta opatrzność pomoże mu zmyć z siebie piętno mordercy.

Miał wrażenie, że pulsująca krew, w wychudzonym ciele, rozerwie żyły, a on sam eksploduje, kończąc żywot zbyt szybko. Zdawał sobie jednak sprawę, że umrzeć wcale nie jest tak łatwo. Wcześniej trzeba mocno się namęczyć, wykrwawić, napuchnąć, przywyknąć do odoru fekalii, albo rozpuścić, jak słaba materia nie mająca żadnych szans ze żrącym kwasem.

Nie wiedział dokładnie, gdzie się znajduje. Księżyc wytyczał drogę w nieznane. Ważne było, aby zdążyć przed świtem! Nie pozwoli więcej, żeby ktokolwiek z przeszłości decydował o jego życiu! Nie będzie ponosił kary za czyn, którego nie był sprawcą. Wreszcie, nie da się pogrzebać za młodu odizolowaniem od świata! Pragnął wierzyć, że wreszcie uda mu się zatrzymać niesprzyjające fatum, z dala od złego przeznaczenia — narodzić na nowo, bez udowadniania o swojej niewinności.

Ostre gałęzie wyschniętych konarów drzew wbijały się przy każdym wykonanym ruchu w naprężoną skórę, raniły twarz, plątały rozwiane włosy, rwały ubranie na strzępy.

Biegnij! Nie odwracaj się! — Kolejny raz rozkazał sobie, a po chwili zatrzymał się — nagle, i nasłuchiwał, czy przestano go gonić.

W powietrzu panowała głucha cisza, przerywana od czasu do czasu syczeniem wiatru. Próbował się uspokoić. Oparł plecy o drzewo i wyjął zza poły kurtki jeszcze ciepły kawałek upieczonego mięsa. Z każdym zagryzanym kęsem trawił słowa, usłyszane przed kilkoma godzinami: „Eugeniusz Wolski jest winny zabójstwa Katarzyny Lukrowskiej” — wypowiedź sędzi Łabędzkiej brzęczała w głowie niczym trzepot tysiąca skrzydeł zapracowanych os, między którymi porozrzucane fragmenty minionego życia przypominały, że los po raz kolejny go oszukał.

Inteligentnie wrobiony w okrutne morderstwo, bezsilnie próbował zaprzeczać poszlakom. Słowa obrony nic nie znaczyły, nie przechyliły szali na jego korzyść, wręcz przeciwnie, od początku był zwykłym pionkiem, kolejnym potępionym skazańcem, psychopatą lub dewiantem, z którym nikt więcej nie będzie się liczył. Zasługiwał jedynie na ciasną izolatkę, metalowy obskurny zlew, z równie cuchnącym kiblem, i niewygodną, skrzypiącą pryczą. Skazany lub czekający na wyrok, według prawa, jest najgorszą kanalią, a więc zasługującym na sranie przy współwięźniach i wzajemne wdychanie fizjologicznego fetoru.

Nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego w toalecie gmachu sądu, na pisuarze, leżał klucz. Mimo uścisku w sercu spowodowanym lękiem podjęcia błyskawicznej decyzji, sparaliżowany, wykonał kolejny ruch, z którego nie było już odwrotu. Taka chwila nie zdarzała się przecież często! Oswobodzone dłonie pozwoliły poczuć się ponownie wolnym! Skok z wysokości pierwszego piętra stanowił niemal rozgrywkę sprawnościową, wykonywaną setki razy w dzieciństwie, kiedy był nikomu niepotrzebnym pędrakiem. Przejście tuż przy równo przystrzyżonym żywopłocie, spokojny marsz wąską ulicą, podczas którego ostatkiem racjonalnych myśli, próbował wmieszać się w tłum. Zatłoczony autobus wydał się idealny. Nie wiedział dokąd jedzie i co wydarzy się potem. Pętla autobusowa z końcowym przystankiem i ostatnim pasażerem na gapę. Miał na sobie wytarte dżinsy, wiosenno-jesienną wiatrówkę i trampki. Żadnych dokumentów, ani pieniędzy. Obcy dla wszystkich wokół i samego siebie. Nawał nagromadzonych emocji utrudniał integralną wspólność z ciałem, którego był co prawda właścicielem, jednak teraz, w wyniku niespodziewanych wydarzeń, przeszkadzało mu, gryzło, upijało. Gdyby mógł rozpuścić się w powietrzu, albo zmienić wygląd, rozwiązałoby problem. Przecież odkąd pamiętał, zawsze chciał być kimś innym.

Pamiętał, jak ciężarówka na ukraińskich numerach rejestracyjnych zatrzymała się i kierowca ze wschodnim akcentem zaproponował podwózkę.

— A dokąd się wybiera? Czyżby na front?

— Nie. Przed granicą zatrzyma się pan. — Eugen unikał spojrzenia.

— Jak nie umie bronią się posługiwać, nauczymy! Przydadzą się kolejni śmiałkowie. — Ukrainiec sięgnął ręką do skrytki pod łokietnikiem, wyjął metalowe pudełko, w którym schowane były papierosy, zapalił jednego i dodał: — Próbujemy wrócić do normalności. Wielu wraca na zgliszcza swojej ziemi. Odbudujemy Ukrainę! Szkoda tylko, że wcześniej ukradli Krym i do reszty zniszczyli Mariupol, Charków, Donieck.

— Jesteście dzielni. Staniecie na nogi.

— Odbijamy powoli miasta. Niebawem przyjdzie taki dzień, że i Krym odzyskamy. Wy, Polacy, zrobiliście wiele. Nie zapomnimy wam wsparcia, jakie nam ofiarowaliście! Nawet, jeśli Ruskim wydaje się, że lepiej są przygotowani od nas, nie przeszkodzą nam w odzyskaniu naszych terenów!

Wolski nie interesował się szczególnie polityką. Wiedział, że podjęte decyzje, nie przynoszą korzyści zwykłemu, nie wyróżniającemu się z tłumu człowiekowi, lecz służą jedynie na zdobywaniu społecznej hierarchii. Zapadający powoli mrok ułatwiał mężczyźnie dalszą ucieczkę. Pełen nadziei wierzył, że nadchodząca noc rozpocznie wyzwolenie, nie terytorialne, lecz oczekiwane latami, wywodzące się z jego wewnętrznej natury.

2

— Jak, do cholery, mogliście mordercy pozwolić na ucieczkę?! Dlaczego nikt należycie nie zadbał o jego eskortę?! — Echo dźwięcznego głosu sędzi Anny Łabędzkiej, obok wysokich obcasów, jeszcze długo roznosiło się na długim korytarzu Sądu Okręgowego w Lublinie.

Kobieta szamotała się z kawałkiem materiału, próbując zdjąć nerwowo czarną togę.

W gabinecie rzuciła sukno z impetem na biurko i podeszła do okna. Niespokojnym wzrokiem szukała męskiej sylwetki, starając się przypomnieć chód skazańca. Nawet przez chwilę wydało się jej, że poznała zarys człowieka, podobnego do tego z sali rozpraw. Nieomylne przeczucie, które uważała, że posiada od zawsze, podpowiadało, że wśród ulicznych spacerujących, widzi właśnie jego.

Miniony tydzień nie należał do udanych. Dwa dni wcześniej, pomiędzy posiedzeniami rozpraw, odebrała matkę z oddziału onkologicznego po pierwszej chemioterapii. Dzisiaj dodatkowo zamykała dwa procesy wielomiesięcznych rozpraw, ogłaszając obciążające wyroki. Co do pierwszego była w stu procentach słusznie przekonana, co do drugiego, które odbyło się zaraz po lanczu, nie do końca. Oczy skazanego uparcie upewniały ją, że jest niewinny. Gdyby jednak w zawodowej karierze opierała się wyłącznie na intuicji, wrażliwej naturze i osobistych odczuciach, wielu trafiłoby zapewne zamiast za kraty, prosto na oczekiwaną wolność.

Łabędzka usiłowała się uspokoić. Drżącą dłonią zapaliła papierosa. Nienawidziła stanu, w którym wmawiała sobie, że wszystko należycie wykonała. Wciąż nie potrafiła uwolnić się od obojętnego spojrzenia w kwiecie wieku mężczyzny, który spokojnie wsłuchując się w wypowiadany przez nią wyrok, naiwnie oczekiwał uniewinnienia.

Z akt sprawy wiedziała, że byli rówieśnikami. Mógł być więc jej kolegą z przedszkolnej stołówki, czy szkolnej świetlicy. Mógł być także bratem, z którym uczestniczyła w pielgrzymce na Jasną Górę, na którą namówiła ją przed laty jej własna matka.

Zastanawiał ją również nudny życiorys skazańca, w którym nie było miejsca na incydent z prawem, najmniejsze wykroczenie, podejrzane interesy, czy wyrok w zawieszeniu. Czysta karta — podsumowała w myślach sędzia Łabędzka. Niestety, niespójne zeznania, niewiarygodność alibi, a wręcz ich brak, przemawiały na niekorzyść przestępcy. Ei incumbitprobatio, qui dicit non ei, qui negat — łacińska sentencja wpisana w prawniczy kanon, przywoływała do rozsądku, decydując o podjętym wyroku.

Z przemyśleń wyrwał ją drażniący sygnał dzwoniącego telefonu na biurku. Łyk zimnej porannej kawy, której nie zdążyła wypić, nawilżył suchy język.

— Brukowce czekają na wyjaśnienia! — wykrzyknął Delong, naczelnik sądu.

— Zrobiłam swoje i reszta mnie już nie dotyczy. — Kobieta perfekcyjnie dostosowała ton wypowiedzi, aby nie okazać najmniejszego zdenerwowania. Zależało jej, aby współpracownicy nie wyczuli rozdrażnienia, ani brak pewności w ogłoszonym co dopiero werdykcie. — Wierzę, że skazany zostanie, jak najszybciej schwytany. — Odłożyła spokojnie słuchawkę, zgasiła papieros i rozplotła warkocz brązowych włosów, które w pracy, przed każdym posiedzeniem, starannie zaplatała.

Rozpuszczone, sięgały niemal do pasa. Stonowany odcień w kolorze ciepłego złota, podobnie jak kolor oczu, przypominały jesienny zachód słońca. Nie raz zamierzała obciąć warkocz, drastycznie, na krótko, aby pozbyć się wizerunku bezbronnej dziewczynki. Nie była jednak na to jeszcze gotowa, a może po prostu brakowało jej odwagi. Przeczuwała jednak, że niebawem skróci włosy, nie tylko dla matki, która je traci, lecz przede wszystkim dla siebie. Wtedy rozpocznie wreszcie nowy, lepszy etap życia, zamknie smutną przeszłość i odnajdzie upragnione szczęście.

Sędzia wjechała do podziemia nowo wybudowanego apartamentu na Bodzentyńskiej i zanim zgasiła silnik auta, wysłuchała aktualnych informacji w radio. Rysopis zbiega podawały niemal wszystkie rozgłośnie. Dodatkowo wzmożone patrole policyjne obstawiały drogi wylotowe, a helikopter krążył nad miastem. Wierzyła, że za kilka godzin morderca trafi do więzienia. Opinia publiczna z uznaniem pochwali pracę policji, a ona sama odnajdzie spokój myśli.

Lampka czerwonego wina, kąpiel w wannie wypełnionej delikatną pianą, miały przynieść ukojenie. Niestety, Anna bezsilnie usiłowała odrzucić dręczący ją przez cały dzień niepokój. Wciąż widziała twarz skazańca, jego pełne usta, głębię ciemnych oczu i zadumę.

W otoczeniu czterech ścian, z dala od publicznej nagonki, ponownie analizowała wszelkie niepokojące myśli. Tląca iskra wewnętrznego niespełnienia domagała się potwierdzenia, że wszystko, co uczyniła, zrobiła najlepiej, jak tylko mogła.

