„Krótkie formy to nie produkt kultury, w której nikt nie ma czasu czytać. Nie odpowiedź na naszą coraz trudniejszą do pochwycenia uwagę. Ani też wprawka literacka czy próbka możliwości. To lek na czytelniczy głód i słowne łakomstwo”.
Marta Szymczyk
„MiniHistorie, czyli słowozmagania” to zbiór krótkich i lekkich opowiadań pisanych amatorsko „w trasie”. Tworzonych, by na chwilę się zatrzymać, zrobić pauzę od tu i teraz. Ciut nieschludnie szybkozawiłe, brakoprzecinkowo słabortograficzne, ale dzięki temu autentyczne i oryginalne.
Takimi właśnie chcę je pozostawić.
„Ludzie myślą, że historie są kształtowane przez ludzi. W rzeczywistości jest na odwrót”.
Terry Pratchett
W Świat!
Mamihlapinatapai
Mamihlapinatapai — w języku jagańskim, którym posługuje się nomadyczne plemię z Ziemi Ognistej, oznacza ugrzęzłe Spojrzenie między osobami, które czekają, aż inni zainicjują działanie, którego wszyscy pragną, lecz żadna nie ma śmiałości zacząć.
Dlatego… Rzucam!
Za oknem pogoda pod psem, a nowy rok za pasem.
Znów rzucanie palenia (to bardzo łatwe, znam takich, co robili to tysiące razy!).
Zrzucanie nadmiarowych centymetrów (prościzna, może i za gruby grosz w wyspecjalizowanych centrach, ale za to przystosowanych do Specjalnej Klienteli gdzie mają Miesięczne Karnety Noworoczne — do wykupienia na tydzień, dwa, lub trzy dni, zależnie od postanowień i zapału).
Rzucanie się na zaległe książki ze Stosu Wstydu (ale Super Kupa wyszła, tyle się tego uskładało, że ładowarka do smartfonu idealnie na podorędziu stoi. No dobra, szkoda psuć, zacznę od tej nowej, co ją jutro kupię!), oraz rzucanie się na inne.
Corocznie Nowe Takie Same Postanowienia.
Rzucanie mięsa i mięsem zaprzestanie rzucania…
Pieprzyć to wszystko!
„Zerwijmy z tym chwiejnym balansowaniem na krawędzi egzystencjalizmu i wegetarianizmu”.
Może zwyczajnie zrobić to, o czym wszyscy marzą, ale nie ma kto zacząć: „Rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady”?
E tam… takie Bieszczado-Bzdury. Co to za „rzucanie”?
Nawet dobrze oleju w silniku nie rozgrzejesz, dwa zakręty weźmiesz, jedna prosta, zdjęcie za prędkość i już, po trasie.
Niby „rzuciłeś” wszystko, dojeżdżasz, a tam, gdzie okiem nie rzucisz: pełno ludzi, pełen zasięg 3G i można płacić blikiem!
Czyż stukrotnie nie lepiej wziąć swoje wierne auto, naprawdę „rzucić” wszystko, do telefonu „adieu” rzucić, przez okno go potem wyrzucić, do torby ciuch byle jaki wrzucić, i na ząb coś „na szybko” zarzucić?
Nawet się nie wzruszyć, w rzyci mieć, i ruszyć!
Przed siebie, w dal wyruszyć. Pojechać, gumę żuć, buty zzuć, i jechać, jechać aż po kres czasu, przestrzeni, grawitacji, lądu.
Zostawiając to wszystko za sobą, bocznymi drogami, nieśpiesznie. Zagubić się, zatrzymywać od niechcenia lub chcenia — jak chcesz, gdzie chcesz.
W małych miasteczkach na kawę, czy w przydrożnym lesie na trawę.
Nocować u dobrych ludzi, dysputy z nimi, w językach doskonale nieznanych prowadzić. Pojechać, poznawać świat, te krainy cudzoziemskie, ich kultury zażywać, a potraw smakować!
I w Tuniebyciu się rozsmakować.
Rzucić się w ten świat rozległy, nam równoległy i nie zajmować więcej się przyziemnym po ziemi do pracy chodzeniem co rozczłapuje nam życie na bruku.
Przecież dano nam jeno jedno!
Jak błyskawica błyskawicznie przemyka i między palcami niczym ten piach przesypany znika.
Tak! Zdecydowałem! Nie mam na co czekać!
Teraz, natychmiast, już RZUCAM, wyrzucam, wrzucam, zarzucam i nic mnie już nie rusza, gdyż ruszam!
— Żono, postanowiłem! Bez zbędnych uniesień i wzruszeń. Rzucam wszystko i w świat wyruszam. Wiedz, że będę podróżował aż Mi się pieniądze skończą!
— Aha, czyli na kolację będziesz z powrotem. Kup mleko jak będziesz wracał.
Dzień herbaty
W języku fińskim jest słowo „Kalsarikännit”, oznacza ono: „pić alkohol siedząc w domu w samej bieliźnie i bez zamiaru wychodzenia gdziekolwiek”.
Skoro tak, to można coś poczytać, c’nie?
Cutty Sark był XIX — wiecznym kliprem (taki statek, ale nie okręt, bo żaglowiec) herbacianym, który kiedy pływał — pobijał wszelkie rekordy prędkości, a obecnie to jedyny zachowany kliper herbaciany na świecie.
„Cutty Sark” zbudowano w 1869 r. i służył jak łatwo się domyślić do przewozu herbaty z Chin.
W swoich czasach był nie dość, że najszybszy, to też, jak uważają niektórzy, w tym i ja, najpiękniejszy ze wszystkich żaglowców świata. Ze swoim mocno wydłużonym bukszprytem („refuj bukszpryt!”) i sześcioma piętrami żagli na grotmaszcie to była normalnie miss Polonia.
„Kegemteraan” w języku malajskim oznacza radość z potknięcia. Jednoczesne uczucie przyjemności i przygnębienia, kiedy wiesz, że zrobiłeś coś, czego nie powinieneś.
Czy panowie Anglicy podbili pół świata dzięki znajomości języków, kurtuazji i galanterii oraz manierom gentlemana i znajomości języków?
Otóż nie, to dzięki super „łódkom”, znajomości żeglarskiego fachu, przewadze technicznej, niemarnowaniu czasu na ablucje i jałowe (z powodu bariery językowej) dyskusje, oraz dużej chęci szybkiego zwrotu z inwestycji.
Kiedy masz dobry nóż, celne działko czy muszkiet na kulki, i nie wahasz się ich użyć w celu podkreślenia swego wymiganego żądania, lingwistyczne znajomości nie są już konieczne.
Kiedy władasz językiem siły bycie poliglotem nie jest niezbędne.
„Bakiginin” w języku karelskim, używanym od Zatoki Fińskiej po Morze Białe, oznacza smutek stawiającego ściany. Kontrast między potrzebą odsunięcia wszystkich od twojego życia a niemożnością zrobienia tego.
Chłopaki jakby nie mieli wyjścia. Opanowali morskie rzemiosło w doskonałym stopniu, posiadali u siebie kilku łebskich facetów pokroju Newtona, którzy z sukcesami zajmowali się geografią i takimi tam zupełnie teraz niepotrzebnymi naukami.
W dodatku — biedni byli naprawdę biedni a bogatym… a bogatym zawsze mało, w miastach im ciągle gównem śmierdziało, a na morzu rześka bryza, za morzem zaś skarby.
Idealne to warunki na zabor… zamorską wycieczkę za miasto, no kto by się nie skusił?
Każdy by się skusił, wystarczy już tylko dać się zamustrować po pijaku, przepłynąć przez oceany i morza kilka mil tysięcy, i parę miesięcy przez szkorbut, zarazy, pożary oraz brak ubezpieczenia stomatologicznego. I już.
„åselichibå” w języku oromo, którym posługuje się czterdzieści milionów ludzi w Rogu Afryki, oznacza jezioro nudy. Wywołane cudzą głupotą. Ogromna, przygnębiająca nuda. Morze nudy, w którym można się utopić, w którym można się zatracić.
Teraz po tylu miesiącach nudy, należy się tylko ponaparzać z miejscowymi (no kto tego nie robił w sobotę pod remizą?), z deka plądrować, grabić, gwałcić i się bogacić.
U siebie naprawdę nie mieli możliwości takiej szybkiej ścieżki kariery.
„Chādanāca” w języku bengalskim oznacza zatrważającą radość z tańca na krawędzi dachu.
Pływali, podbijali, zdobywali, rabowali i była gitara. Rozsiali przy okazji wszędzie ten swój angielski lengłydź po całym świecie, a który wydaje się być najbardziej powszechnym i potrzebnym językiem na planecie, póki się nie dowiemy, że to mandaryńskim (tym od herbaty) włada najwięcej ludzi na świecie, a zaraz potem leci hiszpański.
„Boketto” to japońskie słowo. Oznacza „uczucie, kiedy patrzysz w dal i zatracasz się w sobie bez wyraźnego powodu”.
Widziałem Cutty Sarck-a na własne oczy. Stoi sobie zwodowany w suchym doku w dzielnicy Londynu zwanej Greenwich.
Przybyłem, i jak już tam byłem, kiedy go zobaczyłem, od razu sobie wyobraziłem jak z jednej strony zeżarty przez pchły, z drugiej przez szkorbut, ale za to wypucowany do czysta przez huragan i najedzony, bo dopadłem w końcu tego wypasionego szczura, bujam się gdzieś tam w górze, na szóstym pietrze grotmasztowych żagli latając i łatając te brudne płótna, kiedy żaglowiec i pokład pode mną radośnie zasuwa do Chin bijąc kolejny rekord prędkości.
„Backpfeifengesicht” to po niemiecku: Twarz, która pilnie potrzebuje plaskacza.
Ach, to byłyby czasy! Zwijać żagle, zawijać do portów, zabijać rzezimieszków, zalewać rumem, zataczać pod murem, zarażać się durem i zgrywać ważniaka. No, lecz nie będą. Otrząśnij się, teraz to możesz ewentualnie zostać kierowcą w tych szczątkach Imperium Brytyjskiego zwanych BrexitAnglia.
„Pothos” w języku greckim oznacza pragnienie tego, co nieosiągalne.
Dobra, zostawmy te mrzonki o utraconym Tahiti. W 2007 roku Cutty Sark (pewnie dlatego, że stał w suchym doku) wziął i spłonął.
Normalnie, spoko… Dziesiątki lat pływał po morzach i oceanach, naparzał miliony mil w tym i morskich, nie miał elektryki ani elektroniki, przyświecali więc sobie w kubkach dobrym przykładem i świecami, szantując palili w fajki, gotowali w kotłach wodę na tradycyjną wodę z mlekiem „fajf oklok”, a potem jak ją wynaleźli i przywieźli to herbatę. Waliły w niego pioruny, zatapiały tajfuny, rozświetlały łuny, i przetrwał.
Ale postawili na chwilę na suchym, w środku miasta, w najbliższej okolicy pewnie z 200 jednostek straży pożarnej, w każdym aucie gaśnica, w każdej ręce smartfon i… co? Wziął i się spalił.
„Karışkırkira” po kirgisku, języku używanym przez trzy miliony osób w Azji Środkowej, to wilk przebrany za bujany fotel, na którym siedzisz od dłuższego czasu i go nie widzisz. Poczucie głupoty, jakie cię ogarnia, kiedy to, czego szukasz, znajduje się przed twoim nosem od samego początku.
Wiedziałem o tym wszystkim kiedy popijając pyszną kawę w pobliskiej herbaciarni, podziwiałem te strzeliste, bo odbudowane, maszty, tę sylwetkę ścigacza, tamtych czasów mistrza sprintu połączonego z maratonem. Bukszpryty, bezany, bramsle, bakburty, buchty, bajdewindy i inne wyrazy na by.
Kiedy tak siedzę, hmm… zatopiony w głębi mego umysłu i trochę też w myślach, jakiś gość obok, zaczepia mnie i o coś się pyta.
„Anu ohia-azu” w igbo, języku, którym posługuje się osiemnaście milionów Nigerczyków, to bestia na twoich plecach, która zjada twoje pożywienie i pozwala, byś żywił się ich resztkami.
Wróciłem do siebie i proszę ja ciebie, próbuję zrozumieć, o czym on do mnie toking ebaut. Bikos, jakbyś się Mi zapytał:
— Do you speak English?
To bym odpowiedział:
— Yes, i’dont!
On chyba gada po angielsku, co w sumie jest logiczne, nie może przecież wiedzieć, że ja po angielsku, równie doskonale jak w bardzo wielu innych językach, nie mówię.
Za to bardzo bystry ze mnie obserwator i widzę, że coś cedząc przez zęby, pokazuje na papierosa, który ma w ręce.
Unosi przy tym wymownie brew, wszelkiemu rozsądkowi wbrew!
„Faayalo zweegbe” Afrykanie Ga, grupa etniczna żyjąca na południu Ghany i mająca własny język — Tylko ten, kto idzie na poszukiwanie wody, może rozbić dzban.
Zrywam się z krzesła. Staję na nogi, a me włosy stają mi na głowie! On chce tu palić! Pyta o ogień lub o pozwolenie jego użycia.
O jejku, mało im jednej tragedii? Mało już szkód poczynili temu biednemu okrętu, co nie jest statkiem, bo jest żaglowcem?
I temu miastu co też je doszczętnie kiedyś spalili?
Co oni sobie tu, do stu beczek rumu, wyobrażają?
Ja, na nieheblowany pokład i orki z Majorki, pozwolić na to nie mogę!
„Eruparakkiratu” w języku tamilskim, języku z rodziny drawidyjskiej, którym mówi się w Indiach i w północno-zachodniej Sri Lance, oznacza „odciągnąć byka, żeby spojrzeć na muchę”.
Tylko… jak? Jak mam to zrobić, skoro ja językami świata nie władam, a tę wersję jego angielskiego chyba z antypodów to znam najmniej? Co mam czynić, ach co? Coś czynić muszę, bo do kolejnej tragedii nie dopuszczę.
„Glas wen”.
Po walijsku to niebieski uśmiech. Złośliwy grymas wobec cierpienia naszego najgorszego wroga.
I wtedy, jak za dotknięciem jakiegoś czaru, czy może przebłysku geniuszu, jakiejś łaski co z Niutona na mnie spłynęła, wpadam na genialny pomysł. Od razu tu mówię, że nie mój.
To po raz kolejny, dozgonni miMistrzowie mister Mann i siostra Materna, ratują mój chudy tyłek i wspaniały ten żaglowiec. A może i miasto. W ułamku sekundy przypominam sobie ich nauki, i tę właśnie najbardziej konkretnie cudownie akuratną tu i teraz!
„Katsrauvsaali” w khmerskim, używanym przez dwadzieścia milionów Kambodżan, języku, który ma najdłuższy alfabet na świecie, oznacza tego, kto kosi pszenicę, kiedy powinno się kosić pszenicę. Najlepszy z możliwych orędownik sprawy.
Wyciągam geograficzny atlas, który zawsze mam przy sobie. W nerwowym pośpiechu (interlokutor czeka) kartkuję go, paluchy śliniąc. Uno momento buczaczo… amigo czy coś — rzucam w rozkojarzeniu, bo znaleźć mały cel niełatwo jest.
„Rakṣakuḍuha” w telugu, z rodziny języków drawidyjskich, którym posługują się siedemdziesiąt cztery miliony ludzi, oznacza obrońcę bez zbroi. Tego, który wyskakuje nago na trajektorię strzały.
I już mam, w trumfie unoszę swym potężnym jak bocianie pięty bicepsem, w podręczny formacie A2, geoatlasik i pokazując palaczowi, wskazuję swój cel. On patrzy, ogniskuje soczewy swych paczałek, spręża czoło, a brew jeszcze wyżej unosi. I się nie unosi, gdyż w natychmiastowym zrozumieniu odstępuje od planowanej zbrodni. Zaniechał pokojowo smrodzenia, dymem zniesmaczania innym jedzenia, niszczenia mienia no… Zaniechał on palenia!
„Mlakundhog” w jawajskim, języku, którym posługuje się siedemdziesiąt pięć milionów Indonezyjczyków, oznacza delikatność tego, kto stąpa po jajkach, nie robiąc hałasu.
Zrozumiał, pokiwał głową — gdyż pojął!
Nie trzeba znać języków, nie trzeba poliglocić kiedy uniwersalnie niezawodnym jest rysunek.
Czasem to mem, komiks czy szkic, a w moim wypadku, dzięki naukom Mistrzów była to mapa.
„Dharmaniṣṭhuya” w kannada, z rodziny języków drawidyjskich, którym posługują się czterdzieści cztery miliony ludzi w Indiach, oznacza łaskawość nachylenia. Uczucie, którego doświadcza wyczerpany wędrowiec, kiedy na swej drodze znajduje pochyłość.
Mapa, na której pokazałem mu… NEPAL.
I co? I NE PALIŁ!
Wyspa, wsypa, wtopa
Wyspa.
„Martwa fala” to zjawisko w przyrodzie, występujące przeważnie nad morzem, polegające na tym, że dawno utonięci piraci, nudząc się, zaczynają pić. Po jakimś czasie bierze ich na wspominki, dają sobie po pysku, następuje ogólnie zmasowana wymiana opinii przy pomocy ciosów, potem się godzą, sobie popłaczą, ktoś zaczyna nucić „o mój rozmarynie”, reszta podłapuje, bujają się do rytmu, i wtedy powstaje fala, która zwiększa ilość śpiewających o sypiące się z pokładów zarzygane, prawie gotowe, bo na wpół martwe, ciała. Tak było kiedy płynąłem na Bornholm, który, mimo że duński to powinien być nasz, zPolski!
No tak, tak, a co? Grenlandia, która wcale nie leży w Danii też jest zDuńska (jak i Wola oraz piece), a Bornholm czai się tak blisko naszych brzegów, że spokojnie można by go uznać za nasz. Trzeba tylko tam się udać, wbić flagę i sobie go zaanektować. Taki miałem plan, a wodolot, który tam pływa, nawet płynąc tyłem, w bok i na około „wodo leci” max. 1,5 godzinki, więc cała akcja obliczona została na jedną dniówkę. Jeszcze dobrze dziewczynki nie zmówią sobie drinki, a już dopłynięte i uprasza się o wysiadanie. I Wyspa będzie nasza, aż dziwne, że nikomu to do głowy wcześniej nie wpadło!
Oczywiście, pod warunkiem że nie ma martwej fali. Kiedy jest i wodolot nie może unieść się na swych wodolotach nad wodę, płynie niczym zwykła, do połowy zanurzona w morze, śledziobeczka, bujana, powolna i zdana na laskę Neptuna. A jaka jest laska Neptuna, to każdy wie. Trójzębata, ostra i bezlitosna. Wtedy właśnie, ludzkość zgromadzona w tej beczce niczym śledzie, siedzi, ostatnim posiłkiem ostro jedzie, a o litości błaga w swej biedzie.
Stewardzi w nieskazitelnie białych mundurkach, plastikowych płaszczach perzyg i maskach pepoż, zamiast drinków roznoszą foliowe torebki, uprzątają szlauchem to, co do torebek nie trafiło, bosakami wyciąga tych, co się rzucili o odmęty, by skrócić swe męki, lub próbować wpław przyspieszyć przeprawę, i mętnie coś tłumaczą „że już niedługo dopłyniemy, o to już tu, o tam, za tamtym zakrętem”. Przesuwają na zgrabny stosik zwłoki zaległe w zenzach i w końcu wiedzą, za co mają płacone „szkodliwe”. Po dopłynięciu — 4 do 5 godzin — zarzygany jak święty turecki, wycieńczony niczym po udanej weekendowej barowej wędrówce ludów, i ogólnie chętny do życia jak saper co się już raz pomylił, zwalam się na bornholmski beton. Już nie pamiętam, że to jest inwazja, aneksja, przejęcie. Chcę sobie po prostu umrzeć pod płotem, a co dalej, to się potem zobaczy. No ale co? Jakie są opcje, wracać, na te wody?
Nigdy! Dlatego po kilku chwilach, kiedy niebo i ziemia zajmują jakoś swoje prawidłowe pozycje, gdy już wiem, że na odległej płaszczyźnie, metr pięćdziesiąt, metr osiemdziesiąt nad betonem, gdzie plasuje się większość ludzkich głów i odbywa większość interakcji społecznych, trwa jakieś zamieszanie, bo ośrodki rozpoznawania mowy w mózgu, które dostały jakiegoś zwarcia zaczynają działać…
Ale dobra, te bajery zostawmy na później, teraz skupmy się na podstawowej filogenezie; nieźle byłoby, na przykład, znowu stać się kręgowcem. A potem przydałaby się umiejętność poruszania na czterech nogach.
… Wstaję, rześka bryza od morza, słaba pamięć, słońce i cena biletu szybko przywracają do życia i można zacząć zajmować tę wyspę.
Wsypa.
Ale, ale, przybyłem tu łodzią, flagę trzeba zatknąć z godnością, na czubku i w środku tej Wyspy. To jak, z buta będę szedł?
Nie wypada, dlatego pierwsze swe kroki, by czasu więcej nie mitrężyć, kieruję do wypożyczalni rowerów, gdyż każdy wie, że obce terytoria zajmuje się rowerowo. Tylko gdzie tu rowerownia?
Zaczepiam więc przechodzącego obok przechodniego-przechodnia: -Exkiuzmła, gdzie tu… słuchaj facet i ucz się polskiego, bo niedługo ci się przyda… rent a bajk gdzie jest, panimajesz szto ja tu gawrit, rozumisz, co nie?
