E-book
21.11
drukowana A5
51.54
Miłość w czasach epidemii

Bezpłatny fragment - Miłość w czasach epidemii


5
Objętość:
234 str.
ISBN:
978-83-8221-786-5
E-book
za 21.11
drukowana A5
za 51.54

Trzeba mieć w życiu kogoś, komu nie brak ani chęci ani odwagi, aby zawsze pomagać Ci być sobą…


z miłością,

Oskarowi, Orianie i Ksaweremu

Prolog

Punktualnie o piętnastej zawibrował wyciszony telefon. Nie musiała patrzeć na wyświetlacz, żeby wiedzieć, kto dzwoni. Był niezawodny, jak zwykle. Odpowiedzialny jak nikt. Do bólu przewidywalny, ale ona potrzebowała właśnie tej jego przewidywalności. Pozwalała jej oswajać rzeczywistość po ostatnich latach wielkiej niestabilności. Ceniła tę przewidywalność nawet ponad wszystkie emocje dające pozytywny niepokój, które, zgodnie z hasłem: „Tyle w nas życia, ile emocji”, miała napisane własną ręką na wewnętrznej stronie kieszonkowego kalendarza. Ale też może wraz z doświadczeniem życiowym robi się tak, że ludzie przestają lubić niespodzianki. Ona już nie lubiła.

Dla Péreza-Reverte życie jest statkiem płynącym w podróż, z której nie ma powrotu. Na kolejnych etapach podróży płyną razem osoby, którym pozwolono wejść na pokład w różnych portach. I różnych okolicznościach. Niektórzy zostają na dłużej, dla innych jest miejsce jedynie na krótki, epizodyczny rejs. Ale bez względu na długość podróży każdy z pasażerów, wysiadając w swoim docelowym porcie, pozostawia za sobą wpis w pokładowej księdze życia. Wieczny ślad, że na to jedyne, najważniejsze życie jakoś wpłynął. Dlatego Inga tak bardzo pragnęła, aby dzwoniący płynął statkiem jej życia jak najdłużej. Nawet do jego ostatniego portu.

— Jestem na dole. Czekać czy wejść? — odezwał się męski głos.

— Cześć, Miki. Wejdź, proszę.

Obiecał, że zawiezie ją na lotnisko w Balicach i pomoże ogarnąć wielką walizkę. Jak na niespełna tygodniowy wyjazd to kolekcja rzeczy zbędnych i prawie niepotrzebnych była w niej imponująca. W oczekiwaniu na przyjaciela przez ostatnią godzinę Inga sto razy sprawdzała, czy wszystkie inne niezbędności znajdują się na swoich miejscach w bagażu. Pomimo radości z wyjazdu stan podenerwowania wciąż nie chciał minąć. Gdzieś wewnątrz czuła, że robi coś bardzo potrzebnego sobie, ale jednocześnie sama nakładała na siebie presję jakiejś niestosowności tej eskapady. Może to wszystko działo się za szybko? Za szybko od wydarzeń z ostatnich kilku miesięcy, które wywróciły jej życie do góry nogami.

— Wiesz, że nie podoba mi się pomysł z tym waszym wyjazdem. Ale to twoje życie, a ja mam cię wspierać we wszystkich wyborach, nawet tych głupich — powiedział w drzwiach.

W jego głosie słychać było jakieś rozczarowanie, które na pewno jej teraz nie pomagało. Wcześniej, z trudno skrywanym niepokojem, przyjął informację o planowanym wypadzie do Ligurii w diabelsko, według niego, babskim składzie. Jej współtowarzyszki znał raczej powierzchownie, bardziej z widzenia niż ze słyszenia. Najbardziej delikatnie mówiąc, a był przecież oazą subtelności, nie miał o nich najlepszego zdania. A już na pewno o mocno nieostrych granicach ich odpowiedzialności. Suma nierozsądności całej czwórki miała potencjał katalizatora wydarzeń, które mogły Ingę znowu rozbić na tysiące emocjonalnych kawałków. Choć ufał jej rozsądkowi, to nie ufał jej wciąż złamanemu sercu, które przecież mogło być łatwą pożywką dla dużo bardziej niebezpiecznej relacji niż ta ich. Wiedział, że jest silniejsza, ale jeszcze nie silna, rozsądniejsza, ale wciąż niezbyt rozsądna. Dostrzegał powrót pogody jej ducha i dziecięcej radości. Ale świadomy był bardziej niż ona sama, jak jeszcze długa droga przed nią, żeby zbudować się na nowo.

— Wiem, dlatego musisz mi pozwolić żyć tak, jak ja chcę, na moich warunkach. A w to wpisane są także błędy i porażki. Nie możesz mi matkować przez resztę życia — skonstatowała jego uwagę.

Ceniąc jego pomoc, nie chciała być dla niego ciężarem. Wiedziała, ile dawał jej siebie, swojego czasu i swojej uwagi. Wiedziała też, że ostatnie miesiące przeżyła w jako takim stanie przede wszystkim dzięki niemu i jego wsparciu. Była mu po prostu wdzięczna, ale wiedziała też, że nie potrafi tej wdzięczności wyrazić tak, jakby chciała.

