E-book
10.92
drukowana A5
29.99
Mini kamperem przez Europę

Bezpłatny fragment - Mini kamperem przez Europę

Hiszpańska Przygoda

Objętość:
170 str.
ISBN:
978-83-8273-626-7
E-book
za 10.92
drukowana A5
za 29.99

Słowem wstępu

Od pojawienia się pomysłu na naszą samochodową podróż przez Europę do momentu spisania w tej książce wspomnień wiele się wydarzyło. Zarówno w naszych głowach jak i na świecie. Czytając kolejne akapity weźcie pod uwagę, że to co opisujemy przeżywaliśmy na przełomie od stycznia do czerwca 2021 roku. Dzisiaj (tj. pod koniec 2021 roku, kiedy tworzenie pierwszej części książki „Samochodem przez Europę” ma się ku końcowi) wiemy, że sytuacja na świecie ciągle ulega zmianom. Przez wiele krajów przetoczyły się lub nadal trwają tzw. „fale covida” i kryzysy migracyjne, a kolejne rządy wprowadziły lub jeszcze wprowadzają coraz to bardziej dziwne obostrzenia i zasady podróży. Niemniej, jesteśmy również mądrzejsi i bogatsi o doświadczenie. Nie śledzimy już z takim zaaferowaniem mass mediów, a bazujemy na relacjach ludzi, którzy są już w drodze. Gdybyśmy ślepo ufali serwisom informacyjnym, do teraz siedzielibyśmy w Polsce i bali się wyściubić nos za próg. Widzieliśmy wtedy i dostrzegamy obecnie kontrast pomiędzy tym co starają się sprzedać nam media a rzeczywistością zastaną. Wiemy, że kolejne ekipy decydują się na podróże i że mają podobne odczucia co my.


Dziś uważamy, że nasz wyjazd w stronę Hiszpanii na początku 2021 roku był najlepszą decyzją jaką mogliśmy podjąć. I o to samo apelujemy do Was — nie zostawiajcie swoich planów na później. Nigdy nie wiadomo kiedy zostaniecie pozbawieni możliwości ich realizacji.

Od pomysłu do realizacji

Nim ruszyliśmy

Na początku warto zaznaczyć, że w swych planach mieliśmy przy pomocy naszego domu na kółkach objechać Morze Bałtyckie, dojechać do Nordkapp i z powrotem do Polski. Jednak jak to bywa z naszymi planami, szybko ewoluowały. Ilekroć myśleliśmy o Nordkappie i dalekiej północy, gdzieś z tyłu naszych głów pojawiała się myśl: „A może jeszcze zahaczyć o Hiszpanię?” Przy czym domyślamy się, że słowo „zahaczyć” jest raczej niedomiarowaniem naszego pomysłu. Od dłuższego czasu myśleliśmy jednak o wcieleniu w życie marzenia, które każdej zimy objawiało się na horyzoncie. Chcieliśmy znaleźć się na miejscu podróżników, którzy pod koniec roku pakowali swe dobytki i wyruszali na zachód. Marzyło się nam, by podobnie jak oni móc cieszyć się słońcem, podczas gdy w Polsce szaleje ostra zima. Albo przynajmniej pojawiają się jej pierwsze oznaki.


Przygnębienie jakie pojawiło się w nas pod koniec 2020 roku, a które spowodowane było najpewniej utrzymującą się sytuacją na świecie tylko spotęgowało myśl, że wybranie się do Hiszpanii nim wyjedziemy w stronę fiordów będzie najlepszą decyzją. Zresztą od wielu tygodni ciągnęło nas do ruszenia się, a na wyprawę na Północ było zdecydowanie za szybko.


Gdy pomysł chwycił na tyle, że zaczęliśmy nawet w pewnym stopniu planować podroż w stronę kraju nad brzegami Atlantyku i Morza Śródziemnego, nadszedł czas na diametralne zmiany w życiu. To był moment by rozstać się z dotychczasową pracą i miejscem zamieszkania. Zaczęliśmy rozpowiadać wszystkim kto chciał i nie chciał słuchać, że w najbliższym czasie wybieramy się nie do Norwegii, ale do Hiszpanii. Zdziwienie naszych najbliższych na wiadomość o nagłej zmianie kierunku przeplatało się z obawami. W tym czasie doniesienia mass mediów nie nastrajały do podróży jakichkolwiek, a na pewno nie zagranicznych. A na pewno nie takich nieprzemyślanych i spontanicznych jak nasza. Po wielokrotnych dyskusjach, że ten plan powinniśmy sobie odpuścić, nasi bliscy w końcu się poddali. Jak zwykle musieliśmy wysłuchać opinii innych, nim przystąpiliśmy do realizacji założeń mimo sprzeciwów. I tak właśnie tour de Skandynawia zmienił się w trail via Europa. Sam dojazd do miejsca zimowania nam bowiem nie wystarczył. I nie był w naszym stylu. Jadąc do Hiszpanii planowaliśmy zatrzymywać się także w atrakcyjnych miejscach w innych krajach leżących na trasie.


Głównym środkiem lokomocji podczas tej wyprawy i nowym domem stał się nasz Nissan Serena z 1996 roku, którego pieszczotliwie nazwaliśmy Bomblem. Ci którzy nas śledzą od dłuższego czasu wiedzą, że zakupiliśmy go latem 2019 roku i od tamtej pory nie wyobrażamy sobie podróżowania inaczej. Przerobiliśmy jego wnętrze, by dostosować go do dalszych wypraw. Chcieliśmy, by skutecznie zastąpił nam namiot, a nawet polepszył komfort podróży. Zbudowaliśmy łóżko, swego rodzaju szafę i wstawiliśmy dwie szerokie, składane pufy kupione w znanym niemieckim supermarkecie. Na dachu zamontowaliśmy kilkuset litrowy box, by umożliwić zabranie tego wszystkiego co wydało się nam niezbędne. Dołożyliśmy dwa panele solarne, dodatkowy akumulator, pompkę wody, ogrzewanie postojowe oraz lodówkę. Zamontowaliśmy również własnoręcznie wykonaną markizę.


Sprawdziliśmy trasę. Czekała nas przeprawa przez Czechy, Niemcy, Szwajcarię i Francję. Zanim przekroczylibyśmy granicę hiszpańską, mieliśmy przejechać około 2000 km. Za cel podróży ustawiliśmy Alicante choć wiedzieliśmy, że nie będzie ono metą wyprawy. To wokół tego miasta orbitowały inne ekipy, które obserwowaliśmy na Facebooku czy Instagramie. I zwyczajnie przywiązaliśmy się do myśli, że jedziemy do Alicante.