-Yes off course, я говорю на русском языке. Tam pan pójdzie, o tam w lewo, 500 metrów prosto — odparł, w których językach nie rozumiem, ale z mowy ciała zrozumiałem, o co chodzi, gdyż pokazał palcem. Jest i Rowerownia. Rowery stoją, pięknie w słońcu błyszcząc przerzutkami, dzwoniąc z cicha dzwonkami, wabiąc wdziękami, ustawione w szeregu.
Wchodzę do środka — ale w środku poza tym, że jest wszystko, to nikogo nie ma. Możesz bez przeszkód grzebać w sprzętach, sprawdzić stan kasy, spokojnie przymierzyć się do sejfu i nikt ci nie przeszkodzi, ale też i nie pomoże. Hmm, dziwne, doznałem chyba jakiegoś uszkodzenia mózgu na morzu. Wychodzę, wejdę jeszcze raz i sprawdzę.
Wychodzę: rowery nadal stoją. W dodatku wszystkie luzem. O mamo, mam omamy!
Jest ze mną gorzej, niż myślałem. Wchodzę: a tu… bez zmian!
W konsternacji staję na przedsklepiu i dumając, drapię się po potylicy, a kaszkiet przesunąłem na przód. Kiedy tak dumam, przechodzi kolejny niewygodny świadek tych zderzeń… cywilizacji. Teraz i ja przechodzę na wyższy poziom komunikacji werbalnej, gdyż dokładam trochę gestykulacji, czyli mimiki całociałowej i zasuwam:
— Endszuldigung zi bite, Ja zu fus nie chcieć, rowery chcieć ja tu rentować, prosić szanowny Pan! Więc gdzie jest, pacz Pan mnie na usta: wy po ży czacz?
— A nie! Dzisiaj, niestety, się nie da, nie ma go! Dzisiaj zamknięte.
— Panie, jak zamknięte, jak otwarte?
— Właściciel nieobecny, coś ma do załatwienia, więc obecny, ale gdzie indziej. Wszędzie jest, ale nie tu. Otwarte, bo nie zamknięte, ale nieczynne.
Trawiąc te wiadomości, w lot tłumacząc ze zduńskiego na nasze, patrzę na niego wzrokiem „Tak, tak, no, no, już, już. Dobrze, dobrze, lekarz kazał przytakiwać” i gdybam — jak to tak? Kto, kiedy i gdzie widział, żeby sklep był otwarty, jak jest zamknięty, a w dodatku z rowerami na zewnątrz przypiętymi ładnie niczym do niczego? Przecież to jest żywa obelga dla przedsiębiorczego człowieka czynu! Jak tu nie czynić złoczyństwa, gdy przecież jest taka okazja i to ona przecież czyni?
Czyni czy nie czyni?
Czyni!
Wtopa.
To było wiele lat temu, ale chyba się nic nie zmieniło, bo Bornholm nadal nie nasz. I tu podpowiem, że bardzo dobrze!
Potem, głębiej w tej Wyspie kiedy zaniechałem podboju, okazało się, aż drżę kiedy o tym piszę, że tam… no nie mogę… Można sobie zjeść owoce (nie mylić z owocami), co schludnie stoją w koszyczkach usypane, uzbierane i niepilnowane przy drodze, a uprzednio zapłacić za nie — ja pierniczę — samodzielnie i jeszcze wziąć sobie resztę!
Uff… Bosz… jak to dobrze, że zaniechałem aneksji.
Jeszcze by się to nam rozniosło na cały kraj i byłoby na mnie!
Titanic
Przychodzi do sklepu facet. Klasa gościu, garnitur nie od Tomka z Forda tylko od samego Forda, but Oxford Nieadidas, „jedzie” od niego Dolcze, a nawet i Gabaną, i nawet krawat zawiązany jak trzeba — do półpaska, gdyż brzuch nie wadzi.
Wchodzi i grzecznie mówi do pani Sprzedawczyni:
— Do you speak English?
— Nie… — odpowiada mu ona — a to i tak duży krok, mogła przecież zwyczajnie zagadnąć: he?
— Du sprichst Deutsch?
— Nie!
— Parles-tu Français?
— Nie!
Facet jest gentleman typu Kamienna Twarz — grzecznie przeprosił w kilkunastu innych językach za perturbacje i równie elegancko jak wszedł — wyszedł, bo „kiedy nie wiesz, jak się zachować, zachowuj się przyzwoicie”.
Kiedy sobie poszedł, emocje opadły, dezodoranty znów zaczęły działać, a zapach jego wód się rozwiał, koleżanka Niebardzopoliglotki mówi:
— No, Rysiu, mogłaś się uczyć języków, to byś sobie pogadała!
— No, on się uczył i co, pogadał sobie?
Teraz, w czasach internetu nawet w lodówce, czyhających czatująco czujnie chatówgpt i smartphonów wbudowanych w układ nerwowy użytkownika, znajomość czegokolwiek, wiedza jakakolwiek oraz umiejętność objętniejaka, nie jest już konieczna, by przeżyć, ale kiedyś bywało różnie.
Dobrze było coś umieć, w głowie coś mieć, inaczej mogłeś, z powodu nieznajomości lokalnego języka, którym zgrabnymi kulfonami wypisany był rozkład jazdy, np. po grecku, pojechać sobie pociągiem nocnym.
Wyjeżdżał ci on wieczorem, a na miejsce przyjeżdżał rano.
Cóż za idealna miejscówka i nocleg!
Dopiero później… wiele, wiele, wiele godzin później, okazywało się, że: — tak mister, przyjeżdża rano, ofkors, czemu nie?, klient nasz pan, ale dwie noce i cały dzień później.
A to nie był jakiś kolejowy arcywygodny hrabia TGV czy inny Orient Expres z restauracyjnym z Zachodu, tylko jego ubogi kuzyn z Rumuni, w Rumuni.
I owszem miał on w sobie duży „orient”, ale raczej na oszczędności, taki prekursor minimalizmu, Profiwersja Bruda-Biedy.
A, że mister językami świata nie włada i sobie nie doczytał. Nie zabrał wody i kanapki, cóż, trzeba się było uczyć języków.
Na zdjęciu poniżej, co dobrze widać, gdyż uwidoczniono to tak, żeby było widać doskonale, widoczny jest cudny klejnot secesji: Dworzec kolejowy Canfranc.
Stoi w hiszpańskich Pirenejach i kiedyś był największym, najbardziej imponującym dworcem w Europie.
Stacją przygraniczną sobie był, łącząc linie kolejowe Francji i Hiszpanii.
Fajny był bardzo, ale wiadomo, człowiek ma ten dar — potrafi zjebać wszystko, i zaledwie osiem lat po jego otwarciu, z powodu hiszpańskiej wojny domowej zamknięto ten „Górski Titanic”.
Po wojnie (II światowej) otwarto go ponownie, ale nie na długo.
Kurde, jak ktoś ma pecha, to całe życie.
W marcu 1970 roku gigantyczny parowóz, który wypadł z szyn, zburzył most Estanguet po francuskiej stronie Pirenejów.
Oszacowano koszta naprawy, podrapano się pod zafrasowanymi beretami i zdecydowano: nie naprawiamy.
Już w starożytnym Egipcie było wiadomo, że:
„Bez kamieni nie ma budulca. A bez budulca nie ma pałacu. A bez pałacu… (chwila ciszy) Nie ma pałacu!”
Bez mostu, nie ma pociągów, a bez pociągów… Na co komu pusty dworzec? To nie jest jakieś warszawskie lotnisko w Radomiu.
Lecz Canfranc nie był zwykłym dworcem.
Ze względu na wspaniałą architekturę nazwano go „Lśniącym klejnotem secesji”, czy „Eleganckim gniazdkiem Pirenejów”.
Może jednak ma szczęście, bo teraz zrobili z niego hotel i każdy może tam mógł wbić i za drobne setki euro przekimać.
Czytając o tej przygraniczne przepięknej stacji, przypomniałem sobie, że kiedyś (a nic się nie zmieniło do teraz — jaka karma takie całe to życie do rzyci) nie miałem setki czy dwóch w euro za noc, a jeździć trzeba było.
Kasy się nie miało, ale się miało pociąg, do pociągów.
I przemysł w głowie i spryt ten cygański się miało.
Przemysł i spryt jak nie płacić bajońskich sum — a człowiek nie miał fundacji w celu otrzymania dotacji — za bilety kolejowe międzykrajowe.
I sposób zawsze się znalazł. Ot wysiadało się z Pociągu Byle Jakiego na ostatniej stacji przed granicą, z butą się ją, tę granicę, przekraczało i na pierwszej stacji kolejowej kolejnego kraju, kolejnym kolejowym klekot pociągiem klasy ostatniej jechało się dalej, i to wszystko na najtańszych biletach lokalnych, za grosze.
Ech… ileż to się zwiedziło właśnie takich przygranicznych stacji!
Takich właśnie jak ten piękny Canfranc, przygranicznych, może i przytulanych, ale brzydszych, bo komunistycznych.
„Wylądowałem” (jak w Radomiu) dawno temu, na takiej jednej.
Przy granicy Rumuni i Węgier, tylko że po stronie Węgięrsko-Ugrofińskiej.
Cóż za cudowny język, no UFO się rozbiło w środku Wschodniej Europy. Normalnie jak jesteś w Budapeszcie, to nie rozumiesz nic, a tu, na takiej wschodniej stacji totalnego zadupia niegdyś komunistycznego wschodu?
Nie zrozumiałeś nic, poczwórnie.
JPRDL, tu nawet kury gdaczą po węgiersku!
No i proszę, jest tu jakiś cwaniak?
To idź do kasy, bez Internetu i smartphone! i poproś o: Najtańszy bilet drugiej klasy, na drugi koniec kraju, osobowym do granicy z Austrią. Może być z przesiadkami, bez zniżek, nie, nie na kuszetkę. Plisz?
Podaję, może się komuś przyda: A legolcsóbb másodosztályú jegy az ország másik végébe személygépkocsival az osztrák határig. Lehet átszállással, kedvezmények nélkül, nem, nem heverőre. Plisz?
Ale idę, bo wiem — to będą masakryczne jaja. Ciekawe czym i w co dostanę.
I gdy tak stoję przy okienku, drapię się po głowie, mrucząc do siebie „no kurwa, od czego tu zacząć”.
Pani w kasie zaczyn się śmiać i w doskonałej polszczyźnie mówi: w czym panu pomóc?
Zanim do Mi dotarło, że to po polsku chwilę myślałem, że spłynęła na mnie Łaska Manńska i, że zacząłem nie dość, że rozumieć to i mówić językami świata.
To przecież Mann z Materną dowodzili, iż nauka języków jest łatwa, a węgierskiego to już w ogóle proszcizna.
Ot, dodajesz wszędzie „sz”, np. zamiast „autobus” mówisz „autobusz” i jusz!
Ale po chwili euforii okazało sze, że jednak nie…
Bo to Polka była, z Polszki.
ABBA
— Tyle chodzisz do tego kina, ty to musisz to lubić.
— Hmm, no tak, muszę!
Tak, życie z Filmoznawcą przez duże zawodowe „Fy” niesie ze sobą pewne niedogodności.
Ale też i ciut przyjemności, na którą człowiek sam by nie wpadł, i nie poszedł.
Np. film o ABBA.
No bo kto ostatnio słyszał, że można zobaczyć film o tym szwedzkim bandzie, który i cóż, że ze Szwecji, skoro go lubię?
I to niedawno, w kinie.
Tak, film o ich trasie koncertowej po Australii wniósł nutę tak potrzebnego teraz optymizmu.
Wjechała, całą furgonetką nut, i przez tę 2 godziną chwilę mogłem nie pić z nerwów choć przez chwilę.
Film z ABBĄ w tych antypodowych krajach południowych, przypomniał mi jak kiedyś też byłem na południu.
W Grecji, krainie po drugiej niż Szwecja, stronie Europy.
Kolebce filozofów, nauk, demokracji i dodatków za szkodliwe warunki w pracy, czyli za wchodzenie do biura po schodach.
Wjechałem do Grecji niczym ABBA do Australii — z przytupem.
I od razu, autem zapadłem w nią, w poszukiwaniu demokracji, filozofii, antyków i kuchni rodzimej produkcji.
Chciałem, skoro już tu jestem, poczuć cały ten autentyczny klimat antyczny, tego ducha starożytności zobaczyć, być niczym Achilles czy platoński Sokrates o nihilistycznych zapatrywaniach sofisty.
I raz nie z Lidla (tydzień grecki) popróbować słynnych na świat kulinarnych specjałów.
Ale co poczniesz, kiedy jedziesz a wszędzie turyści — arabscy, drogi — autostradowe, pizzerie — włoskie, turyści — amerykańscy, kawiarnie — z kawą, kebaby — tureckie, turyści — niemieccy, bankomaty — z banknotami, wi-fi — z free zone, i turyści — japońscy.
Panie, tu wszędzie 21 wiek, a ja chcę trochu antyku, cofnąć się — najlepiej do tyłu!
„Niestety, wszystkie antyki wyprzedane, najbliższy autentyczny antyk znajduje się w muzeum starożytności w Londynie!”
I wtedy przypomniałem sobie. No tak, ale przecież jest ABBA!
Akcja musicalu z ich muzyką, słynnego „Mamma Mia” dzieje się przecież gdzieś tu.
Na wyspie made in Grecja, odludnej oryginalnej i ustronnej!
Zmiana planów, kierunek na Greka Zorbę, niezniszczalny optymizm, radości życia, słońce, morze i jakieś owoce morza może, bo się głodnym robię!
Dobra, poszukam więc tej odludnej, klimatycznej, wypatrzonej w „Mamma Mia” Grecji sielskiej, „wsi spokojnej”.
Tej z białymi domkami, niebieskimi dachami i sałatką z serem feta.
Tak, owej, co się ją widuje na miliardowych zdjęciach na Insta z powszechnych wczasów all inclusive.
I tam, w lokalnej restauracyjce dla utrudzonych rybaków, pokrytej centowymi obrusami w kratę… Mniam Mia. Silnik włączam, nawigację wyłączam, zdając się na intuicję, czujem się kierując, zamierzam zmierzać na najdalej wysunięty w Morze Egejskie odludny cypel.
Tam, w ten interior, gdzie prawdziwa bezturystyczna jest Grecja.
Ech, zagubić się, zapomnieć o świecie, cofnąć i zapaść w tę krainę przedunijną i niezunifikowaną, od zatwierdzonego kąta wygięcia banana jakże odległą.
Jechało się długo, a im dłużej się jechało, tym nadzieje rosły. I apetyty.
Na te moussaki, dolmadesy, taramosalaty, horiatki, spanakopity, fasolathy, loukoumadesy i sałatki greckie. Ouzo, tsipouro i metaxą popite. No i Baklava!
Dobry znak pojawił się w końcu — ułamany i podrdzewiały był. Droga stale się pogarszała, przeorana strumykami wody spływającej z gór. Ciągle kręta skręcała w dół, nad samo morze wiodła lasami bujnymi. Domostw ubywało, asfalty słabły jak zasięg komórki, a przyroda pokazywała, kto tu rządzi!
Osiołek przewinął się pomiędzy wieloma tambylcami w zdezelowanych swych pojazdach marki pick-up. Aż, no nareszcie, droga się kończy, zaczyna morze, a auto me dalej chyba już nie może. Jest upragniona, zaginiona, odcięta od 21 wieku Grecja przez duże Mamma Mia. Doskonale się składa, bo solidnie, przedzierając się przez głuszę, zgłodniałem.
A Polak od tego nie łagodnieje! Zacieram ręce, zostawiam pojazd swój niepotrzebny… Czas iść, dojść i zjeść, po drodze chłonąc lazury wody, blaski słońca, zielenie przyrody!
Ech, tu jest Grecja, tu się oddycha! Nagle, niespodziewanie, tak jak sobie wymarzyłem, wyrasta upragniony typowy prowincjonalny grecki bar uniwersalny.
A przed nim napis „Najlepsze ruskie pierogi! Poleca Magda Gessler. Zapraszamy!”
W dodatku… po polsku bezbłędnie wypisany!
Paradoks
Skandynawia to region północnej Europy, obejmujący państwa typu Szwecja, Norwegia i Danie.
Bez sensu, dlaczego jakieś „Danie”, a nie Finlandia?
Pewnie dlatego, że to jest dobre Danie do myślenia, bo przecież od razu widać na mapie, że Finlandia bardziej pasuje.
Zostawmy Danie(ę), póki co, gdyż i tak zmierzamy w tej opowieści dużo dalej, bardziej i wyżej, północniej.
Hmm, niby na ziemi jest wschód, zachód, południe i północ, tak?
Dobra, to gdybyś stanął dokładanie na północnym czubku ziemi i spojrzał w dowolnym kierunku, to z samego północzubka patrzyłbyś na wschód czy na zachód?
Z tego północnego punktu obserwacyjnego, patrząc w dal, dowolnie — czy w prawo, w lewo, czy po skosie — patrzyłbyś tylko na południe… nieźle, c’nie?
Wychodzi, że ziemia jednak jest płaska, tylko że w pionie.
Jechałem kiedyś, właśnie przez północ tak Północną, iż słońce, z przejęcia chyba, postanowiło tam wcale nie zachodzić.
A może nie miało za co?
Ludzie już dawno po robocie, tradycyjne piwko wieczorne zrobione, a że się wieczór dłuży to po 12 szt. pykło (już wiadomo skąd słynny na cały świat problem Wikingów z alco.), więc gremialnie, powoli i daszkiem udają się na spoczynek. A szykując się na noc, do spania, tylko czekają na tradycyjny w każdym normalnym świecie znak — na ciemność.
— Ej słońce? Rusz się!
— A, no tak! Już, już spadam…
I już spada za horyzont. Powolutku mu to idzie, ale cóż, jest jednak w cholerę daleko (coś około 1 jednostki astronomicznej), już prawie dało radę, już niemal zaszło, i nagle(!)… przez całą tę północ przechodzi jęk zawodu… Słońce znów zrobiło ich w jajo, i kurwa mać, zaczyna się podnosić!
Właśnie chyba dlatego Skandynawia słynęła (kiedyś, jak teraz, po tych zmianach klimatów, to nie wiem) z patologicznego wręcz bezpieczeństwa, gdyż:
Jak tu złoczynić tak napranym całą tą radosną witaminą Dy?
Jak dokonywać włamań pod osłoną nocy?
Jak przemykać gdzieś ukradkiem w pełnym słońcu?
Jak elegancko zrabowany towar, gdzieś w przytulności ciemności przykitrać?
Jak ofiarę zajść po ciemku?
Jak kosę ożenić w ciemnym zaułku?
Nawet prozaicznie przestraszyć urodzinowo wyskakując nagle z ciemnego pokoju się nie dało!
A idź pan w cholerę z taką robotą!
Było ciężko, dlatego Złoczyńcy — te nieliczne niedobitki, które tam jeszcze pielęgnowały fach z dziada pradziada — byli wspomagani jak tylko można.
Przez pół roku płatny urlop, zwolnienie z ZUS, wakacje kredytowe i ulga na ostrzenie noży.
Tak, tak, północne kraje znane są z socjalu na bogato, tam się o ludzkość dba, i u nas niedługo też tak będzie.
A i tak, mimo tych ułatwień — chętnych nie było, depresja i nicnierobienie — nawet wtedy kiedy „po burzy wychodzi słońce” i na pół roku… zachodzi, i mają noc.
Tam było tak bezpiecznie, że aż czasem niebezpiecznie.
Paradoks taki. Sam doświadczyłem!
Kiedyś, inną razą, wszedłem do sklepo-wypożyczalni rowerów.
W Daniu to było (czyli Skandynawia). Chciałem rower wypożyczyć, cap więc za klamkę — otwarte — wchodzę.
A tam nikogo, wszystko na wierzchu leży, jak należy, towar cały, kasa fiskalna i sejf na widoku.
Wołam „halo”, a tam nawet echu nie chce się opowiadać — pewnie też sobie poszło — takie pustki.
Wychodzę na front, a tu — znaczy tam — ichni sąsiad podchodzi i mówi, że dzisiaj zamknięte.
— Jak zamknięte skoro otwarte? — pytam grzecznie.
— Nie no, źle się wyraziłem, przepraszam za mój słaby polski, którego zupełnie nie znam, ale chodzi o to, że otwarte, bo niezamknięte, ale zamknięte, gdyż nieczynne.
Weź i gadaj z takim.
Cały towar leży, możesz sobie wejść, wziąć, wyjść i wynieść… i nikt tego nie robi!
Idioci? Czy (dopiero potem wyszło, że złoczyńcy na wolnym i się leczo) co?
Ale, przez takie próby i zachowania, no… na kogo człowiek wychodzi kiedy tak wchodzi i z niczym wychodzi?
Przecież to „okazja” jest, a ona „czyni”!
Jak to świadczy o przedsiębiorczym Polaku (komu, czemu — to z małej chyba)?
Jak się ludziom w ojczyźnie potem pokazać bez łupu?
To przecież jest nieudaczność, fajtłapowość, niezaradność na skalę kosmiczną a co najmniej Wschodnioeuropejską.
Ktoś inny to na pewno by padł ofiarą tej „okazji” i nieszczęście gotowe.
Dlatego właśnie najlepsze kryminały są ze Skandynawii. Siedzą i wymyślają niestworzone dyrdymały teoretyczne bez oparcia w praktyce!
Za grosz prawdy nie ma w tym i pewnie dlatego takie to dobre. Wymyślać to i ja potrafię, ale idź i to zrób!