Rozmowa w drodze na lotnisko nieszczególnie się kleiła. Cicho grało samochodowe radio, tonując bezwiednie napięcie pomiędzy nimi. Czuła się jakoś niezręcznie, wyjeżdżając bez niego, ale przecież wiedział, że nie mogła z nim.

— Będziesz tęsknił za mną choć trochę? — spróbowała rozładować atmosferę. — Wiesz, że chciałabym lecieć z tobą. Albo najlepiej, żebyś leciał z nami.

Od razu zdała sobie sprawę z niestosowności ostatniego zdania. Miki, ze względu na jej koleżanki, w żadnym razie nie chciałby jechać z nimi. Więc znowu wyszła z niej ta nieracjonalność, że chciałaby móc wszystko połączyć w rozsądnie wyglądającą całość. Ale zapominała, że jej także nigdy nie udaje się mieć ciastka, które wcześniej zjadła.

Swoim zwyczajem nie odpowiedział od razu. Znając jej semantyczną uważność, prawie zawsze ważył słowa, nie chcąc sprawiać przykrości. Te dłuższe chwile ciszy w rozmowie trochę jej przeszkadzały na początku, ale z czasem przywykła do nich, a nawet je polubiła. Czuła, że wynikają z troski Mikiego o jej emocje, z jego poczucia odpowiedzialności za nią.

— Tęsknota jest walutą głupców. To uczucie, choć dzieje się tu i teraz, tak naprawdę jest warunkowane przeszłością. A na przeszłość nie mamy wpływu, ona już nie należy do nas — odpowiedział filozoficznie — więc będę czekał, Inguś, i wolałbym nie tęsknić za tobą. Ale pewnie będę.

Podjeżdżając pod terminal lotniska, oboje wiedzieli, że nie będzie mógł jej odprowadzić. Choć bardzo chciała, to nie mogła go nikomu pokazać w tym obszarze, w której był jej tajemnicą. Łączył stare życie, to, co było w nim dobre, z tym nowym, które miało być lepsze. Był przeszłością, ale też teraźniejszością. A mając emocjonalny bilet, płynął statkiem jej życia w przyszłość. W styczniowym mroku, siedząc w samochodzie, pocałowali się zwyczajnie, na pożegnanie. Zamykając za sobą drzwi, zapamiętała, że w radio Nohavica śpiewał Minulost.

Rozdział 1

Zimowy wyjazd na krótki odpoczynek bardzo Indze odpowiadał. Potrzebowała go, a koleżanki, z którymi leciała do Włoch, ze względu na wspólne wcześniejsze doświadczenia dawały poczucie bezpieczeństwa. A także komfortu, że nikim innym, niż jest, być nie musi i niczego innego, niż chce, nie musi robić. Potrzebowała się zresetować, odbić mentalnie od wydarzeń ostatnich kilku lat, które sprawiły, że, co prawda, wciąż emocjonalnie pokiereszowana, ale na szczęście znowu była już sobą i zależała tylko od siebie. Czas odcięcia od poprzedniego życia był jej potrzebny jak most na drugi brzeg. Choć mógł także okazać się rozczarowanym molem Joyce’a, kończącym się nagle pośrodku toni. Dużo zależało już od niej, ale długo jeszcze nie wszystko miało być w jej rękach. Wiedząc o tym, koncentrowała się bardziej na zbieraniu w całość pojedynczych chwil radości niż kreowaniu długoterminowych planów. Gdzieś w środku wciąż bała się, że wszystko nowe zbudowane jest jeszcze na słabych fundamentach i może w każdej chwili runąć.

Powoli uwalniała się od ludzi i rzeczy, które zabijały w niej to dziecko. Dziecko, które bardzo w sobie lubiła. Pamiętała też, że powrót do miejsca, w którym teraz jest, kosztował ją emocjonalnie więcej niż finansowo Brada Pitta rozstanie z Angeliną Jolie. A przynajmniej tak to czuła — była wewnątrz wciąż poobijana, ale już bez nowych ran. Stare powoli zabliźniał czas, który przez najbliższy tydzień dodatkowo wzmacniany miał być włoską aurą, spokojem, emocjonalną wolnością i dopuszczalną, jak na jej mocno ograniczone możliwości, dawką wina. Nikomu nie pozwalała już posypywać swoich ran solą przeszłości, jak działo się przez ostatnie lata. I jak postanowiła pewnego listopadowego dnia, kilka miesięcy wcześniej — nikomu już nie pozwoli.

Czuła, że drzwi tamtego życia jeszcze się do końca za nią nie zatrzasnęły, a i na szerokie otwarcie prowadzących do nowego nie była jeszcze gotowa. Nie wiedziała też, czy kiedykolwiek będzie. Zbyt dużo spotkało ją rozczarowań. Szczególnie gdy tylko przemykał jej przez głowę cień myśli lub, co gorsza, kiedy nawet sama do siebie czasami szeptała:

— Jestem teraz szczęśliwa.