— Jeszcze nigdy nie było tak źle ze mną — szepnęła do siebie, ocierając gorącą, spływającą po policzku łzę. Otworzyła kolejną butelkę czerwonego wina i nastawiła płytę Mozarta.

Z każdym dźwiękiem muzyki twarz kobiety pokrywały kolejne łzy. Odgrodzona od złego świata, w którym na podstawie zakazanych w imię prawa czynów skazańców, budowała swoją codzienność, walczyła, aby na nowo ukazać ją w lepszym świetle. Przed samą sobą szukała rozgrzeszenia, aby nie nosić więcej syndromu sieroty, zagubionej i zlęknionej świata, w którym brak miejsca na szczere, płynące z serca bezinteresowne odruchy.

Kiedy ostatni egzamin prawniczej kariery otworzył furtkę do możliwości wygłaszania wyroków, czuła, że wreszcie spełnia się jej życiowe postanowienie. Od dziecka bowiem obrała sobie za cel bronić sprawiedliwości, ogłaszać światu winnych niegodnych czynów.

— Będę wymierzać sprawiedliwość i nie pozwolę, aby mordercy kupowali sobie wolność — przysięgała zrozpaczonej matce przed laty, tuląc się do niej nad grobem ojca.

3

— Odpocznę najpierw, zanim przekroczę przejście graniczne. — Ziewnął zmęczony kierowca. — Prowiant z Warszawy wiozę. Dopiero od niedawna, jak ruch transportowy wznowiono. Tak wiele robicie dla nas. Nigdy wam tego nie zapomnimy…

Eugen spojrzał na zegarek, było kwadrans po dwudziestej. Każdy kilometr przejechanej drogi służył na jego korzyść. Podziękował za wspólną jazdę i szybko zatrzasnął za sobą drzwi. Obszedł ciężarówki stojące na parkingu, a następnie wycofał się za oświetlony budynek stacji benzynowej. Od rana nic nie jadł, przypomniał sobie, kiedy dobiegł go zapach grillowanego mięsa. Zaczaił się za drzewem. Uważnie obserwował ekspedientkę, jak ta zsunęła z metalowego pręta rumiane kurczaki i kilka sztuk przekroiła na pół. Nie potrzebował w tej chwili nic innego, jak napełnić pusty brzuch treściwym pożywieniem.

Odchylił poły kurtki, złapał za srebrny łańcuszek wiszący na szyi, pocałował krzyżyk i szepnął zrezygnowany: „Zło przyciąga zło”.

Odkąd sięgał pamięcią, zawsze czuł się, jak wyrzutek społeczny. Trędowaty lub kaleka żebrzący o kilka zaskórniaków na bułkę lub zwykłego kwasiora. Nie bał się ciężkiej pracy, lecz ta, która mu się przytrafiała, nigdy nie była taka, jaką by sobie wymarzył, a ta ostatnia dodatkowo wzbudzała wiele podejrzeń o nieprawidłowości. Nie mógł jednak nic zrobić. Najważniejsze, że miał ciepły kąt i regularnie wypłacany do ręki plik banknotów. Nie interesował się cudzym życiem i nie życzył sobie, aby inni dociekali poznać jego. Od czasu do czasu zahaczał o pobliską knajpę z piwem, ale nigdy nie zdarzyło mu się nawiązać z kimś bliższą znajomość. Wolał wysłuchiwać o obcych bolączkach uzbieranych przykrości. Służył wtedy radą, bądź przysłowiowym kopniakiem w tyłek, aby zmobilizować innych do działania. Wiedział, że płacz nad marnym losem nic nie pomoże, za to wpędzi w jeszcze gorsze dziadostwo bytu, niż wcześniejsze uwarunkowane pochodzeniem lub złym prowadzeniem.

Kuszące mięsiwo spoczywało na tacy i czekało na chętnych smakoszy. Eugen poczekał, aż przy ladzie zrobiło się pusto. Przybliżył się i opierając łokieć o drewniany blat, podskoczył sprężyście, aby sięgnąć ręką po pieczeń. Wcisnął jeszcze gorącą pod kurtkę i zaczął uciekać w kierunku ciemnego lasu. Słyszał, jak kilku tirowców ruszyło za nim w pogoń, przeklinając. Wiedział, że prędzej czy później odpuszczą. Jego wysportowane ciało w czasie oczekiwania na sprawę, jeszcze bardziej nabrało mięśni. Mimo że schudł przez ostatnie tygodnie, wciąż był silny. W więziennej celi, aby nie zwariować, ćwiczył godzinami. Żałował, że w młodości nie podjął studiów na akademii sportowej. Od lat grał przecież w tenisa stołowego i trener namawiał go, aby po technikum mechanicznym spróbował dostać się na wyższą uczelnię. Zdał maturę i wysłał nawet podanie, ale w końcu nie pojechał na egzaminy wstępne. „Do roboty, gnojku! Zaraz ci te studia wybiję z głowy!” — Usłyszał pewnego dnia z ust ojca. To zadecydowało, że zrezygnował. Nawet, gdyby przeniósł się do akademika, nie miał możliwości płacić czesnego, nie wspominając o utrzymaniu. Na samym starcie przycięto mu skrzydła, uświadomiono, że życie to nie koncert marzeń, tylko ciężka harówka, podczas której należy każdego dnia walczyć o przetrwanie.

Spoglądał w niebo. Oddychał szybko, próbując zapanować nad świszczącym oddechem. Kolejne minuty pozwoliły poczuć się wystarczająco bezpiecznie. Przykucnął i oparł plecy o masywne drzewo. Zaśmiał się do własnych myśli, jakim jest idiotą. Według prawa karnego, jest niebezpiecznym mordercą i z tym tyłem, mając na karku całe środowisko pilnujących bezpieczeństwa publicznego, oddalał się z sądu nad wyraz spokojnie. Szybki wówczas marsz nie miał nic wspólnego z obecną, ile sił w nogach, gonitwą. Zwykły złodziejski gest, spotkał się z większą nagonką, aniżeli jego oficjalna, w biały dzień ucieczka z urzędu wymiaru sprawiedliwości.

Przeżuwał ciepły, rozpływający się w ustach kawałek kurczaka. Nie potrzebował w życiu wiele, starczało tyle, żeby móc przeżyć — bez oznak głodu, czy pragnienia.

Pełny żołądek dodawał motywacji na dalszą drogę. Uniósł głowę do księżyca, który tej nocy był jego jedynym drogowskazem, leśnym kompasem pomagającym mu wydostać się z przerzedzonego o tej porze roku lasu.

Wyobraził sobie, że bierze udział w harcerskiej warcie, którą pełni w pojedynkę na straży obozu. Przypomniał sobie gorsze momenty z życia, o których, mimo starań, nie potrafił zapomnieć. Często prześladowały, drążyły w myślach, niejako uparte ćmy, dla których jedynym wyzwoleniem była śmierć. Z jego wspomnieniami było gorzej, nie potrafił zapomnieć, usunąć z pamięci, zastąpić lepszym obrazem, kategorycznie zarzucić, by nie powracały jak bumerang.

Jako kilkuletni dzieciak, aby uniknąć niepotrzebnych siniaków, uciekał nie raz z domu przed ojcem pijakiem. Wracał nad ranem, kiedy ojciec już mocno spał i nie groziła mu z jego strony przemoc fizyczna. Pobliski park ofiarowywał schronienie i większy spokój niż mieszkanie pod jednym dachem z tyranem.

Eugen lubił przebywać w otoczeniu przyrody, była nieszkodliwa i milcząca, jak jego dusza. Teraz także jej ufał, wiedział, że nie zdradzi go przed złymi ludźmi, tylko zaprowadzi w bezpieczne miejsce. Powoli czuł zmęczenie. Kilka razy miał wrażenie, że kręci się w kółko, błądzi i zamiast trzymać się jednego kierunku, zmierza zupełnie w przeciwnym. Nogi robiły się coraz cięższe, kroki stawały się męczące. Wydawało mu się, że za krzakami dzicy mieszkańcy gęstego lasu, obserwują jego niestabilny ruch, wyciągnięte do przodu ręce, które miały ułatwić mu dalszą drogę. Wiedział, że nie może odpuścić, nie teraz, kiedy nocne przymrozki magą wyziębić ciało i osłabić do końca.

4

Łabędzka obudziła się niespokojna. Była pewna, że tępy trzask za oknem przerwał jej nocny wypoczynek. Spojrzała na wyświetlacz zegara, wskazywał drugą trzydzieści. Spała zaledwie godzinę. Wybudzona wstała i podeszła do kuchennego okna. Oświetlona przez złoty księżyc ulica, była pusta. Prawie pusta. Charakterystyczny mały punkt, przypominający żar papierosa, bądź namierzony cel broni pneumatycznej, świadczył, że w ciemnej otchłani, ukrywa się człowiek. Wytężyła wzrok starając się upewnić, czy siódmy zmysł po raz kolejny, ostrzega ją przed niebezpieczeństwem. Opuściła metalowe rolety.

Wszelkie niewytłumaczalne na pierwszy rzut poszlaki, potrafiła niemal jak wytresowany pies połączyć w całość. W tym momencie na myśl przyszła jej osoba zbiega, który być może czai się za kontenerem osiedlowych śmieci. Cisza telefonu upewniała, że uciekinier nie został schwytany i wciąż jest na wolności. Skąd byś wiedział, gdzie mieszkam? — zaśmiała się w myślach niemal histerycznie.

Z laptopem na kolanach, zakopała się z powrotem pod kołdrę. Wpatrywała się w monitor komputera.

— Ćpuny, kurwy, pedofile — syknęła przez zęby spoglądając na statystykę wyroków, które niebawem zamkną rok kalendarzowy.

Wśród służbowych plików odnalazła zdjęcia zamordowanej kobiety. Zmasakrowana głowa przypominała wielką opuchniętą banię, z której wydostawał się fragment gąbczastego mózgu. Ciemnobrunatna krew zastygała w zniekształconych oczodołach, w rozwartych ustach, uszach, przypominała zawiesistą, gęstą ciecz. Poparzone ciało, skurczyło swoją naturalną formę. Sięgające do ramion blond włosy, ułatwiły rozpoczęcie procedury dochodzeniowej. Szybko okazało się, że denatką jest właścicielka małej fabryki zaworów metalowych w mieście, Katarzyna Lukrowska. Kobieta aktywna społecznie, znana nie tylko przez przedsiębiorców regionalnych, ale też wśród wyższej elity lokalnej. Wspierała fundacje dla bezdomnych psów, oraz współfinansowała obiady dla dzieci pochodzących z ubogich rodzin. Anna znała ją także. Kiedy była dzieckiem, jej ojciec, zatrudnienie znalazł właśnie w fabryce Lukrowskiej.

Decyzja o poprowadzeniu sprawy bizneswomen, od początku bardzo ją ucieszyła. Na jej biurku szybko znalazły się zdjęcia upamiętniające miejsce zbrodni. Przyglądała się najmniejszym szczegółom. Z zaangażowaniem śledziła przy tym proces dochodzeniowy, analizując każde zeznanie, sugestie czy poszlaki, aby jak najlepiej przygotować się do procesu.

Ziewnęła od niechcenia i spojrzała jeszcze raz na zastygłe ciało ofiary. Wyobraziła sobie, jak przed laty jej ojciec, niemal w tym samym miejscu, na terenie hali produkcyjnej, pozbawiony życia, zmarł nagle w niewyjaśnionych okolicznościach. Żaden funkcjonariusz nie interesował się wówczas, aby dotrzeć do prawdy. Ślady były niezabezpieczone, koledzy z pracy chaotycznie przesłuchani, a właściciele fabryki przekonywali, że to zapewne mafijne porachunki. Sama Lukrowska wmówiła młodemu komisarzowi, który ostatnimi czasy, trafem szczęścia przejął intratną posadkę, że pracownik handlował spirytusem i zapewne zapalił się od środka.

