E-book
23.63
drukowana A5
62.28
MiniHistorie

Bezpłatny fragment - MiniHistorie

czyli słowo zmagania


5
Objętość:
255 str.
ISBN:
978-83-8369-225-8
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 62.28

Handlowiec

#szosopasta na 1009 słów, 6 minut czasu czytania.


Wiadomo, Kawa to podstawa. Kawa? Kawa?! Gdzie moja KAWA!!! Ach jest… tu, w wiadrze! Uff, ok!
Dobra, kawa przyjęta, zamiast krwi już w żyłach krąży kofeina, możemy ruszać. Hotel? Jak to hotel, w tym budżecie wszystkie takie same. Gdyby nie GPS, to bym nawet nie wiedział, że zmieniłem miasto.

Mało kto wie, a może każdy? Białe fabio-octavio-focusy PH (Przedstawiciel Handlowy) są specjalnie modyfikowane, już na etapie produkcji, do jazdy w stylu PH.

Opcje o których tu mowa są tak poufne, że pokazuje się je jedynie na specjalnych prezentacjach, w oddziałach zamkniętych niejawnie tajnych okołobiegunowych fabryk, starannie selekcjonowanym gronom specjalistów. Tam najpierw otrzymuje się ZDUPSiS — Zasady Dopuszczalnego Użytku Profesjonalnego Słownictwa i Skrótów, a po ich przyswojeniu, podaniu kawy i leków uspakajających, przedstawia się technologie rodem z Kosmicznych Wojen. Póżniej, jak ktoś się wygada, grozi mu OPRDOL — Opracowanie Planu Realizowania Dotychczasowych Obowiązków Lepiej, po godzinach, przy pomocy Kościstych Agnostyków Tbilisi.

Ale ja, tylko tu i tylko dziś, mam to gdzieś gdyż kawa była dobra no i jest Ten Dzień, proszę bardzo, zdradzę kilka ciekawostek i niuansów. Po primo: kierunkowskaz jest zawsze w opcji „skręcam w lewo”.

Wiadomo, prawym pasem szanujący się PH nie jeździ, bo nie ma czasu na takie pierdolety. Gdy rozdziera przestrzeń w „nadświetlnej” lub leci poza granicą dźwięku do kolejnego klienta, „kierunek w lewo” to podstawa. Inaczej żaden „szybki-szybki-wolny” nie zjechałby mu z drogi!

Dlatego, z oszczędności czasu i dla mniejszego zużycia wajchy — jest już tak ustawiony na stałe. Po secundo: w pojeździe PH jest specjalny system dokujący wymyślony przez NASA. Połączony jest on z poduszką elektromagnetyczną. Kosmicznie mocne, fest mocarne magnesy przyciągają pojazd PH do samochodu przed nim, a megamocna poduszka go odpycha. Ja nie wiem dokładnie, jak to działa, ale działa!

Dlaczegóż, mów dlaczegoż tak? A… widzisz! Jedzie taki PH za kimś w standardowej, sankcjonowanej specjalnymi dla PH przepisami, odległości metra, siedząc mu na zadku i ma czas przejrzeć e-maile, poczytać, wypić kawę, i wypić kawę, bezstresowo, bo jest bezpiecznie zadkodowany… zadokowany znaczy się, jak na Kosmicznej Stacji prom. Uwaga, przerwa w wywodzie. Kolejny klient, kolejna kawa i zaraz jedziemy dalej.

O czym to ja…? A, no tak, modyfikacje!

Po terito: każde auto ma „milion” ładowarek i przejściówek „w standardzie”. Śmiało mogę powiedzieć, że jeśli w pojeździe PH nie mam jakiejś ładowarki na stanie, to ona nie istnieje. Już od roku 1984 i pierwszej Nokii po aktualnie najnowsze UjWieJe, naładujesz tu wszystko, nawet Wahadłowiec. W dodatku na stałe, fabrycznie wbudowane jest 14 uchwytów, żeby się dało zamocować telefony, gps-y, laptopy, CB-radio, antyradar, janosika, kawę, kawę, kawę i kilka tajemniczych urządzeń, o których nie mogę mówić, tak bardzo są tajne.

I to nic, że przez szybę nic nie widać, to nie jest problem, gdyż i tak nie ma czasu przez nią patrzeć. Sorry… Klient, kawa… Dobra kawa, jestem z powrotem. Po cinquecento: PH jest geniuszem kierownicy.

Ponieważ ma kilka żyć (jak w grach i koty) i rzyci, może napierać, ile wlezie, rozmawiając przy okazji przez telefon, na drugim pisząc wiadomości, a na trzecim robiąc zestawienia w excelu i pijąc kawę.

Uwaga! Nie róbcie tego w domu! Amatorom się nie poleca, można źle przeczytać wiadomość albo, o zgrozo, rozlać kawę!

Dobra, chwila przerwy, kawa i lecimy dalej z tym tematem. Po ene due rike fake: w aucie PH się nie sprząta. One przy tych przebiegach zużywają się szybciej niż kurz opada na deskę rozdzielczą, nie ma sensu marnować drogocennej kofienergii, bo przecież zaraz będzie kolejne.

I co? Znów sprzątać? Bez sensu. Poza tym, skup jednorazowo nie przyjmuje takich ilości opakowań wtórnych po kawie, a do kosza się nie mieszczą. Karoserii też się nie myje, tu osiąga się prędkości takie, że brud schodzi razem z lakierem.

Więc po co przepłacać?

I nie unoś się, przyjacielu, w słusznym oburzeniu, opadnij na ziemię, nie rzucaj kamulcem i nie zakazuj kawy, gdyż tak naprawdę to PH nie jeździ! Tak, US (Urząd Skarbowy) uznał, że PH nie jest kierowcą, bo jego praca to sprzedaż, a nie jazda. Gdyby był kierowcą TIRA, to tak, ale, że jest handlowcem, to nie. Wychodzi więc na to, że się teleportują, a skoro tak, to zagrożenie drogowe równe jest zeru. Klient, kawa… Ostatni? Uff, koniec dnia!

Jest kolejny hotel… Hmmm, zaraz, jakoś tak podobnie coś, a to ja tu rano nie byłem? Ale numer, tak się zagadałem, że chyba niechcący wróciłem, skąd wyjechałem.

Ech, kawy bym się napił!

Mego błędu wersje dwie

#szosopasta na 882 słowa, 5 minut czasu czytania


Poniżej, w ramach eksperymentu, pochylenia się nad prośbami (skróć Mi męki czytania nam), oraz „bo tak”, zamieszczam dwie wersje tej samej przygody zawziętej, żywcem z życia wziętej.

Pierwsza wersja przeznaczona jest dla hardcorowców, którzy mogą czytać, mają na to aż pięć minut, oraz dysponują odpowiednim czasem koncentracji. Druga wersja przednaoczna jest dla tych, którzy też lubią czytać, lecz mniej i nie mają aż tyle czasu, bo im 1,5 godziny jakoś tak zleciało na TikToku, niczym sekunda.

Mój błąd — Wersja 1

Bywają takie dni, kiedy budzisz się za późno. Nie jesteś jeszcze spóźniony, ale czas, którym dysponujesz, po tym, jak go roztrwoniłeś na spanie aż do 6 rano, raptownie się skurczył jak twoje jajka na myśl o tym, co teraz będzie.

Gdyż nie do końca wiadomo, co będzie, ale na bank wiadomo, czego nie będzie. Oj, nie będzie dobrze.

Bo Zaspano!

Właściwie to nie ja, to Ona — Moja Żona, zaspała. Ale wina i tak jest moja. No bo niby czyja? Zaspano na jej pociąg (ten kolejowy), a pociąg ten odjeżdża z takiego (niebliskiego) miejsca i jedzie w takie (dalekie) regiony, że po zerknięciu na zegar, szybkiej kalkulacji — jak w Polskiej Narodowej w Piłkę Reprezentacji — wyjście z grupy jest możliwe już tylko teoretycznie i matematycznie „na papierze”.

Jednak, jak każdy dobrze wie: my Polacy, na papieże jesteśmy dużo lepsi niż inne narodowe reprezentacje (może poza Włoską i Watykańską), więc skoro mamy szanse, przecinam lamenty, wrzaski, piski, krzyki i darcia — jednym krótkim: Kuerwa, jedziemy!

Cisza, która po tym zapada, ciągnie się za nami do auta, a potem jeszcze chwilę… do momentu, aż olej w silniku osiągnął swą roboczą temperaturę, a skrzynia biegów została ustawiona na tryb „Sport”.

Jedziemy. Cisza powoli przeradza się w uniesienie brwi, a im olej cieplejszy — w umoszczenie się zgrabnymi ruchami głębiej w fotelu, bieg wyższy — w sprawdzenie, czy pas jest dobrze zapięty, przy redukcji i kontrolowanym hamowaniu — w zaparcie się po bokach o wystające elementy konstrukcyjne.

Widę to jedynie kątem oka, zbyt skupiony na dogonieniu straconego czasu. Ale ogarniam wszystko. Siedzę w zazen, koncentracja ma większa jest niż najbardziej skoncentrowany koncentrat pomidorowy!

Bo jak się nie skupię, to jestem w du… zupie. Zamiast doganiać czas na przestrzeni 40 km i pół godziny, będę musiał doganiać, na dłużej trasie i w dłuższym czasie… ten cholerny pociąg.

O szkodach moralnych i w sprzęcie nawet nie myślę, nie ma tu tematu do dywagacji indorowych. Rachunek jest prosty. Jakoś naprawić muszę ten mój błąd.

Gdy pierwszymi zgrabnymi slajdami wyprzedziłem w sposób godny kibica Kubicy jakieś zawalidrogi, przez dźwięki poezji śpiewanej w wykonaniu „Faith no More” słychać było tylko lekkie syczenie.

Mam dzikiego kota w aucie? Znowu?

Kiedy szybko, ale bokiem, wyprostowałem kilka krętych linii bez sensu wyrysowanych na drodze (przecież są tylko sugestią c’nie?), zgrabnymi zygzakami rozegrałem partyjkę drogowych szachów z porannymi entuzjastami Lidlowych zakupów (nikt tu nie został poraniony) i wymusiłem kilka innych drobnych ustępstw drogowych, syk przerodził się w krzyk.

Coś w stylu uwaga, dla wrażliwych, będą wyrazy obraźliwe, proszę zatkać uszy, gdyż podaję reprezentatywne przykłady z mistrzów tego masarskiego fachu: „Kurwa! Pozabijasz nas, a ja potem ciebie, ty pojebie! Mnie tu chyba pojebie! Co tu ty kurwa? O kurwa!”

I takie tam… No wiem, wiem, różnie ludzie do siebie mówią w kochających się związkach. Nie dobierałem więc do siebie. Może to było czule? „Tak… ciulu!” Hmm, czyli chyba nie.

Byłem w transie w tej trasie, skupieniu tak wielkim, jak niektórzy w kiblu i niczym woda poniżej zera. Kobieto, uspokój się, ja tu właśnie łamię granice możliwości, obalam teorie przyspieszeń, grawitacji, mechaniki kwantowej… i samochodowej — myślałem, ale milczałem. Szkoda Mi_ zębów.

Patton mruczał coś z radia, dlatego musiałem go pogłośnić. No naprawdę, nic nie słyszałem przez te krzyki, klęcia i zaklęcia, Pasażerki udręki i męki. O co jej chodzi, po co te jęki, nikt jej przecież nie wycina nerki?

Kiedy po 28 minutach i 34 sekundach łamania wszelkich możliwych reguł, kwasów i zasad (poza drogowymi oczywiście, a jak?) i przekuwaniu wielkich teorii w małą, ale zgrabną praktykę, przybyliśmy pod dworzec. To było jeszcze 1,5 minuty, żeby się umalować. Nie bardzo to chyba może wyjść — pomyślałem patrząc — takimi drżącymi rękami i w stanie katatonii.

Ale… jak zwykle mężczyzna nie docenił kobiety. Po obciągnięciu zamaszystym ruchem spódniczki, która, z powodu turbulencji pokładowych (za które państwa serdecz nie przepraszamy) podeszła interesująco do góry, pobiciu mojego fotela z piąchy, porysowaniu tapicerki (hybrydowym nożem taktycznym umieszczonym na paznokciach), przyłożeniu jeszcze z bani w zagłówek (tyłem z półobrotu)… zabrano się za czynności najważniejsze. Makijaż kilkoma precyzyjnymi ruchami wyszedł idealnie.

A po rzuceniu — Nienawidzę cię gnoju, obyś miał flaka! I w kołach też! — na koniec wyjście i zamaszyste jebnięcie drzwiami.

I jeszcze raz, na wszelki wypadek?

Kurde, jaki ten świat jest niesprawiedliwy. W pół godziny — nawet niecałe — obaliiłem ze dwie nieobalalne teorie, a to nie jest flaszka! Tego sam tak łatwo nie obalisz. Rozegrałem arcypartię ultratrudnych szachów drogowych niczym Kasparow. Zdążyłem na i czas i na pociąg, i jeszcze żeby sie umalować — Zdążyłem! I za to wszystko takie traktowanie?
Chyba usłyszała moje wgłowne rozterki, zobaczyła może to opadnięcie szczeki, bo zawróciła zgrabnie z czubku obcasa, wróciła, i mówi „Nie myśl sobie, dalej cię nienawidzę, ale jechałeś obłędnie!”

Mój błąd — Wersja 2

— Panie władzo, no… jechało się za szybko, ale ponoć zaspałem na żony pociąg, znaczy się odjazd pociągu. Mój błąd! -A tak, to wszystko wyjaśnia, można jechać.

Czerwone szpilki

#szosopasta na 967 słów, 5 minut czasu czytania.


„Idź, kobieto, mężowi obiad ugotuj…” Ileż razy to słyszałem? Niektórzy panowie tak mówią do pań, nawet ich nie znając. Jasno dają do zrozumienia, że tylko na tym jednym się one znają, a co oni by z nimi — to ja już dalej nie słucham.