Wiedzieliśmy, że nasi sąsiedzi, Czechy mają dosyć wyżyłowane restrykcje jeśli chodzi o przejazd przez ich kraj — 12 godzin od granicy do granicy. Podobnie Niemcy, choć ci akurat podwoili limit. Więc na zwiedzanie tych dwóch państw raczej nie było co liczyć. Za to Francja dawała dozę swobody — planowaliśmy nieco zwolnić, gdy zostawimy za sobą szwajcarską ziemię.

Tranzytem przez kolejne kraje

Kiedy większość naszych zobowiązań w Polsce udało się poukładać i nic już nas nie trzymało na miejscu, zapakowaliśmy ostatnie bagaże i ruszyliśmy przed siebie. 27 stycznia 2021 roku. Skierowaliśmy się w stronę czeskiej granicy. Zastanawialiśmy się jak w rzeczywistości będzie wyglądać nasza podróż. Na świecie od początku 2020 roku panoszył się wirus, a doniesienia mediów nie nastrajały optymizmem. Obawialiśmy się jak będzie wyglądało przekraczanie poszczególnych granic na naszej trasie. Czy faktycznie są one obwarowane? Ile będziemy musieli odbyć rozmów ze służbami mundurowymi? Czy nas przepuszczą? Z relacji osób podróżujących, które obserwowaliśmy w social mediach wynikało, że wszystko co twierdzą rządy i media są raczej nadmuchanymi zapewnieniami, a rzeczywistość ma się z goła inaczej. Ale czy my będziemy mieć tyle samo szczęścia co inni?


Gdy dotarliśmy do granicy polsko-czeskiej nasze obawy się rozwiały. Przejście graniczne Kudowa — Nachod było niestrzeżone. Na horyzoncie nie dostrzegliśmy żadnego radiowozu albo choćby tymczasowego posterunku służb mundurowych. Zwolniliśmy kiedy oczom ukazał się nam znak informujący o opuszczaniu polskiej ziemi, niepewni czy zaraz ktoś nie zacznie nas gonić. Nic takiego się nie stało. Uspokoiliśmy się i utwierdziliśmy w przekonaniu, że ta podróż będzie jednak miała nieco luźniejszy przebieg.


Aby jednak nie kusić losu postanowiliśmy nie zatrzymywać się bez potrzeby. Nawigacja skierowała nas najpierw w stronę Pragi, a następnie Pilzna. W stolicy Czech byliśmy kilkukrotnie (raz przez miesiąc), więc nawet nie myśleliśmy o jej zwiedzaniu. Gdy dojeżdżaliśmy do Pilzna, byliśmy zbyt zaaferowani znalezieniem odpowiedniego noclegu by myśleć o zbaczaniu do miasta. Zależało nam by miejscówka była dostatecznie blisko granicy z Niemcami. Nie musielibyśmy tracić czasu na dojazd. I tak nadwyrężyliśmy nieco dopuszczalny limit na tranzyt przez ten kraj.


Po nocy spędzonej na punkcie widokowym nieopodal granicy z Niemcami, ranek przywitał nas niezbyt piękną pogodą. W okolicy zaczęła się odwilż, więc wszystko co wieczorem było śniegiem i lodem, o świcie zmieniło się w błoto i wodę. Temperatura skutecznie skłoniła nas do rychłego wyjazdu. Obawialiśmy się też nieco wjazdu do kolejnego państwa na naszej trasie. Baliśmy się, że może 24 godziny dozwolonego tranzytu może nie wystarczyć. Poza tym zastanawialiśmy się, czy przypadkiem Niemcy nie wprowadziły jakiś obostrzeń o których nie wiedzieliśmy. Zupełnie niepotrzebnie. Przejście graniczne okazało się tak samo strzeżone jak te między Polską i Czechami — czyli w ogóle. Podobnie jak w dniu poprzednim, tutaj również nie zauważyliśmy strażników. Nikt nie zażądał od nas dokumentów czy choćby potwierdzenia wjazdu do Czech. Żaden mundurowy nie wręczył nam kwitu o której wjechaliśmy do Niemiec. Ponadto przejechaliśmy cały dystans w czasie krótszym niż 12 godzin. Przestaliśmy się obawiać zatrzymania przez policję czy inne służby, bo przecież mieliśmy sporo czasu. Czuliśmy się skonsternowani. Czyżby wszelkie ograniczenia w podróżowaniu były tylko mrzonką rozsiewaną przez media?

Mimo wszystko staraliśmy się nie nadwyrężać szczęścia i w miarę szybko dotrzeć do planowanego miejsca noclegu umiejscowionego nieopodal granicy ze Szwajcarią. Mknęliśmy (choć bez przesady) przez mniejsze i większe miejscowości Niemiec na południowy-zachód. Jazda przez niemieckie miasta i miasteczka była o wiele bardziej przyjemna, niż przez czeskie. Drogi w tym kraju są w lepszym stanie i można spokojnie rozpędzać się nawet do… 90 km/h bez obaw o utratę zawieszenia na dziurach. Po raz kolejny przyzwyczajaliśmy się do nowo wyglądających znaków drogowych, zasad panujących na drodze.


W Niemczech widzieliśmy pierwszy raz od kilku dni piękne, niebieskie niebo i słońce świecące jakby mocniej. To wszystko rozochociło nas do jazdy. Mankamenty, które każą stawiać Niemcy nieco niżej w rankingu uwielbienia odwiedzonych przez nas krajów to oczywiście strefa euro oraz fakt, że o stację z LPG trudniej. A przynajmniej w regionach, przez które przejeżdżaliśmy. Spędziliśmy kilkadziesiąt minut na szukaniu odpowiedniego dystrybutora. Ale udało się!


Na miejsce noclegu wybraliśmy jeden ze zjazdów do lasu, około 15 km od granicy ze Szwajcarią. Wynaleźliśmy go, podobnie jak robiliśmy to dotychczas poprzez aplikację dla vanlifersów, Park4Night. Okolica była mało uczęszczana. Podobno w Szwajcarii mają dosyć restrykcyjne prawo co do noclegów na dziko. Woleliśmy nie przekonywać się na własnej skórze czy to prawda.


Rankiem powiało chłodem. Złożyliśmy się prędko i nie robiąc śniadania, ani specjalnie nie szykując się na resztę dnia ruszyliśmy w stronę granicy. Powoli dobiegał końca czas naszego legalnego pobytu na niemieckiej ziemi. Woleliśmy nie tłumaczyć straży granicznej dlaczego lekceważymy obostrzenia. Całe szczęście po raz kolejny nasze obawy były bezpodstawne. Granica na Renie nie była w żaden sposób strzeżona. Zwolniliśmy nieco zarówno zbliżając się do posterunku niemieckiego jak i szwajcarskiego. Nikt nie wychylił się nawet z okienka, nie pomachał ostrzegawczo. Jeszcze przez kilometr nerwowo spoglądaliśmy w lusterka by upewnić się, że nie widzimy niebieskich świateł oznaczających pościg. Znów zasłyszane w mediach informacje o wzmożonych kontrolach okazały się być wyssanym z palca kitem szukających sensacji dziennikarzy.