Policjant usiłował wdrożyć się w nowe środowisko, starając udowodnić, co tak naprawdę potrafi. Wszyscy wiedzieli, że brak doświadczenia wpływał na jego zawodowe niedbalstwo, nikt jednak nie miał zamiaru zadzierać z nim. Na początku lat dziewięćdziesiątych, w związku ze zmianą ustroju polityczno-gospodarczego, nic nie było oczywiste. Aby zachować ciepłą posadę, nie afiszowano się, tłumacząc brakiem dowodów lub znaczących faktów. Tym sposobem, nie narażając się na niepotrzebną dymisję, nikt nie nakierował młodego komisarza, jak ma poprowadzić sprawę. Poza tym policja, która co dopiero zreformowana z Milicji Obywatelskiej, miała ważniejsze sprawy na głowie. Przemyt spirytusu i tytoniu z zagranicy kwitł na równi z wymuszaniem haraczy, czy sprzedażą narkotyków.

Prokurator zamknął sprawę zgonu pana Łabędzkiego, określając go nieszczęśliwym wypadkiem. Odtąd mała Ania została z matką sama, która do końca przekonana o zabójstwie męża, starała się, na ile mogła, zastąpić go jedynej córce.

Zwłoki Lukrowskiej leżały na plecach, w pozycji na wznak. Biegły sądowy stwierdził, że wcześniej miało miejsce uderzenie w tył głowy ciężkim przedmiotem, po którym kobieta straciła przytomność i upadła na ziemię. Później nastąpiło kolejne dziewięć uderzeń, które doprowadziły do zgonu. Najbardziej zastanawiające było, że tuż po śmierci z denatki zdjęto ubrania, a niektóre partie ciała oblano żrącą substancją. Z opinii biegłych z zakresu badań kryminalnych, nie wykryto żadnych dodatkowych śladów, jak gwałt, przyduszanie, czy znęcanie się nad ciałem, bądź organami. Wydawało się więc, że sprawcą nie był seksualny psychopata, ani zakompleksiony prawiczek.

Policja z kryminalnej przesłuchała w pośpiechu kilkunastu świadków, przeprowadziła czynności operacyjne i procesowe. Dodatkowo zabezpieczono i dokonano oględzin nośników z zapisami monitoringów, ograniczając pole podejrzanych do najbliższej grupy, a więc samych pracowników. Monitoring zarejestrował Wolskiego, wchodzącego na teren fabryki, niespełna pół godziny po właścicielce.

Sędzia w skupieniu przeglądała zdjęcia, wykonane przez pracowników z działu kryminalnego. Liczył się przecież każdy szczegół, cenny ślad, fragment oględzin mający na celu połączyć brutalne fakty w jedną całość. Istniał motyw, sprawca, odciski na przedmiocie, od którego ofiara zakończyła swój, wydawałoby się szczęśliwy, los.

Obiektywnie analizowała informacje składające się na codzienne życie zamordowanej, a także te sprzed lat, kiedy w środowisku adwokackim krążyły plotki niszczące dobre imię przedsiębiorczyni. Liczne donosy opisywały rzekome niezachowanie środków bezpieczeństwa BHP podczas wykonywanej pracy przez pracowników, a dokładnie nadużywanie żrącej substancji, którą wykorzystywano po godzinach pracy, by domyć zabrudzenia powstałe podczas spawania zaworów metalowych.

Łabędzka początkowo brała pod uwagę, że przed przybyciem właścicielki, ktoś mógł oczywiście przebywać już wewnątrz przemysłowej hali. Po dokonaniu jednak szczegółowego bilansu wchodzących, oraz wychodzących, trop prowadził wciąż w stronę Wolskiego, który na dodatek posiadał słabe alibi, uniemożliwiające mu jakąkolwiek obronę.

Miejsca, w którym dokonano mordu, nie uchwyciła żadna kamera. Aby zakwalifikować podejrzanego do miana okrutnego mordercy, wystarczyła obecność śladów papilarnych na narzędziu zbrodni, jakim okazał się zwykły młotek.

Sugestie wobec dokonanego czynu, w pierwszej linii, przejawiało tło rabunkowe, prowadziły także w stronę ostatniego kochanka bizneswoman. Przebieg działania przyczynił się do potwierdzenia słynnego powiedzenia: „Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada”. Mordercy zależało zatrzeć ślady, w rezultacie nieudolnie wykorzystany żrący kwas o nazwie Antox 71 E, mógłby pozbawić go samego życia.

Na etapie procesu przygotowawczego dokumenty zawierały informacje opisujące przebieg zdarzenia, a także biogram podejrzanego sprawcy oraz ofiary.

Sędzia przez ostatnie tygodnie, wiele razy czytała także zeznania świadków, które na sali rozpraw ze szczegółami zapisywała protokolantka.

Lukrowska obracała się w różnych środowiskach, znała wielu ludzi, którzy podziwiali ją, a jeszcze inni nienawidzili. Motywem dokonanego czynu mogła być więc także zemsta.

Anna zamknęła laptop. Zanim zmorzył ją sen, nie zważając na późną porę, postanowiła jeszcze zadzwonić do jednego z komisarzy. Mężczyzna nie odebrał, więc nagrała się na pocztę głosową, zalecając, aby z rana pod jej dom przyjechał ktoś z dochodzeniówki pobrać materiał do analizy po niedopałkach pozostawionych obok śmietnika.

5

Księżyc schodził coraz niżej ustępując miejsca bladym promieniom jaśniejącego o tej porze roku słońca. Delikatnie przebijały się przez zarośla, przez co ułatwiały swobodniejsze przemieszczanie.

Z oddali dało się słyszeć ujadanie psów. Przypływ adrenaliny zmuszał do zebrania myśli, aby przygotować dalszą strategię działania. Bał się, że pojawienie się obcego we wsi, bez turystycznego bagażu czy dokumentów, wywoła lawinę pytań i podejrzeń. Nie chciał być odebrany jako sabotażysta, wróg, albo dezerter okupowanego sąsiedniego kraju. Dodatkowo, obdarte, brudne ubranie, czy niespokojne spojrzenie, bardziej kreśliły go jako kryminalistę, czy niepoczytalnego sadystę, który zapewne domaga się kolejnej ofiary. I ten prowokacyjny tatuaż na nadgarstku — zakuta w zerwane kajdany dłoń ze sztyletem.

Tymczasowo aresztowany, podejrzany o popełnienie brutalnego przestępstwa, od początku nie miał możliwości domniemać swojej niewinności. Trafił do aresztu śledczego i w odosobnieniu czekał na rozprawę. Niestety, po kilku tygodniach, wciąż na etapie postępowania przygotowawczego, sąd utrzymał areszt na kolejny kwartał. Krótko przed upływem wymaganego czasu, prokurator zmienił charakter osadzenia na łagodniejszy, umożliwiający Wolskiemu przejście do celi grupowej. Jeden z dwóch więźniów o pseudonimie Igła, wydziergał mu powitalny tatuaż. Wystarczyła do tego zwykła igła, wyniesiona łatwym sposobem z lekarskiego gabinetu, oraz stopiona guma zerwana z podeszwy buta, zmieszana zaledwie z szamponem. Igła na koniec zdezynfekował świeżo powstały rysunek perfumami i stwierdził, że kiedy Eugen usłyszy werdykt i trafi na dłużej do oddziału zamkniętego, tam przybędzie mu na pewno kolejna dziara, z herbem przypisanym danemu zakładowi karnemu. Obstawiano, że za udowodnienie mu czynu pozbawienia życia, paragraf pierwszy artykułu 148 kk grozi kara nie mniejsza niż osiem lat, dwadzieścia pięć lub dożywocie.

Na samo wspomnienie, Eugen odczuł dreszcz na plecach. Odruchowo złapał rękaw kurtki i naciągnął dolny ściągacz, ukrywając w nim zmarzniętą dłoń. Miał świadomość, że tylko czujność uchroni go przed ludzkim zakłamaniem. Decyzja, jaka siedziała w nim uparcie, przekonywała, że uczyni wszystko, aby tym razem nie dać się złapać. Wystarczy, że raz naiwnie zaufał śledczemu, który go przesłuchiwał. Wypowiadane słowa zamiast pomóc w rozwiązaniu zagadki, zostały zmanipulowane i obciążyły winą.

Odciski Wolskiego znajdowały się na przedmiocie zbrodni, oraz kluczach do fabryki, które oprócz szefowej, posiadał tylko on. On także, jako ostatni widziany był na kilka godzin przed dokonanym mordem, razem z żyjącą kobietą. Wszystkie przedstawione mu dowody, w konsekwencji zaprowadziły go na ławę oskarżonych.

Po kilku miesiącach, podczas których czekał na rozprawę, niczego już nie był pewny. Nawet samego siebie. Świat więziennych praw, kierowany własnymi wytycznymi, nie ułatwia nowego startu. Wiedział, że z tego świata trudno powrócić sobą. Poznał wielu współwięźniów, ich zawiłe biografie, marzenia i przyszłe postanowienia. Jedni świadomi własnej porażki, straconej szansy na normalność, wmawiali innym, że choćby chcieli rozpocząć wszystko od nowa, będzie trudno. Drudzy bierni, pogodzeni od początku z przeznaczeniem, ze stoickim spokojem przekonywali, że wszystko w rękach Boga. Niemal wszyscy, bez wyjątku, wierni własnemu kodeksowi w kontekście winy i kary, nie żałowali wcześniejszych postępków, mało tego, uważali, że prawo niesłusznie ich potępiło.

Eugen żałował tylko jednego. Zgodził się na podjęcie pracy, którą ofiarowała mu Lukrowska. Mogła być jego matką, a mimo to przeleciał ją kilka razy. Domagała się seksu. Za przyjemną przysługę płaciła obficie, udostępniając mu mieszkanie z jednym pokojem i balkonem. Właścicielka fabryki miała zresztą kilka nieruchomości, które wynajmowała nielegalnie. Nie potrafił szczerze cieszyć się z ciepłego kąta. Przez cały czas czuł się bezdomnym wyrzutkiem społecznym, identycznym, jak teraz.

Wyszedł z lasu i ujrzał zabudowania gospodarczych budynków. Zapiał kogut informując mieszkańców, że budzi się nowy, ale wciąż podobny dzień do poprzedniego.

Wolna przestrzeń poluźniła uścisk w sercu Eugena. Mężczyzna wciągnął przez nos rześkie powietrze. Oddychał zachłannie pozwalając, aby niedotlenione więziennym murem płuca mogły na nowo zregenerować swoją naturalną funkcję. Promienie słońca radowały, jak wówczas, kiedy dawno temu, nie rozróżniał jeszcze dobra od zła, a niemal wszystko stanowiło beztroską, naiwną chwilę.

6

Było parę minut przed ósmą, kiedy zaspana Łabędzka odebrała telefon.

— Polecą głowy za to co się stało! Mimo wzmożonych kontroli gnoja nie można złapać! — Prokurator Medyński szukał winnych niedopilnowania służbowych obowiązków.

— Panie prokuratorze i po co się tak denerwować?

— Zaraz nam tu jakąś kontrolę z prokuratury krajowej naślą…

— Proszę się o mnie nie martwić i nie psuć mi weekendu. Chyba nie będziemy dzisiaj o tym dyskutować?

— Przyjadę o dwudziestej, królowo — zakomunikował i się rozłączył.

Kobieta przeciągnęła się na łóżku. Po chwili wstała, owinęła gołe ciało kołdrą i poszła do kuchni zaparzyć kawę. W elektrycznym młynku, który zakupiła od pewnej Ukrainki na targu, zmieliła ziarenka kawy. Uzupełniła czajniczek i czekając, aż woda osiągnie temperaturę wrzenia, wspomniała czas urlopowego wypoczynku.