Ponieważ dzisiaj znów miałem „przyjemność” usłyszeć dwóch takich troglodytów — w gustownych dresikach, z tatuażami gdzie się da, a kolorowymi, jakby się z nudów kredkami bawili — i z minitorebkami przez piersiobrzuch „zderzacz hadronów” przerzuconymi…

Na ten widok przeniosłem się, niczym Voyager, w czasie i przestrzeni.

Znowu jestem w trasie, wkoło podwieczorne miasto, i ciemno za oknem. Odpalam silnik, włączam światła i wyraźnie widzę, że słabiej widzę. To jedna z żarówek w reflektorze auta dokonała swojego wątłego żywota.

Kiedyś, gdy żarówki nie były tak hiperinteligentne jak teraz, kiedy zamiast zbierać informacje służyły tylko do świecenia, „poświęcały” swej misji całą posiadaną energię — dlatego zużywały się szybciej.

Miasto, w którym jestem, jest duże — to nie lasy czy bagna — więc tu nie mam problemu. Mało to „osób kierujących pojazdami” jeździ bez świateł po mrocznych ulicach swych miast?

Są lampy uliczne, wszystko więc widać, a to, że ich nie widać — to problem… nie ich.

Do domu mam jednak z 300 km, a większość z nich przez bory i lasy, gdzie zbójcy na tatkę czyhają, więc trzeba, chcąc nie chcąc, wymienić tę żarówkę. Chociaż nie chcę — bo ciemnę i marznę.

To listopad. Z jeden TYCH przedcieplarnianych listopadów, czyli mokro, zimno, ciemno i ogólnie do dupy.

Jednak, poza tymi drobnymi listopadzimi niedogodnościami, wymiana żarówki — jak już się zbiorę i za zabiorę — dla człowieka z moim wykształceniem jest sytuacją prostą i nienastręczającą żadnych kłopotów. Taka żarówki wymiana. Panie! Potrzymaj mi piwo i patrz.

„Płynnym ruchem wyciągam zestaw naprawczy w postaci zapasowej żarówki, otwieram maskę, następuje wpięcie kabelków, zwinną ręką wyłuszczam uszkodzoną część i — jej pamięci cześć. Włożenie nówki sztuki nieśmiganej, wpięcie kabelków i ręki wyjęcie. Cała operacja — góra 2 minuty! To jeszcze mam czas, żeby się gdzieś kawy napić.”

Tyle teoria. Czas na start.

Cholera, zimno ciut, ręce szybko grabieją, ale dobra — się nachucha. Ciemno i słabo widać, jednak w tych czasach to też nie problem — przyświecam sobie komórką (kiedyś od świecenia były żarówki i latarki).

Gdzie tu wsadzić rękę? A tu… a nie, nie tu… o, to tam. Kurde… zresztą — nieważne gdzie. I tak mi nie włazi, a jak już wlezie w opcji siłowej, to nie wymienię, bo za mało miejsca dla mej rączęty.

Dobra, jakoś wsadziłem. Żarówka nadal niewymieniona, ale za to teraz nie mogę jej (ręki) wyjąć.

Trochę jogi, dwa obroty, jedno złamanie jakiegoś zbędnego, skoro się dało, plastiku, urwanie na pewno niepotrzebnego dynksu — i jest pierwszy sukces: wyjąłem rękę! Cała brudna.

Zdyszany oparłem się o bok auta. Spoko, teraz już nie tylko ręka, ale pół mnie umorusane jesienną, mokrą i z liścio-padłych mieszanką. To, co na ulicy, to na aucie, a teraz i na mnie.

Satelity typu Voyager, komputery kwantowe, misje na Marsa są prostsze w budowie i obsłudze niż ta #%*]+$£¥# lampa.

Ja CierPię Dole!

Po 15 minutach szarpaniny i poznawania nowych wyrazów — już niebawem powszechnie uznawanych za wulgarne — ja pas!

Oni to specjalnie tak projektują? Żeby co? Udowodnić, że się da? Że można coś prostego zrobić tak, żeby cię szlag trafił? Nie wiem.

Wiem coś innego: jak już znieważyłem tych, co to zaprojektowali, tych, co to wyprodukowali, tych, którzy nie wynaleźli jeszcze żarówek LED (tu nie ma pieprzenia po krzakach — tu wymieniasz od razu całą lampę), kiedy przełknąłem zamiast kawy swoją męsko-techniczną dumę — trudno, jadę po pomoc do najbliższego salono-serwisu z pojazdami!

Mają tam chyba na pewno grono fachowych, profesjonalnych mechaników, zaopatrzonych w specjalistyczne klucze do wymian żarówek w nowoczesnych samochodach i komputery, które wyliczają trajektorię podejścia? Sztab inżynierów, którzy nie takie żarówki ogarniają w mgnieniu oka… Czy nie?

Jadę — i jest! Piękny salon z równie pięknym serwisem. Po krótkiej szarpaninie z ochroną (przypominam — czystość, schludność i inne wyrazy zakończone na „-ość” mam chwilowo za sobą, a w dodatku, wycierając nos i twarz od zimna i łez frustracji — pomyliłem ręce i wytarłem się nie tą czystą)…

Zresztą — nie czas na glamour. Jest robota do zrobienia. Każdy facet to pojmie.

Wchodzę. W pięknym salonie — przepiękna recepcja. Przechodzimy na wyższy poziom piękności.

Nie mrugnąwszy nawet powieką na mój widok (może nawet lepiej, że nie mrugnęła — taką rzęsą to wzbudziłaby falę uderzeniową, która by mnie zmiotła z powierzchni tego salonu, a najbliższe morza zaburzyłyby swój rytm pływów), Przepiękna Recepcjonistka, po pierwszym nierozpoznaniu „ktom zacz”, na wszelki wypadek przemówiła do mnie w ośmiu językach — i wszystkie mi obce.

Aż w końcu, kiedy utrafiła na właściwy:

— W czym możemy pomóc szanownemu panu?

— Żarówkę wymienić poproszę.

— Ach tak, naprawa. Zechce pan przejść o tam, do recepcji serwisu. Tam pomogą.

Zechciałem, przechodzę. A w serwisie — jeszcze gorzej. Nie znam słów, żeby to opisać, bo jak? „Jeszczejszy wyższejszy poziemiejszyn?”

Tu, w recepcji serwisu, mamy normalne skrzyżowanie Miss Univers z gimnastyczką i baletnicą. Nie dość, że Przeprzepiękna, to jeszcze — jak na moje oko — na 25-centymetrowych czerwonych szpilkach. I chodzi.

I w dodatku jak ona w nich chodzi!

No… normalnie w nich chodzi, a przykładowy ktoś taki jak ja, zwykły szaro — a teraz i bury — obywatel, to nawet by w nich nie stanął!

Na tym etapie otaczającego mnie piękna i urody nie bardzo już wiem, po co tu przyjechałem. Dobrze choć, że dla kontry i równowagi, przynajmniej robotą zajmie się jakiś brzydki facet!

Chwilowo odjęło mi chyba mowę, bo coś tam bełkoczę do siebie niezrozumiale. Wysiłkiem ostatniej woli narysowałem brudnym paluchem na idealnie czystym stole, że żarówka!

— Ach, żarówkę mamy wymienić? Oczywiście, nie ma problemu. Madzia zaraz wymieni.

I Madzia, w kombinezonie szytym na miarę przez Victoria Top Secret & Versace (męskich takich dopasowanych, tak leżących i tak czystych — nie ma), w 5 minut się uporała z żarówką i nie nabrudziła w pojeździe. A na koniec, ładnie tym dużym autem z tego cholernego serwisu tyłem „do lusterek” wyjechała.

Słupek

#szosopasta na 478 słów, 3 minuty czasu czytania.


Szef szkolenia szoferów Rolls-Royce, p. McCann, powiedział kiedyś: „Używanie kamer przy cofaniu czy manewrowaniu nie oznacza, że kierowca nie wie, co się dzieje i jest niedoświadczony. Te kamery zamontowano w samochodzie w określonym celu i warto z nich korzystać. Są tacy kierowcy, którzy mówią — nigdy nie używam kamer w samochodzie. Odpowiadam wtedy: naprawdę? W takim razie przyjrzyjmy się, jak wyglądają twoje felgi.”

Ale co on tam może wiedzieć? Ja cofam do lusterek, jestem w tym mistrzem, a szlifowałem swe nadzwyczajne umiejętności kiedyś, gdy nie było kamer cofania. Ba, miałem auto, które posiadało TYLKO boczne lusterka, a przy swoich 7 m długości nauczyło mnie skanowania przestrzeni jak lidar w nowych smartfonach w połączeniu z radarem okrętu wojennego.

I faktycznie, wyszkoliłem się w tej sztuce tak, że, przecząc prawom fizyki, parkowałem w miejscach dwa razy mniejszych od mojego auta.

A teraz siedzę właśnie w moim załadowanym po sufit kombi, nie mam kamer, wsteczne lusterko pokazuje porno (bo bagażnik załadowany po sufit, więc uja widać) i zostają mi tylko boczne lusterka do manewrowania. Ale jestem mistrzem, więc luz.

Dodam tylko, że to plac jakiś miejski, na nim porozstawiane stoliki restauracyjne, a przy nich wiele interesujących, ale znudzonych postaci rozgląda się, szukając drobnej choć atrakcji przy pitej leniwie kawie.

Muszę cofnąć pod bramę i zrzucić balast. Ustawiony na pozycji, animusz lekko podwyższony, gdyż audytorium stolikowe patrzy z zaciekawieniem.

Niech patrzą, nie takie rzeczy się robiło, czegoś się nauczą z opuszczonymi w niemym podziwie szczękami.

Lidar informuje: lewe lusterko — słupek, prawe lusterko — słupek. Radar przesyła dane szybką wiązką: najbardziej spektakularną linią podejścia będzie przejazd między słupkami.

Skanowanie przedstartowe zrobione — zmieszczę się między nimi i cofnę idealnie pod drzwi, dostarczając obserwatorom rozrywki, a sobie splendoru, bo tak cofnąć na centymetry, między takimi słupkami trzymającymi tablicę informacyjną, to arcydzieło!

A że zapasu jest wystarczająco, obserwujących dużo, więc i fantazja rośnie. Zrobimy to więc na prędkości!

Wsteczny, kontrola w lusterkach i gaz.

„Patrzcie, maluczcy, i uczcie się manewrowania, a nie tylko kamery, czujniki i auta-nomiczne samoparkujące! Umiejętności się jeszcze liczą i jest miejsce na świecie dla prawdziwych wirtuozów!”

I wbijam między te słupki z precyzją pilota myśliwca lądującego na lotniskowcu.

A piloci ci w wywiadach często powtarzają o takim lotniskowcowym lądowaniu, szczególnie nocnym: — Wyobraź sobie pokój, na jego środku połóż znaczek pocztowy, zgaś światło i spróbuj go polizać.

Ja mam ciut lepiej — jest jasno. Cofam, pełna kontrola, już w duchu pławię się w podziwie obserwatorów i… jak nie przypierdolę w ten trzeci, środkowy, %$#*@&#^% słupek, którego w bocznych lusterkach nie było widać, a który integralnie, centralnie podtrzymuje całą tę konstrukcję…

Jeszcze mnie od gwałtownego zatrzymania na słupie potylica nie zaczęła boleć, jeszcze system nerwowy nie przekazał zszokowanemu mózgowi megabajtów danych z błędnika i gałek ocznych, gdy nagle, atakując z góry, zerwana uderzeniem tablica ogłoszeniowa przyjebała mi kantem swoim w dach.

Mylił się pan McCann — nie felgi trzeba oglądać, lecz dachy.

„Pycha, proszę pana Mi_, kroczy przed upadkiem.”

Deszcz

#szosopasta na 714 słów, 4 minuty czasu czytania.


Autostrada. Ściana wody już nie leci z nieba… ściana wody stoi z nieba. Gdybym jechał ciut szybciej, to ściana ta wybiłaby mi szybę — tak to zmasowany atak.

Z prawego boku mam konwój mastodontów marki TIR, które przed weekendem wracają do mateczników. A im są bliżej, tym bardziej wracają, widząc oczyma wyobraźni „żubra” w lodówce. Wyprzedzam ich lewą stroną, jadę może ze 100, gdyż szybciej nie mogę — wybiję sobie szybę kroplami tego ołowianoszarego deszczu. Może można 140, ale co z tego, że można, jak się nie da.

Wycieraczki już dawno dały za wygraną, czujnik osiągnął wartości graniczne i zrezygnował ze współpracy.

Aquaplaning? Akwaplanacja to utrata przyczepności opony podczas jazdy po nawierzchni pokrytej wodą, spowodowana tworzeniem się warstwy wody między oponą a jezdnią. O akwaplanację łatwo podczas jazdy w czasie albo po deszczu na asfaltowych nawierzchniach, ale nią się już nie martwimy — warstwa wody na asfalcie jest tak duża, że przemieszczam się do przodu na zasadzie wodolotu.

I wtedy za mną znienacka pojawia się szybkobieżny czołg pod postacią SUV-a Q7.

Jadę 100, może nawet mniej. Maksymalne skupienie i nie pojadę szybciej — warunki, rozum, doświadczenie i umiejętności nie pozwalają.

W SUVie Q7 QUATTRO SUPER LAKIERO PERŁOWE METALLICO nie mają takich problemów. To kłatro migo mi światłami, natarczywie podjeżdżając pod sam tył. A ja, wbrew lansowanym trendom jestem spokojnym, dojrzałym mężczyzną o wciąż większościowej orientacji i nie lubię, jak się mi w tyłek wjeżdża.

A ten pewnie myśli… No właśnie, to pewne że myśli?
A jak tak, to o czym? Że pojadę szybciej, jak się nie da? Że zjadę na bok? Mam TIR-owi zajechać drogę w tych warunkach? Mogę ewentualnie spróbować odbić na pas zieleni, ale mimo wszystko… Strach tak jechać po zielonym, może bagno?

W Suvie, z góry, w czterostrefowo klimatyzowanej kabinie, obstawiony skórami alcantara i wszystkimi możliwymi systemami wspomagania — ABS, CHGW, USB, USG, PZL i HDMI — z muzyką „Papy Danca” czy innego raponośnego radosnego drzymordy — z doskonałych Bose głośników, zapewne rzeczywistość wygląda inaczej. Co nie znaczy, że adekwatnie do realiów. Przeważnie nieadekwatnie wygląda. Ale co inaczej nieadekwatność w warunkach sobotnich podLidlowych przepychanek, a co innego w warunkach aquaplanigowo-autostradowych.