Kiedyś, tu wracam do początku tej rozwleczonej opowiastki, dawno temu, kiedy Skandynawia była bardziej niż mniej — blond z niebieskimi oczami a co za tym idzie, Wikingowie, by uczyć się strachu i złoczyństwa, musieli udawać się po korepetycje na południe, do Galów — jechałem na północ tak bardzo północną, że krok dalej i się zwalisz lotem bezwładnym, jak z urwiska, dosłownie jeszcze jeden krok — i spadasz na południe.
Tak bardzo ta północ była tam hen w górze.
Jedziemy sobie jakby nigdy nic, aż dojechaliśmy do miasteczka.
Oni wszyscy te miasteczka mają tak urocze, tak cudnie pomalowane w kolorach — których tu nie oddam, gdyż nie dysponuję tak rozbudowaną słowną paletą barw — że jakbyś się przeniósł do bajkowego świata.
Krajobraz jak z filmów David Attenborough czytała Krystyna Czubówna.
Jak gustujesz w Socrealizmie to bajkowo do wyrzygania, ileż można patrzeć w lazur morza, w którym przeglądają się majestatycznie ośnieżone szczyty zjawiskowych gór, a fiordy…
A fiordy przyozdobione po bokach zwinnymi wodospadami, skaczącymi z szarych skał prosto na główkę w odmęty do modrych tych, przetykanych ultramaryną, wód gdzie łosoś na wolnym wybiegu sie pasie…
W każdym razie jestem, miasteczko, mieścinka taka — wioska z rynkiem — czysto, schludnie, atrakcyjnie, a ludzie od rana… wróć… od jakiego kurwa rana kiedy słońce nie zaszło?… ludzie, by jakoś bez snu żyć w tym raju — non stop na kofeinowym haju.
Kiedyś, kiedy jeszcze nie było Eurowizji, internetu i TikToka, cała ta Skandynawia zanurzyła się w nieskończonym mroku egzystencjalnej rozpaczy i samobójczej depresji. Zwykłe lekarstwa — biczowanie się namoczonymi brzozowymi witkami, gorzki humor, tygodniowe pijackie ciągi — nie pomagały.
I wtedy nadszedł czas kawy. Dlatego nie dziw się więcej, że taka skandynawska Szwecja słynie z kawy.
I z Jazzu.
I z Volva.
I z Ikei… Dobra, dość już.
Zatrzymałem się, wysiadłem, rozprostowałem kości — czas na kawę — ruszam więc do baru i odruchowo — Pik Pik pilotem samochodowym.
Nagle, patrzę wkoło i czy ja włączyłem coś w aucie, czy wyłączyłem rzeczywistość?
Ludzie się zatrzymali w pół ruchu, jedynie ostatkiem milisekund, zanim całkiem zamarli — odwrócili głowy w moją stronę, światła skrzyżowania stanęły na czerwono-zielonym. Ptaki zaczęły standami spadać z nieba, bo zapomniały machać skrzydłami, drzwi od sklepu zmarły w pół ruchu i nie zdążyły się automatycznie zamknąć, a w automacie puszka z colą zaczęła lewitować.
Świat, być może nawet i Wszech Świat, zamarł.
Potem, jeszcze długo po moim odjeździe, z całego kraju zjeżdżali się stadnie naukowcy, od zachowań fachowcy, socjologowcy oraz inne „owce”. Sensacja roku, że film planowali nakręcić — sensacyjny thirler w 7 sezonach po 15 odcinków każdy (Netflix ma prawa).
Przeprowadzono szczegółowe wywiady, dokonywano obliczeń, próbowano rekonstruować, a w ogólnokrajowej telewizji na czynniki pierwsze rozbierano okoliczności, motywy i przebieg wydarzeń.
Na wizji psychologowie spierali się z psycholami mającymi wizje.
Racjonalni Naukowcy z Wiedzącymi Lepiej Celebrytami, pospołu i zgodnie — gdyż nie czas na spory gdy świat stanął na krawędzi, rozbierali zagadnienie na czynniki pierwsze, udzielając porad jak się zachować i przetrwać ten kryzys.
Wszyscy razem i każdy z osobna, próbowali zrozumieć i wytłumaczyć sobie i wszystkim: Po co, Na Syna Szyny i Thora, ktoś na Północnej Północy ryglował w aucie drzwi?
Dla bezpieczeństwa? To, co on tam miał w tym aucie, na łąki Walhalli, że zagrażało całemu miasteczku…
Atlanterhavsvegen
W NTTD Land Cruiser (z Bondem na pokładzie) uciekając przed Land Roverami (ze złoczyńcami), przemierza przez chwilę to niezwykłe dzieło drogowe.
System mostów i grobli nad Zatoką Hustadvika tworzy jedną z najwspanialszych tras drogowych ever.
Jadąc nią, masz wrażenie przemieszczania się po otwartym oceanie. Najlepiej podróżować podczas letnich, białych nocy, kiedy słońce sunie nisko nad horyzontem.
Droga Atlantycka (Atlanterhavsvegen) jest usytuowana w ciągu trasy nr 64 pomiędzy Kristiansund a Molde i przebija się przez archipelag kilku małych wysp oraz szkierów w Zatoce Hustadvika, w odsłoniętej część Morza Norweskiego.
Całość opiera się na systemie grobli, wiaduktów i ośmiu mostów, spośród których najbardziej widoczny to most Storseisundet.
Zatoka Hustadvika była postrachem żeglarzy i, nawet nieznających lęku (kto czytał Asterixa, ten wie) Wikingów.
Sztormy chętnie pośredniczyły w przyjmowaniu darowizn (rozbitych o tutejsze skały) dla bezlitosnego Neptuna, składających się z drakkarów i innych obiektów pływających.
Teraz ich szczątki prześwitują pod powierzchnią wody i można je podziwiać, więc są chętnie oglądane przez grupy nurków (od wewnątrz) i zmotoryzowanych (od zewnątrz).
Woda raczej chłodnawa (to nie Chorwacja, mimo że sierpień) więc pianka, sucha, obowiązkowa.
Statki teraz są już solidniej budowane, nawigacja dokładniejsza, więc i katastrof jest mniej, można skupić się na drodze i podziwianiu spektakularnych widoków.
Poza tym… Zawsze uważałem, że Land Cruiser to auto solidniejsze od Land Rovera, no i się potwierdziło. Dlatego taka mała rada dla Złoczyńców — jak chcecie igrać i wygrać z Bondem, to uważniej dobierajcie sprzęt.
Bierzcie nie taki, żeby był ładny, tylko taki, żeby był skuteczny.
No naprawdę, partacze… nie wiecie, z kim tańczycie?
Dla całej reszty — jeśli lubicie podziwić świat, wybierzcie się, najlepiej po prostu przed siebie — Drogą Atlantycką.
Jeśli nie lubicie, również.
Cudo!
Kair misja Apokalipsa
Każdy prawdziwy, profesjonalny zawodowiec ma we krwi zatopione wtapianie się w tłum tubylców.
W małym placu u nogi (tej jeszcze nieodrąbanej) lokalną kulturę ma, jej system monetarny, adresy skrzynek kontaktowych i handlarzy walutą, tylko tych czarnorynkowych.
My fachowcy, pojawiamy się niepostrzeżenie, załatwiamy swoje agenckie sprawy i elegancko znikamy… jak zjawy.
Kair, do którego właśnie się dobiłem, jest tylko drobnym pionkiem na szachownicy, na której rozgrywam tę partię. Mimo że jest miastem olbrzymim, pięknym, zaraźliwym… Nie, nie, no co ja gadam, nie jest miastem, jest Klejnotem tego… no… Nilu? Zaraz, tylko sobie sprawdzę, czy aby, na pewno leży nad Nilem. Nie ma się z czego śmiać! Kolbuszowa na Podkarpaciu też leży nad Nilem!
Tak, ok, więc Kairu to Klejnot z Niklu… z Nilu.
Tak, 100% Nilu!
Choć to gigant, miasto wspaniałe i trochę zapuszczone, gdzieniegdzie pełne śmieci, kabli, kibli na narciarza i kebabu „u Stefana”, to kosmopolityczne to miasto, mekka szpiegów, akcji specjalnych, i kawy w duży ilości pity.
Nie dla mnie i nie dziś.
Teraz jest tylko nieistotnym przystankiem w podróży do miejsc, gdzie o „większe, z możnymi tego świata, stawki się gra”.
Wpaść i wypaść.
Czy jak rasowy zawodowiec wylądowałem w nim niepostrzeżenie?
Czy jak przystało na wytrawnego szpiega, przybyłem z fałszywą legitymacją, fałszowaną dwuzłotówką i atramentem z chińskiego pióra?
Czy niezauważony przez tajne służby przemknąłem się cichcem i wyjściem dla agentów oraz personelu?
Czy od niechcenia pozbawiwszy głów niewygodnych świadków dwóch, wymknąłem się jak Brus w swych cichobiegach w ciemne chaszcze?
A gdzie tam! Od razu by się kapnęli, kim jestem i że jestem!
Wbiłem w Kair na luzaka, w dżinsach, trampkach, białym podkoszulku i z wiernym moim plecakiem (którego potem zajebali mojemu bratu nad morzem nieżywi już teraz głupcy) z półwyspu Synaj.
Co na Synaju robiłem, powiedzieć nie mogę, ale powiem, że zakutany w alpinistyczny sprzęt puchowy do przetrwania w ekstremalnych himalajskich warunkach, nie spałem całą noc, dygocząc z zimna na pustyni i tylko patrzyłem jak moim towarzysze, jakichś dwóch egipskich robotników — pewnie niewolników — smacznie chrapie, owiniętych kawałkiem folii i w jednym klapku.
To zapamiętam na zawsze. Kurwa, ale zmarzłem!
Już dość, było minęło, jest dzień, upał listopadowy.
Do miasta przybyłem autobusem i dla niepoznaki przebrany za turystę.
Demonstruję w ten sposób: Nic do was nie mam Tajne Służby. Jestem zwykłym lamerskim turystą.
Oczywiście Tajne te Służby na pewno mnie już śledzą i wiedzą, iż perfekcyjnie nie władam setkami języków w tym dialekty, (ledwie władam własnym), i równie doskonale nie znam lokalne zwyczajnie i zwyczajne lokale.
— Spokojnie Policjo Polityczna, Agentury obcych Wywiadów i Wywiadówek, Przedstawiciele Bojowników i Akwarystów, przybywam w pokoju!
Nie chcę tu żadnej rozróby, nie jestem na robocie, a szukam jedynie pokoju i spokoju.
Nic specjalnego, przenocować tylko, zmyć z siebie pył podróży, zjeść słynnego kebaba od Stefana (ponoć nauczył się je robić w Sosnowcu — bo mają tam specjalne sosy, stąd nazwa) i pojechać dalej.
Chyba nie dali się nabrać. Wybrany losowo taksówkarz mówił łamaną angielszczyzną — dokładnie tak jak ja- a sam nie mógł tego zgadnąć. Tak, musi dla kogoś robić.
Gram dalej swą grę — Do hotel, czip hotel, pliz mnie więź, ile płacę from de mountain, czyli „z góry”?
— Jes mister, jest taki, ja znam wery czip hotel, specjal price for ju, my friend!
Tym którzy się już zgubili, a ja nigdy się nie gubię, przypominam:
Jesteśmy w Kairze, są lata 90. XX wieku, panuje tu Islam, a ja jestem przejazdem.
Nie mam smartfonu ani fonu, a nawet domofonu.
Jestem za to sam i zdany na siebie jedynie. Cóż, taki fach… Wiecznie w drodze.
No właśnie — droga, wije się między zgrabnymi niezadbanymi blokami bez fasad, bo jakiś Fassal zapomniał je wykończyć, nim dał się konkurencji wykończyć. I tak im już zostało.
7 — pasmowa droga po horyzont zapchana jest pojazdami w 13 rzędach, zawzięcie walczącymi o każdy centymetr powierzchni i każdego pieszego, którego da się utrafić zderzakiem, choć w nogę.
Porozumiewają się klaksonami i ustawioną na ful muzyką Arabisco na franczyzie Polo Disco.
— Tyle dróg budują, a nie ma dokąd jechać — zagadnąłem filozoficznie Himilsbachem, gdy staliśmy w korku, aż po Cieśninę Bosfor ciągnącym się chyba.
— Him is Bach? Ach… Bach! Ja, ja. Ja znaju jeju mister! — wyszczerzył się do mnie swymi doskonałymi brakami w uzębieniu, z lekka już utrudzony uturbaniony szofer.
A ja, ukojony szarpną jazdą, staccato klaksonów, moderato molto bene wykwintnej melodii arabskiej, na disco polo na licencji, zasnąłem… Kiedy się obudziłem, byliśmy na miejscu.
Choć spałem, doskonale wiedziałem, gdzie jestem.
My agenci nawet we śnie jesteśmy jak te gołębie.
Uroczy hotel, na szczęście z wymontowanymi, niebezpiecznymi przecież, windami, z kilkoma jedynie oknami dla lepszej wentylacji, i z artystycznym graffiti, od razu przypadł mi do gustu.
Idealnie wpasowywał się w moją przykrywkę taniego turysty z dzikich północnych krajów gdzie po ulicach, co każdy mały Mustafa wie, biegają białe niedźwiedzie.
Gdy wszedłem na 12 piętro, na którym zlokalizowany był mój przytulny hotelik, perfekcyjnie ufryzowani brodaci panowie portierzy, w ilości sztuk 5, i podkoszulkach o specjalnych wycięciach na bicepsy (żeby się w nie w ogóle zmieścić) przywitali mnie tradycyjnym: zdrastwujtie towariszcz.
— Siet — pomyślałem — i całą przykrywkę szlag trafił. Dobrze choć tyle, że to nie są zawodowcy, tylko jakaś lokalna w bojówkach Bojówka walczących w Wegetariański Kebab dla Każdego!
Mimo to, że to amatadorzy, dobrze się przygotowali, musieli w trakcie jazdy przeczytać moje sfabrykowane dossier, gdzie jak byk stoi — 3 klasy ruskiego w technikum.
No nic… skoro oni to wiedzą, to już wiedzą, że ja to wiem, że oni to wiedzą.
— Dobra chłopaki, karty na stół — potrzebuję bilet kolejowy 5 — klasy na osobowy do Luksoru, na ten odchodzący o 21 — załatwicie?
Zostawili karty, w które grali, zmierzyli mnie wzrokiem, roześmieli się śmiechem, od którego wszystkie noże na kwartale się stępiły, a ich przywódca, chyba właściciel tego lokalu, niski, smagły i śmigły mówi mi tak:
— Wiemy coś za jeden. Tyś jest biedny turysta! Załatwimy ci ten bilet, który kupić właściwie jest niemożliwe, a i poczęstujemy lokalną kuchnią, od razu mówię, nie jakieś kababy z Sosnowca, i wyprawimy w podróż, byś dokończył swą misję, ale i ty musisz uczynić coś dla nas.
No oczywiście jak zwykle!
Wiadomo, gdzie się nie ruszysz, każdy czegoś chce. Cóż, specjalne, kształcone latami, doskonale w praktyce umiejętności wszędzie są potrzebne i w cenie.
— Wiemy mister, żeś przybył z zagramanicy (kurwa, jak na to wpadli? Dobrzy są!) a ty zapewne wiesz, gdzieś jest?
— W Egipcie?
— Jest Mi Ster, w Egiptu Arabskiej Republice, gdzie Islam zakazuje alkoholu pod Karą Mustafą i ścięciem głowy. Dlatego drogi on jest jak za prohibicji w USA, a sprzedają go tylko cudzoziemcom, w specjalnych jednostkach handlowych zwanych „Bez Cłowe”, ze wbiciem tego zakupu do paszportu, i uwaga: lub legitymacji!
Tu mnie mają, już miałem się wykpić i wyjąc wyjąć asa, znaczy się podrabianą jednorazową legitymację zniżkową.
Przejrzał mnie.
Nie miałem wyjścia — Zgadzam się — chęć do współpracy udałem tylko, a drugą stroną synaps dumałem nad planem. Jak tylko pójdę po flaszkę, zniknę, gdyż nigdy się nie gubię, i wiem dobrze, gdzie jestem (to Kari nie?). W Kairzych ja zniknę zaułkach, na pociąg wbiję od drugiej strony, potem w długą i w obce strony. Nigdy mnie nie znajdą.
— No to mamy deal! Ty pojedziesz z moimi frendami i paszportem (legitymacją — mrugnięcie okiem) po flaszkę, pomogą, a ja w tym czasie załatwiam bilet 5 klasy na osobowy do Luksoru, 1500 km w jedną stronę, wyjazd 21. Its correct for ju?
Więc to tak, z przyjaciółmi mam iść? Nici z plana teraz przyda mi się kawałek polana.
Ok, ok, można z frendami, może i są wielkości podręcznych kontenerów oceanicznych, ale ja bracie…
Po dużej wódzie lepszy jestem w dżudzie.
Techniki karate ćwiczyłem z bratem,
Na bramce stoję i proszę ja ciebie, nikogo się nie boję!
Już widzę, jak od niechcenia ich obezwładniam techniką spłoszonego motyla, porażam wrażliwe nerwy polanem w zęby i znikam we mgle kanałów ściekowych…
— Ale bagaż zostaw tu, to w końcu jest hotel, bagaż bezpieczny, a niebezpiecznie chodzić po nocy i mieście z bagażem, podejrzane być to może też…
I mnie zaszachmacił!
Muszę współpracować.
Pojechaliśmy, kluczyli zaułkami, kłódkowali uliczkami, łańcuchowali ciasnymi przejściami przez ciemny nocny Cairo, ten nieturystyczny, tylko dla lokalsów. Nie zmylili mnie, jestem w te klocki leszy niż Liam Nissan czy tam Neeson w Uprowadzonej 2.
Mogliby mi zawiązać oczy, wyłączyć światła i zatkać uszy, a ja i tak bym wiedział, gdzie jestem!
Zliczam ilości i częstotliwości kocich łbów poprzez opony i siedzenie.
Tak szkolą najlepszych, którzy dzięki temu nie gubią się nigdy no i są najlepsi!
Tam też, gdzieś w czeluściach, zjadłem posiłek, po którym 2 miesiące brałem zastrzyki gorsze niż te na wściekliznę — lokalne żarcie proszę ja ciebie…
A kiedy dotarliśmy do sklepu „Wolno Cłowego” okazało się, że jest zamknięty.
I znów mnie wieźli, znów kluczymy, zliczam łby, wypatruję punktów, oceniam topografię, i coś im dla zmyłki truję, a w głowie knuję, i myślę, że to chyba koniec.
Zaraz bez zwłoki pozbędą się teraz niepotrzebnej mej zwłoki. Póki ręce mam niezwiązane, nie mają cieniasy trytytek, będę walczył.
Nagle pada — Wysiadaj pierwszy mister, my jeszcze mamy coś do załatwienia — to polecił mi ten mniejszy, bo tylko on był w stanie trochę obrócić głowę na szyi niczym postument Statui Wolności.
Więc to tak, strzelą mi w plecy w zaułku i jak psa porzucą.
— Panowie, a mój bagaż, a pociąg, a… i no, gdzie my jesteśmy, bo ten, trochę się zgubiłem?
Popatrzyliby po sobie, gdyby mogli. Jakby się dało zaklinowanymi w podsufitce głowami kręcić, to by kręcili, ale się nie dało…
Rzucili więc tylko gdzieś przed siebie:
— Oj mister, mister, przecież stoimy przed hotelem. Bilet i bagaż już czekają...no już… Sio mi stąd.
Wiało
O tym, że jestem poliglotą, dowiedziałem się przypadkiem. Byliśmy już zamustrowani… ale że co? No, dostaliśmy pozwolenie wejścia na pokład, oraz kamizelki ratunkowe, czyli nadmuchiwane przyrządy jak na basenie, które utrzymują rozbitka przebywającego za burtą dopóty, dopóki nie zostanie on przejechany przez własny jacht lub spieszącą na pomoc inną łódź ratunkową.
Ależ wtedy Wiało! Jak teraz.
Była „cofka” — cofka występuje też jako cofanie wód z morza do rzeki, a nie tylko to, co ci przyszło do głowy, chociaż, w świetle dalszych wydarzeń…, na Bałtyku sztorm.
My, zaparci na Żeglarstwo przez duże Ży (wielką sztukę, przeważnie z metalu, której sens polega na tym, aby posuwać się powoli i donikąd, chorując przy tym z zimna i ponosząc olbrzymie koszty), siedzieliśmy przybici do kei oraz koi, i znudzeni oglądaliśmy obiekty dryfujące, czyli wszystko, co unosi się na powierzchni i nie przyjmuje zaproszenia na coś mocniejszego.
No i na cud przyrodniczo-fizyczny patrzyliśmy, bo z powodu „cofki” te dryfujące obiekty to płynęły od morza w górę rzeki (taki paradoks, jak sraczka — rzadko a często, tu podobnie, niby w górę a w dół, na mapie).
Siedzieliśmy tak i śpiewając szanty — taki horrendalny… nie, wróć — chóralny śpiew. Z założenia w każdym kraju śpiewa się tradycyjne dla obszaru językowego piosenki i dlatego w Polsce przeważnie takie, jak „Sacramento” i „Whisky John” czekaliśmy, aż będzie można wypłynąć z portu.
Tym razem szliśmy na Szwecję!
Sztorm nie ustępował, czekanie się przedłużało, śpiewanie również, aż okoliczna ludzkość, lud spokojny i cierpliwy, przyszła z petycją, widłami i prośbą „Zakończcie już kurwa te ryki”.
Co było robić(?), zostało nam picie.
Gdy się okazało, że sztorm w końcu przycichł, fale są już tylko 4 — metrowe, a to, co pijemy to nalewka na mazucie ze 120-procentowego spirytu, z Mi (mnie) nie było już co zbierać.