Na plaży, oprócz wygrzewania się na słońcu, lubiła spacerować po kupieckich bazarach, gdzie odbywał się miejscowy handel. Egzotyczny klimat, idealnie odzwierciedlał mentalność panującą w danej społeczności. Nie w muzeum ani galerii poznacie człowieczą obyczajowość, lecz na zwykłym pchlim targu — relacjonowała znajomym po powrocie z wojaży.

Aluminiową makinetkę zakupiła przypadkowo. Tę, którą przywiozła z Włoch przypaliła i zastąpiła później nowoczesnym ekspresem do kawy. Kiedy jednak zauważyła na targu starszą Ukrainkę, zrobiło jej się szkoda kobiety i postanowiła zakupić od niej czajniczek. Zapłaciła podwójnie, ku zdziwieniu handlarki.

Zanim zbombardowano Ukrainę, wielu psioczyło już na wschodnich sąsiadów. Łabędzka nic do nich nie miała. Można nawet rzec, że ich lubiła. Pewnie dlatego, że jej ojciec w czasach swojej młodości często jeździł na handel na Wschód. Za każdym razem powracał z doskonałą znajomością języka rosyjskiego, oraz z dekatyzowanymi spodniami, które wówczas były oznaką mody i luksusu. Oprócz dżinsów, kilka razy udało mu się przywieźć także kolorowe telewizory znanej marki Rubin, które matula sprzedawała później sąsiadom na osiedlu.

Anna szczególnie zapamiętała woreczek z wyrobami złotniczymi, a dokładnie eleganckie kolczyki, które były niejednokrotnie powodem kłótni rodziców. Matka osądzała ojca, że właśnie te najładniejsze zapewne trafiły w ręce, a dokładnie zdobiły uszy jego ówczesnej kochanki.

Uniosła delikatnie roletę okienną. Blade promienie słońca usiłowały dostać się do środka wnętrza, stwarzały delikatny półmrok, podobny do przydymionego, wokół którego unoszone pyłki kurzu, raz unosiły się, to innym razem opadały, rozmazując się w powietrzu. Jedna ze ścian pełniła funkcję tablicy. Kobieta często zapisywała na niej ważne informacje. Ułatwiały uporządkowanie faktów, służyły także, jako wskazówka do analizy własnej ekspertyzy śledczej, aby sumiennie, w oparciu o właściwe zastosowanie prawa karnego, podjąć właściwą decyzję ogłaszanego werdyktu.

— Skończone — wyszeptała zmazując notatki. Usiadła na chłodnej podłodze

i wspominała minione lata, rozgoryczoną matkę, obrany cel przyszłego życia, w którym szczebel po szczeblu, wznosiła się na kręte wyżyny kariery prawniczej. Zanim zdała na studia, już w ogólniaku wkuwała zachłannie, niemal obsesyjnie, konstytucyjne prawo. Kiedy w klasie eskalował konflikt między rówieśnikami, wybierano Ankę na mediatora, aby na podstawie wysłuchanych przeciwstawnych argumentów, rozwiązała problemy zwaśnionych stron. Odwracała często zaistniałe nieporozumienia w żart i godziła wszystkich na pewien czas.

Tytuł magistra obroniła na piątkę. Egzamin sędziowski z części pisemnej należał do najtrudniejszych w edukacji i poszedł jej nie najlepiej. Za to ustny udowodnił profesorom, oraz ówczesnemu ministrowi sprawiedliwości, że nie ma lepszej oratorki słowa.

Wibracja telefonu zasygnalizowała wiadomość

Jesteś najlepsza! Nigdy w to nie wątpiłem, złotko!

Dzisiaj nie mogę — odpisała.

Wystawiła demonstracyjnie środkowy palec i z pogardą w oczach szepnęła pod nosem:

— Wal się! Do niczego nie jesteś mi już potrzebny, ministerku.

Urzędnik, po przygodzie w wydziale sprawiedliwości, został oddelegowany do ratusza, na zwykłą posadę państwową. Partia, która kilka tygodni temu doszła do władzy, należycie wykonała czystkę, odsuwając z uśmiechem na twarzy politycznych opozycjonistów. Tak stało się i również w przypadku zdegradowanego polityka.

Anna pamiętała, jak na pierwszym roku studiów mężczyzna, wówczas jako minister sprawiedliwości, załatwił jej wejściówkę na dodatkowe zajęcia w prosektorium. Niemal kilka lat była mu wdzięczna za otrzymaną szansę.

Widok krwi czy obdukcja nie powodowały w Łabędzkiej nigdy odruchów negatywnych. Zresztą podczas zajęć z anatomii nieboszczyka, jako jedyna w grupie zaraz po opuszczeniu sali ćwiczeń, kiedy wszystkim zależało zmyć z siebie zapach gryzącej w oczy i przełyk formaliny, ona odczuwała ssanie w żołądku i kierowała swoje kroki do kantyny na kaloryczną przekąskę.

Jako jedna z nielicznych stawiała się także o szóstej rano na zapierające dech zajęcia, podczas których preparowano fragmenty ludzkich organów. Dowiedziała się z nich, że przez okres niemal dwunastu miesięcy, zwłoki moczono w formalinie mającej zakonserwować tkankę, zatrzymując w ten sposób proces rozkładu ciała. Za pomocą skalpela numer czterdzieści usuwano z tkanki wodę oraz tłuszcz, a następnie penetrowano strukturę i budowę mięśni, nerwów czy naczyń krwionośnych. Preparacja poszczególnych organów służyła jako pomoc naukowa dla przyszłych studentów medycyny, a dla samej Łabędzkiej, jako przyszłej sędzi, stanowiła wyjątkową naukę z anatomii ciała. Podekscytowana obserwowała, jak patolog sądowy w iście czarodziejski sposób, sprawnym ruchem penetrował warstwę po warstwie, aby poznać całą prawdę o ostatnich godzinach zwłok. Zadowolona powtarzała, że dzięki tym zajęciom potrafi wczuć się w postępowanie sprawcy dokonującego uszczerbku zdrowia lub życia poszkodowanego.

Z kubkiem gorącej kawy przeniosła się do salonu. Na kanale informacyjnym ujrzała gmach znanego sądu przy Krakowskim Przedmieściu. Beżowa elewacja budynku, na tle szarych w sąsiedztwie, rzucała się w oczy z daleka. Z każdej bocznej ściany piął się rozrośnięty bluszcz, sięgał brązowej, równo wyłożonej jak klocki Lego, dachówki. Na schodach stał Dyląg, naczelnik sądu, na którego twarzy malowało się zmęczenie. Ręce miał skrzyżowane na klatce piersiowej, co chwila skubał zarost na brodzie. Obok niego stał komisarz policji, który próbował z powagą wyjaśnić niezachowane wczorajszego dnia środki bezpieczeństwa.

— Na wstępnym etapie, możemy jedynie wszystkich uspokoić, że trop zbiega jest nam znany i za kilka godzin sprawę uznamy za zamkniętą. — Usłyszała, najgłupszą rzecz, jaką mogła usłyszeć z ust komisarza.

Amatorzy! Skostniałe metody, podczas których wciąż powtarzacie identyczne błędy! — Kiwała głową z politowaniem.

Kilka miesięcy aresztu oskarżonego, wraz z ogłoszonym werdyktem, miał wyciszyć niepokój opinii publicznej. Niestety, w mieście zapanowała panika, którą z dnia na dzień, rozgrzewała społeczna dysputa na temat mordu. Wczorajsza skandaliczna w biały dzień ucieczka, dodatkowo uderzała w dumę służby państwowej.

Anna znużona sięgnęła po pilot od telewizora. Przełączała kanały telewizyjne. Jej uwagę przykuł katolicki program, relacjonujący andrzejkowe rekolekcje. Przypomniała sobie pielgrzymkę do Częstochowy, w której brała udział, krótko przed swoimi osiemnastymi urodzinami. Oprócz odcisków na stopach do domu przywiozła matce ikonę Matki Boskiej.

Kobieta rozejrzała się odruchowo po pokoju, lecz dobrze wiedziała, że w mieszkaniu nie znajdzie nigdzie świętego obrazka, ani krzyżyka. Jak to się mogło stać? — pokiwała głową z niedowierzaniem.

Mimo że rodzice ochrzcili ją w wierze chrześcijańskiej i starali się przekazać córce religijne wartości, do domu bożego nie uczęszczała często. Z dala od wspólnoty kościelnej, wolała modlić się w ciszy. Komunikacji z Bogiem szukała, kiedy nie potrafiła odrzucić w sercu dopadający ją stan samotności. Najwyższemu, powierzała wtedy skryte myśli i tęsknoty.

Dawno temu, dzień przed przystąpieniem do pierwszej komunii świętej, kiedy czekała na swoją pierwszą spowiedź, uklękła przed krzyżem i nie przestawała się modlić. Zapatrzona w ukrzyżowanego Chrystusa, pytała wówczas, dlaczego ojciec opuścił ziemski padół. Następnego dnia, podczas ceremonii, nie opuszczało ją przygnębienie, nie cieszyła biała sukienka, wianek ani koronkowe rękawiczki. Nie potrafiła naturalnie, bez przymusu się uśmiechać, nie potrafiła także wytłumaczyć sobie, że nie jest winna śmierci swojego ukochanego ojca.

Dziecięce lata nie należały dla rodziny Łabędzkich do łatwych. Niech się ten pomór wreszcie skończy! — krzyczała matka po ostatnim pochówku, jakim była śmierć ojca. Przed nim nagle zmarła babka, a wcześniej starsza o jedenaście lat siostra matki, ciotka Jadwiga.

Anna śledziła w skupieniu reportaż o rekolekcjach i pomyślała: Może i ja, po nowym roku, odważę się na modlitewne oddanie Bogu? Mamie szczególnie przyda się teraz moje wstawiennictwo u Najwyższego.

Kilka dni wcześniej przywiozła matkę pod szpital wojewódzki. Trzymając za rękę przekonywała, że wszystko będzie dobrze. Wierzyła, że rodzicielka pokona chorobę. Kiedy jednak w południe przekroczyła próg oddziału onkologicznego, zaniepokoiła się nie na żarty. Pielęgniarka właśnie odpinała kroplówkę, zawieszoną na stojaku obok łóżka. Matka wyglądała na zmęczoną. W jej oczach ujrzała nieznany dotąd lęk.

Rozejrzała się po sali. Sterylne miejsce, zapach, chore kobiety zasłaniające swoje łysiny chustkami, bądź perukami o nienaturalnych lokach, budziły współczucie. Uśmiechnęła się delikatnie w stronę kobiet. Zamierzała przekazać im skrawek nadziei na wyzdrowienie wraz z otuchą, że nie są same.

— Za trzy tygodnie następna chemia, wtedy włosy zaczną mi już wypadać — Urszula wyszeptała do córki w drodze powrotnej. — Widziałaś tę panią, co leżała po mojej lewej stronie? Powiedziała mi, że nie można z góry się martwić i widzieć wszystko w ciemnych kolorach. Wtedy podobno łatwiej znieść chorobę. Dobrze, że załatwiłaś mi Swietłanę, zajmie się mną w razie, gdybym opadła z sił.

Anna doskonale znała spojrzenie matki, w którym rozbiegane gałki oczne nie umiały skupić się na jednym szczególe. Nie wierzyła w usłyszane słowa, ani przyklejony do twarzy uśmiech. Wiedziała, że ludzie nie zmieniają się tak szybko. Tworzone przez lata pozory na pokaz, wtapiają się w człowieczą osobowość, zamieniają w improwizowaną grę, ukrywając prawdziwą, znaną tylko sobie samemu autentyczność. Matczyne pretensje na niesprawiedliwy los w poczuciu, że nie jest niezniszczalna, zostały zastąpione krótkotrwałą, udawaną bezsilnością.