Zawsze wtedy coś się musiało zepsuć, musiała wydarzyć się epicka katastrofa jej uczuć, nadziei i planów. Kumulacja nieszczęść imienia biblijnego Hioba. Niezawinionych i niespodziewanych. Nieoczekiwanych i nieogarnionych. Nie do zniesienia i nie do przewidzenia. Dlatego wszystko, co dobre, teraz tak ją cieszyło, a jeżeli nawet pojawiało się coś gorszego, to przyjmowała to z pokorą.

W jej wcześniejszym życiu emocjonalny ból i uczuciowe katastrofy pojawiały się zawsze znienacka. Ale też zawsze zadawane przez jej facetów, tych niewielu, których nazywała mężczyznami jej życia. Tych, którzy najpierw wielkim porywem serca, kiedy tylko chcieli, dawali jej więcej, niż pragnęła. A później krótkim lub dłuższym występkiem zła zabierali jej to wszystko, czym wcześniej ją obdarzyli, zostawiając ból i poczucie niezrozumienia sensu jej dotychczasowego życia. Inga miała poczucie déjà vu, powtarzających się paroksyzmów uczuciowej beznadziei. Wszystko to zawierające się w nieodgadnieniu słowa „dlaczego”, które zadawała sobie miliony razy i na tysiące sposobów: „Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?”.

Dlatego postanowiła raz na zawsze zamknąć te wszystkie rozdziały jej prywatnej Sztuki Niekochania lub raczej Sztuki Bycia Niekochaniem (co po jej wcześniejszym przekonaniu o prawdziwej miłości było nie lada sztuką) i zapragnęła zacząć żyć wreszcie inaczej. Na początek nauczyć się nazywać to, czego naprawdę nie chce. Nie do końca wiedziała jeszcze jak, ale na ile mogła, była przekonana, że już na pewno na swoich warunkach. Pawła, ojca jej dzieci, oraz jedynego, ale byłego już męża, jak sam twierdził, stać było na wszystko, bo za wszystko mógł zapłacić. A ona dokładnie odwrotnie — chciała wszystkiego tego, co ktoś mógł dać jej bezwarunkowo. Więc pierwszym niewarunkiem (jak nazywała założenia zrębów swojej mniej spontanicznej niż do tej pory emocjonalności) jej przyszłości miało być niewymuszanie. Sebastian, jej jeszcze niedawny partner, dawał to, co było dla niej wtedy ważne i potrzebne. Czas i wyłączność. Ale dawał też wiele rzeczy, których tak naprawdę nie chciała, żądając w zamian tego, co od Ingi dostawał, tylko w swoim zaślepieniu nie potrafił lub nie chciał dostrzec. Drugi niewarunek dotyczył więc funkcjonalnej zgodności pragnienia dawania i dostawania. Od Mikiego chciała mało, bo bała się, że zauważy jej potrzebę dzielenia z nim wszystkiego. Ale bezwarunkowo chciała wziąć to, co jej dawał. Trzeci niewarunek jawił się jako powściągliwość w okazywaniu. Włoski zimowy wypad miał także temu służyć, aby trochę abstrakcyjne niewarunki zmieniły się w praktyczne warunki, a cała ich lista miała dopiero powstać w jej głowie. W tej chwili i na ten najbliższy chociaż czas pewna była jedynie pierwszego: „W życiu chodzi jednak o gonienie króliczka. Natomiast staraj się nie myśleć, że jesteś szczęśliwa. To stan, do którego masz beznadziejnie dążyć, ale nigdy w jego beznadziei nie chciej go tak naprawdę osiągnąć. Nie chciej szczęścia, chciej tylko mieć siłę, żeby dążyć do bycia szczęśliwą. Dla swojego dobra” — pomyślała, wchodząc już bez Mikiego do hali odlotów.

Liguryjska pogoda w styczniu, a więc niedługo po bezśnieżnym w Polsce Bożym Narodzeniu, zapowiadała się nader zachęcająco. Szczególnie w perspektywie zapowiadanej na miejscu nadmorskiej wczesnej wiosny. Dlatego bez większego zastanowienia cztery przyjaciółki zarezerwowały hotel i bilety na samolot do Genui oraz spakowały walizki. Rozkoszując się perspektywą wielowymiarowej zmiany klimatu i otoczenia, ruszyły na spotkanie nowego dnia, a w zasadzie dni kilku. Miały nadzieję, że słonecznych i różnych od jesiennej pluchy zimowego czasu w Polsce. Laura, jako najbardziej obowiązkowa i akuratna, ale w pakiecie także najmniej wyluzowana z nich, pierwsza czekała na lotnisku na resztę.