W końcu popłynęliśmy!
Oficerowie śledzili rozwój wypadków pod pokładem, przy radarze — takiej niezwykle realistycznej odmianie gry komputerowej, spotykanej często na większych sztukach pływających.
Przy pomocy „radar” gracze (oficerowie wachtowi) starają się uniknąć kolizji z innymi jednostkami pływającymi widocznymi na monitorze. Śmieszne, bo refleks czasami ich zawodzi, ale są wyluzowani, przecież to gra, ma się kilka rzyci, c’nie?
Reszta załogi uwijała się przy żaglach oraz obieraniu ziemniaków, a moje zwłoki przykitrano gdzieś schludnie w kubryku.
Zdaje się, że na chwilę umarłem. No ale kapitanowi urodziło się dziecko! Trzy lata temu, ale dziecko jest dziecko!
I tak płynąc po niezupełnie płaskim morzu, nieliczni załoganci zabawiali się, używając do tego bomu, czyli poziomo przymocowanej żerdzi, do której przyczepiony jest żagiel i którą doświadczony żeglarz potrafi opróżnić cały pokład z nie wiadomo po co stojących i gapiących się głupio innych członków załogi.
Pozostała większość, z powodu lokalnej niepłaskości morza, po oddaniu wodzie tego, co z mozołem udało im się wcześniej ugotować i zjeść, śledziła kilwater — taką poziomo biegnącą po wodzie kreskę, ślad po żaglowcu, przeważnie się wijącą pozostałość po jego przepłynięciu.
Uwaga na boku:
„Poziomość” kierunku ma tu bardzo istotne znaczenie, gdyż kiedy zauważysz, że ten cały kilwater nagle zaczyna biec pionowo, to oznacza, że nie jest dobrze… Masz przejebane, dno przeważnie jest dość głęboko, ale za to niezbyt daleko.
Ja spoko, dalej sobie nie żyłem, to już chyba drugi dzień, ale pewności nie miałem. Z poziomu podłogi w kubryku słabo widać, szczególnie jak się jest martwym.
Po trzech dniach — taki standard umarcia i płynięcia — nagle ukazała się nam Szwecja, to znaczy im się ukazała, ja już żyłem, ale jeszcze nie umiałem chodzić.
Jaki piękny to musiał być widok! Nie powiem, nie wiem.
W każdym razie udało się, mimo przeciwności losu, przechytrzyliśmy śmierć i dopłynęliśmy.
Tak, teraz tylko pozwolenie na wejście do portu i pijemy!
Pozwolenie niestety jest wymagane przez urzędników, a wiadomo, jaka tam w Szwecji biurokracja.
Kiedy statek wpływa na obce wody, a Szwecji to chyba jeszcze obce wody, trzeba się wylegitymować i takie tam dyrdymały.
Jako ciekawostkę dodam, bo skoro tu doczytałeś, to wkręciłeś się w opowieść jak liny i inne dziadostwo w część podwodną statku, czyli śrubę, że w krajach tropikalnych istnieje zwyczaj okazywania przez marynarzy zamiast dokumentu pewnej kwoty w walucie i wręczania jej oficerowi lokalnej służby w momencie podawania sobie rąk. Miło jest dodać przy tym parę przyjacielskich słów w rodzaju: „Proszę, Maj Frend, to dla ciebie. Kup sobie za to coś ładnego”.
Zaczynałem drugie życie, już chodziłem, zaczynałem mówić, i z radością rozglądałem się w koło. Byłem cholernie ciekaw, jakie nieodwracalne zmiany zaszły w moim mózgu po wypiciu trucizny i cudownym przywróceniu do życia.
I to wtedy okazało się, że zostałem poliglotą.
Nigdy wcześniej nie znałem szwedzkiego. To pewne, a tu proszę, doskonale rozumie ludzi w koło. Dodam, że nie tych, z którymi tu przybyłem! Rozumiem wszystko, bezbłędnie i z rozmachem!
„O ja cię, jednak taki mały zgon to jest niezła sprawa” pomyślałem i wbiłem do pierwszej z brzegu, zaraz na brzegu kawiarni, po czym, w idealnej szwedczyźnie (bo okazało się, że także mówię tym językiem!) zamówiłem kawę.
Czekam, rozglądam się bardzo uważnie i widzę kartki pocztowe, na stojaku, a na każdej z nich:
„Pozdrowienia z Ustki”
Światowy Dzień Pizzy!
Kkamagwi-ga nal ttae bae-ga tteoreojigo to po koreańsku: kiedy wrona zrywa się do lotu, spada gruszka.
Ciągle powtarzam — czytanie to teatr wyobraźni… hmm… a może to o radio chodziło?
Nieważne! Czytanie rozwija wyobraźnię, zwiększa wiedzę, wyrabia wyrobienie i wygładza ogładę, powiększa słownictwo, pozwala łatwiej odnaleźć się w świecie i szybciej porozumieć z ludźmi, którzy, nie tak jak my, czytają mniej i nie władają językami świata.
Ech… Jadało się pizzę garściami i jak chleb — z niejednego pieca. W wielu miejscach świata się ją jadło, Hawajską na Islandii, Pepperoni w Portugalii, Neapolitanę w Mediolanum, Quattroformaggi w Quattroporte czy Margaritę… mrożoną.
Która najbardziej zapadła mi w pamięć, którą będę wspominał już po wieki, tak weszła Mi pod powieki?
Cóż, jest taka jedna.
Ta pierwsza, niezapomniana.
Kiedyś podstawowym środkiem transportu młodego człowieka, w krajach demokracji ludowej co z mozołem i w trudzie rozwiązują problemu, które gdzie indziej nie występują, była Książeczka Autostopowicza. Dla usprawnienia tego popularnego sposobu docierania do szkoły i na wagary przeprowadzono badania, wysłano wiele spec ekip w teren, poświęcono dużo czasu i zasobów, żeby ustalić, zbadać, rozpoznać bardzo trudne do zdiagnozowania zagadnienie — dlaczego wszędzie to działa, a w Czecho i Słowacji nie.
Nie biorą tam na „stopa”, możesz sobie stać godzinami, błagać, tańczyć, klękać i fajki fajczyć, i nie da to nic. Jesteś niewidoczną drobiną, leptonem lub kwarkiem, na czarnej patelni spalonym skwarkiem, Bozon Higgsa elementarnie niewidocznym elementem.
Bądź sobie czym tam chcesz, a i tak Je-Steś-Kur-Wa-Nie-Wi-Do-Czny! Pewnie jeździły tam nawet specjalne Czarne Wołgi i zbierały przydrożne trupy umartych autostopowiczów.
Dlaczego? Do dzisiaj nie wiadomo, ekipy wysłane na zbadanie tego zagadnienia nie wróciły… jeśli ich CzaWołga nie zabrała, to pewnie jeszcze łapią tam stopa.
Dlatego, kiedy podróżujesz autostopem z Bratysławy do Wiednia, najłatwiej do celu dostaniesz się pociągiem.
Jeśli jednak przeżyjesz, uda ci się i dotrzesz — Pałac Schönbrunn, Katedra św. Szczepana, Belweder, Hofburg, Kanał Dunajski, Prater, Kościół Wotywny, Burggarten, tort Sachera, Apfelstrudel, Tafelspitz czy Sznycel po wiedeńsku stają przed tobą otworem!
Pod warunkiem że po morderczej przeprawie przez Czecho i Słowację najpierw coś zjesz. A co przeważnie zjada ledwie żywy po nocy przespanej w przytulnym rowie, posiadacz wielu (a w dwóch słowach?) nie wielu szylingów austriackich (niegdyś taki zamiennik euro) Młody Podróżnik za Jeden półuśmiech?
Teraz żywi się hot-dogami, kiedyś mlekiem i bułkami, ale jest pora obiadowa, pierwsza taka pora od 3 dni, więc pora na jakiś obiad.
Czas zaszaleć, człowiek czekał na to całe życie.
Czas na Pizze! Szczególnie że w czasach niesłusznie minionych (czasach kolejki na Gubałówkę i po papier toaletowy, czy się stoi, czy się leży, 5 tysięcy się należy, i tylko octu w całym sklepie, „tato, nie przesadzaj tylko ocet w całym Auchan?!”) pizzy, tego kontrrewolucyjnego, szatańskiego wytworu zgniłego zachodu, nie było.
Starannie, precyzyjnie, z pietyzmem, koronkowo w tym celu wybrana Restauracja była wizualnie i asortymentowo dopasowana do wizualnego i asortymentowo wyposażonych Podróżników Pierwszy raz Przybyłych za Żelazową, przeżartą rdzą, Kurtynę.
Nie ma wstydu, nie ma lipy, jest pizza! Nie ma też i strachu, skoro w Wiedniu made in Austria władają niemieckim, skoro w Budapeszcie made in Węgry władają ugrofińskim, a w Brazylii gwarzą po portugalsku. Chociaż większość ludzi w Meksyku mówi po hiszpańsku, a język ten nie został oficjalnie uznany za urzędowy i uznaje się tam, oprócz hiszpańskiego, 68 języków narodowych, używanych przez rdzenną ludność, to my, z doskonałym 4 klasy kształconym rosyjskimi poradzimy sobie wszędzie!
Spoko luz, dobrze będzie. Wchodzimy, siadamy przy stoliku przyozdobionym w gustowną ceratę. Pani kelnerka przyodziana w białe obszyte koronką fartuszki i koronę przynosi kartę z Speisekarte, a my po przeliczeniu funduszy, po otrzymaniu informacji, że „kredytu nie udziela się i nie można płacić blikiem”, odrzucamy każdą po kolei pozycję z menua jak niedostosowaną do funduszy.
Po odrzuceniu Margaritany, Sycyliany, Neapolitany, Peperooniany, QuatroFormadzijany, Wegetariany, … w końcu, na końcu, trafiamy na pozycję, która odpowiada naszym budżetom. W zgodny rytmie kiwając głowami, kelnerkę przyzywamy i — o to tu, gawarisz ty pa ruski? To mówię, że chcę — zamawiamy!
Pani uniesieniem brwi się upewnia (ar ju siur?), tak wynika z jej mimika. Potakujemy grzecznie, gdyż kiedy nie wiesz, jak się zachować zachowuj się po prostu grzecznie kurwa c’nie?!
Pani znika, my czekamy, atmosfera senną jest, pora obiadowa, ale dzień nietargowy, na miasta obrzeżach leży ta oberża, ale jakby gęstnieje? Aż nadciąga ten moment upragniony, ten wyczekany moment degustacji.
Tyle lat!
Tyle czasu!
Tyle rewolucji i wojen o pokój!
I Już, stało się, pani stawia przed nami Gorące Talerze (Ostatnia najtańsza pozycja w menu z pizzami — heiße platte — 5 österreichische schilling), a cała kuchnia przychodzi nas oglądać, jak te („gorące talerze”) jemy.
Ech… Kkamagwi-ga nal ttae bae-ga tteoreojigo!
Jak to jest być Bondem
„Louis Vuitton? Sound’s like a French nail varnish!”
Wszystkiemu winien był mister Vuitton, niejaki Louis.
Kryptonim operacyjny „Louis Vuitton”.
Akcja akcji działa się, a jakże, w Londynie! W tych cudownych latach, kiedy mogłeś przejść cały internet i to dwa razy, a potem zgrać go na dyskietkę.
Na ulicy-rzece, gdzie wartki strumień nie zawsze bystrych ludzi płyną w ściśle określonym kierunku, lecz niestety, nie przez nich określonym.
Nurt tej rzeki jest niepowstrzymywalny, porwie wszystko. Jedynym wyjściem jest w niego wejść, poddać się i bezwładnie liczyć, że zaniesie cię mniej więcej tam, gdzie chcesz się udać.
Ja jednak się nie poddaję tej alei podtopionych. Nie mogę, stawiam tu opór, bo muszę.
Czekam.
Podeszwami swych wiernych tenisówek zwiększyłem kont natarcia i tarcie poprzez o grunt się zaparcie. Haczyki swych trenowanych w Shaolin szponów obleczonych w hybrydy wbiłem w ścianę, nacisk tłumu dociska mnie do fasady… lecz ja trwam.
Kto to wymyślił?
Kto mnie umówił na najruchliwszej ulicy znanego mi miasta świata i to przed lunchem?
„Kiedy nie wiesz, o co chodzi, to chodzi o pieniądze”
Mamona, kasa do zarobienia, biznes do realizacji jest, tego mego oczekiwania, powodem. To arcydzieło myśli probiznesowej odbędzie się właśnie tu: w Mekce mody, ulicy najszykowniejszych sklepów, centrum biznesu, stolicy funta.
Funt miał wtedy dobry kurs.
To dokładnie odwrotnie niż ja, który aktualnie takiego dobrego kursu nie miałem. Przybyłem spłukany, spłukałem z siebie kurz połowy przebytej Europy i chciałbym szybko coś zarobić, spłukać gardło Guinnessem i spływać dalej.
W jakieś tańsze miejsca, bo Londyn może fajny, może i tajny, ale nie tani.
„Mój mąż z zawodu jest dyrektorem”
Na szczęście jestem do tej akcji stworzony. Nie potrzeba w niej ani specjalnych kwalifikacji, unikalnych umiejętności, czy zbytniej bystrości. Jedyne czego tu potrzeba, za czym zabijają się łowcy, naganiacze, bystroocy eksperci, to dziewiczego, nienotowanego w bazach danych, paszportu.
Dlatego właśnie stoję tu, gdzie stoję i o stan mego fizis od ludzkiego tarcia trochę się boję.
Wytrwale oczekuję, trwam i czekam na spotkanie z bliżej nieznanym mi pośrednikiem.
Właściwie to zupełnie mi nie znanym, ale spokojnie Mi „zostałeś mu dokładnie opisany, a z twoim wyglądem, o pomyłce nie ma mowy”.
„Jeśli nie widać różnicy, to po co przepłacać?”
Ogólnie ludzki świat, jeśli w ogóle kiedykolwiek był normalny, zwariował dawno temu.
Niedawno (czas przeszły, czasownik mocno dokonany, lata 90.) Daleki Ludzki Wschód zwariował na punkcie produktów luksusowej marki Louisa Vuittona.
Trochę to dziwne i z daleka zalatuje przekrętem, bo przecież ten Naprawdę Daleki Wschód (do którego nawet najszybszymi żaglowcami płynęło się z miesiąc) jest przecież epicentrum wszechświata podróbek. Mogą tam sobie podrobić, co tylko chcą, w dodatku za ułamek ceny, dlaczegóż więc oryginałów chcą?
Bądźmy poważni: w czym taki oryginał jest lepszy od podróbki? Sam widziałem torebki Gucci za 60 zł na poczcie i wiem, że w niczym! Jest ona nie do odróżnienia, po co więc przepłacać?
„-Jak leci? -Na razie jest doskonale, widoki dobre a pogoda sprzyja — odpowiedział facet spadający z wieżowca”
Drabina Społeczna Wschodu jest stroma, szczeble ma rozmieszczone szeroko, wspinaczka po niej mozolna i niebezpieczna, a upadek grozi śmiercią lub kalectwem (widziałem w BBA „Bajecznie Bogatych Azjatach”). Dlatego jasnym jest, że wysiadając z ferrari czy innego rollsa z podrobioną torebką, można bardzo szybko spaść z tej drabiny. Tam, gdzie wizerunek jest wszystkim i „jak cię widzą, tak cię piszą” bystre oko zazdrosnego obserwatora, w mig wypatrzy nierówny logotyp, pomyloną interpretację ściegu, dowolność w kolorze czy kroju.
I nie zawaha się ich użyć. Tam błędów wizerunkowych nie zapominają i z dziką radością — nie wybaczają.
„Nie jest ładne, to co jest ładne, tylko to, co się komu podoba”
Skoro tak to wygląda, to klient nasz pan! Klient żąda, klient dostaje. Louis V. bardzo chętnie spełni prośby BBA, ale wery sorry, popyt jest tak duży, że nie nadąża się z produkcją tych luksów.
Popyt czyni cenę, mam więc podejrzenie, takie odnoszę wrażenie, że być może specjalnie się nie nadąża.
Żeby cena była odpowiednio wysoka, musi być silny popyt a produktu mało.
Skoro ostatnio jest silny popyt na Luisa V. wśród ludzi, którzy dawno już nie wiedzą, ile mają kasy, to podaż jest regulowana.
Nie moja sprawa, nie ładne, co ładne, tylko co się komu podoba. To, co zmąciło mi mózg, a komunikacja synaps przez chwilę zamarła, to fakt, że możesz w salonie u Luisa Vuitton kupić TRZY produkty i to jeden pojedynczy RAZ… na pół roku.
„Lądy i morza przemierzam, kulę ziemską z otwartym czołem. Polski mam paszport na sercu. Skąd, pytam, skąd go wziąłem?”
Tak, wtedy to nie był żart. Jak w PRL — reglamentacja, na kartki… tzn. na kartki w paszport. Przychodzisz z britisz funt kuponami i widokami na zakupy, a tu „passport please” — pilnie sprawdzają, czy jesteś uprawniony, i jeśli tak to „herzlich willkommen” możesz kupować.
Atenszyn: Pamiętaj Zakupowaczu, możesz nabyć trzy sztuki towaru, po zakupach prosimy udać się do kasy z kartą i paszportem.
Tam stempel w passport i Auf Wiedersehen za pół roku!
„Wiara czyni czuba?”
I co z tą trudną sytuacją — legionu zrozpaczonych milionerek, które bez „Luisa” nie mogą się pokazać na mieście — robią przedsiębiorczy, bystro myślący ludzie interesu? Ci Meni Biznesu będący ponad wszelkimi uprzedzeniami, kolorem skóry, orientacją seksualną i polityczną. Owi Pontifeksy jednego wyznania, jedynego Boga: Zysku.
Oni są jak Majewski. Nie oglądają się na różne prądy, prądziki, arabeski, frykasy i frytki, tylko rozwiązują, tak, rozwiązują Węzeł ten Gordyjski.
Próbując ulżyć cierpieniu BBA (Bajecznie Bogatych Azjatów) i pragnieniu utrzymania wysokich cen przez zrozpaczonego, niewidzącego światełka w tym tunelu Luisa, biorą na siebie wysiłek pośrednictwa oraz szybkiej dóbr dystrybucji.
„First of All” — wyszukują takich jak ja, nomadów świeżo przybyłych, z pięknymi, czystymi, nieszpecącymi Luisowych baz danych paszportami.
„Tych klientów nie obsługujemy”
Nasi Przedsiębiorczy Przyjaciele mogą kręcić ten biznes teraz (to znaczy wtedy), gdyż nie ma jeszcze ultraszybkiego, światłowodowego internetu. Komputery są, no jasne, przecież to 20 wiek, ale sieciowych baz danych typu „chmura” jeszcze nie ma. Jak odwiedzasz przecudnej urody (niczym poczta na ulicy Długiej) Saloon Luisa V, to wbijają tam twoje paszportowe dane do komputera, by, po paru godzinach (jak się tego nazbiera), na dyskietkach (taki średniowieczny pendrive) przewieźć je do kolejnego LV Saloonu (bo takie saloony w Londonium są trzy), aby tam też wiedzieli, że już mogą cię grzecznie, uprzejmie nie obsługiwać i spławiać, do widzenia za 6 miesięcy.
„Czy Marysia wie, co Marysia narobiła?! Ja tu badam zawartość cukru w cukrze!”
Jednak zanim Twoje dane dotrą do pozostałych sklepów, ty (tzn. ja) wynajętym busikiem, w zorganizowanej akcji (gdyż jest to biznes kręcony na skalę masową) razem w wieloma innymi, jestem przerzucany tam szybciej niż wszelkie cyfrowe dane i nawet szybciej niż Marysia z cukrem na rowerze.
I co dalej?
Tak! Kupujesz, Kupujesz, Kupujesz.
„Gratuluję poruczniku… doskonała akcja…”
Genialne zagranie. Zabijają się za torebkami, portfelami, plecaczkami tego Luisa V.
Każdą cenę zapłacą za oryginał, nawet i potrójną, a towaru wiecznie za mało. Szuka się więc Zapyziałych Zakupowiczów, którzy za małą prowizją nakupią u Luisa towarów. Bierz więc zwitek i ćwierć funciaków, leć do salonu, pokaż karnie paszport i kupuj, kupuj, kupuj bezkarnie. Poczucie się jak milioner masz gratis.
Cała akcja zapięta na ostatni guzik, na ostatnią klamerkę w torebce Luisa.
Kupujesz, bierzesz paragony, rozliczasz się z reszty i towaru, otrzymujesz prowizję.
A towar, legalny, oryginalny i irracjonalny, już dawno sprzedany (odpowiednio drożej), przemieszcza się do Hongkongu czy innego Singapuru, i jeszcze, na uparciucha, VAT można sobie było odliczyć.
Geniusze! Czy są tu jakieś słabe punkty?
„My name is Bond, James Bond”
Stoję więc i czekam, kotwica trzyma, ale coraz słabiej, gdyż nie ma takiej hybrydy, która zwycięży z lunchem (a jego pora nadciąga). Żar od tarcia tłumu się wzmaga, hybrydopaznokcie szorują po fasadzie.
Obok mnie jakiś gościu także stoi, również walczy z falą.
Jak ja czeka, pilnie się rozgląda, kogoś szuka…
Domniemywam, że do tej samej akcji najęty.
Stoję.
On stoi.
Stoimy.