Zrobiliśmy sobie godzinkę odpoczynku kilka kilometrów dalej. Musieliśmy doprowadzić do porządku siebie i zjeść śniadanie przed dalszą podróżą. W końcu ruszyliśmy w stronę Bazylei, metropolii leżącej nieopodal trójstyku granic Szwajcarii, Niemiec i Francji. Nie wjeżdżaliśmy jednak do centrum, tylko minęliśmy ją bokiem. Nie czuliśmy się na siłach, by mierzyć się z uliczny chaosem wielkiego miasta. Poza tym upragniona Francja i wiążące się z nią zwolnienie tempa kusiło nas coraz bardziej.


Najpierw przekroczyliśmy granicę z nią nieopodal Bazylei. Tam jednak zorientowaliśmy się, że aby jechać dalej w stronę morza, ale już po francuskiej ziemi, trzeba wjechać ponownie na terytorium Szwajcarii. Następnie po przecięciu kraju najlepszych na świecie scyzoryków, ponownie zawitać we Francji. Alternatywą było dojechanie wzdłuż granicy do Montbeliard i dopiero wtedy obranie kursu na południe. Na taki ruch nie chcieliśmy się jednak godzić.


Trudno wypowiadać się na temat Szwajcarii, przejeżdżając jedynie fragment. Odnieśliśmy jednak wrażenie, że na małym terenie upchnięto bardzo dużo firm, znanych mniej lub bardziej. Widzieliśmy mikro salony samochodowe wciśnięte pomiędzy kamieniczki i fabryki ulokowane jedne obok drugiej. Wydaje się, że Szwajcaria chce mieć to wszystko co mają inne kraje i w podobnej ilości, ale powierzchnia kraju niezbyt na to pozwala. Niemniej, przejechany fragment, a w szczególności wioseczki i mniejsze miasteczka miały swój urok. Krajobrazy poza nimi były jeszcze piękniejsze. Tylko te 80 km/h poza zabudowanym. Chciałoby się gdzieniegdzie „depnąć” nieco mocniej i pojechać te 10 km/h szybciej.


Za cel naszego pierwszego przystanku obraliśmy Ornans. Na Park4Night znaleźliśmy funkcjonujący tam płatny parking samoobsługowy dla kamperów. Zależało nam na tego typu miejscu, ponieważ akumulator pokładowy mocno ucierpiał podczas pochmurnych dni na trasie. By nie nadwyrężać go bardziej i tak odłączyliśmy już lodówkę i przetwornicę. Temperatury panujące na zewnątrz powodowały, że przechowywanie zapasów w aucie, bez lodówki nie stanowiło problemu. Teraz, gdy po raz pierwszy mieliśmy okazję podładować akumulator i wszystkie sprzęty, postanowiliśmy nie wahać się dłużej i tam pojechać. Przy okazji mogliśmy następnego dnia zwiedzić samo miasteczko. A te okazało się bardzo klimatyczne. Wąskie uliczki, stara zabudowa, garstka ludzi wokół. Tylko podniesiony poziom rzeki przepływający przez środek miasteczka powodował, że czuć było napięcie, ciszę przed burzą.


Spacerem po Ornans zapoczątkowaliśmy niemal tygodniowy pobyt we Francji połączony ze zwiedzaniem co bardziej interesujących nas miast. Z Ornans przejechaliśmy do Besançon, gdzie koniecznie chcieliśmy zobaczyć cytadelę. Stare miasto oraz elementy fortyfikacji wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. I trudno nie przyznać racji w wyborze tego miejsca. Zarówno miasto jak i ulokowane na pobliskich wzgórzach cytadele i forty nadają temu miejscu niezwykły klimacik.


Po opuszczeniu Besançon odwiedziliśmy Châteaubourg, leżące na południe od Lyonu oraz Orange. To piękna wioseczka, którą w zasadzie poznaliśmy przez przypadek. Tam zdecydowaliśmy się spać na jednym z parkingów. Rankiem zwiedziliśmy jej kilka uliczek i zachwyciliśmy się niesamowitym klimatem jakie mają takie małe miejscowości. Aż chciałoby się osiąść tam na dłużej, zamieszkać w jednym z budyneczków ściśniętych jeden przy drugim. I pożyć chwile leniwie. Aż północny wiatr znów wezwie nas w drogę, niczym bohaterkę filmu „Czekolada”.


Orange z kolei zachwyciło nas pięknie zachowanym amfiteatrem rzymskim oraz licznymi wąziutkimi uliczkami biegnącymi wokół katedry. Stojąc na szczycie górującym nad miastem i patrząc w dół na ogrom amfiteatru trudno nie dostać lęku przestrzeni.


Do Avinionu dotarliśmy ciut późno bo słońce chyliło się już ku zachodowi. Dlatego zamiast jechać dalej w stronę hiszpańskiej granicy postanowiliśmy zatrzymać się na dłużej w tym mieście. Nie chcieliśmy odpuszczać sobie zobaczenia jednej z największych atrakcji Francji — Pałacu Papieskiego.


Ostatnie dni we Francji spędziliśmy lądując nad morzem. Zainspirowani instagramowym postem jednej z ekip, udaliśmy się do Le Grau-du-Roi by oglądnąć flamingi. Chcieliśmy poczuć się jak Nel z „W pustyni i w puszczy”, zawołać „Stasiu, flamingi!” Odnaleźliśmy je w płytkich stawach zlokalizowanych wokół miasteczka. Zdziwiliśmy się, że nic sobie nie robiły z naszej obecności. Ba, nie przeszkadzały im nawet przejeżdżające obok samochody. Mogliśmy obserwować je, jak dreptają na swoich cienkich nóżkach w wodzie co rusz przepychając się albo zanurzając głowę w poszukiwaniu pokarmu.


Później udaliśmy się na pobliską plażę. Temperatura wody nie skłaniała do zrzucenia ciuchów i wykąpania się. Za to spacer w towarzystwie niewielkich fal był już pięknym zwieńczeniem podróży przez Francję. Mogliśmy napawać się morską bryzą i odnajdywaniem kolejnych pięknych muszelek. Późniejszy nocleg okazał się równie niezwykły. Rankiem, kiedy obudziliśmy się po nocy spędzonej w Bages niedaleko Narbony, flamingi również tam były. Dzięki temu mogliśmy nacieszyć nimi oko nim wyjechaliśmy w stronę Hiszpanii.