7

Koparka grzęzła w błocie. Otworzenie jej drzwi zajęło Eugenowi kilka sekund. Na oparciu siedzenia, niedbale wisiała ocieplana, robocza kurtka. Nachylił się i zsunął tak potrzebne o tej porze roku okrycie. Ucieszony ze zdobyczy, gdy tylko zasunął suwak, za plecami usłyszał:

— Rozkopać to miał kto, ale żeby szybko zakopać, to guzdrzeta się, jak ślimaki! — Starsza kobieta wyraziła swoje zdanie i zamlaskała bezzębnymi dziąsłami.

— Taka pora roku, cóż robić. — Rozłożył ręce w bezradnym geście.

— Podobno gmina nie ma robotników, ani pieniędzy. My już całkiem odcięci od świata.

— Damy radę, pani kochana. Załata się dziurę i będzie po sprawie! — odparł widząc pod płotem, ułożoną równo kostkę brukową.

— Jaką dziurę?! Tu całą ulicę trza zrobić! Od dwudziestu lat obiecujeta.

— Zrobi się. — Wolski podniósł do góry kołnierz opuszczając wzrok, aby spojrzenie nie zdradziło wymyślonego na zawołanie kłamstwa.

— A pan to chyba z daleka? Buty pewnie przemoczone.

— Mówili, że robota czeka. W pośpiechu ubrałem pierwsze lepsze. Zaraz przyjedzie ekipa…

— No to róbta, chłopy, róbta, żeby was zima całkiem nie zastała. A jak zmarzniecie, to na ciepłe mleko przyjdźta do mnie. — Kobieta wycofała się na podwórko w głąb kilku zabudowań. Jej dom stał najbliżej drogi, oddalony od innych umiejscowionych nieco wyżej, wzdłuż łuku, równolegle do zakrętu drogi.

Wolski schował się do środka kabiny. Czuł zmęczenie po nocnej wędrówce. Pomyślał, że może lepiej będzie, jeśli odjedzie w inne miejsce i miał nawet ochotę użyć siły, aby dostać się do skrzynki bezpiecznikowej, ale szybko wycofał się z zamierzeń. Gdzie miałbym pojechać? Poruszanie się robotniczym sprzętem, zostanie przecież zauważone. Jak na razie o pojawieniu obcego we wsi wie tylko starsza kobieta — walczył z myślami i zamykającymi powiekami. Marzył, aby skryć się, a następnie odespać nocny marsz. Kuszony naturalnym instynktem przetrwania, podobnym jak u dzikich zwierząt, skierował kroki w kierunku podwórka. Szedł powoli pragnąc jedynie, aby nikt go nie zauważył. Na spotkanie wyszedł mu wyleniały burek, który na długim łańcuchu kręcił się przy budzie. Merdał przyjaźnie ogonem domagając się pieszczot. Wolski podszedł w jego kierunku. Z boku zauważył otwarte drzwi do obory, a w środku siedzącą na małym taborecie znaną kobietę. Doiła krowę i podśpiewywała pod nosem ludową piosenkę:

Wszystkich dziś ciekawość budzi,

Kto jest najszczęśliwszym z ludzi,

A ja mówię, że nad pana

Najszczęśliwszy los furmana.

Rozejrzał się po podwórku. Ogromne wrota od stodoły zachęcały, aby wejść do środka i zakopać się pod kopą ciepłego siana. Wiedział już, że w tym miejscu spędzi dzisiejszą noc.

8

Łabędzka otworzyła drzwi na oścież, wystawiła zaczepnie zgrabną nogę za próg i czekała, aż prokurator Medyński wejdzie na drugie piętro.

Był niewiele wyższy od Anny. Elegancko skrojony garnitur, woń przyjemnych perfum, bukiet różowych róż prezentowały osobowość wymagającego mężczyzny.

Miała na sobie czarny koronkowy kostium i szpilki i gdy tylko przekroczył próg mieszkania przylgnęła mocno do kochanka, pocałowała namiętnie, złapała za męskie krocze i zamruczała, jak najseksowniej potrafiła.

— Uwielbiam cię w tym stroju! — Odwrócił ją gwałtownie i stanowczym ruchem rozerwał materiał przylegający do idealnie wyrzeźbionych pośladków.

— Oj, drogo będzie kosztować — jęknęła i pozwoliła, aby wszedł w nią od tyłu. Wiedziała, że wyposzczonemu panu prokuratorowi, którego żona spodziewa się na dniach trzeciego dziecka, niepotrzebna była długa wstępna gra. Po wszystkim poprosił o ulubioną whisky z kostką lodu. Chwyciła jego męską dłoń, oblizała z każdej strony, delikatnie wskazujący palec. Zawsze, kiedy Medyński pojawiał się u niej, robiła to, czego pani prokuratorowej nigdy nie przyszłoby na myśl. Zależało jej, aby mężczyzna miał zawsze ochotę tylko na nią. Rozgrzewała jego seksualne męskie potrzeby w przekonaniu, że on później uczyni dla niej wszystko, o co tylko go poprosi.

Z bombonierki wyjęła czekoladkę nadziewaną wiśniowym likierem. Ssała ją zaledwie chwilę, aby ogrzana w ustach lepiej przylegała do delikatnego punktu poniżej wzgórka łonowego.

Pozwoliła, aby Medyński delikatnie zlizywał słodką masę rozpuszczającą się wzdłuż jej mokrej cipki. Wydała z siebie jęk rozkoszy, zadowolona z improwizowanego orgazmu. Lubił, kiedy wiła giętko swoje ciało, mrużyła oczy i stękała bez skrępowania, im głośniej w uniesieniu, tym bardziej go upewniała, jaki wyczynowy z niego ogier.

Kilka dobitnych zwrotów typu: Kurwa! Jesteś niesamowity! Nie przestawaj! — wystarczyły, aby uwierzył w swój wyjątkowy potencjał. Czekał, aż teraz to ona nachyli się i wciągnie gotowego do boju wojownika. Zanim to uczyniła, szepnęła, aby jej zaufał. Rozchyliła jego męskie pośladki, wpychając w odbyt mały gumowy korek. Złapał ją za włosy, a widząc, jak kusząco oblizuje językiem swoje usta, uśmiechnął się, dając pozwolenie na wszystko.

Zacisnęła lekko usta, chowając jednocześnie śnieżnobiałe zęby i równomiernie, w takt przypominający muzyczne tony, powtarzała jednolity ruch głową, w górę i na dół. Dłonią uścisnęła mocno sztywniejącego penisa, pomagając jednocześnie, aby czerpał jeszcze lepsze doznania. Na koniec przeczuwając, że fala orgazmu zaleje jej twarz, przechyliła głowę na bok, pozwalając spermie spłynąć po jej policzku. Poluźniła uścisk i masowała lepkie nasienie w palcach.

— Wariuję, suko!

— Do usług, panie prokuratorze. — Uśmiechnęła się kokieteryjnie, a po chwili zapytała: — Mam nadzieję, że granica dobrze obstawiona?

Medyński zapalił papierosa i zaczął zakładać ciuchy. Anna dokończyła resztkę whisky, której nie dopił i w krzywym grymasie ust wyszła do łazienki spłukać z siebie seksualne improwizowane doznania.

Słyszała, jak drzwi zatrzasnęły się z hukiem.

Szorowała intensywnie ciało, jak wtedy, gdy jej własna matka w przypływie przygnębiającej melancholii po stracie męża, zapijała smutek i nie kontrolując zachowania, wyrzucała z siebie niesprawiedliwy los. Nerwowo pomagała córce przy wieczornej toalecie, szturchając dziewczynkę co chwila. Ania nie protestowała wówczas na zbyt gorący lub zimny strumień wody, ani na szarpaninę podczas czesania długiego warkocza.

Lodowaty prysznic przywołał wspomnienia, a także natrętnie pojawiający się obraz skazańca. Przed oczami ujrzała jego twarz, pozbawione emocji spojrzenie, dłonie zaplecione jak do modlitwy. Kiedy wyczytywała powoli wyrok, wiedziała, że patrzy na nią w oczekiwaniu, że i ona spojrzy w jego kierunku. Zapatrzona w akta sprawy, wypowiadała słowa z powagą, aby adekwatnie pasowały do rozmiaru wyrządzonego przestępstwa. Głowę uniosła dopiero wtedy, gdy odwrócił się opuszczając salę rozpraw.

Zastanawiała się, gdzie może przebywać zbieg. Czy jest na tyle daleko, że nikt go nie znajdzie, a może zaczajony tuż obok, chociażby pod jej oknem, czeka na zemstę w imię honoru.

Usłyszała podobne uderzenie do tego, które obudziło ją wczorajszej nocy. Przypomniała sobie, że drzwi nie są zamknięte na klucz.

— Jeśli figuruje w kolejce na liście do odstrzału, powinnam bardziej uważać i nie dać się tak szybko wyeliminować. Na pewno nie teraz… — szepnęła.

Pozwoliła, by krople wody nadal uderzały o kabinę prysznicową, a ona w tym czasie zakryła ciało ręcznikiem i powoli wyszła z łazienki. Nasłuchiwała, czy nikt nie plądruje mieszkania. Po chwili, już spokojniejsza, przekręciła klucz w głównym zamku.

9

Wolski spoglądał na szpary dachu stodoły, przez które przyjaciel księżyc domagał się pozdrowienia i dziwił, dlaczego akurat los zaprowadził go do tej małej wioski. Dlaczego także inna ciężarówka nie zatrzymała się przed nim i nie zabrała go w zupełnie inne miejsce.

Przecież, gdybym trafił gdzieś indziej, może czułbym się teraz bardziej bezpiecznie? Ale, czy morderca po usłyszeniu wyroku, w którym domagano się jego natychmiastowego wykonania, bez możliwości apelacji, może czuć się gdziekolwiek bezpiecznie? — pytał własnych myśli.

Mężczyzna, zastanawiał się także, dlaczego od początku trafił do aresztu w Lublinie. Pobyt w innym mieście stworzyłby szansę, że akta sprawy wylądowałyby na biurku innej sędzi i wyrok byłby łaskawszy, a może nawet uwolniono by go, dając wiarę jego słowom.

Boże! Czym zasłużyłem sobie na taki żywot? Pozwalasz na potępienie wiedząc, że nie dam rady oczyścić się z zarzutów. Mam wierzyć w przeznaczenie? Przecież to, które od dziecka mnie prześladuje, wrednie kopie pode mną dołki! — burza myśli tworzyła w głowie jeden wielki bałagan. Nawet pobyt w areszcie nie wytłumaczył kolejności ostatnich wydarzeń, o których nie mógł zapomnieć, ani w żaden sposób wyeliminować z zakamarków pamięci. Choćby starał się, wytężając w stan gotowości wszystkie posiadane receptory zmysłów, nie rozumiał, dlaczego przebieg bestialskiego mordu, doskonale zaplanowanego w każdym najmniejszym szczególe, wskazywał tylko i wyłącznie na niego.

Nie orientował się, która może być godzina. Z rana, kiedy wszedł do stodoły, wspiął się po drabinie na siano i zasnął, gdy tylko głowę położył na miękkim podłożu. Po przebudzeniu było już ciemno. Z zewnątrz nie dochodziły żadne odgłosy. Żołądek domagał się czegokolwiek, co mogłoby wypełnić ssącą pustkę. Powoli, niemal po omacku, zaczął schodzić w dół. Uchylił drewniane drzwi, które delikatnie zaskrzypiały i wyszedł na podwórko. Zrobił kilka kroków i trafił do obory. Nigdy nie lubił mleka, na samą myśl zaczynało go mdlić. Matka opowiadała mu przed laty, że kiedy skończył pierwszy rok życia, odstawiła go od piersi i od tej pory go nie pił. Pluł, wymiotował, denerwował się na sam widok białej cieczy. Teraz wiedział jednak, że potrzebuje sił, bez nich nic nie wskóra, da się złapać i przegra. Nie chciał wtopić się w środowisko skazańców i to tych najgroźniejszych, do których będzie zmuszony się dostosować. A żeby współgrać z więziennym przywilejem przetrwania, musi także stać się jednym z nich.