Czas Mi jednak minął, nikt nie przybył, prąd ludzki zaczyna mnie niebezpiecznie przesuwać w stronę kolegi obok, który, widzę już dobrze, też jest lekko wkurwiony. To już pewne: obaj czekamy na tego samego typa, a ten nas wystawił, bo nie przychodzi.
Z tym że ja już nie stoję, wiszę ostatkiem sił i wkurwienia na resztkach mych szpon. Opieram się już nie rzece a oceanowi ludzkiemu, który się wzmaga, i niebłagalnie, zostawiając ślady na cegle, przesuwam się w stronę kolegi. I wtedy słyszę, bo jestem już blisko, dzwonek telefonu i tego ziomala obok, który jedną ręką trzymając się parapetu, drugą rozmawia.
Słucham i uszom nie słyszę! Gdyż on, najczystszą polską polszczyzną drze się do mikrofonu:
— Kurwa, nie ma go! Wiem, że czas już minął i wiem, jak wygląda Typowy Polak, ale nikogo takiego tu nie ma! Stoi obok jakiś angolski Bond, a tacy torebek raczej nie kupują!!!
So… to jak to jest być Bondem?
Cóż, Bardzo, Bardzo Krótko.
I bardzo śmiesznie.
Kolonia karna
Była sobie para. On z Marsa, Ona z Wenus. Po sprzeczce i intensywnej wymianie zdań postanowili pomilczeć do siebie jakiś czas. Rozejm taki, bo tchu brakło. Okopać się na pozycjach i łypać na przeciwnika ukradkiem, zbierając siły. To często się ludziom zdarza, kto się czubi…
Mimo wszystko, jakoś żyć dalej trzeba.
W kuchni na lodówce Mars wieczorem zostawił karteczkę: „Kochanie, mam pociąg o 7, obudź mnie o 6, jak będziesz wychodziła do pracy. Dzięki!”
Budzi się rano o 9… o fak! Spóźniony na pociąg, spóźniony na życie, spóźniony na wszystko… Idzie do kuchni wkurwiony na maksa, a na lodówce karteczka: „Kochanie, wstawaj, już 6! Nie ma za co”.
Za budzik, zamiast tej pani z Wenus, dzisiaj robi Marsowi komórka. Nie ta szara, jeszcze pijana po wczorajszej kolacji zamienionej w „after party”, zamienione w „dobijcie mnie” gdzieś nad ranem. To ta smartfonowa komórka, która już powoli zastępuje nam wszystko inne:
— zmysł orientacji? Po co? Mamy Google Maps.
— pogoda? Już się jej nie sprawdza, patrząc przez okno, tylko w aplikacji. Choćbyś widział przez okno piękne, bezchmurne niebo, to i tak ubierzesz gumiaki, jak ci smart-apka powie, że leje.
— wiedza elementarna w głowie? Jest ciotka Wiki z wujkiem Googlem, nie ma co przegrzewać zwojów.
Kiedyś się pamiętało wszystkie numery telefonów, teraz się nie pamięta nawet swojego… Na koniec zegarek, no i budzik.
Będąc w podróży i w „stanie”, nie byłem w stanie podłączyć telefonu do prądu, się rozładował i mnie nie obudził. Czy to jest moja wina?
Dworzec Haupt w Berlinie to nie jest zabawa dla dzieci, to nie jest peron dla jednego Pendolino we Włoszczowej.
Ja nie wiedziałem, że takie coś można wymyślić, a zaprojektować, wybudować i sprawić, że to działa? Na linii napowietrznej zbudowano trzy perony, z czego jeden przeznaczony jest dla S-Bahn (to takie wahadłowce latające w kosmos), dwa pozostałe przystosowane do ruchu ICE (te to się chyba w czasie przenoszą, tak są szybkie), podziemna linia ma cztery perony i wszystkie dostępne dla ICE. Ponadto w podziemiu zlokalizowano, równolegle do peronów kolejowych, stację linii metra. O ja cierpiędole!
Nie bez powodu podaję te nieistotne i przydługie szczegóły.
Jesteś „wczorajszy”, spóźniony, zziajany po joggingu z walizką na trasie Hotel — Hauptbahnhof, wkurwiony i weź, znajdź peron, który masz na myśli…
W końcu jednak każdy labirynt da się pokonać, wpadam na mój peron. Stoi piękny, biały wąż z czerwonym paskiem. Wygląda jak pocisk międzykontynentalny skrzyżowany z rakietą nośną na Marsa. Nie mieści się w całości przy kilometrowej długości peronie, bo sam ma chyba z 1,5 km.
Piękne, w DB. (koleje niemieckie) poza tym, że jeżdżą punktualnie, szybko, CICHO (co w moim stanie jest kluczowe) i czysto, jest jeszcze to, że jak masz bilet, to nie musisz mieć miejscówki. Wpadasz do pociągu, siadasz byle gdzie i kima. Tak zrobiłem i ja. Wbijam w pociąg, w miejsce pierwsze wolne i jeszcze nie usiadłem, a już spałem…
Mój plan jest prosty, do Kolonii śpię 3 godziny, potem 10 minut na przesiadkę, kawa i dalsze 4 godziny śpię w kolejnym, do Paryża pociągu.
Cudowny, prosty, piękny plan na kaca. Będziesz żył chłopaku!
Long, long time ago… gdzieś na krawędzi jawy i snu:
— Bilecik do kontroli (tiket pliz lub kotlety bite)!
— Proszę bardzo, szanowny panie konduktorze, oto mój bilet, a o której będę w Kolonii? -zagajam mało przytomnie, nie wiadomo po co. Pociągi te przecież punktualne są tak, że zegarki szwajcarskie się od nich ustawia.
— Chwileczkę, już sprawdzam! Yhm… Jak się uda, to myślę, że jutro rano o 7, szanowny panie.
— A, ok, Dane Szyn i Franke Sztain… co? Co?? CO??? Jak? JAK to JUTRO!!!
— Proszę Pana, to jest pociąg do Monachium, gdzie będziemy punktualnie. Niestety, już się po drodze nigdzie nie zatrzymuje, więc dopiero tam złapie pan pociąg powrotny do Berlina. A z Berlina to już prosto do Kolonii — 3 godziny. Może wybrać pan też inne opcje. A tu o, jest opłata za podróż bez ważnego biletu. Kartą czy gotówką?
I za to właśnie najbardziej lubię te nowoczesne pociągi — można płacić kartą!
Selekcjoneiro
Do piłki, tej co to ona jest okrągła, a bramki są dwie, ja nie mam nic. Może tylko tyle, że póki, najlepszy nawet, piłkarz zarabia więcej niż naukowiec, to jesteśmy, jako cywilizacja, na równi pochyłej, a karaluchy już stoją w blokach startowych, żeby nas zastąpić.
Mimo to, gdyby PZPN, zamiast stroić fochy, siać niepewność i żenadę, przyszedł do mnie i zapytał: Ty, Szosa, bo ty byłeś raz w Portugalii, c’nie? I co myślisz, można brać ichniego selekcjonera czy nie? Mów Mi tu zaraz — brać Portugalczyka?
Powiedziałbym, że byłem i dokładnie wiem, jak to się skończy.
Gdyby tylko zapytali…
To było lato, Lizbona i mecz o półfinał. Portugalia gra z Francją, gra w piłkę nożną, we Francji — mecz trwa.
Lepki upał zalał ulice, ale popołudniowe słońce nadal gorące nie obchodzi teraz zupełnie nikogo. Ludzie poutykani w barach, knajpach, u sąsiadów i gdzie się da, zapadają w microletargi przerywane wybuchami powszechnej euforii lub furii.
Ile już razy porra sędzia tego meczu umarł w męczarniach po złorzeczeniach, ileż razy przepadł w odmętach piekielnych, a foda Francuzi i ich gra to Isso me irrita pra caralho!!!
Poza tym Portugalia to kraj miły i spokojny, na razie wygrywa w rankingach na najbezpieczniejszy kraj świata, pod warunkiem oczywiście, że aktualnie nie gra w piłkę nożną.
Bo jak gra to Portugalia do boju i powszechne szaleństwo!
Już nigdy chyba nie będzie lepszego momentu na ucieczkę z więzienia, obrabowanie banku narodowego czy pokojowe obalenie prezydenta w przedpokoju i przejęcie władzy „Cichosza”.
Dosłownie — teraz nie obchodzi to nikogo.
Siedzę sobie w Lizbonie, słucham ciszy przerywanej trzęsieniami ziemi, kiedy Francja niesłusznie dostała wolnego i z tego gorąca, i ogólnie atmosfery bardziej napiętej niż guma od majtek chciałbym napić się piwa. O, takiego małego, o!
Czy to tak wiele chcieć, do cholery, w ten letni, gorący wieczór, mimo że popołudnie — PIWO? Jedno jedynie!
Jest jednak mecz — zapomnij więc.
Ludzie kupami siedzą w sieniach swych ubogich kamienic, oglądają, słuchają, milczą lub drą się do siebie i włosy z głów.
Jak w Polsce — 10 milionów fachowców od futbolu.
Ulicami samochody stadami się ganiają, radio w każdym na maksa, żeby było coś słychać, gdyż nic nie słychać, bo w każdym radio na maksa.
Z okien wystają im flagi i kończyny.
Zmęczony już jestem całym tym dniem, upałem, obłędem w koło, i zwyczajnie — spragniony, bo nikt nie był w stanie podać mi tego jebnego piwa.
Podejmuję desperacką, ostateczną i nieodwracalną, decyzję: wracam do hotelu. Dokładnie: na kemping, dokładniej: na ławkę na kempingu.
Jedyny kemping spełniający moje kryteria (może być zerogwiazdkowy, byle był odpowiednio cenowy, w lidze super light papierowa lub darmowa) jest na przedmieściu, a konkretnie, dość daleko poza miastem, ale luz, jeździ tam tramwaj!
Tramwaj — Wspaniały środek transportu.
Jakich ludzi można tu poznać!
Ile się dzieje za oknem!
A ile w środku!
Jakie przyjaźnie zawiązuje się w tramwaju!
Jakie się przeżywa (czasami nie) przygody!
Konglomerat aromatów i doktryn!
Z niczego Cię, znaczy mię, tak nie wyjebią, jak z tramwaju. Wystarczy, że masz/mam/ma zły akcent, zły kolor skóry lub po prostu mówisz po niemiecku. Zostawmy na boku politykę, gdyż to sport łączy ludzi, a to, co dla mnie najważniejsze w tramwaju jest — to on tani jest! Kurczę, jakby się dało, na koniec świata można by pojechać tramwajem i jeszcze kasy zostanie na powrót. Gdyby tylko było po co wracać… ech.
Jadę na kemping, to ostatni zdaje się kurs, a skoro trasa za miasto to jestem już poza miastem. Jak to w południowych krajach, ciemno zrobiło się szybko i wcześnie, a my sobie jedziemy.
My, czyli tramwaj, tramwajarz, ja i radio. Rozkręcone na maksa.
No kto poważny, teraz kiedy Portugalia gra o Wszystko, jechałby tramwajem? Chyba ino Gringo tylko. Mimo że nie znam portugalskiego i tak dokładnie wiem, co się dzieje na boisku, jaki wynik, która minuta, i dlaczego rywale to curva.
I gdy tak jedziemy — ja, radio i tramwajarz, gdy emocje sięgają zenitu, a komentator zaraz eksploduje razem z radiem — mecz się kończy i okazuje się, że Portugalia jednak… nie wygrała.
Nasz tramwajarz, z wyglądu urodzony Portugalczyk, miotając kalumniami i machając rękami, jak jechał, tak zatrzymuje się tym tramwajem. Po czym zrywa się z miejsca i wybiega, znikając w ciemnościach…
Wziął, nie uniósł, zostawił wszystko i jak wstał, tak sobie gdzieś poszedł!
…Cóż, nie zapytali.
Elastyczność
Kiedy 15 godzin temu ruszałem w kolejną misję, było ciemno, zimno i padało. Teraz jest tak samo… plus mgła.
Czas wykazać się elastycznością i przenieść gdzieś indziej.
Może na jakieś plaże, ciepłe morze i jeszcze zimne piwo być może?
Tak, czas na kolejne przygody Agenta Specjalnego 5 grupy inwalidzkiej, przy którym Johny English jest jak Bond przy Kolargolu.
Tym razem wichry namiętności rzucą nas w objęcia Japonii, tzn. Słowacji, a konkretnie Słowenii, bo w życiu trzeba być elastyczny.
Trzeba mieć plany, plus jakiś mały planik awaryjny i wyjście bezpieczeństwa, ale dobrze jest też zbytnio się do nich nie przywiązywać, gdyż życie potrafi zaskoczyć nam rzyć, a wtedy, trzeba działać proaktywnie, wykazać się inicjatywą, i elastycznie dopasować się do sytuacji.
Tak jak jeden gość w Japonii, reporter. Pojechał, z okazji Igrzysk (Igrzyska to jest to wszystko, co nie jest Olimpiadą) do Kraju Kwitnącej (pod okiem) Wiśni i tam, w pociągu, zostawił plecak.
Ze wszystkim, co miał: dokumenty, instrumenty, kasa, tasak, sprzęt do reporterowania i akcesoria do raportowania.
Trudno mu się dziwić, tam pociągi są tak szybkie, że jak wstał i udał się do wyjścia, żeby wysiąść, to zanim dotarł do drzwi — nasz nieprzyzwyczajony do tej kultury biały człowiek — była już kolejna stacja.
Nim pomyślał „WTF?” i zrozumiał, co się dzieje — już była następna, wiec jak już wysiadł, i kolejnym pociągiem wracał, to tak się spiął, żeby utrafić, iż dobrze wysiadł, brawo, ale bez plecaka.
To był Europejczyk w dodatku zPolski, wiec na podstawie wcześniejszych doświadczeń stwierdził — dobra, już po plecaku, poszło się w pi… u i ebać.
I smętnie siadł, zadumał się i wpadł, na pomysł: pójdzie na posterunek policji, zgłosi swoje pobicie i zaginięcie, nieprzygotowanie do zajęć, i najlepiej niech go od razu zamkną, bo jak ma tak wróci do domu… to wolałby nie wracać.
Taki plan: niech go zamkną, na tak długo aż śmiech przycichnie, a jak nie, to niech zetną mu od razu łeb mieczem, bo niehonor dłużej tak żyć.
Wchodzi na posterunek, a tam się gną w ukłonach.
No to on również, bo kulturka musi być.
Ten nasz Gościu po japońsku no parlando, oni po polsku tak samo, a razem po angielsku coś mówią, tylko że każde innymi dysponuje wyrazami.
Znam ten ból, bo weź się tu gdzieś spotkaj, współczucia ślę wyrazy.
Gną się i tak dyskutują:
— Gnę się w ukłonach i od razu mówię: po Gaijińsku nie mówię.
— Gnę się w ukłonach, nie wiem, co mówisz, bo nie mówię po japońsku, ale jest taka sprawa, że zgubiłem plecak w pociągu, no i kicha.
— Gnę się w ukłonach, ale jak już mówiłem, nie mówię po polsku, lecz domyślam się, że pewnie to ty jesteś ten obcy, co zostawił plecak w pociągu i na zdrowie.
— Gnę się w ukłonach i pytam jak umiem, na migi, co by tu zrobić, żeby pójść na jakieś 10 lat do waszego więzienia, bo słyszałem, że tam warunki dobre, a chciałbym, żeby sprawa trochę przycichła, gdyż zgubiłem wszystko, co miałem. Nie będzie transmisji, z igrzysk emisji, i jest właśnie po mojej misji, a w domu czeka na mnie tylko dymisja a zaraz potem eksmisja. Przy tym Seksmisja to mizeria.
— Gnę się w ukłonach i gdybym cię rozumiał i wiedział, co ty tam mówisz, to bym ci powiedział, że domyślam się, iż masz przerąbane, bo zgubiłeś wszystko, co miałeś ze sobą i w domu czeka cię dymisja i eksmisja, i pewnie byś chciał jakieś 10 lat przeczekać u nas, najlepiej w wiezieniu, bo mamy super warunki.
— No i co teraz, bo już nie mogę się dłużej giąć, a nic nie rozumiem?
— No i co teraz, bo widzę, że nie możesz się już dłużej giąć, a nic nie rozumiem?
— Dobra, widzę, że nic z tego, to idę umrzeć pod mostem.
— Dobra, widzę, że masz ochotę iść umrzeć pod mostem, proszę o to twój plecak.
Bo to była taka elastyczna taktyka.
Już wcześniej się okazało, że gość zostawił ten plecak, a ponieważ pociągi w Japonii są szybsze niż światło, to zanim nasz bohater doszedł na posterunek, to mu ten plecak odesłano najbliższym transportem. Bo w Polsce najszybszy transport ma mle-ko, a w Japonii ple-cak i sa-ke.
I oni się gięli w ukłonach, żeby elastycznie przeciągnąć czas, aż ktoś ten tobołek przyniesie z dworca.
Nasz uratowany przyjaciel tak się wzruszył, że aż głową ruszył i wydukał z siebie po japońsku: A TO TAK TO, TO DZIĘ KI I NA RA!
Japoński posterunkowy zaś, również umiał się znaleźć, poruszył palcem w japonce, przypomniał sobie, jak kiedyś jadł w jednym barze i że byli tam jacyś turyści, chyba właśnie z Europy, zaryzykował więc: KU RWA MAC!
I to jest elastyczna kreatywność! A nie, że do więzienia albo ściąć łeb i luz.
Tak, Japonia to dziwny kraj.
Niby się wyludnia, na wsiach posiadłości popadają w ruinę, a w mieście ludzie się cieszą, jeśli mają metr kwadratowy, na którym mogą się zwinąć w kłębek o 2 w nocy zaraz po robocie, a jutro to wbijacie na imprezę, mam JAKO TAKI metraż, ale spoko, naprawdę, wszyscy się zmieszczą!
Albo jedzenie, mają takie, że na wszelki wypadek przed zjedzeniem dobijasz to pałeczką (bo nie wiesz co to, wybierałeś przecież po obrazkach), a potem się okazuje, że najlepsza zupa świata to z Japonii ramen, i na wieki wieków.
Jednak nasza tu akcja dzieje się w Słowenii (tak, taka Słowacja tylko, że niżej… jeszcze niżej).
Dlaczego więc wspominam o Japonii, skoro jesteśmy w Słowenii? A… Bo najlepszy ramen (na wieki wieków) jadłem w Słowenii, a trzeba być elastycznym.
Różne — życie, jak i ta opowieść — przynosi nam niespodzianki, w różne części świata nas nosi i nawet najlepszy plan trzeba czasem wsadzić sobie w rz., i zacząć improwizować.
Elastyczność i gibkość, w życiu, w kroku, na obiekcie oraz w terenie. Gdyż nawet najlepszy plan może nie wypalić.
A ja, w tej Słowenii, miałem najlepszy, a nawet bardzo dobry plan!
Uknułem go w moim posępnym, ale genialnym umyśle, zaraz po tym, jak się zorientowałem, że ukradli mi kurtkę w pociągu.
Z gore-texu była i aż gorę tu textem, jak myślę o tym rozbójniczym akcie.
Oj gnoju, jeszcze cię nie złapałem, a już mi cię żal.
Kiedy wysiadłem z pociągu na tej małej słoweńskiej górskiej stacyjce, niemal od razu zorientowałem się, że coś jest nie tak.
Deszczem zacina, wieje mi po karku i nerach. Jakieś mam dygoty i dreszcze, jakoś mi zimno… i co kurwa jeszcze?
Coś się tu mocno nie zgadza i wtedy się zorientowałem — przecież nie mam na sobie kurtki!
Ach, więc to tak, wysiadłem z pociągu bez kurtki, a ponieważ jestem czujny i precyzyjny jak saper i bibliotekarka w jednym — to jest tylko jedno wytłumaczenie: musieli Mi ją ukraść!
Plan odzyskania mienia wykrystalizował szybciej, niż trwał udział Rutkowskiego w Tańcu z Gwiazdami.
Jestem obywatelem świata, znam nie takie ja zadu… kątki. Ogólnie wiem, o co tu kaman i zwyczajnie niezły ze mnie agnet, więc od razu dopasowałem sposób działania do lokalnej kultury, waluty, systemu energetycznego i infrastruktury.
Teraz powiem tylko tyle: będą cierpieć.
To jest Unia, tu chwilowo nie ma problemów z prądem, nie tak jak w krajach 3 świata czy coś lajk dys, gdzie czasem przychodzi nam działać więc i improwizować.
Gdzie musiałbym skombinować taksówkę, żeby z niej wyciągnąć akumulator, żeby móc oświetlić sobie miejsce przesłuchania i dodać trochę energii, przy pomocy elektrod, podpiętemu do niego interlokutorowi.
Tu będzie łatwiej, ot zwyczajnie wybijam na dworzec, wywlekam z kanciapy zawiadowcę, profilaktycznie ładuję mu z bańki — kontakt fizyczny zawsze przełamuje pierwsze i wszelkie inne lody.
Kolejne kroki mego planu: Kraj jest zinformatyzowany, włamuję się więc do kolejowego systemu informatycznego, znajduję monitoring z mojego pociągu, przeglądam kamery zainstalowane w wagonie. Błyskawicznie odnajduję tam siebie, analizuję obraz, z miejsca wyszukuję złodzieja, a w bazie danych twarzy Interpolu dopasowuję ten jego złodziejski ryj.
Potem już z górki: znajduję jego numer, lokalizuję jego smartphone, łamię zabezpieczenia, piszę wiadomości (żeby go zagadać), a w międzyczasie jadę na miejsce lokalizacji.
Już jestem obok, już powinien czuć mój oddech (ma ktoś TikToka?), i w końcu dzwonię do drzwi, a on odbiera…
Nie, nie, to żart, jak odbiera jak obie ręce ma już złamane?