Ok, minęliśmy tym żółwim tempem ciężarówki, podciągnąłem jeszcze trochę dla bezpieczeństwa, bo jak ci TIR zajedzie od tyłu, to masz z tyłka jesień średniowiecza, i takie są odwieczne prawa natury. Zjeżdżam mu na bok. Jedź, skoro musisz — ja cię uczył rozumu nie będę.

Naturalnie, nowoczesny czołgista-rajdowiec przyspieszył, ruszył raźno te 600 koni, z czterech kopyt, że tak to ujmę, i na mojej wysokości (niskości)…, kiedy mnie jego wysokość mijał, kątem oka (jeśli oczy mają kąty) widzę, że go na mnie znosi. Zbacza na mój pas zbok!

No tak, oczywiście. Uślizg, poślizg, utrata przyczepności czy coś — ale kogo to dziwi, jak tak wystartował te kuce, a pod nogami jezioro? Jak się płynie, to ci nawet Quattroporte, Quattro, Quritto ani Jezus co po jeziorach chodził, nie pomoże.

Ja noga z gazu — nie na hamulec, odbijam lekko w prawo i zostaję w tyle, bo szkoda mi trochę boku auta, drzwi się potem ciężko otwiera jak ci taki suv zrobi syf i przywali w bok..

Jego znosi na mój pas i zaczyna go nosić po jezdni, gdy systemy wspomagania jego niedomagania biorą się za swoją robotę. On im w tym przeszkadza a ja już wiem, co teraz zrobi w panice!

Co zrobi?
Depnie na hamulec!

A takie karbonowe na nruburgringu testowane zniemieckie hamulce + masa takiego Audi made in czołg (bo ja się proszę pana boję jeździć po dzieci do szkoły mniejszymi) + zjazd na mój pas = nie mam szans.

Tak, wbiję mu się w dupsko i jeszcze to będzie moja wina, że jestem pierdoła i że dystansu nie zachowałem. Tym się jednak teraz nie martwimy, będziemy, oczywiście, ale tylko pod warunkiem, że przeżyjemy, co jest równe 0, bo z tyłu ciężarówki.

Co pomyślałem, to zrobił. Ale ja byłem szybszy.

Ułamek sekundy przed jego hamowaniem, byłem już na lewym pasie i gdy on po hamulcach, to ja w gaz. I gdy on w tył, to ja w przód…

Został z tyłu, potańczył, potańczył, w panice przestał przeszkadzać ESP w pracy, system zrobił za co mu płacą i wyszedł z poślizgu, ustabilizował pojazd i co?

Został na prawym pasie, i dalej już grzecznie do przodu… Setką.

Nie ma za co, kolego, nie ma za co…
Gdyż czasem ratując sobie życie, ratujemy przy okazji kilka innych rzyci.

„Neurofotoreceptoreplotyka”

#szosopasta na 767 słów, 4 minuty czasu czytania.


Jechałem onegdaj z jednym gościem.

Jechałem i milczałem, co może wydawać się dziwne, ale czasami przychodzi mi z łatwością. Mam wtedy czas, żeby wymyślać to, co potem tu zrzucam na bezbronnych i niegotowych na wszystko czytelników.

Ja milczałem, on milczał, i tak — ciche mijały nam kilometry, gdyż są ludzie, z którymi wymowniej się milczy niż mówi. Kiedy dwóch takich się zejdzie, to cisza — nawet godzinami — nie kłuje, nie przeszkadza i nie doskwiera. Oczywiście pod warunkiem, że jest COŚ między nimi.

Bo co to jest NIC? „Nic” to jest flaszka na dwóch!

Trasa długą była, ale połykaliśmy ją — kilometr za kilometrem — sprawnie, konsekwentnie i ze swadą. Znaczy się — ja połykałem, bo to ja wiozłem wiezionego.

W pewnym momencie, kiedy pochłaniałem przestrzeń łakomie jak Słowokomczuchy słowa, jadąc lewym pasem, nagle, bez refleksji i widocznego powodu — zwolniłem. Wykorzystując 140 km na ha i związane z tym opory powietrza, korzystając z doskonałego układu hamulcowego, świetnie wentylowanego dzięki dziurom wyżartym w tarczach — przyhamowałem.

Po sekundochwili — ale nie takiej jak na filmach, gdzie każdy ma swoją osobistą prędkość i dowolnie ją sobie zwalnia lub przyspiesza, tu dla wszystkich jednakowo szybkiej — auto jadące prawym pasem zajechało mi drogę. Dodam, że zajechało bez zbędnej refleksji, patrzenia, komunikacji, informacji i bez kierunkowskazu.

Zatrąbiłem ostrzegawczo — kiedy energia silnika poszła na produkcję decybeli, a pół-hiperboliczne łany zbóż w promieniu trzydziestu kilometrów położyły się na ziemi — i setki kilometrów dalej, na północ, szwedzki rząd, wciąż z dzwonieniem w uszach, wystosował notę protestacyjną do ambasadora. Przez wiele dni na plaże Bornholmu fale wyrzucały martwe delfiny i wieloryby, a w przepływających nieopodal amerykańskich okrętach podwodnych trzeba było odesłać na rentę inwalidzką krwawiących z uszu operatorów sonaru.

Jednak gdybym — czymś wiedziony — bezwiednie wcześniej nie zwolnił, byłby problem. Może nawet duży.

Cała akcja sprowokowała lekkie uniesienie brwi i krótką wymianę zdań typu:

— Skąd wiedziałeś, że tak zrobi?

Zadumałem się nad tym… Bo… skąd wiedziałem?

A skąd mam wiedzieć skąd?

Ciemna materia i ciemna energia to trudne do pojęcia, niewidzialne formy, które — wedle współczesnych założeń — stanowią około 96% masy Wszechświata, zostawiając ledwie 4 procenty dla „zwykłej”, rozpoznanej przez nas materii i energii, która tworzy gwiazdy, planety i wszystko, co możemy bezpośrednio obserwować — no i wiedzy o tym wszystkim.

Bazując na powyższym: w sumie… to, co my tam wiemy?

Coś poinformowało moją podświadomość. Może to neurofotoreceptoreplotyka, praktyka, albo jakieś inne podprogowe bodźce, z których nasz umysł nie zdaje sobie sprawy — lub, bo choć poprzez fotony i nerwy wzrokowe widzi — to jednak potrzeby już nie widzi ta nasza świadomość, aby nas o tym informować?

Pijany zawsze wróci do domu, ale nie zawsze wie jak.

Jak wyjaśnić to, że zanim tamten gość z prawej wpadł na pomysł, żeby bezpardonowo zajechać mi drogę — ja już o tym wiedziałem? Z wiedzą o Wszechświecie na poziomie 4% — cóż można wiedzieć i powiedzieć?

Może to była jakaś inteligencja emocjonalna, doświadczenie lub tak zwany Uj Wi Co, Ciemna moja Masa, albo Energia jakaś?
Albo wiem! To splątanie kwantowe, albowiem te kwanty będąc w wielu miejscach i stanach naraz, plączą się wszędzie i ciągle jak chcą.

Po tej akcji współpodróżnik zamilkł już permanentnie, a kiedy po wielu godzinach fizjologiczno-filozoficznego milczenia dojechaliśmy na miejsce, odezwał się na odchodnym:

— Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak jeździł. Pierwszy raz od wielu lat, jadąc jako pasażer, nie kierowałem i nie wciskałem hamulca razem z kierowcą!

Ludzki mózg jest niezgłębionym kłębowiskiem energii. Strzelam z łuku z lewej ręki, rzucam nożem prawą, ale piszę obiema tak samo — równie krzywo, koślawo i z takimi błędami, że całe rzesze polonistek latami przechodziły za wcześnie na za długie zwolnienia lekarskie, a prokuratury całego świata prowadziły z tego tytułu śledztwa przeciw mnie — za znęcanie się i zbrodnie przeciw ludzkości.

A imiona zapamiętuję kolorami (i nie ma się co śmiać — są tacy, którzy potrafią tańczyć o architekturze).

Ciągle wychodzi przezabawnie, kiedy nie odróżniam Damiana od Daniela, a tego od Dawida. Dla odmiany doskonale mieszam w wazach… wyrr… wyrazach!

I kiedy trzeba — znaczy się ciągle — używam w pełni słownika niepoprawnej polszczyzny: „Wersja druga, poprawiona, Kurwa!”

Ongiś miałem w pracy za „kolegę” takiego oślizgłego typka. Mały, milczący i w nieładzie (wszelkie podobieństwa z kimkolwiek niezamierzone — pewnie wielu jest takich). Czułem podświadomie, że coś z nim jest nie tak. On nie lubił mnie, a ja go vice nie wersal.

Aż kiedyś — kiedy po raz kolejny niemilcząco, za to dobitnie i znacząco, używając pełni polskiego języka, mocno z akcentem na uja, dolę i bać coś skomentowałem — wyraził swoje niezadowolenie z mojego niezacnego zachowania.

Wtedy sobie przypomniałem… Nie, nie jego imię.

Kolor jego imienia — taki podobny do beżowo-łazienkowego — a przy tej okazji napis, który ktoś, kto długo i zatwardziale robił okupację ubikacji, po sobie zostawił. Chyba szło mu tam do dupy, skoro miał czas, by wyryć na drzwiach swym wiernym karambitem napis:

„Lepiej być człowiekiem, który głośno przeklina, niż małym, cichym skurwysynem.”

Winkognicie

#szosopasta na 1335 słów, 7 minut czasu czytania.


Wylądowałem kiedyś w Lubinie… e, Lublinie… y… też nie, w Lublanie?
Tak! W Lublanie, w Słowacji.

7 rano, sobota, piękny ciepły poranek. Wyszedłem żeby się przejść — trochę może; kawę wypić — szum borze; śniadanie zjeść — na dworze. Kiedy tak szedłem przez to jeszcze puste miasto typu „stolica”, spotkałem gościa z psem

— O heloł mister, jak ci tam leci?

— Ar ju toking tu Mi_? — pomyślałem do siebie zszokowany.

Czujność, dlaczego on mnie, obcego typa, tak ostentacyjnie zaczepia na ulicy, może bezdomny i na coś zbiera chociaż nie wygląda, a może nie? Uśmiechnąłem się wymuszonym, wyuczonym uśmiechem typu „ale ja nie wiem, ja nietutejszy” — i poszedłem szparko niczym sekretarka dalej.

Po chwili kolejny jakowyś Gościo, co zamiatał przed kamienicą, to samo — Czołem Waści i co tam u Szanownego, bo ranek piękny jużci azaliż? — Ja, ja, naturlich, of kors, ja wol, naturlamę -mówię i cierpko się uśmiecham, gdyż już wiem, nie ma przypadków, to jest wpadka!

Każdy agent, nawet ten od nieruchomosci by się kapnął. Zostałem spalony, ale na szczęście doskonale wyszkolony, dlatego — wdech — wydech — i akcja?

Tak, Jestem gotów!

Cały spięty, pod szyją zapięty, szykowałem się do konfrontacji… bo to. Zasadzka!

Kiedy przed kawiarnią spotkałem trzecią tego dnia osobę i ta też mnie zaczepiła z miłym uśmiechem, dłużej nie czekałem — zaatakowałem szybko jak Cobretti! „Zwinny jak jaszczurka i ostry jak przecinak!”.

Pokraczny (z pozoru) wypad z nogi wykrocznej, piruet, ugięcie kolan, z biodra strzał z piąchy w mostek.

Kiedy go zatkało, rzucam żartem — zatkało kakało? — przyduszenie, dociskam kolanem do ziemi za kwietnikiem i precyzyjnym, zimnym, wypranym z emocji głosem mówię mu jak będzie:

— Żywy już z tego nie wyjdziesz, ale jeszcze możesz nie cierpieć, mów więc bez łaski swojej, kto was wynajął? Jaki śmiertelny wróg się na mnie tu czai i skąd wiecie kim jestem, skoro w Incognicie przybyłem i nikt, absolutnie nikt nie wie, że ja to jestem ja w tym Lubi… Lubli… kurwa no… w Lublanie!

A on na to, że „nie wiem o co panu chodzi”, że uprzejmy być chciał, że tu wszyscy tak, że taki miły poranek. Ludzi jeszcze mało „na mieście” i można pogawędzić.

Tu to normalne, ale jakby co to przeprasza za swoje zachowanie…

Postanowiłem go oszczędzić — chociaż wiem, że kłamie! — na nogi postawiłem, pod kawiarnię odstawiłem i kawę postawiłem, a napiwek — chociaż wiem, że kłamie! — zostawiłem, i poszedłem w zadumie „Jacy głupi ci Rzymianie”, bo weź, kto by w to uwierzył?

No wyobraź sobie taką akcję w Polsce…

— Heloł hał du ju du?

— A weź spierdalaj!

Kiedy indziej, już w Polsce, też właściwie była noc. Barbarzyńskie, nie do pomyślenia, gdzieś po 7, kiedy półprzytomny, po odwiezieniu młodzieży do szkół, wysiadłem zatankować.

W wóz — 30 litrów diesla, w siebie — 45 litrów kawy, na miejscu!

Nagle, z „piskiem opon” — przenośnia taka, by dodać tej akcji trochę dynamiki, bo żebym nie wiem o której wstał i tak budzę się w południe, i jestem jeszcze trochę śnięty — wysiada z wozu obok gość i do mnie — Przepraszam Pana!

Wiem, że to zasadzka, przecież to Polska, a nie jakaś Słowenia!

Każdy inny tak napadnięty z samego rana, niemal nocy, w kraju białych niedźwiedzi wałęsających się po ulicach, zadrżałby pewnie w trwodze, ale ja mam już pewne doświadczenia, byłem szkolony, i w ZUSie przechodziłem praktyki, ja już się niczego nie boję.

Spokojnie gram na czas.

Aj know dis gejm.

Przyjmuję postawę defensywnie-ofensywną, a mruknąwszy „nie ma za co” idę sobie dalej.