Nie był na tyle głupcem, aby nie zrozumieć kolejności rzeczy w budowaniu szacunku między skazańcami, chociaż w jego przypadku czyn, za który miał trafić za kraty, od początku mógł wiele mu ułatwić. Nie był przecież zabójcą dzieci, pedofilem, gwałcicielem bezbronnych kobiet — tacy przecież od początku mają przesrane, był mordercą wymierzającym sprawiedliwość. Dla Eugeniusza jednak nie było to pocieszające, konsekwencje poczynań, w które został wmanipulowany, przekreślały w nim miano istoty ludzkiej. Miał także świadomość, że w każdej chwili może zostać schwytany i osadzony w grono recydywistów, dla których honor zemsty jest największą wartością. Przeczuwał, że po dwudziestu pięciu latach odbywania kary będzie nie tylko innym człowiekiem, obcym własnemu sumieniu, lecz także wrakiem aspołecznych impulsów. W otoczeniu krat można cieszyć się przecież szacunkiem i należytą hierarchią władzy. Na zewnątrz już niekoniecznie. Nowe pokolenie ma w nosie kolegę, którego losy świetności dawno przykryte zostały kurzem. Nowe zwyczaje toczą się innymi wytycznymi, w których ci starzy nie mają szans uczestniczyć. Bez pieniędzy, często miejsca zamieszkania, przez kilka tygodni być może skorzystają z gościnności rodziny, a następnie w delikatny sposób, lub też bardziej oficjalny, zostaną poproszeni o poszukanie sobie nowego lokum. Skończą i tak na ulicy, tworząc świat kolejnych nieudaczników, pasożytów, nierobów. Takiego scenariusza Eugen obawiał się najbardziej. Przypuszczał, że finał w jego przypadku może nastąpić identycznie, jak u innych. Kolejne przestępstwo, wykonane tylko po to, aby powrócić do bezpiecznej przystani ciasnej celi.

Odnalazł aluminiowe wiadro. Przykucnął, starając przypomnieć sobie, jak doi się krowy. Kobiety są do tego stworzone — mruknął pod nosem. Po chwili poczuł, jak z miękkich, dużych wymion mleko trafia prosto do wiadra. Przeżegnał się, zamknął oczy i wyobraził sobie ciepłą zupę jarzynową, którą uwielbiał. Przełknął szybko krowie mleko, ale czuł, że potrzebuje czasu, aż ułoży się w brzuchu.

Zwierzęce wymiona przypominały olbrzymi biust Lukrowskiej. Miał je przed oczami, nie mógł o nich zapomnieć, podobnie jak o feralnym dniu, w którym widział kobietę ostatni raz. Miał właśnie wychodzić do pracy, kiedy przyszła do niego. Napalona, jak naiwna małolata. Nie zważając na to, że protestował, ściągnęła mu spodnie i zaczęła bawić się jego penisem. Najpierw odpięła bluzkę i wsadziła go między cycki ściśnięte stanikiem. Były duże, niemal jak te krowie wymiona, z których przed chwilą ściągał ciepłe mleko. Zrobiła mu dobrze i to jej wystarczyło. Usatysfakcjonowana posiadaniem choć przez chwilę młodego ciała. Zamiast do fabryki, pojechali na śniadanie do Grand Hotelu. Zamówiła szampana, którego wartość wynosiła niemal jego miesięczne wynagrodzenie. „Przy tobie czuję się, jak młoda bogini” — przypomniał sobie jej słowa, gdy patrzyła mu głęboko w oczy. Uciekał spojrzeniem w stronę Starówki. Nie miał ochoty wysłuchiwać zwierzeń podstarzałej babki, które wywoływały w nim rolę żałosnego alfonsa. Tak właśnie się czuł! Męską dziwką spełniającą kaprysy bogatej szefowej. W firmie miał wrażenie, że wszyscy wiedzieli o zalotach i łagodnym traktowaniu przez przełożoną, świadczyły o tym głupkowate uśmieszki pracowników, oraz pewna rozmowa, podczas której dowiedział się, że nie jest jedynym, z którym Lukrowska się zabawiała.

— Przed tobą było już kilku! Miej się na baczności, bo tych, z którymi stara spała, już nie ma na tym padole — zdradził mu pewnego wieczora kumpel z pracy.

Przyszedł do niego z butelką wódki, po kilku głębszych język mu się rozwiązał. Paplał wszystko, co wiedział, czyli o śmierci pierwszego męża, po której stała się właścicielką dobrze zapowiadającego się przedsiębiorstwa w czasach PRL-u. Drugi mąż, kiedy tylko rozbudował handlową potęgę, zaginął nagle w niewyjaśnionych okolicznościach. Nikt nic nie widział i nie słyszał. Do dzisiaj krążą jedynie spekulacje, że sprytna żona po prostu się go pozbyła. Jedni plotkowali, że małżonkowie wyjechali na egzotyczny urlop, z którego powróciła sama, inni snuli odważniejsze tezy, zrzucając winę na przeklęty roztwór chemiczny.

Eugen przez całą niedzielę nie opuszczał miejsca kryjówki. Aby opróżnić pęcherz przeniósł się na drugą stronę stodoły. Rękoma uformował dziurę w sianie, gdzie się wysikał. Zakrył miejsce wysuszonym zbożem i ponownie się położył. Śniło mu się, że jest nastolatkiem, który spędza wakacje u dalekiego wujostwa na wsi. Na śniadanie zjadł dziesięć ugotowanych na twardo kurzych jaj, a po południu gorący rosół. Był spokojny, a za chwilę dziwnie wzburzony, bo wydało mu się, że słyszy ujadanie psów. Uciekał i nie wiedział tak naprawdę dokąd ma się kierować. Widział twarze obcych ludzi, szydercze uśmiechy, skrzywione grymasy, które rozmazywały się, tworząc obraz zniekształconych karykatur. Raz pojawiła się przed nim zmasakrowana twarz Lukrowskiej, potem kukła w czerwonym szlafroku z wybałuszonymi oczami, a na koniec kontury postaci w czarnej todze. Czuł słodki zapach i miał wrażenie, że tak pachnie krew albo kobiece perfumy, jak wtedy, w sądzie. Cała sala pachniała nimi. Tyle tylko że wtedy wydawały się przyjemne, delikatne, teraz mdłe, ciężkie uniemożliwiające swobodny oddech. Miał wrażenie, że mleko, które zalega mu na żołądku za chwilę eksploduje na zewnątrz w postaci wymiocin. Od takiego widoku tylko zatwardziali trzymają fason.

Tamtego dnia, kiedy wieczorem przyjechał do fabryki, zobaczył Lukrowską leżącą pod umywalką. Roztrzaskana głowa nie miała twarzy, jedynie blond loki oraz duże piersi wskazywały, że to szefowa. Zasłonił oczy i ujrzał własną matkę, przypominała drewnianą kukłę, jej dolne i górne kończyny ułożone w nienaturalny sposób, leżały nieruchomo na ziemi. Ten widok prześladował go przez wiele lat, walczył by zapomnieć o nim, aby zastąpić innym, lepszym. Takim, kiedy tuliła go do siebie i głaskała po głowie. Powtarzała przy tym, że na pewno wyrośnie z niego przystojny mężczyzna, mądry i kochający swoją żonę. Śmiał się wtedy i uciekał. Co on miałby z tą żoną robić? Bić ją, jak jego ojciec własną? Wyzywać od najgorszych? Szarpać za włosy tak mocno, aż zostaną w zaciśniętych pięściach? Obiecał sobie, że nigdy nie będzie miał żony. Zamiast tej jedynej kobiety, miał kilka. Młodsze i starsze. Z każdą obchodził się delikatnie, jak potrafił. Nie chciał zadać bólu, choć niejedne prosiły się o mocniejsze doznania.

Wypadła z czwartego piętra, z jego pokoju, prosto na chodnik, obok trawnika, na którym z kolegami grał w piłkę. Kukła miała na sobie czerwony szlafrok, spod którego wystawały piersi. Nie były pełne jak u Lukrowskiej, wręcz przeciwnie, były małe, płaskie, zabiedzone, pogrzebane w swej kobiecej kwintesencji. Podbiegł do matki, uklęknął i w pierwszym odruchu zasłonił gołe ciało przed ciekawskimi gapiami. Miał wtedy dwanaście lat. Od tej pory nie był już dzieckiem. Nie był nawet nastolatkiem. W jednej chwili przemienił się w dojrzałego mężczyznę. Czuł wstyd, ale jednocześnie dziką wściekłość na ojca. Wiedział, że desperacki czyn matki był finałem jej cierpienia, któremu nie potrafiła więcej się przeciwstawić.

Wielokrotnie wmawiał sobie, że mógł ją uchronić, uciec daleko, w nieznane, gdzie nikt by ich nie szukał i więcej nie skrzywdził. Był jednak zbyt mały, by go posłuchała. Łatwiejszym okazał się czyn samobójstwa.

10

— Manifestum non eget probatione. — W poniedziałkowy ranek, w sali konferencyjnej głos zabrała sędzia Łabędzka. — Przypomnę, oprócz faktów istnieją niezbite dowody, a ten najważniejszy, w wyniku ucieczki skazanego, przejawia za słusznie podjętą przeze mnie decyzję.

— Nie podważam wyroku ani doświadczenia, które pani posiada. Spotkaliśmy się jedynie, aby porozmawiać o pomówieniach i skargach pod moim adresem. — Naczelnik Dyląg wyjaśnił zebranym powód spotkania.

— Chyba wszyscy wiedzą na czym polega niezawisłość sędziowska, więc uważam, że szkoda mojego czasu. — Anna wstała od stołu i opuściła zebranie. Ważniejsze wydawało się przygotowanie dokumentacji akt, które oprócz ogłoszonego przed dwoma tygodniami werdyktu, z powodu skargi apelacyjnej, wymagały procedury przesłania dla sądu wyższej instancji.

Łabędzka nie wierzyła w pomyślną resocjalizację ludzi mających poważne nadużycia z prawem. Moralność przecież, nawet według nich samych, dawno straciła wartość, nie wspominając, że w ogóle dla wielu po prostu ona w ogóle nie istniała. Często dzieci, które w swoim rodzinnym domu były świadkami brutalnej przemocy, w dorosłym życiu przejawiają psychopatyczne skłonności. Długoletnia terapia przynosi pozytywny wymiar, ale na krótko. Ropiejąca skaza przeszłości goi się latami i nie zawsze lecznicza maść wystarczy, by do końca tę ranę wyleczyć.

Młodociani nie mając nic do stracenia, godzą się na ryzykowne posunięcia, a tym samym trafiają ponownie w środowisko przestępców. Zasada błędnego koła prowadzi po raz kolejny na salę rozpraw, obarczając następnym paragrafem więzienną kartotekę.

Jedyna przemiana człowieczej osobowości, która mogła zmienić myślenie skazańca, lecz do tego w stu procentach Łabędzka nie była także pewna, stanowiła transfuzja krwi, albo trepanacja czaszki, podczas której pacjent doznałby umysłowej trwałej amnezji.

Jako nieliczna z wielu, nie zważając na panujące prawo, domagała się kary śmierci dla najgroźniejszych recydywistów. A najbardziej dla tych, którzy krzywdzą bezbronne dzieci.