Po kilkudziesięciu kilometrach udało się nam dotrzeć do granicy. Ta okazała się nieco lepiej strzeżona w porównaniu do do tej pory przekraczanych. Trzeba przyznać, że francuska policja napędziła nam nieco strachu. Kiedy zobaczyliśmy radiowozy i mundurowych sądziliśmy, że wyjazd z Francji nie będzie taki łatwy. Szybko okazało się jednak, że policja sprawdza jedynie wjeżdżających na francuską ziemię. Tych udających się do Hiszpanii zwyczajnie nie zauważa. Nasza strona drogi była całkowicie pusta. Gdy zrozumieliśmy, że ani francuskie ani hiszpańskie służby nie mają zamiaru nas kontrolować, czym prędzej oddaliliśmy się z granicy ciesząc się i śmiejąc. Byliśmy szczęśliwi, że oto ziścił się wielki nasz plan. Nie mogliśmy uwierzyć, że jesteśmy w Hiszpanii. Że dotarliśmy do niej bez większych komplikacji. Wszystkie nasze obawy związane z podróżą przez Europę w czasach zarazy okazały się bezpodstawne. Wjechaliśmy na terytorium Hiszpanii i od teraz mieliśmy cieszyć się słońcem i wyższą temperaturą. Po raz kolejny udowodniliśmy sobie i innym, że podróże w czasach zarazy są możliwe.

W podróży po Hiszpanii

Naprawa awarii

Po przekroczeniu granicy udaliśmy się w kierunku Girony. Nie chcieliśmy zbytnio nadwyrężać Bombla. Kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Hiszpanią samochód zaczął dziwnie się zachowywać. Przy dodawaniu gazu wszystko wpadało w wibracje, a z podwozia dobywało się dudnienie. Po zejściu pod auto okazało się, że szwankował wał napędowy. Jeden z krzyżaków łączących wał ze skrzynią biegów uległ zużyciu. Konieczna była wymiana wadliwej części. Jednak postanowiliśmy możliwie jak najdłużej odwlekać naprawę w nadziei, że Bombel nie rozsypie się całkowicie przed opuszczeniem Francji. Zależało nam na dotarciu do o wiele tańszej Hiszpanii. Liczyliśmy, że naprawa tam nie będzie tak kosztowna jak by to najpewniej wyglądało we Francji.


W wyszukiwarce internetowej znaleźliśmy adres sklepu z częściami samochodowymi w Gironie. Szybko okazało się, że ulica gdzie znajdował się upragniony przez nas sklep, to istne zagłębie serwisów i sklepów motoryzacyjnych. Po odwiedzeniu kilku z nich trafiliśmy w końcu na stary, nieco mniej schludny sklepik. Jak się przekonaliśmy, nie witryna czyni sklep lepszym. Tam po kilkudziesięciu minutach konsultacji i gdybania wybraliśmy krzyżak, który miał pasować do naszego typu wału napędowego. Ze względu na późną porę postanowiliśmy nie zabierać się za naprawę. Chcieliśmy zostawić wymianę na następny dzień.


Wyszukaliśmy w niedalekiej odległości od miasta miejscówkę pod starym i nieużywanym kościołem. Postanowiliśmy zostać tam na noc. Szybko przekonaliśmy się, że kościół nie jest opuszczony jak z początku wyglądał, dzwon bije, a miejsce cieszy się popularnością wśród okolicznych mieszkańców. Następnego dnia, gdy otworzyliśmy drzwi naszego Bombla okazało się, że raz po raz ktoś przechodzi obok. Dziwnie czuliśmy się szykując śniadanie w towarzystwie przechodniów, którzy byli równie mocno zdziwieni na nasz widok. Nie przywykliśmy jeszcze do vanlife’owej rzeczywistości i wykonywania podstawowych czynności poniekąd na widoku. Niepokój wzbudzał w nas funkcjonujący dzwon, który nawet nocą potrafił złowieszczo rozbrzmieć. Nie chcieliśmy zostawać w tym miejscu. I nie mogliśmy. Po wejściu pod auto okazało się, że krzyżak jest za duży. Nici z szybkiej naprawy. Na domiar złego sklep nie był otwarty ponieważ właśnie zaczął się weekend. Musieliśmy znaleźć bezpieczne miejsce, gdzie zostalibyśmy do poniedziałku. Postanowiliśmy przeparkować się i przeczekać dwa dni na jakimś parkingu w mieście.


Po ogarnięciu siebie i Bombla ruszyliśmy z powrotem na okolice sklepu motoryzacyjnego. Pomyśleliśmy, że w weekend, gdy wszystko jest pozamykane, zaparkowanie na ulicy mechaników będzie strzałem w dziesiątkę. I nie będziemy musieli przeparkowywać się znów w poniedziałek by wymienić część.


Plan był dobry, ale… Nie wzięliśmy pod uwagę, że ze względu na pandemię w Hiszpanii obowiązuje zakaz przemieszczania się w weekend. Kiedy zbliżyliśmy się do rogatek miasta, na rondzie zauważyliśmy dwa radiowozy i kilku funkcjonariuszy. Jednak nie połączyliśmy kropek. Widząc jednego policjanta z karabinem zawieszonym na brzuchu i drugiego z kolczatką przygotowaną do rzutu pomyśleliśmy, że trwa obława na uciekiniera z pobliskiego więzienia. Zwolniliśmy. Policjanci przyglądali się od dłuższej chwili jak zbliżamy się do nich. I próbowali wydedukować z rejestracji pojazdu skąd jesteśmy. Gdy zrównaliśmy się z nimi jeden z policjantów wskazał gestem, byśmy się zatrzymali i otworzyli okno. Na pytanie, czy mówimy po hiszpańsku zaprzeczyliśmy. Funkcjonariusze spojrzeli po sobie. Po kilku sekundach milczenia policjant machnął ręką dając do zrozumienia, że możemy jechać dalej. Mężczyzna z karabinem i drugi z kolczatką przesunęli się byśmy mogli ruszyć. Dokończyliśmy zataczanie kręgu na rondzie i skierowaliśmy się do centrum Girony. Po zjechaniu ze skrzyżowania dostrzegliśmy kolejne rondo i kolejne stanowisko kontroli utworzone na drodze. Tym razem jednak nieco pewniej podjechaliśmy do niego. Znów zostaliśmy zatrzymani, rejestracja zlustrowana, a do okien od strony kierowcy i pasażera zbliżyło się kilku funkcjonariuszy. Zaglądnęli do środka, kiedy rozsuwaliśmy szyby i zakładaliśmy maseczki. Ponownie zaprzeczyliśmy, że znamy hiszpański. Tym razem jednak nasza odpowiedź spotkała się z dezaprobatą. Jak tak może być? Jesteśmy w Hiszpanii i nie znamy języka? Kiedy powiedzieliśmy, że dogadamy się na pewno po angielsku funkcjonariusze z niepokojem zaczęli wymieniać spojrzenia. Który odważy się rozmawiać? W końcu z szeregu wystąpił nieco młodszy od reszty policjant. Wypytał nas o cel podróży, co robimy w Gironie, w Hiszpanii i dlaczego podróżujemy, skoro panuje pandemia i jest lockdown? Poinformowaliśmy mężczyznę, że jedziemy tylko do sklepu w Gironie, a później jedziemy dalej na kemping, gdzie zatrzymamy się na weekend, by przeczekać zakaz przemieszczania się. A do Hiszpanii przyjechaliśmy by zobaczyć ten piękny kraj, że jesteśmy w trasie od dłuższego czasu i zapewne taki stan rzeczy zostanie jeszcze długo. To co usłyszeliśmy w odpowiedzi zapadło nam w pamięci. ”It’s a difficult time to travel” wybrzmiało z jego ust. Dzisiaj wspominamy te słowa z rozbawieniem. To był najlepszy czas na podróż. Jednak w tamtej chwili, gdy mężczyzna spojrzał na nas surowo i kazał zawrócić nie pozwalając wjechać do miasta, z pokorą przyjęliśmy wyrok. Nie próbowaliśmy walczyć czy kombinować.