— Kiedyś nie zdążycie na wasze pogrzeby — powiedziała z przekąsem na powitanie Ingi, uśmiechając się jednak. — Akurat ty nie powinnaś być tak lekkoduszna jak tamte foczki — dodała, szukając jakby sprzymierzeńca dla zachowawczości jej własnej natury.

Inga przyjęła jej uwagę promiennym uśmiechem, rozglądając się za resztą towarzystwa. Przeczuwała, że to marudzenie będzie im towarzyszyć przez cały pobyt, ale wiedziała też, że wynika ono z dobroci i troski, tylko że gderliwie okazywanej. I kompletnego braku dystansu do otaczającej rzeczywistości. Jeżeli ktoś brał świat jeden do jednego, to właśnie Laura.

Cztery kobiety, cztery osobowości, tak różne jak strony świata. Długoletnie kumpele wciąż jeszcze z niedowierzaniem przyjmowały udział Ingi w przedsięwzięciu. Z trudem, ale już wierzyły w to, że wróciła. Że po kilku długich latach niepokojącego dla nich stanu uśpienia mogły znów razem dzielić swoje babskie życie i sprawy. I mogły pomóc jej samej, ostro dopingując ją w stawianiu grubej kreski między tym, co stare, a zrębami nowego życia. A przy okazji same przetrawić to, co w ich umysłach i sercach trwało niespokojne, niespełnione lub zapomniane. O ile dla samych siebie nie należały raczej do dunbarowskiego pierwszego rdzenia społecznego, któremu poświęca się prawie połowę własnego czasu, o tyle na pewno mieściły się w drugim kręgu, składającym się z kolejnych dziesięciu, prawie najważniejszych osób w życiu. Tej ważności gradowanej próbą wspólnych doświadczeń i zaufaniem z nich płynącym.

Cztery charaktery, cztery różne historie, ale jeden (jak zgodnie uznawały) naprawdę beznadziejny przypadek. Ona. Inga. Były przyjaciółkami z różnych okresów jej życia. Poznawały się w różnym czasie, lecz zdolność ich wzajemnej asymilacji czy intencjonalnej adaptacji powodowała, że wszystkie stały się dla siebie na tyle bliskie, żeby stać się godnymi powierzenia sobie nawzajem historii swojego życia. Tych uczuć, pragnień czy obaw, których za żadne skarby nie można powierzyć nikomu innemu. Tego wszystkiego, co z reguły skrzętnie przed światem bywa skrywane. Przed całym światem i, jak często się zdarza, także przed samym sobą. Bo dopiero w relacji z kimś zaufanym, kto daje poczucie bezpieczeństwa, najbardziej dojmujące myśli mogą znaleźć źródło swojego świadomego ujścia. Mogą nabrać znośnego kształtu oswojonego poczuciem akceptacji. Najlepiej bezwarunkowej.

— No cześć, mordy! — Z oddali hali odlotów dobiegł je głos Pauliny. Najweselszej, bezkompromisowej i, jak mówiła sama o sobie, wybierającej z bombonierki tylko najlepsze czekoladki. W tym przypadku czekoladki nie tylko były symbolem tego, co dobre, ale oznaczały także ulubiony kolor skóry jej męskiego ideału. Paulina była także fanatyczką szybkich i najprostszych rozwiązań. Inga podziwiała ją, ale zarazem czuła się jej biegunowo odległa. Bo wiedziała, że w życiu każdego człowieka są przecież procesy, przedmioty czy kwestie, w odniesieniu do których nie dopuszcza się do siebie ani myśli, ani sytuacji, ani możliwości, ani rozwiązań. Każdy znajduje się czasem w położeniu, gdzie ani tak, ani tak. Stępiony instynkt samozachowawczy nie pozwala wybrać tego, co ważne i co daje tę pierwotną radość. Z perspektywy ostatnich lat teraz już widziała jednak, że czasami lepiej być jak Paulina — zamknąć oczy, wcisnąć gaz życia do dechy i gnać do przodu, nie oglądając się za siebie.

Martę jako jedyną odprowadzał mąż — Tomek. Tworzyli jak na współczesne standardy, czy może raczej na dopadającą rzeczywistość, całkiem udany związek. Często, gdy przesiadywały we czwórkę u nich w ogrodzie, on organizował im drinki, czuwał nad grillem bądź po prostu przygotowywał i dostarczał jedzenie. Nie bał się okazywać uczuć, którymi darzył żonę, i, co nader istotne, chyba szczerze lubił jej przyjaciółki. Z wzajemnością.

— Oddaję w wasze ręce mój skarb i proszę o zwrot w stanie nienaruszonym. — Uśmiechnął się na powitanie. Marta zbyła tę uwagę i nie bacząc na jego obecność, albo właśnie dlatego, wyjęła z torebki małą butelkę coli.

— Nie przejdziemy z tym przez kontrolę bezpieczeństwa, więc za podróż i najlepsze, co się nam może tam przytrafić. — Upiła solidny łyk i podała Paulinie. Ta, zaznajomiona z alkoholowo-podróżnymi zwyczajami koleżanki, bez mrugnięcia okiem wypiła swoją część i oddała Laurze.