Napastnik nie daje za wygraną, idzie za mną.

„Dobra, natręt” — rekapituluję i kapituluję, ale zanim go zdekapituję najpierw się zatrzymuję i replikuję — Hę?

Odwracam się na pięcie w napięciu, a dłoń ma jak struna napięta już gotuje się do zadania ciosu, gdy, po przetarciu oczu zauważam zupełnie mi nieznanego, całkiem normalnie i schludnie wyglądającego Gościa, uśmiechającego się do mnie przyjaźnie.

Fuck, ta zaraza dotarła już na północ od południa, w samo ranne przedpołudnie?

Po chwili, gdy przedarłem się przez opary snu i mogę już zacząć używać trudniejszych słów, skonstatowałem, że nagle rozmnożyły Mi_ się auta.

Bo teraz… jak już patrzę uważniej to tak, dobrze widzę: stoją obok siebie dwa identyczne pojazdy.

Jedno jakby krzywo, z otwartymi drzwiami, i dużo schludniejsze niż ten drugi — niż ten mój, ale poza tym identyko.

Dobra, skoro atakujący mnie jednoosobowy oddział szturmowy jeszcze nie stwarza zagrożenia, to zobaczę co się wydarzy dalej — postanawiam, chwilowo, nie stosować tych wszystkich ciosów karate co to je tam teges z bratem.

Zamierzam usłyszeć tego miłego Pana i czekać, co powie.

A dalej padło że, on to od dawna mnie śledzi…

Tu wpadam w popłoch! Ale z ciebie Mi_ agent, JPRDL, jak z kozi dupy trąbka, od dawna jesteś śledzony, a dowiadujesz się o tym dopiero jak cię prawie przejechali!

W związku z tym śledzeniem to on ma sprawę (tego domyśliłem się już sam, bo cóż innego?).

Kawał na ławę — pewnie obcy wywiad chce mnie przepchnąć na swoją stronę!

Cóż, biedak zaraz się dowie, że nie jestem na sprzedaż…

…Odnośnie samochodu by się chciał coś dowiedzieć

Bo od dawna mnie śledzi, na jednym czy drugim forum dałem się poznać że się znam i rozpoznaje mnie od razu mimo, że hi hi Mi_ się wydaje że się skrzętnie ukrywam pod kryptonimami.

Panie reżyserze kochany! Ja to pana widziałem we wszystkich filmach, i polskich, i zagranicznych, i amerykańskich!

Tu się wyciąga ściągę i się recytuje co lepsze tytuły oraz wpisy z najwyższą ilością bo aż ze 20 mających lajków!

Pewnie celem uwiarygodnienia, referencji i żebym się nie wykpił!

Następuje wymienianie miejsc, gdzie i co można było przeczytać „Made in Mi_” oraz użycie trudnego słownictwa typu Esej, Wpis, Post oraz Epistemologia.

Na chwile trochę mi się zrobiło żal że to jednak nie żaden Wywiad, ani obcy, ani do gazety, a przynajmniej do momentu, w którym dotarło do mnie, że ALE JAK TO, KURWA?!?

Wszystkie moje próby pozostania w Internecie w Incognicie były tak żałośnie amatorskie iż tak na ulicy, w biały dzień!?

Cały ten misterny plan bycia niewidocznym, jakby co to zwalenia na innych tego pisania, do winy się nie przyznawania i siedzenia w cieniu właśnie trafił szlag?

Właśnie legły w gruzach kamuflaże?

Nagle miliony pytań: cholera, i jak mnie tu znalazł? Skąd Wie, że ja to JA? Znowu się trzeba przeprowadzać? Rodzina mnie zabije czy będę mógł zrobić to sam? Czy młodzież jest już pełnoletnia i można ich porzucić? Czy da się komuś szybko wynająć działkę, spirytarmaturę i rowerowe miejsce parkingowe? Co jeszcze wiedzą? Jak przewieźć napełnione 200 litrowe akwarium w jednym kawałku, i gdzie jest kot?

Te strategicznie ważne myśli szybko pobudziły moje synapsy, oczyściły zatoki, a Morfeusz momentalnie obudzony mocnym kopem w dupę szybko odpłynął.

Po chwili dialogowania okazało się, że to przecież nie pierwsze moje auto tego typu, jestem tam i uwdzie jakby znany z tego że się znam, i adminem też utajnionym jestem (ale każdy i tak wie) więc coś na pewno wiem i to tu rozkminię.

Bo błędy mu wyskakują w pojedzie, i co to są za błędy, czy dalsza jazda z nimi grozi wybuchem, bo pewnie już je miałem i nie wybuchłem, i kto może pomóc? Per Fawor oraz Bitte!

Na koniec — ku mojemu bezbrzeżnemu zdziwieniu — okazało się, że faktycznie wiem!

Po kilku konsultacjach, telefonach, dialogach i pod nosem monologach — zaordynowałem:

— To jest taki a taki błąd, skutkuje tym a tym, pojedzie się tam i tam, zrobią to i to wtedy to a wtedy, za tyle a tyle. A teraz należy się 350 zł!

— Ale, no dobra, dzięki, ale kurde… 350?

— No, 350! Bo tak — wyliczam — nie jadąc do ASO (Automatyczne Strzyżenie Osiołków), a najbliższe ASO jest za 60 km w lewo + konsultacja i to fachowa + pora dnia niewymowna = no, jakby nie liczył, 700 zł.

Oszczędza Pan siedem stów, i kupę czasu. A my o czasie musimy myślec po gospodasku, ale ponieważ ja jestem spoko gość, to wezmę z tego tylko połowę!

Zdegustował się taką postawą — co od razu widać — bo myślał, że taki jestem spoko — a okazuje się, że typowy Janusz Cebula Miszcz Biznesu. Niechętnie, ale co ma zrobić(?) przecież sam mnie zaczepił, wyjmuje portfel…

A ja, widząc jego minę, już całkiem obudzony i do cna ubawiony, w te słowa do niego mówię: — Oj, żartowałem przecież, chodź na kawę!

Persona Non Grata

#szosopasta na 882 słowa, 5 minut czasu czytania.


„Persona Non Grata” — persona szczęśliwa, mądra i pozbawiona trosk, gdyż, będąc człowiekiem przewidującym i o szerokich horyzontach, pozbyła się Grata, kiedy jeszcze nim nie był.

Każdy dobrze wie. Pojazdy na „F” są be. Fiatów, Fordów i Francuzów się nie kupuje, gdyż grozi to kalectwem lub śmiercią, a kasa wydana na nie jest wyrzuconą w błoto.

Hmm, no tak, a ja większość życia we Fiatach, Fordach i Francuzach spędziłem. Zmarnowałem sobie życie!

Miałem kiedyś jednego Peugeota (Francuz — przypis redakcji). A gdy na liczniku (nagle) pokazało się 358 tys. km przebiegu, to nagle otrzeźwiałem.

— Cholera, przegapiłem moment, kiedy auto miało piękne 182 tys. km i było sprzedawalne, więc do sprzedaży się już nie przymierzam, bo co komu powiem? — Złom w cenie złomu sprzedam? Choinkę zapachową gratis dorzucę?!

Pośmiewiska na otomoto robił z siebie nie będę. Mogę ewentualnie wpisać: „Przebieg do uzgodnienia”, ale to już suchar jest…

Dobra, skoro taka Mi_dola, to przy okazji podjadę do mechanika, niech sprawdzi, ile, a raczej za ile ten grat się rozleci i w którym to mniej więcej będzie miejscu, żeby już tam laweta czekała.

— Heniu, sprawdź no mi TO coś! — A co to jest? — zagaja Heniu żartowniś. — Bo tak po wierzchu to już nie bardzo widać. Ha, ha… — To Peugeot jest TO, nieumyty po trasie, proszę sobie jaj nie robić. — A, to TO! — mówi z udanym zdumieniem Heniu i porozumiewawczo po kolego-klientach patrzy.

A ci, rewanżując mu się tym samym, rechoczą do siebie między cygaretami. Już wszystko wiadomo! Auto na „F” i 300 tys. Jak ty się tu dokulałeś tym czymś, takie auta przecież nie dożywają takich kilometrów?

Szanownych panów proszę o zaprzestanie tworzenia chórku, bo solista słaby, grzeczne zakiepowanie kiepów i przejście do swoich passatów 1.9 TDI czy innych, z godnymi podziwu milionowymi przebiegami. Mnie nie stać na niemieckie, opłakane łzami rzewnymi, gdy spod koca zabierano, jeżdżone tylko do kościoła, Niemcowi. A skoro to tak, to co panowie tu robią w takim razie?

Heniu przygryzł wargę. Wziął grata do warsztata i sprawdził. Dokładnie sprawdził!
Komputer, USG, rentgen, wymaz, kanał.

Takie tam, lista badań jak u mężczyzny po czterdziestce:

— Zawieszenie? Bez uwag, nic się nie dzieje!

— Amortyzatory? Suche, 80%!

— Komputer — brak błędów, jeden od FAP, ale usunięty, się wypalił, nie wrócił…

— Klocki? W normie!

— Tarcze? Dooooobreeee!

— Układ kierowniczy? Zero luzów, brzytwa!

— Skrzynia? Nie szarpie, chodzi płynnie.

— Ksenony? Niewypalone!

— Wnętrze? Weź sobie tylko odkurz, co?

— Wycieki? BRAK!


Może chociaż wycieraczki są do dupy…? Może trochę, ale jeszcze dadzą radę.

— To chociaż oleje wymienimy? — zagaja z nadzieją Henio.

— Dobra, oleje wymienimy z filtrami i może w skrzyni też, chociaż nie szarpie, płynnie działa, ale zmienimy.

Oleje wymienione, filtry też, olej w skrzyni również, chociaż nie wiem po co, bo jak nie szarpała i płynnie zmieniała, tak zmienia i nie szarpie, więc chyba poważnie potraktuję sugestię ASO, że oleju w skrzyni się nie wymienia.

Wnętrze niezużyte, jeżdżę sam przeważnie, no i co tu robić…? Drogo też nie wyszło. Trzeba jeździć dalej! I tak nie zostałem Persona Non Grata. Non, nie pozbyłem się Grata.

A jak szedłem płacić, to przyłapałem Henia, jak przegląda oferty na Peugeota w internecie…

Lichocki

#szosopasta na 708 słów, 5 minut czasu czytania.

W czasach kiedy autostrady w Polsce nie były jeszcze darmowe, a paliwo na sposób magiczny (dolar i ropa droga) po 4,99 również nie było.

Czyli w czasach złych, siermiężnych, opanowanych przez mafie paliwowe i okupantów, a cuda wbrew rynkowe się nie pojawiały, jechałem autostradą.

Niedarmową, więc wiadomo — żeby na to zarobić, człowiek musiał się trochę orobić.

Nic mu wtedy nie dali ot tak, bo mu się to po prostu należy, no barbarzyństwo, nie to, co teraz.

Dlatego, po paru (i nie chodzi o dwie) godzinach za kółkiem można było stracić świeżość spojrzenia, bystrość umysłu i giętkość w kroku.

Straciłem.

Wiele się od tego czasu pozmieniało, oczywiście na lepsze, ale jedno nie, jak jedziesz drogą, to trzymaj się prawej strony.

Zmęczony toczyłem się więc prawym pasem. Zagapiony, otumaniony monotonną tą jazdą i cały tym dniem, nagle widzę, jak przed nosem wyrasta mi ciężarówka. Skąd ona się tu wzięła tak nagle, przecież było tak super?!

Trzeba było podjąć stanowcze działania, dlatego, kiedy nadeszła pora wyboru, wybrałem.

Przypomnę — nawet decyzja o braku wyboru jest jakimś wyborem, ja jednak, zamiast obojętnie hamować i zwolnić lub zderzyć się z tym wielotonowym problemem, powziąłem decyzję o wykonaniu ruchu — jadę do przodu, wyprzedzam.

I nagle, jak coś mi nie zajedzie po nerkach klaksonem, a po lusterkach światłami.

Tak to jest, zawsze warto, zanim coś się zrobi, przemyśleć kroki i działania, bo, nie chciałem, ale swoim nagłym manewrem zajechałem potężnemu BMW drogę.

Głupio mi się zrobiło od tego głupiego zachowania, dlatego, kiedy szybko wyprzedziłem problem, natychmiast odbiłem, zwalniając drogę.

Gdy przyblokowany mą bezmyślnością biemdabljukierowca zebrał się był i na mojej wysokości był, popatrzyłem na niego ponuro, acz przepraszająco i postukałem się palcem w czoło z myślą wyrażoną oczami: „Ależ ja mam pusty łeb”.

Kierowca beemki popatrzył na mnie, zdziwił się trochę, w stylu WTF zmarszczył brew i pojechał dalej.

Ja, zły na siebie, pobudzony dawką adrenaliny, rozruszany tym pokazem świateł i dźwięku jak w Noc z Duchami na zamku w Malborku pojechałem, już rześki, dalej.

Niedużo czasokilometrów zleciało i są — bramki opłat.

Kolejka, wiadomo, nie to, co teraz! Podjeżdżam do kolejki pod te nieszczęsne bramki, a na pasie obok, parę aut przede mną… No, kto by się spodziewał? Powyższe BMW.

Ja widzę jego, więc logiczne jest, że? Tak, on zobaczył i mnie, a że ma czas, bo stoi (zbawienne bramki!), i chwilę na refleksję, to widzę, że musi jednak uzgodnić wersje wcześniejszych wydarzeń. Jak wiemy, nie odpuszcza się takich zachowań jak moje, a już na pewno nie, jak się jeździ pojazdem jak jego.

Oczywiście najlepiej uzgodnić to ze mną.

Dlatego wysiadł, delikatnie jeb drzwiami, oj jak to dobrze, że mają specjalne siłowniki, bo by z nich zrobił obrotowe, i idzie ku mnie.

Im jest bliżej, tym jest większy. Telewizorów pod pachami nie nosi, bo on nie ma podpachów.

Dodam, co jest zapewne nie bez znaczenia, że łatwiej go przeskoczyć niż objeść.