Dziś, gdy mamy za sobą kilkaset nocy na dziko, tysiące kilometrów przejechanych przez Europę i niezliczoną ilość kombinacji alpejskich pozwalających ominąć niekorzystne dla nas przepisy wiemy, że do Girony dostalibyśmy się innym wjazdem, nawet polną drogą. Wtedy jednak pomyśleliśmy, że tak musi być. Ale nie było tego złego co by na dobre nie wyszło. W związku z tym, iż planowaliśmy założyć lepsze zabezpieczenia do Bombla nim udamy się do Barcelony (słynącego z dużej ilości kradzieży miasta Katalonii), postanowiliśmy udać się na jakiś tani kemping w okolicach Girony. Tam moglibyśmy bez problemu zostać i nie wzbudzać zainteresowania podczas małego remontu instalacji. Jedynym problemem był brak bardziej zróżnicowanego zapasu jedzenia — w związku z tym, iż nie mogliśmy wjechać do Girony, byliśmy zmuszeni dwa dni wyjadać zapasy spaghetti schowane do tej pory na takie właśnie okazje w czeluściach Bombla.


Spędziliśmy resztę weekendu chillując na przemian z doprowadzaniem naszego domu na kółkach i jego wyposażenia do porządku. Założyliśmy też częściowo alarm. Nie spisywał się tak dobrze jak zakładaliśmy, ale jego obecność dawała małą nadzieję na bezpieczny postój. Czuliśmy, że jesteśmy zabezpieczeni na tyle ile to możliwe i możemy pojechać do Barcelony.


Nim jednak mieliśmy udać się do stolicy Katalonii czy w ogóle w dalszą drogę, musieliśmy doprowadzić napęd Bombla do porządku. Gdy kalendarz wskazał poniedziałek, ruszyliśmy w kierunku Girony. Mieliśmy nadzieję, że samochód nie rozleci się przed celem. Uszkodzenie krzyżaka pogłębiało się, a Bombel wibrował coraz mocniej gdy wał napędowy wypadał z osi obrotu. Na szczęście po kilkudziesięciu minutach jazdy byliśmy tuż obok sklepu i mogliśmy wymienić produkt. Jak się przekonaliśmy, jego bliskość była jeszcze bardziej kluczowa, niż zakładaliśmy. Po usunięciu starego krzyżaka nie byliśmy w stanie wcisnąć na miejsce nowej części. Konieczne było przerabianie dwudziestopięcioletniego systemu jaki funkcjonował do tej pory w Bomblu na nowszy. Całe szczęście sklep zajmował się także naprawą samochodów i posiadał na wyposażeniu narzędzia pozwalające na zdrutowanie całości. Od tej pory wał napędowy przybrał mało estetyczny wygląd za sprawą kilku glutów pozostałych po szybkim lutowaniu krzyżaka. Ale Bombel jeździł i nie wpadał w wibracje. Z uczuciem lekkiego niepokoju i podejrzliwości co do jakości pracy wykonanej przez zespół mechaników, ruszyliśmy na trasę.

Costa Brava

Zaliczyliśmy jeden z piękniejszych noclegów na naszej trasie w okolicach Loreta de Mar. Co prawda spaliśmy na niewielkiej zatoczce tuż przy drodze. Jednak to nie miało większego znaczenia. Noc przebiegła spokojnie — samochody przejeżdżały rzadko i na tyle szybko, że nie odczuwaliśmy zbytnio ich obecności. A jeśli nawet coś by nam przeszkadzało, to ranek z całą pewnością by nam to wynagrodził. Obudziliśmy się akurat tuż przed wschodem słońca. Cudnie oświetlił nam plażę Futadera w pobliżu której byliśmy zaparkowani oraz okoliczne klify. Spędziliśmy pierwsze dwie godziny poranka na robieniu zdjęć. Później patrząc na wędrujące po niebie słońce zjedliśmy śniadanie.


Jadąc w stronę Tossa de Mar zatrzymaliśmy się kilka kilometrów dalej na innej zatoczce. Chcieliśmy przespacerować się nieco bliżej wody, a w tym miejscu klif nie był tak stromy. Sosnowe zagajniki porastały brzeg, ale było możliwe podziwianie cudnie wyglądających zatoczek. Zresztą okolica Tossa de Mar to nie jedyna atrakcja tego fragmentu wybrzeża. Ciągnący się od Blanes do Colliure we Francji Cami de Ronda de Costa Brava to 250 km pieszej wędrówki. Piechur podążający wzdłuż niego nie będzie narzekał na brak pięknych widoków. Klify, zatoczki, skaliste cyple. Szlak ten jest uważany za jeden z piękniejszych w Katalonii. Jeśli mielibyście ochotę urządzić sobie krótki spacer lub całą wyprawę, to wypatrujcie oznaczeń GR20. My zdecydowaliśmy się jedynie na małą wycieczkę. Mijaliśmy jednak kilka osób z większymi plecakami. Z całą pewnością podążali właśnie tym szlakiem.