— Pijcie, tym bardziej że nie wiadomo, jakie tam czeka na nas cholerstwo. Jakiś syfiasty wirus z Chin, z pewnością dojdzie do nas, o ile już w naszej nieświadomości tego nie zrobił. Zacznijmy więc odkażać się już tutaj.

Z Marty wyszła w pełnej krasie, choć w żartobliwej formie, cała hipochondryczna acz przezorna natura.

Podróż starych znajomych zaczynała się więc według utartych schematów. Takich, które pozwalały szybko wejść w swoje role i czuć się dobrze w swoim towarzystwie. Taka okresowa przewidywalność na ich dobry czas. Inga wiedziała jednak, że jeżeli takich prawidłowości w życiu jest za dużo, to zdarza się utonąć w nich oraz w niezrozumieniu, często przy tym i w oddaleniu, w powtarzalności, w przyzwyczajeniach czy wreszcie w nieuchronnie pojawiającej się rutynie, przechodzącej w nudę. Zastanawiała się przy tym, czy może dotyczyć to także miłości? Chyba właśnie schematyczność była największym wrogiem w jej staraniach o miłość i jej smutna powtarzalność ze słów Pawlikowskiej Jasnorzewskiej:


„Gdy się miało szczęście, które się nie trafia:

Czyjeś ciało i ziemię całą,

A zostanie tylko fotografia,

To — to jest bardzo mało”.


I to właśnie chciała przemyśleć i przegadać przez te kilka dni. Sama ze sobą, ale też z przyjaciółkami. Żeby to poczuć w sobie i zobaczyć w drugim. Żeby odnaleźć w najgłębszych pokładach własnego Ja. Z dystansem do codzienności i do tego wszystkiego, co jest przyczyną wszczynanych właśnie poszukiwań. Facciamolo!

Po starcie odrobina alkoholu krążącego w żyłach Ingi i monotonny szum silników samolotu sprawiły, że zapadła w półsen. Zamknęła oczy, starając się nie słyszeć szczebiotania koleżanek, siedzących w rzędzie przed nią. Osiągała taki stan wewnętrznej akceptacji, w którym mogła zacząć przygotowania do niezbędnych zmian, bezwzględnie potrzebnych w jej życiu. I oczekiwanych. Nauczona doświadczeniem nie chciała już więcej pójść na żywioł. Potrzebowała mieć plan. A skoro poza dziećmi jedyną trwałą i stabilną częścią jej obecnego życia był Miki, to przynajmniej część tego planu postanowiła oprzeć na nim.

Dlatego od kilku miesięcy, czyli jak to sobie trzecioosobowo nazywała „w nowym życiu Ingi”, wszystkie uczucia, które potrzebowała gdzieś ulokować, lądowały w osobie jej długoletniego przyjaciela. Oczywiście zarówno sama wielokrotnie, jak i w różnych okolicznościach próbowała już odpowiedzieć sobie na pytania: Czy jest możliwa przyjaźń między kobietą a mężczyzną, jeżeli oboje są heteroseksualni? Czy możliwe jest, aby wyłączyli swoją seksualność do tego stopnia, żeby któreś z nich, po jakimś czasie, nie zachciało zapragnąć czegoś więcej? Czy bardziej prawdopodobna jest możliwość posunięcia się o krok dalej, poza emocjonalną sferę troski, oddania i bezpieczeństwa, w naturalnym kierunku uśpionych potrzeb i utajonych oczekiwań pomiędzy dwojgiem ludzi? Czuła, że zawsze to kwestia indywidualna, w której liczba zmiennych takiego procesu nie pozwala na przewidzenie jego końca. Jednak naturalna potrzeba bliskości i intymności najczęściej sprawia, że przyjaźń przeradza się u kogoś w miłość. Świetnie, jeżeli słońce w tym samym czasie zaświeci dla obojga i okoliczności są sprzyjające, jednak najczęściej to początek burzy z gwałtownym wiatrem i błyskawicami. Albo cichej i niewidocznej dla tych drugich oczu rezygnacji.

Ingę i Mikiego, obiektywnie i zdroworozsądkowo nie mogła wiązać żadna relacja z gatunku tych intymnych. Subiektywnie wiedziała, że to właśnie ta, od zawsze bezpieczna, bliskość, dobro i zrozumienie musiały jej wystarczyć. Te dobre emocje były tym, czego potrzebowała, aby jej poranione uczucia znalazły się w stabilniejszej formie i bezpiecznym miejscu. Miki, nie wiedziała dlaczego, ale imię Mikołaj wywoływało u niej zawsze dziecięce skojarzenia, wydawał się do tego stworzony. Jako BFF (Best Friend Forever) był jej oddany tak jak ona jemu we wszystkich sprawach ich osobnego przecież życia. Lubili się szczerze i bez szczególnego powodu. I pilnowali, aby żadne z nich nie spieprzyło sobie reszty swoich dni, co, odkąd pamięta, głównie oznaczało pilnowanie jej.