Miałem w tym czasie trochę czasu, bo czas jest nieciągły i nie ciągnie się każdemu tak samo, a jak ktoś nie wierzy, to niech posiedzi sobie ostatnią minutę prania przed pralką, w oczekiwaniu aż się pranie skończy, to zobaczy, ile to jest i dlaczego nie 60 sekund.

Zajrzałem szybko w głąb (tak „głąb” to odpowiednie jest słowo) siebie, bo miałem wentę czasu, przeprowadziłem inspekcję, retrospekcję i wiwisekcję.

Nagle… zajarzyłem!

Zaskoczyła w Mi_ klepka poluzowana godzinami telepania się na felgach wielocalowych niewyważanych i nagle, wyraźnie jakbym dostał bejsbolem w tył głowy, ujrzałem obraz ten miniony!

W całej krasie.

Time Over, bo już do mnie podchodzi, i zaraz będzie Game Over.

Ale, ale, nie pozwolę mu przecież zabrać moich drzwi ze sobą na pamiątkę! Nie pozwolę, żeby taki miły pan miał zawał z nerwów i wysiłku, gdyby jednak chciał wymieniać ciosy zamiast opinii.

Widać, że człowiek to światowy — w świecie sportu (sądząc po ubiorze) bywały.

A ja? Na czym się znam? Co mu powiem? Co z nim wymienię, kiedy moje udo jest chudsze niż jego przedramię?

Zresztą, na najpierwszy rzut widoczne jest, że jego kung-fu jest lepsze od mojego Feng Shui.

Wysiadam więc, wyciągam dłoń i przemawiam — niczym Seneka czy raczej jak Glapiński — doń:

— Szanowny Panie, tak! Wiem, co widziałeś, ale uwierz, gdy bezmyślnie stukałem się w czoło środkowym palcem chciałem ci tylko za-ko-mu-ni-ko-wać: „Ależ ja, fuck, jestem głupi!”

Konsekwencje niekonsekwencji

#szosopasta na 925 słów i 5 minut czytania.


Są dzieci, które nie usiedzą. Kiedy rysują — to chodzą, jak chodzą — to biegną, a gdy siedzą — to tańczą.

W ławce szkolnej, nie mogąc się ruszać, cierpną i cierpią, co potem objawia się na czole potem, średnią dużo poniżej krajowej i wizytami rodziców u wychowawcy. Ich (wszystkich) zawiedzionymi minami i rzucaniem winą po sobie nawzajem:

— Czyż inteligencję nie dziedziczy się po mamie? — No, chyba twojej!

A to nie jest niczyja wina. Jest to po prostu inteligencja kinestetyczna, która odznacza się dużą potrzebą ruchu i zdobywania wiedzy poprzez praktyczne działanie. Zaangażowania manualnego w wykonywaną pracę, poruszania się podczas uczenia i aktywnością fizyczną (a pójdę się przejść i przy okazji przebiegnę sobie maraton).

Ja byłem (jestem?) właśnie taki — może poza tańcem, gdyż jeśli taniec to mowa ciała, to moje ciało mówi: „Nie”.

Jak siedzę — to jadę, jak myślę — to chodzę, jak chodzę — to rozmawiam i… o rany, gdzie to ja wtedy nie byłem!

Ale najgorsze jest to (potem można TO czytać), że najlepiej Mi_ myśli, wymyśla, rozmawia i rozkminia w trakcie jazdy — jako kierowca — pojazdem.

Trochę to niekonsekwentne, bo jak jadę, to przecież siedzę i się nie ruszam, a czasem nawet godzinami! Ale tak już jest i może jakiś doktór kiedyś to wyjaśni — w bańce nagle mu się rozjaśni, potem wszystkim fenomen ten objaśni — i znowu Nobel.

Lecz póki nie ma Nobla, czas się ruszyć, przyłożyć do badań. Dość teoretyzowania — jazda z biura na praktykę i pracę w terenie.

Ruszam więc na południe, w dół mapy, z Łodzi do Katowic.

Jak się jedzie — ups, pardą — „płynie” z Łodzi do Katowic? Nie ma w rzyci nic prostszego!

Sadowisz się nią w fotel, czekasz na południe, ustawiasz auto/łódź/okręt dziobem w kierunku słońca, czyli na południe, i cegła na gaz. Cały czas w dół, cały czas w stronę słońca.

Mijasz lewym bokiem Sosnowiec, 2 godziny, 18 minut, 54 sekundy — i jesteś.

Jest tu kolejna pewna niekonsekwencja: niby jadę w dół (mapy), a jednak pod górkę (w góry).

Ruszam do Katowic, gdyż właśnie tam mam bardzo trudne spotkanie, ale nadzieją niepłonną pałam — jeśli mój umysł ma coś spłodzić, będę mógł chodzić.

Gdyż o to chodzi, że jak się pozwoli mi wychodzić i nie wyjść ze spokoju, to się zawsze ze mną do czegoś dojdzie.

W aucie nie można niestety chodzić. I używać telefonów komórkowych też nie.

W przeciwieństwie do możliwości siedzenia i obsługi olbrzymich tabletów udających deski rozdzielcze i podłączonych do nich peryferii w postaci samochodu.

Pozostając w tej logice: z telefonu o małym ekranie korzystać nie można (bo to odciąga uwagę), ale z samochodu o dużym ekranie — i to niejednym (wychodzi, że to nie odciąga) — już tak.

Konsekwentne i typowe — robię z m(n)as debili.

Dobra, z telefonu nie można korzystać, ale za to można z niego rozmawiać (bo to już uwagi nie rozprasza).

Dlatego poza zestawem głośnomówiącym (nie, nie chodzi mi o dwie panie w dialogu, siedzące z tyłu), mam zestaw słuchawkowy, zapasowy zestaw dodatkowy i na czarną godzinę — blutufowy.

Dobra, dobra, już jadę, bo warunki dobre, a we Włodawie bez zmian.

Po obraniu kursu na słońce, pochłaniam przestrzeń niczym:

„Niezwyciężony, krążownik drugiej klasy, największa jednostka, jaką dysponowała baza w konstelacji Liry, szedł fotonowym ciągiem przez skrajny kwadrant gwiazdozbioru”.

I mimo że tak spektakularnie niszczę kolejne parseki trasy, to trasa ta, jak w kosmosie, nudną jest… i się nudzę.

Aż zadzwonił telefon.

Tu dodam, że jak czasem ktoś zadzwoni, to klękajcie, narody.

Muszę przyznać — są tacy telefoniści, co swoją inteligencją i poruszanym tematem podnoszą mi włos na głowie, a synapsy aż wyją z wysiłku.

Rozmowa z kimś bystrym, kto się nadaje i na podobnych częstotliwościach „nadaje”, to wspaniała sprawa.

Jak wiadomo z fizyki — nic tak ci nie naelektryzuje obwodów, nie doda ładunku, nie podniesie energii, jak pocieranie się o siebie dwóch ciał. W tym wypadku — mózgów.

Zwie się to potocznie „burzą”, bo burzy mury, obala zasady, niszczy teorie i tworzy nowe.

Polega to na przeskakiwaniu elektronów, rozciąganiu synaps, ćwiczeniu istoty szarej poprzez przepływ idei, zagadnień, pomysłów z jednego ciała na drugie.

Czasem, i szkoda, że coraz rzadziej, jest to taki ładunek, że iskry idą jak ze szlifierki, a łuna niczym przy spawaniu w atmosferze argonu.

A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój!

Dlatego właśnie należy wychodzić z domu do knajpy.

Tam stosuje się wspomagająco specjalne płyny przewodząco-chłodzące, a nie, że teraz otomana, bo pozjadałem już wszystkie rozumy i co było w lodówce, jestem sofistą i tu będę sobie sam przed TV leżał.

W każdym razie…

Jadę w dół, c’nie? Do Katowic, kiedy nagle — ktoś mi dzwoni.

To był właśnie taki telefon!

Jak mi nie przydzwoni, jak nie zagada, jak nie pobudzi!

A jaka się wywiązała dyskusja!

Taka… że półtorej godziny później, zelektryzowany, z poniesionymi włosami, skrzący niczym uszkodzona przez helikopter linia wysokiego napięcia, ale zajebiście szczęśliwy, zauważam, że nie wiadomo kiedy dojechałem na miejsce!

Ale… ale co ja robię w Krakowie?!

Posłania, Posłanki i Posły, a teraz — Posłowie:

Pojęcie przechodzi kiedy się dochodzi, iż „inteligencja kinestetyczna” to pojęcie z teorii inteligencji wielorakich Howarda Gardnera i odnosi się do zdolności uczenia się oraz rozumienia świata poprzez ruch i działanie.

Osoby z wysoką inteligencją kinestetyczną:

— Mają świetną koordynację ruchową i sprawność fizyczną.

— Uczą się najlepiej przez praktykę, manipulowanie obiektami, eksperymentowanie.

— Często są dobre w sportach, tańcu, rzemiośle, aktorstwie czy innych aktywnościach wymagających kontroli nad ciałem.

— Nie lubią statycznych form nauki, np. siedzenia w ławce i czytania podręczników — wolą działać.

Nie jest to jednak oficjalna kategoria naukowa w psychologii, a raczej koncept z zakresu edukacji i teorii uczenia się.

W klasycznej psychometrii (np. testach IQ) nie wyróżnia się osobnej inteligencji kinestetycznej.

Siła argumentów

#szosopasta na 1151 słów, 6 minut czytania.


Zawsze (od jakiegoś czasu) mówię: Kiedy tylko można, powinno się stosować siłę argumentów, a nie argumenty siły.

Jasne, kiedyś, kiedy nie wyglądałem jeszcze jak św. Mikołaj po diecie jakiejś E. Wiedźminowskiej (Od czego ci ten łeb tak posiwiał? Przecież nie od czarów?), często musiałem stosować ten drugi zestaw argumentów, ale w samoobronie jeno!

Lub stosować inne chwyty. Bo kiedy Nec Hercules contra plures (I Herkules dupa, kiedy ludzi kupa) trzeba dobrze biegać.

Jestem człowiek rodem ze starego bloku (wschodniego) z pokojowym (trzy plus ciemna kuchnia) nastawieniem.

Ja pamiętam jaka jest wojna i że jest to zło, i co wynikło z tego, że jak się właśnie okazuje to Ukraina napadła na Rosję przy pomocy najazdu ryskimi czołgami na Kijów, dlatego zawsze unikam, jak mogę, takich akcji 3xK — Konfrontacji w Konwersacji z Kontrowersją.

Lecz co ja poradzę, że mimo iż pokojowy jestem nad wyraz, mam też dużo wrodzonej ciekawości („Ki chuj Mi tu wodę mąci?”) i laserowego spojrzenia spod byka, i nie zawsze dało się uniknąć tych 3K sytuacji?

Ot, nie raz i nie dwa, stałem sobie z boku, spokojnie nie wadząc nikomu patrzyłem i:

— Co się, kurwa, gapisz, pedale?

— A skąd wiesz, że się gapię?

— Widzę, kurwa!

— To… co się hmm kurwa gapisz, hmm… pedale?

I awanturka gotowa. Naprawdę, wiele nie trzeba.

Na szczęście te czasy już minęły.

Od kiedy zacząłem się przemieszczać stateczniej niż dryf kontynentów, a z daleka wyglądam jak góra Fudżi (białe u góry, szeroko na dole).

Skończyło się chojrakowanie.

Czas nadszedł by przejść z młodych i pełnych animuszu argumentów siły, na pełną rozumu i mądrości — siłę argumentów.

Jakiś na przykład takich zachowań i zastosowań przykład?

Ot, proszę, pierwszy z brzegu:

To była piękna, jesienna niedziela. Jechałem sobiesam poprzez krainę pełną lasów, łąk i długich, prostych i płaskich, bo wyremontowanych za unijne, dróg.

A żeby człowiek na tych cudo drogach nie rozpędził się w nadświetlną — co jakiś czas przytomnie i rozumnie poprzegradzanych rondami.

Wspaniała ta jazda chwilę już trwała, a ja rozpędzony do przepisowych 90 (+/- 30%) gnałem sobie szczęśliwy (chwilo trwaj), kiedy nagle, z pobocza, dosłownie i wprost mi pod koła wyjechał samochód.

Upewniłem się w lustrach (tak dla pewności) — tak, byłem tu sam.

Długa, wielosetmetrowa prosta a: za mną nic, przede mną nic, po bokach nic.

No naprawdę, nie dało się zaczekać ułamek sekundy, aż przejdę?

Hmm… Dumam dalej:

Może mnie nie widział/ło/ła bo lusterka nie do tego mu służą?

Może są młodzi i zdyszani, a może starzy i kłopoty mają z oczami?

Może nadszedł czas na zamianę owego starego pojazdu na nowszy?

W każdym razie, postanowiłem uniknąć wypadku, przyspieszyłem, a wyprzedzając jego/ją/je/ich/nich/onych/ dokonałem kontem z okna kilku obserwacji:

1. Średnia wieku obsady w zaczepnym pojeździe była dużo poniżej wieku ich pojazdu podzielonego przed dwa.

2. Młodzież owa, w ilości cztery, miała wielką uciechę z tego pranka tego poranka.

3. Z tej radości pozdrowili mnie uniwersalnym, w świecie znanym i uznanym już nawet na salonach — Gestem Lichockiej „tu mnie swędzicie”, a w świecie znanym w skrócie „Fak Ju”.

Przy okazji, muszę tu wspomnieć, że dzieci, i wyrosła z nich późniejsza młodzież, sama sobie pozostawioną być nie może.

Owszem i dzieci, i młodzież mają regularnie wylane na to co się do nich mówi, za to bacznie patrzą na to co się do nich robi.

A ponieważ sami z siebie są niedoświadczeni i nie bardzo jeszcze wiedzą, co można wojewodzie to nie tobie smrodzie, to trzeba „to” na każdym korku edukować, gdyż wszystkie dzieci nasze są i czym skorupka za młodu nasiąknie to tego na starości Jan nie będzie umiał.

Jak się rzekło: ja już się argumentami siły brzydzę, z powodu kondycji i koordynacji dala się trzymam od ciosów, pękajacych piszczeli, usziro ura mawaisz geri i giaku tsuki, oraz latających nunczaku, a instrukcji obsługi granatnika nie znam.