Po kilku dłuższych chwilach zaparkowaliśmy na głównym parkingu przy plaży w Tossa de Mar. Ta klimatyczna mieścinka daje możliwość przespacerowania się po zabytkowych uliczkach, wśród wybudowanych z piaskowca budynków. Atrakcją są też ruiny twierdzy górujących nad miasteczkiem. Za jej murami nadal mieszkają ludzie, choć budynki z całą pewnością są nowsze. Nie brakuje kawiarenek czy małych hoteli. My trafiliśmy akurat na czas, kiedy część z nich była zamknięta z powodu obostrzeń wprowadzonych w kraju. Niemniej, wspięcie się na mury twierdzy czy dotarcie do latarni morskiej na szczycie dało nam wiele frajdy.

Nim zdecydowaliśmy się wyjechać z Tossa de Mar, nastał wieczór. Nie chcieliśmy wyruszać w dalszą drogę, ponieważ zbliżała się godzina policyjna. Postanowiliśmy zostać w miasteczku. Nie ruszyliśmy nawet Bombla. Parking przy plaży wydał się nam na tyle spokojny, a widok z okna atrakcyjny, że nie było sensu szukać na siłę innej miejscówki. Nastała godzina policyjna i ukryliśmy się w wewnątrz samochodu. I nasz pobyt na parkingu przebiegłby bez problemu, gdyby nie to, że na moment wyszliśmy z samochodu by wygodniej było nam pościelić łóżko. Traf chciał, że akurat przejeżdżał radiowóz lokalnej policji. Pojazd z patrolującymi mundurowymi wewnątrz szybko pojawił się obok nas. Szybko zostaliśmy przepytani z powodów naszej obecności w tym miejscu i to jeszcze po rozpoczęciu się godziny policyjnej. Rozmowa nie była nerwowa i szybko doszliśmy do konsensusu. Możemy zostać na parkingu na noc, ale kolejnego dnia mamy odjechać. Nie chcieliśmy kłócić się i stawiać. Gdy nazajutrz wstaliśmy, zjedliśmy śniadanie i wróciliśmy z krótkiego spaceru po miasteczku, ruszyliśmy dalej. Chcieliśmy dojechać do stolicy Katalonii od której dzieliło nas około 90 km.

Barcelona

Aby móc lepiej zaplanować pobyt w stolicy Katalonii na pierwszą miejscówkę wybraliśmy okolice lotniska Barcelona-El Prat. Znaleźliśmy darmowy parking, który dawał możliwość zarówno obserwowania startujących samolotów jak i fal raz po raz rozbijających się o brzeg. Dla takich miejsc warto przerzucić się na van life. Na parkingu nocowało pięć innych ekip. Ich towarzystwo sprawiło, że poczuliśmy się częścią tej niezwykłej społeczności. Niestety, następnego dnia nie mogliśmy stamtąd ruszyć na zwiedzanie miasta. Dojazd byłby bardzo czasochłonny i kłopotliwy. No i Bombel stałby przez cały dzień na parkingu przez który przewijały się dziesiątki osób. W tym zapewne również tych szemranych. Nie mogliśmy aż tak kusić losu. A nie ma chyba lepszego prezentu dla złodzieja jak stara osobówka przerobiona na kampera z lichym systemem zabezpieczeń. Musieliśmy wymyślić gdzie zaparkujemy na czas zwiedzania.


Rozczarowani cenami strzeżonych parkingów w mieście i faktem, że na palcach jednej ręki można policzyć te oferujące wjazd pojazdom o wysokości powyżej 2,2 m, zarezerwowaliśmy pokój w hostelu Inout. Miał prywatny parking na którym nam szczególnie zależało. Wyszło taniej, a i dostęp do łóżka oraz prysznica spowodował, że oferta hostelu była rewelacyjna dla nas. Choć lokalizacja by na to nie wskazywała, dostęp do centrum Barcelony był zaskakująco dobry. Wystarczyło wskoczyć do jednego z jadących w tamtym kierunku tramwajów. Kolejnego dnia, po dojechaniu do hostelu Inout dogadaliśmy się z obsługą by zaparkować Bombla mimo, że godzina meldowania jeszcze nie nadeszła. Nie chcieliśmy tracić dnia na czekanie na pokój. Całe szczęście nie było problemu.


Po kilku tygodniach dowiedzieliśmy się, że w Barcelonie obowiązuje bardzo duża strefa i wjazd do niej samochodem nie spełniającym odpowiedniej normy Euro jest kosztowny. Aby uniknąć mandatu należy wykupić jednorazowe pozwolenie. Jego koszt zmienia się, ale nie jest tak wysoki jak w przypadku na przykład Brukseli.


Pierwszym przystankiem naszej wędrówki po mieście był Plac Katalonii. Ma tutaj swój początek La Rambla. Jest to jedna z najpopularniejszych ulic dająca możliwość poczucia katalońskiej kultury. Oficjalnie La Rambla stanowi ciąg krótszych ulic. Bulwar dla pieszych wziął swą nazwę od arabskiego „raml”, co oznacza strumień pojawiający się okresowo. W czasach pandemii, ten potok stanowczo wysechł. Niemniej, ludzi było i tak sporo, choć większość spacerowiczów stanowili zapewne mieszkańcy a nie turyści. La Rambla dzieli się na pięć części: Canalates, Uniwersytecką, Kwiatową, Kapucynów oraz Santa Mònica. I faktycznie idąc bulwarem nie trudno widzieć jak te odcinki następują po sobie.


Udało się nam również wejść na Mercat de la Boqueria, czyli halę targową, która powstała w miejscu dawnego klasztoru św. Józefa. Tutaj zapachy potraw, owoców, warzyw, mięs, owoców morza mieszają się ze sobą i nadają urok miejscu. Chwilę odpoczęliśmy na Plaça Reial, gdzie Ferdynand i Izabela udzielili audiencji Kolumbowi wyruszającemu w pierwszą podróż „do Indii”. Plac to dawny dziedziniec Palau Reial Major. Gdy dotarliśmy na drugi koniec La Rambli, naszym oczom ukazał się Monument a Colom, czyli rzeźba upamiętniająca przybycie Kolumba do Barcelony w drodze powrotnej z podróży. Statua znajduje się w miejscu, gdzie statek podróżnika przycumował do brzegu. Ciekawostką jest, że ten 60-metrowy monument to równocześnie najbardziej niezwykła wieża widokowa jaką widzieliśmy. Na jej szczyt można dostać się windą umieszczoną we wnętrzu metalowej kolumny. Podobno widok z niej jest niezwykły. Niestety była zamknięta.