Zadeklarował opiekę nad nią, choć w ostatnich latach albo sporo przeoczył, albo jej zdolność pokazywania i odgrywania własnego szczęścia warta była filmowego Oscara. Nie zauważył pierwszych symptomów jej zapadania się w sobie, nie widział, jak bardzo kurczy się w swojej odwadze, swobodzie i naturalności. Był wciąż obok, ale Inga nie chciała nadwyrężać ich relacji swoimi problemami. Tym bardziej że długo była przekonana, że poradzi sobie ze wszystkim sama. Dopiero gdy do pozostawania w emocjonalnej całości przestał jej wystarczać uczuciowy klej kropelka w postaci płaczu w samotności, a później zaczęły się oddalać wszystkie ważne dla niej rzeczy — zrozumiał.

— Jak mocno jesteś w tym, skoro znikasz tak bardzo, że prawie cię już nie ma? –zapytał wprost o jej związek z Sebastianem, widząc jej rozpacz.

Wiedział sporo o tamtej relacji, choć Inga akurat prawie nigdy nie epatowała go szczegółami swoich emocji i uczuć. Nie chciała, żeby w Mikim włączyła się głupia chęć rywalizacji o jej uczucia, tym bardziej że były to dwa różne światy, niemające wspólnej orbity.

— Chyba zbyt mocno, choć na własne życzenie. Ale nie mam siły znów żebrać o jego zainteresowanie i uczucia, ani nie mam siły już płakać. Nie mam siły walczyć. I nie mam siły już żyć zwyczajnie — odpowiedziała wtedy cicho.

Bez wahania ruszył na ratunek. Choć mieli swoje własne życia i byli dla siebie, ale obok siebie, to zawsze w trudnej chwili Miki pojawiał się z plastrem ratunkowego miodu i słodyczy na jej troski i smutek. Jak przystało na BFF, w swej prostolinijności, skromności i takiej zwykłej ludzkiej mądrości był dla niej najlepszym i najwierniejszym kumplem. To właśnie jego życie dawało jej nadzieję i wiarę, że trzeba mieć w sobie pragnienie normalności. I trzeba czekać, ile trzeba, na ten moment, a potem trwać bez oczekiwań, ciesząc się tym wszystkim, co otrzymane.

Sama przed sobą uciekała z myślą, że tak naprawdę to chyba gdzieś wewnątrz kocha Mikiego. Że jest on tym mężczyzną, z którym mogłaby być prawdziwie szczęśliwa. Wiedziała jednak, że nigdy to się nie stanie, a sam powód tego niestawania łagodził jej rozczarowanie. Miki miał szczęśliwą rodzinę, która była jego azylem i skąd czerpał pokłady swojego spokoju. Przy tym zaspokajał emocjonalne potrzeby Ingi, a ona zaspokajała jego potrzebę bycia potrzebnym. Mówił Indze o tym i o wszystkich ważnych rzeczach w swoim życiu szczerze i bez skrępowania, sprytnie podnosząc jej poczucie własnej wartości. Bo przecież dzięki temu także ona czuła się potrzebna. Jemu. A wszystko to z tej i dla tej skrywanej miłości do niego.

— Co mogę dla ciebie zrobić? — pytała, chcąc oddać mu choć odrobinę tej dobroci, którą dostawała.

— Po prostu bądź. I bądź szczęśliwa, jak tylko potrafisz najbardziej — odpowiadał, jakby nie myślał o sobie i swoich potrzebach. Ale tak naprawdę żywił się jej szczęściem.

Pilnowała się bardzo mocno, żeby nie zauważył jej uczucia, tego ponad dojrzałe oddanie, wdzięczności za każdą chwilę i każdy promień okazywanego jej zainteresowania i troski. To dzięki niemu w jej życiu pojawiła się nadzieja na lepsze jutro. Czuła, że nadejdzie znów dobry czas, inny niż ten, kiedy będąc jeszcze wciąż nastolatką, z miłością i odwagą zakładała rodzinę, czy później, kiedy próbując odbić się od zatracenia, kochając, zatracała się coraz więcej. Resztkami sił, ale gdzieś w głębi duszy wierzyła, że to wszystko najlepsze jeszcze przed nią. Szczególnie teraz, kiedy jako przywilej bardzo wczesnego macierzyństwa dzieci dorastały. A ona za sobą miała już te miłości, które wzięły najlepsze, co mogła z siebie dać, i zostawiły dziurę wielkości krateru w jej tak bardzo żywym jeszcze sercu. Postanowiła, że od teraz już tak nie będzie.