No i dentyści teraz w cholerę drodzy.

Wiele na przestrzeni lat się wydarzyło, widziało się sporo na drodze i pod blokiem z pokoju, a brutalizacja społeczeństwa postępuje, dlatego — dość już tego!

Zachowam peas and pokój i zostawię to w tym właśnie spokoju.

Dlatego i tylko dlatego, kiedy (ja z przodu a oni mi na ogonie) dojechaliśmy do ronda, zatrzymałem się na jego wjeździe.

Zanim wysiadłem policzyłem dla spokojności od dziesięciu do zera: „dziesięć, kurwa, zero”.

Wysiadając ręce miałem chwilowo zajęte, więc drzwi otworzyłem z buta (oj dobra, można je będzie potem, te drzwi, zabrać w bagażniku, mechanik jakoś to wpasuje… oczywiście jak je znajdę na tym jebanym polu na które się oddaliły napędzane energią kinetyczną mojej tenisówki).

Przeciągnąłem się i poszedłem zapytać, uchylić rąbka, dowiedzieć się, a może i wytłumaczyć młodzieży co zrobiła nie tak, bo może nie wiedziała.

A wszystko to z „godnościom osobistom” i co bardzo ważne — jedynie przy pomocy siły argumentów.

Zatrzymali się za mną, pełni radości i ekscytacji, ale kiedy się do nich zbliżałem, gdy zobaczyli mą pełną mądrości (bo siwą) głowę, pochyloną nad losem świata (za długo siedziałem) sylwetkę, ich uśmiechy powoli gasły.

Im bliżej byłem, tym bardziej się prostowałem i lepiej widziałem, że zapadają się w sobie i w fotele, miny im rzedną jak niegolony jeszcze wąs, a ręce nagle spotniałe nerwowo zaciskają na uchwytach przyokiennych.

Przypominałem sobie co chwila, żem z lekka wkurwiony, dlatego upomniałem się w duchu — Mi_! Pamiętaj o opanowaniu! — Żadnego walenia z piąchy i rozbijania szyb, młodzieży dobry przykład pokazać należy.

No to zacząłem im pokazywać. Ten przykład.

Kiedy już podszedłem, a mój prestiż wzrósł wykładniczo, i zobaczyłem perlisty pot na ich czołach, grzecznie zapytałem, czy jest jakiś problem?

Nie było.

Ale czy aby na pewno? — dopytywałem z troską — Bo chyba widziałem wyraźnie, ale może nie bo wiek już słuszny a oczy nie te, że do mnie machają, jakby chcieli zwrócić moją uwagę, i może trzeba pomóc?

— Absolutnie nie ma żadnego problemu — Oni na to. — Te machania to była zwykła głupota, nigdy się nie powtórzą, i w ogóle sami nie wiedzą, jak mogli być tak nieuprzejmi, proszę pana, i bardzo przepraszamy!

Spodobało mi się ich podejście, bo zawsze mówię: trzeba rozmawiać i stosować przede wszystkim siłę argumentów!

Dlatego, kiedy zadowolony wróciłem do auta, schowałem do schowka silny argument nr 1 — półautomatyczny pistolet Byrna HD, zasilany kapsułą 8g CO₂ i strzelający gumowymi kulami o kalibrze.68, z zamontowaną pod spodem, wyglądającą kurewsko poważnie, latarką i celownikiem laserowym Olight BALDR Pro na szynie 22 mm.

Do niego dorzuciłem — po uprzednim złożeniu — siłę argumentu numer 2 — rozkładająca się z ujmującym trzaskiem uniwersalną pałkę teleskopową kinetyczną o prowadzeniu trzonkowym (nazwaną tak na cześć jej wynalazcy Jurija Teleskopowa).

I szczęśliwy pojechałem dalej, gdyż „Rozum znaczy więcej niż siła wokół nas!”

Badanko

#szosopasta na 168 słów, 1 minuta czasu czytania.


Byłem na badaniu technicznym pojazdu i przypomniało mi się, jak kiedyś…
Będąc w trasie, takim zwykłym osobowym samochodem, okazało się, że o dni chyba złosiem — ależ jestem łosiem — mam nieważne badanie techniczne.

Nieważne, jak się okazało. Ważne, że nieważne.

Zajeżdżam na stację diagnostyczną, przydrożną, nie drogą i drożną.

— Badanko? — Badanko? A tak, poproszę! — Piękne autko, piękne! Biała perełka? — Nie, Szarusia Eminencyjka, od niemycia.

Szefunio się zabrał za badanko i badankuje: Amortyzatroki — w normie, Światełka — w porządeczku, Klocuszki — nowiutkie, Tarczunie — ładniutkie, Klaksonik –…

Nie, nie dam rady! Jeszcze chwilę i mu pociągnę z bani za to zdrabnianie… — …sprawniutki! — Luzik — nie ma.

Nie, nie dałem rady. — Panie kierowniku? A zdrobni pan „deszcz pada”?

Przeciągłe spojrzenie… Pod nosem mruczenie, na obcasie się obrócenie. Zrozumiał?

— Dobrze, wszystko pięknie, autko… auto w stanie idealnym i to takie na „Fy”. No, no! To podbijamy dowodzik… khem, khem… dowód! Tak, to zapraszam do kantorka i dowodzi… dowód poproszę. A jeszcze przebieg sprawdzę…

I biegusiem pobiegusiał do autka i z daleczka słyszunię głosik/głosiczek/głosiunik: — O KURWA! 590 000?!

FAK Mi

#szosopasta na 785 słów, 4 minuty czasu czytania.


Natchniony milionokilometrami zrobionyMi autem i obserwacjami poczynionymi przy okazji, postanowiłem napisać mały FAK (Frequently Asked Kuestions) Mi. Czyli „Pytania, które nigdy nie przyjdą ci do głowy, a być może chciałbyś znać na nie odpowiedzi„.

1. Czy muszę włanczać kierunkowskaz, kiedy wyprzedam na trzeciego?

Nie, jak już to robisz (wyprzedzasz), nie włanczaj kierunkowskazu. Wyprzedanie na trzeciego z włanczonym kierunkowskazem jest wyraźną oznaką braku profesjonalizmu, i człowiek, który musi zjechać na pobocze, ustępując ci miejsca, może się niepotrzebnie stresować, że ma do czynienia z amatorem, który nie wie, co robi.

Kierunkowskazy, prawidłowo (poprawna forma i czas) włącza się przed wykonaniem manewru i wyłącza, prawidłowo, podczas jego wykonywania, gdyż jak już skręcasz to wyobraź to sobie — widać co robisz, nawet bez migania.

UWAGA: Nie dotyczy BMW — tu rzeczy dzieją się tak szybko iż manewrowy ani postronni obserwatorzy nie są wstanie śledzić zdarzeń — oko nienadanża.

2. Czy na jednopasmowym, zwykłym rondzie mogę skręcić w lewo?

Pewnie że możesz (kto ci zabroni?), ale z bezsensownych powodów, typu: jazda pod prąd — będzie ciężko, i nawet prawidłowe włączenie lewego kierunkowskazu tu nie pomoże.

Tak się dziwnie składa, że na takim rondzie zawsze skręcamy w prawo (nawet jak z niego zjeżdżamy lub jedziemy prosto, chociaż wydaje się, że kręcimy w lewo — to jest zwykłe zakrzywienie czasoprzestrzeni).

3. Kupiłem prestiżowy samochód, wydałem sporo kasy, mimo że to używka w leasingu kredytowym na babcię. Jak wzbudzić mam szacunek oraz okazać, że jestem człowiekiem sukcesu, i zaradnym życiowo?

Cóż, są różne sposoby (o tym kiedy indziej), ale stawianie swego wymarzonego „prestiżenuawóz”, podkreślającego ego i przedłużającego małego „małego”, przy samym wejściu do dyskontu do nich nie należy.

Zauważ, że wkoło jest sporo miejsc parkingowych, z których ludziom udaje się skorzystać — dlatego spróbuj — to łatwe. Trzeba też wiedzieć, że: dupka rośnie nie tylko od ciasteczek, ale i od niechodzenia. Dlatego: jak się przejdziesz 20 metrów więcej, to tylko na dobre ci to wyjdzie.

Acha… Wiedz, iż większość ludzi cię tu nie zna (ze wsi dzisiaj na zakupy cotygodniowe przyjechali) i w dupce mają tego twojego merca, a przejść i przejechać ciężko wszystkim.

4. Nigdy nie jechałem autostradą. Czy to bezpieczne?

Tak! Śmiało wbijaj, a jak już będziesz w nią wbijał, to wiedz, że ten długi pasek przed tobą to jest pas rozbiegowy i służy do rozbiegu. Naprawdę i zupełnie szczerze — nie musisz od razu, na samym jego początku, przy 40 km na godzinę, zajeżdżać drogi TIRom i tym, co już na tej autostradzie jadą 140.

So… Spokojnie więc, relaks, oddychaj i rozpędź się. Jest długi, będzie ci łatwiej… i innym pewnie też. A jak się boisz że się na nim nie wyrobisz to taka ciekawostka: On się nie kończy przepaścią, ciągnie się dalej nawet poza te linie, one są tylko namalowane i da się po nich przejechać!

5. Jestem młodym entuzjastą motoryzacji. Jak zarazić innych tym bakcylem?

Och, to proste. Zamontuj w swoim 28-letnim Golfie wydech Akrapovič lub prościej (i taniej) — usuń tłumik! Następnie wybierz dobry, centralnie, między blokami, sytuowany parking, i rób przegazówki od 22 do 3 rano. Wszyscy okoliczni mieszkańcy długo ci to będą pamiętać.

Jeśli obawiasz się, że jednak nie, że może to z cicho, to zaparkuj, ale nie wyłączaj silnika, a z kolegami śmiej się głośno do telefonu i zostaw po sobie stos flaszek i innego syfu — efekt masz zagwarantowany.

6. Ale nie stać mnie na rasowany wydech a tłumika żal!

To nic, jest rada i na to. Wystarczy, jak pod całodobowym McDonald’sem będziesz puszczał głośno swoją ulubioną polo-disco-techno-rapo muzę, a Andżela z koleżankami będą się histerycznie śmiać do taktu, próbując ją zagłuszyć.

I nie zapomnij! Wyszukaj takiego Mc’, który czynny jest 24 na d, i żeby wkoło mieszkali ludzie. Imprę zacznij zaraz po dyskotece, koło 3, drzwi na oścież, a muza na Bayer Full. Dzielnia, bracie, będzie twoja bo przecież tylko twoja dupka jest najważniejsza.

7. Mandaty teraz takie drogie, że hipoteki nie wystarczą na ich pokrycie. I te cholerne pułapki i ograniczenia — tu 90, tam 70, nagle 50, teren zabudowany, niezabudowany, taki, śmaki, pasy i ślimaki. A idź pan panie, a jak się zagapię i coś przegapię? Premierze, jak jeździć?

Masz rację! Nie ma co ryzykować, najlepiej jechać ze stałą prędkością, zawsze 45 km na godzinę. Nawet jak ten długi, kilometrowy sznur pojazdów ustawi się za tobą, nie pękaj. Każdy pomyśli, że to weselna jest kawalkada i będzie się weselił! Albo na pogrzeb i będzie miał czas by sobie pogrzebać w… schowku.

Jedna uwaga: jeśli zaczną cię wyprzedzać zdziczałe ciężarówki, to luz, ale jak próbę podejmie traktor lub rower — wtedy zwolnij i ułatw im ten manewr!

8. Te długie, ciągnące się kilometrami parkingi wzdłuż drogi są świetne, ale ja nie mam SUV-a. Dlaczego te krawężniki przy nich są takie wysokie?

Zboczę trochę z tematu zagadnienia, bo muszę odejść i obejść, gdyż to chyba nie są parkingi. To jest najprawdopodobniej chodnik, i mimo że twoje auto idealnie się mieści na całą jego szerokość, wiedz, że wcale nie musisz go całego zastawiać. Odrobina braku precyzji nikomu nie zaszkodzi w tym wypadku, niedużo, ot tak żeby się wózek kurwa zmieścił debilu.

Szosanna na szosowości

#szosopasta na 1224 słowa, 6 minut czasu czytania.

„Położyłem się wieczorem i obudziłem się rano.”

To jest jedno z najpiękniejszych zdań świata. Jak mogłem tego przedtem nie zauważyć? Ile razy wypowiedziałem to zwyczajne, proste zdanie, nie zdając sobie sprawy, nie wiedząc — jak ślepy — że to przecież opisanie cudu.

I nie bez powodu tak zaczynam.

Kiedyś, wyruszając w swą zimową trasę, w Monachium (precyzuję: Mona Chium), tym arcydoskonale zorganizowanym bawarskim miasteczku gdzieś w okolicach Alp, zamknęli lotnisko — co nie wydarzyło się tam od 300 lat. Gospodarze i browarzy, już chyba czas otwierać swe gospody i stragany na szlaku poprowadzonym do Szwecji przez zamarznięty Bałtyk!

Zima tamtej jesieni nie zaskoczyła Drogowców. Kiedy zobaczyli, co się dzieje za oknem, odpalili swe maszyny, narobili w nich popcornu, usiedli wygodnie i oglądali przednie widowisko. To jedyne, co mogli w tym czasie zrobić, gdyż wszelki trud jest daremny. Przepalanie ton paliwa (czy — jak w Nowym Jorku — kilowatów w pługach elektrycznych, które i tak na koniec z zasp muszą wyciągać diesle), odsypywanie tego, co pada — bez sensu jest i „nie nada”.

Za odgarniającym pługiem naczelnym musiałoby przecież jechać kilka satelitarnych pługów pomocniczych, które załatwiłyby się z tym, co napadało chwilę po jego odpłużaniu. A i tak, po ich przyjeździe, byłoby tak samo jak przed.

Pojechałem w tę trasę, po odśnieżaniu zasapany, a po pachy zasypaną. Ruszyłem miksem dróg o różnym stopniu nieodśnieżania — od lokalnej osiedlowej, poprzez leśną, krajową, międzystanową, aż po autostradową — a i tak wszystkie jednakowo nieodśnieżone. Moja trasa była, jak to mówią do żołnierzy ich przełożeni: od domu aż do godziny 18. I w całości na oponach Allsezon, nazywanych różnie — całoroczne, wielosezonowe, gówno nie opony — jak coś jest do wszystkiego, to jest do dupy.