Teraz grzecznie (przypominam: zawsze grzecznie!) proszę go o zwrot mienia. Oczywiście, zdając sprzęt, błaga o litość i wybaczenie.
Ja, no cóż… ja do ciebie nic nie mam chłopcze, to swego Boga proś o wybaczenie, ja wam teraz tylko zorganizuję spotkanie.
Taki mam plan… i to jest TEN PLAN!
Może będę musiał być elastyczny, coś modyfikować, zmieniać strategie i kluczyć, ale jedno wiem: będę bezlitosny.
Głową tu ręczę, skopię im tyłki jak w Szreku schodom Osioł poręcze!
„Ale będzie jatka, no będzie rzeźnia normalnie!”
Prościzna, czas więc na start.
Wbijam na dworzec, wyszukuję — planowo — zawiadowcę, i już do niego uderzam, a ten, jak tylko mnie widzi, szczerzy się jak łysy do sera i woła:
— O, ale super, że pan jest. Tak się zastanawiałem, jak tu pana odszukać, bo wiesz pan, z pociągu dzwonili, że taka gapa i kurtkę pan tam zostawił. Już ją jednak przekazali i ładnie poskładana, żeby się nie wybrudziła, jedzie tu składem powrotnym i zaraz będzie!
— Y… No to ten… SAJONARA! — odpowiadam.
Gdyż elastycznym trzeba być!
GoliatoGot
Schengen to miasteczko w południowo-wschodnim Luksemburgu.
Leży ono sobie fajnie na styku granic trzech państw — Luksemburga, Niemiec i Francji.
Stała się sławna w 1985 roku, kiedy to na statku Princesse Marie Astrid na rzece Mozeli napisano pewien traktat.
Traktat pod tytułem „Układ z Schengen” traktuje o tym, że Obywatel jednego z aktualnie 27 (ale na pewno już niedługo, bo kto by chciał w tym siedzieć) krajów Unii Europejskiej — instytucji diabolicznej, wymiocie Szatna i Stalina, przedłużeniu Związku Zdradzieckiego, Emanacji Wszystkiego Co Złe i Idź Pan W cHuj z Taką Robotą — może swobodnie podróżować po całym tym związku.
Nie wie jakie to błogosławieństwo, ten kto nie stał zimową górską nocą na granicy z Czechosłowacją, czekając 6 godzin w nieogrzewanym autobusie, aż wielmożny WOPISTA się pofatyguje.
I nie mogłeś mu wtedy powiedzieć „Są jakieś granice!”
Przeżyłem takie długie i nerwowe oczekiwanie nie raz i teraz kiedy o przekroczeniu granicy informuje jedynie operator telefonii komórkowej, nieodmiennie wzbudza to we mnie fascynację, ekscytację oraz kreatywną improwizację naprędce skleconych inwektyw w kierunku kretyńskich kreatur, które chcą to zniszczyć…
…Gdzieś w środku tej upadłej i przegranej instytucji, z którą jedno państwo pod postacią szydła potrafiło wygrać aż 1 do 27, jest Droga.
Wiedzie ona z Austrii do… Austrii i tu taki mały myk: zamiast bujać się na około, nadkładać kilometrów, zasmradzać Alpy swym przeklętym dieslem, można nią, dzięki UzS (Układ z Schengen) ciąć sprawnie i szybko na przeprostki, z tej Austrii do tamtej Austrii przez… znowu trzeba poprzeklinać… przez Germanię!
Na szczęście, przeważnie to nie jest żaden problem. Często nie ma tam tłoku i stoi ona, cała opustoszała.
A to dlatego, że wszyscy Niemcy (sam widziałem w Wiadomościach) spiskując i knując, atakują opływająca w dostatki i Lidle Polskę.
Tak tam, w okolicach Monachium, jest: pusto, siermiężnie, skromnie i hercliś wilkomen.
Do tego stopnia jest hercliś i wilkomen, że całe grypy terrorystów, jak kiedyś Hunów (tylko na odwrót i bez słoni) atakują tamtędy biedne te Niemcy od południa. Całą dobę.
Właśnie tam, po przekroczeniu Alp wbijają oszalałe ich tabunu na bezbronne tereny, by zająć co lepsze miejscówki pod dworcami i wypełniając wnioski o przydział sutych zapomóg za nicnierobienie, doprowadzać UnioEuropejczyków do upadku.
Niemcom to, od czasu do czasu (poza Kebabami), bardzo nie w smak. Robią więc co jakiś czas lotne blokady tamswych granic.
Stawiają wtedy czołgi i słupki w poprzek autostrady i wyrywkowo zapraszają kierowców do kontroli.
O nie, nie, żadnej chamówy i wywlekania szoferów i szoferek z szoferek. Pełna kulturka, jesteśmy w Środkowej Europie, to nie jest Dziki Zachód czy Barbarzyński Wschód.
Jechałem właśnie tamtędy razem z kolegą, kiedy tym całym „Niemcy” zachciało się urządzić blokadę.
Na prawym pasie ze sto tysięcy tirów, powoli sunąc przed siebie, niczym stado mastodontów na wypasie.
Na lewym, po horyzont, suną pozostałe krnąbrne jednostki, które nie mają nic do roboty tylko się bujać po Europie.
A na środku drogi stoją Policaj z grypy Już Ja Cię Terrorysto Wytropię wspomagani GSG 9 der Bundespolizei — Grenzschutzgruppe 9 i wyrywkowo, według klucza znanego tylko wybitnym kryptologom, teoretykom matematykom od poziomu Zdobywca Nobla w górę, lub Fibonacciemu (którego dzisiaj dzień obchodzimy!).
Co jakiś czas jedno z aut poproszone do wyrywkowej kontroli zjeżdża na bok i nie ma, że boli.
Podjeżdżam i… dziwne, przepraszamy, ale na boczek zapraszamy.
Zjechałem, a przed maską z miną uprzejmie obojętna stanął mi Człowiek Góra.
Kurde, ten facet co to go łatwiej przeskoczyć (pod warunkiem że masz tyczkę) niż obejść, przyprawiłby o kompleksy graczy NBA, i to tych największych.
Stoi i mega wyluzowany trzyma palec w okolicach spustu czegoś działopodobnego typu Gatling.
W czasie sprawdzania nam (bo jest nas tu dwóch) dokumentów, mam czas, żeby się przyjrzeć temu potomkowi Wikinga skrzyżowanego z Goliatem i domieszką Gota.
Zauważam, że: GoliatoGot i jego kumple uzbrojeni są, kurwa, po zęby. Jakby mieli zabić kilkadziesiąt osób na tej drodze i tylko po drodze do wychodka, i z powrotem.
Spotkałem już kilku takich paranoików podczas swych podróży i niespecjalnie za nimi przepadam. Takie nastawienie trochę za mało przypomina mi chęć do ugodowych negocjacji. Patrzę na tego Człowieka Czomolungma i sobie dumam: pewnie wypieszczony Heckler & Koch, który ma ukryty, z tyłu w pasie uwiera go w plecy, zaraz go wyciągnie i wetknie do kieszeni, ale wtedy uczucie dyskomfortu przeniesie mu się na sztylet Marina Raider, między łopatkami. Do jednego boku ma przypięty standardowy wojskowy pistolet samopowtarzalny Colt, któremu nie dowierza, ale na drugim wzięte z domu wierne Uzi, któremu ufa. Musi więc gdzieś upchnąć to wszystko i jeszcze rozmaite magazynki, ładownice i inne ustrojstwa. Do łydki przytroczył nóż V-44 Gung-ho do karczowania dżungli, dekapitacji wrogów i rozbijania kokosów, oraz krótkolufowego derringera, przyczepionego do drugiej nogi, dla równowagi.
To, co widać z przodu u dołu, to chyba tylko granaty w przednich kieszeniach, upchnięte tam, jako że pewnie nie planuje kłaść się na brzuchu.
Szybka kontrola, z powodu przepuszczenia naszych dokumentów przez bazy danych Pentagonu i NATO, pobraniu DNA i kilku innych próbek z kilku innych ciekawych miejscówek, odpytaniu w 5 językach i na migi ze znajomości genealogii do 4 pokoleń, przeglądnięciu skoroszytów wydruków listów gończych z ostatnich 30 lat i porównaniu twarzy z bazą danych ostatnich znanych i niezłapanych terrorystów oraz mistrzów miecza, począwszy od Hasana-i Sabbaha, przeciągnęła się do długiej.
No naprawdę, kto to widział tak traktować, przecież na pierwszy rzut oka i od razu widać, że rodowitych Polaków z dziada pradziada Unijczyków Europejczyków!
Kiedy okazało się, że jednak jesteśmy spoko i mogliśmy już oddychać, żyć, jechać i Bon Voyage, zdziwieni i oburzeni w końcu spojrzeliśmy po sobie.
Ja na zarośniętego aż po piwne oczy czarną gęstą brodą i modnie na brązowo (po wakacjach na Malediwach) opalonego kolegę, a on na mnie — nie z lekka skośno i dzikookiego, suto okraszonego siwizną i czarnosiwą brodą smagłego po nartach na lodowcu typa o trudnej do sprecyzowania a wyraźnie widocznej aurze „lepiej mnie nie wkurwiaj”.
No naprawdę…
„Ale głupi ci Rzymianie!”*
*Asterix i Obeliks
Strumyk
Badania przeprowadzone na Antarktydzie pokazują, że nie ma już żadnych szans na przetrwanie niektórych lodowców.
A lodowiec Thwaites, uroczo nazwany „lodowcem zagłady” „trzyma się już ino paznokciami”.
Ten skromnej wielkości połowy Polski lodowiec, znajduje się na Antarktydzie Zachodniej i niezależnie od tego, jakie działania podejmie ludzkość, będzie trzeba się liczyć z konsekwencjami jego rychłego rozpadu.
Bez paniki! To, na razie, odległa południowa strona globu, który, jak sama nazwa wskazuje — jest płaski, więc nie ma się co martwić — cała nadmiarowa woda spadnie sobie w dół, na słonie.
Nas bardziej interesuje część północna, gdzie ludzkość, w ramach pomocy arktycznym zwierzakom postanowiła gremialnie i solidarnie „morsować”.
Polega to na tym, że udając morsy, które przeważnie siedzą sobie na krach — siedzi się w wodzie.
Spoko, siedzenie w wodzie zawsze jest dobre, ale… dlaczego ludzie „mordu…” tfu „morsują” się w zimie?
Sprawa przecież jest poważna, w słusznym celu robiona, dlaczego więc na łatwiznę idą i taplają się zimą?
Nawet przedszkolak wie, że woda wrze w 90 stopniach, a lodowacieje zmrożona zimnem w okolicach 0.
A skoro to tak, jest zima, na zewnątrz z -10, i „morsownik” pakuje się do wody, która ma ze 2 stopnie NA PLUSIE i przedstawia w necie swej mężności i odwagi dowody, to ja się pytam: co to za hardość, jak się z zimnego wchodzi w ciepłe?
Żadna sztuka! Zimno i piździ na powietrzu więc bach w ciepłą, spokojną wodę. Ależ wyczyn!
W dodatku, żeby nie było za zimno temu wystającemu, co na świeżym zostało, bo w wodzie przyjemne ciepełko i to bez sikania, to jeszcze czapka i rękawiczki?
Nie no pliz, ależ mi to wyczyn!
Cóż za pomoc uciśnionym gatunkom!
Jeśli naprawdę się chce „morsować” przez duże MORS (Marznięcie Okrutnie Rozbójniczo Straszliwe), to proszę bardzo, róbmy to w lecie!
Kiedy na zewnątrz przyjemne 35, w ręku drink, opalenizna ładnie układa się z przodu na „hadronie”, i wtedy do wody +2 wchodźmy, bo w zimie… Phi… żadna sztuka!
Jak to zrobić?
1. Przygotowania: Zdajesz butelki do skupu — w celu pozyskania środków na ten szczytny cel, zjadasz obiad — trzeba myśleć strategicznie, nie wiadomo kiedy będzie następna okazja. Bierzesz wór, a do niego śpiWór, pod pachę namiot, kilka kanapek z serkiem topionym (topiony, to ważne — jest już wstępnie przygotowany na trudy wyprawy) no i — dla rozrywki -„Potop” Sienkiego.
2. Trasa: Ruszasz, dla zmyłki przeciwnika, pod wieczór…, i już niebawem, gdzieś w okolicach Cieszyna łapie cię noc, a każdy wie, że po ciemku się nie jeździ, nocujesz więc gdzieś w zrujnowanym budynku przy granicy.
A od rana, już pełna profeska. Po otrzepaniu się z gruzu, kurzu, i tego, czym gołębiom udało się w ciebie trafić, ruszasz z przytupem. Strategicznie i dla zatarcia tropów przekraczasz granicę z buta, potem z 15 km piechotą wzdłuż drogi, w końcu do Brna jakimś wybłaganym „Moskwiczem”, potem kilka godzin opalanka oparami w słońcu przy obwodnicy, krótki przelot Peugeotem 204 z tenisistą co się ulitował, jeszcze kilka szybkich zmian pojazdów w celu zmylenia przeciwnika, i w końcu — na koniec, gdzieś o 3 rano, po 36, 52 czy 176, bo już sam nie wiesz, godzinach jazdy — jesteś na miejscu — przytulany park w Salzburgu czeka zamknięty, by przedrzeć się do niego przez płot. Krzaki staranie wypielęgnowane oczekują. Miłych snów.
3. Wstępne przygotowania: Teraz trzeba znaleźć odpowiednie miejsce do akcji — Sejf der di das Planet (to z niemieckiego — jesteśmy w Austrii a sejf, bo blisko Szwajcaria). W tym celu udajesz się w okoliczne, przepięknej urody dolinki alpejskie i taktycznie rozbijasz tam Bazę — namiot chiński dwuosobowy beztropikowy, obok jeziorka tak lapis-lazuliowego (spokojnie to nie ultramaryna, ani nie tak mocno nasycony, jak błękit paryski) mieniącego się w słońcu, że okoliczne stoki traw jak grynszpan, mknące w górę ku modremu niebu — zielenieją butelkowo z zazdrości. Hmm, a może to był zwykły wody lazur? A, nieważne, bo…
Baza już rozbita. Przytulnie, w głębi lasku, obok bieżącej prosto z gór wody typu „strumyk płynie z wolna”, i osłonięta przed mściwym okiem żądnych twej porażki ZiMorsów, no i funkcjonariuszy służb bezpieczeństwa zwanych: Policaj.
Po założeniu Bazy oglądnięciu okolicznych stoków wyznaczeniu „w pamięci” tras podjeść i poręczowania, czas na najtrudniejszą część: aklimatyzacja.
4. Aklimatyzacja: Tak, tu jest najciężej. Nie zapominajmy: to są Alpy, czas letni, wakacje, tu się oddycha! Cholera, najtrudniejsza do przeprowadzania akcji pora roku — ale my nie idziemy na łatwiznę, nie dla nas średnio trudna wiosna czy przyjemna zima! Ceny w knajpach — Kosmos! A zdanych butelek niestety nie było zbyt wiele, no i nie mieszajmy ze sobą różnych systemów walutowych. Mimo wszystko i skromnych środków udaje się aklimatyzować do popołudnia, szczególnie że pogoda, która w górach jak kobieta — z lekka zmienną jest, i w tym czasie zaczęło padać dość mocno, sprzyja klimatyzowaniu.
Po wstępnej aklimatyzacji czas wracać na Bazę, przeczekać do rana, i wtedy mozolnie zacząć tę akcję specjalnej troski.
Wracasz na bazę, na szczęście już po deszczyku, przestał napierdalać huraganowo i już tylko siąpi, więc masz dobry widok na te 5 centymetrów namiotu, co to wystaje z wody, z wylanego „strumyczka”, przy którym się rozbiłeś, a który zrobił się, jak dziadek w sanatorium, dziwnie wartki, i wcale już nie z wolna, bo idzie na tańce.
Robi się wieczór, wody w koło coraz więcej, w namiocie „potop” i inne „szpeja” — cóż, czas to wyłowić.
I kiedy idziesz pływać w krystalicznie czystych, za to cudownie rześkich, bo lodowatych, chyba -400, wodach spływających bezpośrednio z alpejskiego lodowca, kiedy po całej akcji nawet pobliska huta swoim martenowskim piecem nie jest w stanie cię rozgrzać, a przy twoich 8 stopniach temperatury wewnętrznej Hi… hi… hhhhhhiiiiiippppppooooootttteeeerrrrrmmmmiiiiiaaaa to tylko zabawna nazwa dla konia marki klacz, i siły szybkiego reagowania NATO — szybko reagują na ogłuszające staccato twoich miażdżonych zębów…
Wtedy dowiadujesz się, co to jest prawdziwe „Morsowanie”.
Via Egnatia
Dużo się mówi o ociepleniu, ale bynajmniej nie „stosunków”, lecz przy okazji rekordów i stawania na krawędzi — przynajmniej w meteorologii. Ogólnie, że niby ostatnio ciepło dość.
E, takie tam gadanie. Sokoro, była zima i musiało być zimno (sam słyszałem), to, jak jest lato, to musi być ciepło.
Wniosek ten niebezpodstawnym jest.
Kiedyś, ponad dwie dekady temu (niemal średniowiecze), kiedy klasą drugą niższą turystyczną, bez przesiadek „wylądowałem” w Salonikach (miasto w Grecji) to dopiero było ciepło(!).
Chyba nawet prawie tak samo, jak teraz, a nawet bardziej.
Przy okazji — zawsze dumałem skąd taka nazwa „Saloniki”?
Tędy przebiegała super ważna, strategiczna niegdyś trasa Via Egnatia! Droga ta, ciągnąc się od Dyrrachium nad Adriatykiem, przez Egnatię zasuwała gdzie? No gdzie? Do Bizancjum i stanowiła przedłużenie Via Appia.
Via Appia! Każdy chyba wie, z czym to się je: najstarszy, główny szlak komunikacyjny Rzymu i jego posiadłości.
Może ma to jakiś związek z nazwą? Pójdziemy, zobaczymy.
Kiedy wiedziony naukową chęcią rozwikłania intrygującej nazwy, wysiadłem w „Saloniki” z klimatyzowanego otwartymi oknami wagonu, od razu dostałem strzał w ryj. Pociąg, który tylko impetem swej masy, jakoś klinem wbił się w ten upał, zaraz i tak zatrzymał się ze zgrzytem, a ja, wysiadając — odbiłem się od atmosfery. W nieruchomym powietrzu wisiało chyba ze 160 stopni, a wilgotność była ujemna… albo ze 300% na plusie (całą wilgoć wypiło pobliskie morze, a może wręcz przeciwnie?). Całkowicie zmącony wewnętrznie już miałem zawrócić do przytulnych, zbliżonych do naturalnych wewnątrzwagonowych 37 stopni, kiedy drzwi, wcześniej wyjściowo-wejściowe, zatrzasnęły się przezornie i sajonara frajerzy — pociąg zakończył swój bieg.
Cóż było robić? Poczłapałem w — jeszcze dwóch — klapakach do tablicy z rozkładem jazdy, a tam na odręcznie wypisanej kartce ze skreślaniami jak na moim dyktandzie z podstawówki, dowiedziałem się, że kolejny pociąg mam o 21:36, ale żebym się nie martwił, bo za to do Budapesztu przyjeżdża się o rozsądnej i rześkiej porze 7:05.
Rano? Cudownie, będziesz żył chłopaku, jak dożyjesz.
Na razie jest południe i 144 stopnie w cieniu — rześko dość — mam więc, podczas łażenia, do zabicia (się) jakieś 9 godzin.
W sam raz, żeby tu umrzeć od przegrzania, potem dostać udaru, następnie dołożyć ciut odwodnienia i na koniec paść na zawał.
Wbijam „na miasto”, jeszcze tylko chwila nieuwagi — stanąłem jedną nogą na pustej, ulepionej z płynnego asfaltu — Via Egnati, i poszło… Z jednym klapkiem na zawsze utopionym w starożytnej drodze, już półboso poszedłem poszukać obuwia zastępczego i odpowiedniej ilości płynów do 9-godzinnego ich wypacania.
Tak, zawsze mówię: niektóre drogi nie wybaczają błędów!
Co już po chwili się okazuje? Idziesz tzn. ja idę sobie przez miasto, jest południe, dzień powszedni, a wszędzie, gdzie nie spojrzysz(ę) knajpy, kawiarnie, piwiarnie, winiarnie, restauracje i puby.
I wszystkie pełne.
MiastoTo jeden wielki TheSaloon!
Ja się pytam: jak ta cywilizacja ma przetrwać?
I natychmiast też zrozumiałem — już wiem skąd nazwa, całe „Thesaloniki”.
Naprawdę, mózgowcom, myślicielom mojego poziomu dużo nie trzeba by dodać dwa do dwóch, gdyż:
— Gdzie kręcono najlepsze westerny?
— Kto pisał do nich najlepszą muzę?
— Z jaką drogą łączy się via Egnatia i kto tu się kręcił po terenie przez setki lat?
Odpowiedź jest prosta: to Romianie, Włosi! W preriowych The Saloonach!
Zawsze to Rzym zrzynał od Greków, ten jeden raz było odwrotnie, i od Włochów udzieliło się Grekom, chociaż teraz, jak się ich zapytasz, czy to prawda, to udają Greka!
Dobra, załatwione, z głowy, zostawmy to, pociąg już czeka, a ja, przepiwszy w ciągu 9 godzin 2 pensje i wygraną w totka, dociągnąłem się ostatkiem siły i jednego klapka, do dworca.