Następnie skierowaliśmy się w kierunku Katedry Barcelońskiej, stanowiące najważniejsze miejsce kultu w mieście. Bogato zdobiona fasada robi robotę, a człowiek zastanawia się jak to jest możliwe, że jest to dzieło ludzkich rąk. Niestety, podobnie jak ludzka ręka była wstanie wyrzeźbić piękne gargulce, tak inna dłoń potrafiła zbudować kasę fiskalną. Wstęp do świątyni jest płatny (7 euro), a żeby zwiedzić również chór czy dach trzeba wyłożyć po 13 euro za osobę. Cena wzbudziła gniew nawet u samych Hiszpanów, którzy razem z nami chcieli wejść do środka.


Po zobaczeniu z zewnątrz Katedry Barcelońskiej, kościół Santa Maria del Mar nie robił już wrażenia. Wciśnięta pomiędzy inne budynki świątynia była o wiele uboższa. Stamtąd spacerkiem postanowiliśmy dotrzeć do Sagrada Familia, czyli punktu obowiązkowego na trasie zwiedzania każdego, kto przybył do Barcelony. Po drodze zahaczyliśmy o park niedaleko Parlamentu Katalońskiego.


Sagrada Familia jest w budowie od wielu lat. Kiedy tam byliśmy tworzyły się dwie fasady, ale i tak całość wyglądała imponująco. Najpiękniejsza jest oczywiście Fasada Narodzenia Pańskiego. Widać w niej rękę samego Gaudiego, który nadzorował jej budowę. Mnogość detali aż rozstraja oczy — nie wiadomo na czym skupić się bardziej. Pozostałe fasady niestety niewiele z Gaudim mają wspólnego. Według nas współcześni budowniczowie za bardzo odbiegli od myśli twórcy projektu. Jak wiadomo, Gaudi inspirował się przyrodą, a w jego pracach próżno szukać linii prostych. Jak sam twierdził, nie występują one w przyrodzie. Dlatego mocno kontrastuje wszystko to co współcześnie jest dobudowywane. Ostre krawędzie, proste linie i nie tak dużo motywów roślinnych mocno biją po oczach. Niemniej, kiedy stoi się tuż pod Sagrada Familia i patrzy w górę całość robi wrażenie. Warto tutaj dotrzeć w trakcie spaceru po Barcelonie.


Na koniec dnia przypadkowo trafiliśmy na mszę świętą w krypcie. Warunkiem naszego wejścia do środka było pozostanie tam przez godzinę, kiedy trwało nabożeństwo. Traf chciał, że msza święta była prowadzona w języku katalońskim. Nie zrozumieliśmy ani słowa. Nagrodą było zobaczenie grobu Gaudiego. Nie mogliśmy się nadziwić, że czysty przypadek spowodował, iż mogliśmy zobaczyć kawałek katalońskiej kultury oraz grób twórcy Sagrada Familii.


Drugi dzień zwiedzania Barcelony przyniósł nam po raz kolejny zachwyt. Postanowiliśmy ruszyć na słynny Park Güell. I był to doskonały wybór. Jest to dosyć spory park zaprojektowany przez Atonio Gaudiego na życzenie barcelońskiego przemysłowca, Eusebi Güella. Zachwyciliśmy się przede wszystkim ogromnym tarasem ulokowanym w centralnym miejscu parku. Cały opasany jest ławką ozdobioną mozaiką. Stąd rozpościera się naprawdę ładny widok na całą Barcelonę (a przynajmniej na tę ładniejszą część). Pod tarasem mieści się tzw. Pawilon Stu Kolumn (w rzeczywistości jest ich 86). Spacerując po wielu poziomach parku można natknąć się na dom w którym mieszkał Gaudi czy na dużą salamandrę przy głównym wejściu. Jesteśmy przekonani, że każdy kto przyjeżdża do Barcelony powinien znaleźć kilka godzin na przespacerowanie się po tym niezwykłym ogrodzie.


Później ruszyliśmy do centrum by móc spojrzeć na inne cudne miejsce — dzielnicę L’Eixample. Mieści się tutaj chociażby La Pedrera (Casa Mila) zaprojektowana przez… tak, zgadliście — Gaudiego. Jest to cudaczna budowla, którą można zwiedzać jeśli ma się na zbyciu 25—35 Euro (za osobę). Niestety, pieczę nad tym miejscem utrzymuje prywatna organizacja a nie miasto. Gdyby nie to wejście na dach będący główną atrakcją byłoby możliwe zapewne za 1/3 tej kwoty. My postanowiliśmy przeznaczyć pieniądze na inne atrakcje, dlatego budynek ten oglądnęliśmy z poziomu ulicy. Ale to nie jedyny punkt obowiązkowy na mapie dzielnicy. Znaleźć tu można jeszcze Casa Batlló, Amatller, de les Punxes. Wszystkie są fascynujące i warte zobaczenia.


Przed powrotem do hostelu zahaczyliśmy jeszcze o Pałac Muzyki, który wpisany jest podobnie jak już odwiedzone przez nas inne miejsca Barcelony na Listę Dziedzictwa UNESCO. Jest to jeden z piękniejszych budynków, jakie widzieliśmy podczas naszych podróży. Szkoda tylko, że nie można było wejść do środka, by zobaczyć piękną salę koncertową. To znaczy można było wejść, ale nie było nam to dane. Przed wejściem zastaliśmy długi sznur ludzi czekający na wejście do środka. Okazało się, że lada moment miał rozpocząć się koncert jakiegoś popularnego zespołu. Tabuny ludzi mniej więcej w naszym wieku, z piwkami w dłoniach i z szampańskimi nastrojami kłębiło się na ulicy. To dziwne i trochę wkurzające biorąc pod uwagę, że wiele miejsc kulturalnych było zamkniętych ze względu na restrykcje, a turystów zniechęcało się do podróżowania między regionami. Tutaj, w jednym miejscu gromadziło się kilkaset osób by posłuchać koncertu w zamkniętym pomieszczeniu. Widać nie tylko w Polsce mieliśmy do czynienia z absurdami.


Kolejny dzień postanowiliśmy przeznaczyć na dojazd do Montserratu. Nim jednak się tam udaliśmy, zahaczyliśmy o Tibidabo i kościół ze statuą Jezusa na szczycie wieży. Wygląda podobnie jak ten z Rio de Janerio i góruje nad miastem.

Montserrat i inne monastyry

Monastyr w Montserracie mieści się wśród wysokich skał, wybijających się ponad najbliższą okolicę. Podobno Gaudi inspirował się właśnie tym miejscem projektując swe największe dzieło — Sagrada Familię. Trasa była jedną z piękniejszych jakie przejechaliśmy, a jazda wśród skał pobudziła nasze wspomnienia z Ekstra13, naszej rowerowej podróży z Polski do Grecji i z powrotem z 2018 roku. Dokładnie chodzi o naszą drogę przez góry do greckich Meteorów.