Teraz ostrzegam: jeśli ktoś tu jest świeżo po zawale, miał jakiś przeszczep, wylew, wypływ lub aviso z urzędu, albo zwyczajnie wczoraj pił i jest jakiś taki strachliwy, wszystko go przeraża i jakoś tak się czuje wczorajszym — niech uważa. Poniżej mogą występować elementy horroru, hardkoru, hogwardu oraz wysiłku fizycznego.

Było tak: po odśnieżeniu trzech pojazdów w końcu natrafiłem na swój. Przydała się mi ta zaprawa — po nabraniu wprawy i techniki zacząłem w końcu wyprzedzać opady, wygrywać z żywiołem i już po trzech godzinach byłem tak szybki, że udało się odśnieżyć nie tylko szyby, ale i karoserię. Nie zwlekając — ruszyłem.

Tu wniosek racjonalizatorski do zapamiętania na przyszłość: zaczynać odśnieżanie od tablic rejestracyjnych.

Jazda po drogach przypominała jazdę po alpejskim stoku z przeszkodami slalomu giganta i kopalni odkrywkowych, przykrywających lodowisko. A całość nigdy nie ratrakowana. Początkowo cztery wyryte w białej nawierzchni ślady sugerowały kierunek przemieszczania się, a próby wyprzedzenia tych, którzy po nich udali się na sobotnie zakupy, były niczym przebijanie się wodolotem przez wzburzone fale. Niebezpieczne, powoduje mdłości, buja poprzecznie i wzdłużnie, od choroby lokomocyjnej po podłodze chodzą pawie. Ale innego wyjścia nie było. Ci, co nie bacząc na okoliczności przyrody — optymistycznie, z musu lub zwyczajnie z głupoty — udali się ze swych wsi po dyskontprowiant do miast, poruszali się z prędkością Korzeniowskiego na mecie.

Żeby w ogóle gdzieś dojechać, musiałem stosować na nich technikę „Wodolot”, inaczej chyba bym się cofał w czasie i przestrzeni, a śnieg dopadłby mnie swymi opadami.

Tym, co niezwykle mnie zdziwiło, było to, że te całoroczne opony spisywały się w tych warunkach dokładnie tak samo jak najlepszej klasy zimówki!
Dokładnie tak samo słabo. Posuwałem się do przodu — cały czas w dokładnie kontrolowanych poślizgach. Buksowałem na zbyt ubitym lub zbyt kopnym śniegu i nie miałem nawet złudzenia przyczepności, ale… co zdziwiło mnie niebywale — opony jakoś dawały sobie radę.

Skoro tak napieprza, że nie widać różnicy — to po co przepłacać?

Owszem, trzeba mieć świadomość ich ograniczeń — brak trzymania bocznego, kompromis w bieżniku — i technikę trzeba mieć, ale przede wszystkim lubić tę zabawę. No i zamiast nerwów — dobrze mieć tytan, przyda się też prywatny pojazd terenowy 4×4 z wyciągarką, jadący z nami, za nami, w razie „jakby co”.

Jechałem. Godziny mijały, a warunki — z kilometra na kilometr — tylko się pogarszały.

Najpierw, niczym w Krainie Lodu, było biało, i tym białym gównem ciągle sypało. Potem doszedł do tego jakiś deszczośnieg. Drogi nieodśnieżone zamieniły się miejscami w pokryte breją i falami nierówne okopy na froncie pod Verdun, a na koniec z pomocą nadeszła zamarzająca w locie mżawka, która spacyfikowała mi wycieraczki.

Opadając z iście stratosferycznym chłodem, na końcowym etapie zamarzała, zwiększając wagę mego osobowego pojazdu do masy przeładowanego tira. To doskonale — masa daje większy docisk, a spojler w moim kombi odpadł już jakiś czas temu.

Nadal jechałem, a Zeus musiał się nieźle bawić tam w górze — boskie zakłady obstawiano wysoko — bo do stawki i mżawki dorzucono coś jakby mgłę i zmierzch, które już całkowicie zmusiły mnie do przełączenia się na wszystkie pozawzrokowe zmysły.

Wyłączyłem radio, żeby lepiej widzieć — i jechałem. A trudność przemieszczania się wzrastała wykładniczo
(nie wiem, co to znaczy, ale fajnie brzmi).

Autostrada, na którą w końcu się przebiłem, była idealnie płaskim, białym, ciągnącym się po horyzont pasem startowym, na którym mogły lądować transgalaktyczne okręty. Coś w stylu: „Steergard postanowił lądować, uczyniwszy wpierw Hermesa kometą. Kadłubowe kingstony, rozwarte wzdłuż burt, zaczęły toczyć ze zbiorników pianę, która, rozdmuchiwana zastrzykami gazu, otoczyła cały okręt wielkim kokonem nieregularnie skrzepłych bąbli…”

Mając na uwadze, że nadszedł czas testu autostradowego — a zapewne nie została ona specjalnie przygotowana na mój przejazd, a te mijane w rowach auta oraz na poboczach to nie są statyści, tylko raczej optymiści, co zapierdalając po 150, wierzyli w moc nowoczesnej technologii — jechałem w pełni skoncentrowany. Do tego stopnia, że stałem się jednością z maszyną.

Wyczuwałem każdy niuans, mikroruch, odchyłkę bezwładności mierzoną w ułamkach i milimetrowy uślizg — nawet tyłka na fotelu. Byłem jak Robocar. Zostałem częścią samochodu, drogi, śniegu i przestrzeni.

W totalnej koncentracji, gaz naciskałem tylko siłą podmuchu powietrza — niczym od ruchu skrzydłem motyla. Kierownicę muskałem opuszkami dwóch palców. O hamulcu dawno już zapomniałem, a prędkości redukowałem tylko oporami powietrza.

Każdy, każdy ruch był minimalnym, lecz maksymalnie przemyślnym elementem długiej sekwencji w partii szachów z arcymistrzem, którą zamierzałem wygrać. A powietrze aż gęstniało od mojej koncentracji, energii i adrenaliny, która musiała W TAKICH WARUNKACH buzować w kabinie niczym tornado.

Panowała cisza absolutna… chyba, bo ja — totalnie skoncentrowany na drodze, z oczami utkwionymi w szybę — nic nie słyszałem i mogłem sobie tylko wyobrażać ten strach i przerażenie jazdą w takich warunkach.

Nie jechałem sam, a obok siedząca kobieta musiała przeżywać katusze!
To musiało być niewiarygodnie wręcz, totalnie traumatycznie stresujące — tak jechać na bocznym siedzeniu, zdanym w tych warunkach jedynie na cudze umiejętności!
Strach, przerażenie, frustracja — ale i być może też ciut uwielbienia dla techniki, stylu, umiejętności i zimnej krwi kierowcy?

Tylko domyślałem się tego. Nie mogłem oderwać oczu od drogi. Jeden pochopny, niewłaściwy ruch — i nieszczęście gotowe. Lecz w tej, chyba ciszy, podprogowo, pozazmysłowo wyczuwałem wszystkie potężne emocje, które targały osobą obok — M. (kryptonim: „Żona”). Musiała być przerażona… ale — no, kto by nie był?
Każdy by był. I jestem pewien, że w tej nabożnej ciszy, w skupieniu, trzyma za mnie kciuki i jest dumna, że tak sobie doskonale radzę!

Bo dałem radę. I sukces zwieńczył to dzieło!
Autostrada została pokonana! Powoli zjeżdżałem w bok zjazdem — kontrolowanym bocznym poślizgiem. Po 45 minutach bezdechu zaczynałem oddychać, ocierając z czoła pot (reszta płynów wsiąka w dywanik). Krzyczę i tańczę w myślach hakę i już mam zawołać:

— O ja cię… WIDZIAŁAŚ, JAKA BEZBŁĘDNA JAZDA!?

Kiedy z bocznego siedzenia słyszę jakieś dziwne mamrotanie. Po czym — po wygodnym obróceniu się na drugą część tej części, w której plecy tracą swą szlachetną nazwę — słyszę smaczne chrapanie i dalsze jak gdyby nigdy nic, spanie.

Trytyt it!

#szosopasta na 637 słów, 3 minuty czasu czytania.


W pozaziemskim Kosmosie (bo są też Ziemskie, z takimi kosmitami, że aż słów brak), wszędzie tam, w tych miliardach galaktyk z miliardami słońc i miliardami planet, obowiązuje jedna uniwersalna zasada: Jeśli coś ma się ruszać, a się nie rusza — użyj WD-40 (nie mylić z wódą, tej używa się zawsze). Jeśli coś się rusza, a nie powinno — użyj taśmy klejącej (lub trytytki).

Czym jest taśma — każdy wie. Trytytka zaś to taka plastikowa opaska zaciskowa, elastyczna obejma, wykonana z tworzywa sztucznego, z mechanizmem zębatkowo-zapadkowym.

Skąd u niej taka dziwna nazwa? Niektórzy twierdzą, że wzięła się od firmy, która ją wynalazła, ale to nieprawdziwa jest nieprawda, bo we Wszechświecie stosuje się ją powszechnie, a takiej firmy Corpo TRYTYT sp. zoo poza Ziemią nikt nie słyszał.

No to skąd? Otóż stąd, że jak się ją zaciska, to wydaje taki odgłos trytytkania i, nawet w kosmicznej pustce, gdzie — jak wiemy — dźwięk się nie rozchodzi, słychać go doskonale.

Ileż razy widuje się rzeczy zrobione w ten sposób „na sztukę”, chwilowo i jednorazowo, a połączone (unieruchomione) tylko doraźnie, tymczasowo, byle dotrzeć do domu — działają 5 lat.

Takie niby prowizorki wprowadzają wstępnie w zakłopotanie i popłoch, a w końcu w zachwyt inżynierów z Dolin Krzemowych, Pozaziemskich Mechaników Pojazdowych Kosmicznych i fizyków z CERN.

No bo jak to tak: bez lat planowania, setek prób, rysunków technicznych wielkości boisk piłkarskich i czterech komputerów kwantowych do przeprowadzenia tylko najpilniejszych obliczeń?!

Jednak zupełnie nie dziwią budowlańców, żon mężów, co to zrobili „na odpierdol”, oraz pana Józka, operatora widłowego wózka, a amatorskiego mechanika po godzinach z garażu obok. Gdyż to działa!

I niezupełnie bez związku z powyższym, jechałem kiedyś „Via Carpatią” (trasa na wschodnich rubieżach) którą na pewnym swym odcinku można porównać do Międzyplanetarnej Trasy Przez Kosmiczną Pustkę, gdyż na długości prawie 200 km nie miała żadnych stacji benzynowych, co wtedy w Polsce — kraju ludzi zaradnych i gotowych na każdą sytuację „Uwaga Awaria Instrybutora” — to problem niewielki, ale w normalnym kraju mogłaby być to spora niedogodność (rezerwa przeważnie wystarcza na kilometrów 100… o tych całych elektrykach już nawet nie wspominając).

Na tej pięknej trasie są tylko lasy, równe szosy i MOP-y (miejsca obsługi podróżnych ze sztabami uzbrojonych w mopy pracowników — stąd nazwa) — tak nowe, że strach tam iść i bezczelnie bezcześcić nawet powierzchnie płaskie, o grubszych sprawach nie wspominając w tych przybytkach niesłychanie funkielnówka niesikanych.

Ale, co zrobić miałem, skoro musiałem, a lasy za siatką? Zatrzymałem się na takim jednym nowym, całkowicie pustym (poza jednym — z poniesioną maską — pojazdem) MOPIe i poszedłem działać.

A kiedy wracałem jodłując, gość (ten od podniesionej maski) ze zmieżwiną grzywą potarganych nerwami i wiatrem włosów, zmartwionym wzrokiem kokera spaniela i zniechęconym głosem, zaczepił mnie i mówi, że od 2 godzin tu stoi, nikt się nie zatrzymuje, ci nieliczni co jednak tak, to patrzą dziwnie i nie mogą mu pomóc, a obsługa go kijem od mopa odgania.

I dalej ciągnie z emfazą w głosie, że, o tu, pod maską, miał zrobione przez mechanika na trytytkach prowizorycznie połączenie cięgna skrzyni biegów, i to mu działało bardzo dobrze 4 lata. No i właśnie przestało.

Nie da się wrzucić biegu, do domu jeszcze 300 km i czy aby nie mam może… o trytykach to nawet nie marzy, bo kto to wozi? ale może chociaż taśmę jakąś, przezroczystą biurową, albo plaster na rany, bo — no na rany — jak tak dalej pójdzie to do rana będzie tu siedział i sobie umrze z wychłodzenia, bo się boi iść i siedzieć w mopie.

Popatrzyłem na niego z pod byka, ale najmilej jak potrafię (tak żeby uciekł nie od razu), łypnąłem też okiem żeby się nie przyzwyczajał, że ja niby aż taki miły i go od razu dodam do znajomych, a na koniec kategorycznie i koniecznie kazałem za sobą iść. Podchodzimy do mojego pojazdu, otwieram bagażnik i uśmiechając się półgębkiem, kąśliwie mówię: — Krótka, długa, szeroka, wąska, biała czarna czy przezroczysta? Jaką, Szanowny Pan, trytykę sobie życzy?

The Hire

#szosopasta na 1124 słowa, 6 minut czasu czytania.


Na Cyprze, gdzieś w okolicach południa, jednego z Cyprysów dopadła nagła potrzeba drzemki.

Takich sytuacji nie wolno lekce sobie ważyć, należy natychmiast zwolnić, zatrzymać się, przyjąć stosowną pozycję — czule obejmujesz kierownicę, układasz bokiem swe umęczone oblicze na tych objęciach — i oddać się sjeście.

I on nie zlekce sobie tego zważył, nie przejął się, że jest w pracy, ale pozycję przyjął i zasnął… Tak jak jechał, tak się zatrzymał i elegancko, żeby nikomu nie przeszkadzać, połową pojazdu na poboczu, a drugą połową w krzakach zaparkował i uciął sobie drzemkę na środku ronda.