Rozdział 2

Gdyby rozejrzeć się wokół, można by spostrzec, że świat swoim determinizmem bycia szczęśliwym wytwarza ciągłą presję kontroli życia. Także czasu, nawyków czy zachowań, nawet tych z pozoru spontanicznych. Kontroli każdego kroku — tak, żeby był użyteczny oraz prowadził w kierunku wyznaczonego azymutu spełnienia. Do kolejnego miejsca, w którym czeka to niby upragnione. Rysuje ciągłe linie, wyznaczając kierunek drogi, współrzędne celów, pragnień i myśli. Zmusza do walki, nie zawsze o swoje marzenia, czasem wytwarza złudzenia. Jednakże są chwile, kiedy każdy powinien popuścić lejce tej kontroli i przestać żyć pod presją świata. Chwile, gdy powinno dać się nieść nurtowi życia. Co prawda, maksyma mówi, że tylko martwe ryby płyną z prądem, ale jak w każdej generalizacji także w niej nie powinno się tracić z pola widzenia subtelności. Cieni, kolorów i szarości bycia. Bo także, bez szczególnej walki z przeciwnościami i trudnymi wyzwaniami, bardzo często ląduje się w tym samym miejscu, które osiągnęłoby się, walcząc z całym światem.

Choć stoicyzm pierwotnie nie leżał w naturze Ingi, właśnie zaczynał się dla niej czas, gdy chciała płynąć z prądem. Wybór Włoch, Ligurii i Portofino, podobnie jak pomysł całego wyjazdu, był autorstwa Pauliny. Była tam przejazdem wiele lat temu i obiecała sobie, że kiedyś wróci. Nawet bez zostawiania fontannowej monety w intencji powrotu, jedynie lokalnym zwyczajem ciśnięciem jej do wód miejskiej mariny. Pamiętała, że jako dzieciak wrzucała jeszcze liry, a nie euro, a może nawet centisimy, niegdysiejsze włoskie odpowiedniki polskich groszy. Paulina nie była tych centisimów pewna, ale chęć jej powrotu nie była determinowana potrzebą odnalezienia tych monet, tylko raczej samej siebie sprzed lat.

— I wrzucając je wtedy za namową rodziców — mówiła z rozrzewnieniem po wylądowaniu — chciałam tutaj wrócić przede wszystkim z jednego powodu. Strasznie podobały mi się akwaria z homarami i innymi morskimi potworami, wystawione przed portowe restauracje.

Pamiętała, że było w nich coś nierealnie egzotycznego w porównaniu z Polską jej dzieciństwa. Były tak niesamowite, że właśnie wtedy postanowiła wrócić dla tego jednego śladu w pamięci. I żeby tego wszystkiego móc choć spróbować. Pewnie wtedy rodziców zwyczajnie nie było stać na takie luksusy, które zresztą i teraz musiały być nietanie.

— No to czujemy się zaproszone i godne tego widoku, gdy wtranżalasz kraba albo homara — zaśmiała się Inga, wiedząc, że owoce morza i Paulina nie tylko nie chodziły ze sobą w parze, ale wręcz patrzyły na siebie z ewidentną odrazą.

— Ja zapraszam was na wino i co tam chcecie, ale nie będę jadła tego świństwa. Mój stosunek do morskich insektów to teraz przykład, jak szczęśliwie jest wyrosnąć z dziecięcych marzeń — skończyła temat owoców morza. Za to wciąż podekscytowana mówiła o możliwych lub ewentualnych, zapamiętanych wcześniej lub przypomnianych na potrzeby wypadu atrakcjach okolicy. Gdzieś mimochodem Inga pomyślała, że warto także wyrosnąć z niektórych bardziej dorosłych marzeń, które często bezwiednie stają się później jedynie złudzeniami.

Wybrany hotel był jednym z większych w Portofino, co i tak oznaczało jedynie nie więcej niż pięćdziesiąt pokoi. Jak na współczesne turystyczne standardy maleństwo, ale to bardziej zasługa lokalizacji niż świadomej decyzji właścicieli. Był lekko nadgryziony zębem czasu, z bardziej przypudrowanym nosem fasady niż pełnym make-upem elewacji, okien i balkonów. Rezerwacji dokonały za pomocą popularnego portalu, który w styczniu oferował czteroosobowy apartament za ułamek jego wakacyjnej wartości. Mimo posezonowego okresu hotel nie był pusty, tętnił na swój włosko-styczniowy sposób życiem i to w bardzo dosłownym tego słowa znaczeniu. Małe grupki ludzi przemieszczały się po lobby i kilku ogólnie dostępnych miejscach, z barem i restauracją na czele, którym nieodmiennie towarzyszyła jakaś włoska odmiana disco-polo. Nieco bardziej rzewna niż jej podlaska koleżanka, ale przy tym zdecydowanie przyjemniej wpadająca w ucho. Restauracja i bar, jak się wkrótce okazało, każdego wieczora przygotowane były na umilanie czasu gościom alkoholem, muzyką i tańcem. Zaskoczeniem na początku pobytu było to, że na korytarzach można było spotkać mówiących po polsku, czego akurat dziewczyny się nie spodziewały. Ale też nie ucieszyły się specjalnie. Nie spędziło im to jednak snu z powiek, jedynie postanowiły wzmóc ostrożność, bo w ich doświadczeniach czasem bywało tak, że na obczyźnie Polak Polakowi Polakiem.