Słowa policjanta spod Girony, który powiedział, że nie jest to dobry czas na podróże potwierdziły się gdy byliśmy niemal na miejscu. Kilkaset metrów od parkingu zatrzymała nas lokalna policja. W związku z tym, że trwał weekend, poruszanie się między regionami było zabronione. Niby o tym wiedzieliśmy, ale mieliśmy nadzieję, że się nam poszczęści. Nie poszczęściło. Policjantka, z którą rozmawialiśmy wytłumaczyła nam zawiłości restrykcji oraz wyjaśniła, że nie jesteśmy już na obszarze prowincji Barcelony gdzie powinniśmy przebywać do końca weekendu. Na koniec kazała odjechać spod monastyru w nam tylko znanym kierunku. I jak tu się nie denerwować wiedząc, że kilkadziesiąt kilometrów dalej ludzie chodzą tłumnie na koncerty, a tutaj spacer pod monastyrem jest zabroniony?


Nie poddaliśmy się jednak. Analizując mapę zauważyliśmy, że do monastyru można dostać się również pieszo, górami. Potwierdzały to również znaki ulokowane nieopodal nas. Idąc szlakiem dotarlibyśmy do klasztoru w około godzinę. Postanowiliśmy spróbować. Jednak by nie ryzykować pozostawiania samochodu na mało uczęszczanym parkingu, pośrodku niczego zdecydowaliśmy, że pójdziemy osobno, tak by jedno z nas było zawsze przy aucie. Nie wiedzieliśmy też, jak policja zareaguje gdy zobaczy nasz (bądź co bądź charakterystyczny) samochód na parkingu, zaledwie kilometr od miejsca z którego nasz przegoniła. A tak, gdy jedno z nas było przy aucie zawsze można było wymyślić jakąś historyjkę i zwyczajnie odjechać.


Okazało się, że godzinny szlak do monastyru prowadził niemal tą samą drogą, przy której stała policja, a inna (dłuższa rzecz jasna) wiła się między skałami ponad nią. Nie mogliśmy ryzykować ponownego spotkania z mundurowymi i byliśmy skazani na szlak górski. I nie było mowy, że trasa zajmie zaledwie godzinę. Jasne stało się, że osobno nie zdołamy dotrzeć przed zmrokiem pod klasztor. Jednak gdy zdaliśmy sobie z tego sprawę, byliśmy już kilka kilometrów od siebie nawzajem. Musieliśmy szybko połączyć się i spotkać na szlaku, by móc wspólnie zobaczyć monastyr. Przeparkowanie samochodu na bezpieczniejsze miejsce zajęło pół godziny i wiązało się z koniecznością objechania góry. W tym czasie drugie z nas cały czas było na szlaku pokonując kolejne wzniesienia. W końcu jednak udało się nam spotkać na ścieżce. Mogliśmy wspólnie przeżywać zarówno samą trasę, na której znajdowały się mniejsze świątynie, jak i moment dotarcia pod monastyr.


A ten okazał się jednym z piękniejszych jakie widzieliśmy do tej pory. Uroku dodawały skały wybijające się w niebo wokół głównego placu. Dzwon raz po raz rozbrzmiewał niosąc się echem po okolicy. Było to niezwykłe. Mając w nogach kilkanaście kilometrów, przeżywszy spotkanie z policją które w pierwszej chwili utwierdziło nas w przekonaniu, że tego miejsca jednak nie zobaczymy, a teraz stojąc pośród zabudowań klasztornych, trudno nie poczuć się niesamowicie. Satysfakcja mieszała się ze zmęczeniem. Wisienką na torcie okazała się wieczorna modlitwa mnichów i to w całości śpiewana, którą wraz z garstką innych turystów mogliśmy obserwować. To w połączeniu z pięknym wnętrzem bazyliki i głównym ołtarzem prezentującym m.in. figurę Matki Boskiej, tzw. „Czarnulki” dostarczyło niezapomnianych wrażeń.

Ciekawostką jest, że miejsce to jest drugim po Santiago de Compostela miejscem pielgrzymek w Hiszpanii. Główna atrakcja — sczerniała figura Matki Boskiej pochodzi z XII w., a jej kolor wiąże się z paleniem przez setki lat świec.


Niedzielę postanowiliśmy przeznaczyć na regenerację po spontanicznym trekkingu z dnia poprzedniego. Zatrzymaliśmy się zaledwie kilka kilometrów od miejsca w którym pozostawiliśmy samochód na czas wędrówki. Miejsce znajdowało się nieco na uboczu, a skały zanurzone we mgle nadawały okolicy magicznego charakteru. Leniuchując spędziliśmy pierwszą część dnia. Popołudnie przeznaczyliśmy na dojazd do kolejnego polecanego monastyru — Santes Creus. Dzieliło nas od niego ponad 50 km i nie chcieliśmy marnować czasu na dotarcie do niego w kolejnym dniu.


W poniedziałek okazało się, że monastyr jest zamknięty. Jednak nie było tego złego co by na dobre nie wyszło. Byliśmy bliżej wpisanej na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO innej świątyni, w Poblecie. Dojechaliśmy tam. Na miejscu dowiedzieliśmy się, że konieczna jest wcześniejsza rezerwacja, więc o zwiedzaniu w tym dniu nie było mowy. Musieliśmy poczekać do wtorkowego poranka by móc umówić się na godzinę 16.00. Całe szczęście zwiedzanie dla dwóch osób również było możliwe.


Choć monastyr w Poblecie nie jest tak spektakularny jak ten w Montserracie, to warto tutaj przyjechać choćby dla przespacerowania się po krużgankach i zobaczenia pantenonu władców wewnątrz świątyni oraz pięknie wykończonej wieży kościelnej z XIV w. Zwiedzanie było rzecz jasna przyśpieszone, bo mieliśmy jedynie godzinę. Jednak cieszyliśmy się, bo mieliśmy klasztor na wyłączność. Zero innych turystów, tylko my i pan z obsługi, który otwierał drzwi do kolejnych pomieszczeń i tłumaczył co widzimy przed sobą.

Z Terragony do delty Ebry

Po wyjeździe z Pobletu skierowaliśmy się na wybrzeże, a dokładnie do Tarragony. Jest to miasto w którym skrywa się wiele rzymskich pamiątek. Szkoda byłoby ich nie zobaczyć będąc tak blisko. Nim jednak udaliśmy się na zwiedzanie postanowiliśmy zrobić sobie dzień lenistwa. Znaleźliśmy super miejscówkę, którą był parking mieszczący się zaledwie kilka metrów od plaży. Mogliśmy zjeść śniadanie siedząc na jednej z ławek i patrzeć na fale rozbijające się o brzeg. Dla takich chwil stanowczo warto podróżować.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 10.92
drukowana A5
za 29.99