Zestaw transportowy „PRL — Pamiętamy!” ściągnięty cuglami pneumatycznych hamulców, aż chętny do zgłębienia się w mrok, do kolejnej Wielkiej Bałkańskiej Przygody posykiwał raźno przewodami, zrzucał śmiało ciśnienia, szczękał odbojami i ogólnie szykował się jak Duplantis do bicia kolejnego rekordu.
A ja, nie patrząc już na nic — ani na dziwnie znajome z PRL obskurne przedziały, ni na powyłamywane gdzieniegdzie drzwi pustych toalet, na okno mało uchylne, czy poprzecieraną i poczerniałą z lekka wy(po)tworną dzianinę pokrywającą krzywe fotele — uwaliłem się na siedzenie.
To wszystko nic, furda, byle na północ, byle do chłodu! Tylko 10 godzin! W nocy! Damy radę i darmowy nocleg!
Teraz zasnąć tylko, a obudzić się w Budzie i w Peszcie gdzie swojskie gulasze tokajem popijane.
Nic to, to już nie ważne, że o suchym pysku, że z kawałkiem niedojedzonej kanapki — jeno… no, jedźmy już.
I pojechaliśmy, a potem ta tępa akcja nabrała… y… tempa.
Kiedy zanurzyliśmy się w noc, w kierunku na północnym mrok, przeszedł słyszany już z dala amerykański współpasażer, i wyraził swoje małe niezadowolenie „I fucking hate this train, I hate it so much!”
W wolnym tłumaczeniu to będzie: kurka wodna, nie lubię się troszkę z tym pociągiem.
Zaciekawiło mnie, co tu można nienawidzić. Ok, ja wiem, amerykańskie dupsko może nie jest zwyczajne pokomunistycznych bałkańskich, jeszcze nie do końca zmodernizowanych standardów, ale… Bez przesady, idź spać i wstań rano, w Austro-Węgrach, gdzie cywilizacja, kawy, serniki i opery!
— Co panie Amerykanin tak utyskujesz, co tak złorzeczysz? Przecież 10 godzin przez chłód nocy minie ci płynnie jak sezon Stranger Things w Netfliksie.
— Jakie 10 godzin?
— No, te 10 godzin! 21:36 — 7:05, to nawet i mniej!
— Jakie 10 godzin?
— debil czy co — myślę i dumam — ale nie zdążam…
— Panie Polak, ja jechałem już tym pociągiem, tak, on wyjeżdża o 21:36, owszem, on nawet i przyjeżdża o 7:05, ale nie jutro rano, tylko 2 dni później…
…A po drodze przytulna Bułgaria, urocza Rumunia, przedziałowy przewóz więźniów, dziesiątki godzin postoju na przedschengeniskich granicach, woda z hydrantu, toalety „na narciarza”, brak lokalnych walut i „nie można płacić blikiem”.
Dolce Vita
W życiu liczą się detale. Obraz, droga, szafka z Ikei, osiągnięcie szczytnego celu, na szczycie szczytowanie, kodów sczytywanie czy Szosy czytanie, składa się z małych elementów, które trzeba mozolnie ze sobą połączyć, aby stworzyły całość.
Oczywiście — zbyt szczegółowe skupianie się na detalach może zaburzyć ogląd całości, ale z drugiej strony, patrzenie z odległości na całość, może przygnieść ogromem, a smakowite detale mogą nam umknąć. Dlatego, w tym wszystkim, trzeba zachować jakiś balans, z jednej strony dystans, a z drugiej… ech… w życiu liczą się detale.
Tak jak kiedyś ja, w Italii, gdzie:
1. Nie ma nieobitych aut.
2. Jeśli jednak są, to jest to zagubiony niemiecki emeryt, którego nawigacja wywiodła na manowce w jego funkiel nowym mercu, i patrz na 1.
Jest tak, gdyż Włosi traktują swoje środki transportu z typową dla siebie nonszalancją i radością ich bi… bycia.
Klasyczne Dolce vita! — w dobrowolnym tłumaczeniu — Masz Dolce? Witaj!
To jest trochę dziwne, bo najpiękniejsze, najdroższe, najkultowniejsze, najdizajniejsze i najfajniejsze auta robi się właśnie tam. Ferrari, Lambo, Maserati, Fiat 500…
Z jednej strony są to pojazdy o ponadczasowym designie, tak piękne, że szkoda wsiadać, a z drugiej strony… no weź i zobacz z drugiej strony… widzisz, jaka wgniota?
Ciężko to zrozumieć, ale też trudno się dziwić. Italia ma długie tradycje w budowaniu miast.
Wtedy, kiedy je budowli, stawiano na ponadczasową solidność, tak by to, czego nie załatwił Wezuwiusz, się ostało i stało.
No i do dzisiaj stoi.
Byli bystrzy, mieli Senekę, Marka Aureliusza, formację żółwia, kohorty, czynszówki i igrzyska, ale jednego nie przewidzieli.
Nie przewidzieli transportu czterokołowego wielokonnego (poza wołowym), a na tym, co zbudowali, rydwany mijały się bez im problemu, wiec -Panie, to nie Ameryka, po co szerzej i prościej, jak tak jest łatwiej i prościej?
W dodatku, w Rzymie w ciągu dnia, był zakaz jazdy konno, więc budowano w układzie: niech będzie tajemniczo i zagadkowo w stylu „gdzie ja, kurwa, jestem?!” dla przyszłych, przybyłych tu, turystów.
W takich warunkach obcierka, wgniotka, ryśnięcie, błotnikiem muśnięcie jest oznaką zwykłych codziennych zmagań z przestrzenią.
Drobna jak u dzieciaka na podwórku czy piłkarzy na boisku oznaka zajęć praktycznych na powietrzu.
Przemyć, pocałować, plasterek i do przodu.
Więcej przy tym gry aktorskiej i udawania, niż boleści i poważnych urazów, lapidarnie rzecz ujmując — stłuczka nie wypadek, jeździć — obserwować.
Nikogo więc nie zdziwiło, ba, nikt nawet nie zauważył, gdy na miniaturowej Italiańskiej uliczce miejskiej, z jednej strony zastawionej stolikami i okupowanej przez degustatorów espresso, a z drugiej błotnik w błotnik ustawionymi pojazdami, jakaś bellissima z włosami czarnymi, starannie, godzinami układanymi w niestaranny, artystyczny nieład, wsiadła do swojego naparstka w formie Fiata 500.
Oczywiście, miejsca wkoło tyle, co w tokijskim metrze w godzinach szczytu, gdy zapaśnicy sumo dorabiają sobie dopychaniem masy ludzi swą masą.
Nikt nie wie, jak ona tam wparkowała, zapewne tak samo, jak próbuje wyparkować, zresztą, i tak nikogo to nie obchodzi.
Gdy czarna przepiękność wsiadła, odpaliła i zaczęła opuszczać miejsce parkingowe, nikt z rozdyskutowanych i rozgestykulowanych, wypoczywających po 2 godzinach harówki Włochów, nie zwrócił na to najmniejszej uwagi.
Nikt, poza mną. Bo ja, mimo że z daleka, patrzę, widzę i zwracam uwagę na szczegóły.
Kiedy Pani Przepiękna zaczęła swoim autem przybijać piątki przodem w tył i tyłem z pojazdami stojącymi grzecznie przed i za nią — zdziwiłem się — Ej… No, miejsca jest mało, ale nie aż tak! Szkoda przecież tej pięknej 500-setki!
Co ona myśli, że jak tak się poodbija, to jej zrobią miejsce?
Pewnie tak i wychodzi na to, że 30 cm z przodu, podobnie z tyłu to sprawa z góry przegrana, nie ma najmniejszych szans, żeby z tej dziury wyjechać inaczej, niż poszerzając lukę poprzez presję mechaniczną z dodatkiem kinetyki na sąsiednie pojazdy.
A, że się blacha wygnie? To są szczegóły i nie ma co na nie zwracać uwagi.
Ja jednak zwracam i widzę, iż ta presja nic nie da. Pojazdy z nieznanych powodów nie chcą współpracować, mimo że pani uparcie, zawzięcie i bezskutecznie nie powiększa luki w przestrzeni.
Taka piękna stara 500! Może ma swoje niedoskonałości wynikłe z życia w trudnym środowisku, ale z jaką gracją dojrzewa!
Nie! Nie mogę na to patrzeć!
Fiat 500 wyszedł Włochom doskonale. Cudowny pojazd, no i, z daleka widać, przepiękna właścicielka — wymagają pomocy jakiegoś dżentelmena.
Spokojnie, acz zamaszyście wstałem od stolika, nagłym tym ruchem zmieniając równowagę sił i energii na kwartale. Kinestetycznie rozmawiający rękami, kłócących się o wszystko i o nic werbalnie, clienti abituali lekko zastygli i… jakby przycichli?
Kiedy skierowałem się w stronę Namiętnej i 500, powoli, jak łany zbóż pokładzione wiatrem, rozmowy ucichły zupełnie, a uwaga zogniskowała się tylko w jednym punkcie. W punkcie Mi.
Podszedłem i grzecznie, strzelając po oficersku „obcachami” moich tenisówków zaproponowałem pomoc, a Bellisima ją przyjęła.
Wysiadła, ustępując miejsca w naparstkowozie.
Uwaga tego mikroświata, jego energia, doping i fascynacja skumulowane były już tylko na fiaciku.
Jedni zapomnieli o oddychaniu, drudzy nerwowo przypalali papierosy, inni histerycznie się śmiali: „Co on zrobi w tej sytuacji, w której wiadomo, że nic nie zrobi, gdyż sytuacja jest równie jasna i beznadziejna jak reprezentacji Polski w walce z Potwornymi Wyspami Owczymi?”
Jednak, jak to powiedział kiedyś Asterix „Ale głupi Ci Rzymianie!” — 30 cm z przodu i z tyłu to aż za wiele, żeby takim autem wyjechać, łamiąc się kilka razy w miejscu.
Ręce mam silne, doświadczenie również niesłabe, więc bez problemu wyprowadziłem naparstkoautko z klinczu, w dodatku zgrabnie i bez niepotrzebnego obijania jego pięknego przodu i uroczego tyłu.
Z wrażenia, część co słabszych nerwowo obecnych tu istot padła bez przytomności, reszta oklaskowymi owacjami na stojąco nagrodziła me mistrzostwo.
Z okolicznych domów zaczęli się zbiegać miejscowi, myśląc, że Azzurri wygrali Mistrzostwa Europy! A jeśli nie to nic, i tak jest okazja, żeby świętować.
Dolce Vita!
Kiedy opuściłem naparstkowóz Bellissima odrzekła — Grazie! — wdzięcznym, męskim barytonem, i puściła mi oko, a ja zobaczyłem, bo mam oko do szczegółów, że ma oko w rajtuzie i sobie nóg nie… nóg nie…
Nóg nie ogolił, ten cholerny Bellissim.
SzusaMi
Dosypało… Czym się różni „szosowanie” na letnich 18-kach od „szusowania” na zimowych carvingach w zimie?
Poza literką jedną, w moim wypadku — curwen, niczym.
À propos zimy i szusowania.
Dla młodzieży zima trwa pół roku i wyjść z pomieszczenia na tak nieludzkie, eksternistyczne warunki można, owszem, ale są „oboszczenia”:
— Przemknąć do auta można, jeśli jest gdzieś niedaleko, max. 10 m od wejścia.
— Podejść do galerii handlowej czy do żabki, owszem, jeśli to jest góra 5 minut z buta albo przystanek autobusowy w zasięgu wzroku i pełny zimowy rynsztunek bojowy.
— Podejście zimowe pod szkołę zawsze wiąże się z najwyższymi stopniami… zagrożenia i jest relacjonowane live w sieci.
Jest jednak taka jedna jedyna sytuacja, kiedy młodzież w zimie wytrzyma 3 godziny, a nawet i 3,5 na świeżym powietrzu bez smartfona, marudzenia i przede wszystkim — w ogóle.
Słyszało się też o hardcorowych, nieludzko twardych wyjątkach, co wytrzymują i cały dzień.
Ja nie spotkałem. Pewnie są w stanie tyle znieść, bo ze znajomymi i dziewczyny patrzą.
Ta ekstremistyczne wyjątkowa zimowa sytuacja to: Szusowanie.
Narty czy deska to jedyna opcja w czasach beztrzepakowych podwórek, bezprzewodowych komórek i bezlimitowych internetów, kiedy nastolatki wylezą ze swych gawr na straszliwie, nieludzkie, morderczo trudne warunki zimowe: słonecznie, plus 2 stopnie, idealny śnieg, wiatru brak, bezchmurnie.
Najgorsze w tej akcji „ruch to zdrowie” jest to, że trzeba też samemu umieć jeździć na tym cholerstwie. A żeby umieć, to trzeba się nauczyć.
Postanowiłem zostać nauczonym.
— Nauczymy cię Mi, jedź z nami, a będziesz jeździł, jak My!
Pojechałem, gdyż skoro tak radzą znawcy i specjaliści, to chyba wiedzą, o czym sobie tam radzą.
Nawet do głowy Mi nie przyszło, że po prostu potrzebowali kierowcy i żeby się dorzucić do hotelu.
Na miejscu, po moim profesjonalnym Szosowaniu, a przed Szusowaniem, pojawiła się też ekipa Chojraków-Strażaków.
Najlepszych narciarzy wśród straży i najlepszej straży wśród narciarzy.
Przyplątali się skądś, na kielicha przyszli po sąsiedzku, czy coś.
Starzy narciarscy wyjadacze, pasjonaci, mocni zawodnicy.
Kiedy wieczorem przy wódce dowiedzieli się, że to moje pierwsze szusy…”, ale ten, że TU?”
Cóż, dość powiedzieć, że już dawno nie widziałem, żeby stare, twarde chłopy płakały.
Tak się popłakali ze śmiechu, że inaugurację sezonu trzeba było przesunąć.
Nie było takiej ilości alkoholu, która by ich uspokoiła. Zostałem ich idolem, bożyszczem tłumu, maskotką tych igrzysk, ale jeszcze wtedy nie wiedziałem dlaczego.
Ok, jesteśmy na miejscu. Góry lubię, gór się nie boję, więc bez jeszcze żadnej zwłoki stajemy w pełnym rynsztunku do kolejki — do kolejki. Widoki bajeczne, i już po 40 minutach jesteśmy na szczycie.
Cały szczęśliwy myślę:
— Tu, kolego, zaczyna się początek końca pewnego etapu twego nędznego żywota, nic już nie będzie jak dawniej. Już nie będzie Człowieka_co_na_nartach_nie_jeździł.
A potem Mi pokazali gdzie mam jechać.
A Mi w śmiech — Ale, że co? To tam w przepaść mam spaść? Patrzę w dół i widzę, no wyraźnie widzę, że nic nie widzę. Kurwakąt prosty!
„Przepraszam, pożyczy mi ktoś czekan? Gdzie są liny wspinaczkowe? To jest trudność 16+? To zawody wspinaczki ekstremalnej? Po co wam tu narty, ktoś ma spadochron? To my tu nie przyszli się aklimatyzować przed Himalajami?”
Każdy śmiech się kiedyś kończy, otarłem łzy, patrzę wkoło półprzytomny, a ci ludzie, ciągle bez żenady i nadal żadnej zmrożonej zwłoki w dół się rzucają i jadą!
E nie, to chyba wycieczka szaleńców jest, duża część samobójców wymieszanych z desperatami, a reszta to raczej słabuje na umyśle. Nie, na pewno nikogo normalnego tu nie widzę, słabo widać przez te ich hełmofony, ale na pewno tak jest! Dobra to ja może podziękuję, gdzie jest wyjście…?
Nagle słyszę zza pleców:
— No Jedź Mi stąd tam! Jedź Mi już w dół! Mi_giem leć i Jedź!
Wszyscy wkoło dopingują i, powiedzmy sobie szczerze, to nie troska przez nich przemawia, to nie czuła pomoc bliźniemu czy altruistyczne zrozumienie człowieka ustawionego pod tfu, nad ścianą pionową.
To zwykła chęć pośmiania się nie pozwala im zostawić mnie tu samemu sobie, żebym sobie spokojnie umarł.
Dobra, „ciąć będziem równo z trawą, by z byle chmyzem na polu karnym się nie pospolitować”. Jadę!
Znaczy się: spadam, toczę się, ślizgam, padam, turlam, ryję ryjem.
Cały wachlarz póz, płóz, rozgwiazd i nie wiedziałem, że jestem tak rozciągnięty! Ała, nie… nie jestem, robię to wszytko, ale wiem jedno: na pewno nie jadę.
Jest walka o życie, ale jest też czas na pogawędki i szlifowanie, w przelocie, doskonale Mi nieznanych języków:
— Ar ju ok?
— Alles gut?
— Łot ar ju duing?
— Ar ju krejzi?
— Ju ar krejzi!
Wieki później, jakieś 10 minut chyba, dotarłem na dół, a na czas tego pokazu wszyscy się zatrzymali, żeby zobaczyć pierwszy w tych stronach zjazd „na pingwina”
Owszem, były takie próby wcześniej: na brzuchu i twarzą do przodu, ale nigdy tak długie i z nartami na nogach.
Po tej nieudanej próbie samobójczej do mainstreamu przeszły slogany ukute na moją cześć:
— Widzimy się żywi w knajpce „uMarty”?
— Przelatujesz Mi_mochodem nad stokiem?
— Nie jedziesz za szybko, tylko lecisz za nisko!
— Widziałeś orła cień?
Ech, cóż by tu dodać na koniec…
Nie jeździsz? Zacznij!
Jednak, jeśli już zaczynasz to może nie tak jak Mi (ja), od razu czerwonym szlakiem na samej górze góry jakiegoś cholernego Alpejskiego lodowca, z 8 kilosów czy inne 3400 m nad poziomem morza, gdzie się nawet zapalić na uspokojenie nie da, bo nie ma tlenu!
Uwaga: Dzieci!
Serce z kamienia
Od wielu lat trzymamy na stanie pojazd. Jest już pełnoletni, doświadczony, wart pewnie mniej niż niejeden rower damka. Jest jednak niezawodny i niezwyciężony, bo kiedyś robiono pojazdy solidnie, w wysokich standardach i bez turbin.
Jednak ten konkretny egzemplarz jest bezcenny także z innych powodów…
Kiedy moje dzieci były małe… o — takie małe! (Tak, to było dawno temu), bawiły się na podwórku i rysowały kamykami po asfalcie (a może chodniku?), jak to dzieci. A dlaczego nie kredą? Nie wiem! W każdym razie siedzę, piję kawę … (tu każdy wstawia kawę, jaką lubi pić), jak człowiek cywilizowany przybyły po pracy do domu. Nagle przychodzi do mnie córka i mówi, że zgłasza reklamację, że rysunek nie chce się zetrzeć, że na chodniku to się ściera, jak coś się nie uda, a na aucie to nie…
— Aha, na aucie, no tak…
Zaraz, zaraz, na aucie?! Na jakim aucie!?
No i ślak trafił kawę! Połowa na mnie, połowa na podłodze…
— Oj, tato! No jak, na jakim? -przewróciła oczami, jacy ci dorośli są niedomyślni -Na mamy aucie, przecież twoje jest srebrne, nic nie widać, jak się rysuje…
Tu nastąpiło kiwanie głową w niemym rozczarowaniu do brata, który rozkładał ręce w równie niemej bezradności.
Na drzwiach pojazdu marki nieważnej w kolorze ciemnym narysowała serce, którego nie dało się zmazać, a z chodnika zwykle tak i reklamacja, bo krzywo i tak nie może być… i dlaczego się nie ściera?
Idę i faktycznie, na drzwiach auta serce jak malowanie. Ino, że nie malowane, a do gołej blachy wyryte kamulcem dla lepszej widoczności i kontrastu (pewnie ciężko szła robota)…
I co tu zrobić? Co zrobiłyby każdy duży, szanujący się ojciec? Mam w dupie, co by zrobił, ja poszedłem za róg, żeby mnie nie było widać…
Jak już się przestałem turlać ze śmiechu i doszedłem do siebie jako tako, po wydmuchaniu gilów z nosa i otrzepaniu ciuchów wróciłem, próbując przybrać minę poważną. Powiedziałem:
— Faktycznie, kiepskie te kamyki, nie da się zmazać… Nie rysujcie już więcej nimi po aucie, bo jak się nie uda rysunek, to się nie zmaże i zostanie takie brzydkie.
I więcej po aucie nie rysowali…
No, bo co innego zrobisz?
Można się wściekać, bo to przecież samochód, chyba najwspanialszy ludzki wynalazek i obiekt westchnień (zaraz po kutym ogrodzeniu), i w ogóle dużo pieniędzy kosztuje, i takie tam… pierdoły po prostu.
To, tak naprawdę ładnie powyginana blacha pociągnięta farbą.
Za to taka afirmacja uczuć w postaci serca! Taka sztuka jednorazowa, cudownie niepowtarzalna!
To jest dopiero Banksy!
I w ogóle trzeba też się cieszyć, że im, razem z bratem, nie przyszło do głowy malować „wyjazdu nad morze z plażą pełną muszelek i kamieni”.
No, weź i sprzedaj teraz takie dzieło!
Przepis na danie „do myślenia”
Ponoć tak piszę o motoryzacji, że lepiej, abym nie budził apetytów w ramach pisania o kulinariach, bo przyczynię się do przeciążenia planety i wzrostu wagi statystycznego obywatela.
Zaciekawiła Mi ta koncepcja, więc w kompromisie coś napiszę o przepisie.
Nastąpiły ostatnio zmiany w przepisach, wynaleziono jakieś stare receptury na nowo.