Dzisiaj, o barbarzyńskiej 5:15 w nocy, której to godziny dawniej używano tylko do napadów na państwa ościenne, a teraz do proimprezowych inwazji na McDonald’s, jechałem pustymi ulicami, gdy kogoś też dopadła nagła potrzeba drzemki. Nagła, bo kierowca dopadnięty tą potrzebą, jak się już z rozmachem zatrzymał, to kilkadziesiąt metrów dalej, i w myśl uświęconej tradycji — częściowo na drodze, a częściowo w fasadzie czyjegoś domu, oraz po ułańsku, fantazyjnie — kołami do góry.

Dlaczego to było BMW? A co niby mogłoby to być innego?

Nie rozumiem zupełnie tego fenomenu. BMW to są naprawdę wspaniałe maszyny, stworzone dla ludzi, którzy kochają jeździć.

Wychodzi jednak na to, że kochać to mało, trzeba też umieć.

BMW ma dość mocno zszarganą opinię. Zaczęli filmowi bandyci, pseudomafiozi w czarnych skórach z przykładowego Pruszkowa.

Jeździli tymi przysadzistymi czarnymi be-em-ami na ekranach, wyczyniali tam cuda, złoczyniąc. Patrzyć na to było i śmieszno, i straszno, ale się utarło, a paru amatorów wzięło z nich przykład w realu.

Następnie do BMW wsiedli biznesmeni, żeby pokazać, na co ich stać. I chociaż nie zawsze było ich na nie stać, to dobrze było się w nich pokazać. A umiejętności i kultura na drodze bardzo często nie szły w parze z możliwościami linii leasingowych i „osobistom kulturom osobistom” oraz były odwrotnie proporcjonalne do mocy pod „maskom”.

Narobili dziadostwa na drodze nie raz!

Czas, kilometry oraz ceny zużytych bemek leciały, aż nadeszła pora Miszczuf spod Tesco. Śmigając pojazdami starszymi od siebie, ściągniętymi jako szrot z zagranicy, siali zamęt i zniszczenie nie tylko na pustych placach (bo to coś ma napęd na tył, a Miszczuf innym nie jeździ).

To, że takie BMW ma minimum 23 lata i kosztuje mniej niż rower, gdyż jego wartość jest adekwatna do stanu technicznego, to bez znaczenia. I tak wiadomo, że nie ma kasy na naprawy, zresztą… kto by inwestował w taki złom.

Cóż, nie bez powodu to młodzi mężczyźni stanowią większość laureatów Nagrody Darwina za wyeliminowanie z populacji swoich genów w wyjątkowo kreatywny sposób. Dorzućmy do kompletu nieustające wiadomości o wypadkach na drodze z BMW w roli głównej i już — opinia została ugruntowana. Nim się obejrzeliśmy, etykieta została — tu mówię z całą Mi_mocą — mocno krzywdząca dla wielu normalnych użytkowników tych M-ega pojazdów.

Te auta są i ładne (chociaż nie ładne, co ładne, tylko co się komu podoba), i doskonale się nimi jeździ (jeśli się umie i ma gdzie).

Kiedy napęd jest gdzie indziej (z tyłu) niż sterowanie (z przodu), to naprawdę, pomimo wszechobecnych systemów wspomagania „systemów minimalizowania problemów”, trzeba umieć. Ja, jeśli mowa o BMW, największą słabość mam do M5 i krótkometrażówek „The Hire”.

BMW M5 to diabół, a The Hire z Clivem Owenem, Madonną, Beastie Boys i Guyem Ritchiem to lektura obowiązkowa (sprawdź na YT łatwo zajdziesz).

I tak, wędrując kiedyś przez nasz zadziwiający kraj trzech darmowych autostrad i sześciu różnych systemów za nie płatności, zobaczyłem duży folder reklamowy:

„DNI OTWARTE! Przyjedź, Wstąp, Zaglądnij! Nie Pożałujesz!

Pojeździsz BMW M-Performance M2, M3, M4 i NAJnowszym M5!

Przewidziano atrakcje, konkursy oraz nagrodę!

Otwieramy we CZWARTEK, ale nie zawracaj rano tyłka o CZWARTEJ!”

O kutwa, naplułem do kawy! Naprawdę? Mogę pojeździć M5, nowym BMW M5? Tym skrytotajnym poskramiaczem Subaryn spod świateł? Jeśli tak, skoro jest okazja, żeby pojechać, pojeździć i się przejechać, to pojechałem. A wcale blisko nie było, proszę ja Ciebie!
Kiedy dotarłem na miejsce, widzę, że faktycznie: ludzi dużo, baloniki, ozdóbki, ładne i że mają rozmach, a babeczki też niczego sobie. No, te do jedzenia!

Impreza się kręci, hostessy się kręcą, naród się kręci, lody nie, a pogoda do jazd wymarzona — dzień słoneczny, bez opadów, drogi suche, temperatura umiarkowana, na Sanie ponoć przybyło. Zacieram ręce z radości: „Oj, będzie jeżdżone, oj, będzie! Bo jeśli ktoś jeszcze nie wie, to ja trochę lubię jeździć!”

Oglądam te całe M2, M3, M4… Cóż za wspaniałe auta, aż się rwą do jazdy! Do wyboru: sedany, coupé i sport — taki i siaki, i owaki!

Carbony, Alcantary, Spojlery i Slicki. A M5? — A właśnie, a gdzie M5?! Coś go nie widać. Ach, no pewnie, że nie! Przecież to jest nowość, w dodatku rodzynek. Czy kogoś to dziwi, że zapewne ktoś, gdzieś, tam — jeździ?

Dzień z „M” trwa, chociaż ja i tak jestem lepszy — ja mam już dzień z M. („M.” kryptonim opresyjny… tfu, operacyjny Mi_żony) i to od wielu lat. Ale wracamy na salony. Gdzie się nie ruszysz — „M”-carsy. Możesz wsiadać, odpalać, niektóre stoją pod dachem, żaden na dachu, a wiele sztuk gdzieś tam, na zewnątrz się kręci i jeździ i nęci.

Piękne panie stoją po kątach. Jak stare Polonezy opuszczone, porzucone i mocno zazdrosne, coś piszą zajadle na smartfonach swymi hybrydami. Nudzą się jak mopsy i podoba im się raczej średnio — klimatu nie czują zbytnio, no ale przecież musiały przyjść.

Rozgorączkowani panowie tego jednak nie widzą. Ci mają obłęd w oczach i języki przygryzione zaschłymi z wrażenia wargami. Oni, dla odmiany, pełna ekstaza, poczucie klimatu i wzajemne zrozumienie. Liczą, ile mogą oddać nerek za wydech rasowany i jak przekonać do zdania sprzętu narzeczoną. Już dumają, czy jedno płuco może wystarczyć do życia, bo co prawda, to fakt — bez takich kutych, 21-calowych felg na pewno dłużej żyć się nie uda.

Wszędzie „M”, gdzie nie spojrzę — „M”, a jak spojrzę, też: M-Power, M-Cars, M-Design. Normalnie jak w domu (w domu też mam „M” — taką ma ksywę moją żona — przypis aut.). Nawet jakieś 760 M-Coś-Tam-Za-Milion stoi sobie majestatycznie na środku. Ok, wszystko fajnie, ale proszę pana sędziego, gdzie jest moje M5?

Bo mimo tych wszystkich pięknych „M” — dla niego tu jestem! Kilka setek kilometrów przejechałem, żeby się przejechać, więc się nie rozglądam, lecz czekam, bo chcę pojeździć.

Czas płynie, ale nikt nic nie wie.

„Chyba gdzieś ktoś pojechał, zaraz ponoć wrócą.”

„Pewnie w końcu będzie.”

„Jazdy testowe jakieś trwają, intensywne!”

Tak czy siak — tu nie ma, cały czas nie ma. I przepraszamy, ale dokładnie to nie wiemy. Dzień z M-Power mija, a M5 omija mnie.

Gdzieś jest, lecz nie wiadomo gdzie. Clive Owen und Time Over!

Dzień się kończy, więc postanawiam: koniec tego pieszczenia lakierów, kierownic i siebie. Idę stanowczo zapytać do recepcji. Niech tam zapytają głównego zarządzającego tą imprezą — mistrza ceremonii!

Poszedłem i grzecznie, z lekką tylko nutą asertywnego nacisku, mówię: — Przepraszam bardzo, a BMW M5 to gdzie jest?

— Nie wiemy, bo wie pan, mieliśmy tylko jedno i parę dni temu się sprzedało!

Rada

W „tej” robocie nie jest tak, jak nas przyzwyczaili w filmach.

Że fotogeniczna księgowa podrzuca agentowi szyty na wymiar Smoking, bo — są smokingi i Smokingi, a to jest Smoking, gdyż nie można odstawać od towarzystwa — a ona zna jego wymiary, gdyż wcześniej zmierzyła go wzrokiem.

Nie, działa się bez rozgłosu, pod przykrywką (nieraz od śmietnika).

Czasem, gdy trzeba, w zgrzebnej, skądś wygrzebanej kufajce grzebiesz się w brudach miast i ludzi.

Najważniejsza jest przeciętność, anonimowość, incognitość.

„Tisze jedjesz dalsze budjesz” — w wolnym tłumaczeniu: nie bądź taki influencer, a po cichu zdziałasz więcej.

Jakiś Aston od zręcznego Martina złotej rączki do gadżetów nie zawsze jest dostępny. Przeważnie nie jest i trzeba jeździć, zamiast w Toma Forda garniturach, w Golfie albo swetrze i w Fordzie od Tomka, a znajomego z ulicy takiego tam ziomka.

Tamtego dnia, jak zwykle szarobure ulice, przemierzałem, bo na cel się namierzałem.

Misję wypełnić zamierzałem, dlatego się przymierzałem i powoli w jego kierunku zmierzałem.

Wyglądałem szaro i przeciętnie. Czyli jak zawsze.

Gdyby późnej pytali: jak wyglądał? — A nijaki taki, z twarzy podobny zupełnie do nikogo.

Niestety, uprzednio wzrokiem nie byłem zmierzony. Smokingu nie wdziałem, nawet w dupie nie miałem czy wstrząśnięte, czy zmieszane było, to martini co go nie wypiłem.

Na akcję przygotowałem się w myśl starej, dobrej, solidnej szkoły — kurtka za piątka ze szmateksu, a spodnie za dychę ze sztruksu.

Na głowie kaszkiet, w torbie nunczaku, kastet i podręczny komplet rakiet.

Byłem już niemal na pozycji, kiedy jakaś anomalia, z kąta oka wychwycona nieregularności, ruch niewpasowujący się w rytm ulicy, wytrącił mnie ze stanu skupienia. Zawrzałem, zdębiałem, zacząłem powoli puszczasz parę.

Natychmiast, instynktownie, zmieniam decyzję.

Są priorytety.

Wcześniejszym „klientem” zajmę się później… co ma wisieć, nie utopię…

Gdyby to był film, teraz nasz wySmokingowany agent, po wkurwieniu wszystkich w kasynie, wypiłby martini i wylatał drzwiami lub oknem, zależnie od sytuacji albo byłby goniony, albo by go gonili.

Tak czy siak: rusza pościg ulicami miasta.

Dopadają swych super carsów, ruszają z piskiem opon. Zwinnymi mijankami wyprzedzają zawalidrogi, mnożą się czarne esy i inne floresy po pasach ruchu.

Tępo wzrasta nie tempo. Ilość bodźców, zmian przełożeń, odczytów z liczników, rośnie wykładniczo.

Linie pomocnicze pomocnie wymalowane na jezdni nie są już potrzebne, nie są nawet sugestią rozmazując się od prędkości. Światła na skrzyżowaniach, szczęśliwie — jak to na filmie- aby utrzymać dynamikę — ciągłe zielone. Na torowiskach dudnią, w trybie sport super corsa — zawieszenia i zęby.

Uff, jak to dobrze, że żaden ze ścigantów nie ma gorącej kawy w uchwycie, ale dentyści będą musieli wkroczyć do akcji. To później, pościg trwa. Nasi znakomici kierowcy zmagają się z niedzielnymi — bo to czwartek, dzień targowy — dzielnymi kierowcami. Na szczęście dla dynamiki tych zmagań, nie muszą zwracać uwagi na przechodniów, którzy, przeważnie z rozmachem wkraczając na pasy, fizykę i optymizm mając po swojej stronie.

To nie Amsterdam, rowerzystów też tu nie ma.

Są za to spektakularne wejścia bokiem w zakręty, niewiarygodne mrożące krew piski hamowani, kontry wspomaganych potężnym uściskiem kierownic, wycie z doskonałą przyczepnością opon niewielosezonowych.

Czas mija i cóż, każdy, nawet najlepszy pościg, musi mieć swój kres.

„Na każdą rzecz można patrzeć z dwóch stron. Jest prawda czasów, o których mówimy i prawda ekranu” i tu kończy się ten nasz czas ścigania, jak w kinie spektakularnego, z finałem banalnym niczym codzienne zakupy — na parkingu przedhipermarketowym.

Tak, goniony przeze mnie cel, zorientował się w końcu, że mu nie odpuszczę, że mimo wielkiej różnicy klas naszych pojazdów, nie ucieknie przed techniką i klasą jakości udokumentowanej prawem jazdy kategorii By, po prostu mimo 800 koni, nie urwie się Mi_ w tym wielkomiejskim ruchu.

Nerwowo zatrzymujemy się gdzieś na bezludnych obrzeżach.

Nierówno, chaotycznie, nie w liniach, z piskiem.

Gość wysiada, przez chwilę myśli, czy wziąć drzwi ze sobą, rezygnuje w końcu i odrzuca je lekko poza zasięg wzroku daleko.

Hmm, sądząc po wyglądzie, facet działa w finansach.

Włosów nie ma, ale raczej nie stracił ich od zadumy nad kreatywną księgowością, jednak coś w postawie mówi, że na bank robi w forsie.

I idę o zakład, że pewnie ma sieć pralni.

Sądząc po barach — facet sporo pierze.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 62.28