Na początku pracy w sądzie, już wtedy, kiedy krótko przed awansem na sędzię pracowała jako asesor, podczas spraw dotyczących maltretowania nieletnich, potrzebowała długich tygodni, by przeanalizować zaistniały poważny przypadek. Żaden nie zakłócał nocnego wypoczynku, jak ten poświęcony bezbronnym i słabszym. Tym, którzy zaufali dorosłemu, a który to później okazał się wobec nich katem. Winnych haniebnych czynów skazywała wtedy bez wyrzutów nakładając najwyższe kary, potępiając bez doszukiwania się nawet uzasadnienia. Jeśli nawet wydawało się jej, że w świecie przemocy możliwa jest zbrodnia doskonała, nie była ona do wytłumaczenia. Na usprawiedliwienie krzywdy wobec dziecka, niepotrzebny był żaden porozumiewawczy dialog, ani cień współczucia zrzucający winę chociażby na chorobę psychiczną. Dla wielu bowiem ucieczka w lekarską diagnozę o niepoczytalności stanowiła wyzwolenie od społecznego przekleństwa. W takich sytuacjach, z ciężkim sercem, w oparciu o kodeks prawnych paragrafów czy konstytucyjnych zapisów, łagodziła wyrok bezradnie rozkładając ręce.

— Z komendantem policji poproszę! — Łabędzka czekała na przełączenie rozmowy.

— Uszanowanie pani. Czym mogę służyć?

— Panie komendancie! Minęły kolejne godziny i niestety, nie spisujecie się swoim działaniem. Mało tego, śmiem twierdzić, że pies zgubił trop.

— Ludzi mi brak. Zwołałem grupę antyterrorystyczną i szukamy go na starych śmieciach.

— Kurwa! Myśli pan, że wyrafinowana wsza wróci do siedliska gnid?! A może na tyle wóda zniszczyła ci szare komórki w próchniejącym móżdżku, że nie dopuszczasz do siebie faktów o zorganizowanej grupie przestępczej?!

— Anka! Nie wkurwiaj mnie! Dosyć mam prokuratorskiej nagonki!

— Nie wyskakuj mi z prokuratorem, bo ci zaraz samego ministra sprawiedliwości naślę!

— Złapiemy go! — przekonywał komendant. — Zawsze łapiemy, takich jak on…

— Gówno prawda! Ten jest wyjątkowy! Rozumiesz?!

— Na dniach przygotuję sprawozdanie.

— Co z ekspertyzą niedopałków z papierosa? Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że nikogo nie wysłałeś pod ten cholerny śmietnik?!

— Zaraz to zrobię.

— Wyniki i sprawozdanie mają trafić do mnie na biurko! — Rzuciła telefonem o podłogę. Założyła sędziowską togę i siedziała kilka minut posępnie za biurkiem. Bokiem do drzwi wejściowych, na wprost sporej biblioteczki, w której oprócz fachowej literatury zawierającej tomy prawnych przepisów, szczególne miejsce stanowiły czasopisma naukowe, na czele z miesięcznikiem: Państwo i Prawo.

Za pół godziny miała odbyć się sprawa złodzieja samochodów. Niemiecka policja podczas rutynowej kontroli na autostradzie, między Frankfurtem a Wiesbaden na terenie Hessji, podczas sprawdzania danych w systemie, poinformowała służby krajowe o zatrzymaniu poszukiwanego listem gończym mężczyzny. Od lat mieszkał w Hamburgu. Wraz ze wspólnikami kradł i wysyłał auta na rynek wschodni, nie tylko do Polski, ale także do Bułgarii i do Węgier. Podczas posiedzeń wyszły nowe fakty. Do zachodnich burdeli trafiały kobiety.

Łabędzka rzuciła wzrokiem na pokaźną teczkę z aktami. Ażeby ci, skurwielu, ktoś dupę przeheblował! Już ja się o to postaram! — krzyknęła w myślach.

Kończyła palić papierosa, gdy do drzwi zapukał jeden z ławników. Kiwnął w jej stronę znacząco. Wstała, wygładziła czarny materiał, który dla wielu był oznaką szacunku i godności. Zamykając gabinet, przymknęła na krótko oczy, próbując na nowo, ze spokojem, wkroczyć na salę rozpraw.

11

Eugen o świcie, jak sprytny lis, skradł się do kurnika. Wypił dwa surowe jaja i skierował swe kroki na ulicę. Szedł przed siebie, lecz po kilkudziesięciu metrach, przy przystanku autobusowym, na którym widniała tabliczka z napisem Dłużniów, zawrócił. Bał się, że media podały jego rysopis, a informacja o jego ucieczce nie schodzi z pierwszych stron gazet.

Wsiadł do koparki, skulił kark w kołnierz i czekał sam nie wiedząc na co. Niedługo potem z podwórka podeszła znana kobieta.

— Tak wcześnie pan jest?

— No. Tyle że kumple coś się nie śpieszą — skłamał.

— Wygląda na to, że i tym razem nie dokończycie, co wiosną zaczęliście. Idę do Banasiowej po pieczywo. Jak wrócę, to na herbatę zawołam!

Siedział posępnie nad talerzem jajecznicy, próbując ukryć wzrok pod opadającą grzywką. Był wygłodniały, spragniony, z kilkudniowym zarostem. Od pieca w rogu kuchni biło ciepło. W pierwszym odruchu chciał zdjąć kurtkę, ale wiosenna podarta wiatrówka i bluza zalatywały kwaśnym potem. Brzydził się sam siebie. Wygląd zewnętrzny, a także świadomość bezlitosnego wyroku, powodowały w nim odrazę uczuć. Walczył, aby przestać obwiniać się za to, że w krótkim czasie stał się obcy dla świata. Wyklęty z człowieczeństwa czuł jedynie, że na usprawiedliwienie i obronę swojego imienia, przyjdzie kiedyś czas. Dzisiaj nie miał szans, by każdemu napotkanemu człowiekowi na swej drodze, udowadniać prawdę. Dawno przestano mu wierzyć, a każde wypowiedziane przez niego słowo, służyło jedynie na jego niekorzyść.

— Proszę się nie martwić, przecież nie zostawią tak pana na tym odludziu. Chociaż, cholera ich wie! Z ludźmi panie, to ani na zdjęciu, ani na żywca nic nie wiadomo. Jak pół wieku temu mojego jedynego syna rodziłam, wcześniej dwoje poroniłam, bo roboty za dużo było, też samą mnie zostawili. Mordowałam się, ale dałam radę. I jak Stefanek już wyszedł, to dobrze, że doktor zdążył furmanką dojechać. Chłop wtedy w cugu był, bo sołtysowi dom kończył budować, a sąsiadka, co się mną miała zająć, akurat na korzonki zaniemogła, wysłała córkę po felczera. Myślałam, że schodzę już, ale Najświętsza Panienka czuwała nade mną. — Kobieta przeżegnała się w kierunku obrazu świętego i nałożyła gościowi dokładkę.

— Bez roboty byłem i obiecali, że zarobię — zmienił temat Eugen. — Poczekam do wieczora, jak nikt nie przyjedzie, to znaczy, że żarty sobie ze mnie zrobili.

— Skurczybyki! Ale zanim pojedzie, to drewna by mi porąbał, co? — Szturchnęła go łokciem w plecy.

Oprócz drewna, Eugeniusz naprawił lampę w pokoju, bo od miesiąca jak spięcie było, trzy żarówki w kloszu przestały świecić. Dokładnie jedna, bo dwie pozostałe, gospodyni słynąca z oszczędności, odkręciła od gwintu, aby mniej prądu pobierały.

W południe został zaproszony także na rosół z kury, którą wcześniej wypatroszył. Kiedy kończył jeść, kobieta zagadnęła do niego wskazując na betonowe płyty, leżące na poboczu ulicy:

— Chłopcze! A może położysz mi jutro te klocki przed gankiem?

— Czemu nie. Nie chcą ulicy robić, to chociaż u pani na podwórku się przydadzą. Jestem Emil. — Wyciągnął dłoń, wymyślając na poczekaniu nowe fikcyjne imię.

— Mój wnuczek to ma nosa! Ostatnim razem, jak był u mnie, śmiał się, że szybciej u siebie doczekam się eleganckiego podjazdu, niż tej cholernej ulicy. Obiecał nawet, że sam w końcu weźmie się do roboty, tylko że on wciąż jakieś biznesy robi, ale o tym — cicho sza. — Przyłożyła palec do ust, dając do zrozumienia, że nic więcej nie powie.

Z kominka rozchodziło się przyjemne ciepło. Iskry strzelały, przerywając ciszę panującą w izbie.

Emil wcześniej rozejrzał się po wnętrzu, i ucieszył się bardzo, że nigdzie nie dostrzegł odbiornika telewizyjnego. Wiedział, że tylko niewiedza kobiety kim naprawdę jest, pozwoli mu na dalszą konspirację. Czysta flanelowa koszula, podkoszulek, ciepłe wełniane skarpety, oraz miękkie posłanie, po raz pierwszy od dłuższego czasu, przyniosły błogi spokój. Tak bardzo chciał wierzyć, że tutaj będzie bezpieczny! Zapomni o trudnej przeszłości, braku ojcowskiej miłości i zaufania do świata. Wymaże z zakamarków pamięci obciążający go wyrok sądu, wytłumaczy sobie, że był on jedynie głupim żartem, albo nocnym koszmarem, z którego obudzi się wreszcie, jako wolny człowiek.

Gdyby podjął studia, miałby możliwość znalezienia lepszej pracy, otaczałby się innymi ludźmi, budowałby codzienność bez lęku o każdy kolejny dzień, wreszcie potrafiłby pokochać drugiego człowieka.

— Dziękuję ci, panie, za twe dary — wyszeptał, zasiadając do kolacji.

Z pokoju obok dochodziło chrapanie staruszki, wstrzymywane co jakiś czas krótkim bezdechem.

12

Anna wróciła do domu o zmierzchu. Zanim wjechała windą na drugie piętro, bocznym przejściem przedostała się w aneks handlowych zabudowań. W barze szybkiej obsługi zakupiła duszoną wołowinę z bukietem warzyw, a w spożywczym butelkę Merlota. Miała ochotę na ciepły obiad, ale kiedy wypiła łyk alkoholu, straciła apetyt. Dolała trunek do kieliszka, opróżniając zawartość jednym tchem. Czuła, że nie ma na nic siły. I nie chodziło o podjęcie domowych czynności, wpisanych w codzienność, lecz zwykły uśmiech, grymas twarzy, ruch głową, a nawet klasyczne noga na nogę. Życie, którego doświadczała, wydawało się bezsensownym trwaniem w bezruchu, nieruchomą sceną pozbawioną emocji i dobrych wspomnień. Próbowała odrzucić nawał chaotycznych myśli, oraz obecny wciąż w jej sercu niepokój. Ucisk w klatce piersiowej blokował pełny oddech, zakłócał odczucie wewnętrznej wolności.

Siedziała na kuchennej posadzce zapatrzona w czarną tablicę na ścianie. W pomieszczeniu panował półmrok, jedynie kilka halogenów wmontowanych pod barkiem w jadalni, rzucało jasną poświatę światła.

I po co to wszystko? Czy to kim jestem daje mi szczęście? Nie tak miało wyglądać moje zasrane życie! — Kobieta uderzyła z całej siły szkłem o ścianę, rozsypując kieliszek na drobne kawałki. Oparła głowę o kolana, co jakiś czas kołysząc się do przodu, do tyłu, jak podczas klasycznych objawów choroby sierocej. Dopiła wino z butelki, za chwilę wstała. Odruchowo spojrzała w okno. W ciemności, jak przed kilkoma dniami, czerwony punkcik żaru pojawił się na krótko.

Przykucnęła przestraszona. Zgasiła oświetlenie i delikatnie na palcach, cicho jeszcze raz wyjrzała na zewnątrz, gdzie panowała ciemność. Poszukiwała logicznego rozwiązania niepokojących obaw wmawiając sobie, że nie myliła się przecież. Dzisiaj utwierdziła się, że ktoś obserwuje ją, albo czeka na nią. Za chwilę naszła ją myśl, że może przemęczenie i rutyna obowiązków powoduje w niej maniakalne wręcz objawy. Jeśli tak było w istocie, potrzebuje przerwy, urlopu, odskoczni, odreagowania skumulowanych stresów.