Stwierdzono, że po ich zastosowaniu to dopiero będzie nam w smak. Koniec ułańskiej fantazji w gotowaniu, z lekceważącym, byle jakim stosowaniem przepisów.
Będą już wszędzie i wszystkie gwiazdki Michelin.
Nie może być tak, że, jak krajanie jadą „zagranicę” Polski, to potrafią się zachować w ichnich restauracjach, przestrzegać i stosować ich przepisy. A u nas to nie… Fakt, maniery są ważne przy stole, ale o to się nie martwię, my przecież uczyli Francuzów jeść widelcem już w średniowieczu, więc tak, jak „za granicą”, tu też szybko sobie przypomnimy, co i jak.
Ok, to zmieniamy książkę kucharską z przepisami i w końcu będzie dobrze smakowało.
Tak sobie myślę, przepis na udane danie to podstawa, ale i składniki muszą być dobre, i to wszystkie, aby wyszło… na dobre.
Jadę więc kiedyś przez nasz umiłowany kraj ogórka kiszonego, a na pokładzie mam 12-latka… zbyt bystrego.
Szosuję stylem „kompromis”, czyli tak, żeby było bezpiecznie, ale sprawnie, żeby nie przegiąć, ale żeby dojechać jeszcze w tym tygodniu.
I ten Dwunastek nagle mi mówi:
— Ale tu było ograniczenie, a pan nie zwolnił! I ja obserwuję, i to nie pierwszy raz!
Osz Ty… uczył mnie będziesz? — myślę, lecz milczę — bo co mu powiem? Przecież nie będę tu wchodził w zawiłości, w meandry, w filozofie. Przepisy to przepisy, trzeba przestrzegać, żeby danie było udane. Nie można też demoralizować młodzieży, od której przyszłość zależy, a której, jak się powie co i jak, to i tak nie uwierzy.
Mówię więc:
— Dobra, masz rację, przepraszam, to teraz pojedziemy zgodnie z przepisami.
I pojechaliśmy, a przed nami było jeszcze 60 km dróg przez miasteczka oraz wsie, borami, lasami i łąkami z zakrętami.
Z długimi prostymi, rondami, przejściami dla pieszych i drogowymi robotami…
Jazda… tu można 90, ale już hamowanie, bo nagle 50. Ledwo co się skończyło i można 70, to pasy i znowu… po hamulcu. Długa prosta — tniemy 90, to kurier po lustrach Mi daje, żebym jechał szybciej i co tu dziadka udaję. Zakręt z górki z koniecznym 40, by po chwili 90, więc gaz, ale już do 30, bo drogowcy znaku zapomnieli zabrać po robocie, co zupełnie nie przeszkadza, by POLICJA (Poszukiwacze Okoliczności Licznych Inkasacji Cennych Jednostek i Aktywów) się tam ustawił za krzakiem w celach tylko i wyłącznie troski o bezpieczeństwo. „Stop” na torach — obowiązkowo i start, bo 90, ale już las, zwierzyna, więc przezornie zwolnię. Miasteczko przecięte krajówką przez pół, światła, teren zabudowany, ale można 70 i już 50, a tu szkoła to 40… I w końcu, po przejściu ze stylu „kompromis” w ten „szybki/szybki, wolny/ wolny” styl i na sposób ultraprzepisowy dojechaliśmy do mety. Zatrzymuję się dumny i pytam:
— No i jak mały, tak dobrze?
— Niedobrze!
— Ale jak to, tak też niedobrze?
— Niedobrze, będę rzygać!
Ok Boomer
Mój ulubiony suchar: „Dzieci, jak są małe, to są takie słodkie, że chciałoby się je zjeść. A potem się żałuje, że się tego nie zrobiło!”
Moja młodzież jest już duża i nie, nie żałuję, że pomimo iż w dzieciństwie była słodka, to jej nie zjadłem. Moje dzieci były super, są super i nie zamieniłbym ich na żadne inne…
Mimo wszystko gdzieś tam, w przeszłości chyba popełniono błąd, nastąpił wstrząs. Mają jakąś „traumę” z dzieciństwa, a ja ciągle dumam, kiedy i gdzie nastąpił przełom.
Bo gdy tylko nadchodzi kilka dni wolnego, nie są wybredne, może być weekend, pada pytanie/przynęta/zarzucenie haczyka:
— Pojedziemy gdzieś?
Kiedy i gdzie popełniłem błąd? Co tak odcisnęło piętno, że nastąpiły nieodwracalne zmiany w ich mózgach… i w ciągu kilku minut są gotowe i chętne na każdy wyjazd, mimo że w ich aktualnym wieku to już nie jest takie proste…
Ok Boomer, może wtedy?
To był zwykły, piękny, wakacyjny dzień, kiedy po 3 tygodniach bez szkoły i lekcji, za to z nielimitowanym czasowo zasłużonym dzieci odpoczynkiem, człowiek robi, co tylko może, żeby pójść do pracy. Pierwszy tydzień wakacji — kreatywnie działa babcia nr 1, drugi tydzień — wychodzi z siebie babcia nr 2, trzeci tydzień — ty. I nie dajcie się zwieść, czwarty wytrzymują tylko komandosi Gromu i Chuck Norris. Tak, są takie momenty w życiu, szczególnie jak dzieci są małe, ale już w wieku szkolnym, że żeby już dłużej nie siedzieć w domu i nie brać udziału w znudzonej dziatwy pomysłach, poszedłbyś kopać rowy tylko po to, żeby je (rowy, nie dzieci!) potem zasypywać.
Dobra, jak to mówią WOP-iści — są granice! Dość tego -jedziecie ze mną! Do pracy, kierunek Nowy Sącz. Przejdziemy się, załatwimy, co trzeba, spotkamy się z Kim Kolwiek, a potem zjemy lody, czas zleci, szczęśliwy i cały będzie tata… i dzieci.
W Sączu byliśmy planowo, wczesnym rankiem. Trasa dobra na jeden hot-dogowy Pit-stop, we Włodawie przybyło, wilgotność niska, temperatura oleju w normie.
Kim Kolwiek nie miał zbyt wiele czasu, więc akcja była szybka i już… 10 trzydzieści i popracowane. Parafrazując Pingwiny z Madagaskaru, kiedy zdziwione wylądowały na Antarktydzie — Szybko (biało) dość!
I co tu dalej z NIMI robić? Lody zjedzone…
Po dłużej chwili namysłu, kilku kalkulacjach i nad mapą deliberacjach, zapytaniach skierowanych do wujka Google,
Kto za? Kto przeciw? Nie widzę!
Po niezarządzeniu reasumpcji zapadły te, jak się okazuje teraz, ważące na całym życiu i brzemienne w skutki decyzje… Kilka godzin później poprzez super szybkie łącze GSM wywiązał się ciekawy dialog pomiędzy niestrudzonymi podróżnikami a stęsknioną M.-bazą (Kobieta, Żona, Władca tych Ziem i Podwładnych):
— Tu M.-baza, tu M.-baza. Jak mnie słyszycie i jak się bawicie?
— Nie wygłupiaj się, M. Dobrze Cię słyszymy i dobrze się bawimy, jesteśmy w ZOO!
— O, to jest ZOO w Nowym Sączu?
— Z tego, co wiemy, to nie…
— To gdzie to ZOO?
— W Wiedniu…
— …
— M.-baza?
— No, dlaczego mnie to nie dziwi… To kiedy wracacie?
— W nocy, to znaczy… jutro w nocy, a dokładniej to chyba pojutrze, gdyż w celach naukowo-poznawczo-okazjonalnych jedziemy też do drugiego ZOO.
— W Wiedniu?
— M., nie ma drugiego ZOO w Wiedniu, jedziemy do Pragi…
Oszczędnie!
Młodzież zakończyła to coś nazywane „edukacja”.
Po odrzuceniu słabych ofert z jakichś Cambige, Oxfrot, Collegium Humanum oraz innych wiodących na rynku uczelni, a będąc przed błyskotliwą karierą na MiT poprzedzoną praktykami w okienku McDrive, Młodzież bezwzględnie zasłużyła sobie na wypoczynek. Czas regeneracji, relaksu, wakacji, czyli kiedyś — malowania płotu, a teraz leżenia bykiem w pokoju, w alternatywnej wersji porządku (z francuskiego zwanej „le burdel”) i chatowaniu (czatowaniu… nie wiem, na co).
Lecz po paru dniach, basta! W celu uchronienia ich przed odleżynami, a globu przed efektem cieplnym od nadmiaru przesyłanych terabajtów danych, zapada decyzja: „Mówicie, gdzie chcecie jechać, obiecałem, wykonam, pojedzieMi!” — powiedział do nich ojciec.
A Młodzież po licznych dyskusjach, rozkminach, deliberacjach oraz zwykłych kłótniach popartych trzaskaniem obrotowymi drzwiami, zadecydowała — nach Berlin!
Dlaczego nie nach Dubaj, Rzemień, Korea Północna czy Pieniny? Nie wiadomo, to jest młodzież, oni funkcjonują w innej rzeczywistości.
Mają tam pewnie jakieś tabele przeliczeniowe oraz inne wykreso-rankingi, w których ujęty jest poziom „siarowości” oraz „coolowości” zależnie od wyjazdu. Jak jedziesz w ich wieku nad morze z rodzicami, to jest „siarowość” 100, ale jak dokładnie w to samo miejsce robić dokładnie to samo tylko z kumplami, to 100 jest „coolowość”. Dlaczego? Bo rówieśnicy i ich opinie są w tym wieku najważniejsze, decydują o życiu i szczęściu.
Trzeba to uszanować.
Ok, widocznie z kartą kredytową w postaci rodzica (skoro już musi) Berlin dobrze wygląda w relacjach, ma duże przebicie na snapach i dostaje wiele „pozytyworeakcji” tam, gdzie się reaguje „reakcjami”.
Na szczęście i ich ojciec nie ma nic do tego kosmopolitycznego miasta. Pełnego atrakcji, piwa, kiełbasy i super samochodów, które gdzie indziej służą do podziwiania (takie są super) w przerwach na masaże maski pianą oraz nabłyszczanie, a w Berlinie służą po prostu do tego, do czego je zrobiono — do jeżdżenia. Spoko, miasto to jest Ok na szybki wypad. Niech będzie Berlin, jakoś się przetrwa.
Lecieć tam nie ma sensu. Jest na tyle blisko, że za tę kasę się nie opłaca. Jeszcze się samolot dobrze nie rozpędzi, a już trzeba lądować.
Przy tych zabójczych cenach za bilety człowiek się wykosztuje, a młodzież nic nie zobaczy po drodze, no i ślad węglowy.
Jechać autem też nie ma sensu. Jest na tyle daleko, a paliwo kosztuje teraz tyle, że jedziesz, jedziesz, jedziesz, lejesz i płaczesz, no i wychodzi Mi, że Polska jest krajem rodzinnym samych wygranych w totka i mnie jednego przegranego — tylko tyle mogę stwierdzić po cenach autostrad zaproponowanych narodowi.
W dodatku jedziesz, jedziesz i nic nie widać, tylko tiry i ekrany dźwiękochłonne, Młodzież przegapi całą drogę w smartphone i całą drogę przegapi. No i ślad węglowy.
Co zostaje? Po Niemiecku — zu fus lub zu zug.
Zu fus odpada — nie mamy tyle czasu na pielgrzymki.
Zu Zug… Tak, tu już można powalczyć.
Każdy głupi może oddać nerkę czy zaciągnąć 30-letni kredyt i kupić jeden bezpośredni bilet międzynordowy z darmową kawą rozpuszczalną.
Nie, my profesjonaliści na podróż patrzymy po gospodarsku i wyciśniemy z niej, co się tylko da.
Zaopatrzyłem się w zapas energii na tydzień, zaciemniłem pokój (siadając w piwnicy), dostarczyłem sobie skrzynki różnych napojów oraz wykupiłem godziny obliczeniowe na najszybszym komputerze świata. Tak przygotowany, po 3 godzinach jogi i medytacji, metodycznie zacząłem przeczesywać sieć w poszukiwaniu optymalnego i taniego połączenia kolejowego Polska-Berlin.
Po wielu roboczo-godzinach pracy, litro-hektach napojów energetycznych, terabajto-megaramów i przegrzaniu się oraz superkomputera nadeszły wyniki prac. Były one tak dziwne, że myślałem, iż sztuczna inteligencja nabawiła się cynicznego poczucia humoru, no bo tak:
Słuchaj Mi mnie. Jak jedziesz pociągiem z młodzieżą, to mają dziesiątki procent zniżki za ten naukowy trud, a do tego, jak jest was więcej niż jeden, to dochodzą kolejne dziesiątki procent zniżek (hurt). Dosłownie tyle jest tych zniżek i last minut, że jakby nie granica, to by wyszło, że jeszcze chwila i PKP będą dopłacać do tego biletu!
Ach tak… Granica! Okazuje się, że przez granicę kursuje pociąg łącznikowy, który jest za darmo! To chyba taka przemytnicza inicjatywa „Ponad Granicami”. Po co zasuwać z paczkami przez rzekę skoro jest most z szynami?
Skup się Mi_tu! I tak nikt nie przebije tych tam „Niemcy”. Można tam (u tych „Niemcy”) kupić teraz bilet miesięczny, który wychodzi taniej niż jednodniowy na komunikację miejską w samy tylko Berlinie… I to na CAŁE Niemcy ten miesięczny! Tylko intercity nie jedź i będzie git.
O ja cię! Jak tak się podchodzi do biznesu, to ja już się wcale nie dziwię, że przegrali wojnę.
A więc mamy TO! Podróż nie dość, że ciekawa, z przesiadkami w różnych interesujących miejscach, to w dodatku tak tania, że urząd skarbowy na bank będzie sprawdzał, czy to nie jest jakiś międzynarodowy przekręt.
Wszystko dopięte do ostatniej minuty, każdy transfer przewidziany i opisany na mapie, każdy krok bezbłędnie rozpracowany, każdy numer pociągu, siedzenia, peronu i toru zapisany i zapamiętany.
Kurde… no, jestem dobry w te klocki.
To co? Zostaje wyszukać przytulny, w sam raz na naszą kieszeń, dopasowany do standardów podróży młodzieżowej nocleg spośród tysięcy oferowanych turystom w Berlinie i się pakować.
Ponieważ na bookingu jestem stary wyjadacz i znany, mam już nawet platynową odznakę z napisem „Gieniuś” za zasługi, to luzacko wrzucam miejsce i daty przybycia w wyszukiwarkę, a w oczekiwaniu na stos wyników siorbię sobie kawę oraz wołam młodzież, aby razem z nimi wybrać przytulne noclegi i przy okazji objawić im tę radosną nowinę!
Jest, Booking zapiszczał radośnie wynikami swych poszukiwań: „Cześć, Mi_, Berlin w tym czasie ma 99,9% zajętych miejsc noclegowych, ale jest spoko i z radością możemy zaproponować Ci 8 doskonałych ofert w cenach zaczynających się od 3 tysięcy za dobę”
— E… no tak, to ten… Młodzież, słuchajcie, mam świetne wieści! W sportowym są na przecenie fantastyczne buty górskie i dlatego, zamiast do Berlina jedziemy połazić po górach, w Beskid Niski, z namiotem, ale super, co nie?!?
Katana
„Czyś ty wybranka punka, czyś ty dziewczyna skina
Najważniejsza,
najważniejsza jest rodzina.
Czyś ty skinheada, stryj czyś ty punkowy wuj
Najważniejsi matka twa i ojciec twój.
Czyś ty jest ojciec punk, czyś ty małżonek skin.
W życiu liczą się tylko żona, córka i syn”.
Katana to taka z (nie zawsze) dżinsu kurtka krótka.
Obiekt westchnień młodych przedtureckich lat.
Wtedy nosiły ją (wymalowaną farbami, czasem bez rękawów zarzuconą na skórę, i takie tam) zirokezowane Punki.
Przynajmniej tak to sobie wyobrażam teraz.
Katana to także samurajski miecz (miecz jak u rycerza niby szpada typu szabla, ale nie rapier) i jeden z najważniejszych symboli bushido reprezentujący: honor, lojalność i odwagę. Wiara w tętno duszy w mieczu katany sprawia, że jest ona postrzegana jako przedłużenie samurajskiego wojownika.
Mniej więcej o tym Akiro Kurosawa nakręcił w 1954 film powszechnie uznawany za jeden z najważniejszych filmów w historii kinematografii.
Często określany jako najlepszy film nieamerykański, będący inspiracją dla setek produkowanych później filmów akcji.
Ba, sam Kevin (nie ten „w domu”) tylko „Bodyguard”, ochroniarz Whitney Huston widział „Siedmiu samurajów” (jap. 七人の侍), bo to o tym filmie mowa, chyba z 700 razy, a co najmniej 56.
Akcja 七人の侍 toczy się w okresie Sengoku i przedstawia grupę rolników, którzy zatrudniają siedmiu bezpańskich samurajów (rōninów), aby pomogli im w obronie wioski przed bandytami.
Panowie Samurajowie przybywają ze sowimi wiernymi katanami (lecz nie w katanach, tylko kimonach) i robią porządek z chuliganami.
„Siedmiu Samurajów” to jeden z niewielu japońskich filmów znanych szeroko na Zachodzie i doczekał się wielu remake'ów, ot, na przykład western „Siedmiu wspaniałych” z 1960.
Western, w którym siedmiu Zajebistych Rewolwerowców, niepoprawnych zabijaków, fachowców w pracy stalą i kulą, z powodów nawet im samym nie do końca znanych, decyduje się pomóc wiosce „zwykłych” ludzi. Pomóc w walce z agresorem, adwersarz, przeciwnikiem i oponentem.
W porywie dziwnych uczuć i emocji, z powodu jakiejś empatycznej gorączki, gdyż za skromne wynagrodzenie zdecydowanie poniżej ich kwalifikacji, idą walczyć z żądnym krwi, pozbawionym skrupułów i moralności Przywódcą Bandy Oprychów mającym do pomocy bandę oprychów.
Siedmiu zawodowców plus garść amatorskich cywilów z cepami to dość niewiele przeciw okrzepniętym w boju złoczyńcą, co silnie nastawieni na zysk ekonomiczny oraz zadawanie emocjonalnego, psychicznego i fizycznego bólu są.
Podjęli się jednak tego zadania, gdyż cóż… czasem po prostu tak trzeba.
„Siedmiu” nie wiedzieli zbyt wiele, kształceni nie byli, w dodatku dobrzy też nie byli, a i tak Co Należy zrobili.
Wstali, wsiedli, pojechali, opór stawiali, odpór dali, koniec końców i przy dużych stratach własnych — wygrali.
Ta, przeniesiona na dziki zachód historia ze wschodu, jest uniwersalna i myślę, że sprawdziłaby się nawet gdzieś w centralnej części mapy (patrząc na nią z naszej perspektywy) i to w dodatku na co dzień.
Mój ojciec najbardziej lubił westerny, a z nich ten o Siedmiu Wspaniałych upodobał sobie szczególnie, dlatego, kiedy w kinach pojawiła się współczesna wersja tego starego filmu, ja również, w porywie bliżej niesprecyzowanej emocji, poszedłem i zobaczyłem tę nowoczesną wersję.
Byli tam komboje, Indianin, dobro i zło, oraz Denzel i dużo się działo.
Opierdolenie wpieprzających obok przykitrane chipsy, to była betka przy tym, co na ekranie.
Wzruszyłem się straszliwie i czy to z powodu wzruszenia, nostalgii może, albo wypitego alkoholu, nie wiem, ale nagle chciałem być, chociaż przez chwilę, jak Oni!
Nie, nie ci od chipsów. Lajk Magnificent Sewen tu bi!
Tylko co tu zrobić, by się upodobnić? W kapeluszu wyglądam do dupy, colta noszę w kaburze pod marynarką, konno do domu nie wjadę, bo się do windy nie zmieścimy.
Wiem! W szale wzruszeń — to dla Ciebie Ojcze — poszedłem do fryzjera i zrobiłem się na Irokeza.
Indianin ze mnie słaby, nie mam tipi, toporka ani konia, więc w „irokezowaniu” poprzestałem na fryzurze.
Bo „Irokez” to taki Indianin, ale i fryz.
JPRDL, jak już mi przeszło wzruszeń uniesienie i zobaczyłem, co zrobiłem (nigdy nie chodź po pijaku do fryzjera!) stwierdziłem, że o fak… no dobra… trudno, biorę na klatę i lepiej niech będzie tak, niż golić to do gołej czachy.
„Słowo, koniec z goleniem czachy!”
I miałem przez jakiś czas na głowie fryz ala irokez.
Gustownie Kurwa Siwy.
Chwilowo pozostaje jakoś żyć i czekać aż to odrośnie oraz cieszyć się, że nie zacząłem chodzić w katanie z kataną.
Chodzę, oddycham, zapuszczam poboczne włosy, a pewnego dnia przychodzi do mnie syn.
Doprecyzuję, gdyż różni się tu kręcą — mój.
Przychodzi i mówi, że miał na lekcji rozwiązać krzyżówkę historyczną.
Dostał ksero z hasłami i rubryczkami do wpisania, ołówek w dłoń.
I… Czas, Start!
Ruszyła umysłu maszyna ospale,
Ale,
Żeby nie wiem jak system wytężał,
I jak bardzo się on tam sprężał,
To nie udźwignął,
Taki to był wiedzy,
Zajebbisty ciężar.
Cały w nerwach, bo od ręki zna hasło (inteligenty to on jest — ale wiadomo — inteligencję dziedziczy się po mamie), za to z poszczególnymi odpowiedziami już gorzej.