Kto mnie prześladuje? — zapytała w duchu. Ze strony skazanych na długoletnie więzienie nie musiała się martwić. Ci najbardziej niebezpieczni, zanim wyjdą na wolność, trafią na zamknięty oddział psychiatryczny. Biegli lekarze stwierdzą, czy zdolni są wrócić do życia na wolności, a może trzeba będzie zastosować trwałą izolację od społeczeństwa.

Nie chciała wybiegać w przyszłość. Jeszcze nie teraz. Najpierw zamierzała pogodzić się z decyzją, nieświadomie podjętą w dzieciństwie. Zaakceptować teraźniejszość.

W salonie na stole rozłożyła notatki służbowe. Spojrzała na grafik rozpoczętych procesów. Jeszcze do niedawna zależało jej, aby przed Bożym Narodzeniem zamknąć kilka trwających postępowań sądowych i ogłosić końcowe wyroki. Dzisiaj już niekoniecznie. Zdawała sobie sprawę, że zanim zakończy wieloetapowy tok procesowy i przygotuje Sentencję wyroku, powinna zebrać w całość wszelkie wnioski dowodowe, wysłuchać głosów stron wraz z przywilejem obrończym favor defensionis. Wtedy pozostanie jeszcze narada sędziowska i sporządzenie uzasadnienia. Dzisiaj nie śpieszyła się więcej, wewnętrzny głos domagał się jedynie odnaleźć spokój — stan, na który zbyt długo czekała.

Przez lata wierzyła, że w życiu na wszystko przychodzi czas, a więc obok zmartwień pewnego dnia pojawi się radość. Z tej radości miała zbudować nowe życie, zapominając o tym minionym, w którym starała się wszystkim udowodnić swoją nieomylność. Utarta regułka wypowiadana przez oskarżonych: Proszę o łagodny wymiar kary. Miałem niełatwą przeszłość… — miały więcej nie drażnić swoją infantylnością. Nie mogła znieść słyszanych słów i w uniesieniu krzyczała do siebie: Kto z nas nie ma trudnej przeszłości?! Przecież każdy uwikłany jest wymiarem minionych wydarzeń, więc wszyscy jesteśmy identyczni! Tyle tylko, że nie każdy umie sobie z tym poradzić. Ten słabszy, osaczony traumą własnych słabości, decyduje się na grzech, aby przez resztę życia oczekiwać na rozgrzeszające usprawiedliwienie!

Ponownie przed oczami ujrzała obrazy dawnego życia. Niczym kolorowe kadry filmu, przeplatały się, mieszały z wydarzeniami, w których grała rolę obcą, daleką od prawdziwych pragnień. Powodowały wyrzuty sumienia, że tak naprawdę nigdy nie była sobą. Odczuwała niedosyt asertywności, uległa matce we wszystkim, o co ją prosiła. Pamiętała, jak matka sięgała po alkohol. Popijała w ukryciu przed światem, lecz nie przed własną córką. Kilkakrotnie zdarzyło się, że dopisywała na listę zakupów butelkę wódki i wysyłała nastolatkę do sklepu pod pretekstem kupienia za resztę lizaka. Moment przełomowy nastąpił, kiedy na zakończenie szkoły gimnazjalnej, matka przyszła do szkoły pijana i zrobiła innym rodzicom wykład moralno-dydaktyczny o wychowaniu dzieci. Pani z pomocy społecznej widząc, że Ania jest bardzo dojrzała i mądra jak na swój wiek, zaproponowała pani Łabędzkiej wyjazd zarobkowy do Włoch. Dzięki opiece nad seniorami, kobieta miała przewartościować własne życie, zgodzić się na abstynencję, a tym samym zaoszczędzić na upragnione studia dla jedynaczki.

Kto z nas nie ma trudnej przeszłości? — powtórzyła w myślach. Nie miała siły wstać. Opuściła głowę opierając ją o blat stołu, a za chwilę przymknęła powieki i usnęła.

13

Wolskiemu śniło się, że Lukrowska raz krzyczy, raz śmieje się do niego. W uniesieniu wyzywa prześladujących wrogów od kapusiów, którzy od lat piszą donosy i życzą jej jak najgorzej. Kobiecy głos roznosił się w tle, tworzył dźwięczne echo w głowie. Był realny, niemal namacalny, jak pewna kobieca postać, która za obfite wynagrodzenie fałszowała procedury prawne. Notariusz dobrze wiedziała, że pięć mieszkań, których Lukrowska była właścicielką, wynajmowane były nielegalnie. Najważniejsze, że w jednym zameldowana była córka z jej pierwszego małżeństwa, w drugim syn z nieprawego łoża. Każde z dzieci zameldowało z kolei następną osobę. Nikt nie dopatrzył się uchybień i nie drążył tematu, czy wiarygodni najemcy w mieszkaniu przebywają.

Piąta nieruchomość wynajmowana była dla pracownika firmy, czyli od kilku miesięcy dla samego Wolskiego, który wiedział o wszystkich przekrętach szefowej. Przeczuwał, że prędzej czy później, ktoś z otoczenia zgłosi nieprawidłowości, jakie miały miejsce na terenie przedsiębiorstwa.

Ostatnie wspólne śniadanie w Grand Hotel z Lukrowską zakłóciła informacja, że urzędnik z wydziału Ochrony Środowiska oczekuje wyjaśnień.

Pracownicy nie posiadali kombinezonów ochronnych, filtry powietrza zaś nie spełniały należytych atestów bezpieczeństwa.

Nagła wizytacja, bez wcześniejszej zapowiedzi, zachwiała bezpieczeństwem bizneswoman.

Miał wrócić wieczorem i wraz z kolegą wyczyścić metalowe tłoki, które podczas spawania zmieniały kolor na fioletowy. Przyjechał. Jedyne co zapamiętał, to widok leżącego ciała i zapach chloru, który gryzł silnie w oczy i nos. Zanim zebrał myśli, by uciec, osunął się w czarną otchłań i zemdlał. Gdyby nie kolega, który mimo zniesionego zakazu noszenia maski FF, wciąż ją nosił, przyjechał zaraz po nim pomóc mu w robocie, nikt nie zdołał by go uratować.

Wolski nie mógł złapać powietrza. W ostatniej chwili poczuł szarpnięcie, które wyswobodziło go z kleszczy bezdechu. Otworzył oczy i ujrzał stojącą nad nim bezzębną staruszkę.

— Emil! Emil! To tylko zły sen! Już dobrze. U mnie nic ci nie grozi.

Nocne sceny przywołały minione wydarzenia. Mężczyzna uczestniczył w nich na nowo, a znając ich konsekwencje, bał się powtórki całego spektaklu: przesłuchań, oskarżeń, procesu.

Płakał, jak bezbronne dziecko, którego przerosła zbyt szybka emocjonalna dojrzałość, wymuszająca gotowość odwagi w trudnych warunkach. Szlochał w wychudzonych ramionach obcej kobiety, czując jednocześnie, że posiadają one wielką moc. Tuliły go w takt coraz swobodniejszego oddechu, do momentu, aż ponownie odgrodzony od okrutnego świata, usnął wyciszony.

Świt wybudził go pianiem kogutów. Przypomniał sobie ponownie dzieciństwo i pewne wakacje u przyszywanej cioci na wsi. Rano wyprowadzał krowy na pole, a wieczorem zaganiał do obory. Pomagał przy sianokosach i chodził na jagody, które sprzedawał później przy drodze.

— Wyspany? Jajecznica prawie gotowa!

— W zamian za gościnę pomogę pani w gospodarstwie.

— Drewna porąbiesz, no i może zawiasy w metalowej bramie, obok wejściowej furtki, zamocujesz.

— Przepraszam za wczoraj. Rozkleiłem się.

— Za cóż tu przepraszać. Ja już w życiu swoje łzy wylałam. Oczy mam suche i kiedy smutno na duszy tylko serce boli.

— Długo szukałem pracy. Wreszcie myślałem, że coś dobrego znalazłem. Jak pech, to pech. Ciągnie się za człowiekiem.

— Jak gówno — zaśmiała się kobieta. — Pamiętaj, że w życiu zawsze coś ma swój cel. Tak miało być i już. U mnie będzie ci dobrze.

— Dziękuję. Za kilka dni pojadę do miasta, to tam zawsze szybciej jakieś zajęcie złapię.

— Teraz zjedz coś chłopcze, nie myśl o tym, co będzie.

Wolski cieszył się, że mała wioska liczyła niewielu mieszkańców. Młodzi, jak wcześniej wspomniała gospodyni, wyjechali na zachód za chlebem. Dzięki temu miał nadzieję, że uda mu się jak najdłużej ukryć.

14

Anna wyszła z łazienki. Miała na sobie tym razem czerwoną koronkową bieliznę i szpilki w tym samym kolorze. Z pejczem w dłoni, oraz uśmiechem na twarzy, przywitała prokuratora Medyńskiego. Oblizała językiem skórzane paski a następnie uderzyła nimi na wysokości rozporka męskich spodni.

— Mój wojownik gotowy do akcji?

— Przysługuje ci ochrona, skorzystaj z niej. — Mężczyzna pewnym ruchem wyrwał pejcz z rąk kochanki.

— Za wcześnie, to wzbudzi tylko panikę i spowoduje niepotrzebne analizy. A może to twoja kochana żonka mnie śledzi?

— Z ekspertyzy niedopałków nie odnaleziono nikogo w bazie poszukiwanych.

— Leon Zawodowiec — zaśmiała się kokieteryjnie.

— Powinnaś najpierw do mnie zgłosić, co zamierzasz. Martwię się o ciebie.

— Pan prokurator zapomniał, że nie powinnam robić jeszcze wielu innych rzeczy. — Przymrużyła oczy.

— Stęskniłem się za tobą, królowo! — Rozpruł koronkę i po kilku minutach penetrowania pejczem w cipce Łabędzkiej, wszedł w nią gwałtownie. Po wszystkim rozlał do szklanek whisky. Anna w tym czasie sięgnęła po pudełko cygar kubańskich. Leżały obok na szklanym okrągłym stoliku. Najbardziej lubiła te o smaku cynamonu. Podpaliła jedno, przytrzymała dym w ustach, delektując jego aromatem, a następnie dmuchnęła delikatnie Medyńskiemu w twarz. Męskie usta przywierały niemal do jej ust. Mleczna chmura tytoniu osiadła im na ustach i języku.

Mężczyzna uchwycił kochankę za kark, namiętnie całował, nie pozwalając, by zrezygnowała ze zbliżenia. Po chwili, z błyskiem w oczach, w których zauważyła powiększone źrenice, rzekł:

— Wspaniale mi z tobą. A wiesz dlaczego? Przy tobie czuję się naprawdę sobą. Znasz mnie, a ja znam ciebie…

Anna odepchnęła mężczyznę i pejczem uderzyła go z całej siły po plecach.

— Nikt, ale to nikt mnie nie zna! Rozumiesz?! Jeśli wydawało ci się, że cokolwiek o mnie wiesz, jesteś w błędzie!

— Odbiło ci?! Wiem tyle, ile powinienem wiedzieć! Twoje emocjonalne problemy mnie nie obchodzą!

— Nie mam żadnych problemów — zmieniła ton głosu na dziewczęcy, który często wykorzystywała podczas erotycznych zbliżeń.

— Czasami nie wiem, czy jesteś sobą, czy udajesz kogoś, kim w rzeczywistości nie jesteś.

— Czyli improwizuję zasłaniając swoją prawdziwą twarz?

— Nie wiem. Nie jestem psychologiem!

— Szkoda. W naszym zawodzie jest wskazane, abyśmy trochę nim byli. — Anna stanęła nad mężczyzną, rozsunęła opalone uda na bok i przywarła cipką do jego twarzy.

Medyński spędził u kochanki całą noc. Ze względu na zbliżające się święta i poród ciężarnej żony, nie wiedział, kiedy spotkają się następnym razem. Wyszedł bez pożegnania.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 12.6
drukowana A5
za 39.56