Wielu zaskoczonych gości musiało pewnie przełknąć gorzką pigułkę braku magii i romantyzmu hotelu, który był do bólu pragmatyczny i funkcjonalny. I tak jakoś nie wpasował się też do wyobrażenia Ingi o ich liguryjskim lokum. Jednakże była to tylko mała niedogodność, szczególnie w perspektywie planów, w których hotel spełniał funkcję jedynie miejsca do spania. Bo poza hotelem, akurat tu, gdzie się znalazły, magii nie brakowało. Gwarantował to urok Portofino, które z rybackiej wioski stało się wcieleniem włoskiego stylu i enklawą swojskości wśród morza turystycznej tandety. Dzięki Bogu uroda tego miejsca, przepych przyrody objawianej z każdym krokiem i spojrzeniem, tajemniczość i tęsknota zatopiona w skalistych klifach, radość wydobywająca się z kolorowych kamieniczek i bajecznych zatoczek pozwoliły temu miasteczku wciąż pozostać wyjątkowym. Absolutnie poza sezonem, ale to właśnie teraz to wyciszone miejsce było stworzone jakby dla Ingi i jej emocjonalnych potrzeb.

Miało też stać się symbolem rozwagi początku jej nowego życia. Tu poskładana na nowo miała skończyć porządkowanie myśli, koniecznych planów, rozsądnych zamysłów czy wyważonych decyzji. Nie umiała jakoś wzorem dziewczyn, szczególnie bomby energetyczno-emocjonalnej w osobie Pauliny, ale też nawet Laury, którą sam pomysł wyjazdu wprawił w czarowno-ujmujący nastrój, poddać się jakiejś bardziej baśniowej aurze czy zmysłowemu klimatowi. Jej romantyczna dusza jeszcze nie odgrzebała się na tyle, żeby w pierwszych liguryjskich promieniach odbijały się już jej własne. Jedynie, kiedy mijały napis „PORTOFINO”, wjeżdżając do miasteczka, uśmiech zagościł gdzieś w kącikach jej ust i zakamarkach umysłu. OSTATNI PORT. Chyba w skrytości serca marzyła o tym, aby w końcu ostać się gdzieś i w kimś bezpiecznie, już na zawsze. Tymczasem była to tylko tabliczka z napisem, która, jak sobie poczuła wtedy myślą pierwszą, mogła stać się dobrą wróżbą. Ale już myślą drugą przerażała możliwością bycia przekleństwem nieosiągalnego.

Realizując plan pod nazwą „Nie zmarnujemy żadnej chwili”, wszystkie razem cieszyły się miejscem, urealnianiem wypadów w bajkowe okolice, sobą oraz tym, co przyniesie dzień. Bez oczekiwań, a jedynie ze szczerym optymizmem i próbując nie zamęczyć się nawzajem, oddawały się swoim ulubionym czynnościom, niekończącym się rozmowom i pasjom związanym z podróżowaniem. Głównym, choć w zasadzie jedynym zadaniem, jakie sobie postawiły, poza chwytaniem chwili, było zbadanie i zaplanowanie, jakim sposobem, już w cieplejszym czasie zdobędą Cinque Terre: pociągiem, promem, spacerem czy kajakiem. W ich przypadku odpowiedź była zbyt oczywista. Pozostałe punkty programu miały klarować się bardziej lub mniej spontanicznie, a głównie ad hoc.

Było pięknie. Ale pięknych miejsc, które Inga widziała, było wiele. Obecny kontekst jej życia determinował ważność tych chwil, myśli, decyzji czy po prostu znaczenia dla zrobienia tego kroku w przód. Tak naprawdę miała już w głowie poukładane, czego chce, ale jeszcze nie wiedziała jak. Miała wyznaczony kierunek, tylko linie na jezdni jej życia nie były jeszcze zbyt wyraźne. Musiała sama sobie napisać instrukcję obsługi dla nowej ja. Jej brzegowymi wytycznymi były samodzielność, odporność na nie zawsze dobry i uzasadniony wpływ otoczenia oraz panowanie nad rzeczywistością. Zmiana jej pierwotnej reaktywności co najmniej na wymuszoną responsywność. A najlepiej na coś więcej.

Dystansowanie się od powszedniości, polegające na zmianie kontekstu miejsca, sprawiło, że dziewczyny syciły się widokami, urokiem i pięknem otaczającego je kawałka świata. Oddaliło to od nich codzienność, ten byt, który choć z wyboru będący ich życiem, stawał się czasem nieogarniętym trudem i ciężarem nie do udźwignięcia. Każda z nich, na swój prywatny sposób, potrzebowała oddechu i popatrzenia z dystansu. Nie tylko na to, co niełatwe, skomplikowane czy nudne, ale też na zwykłe szczęście. Jego poczucie, radości z niego wynikające, ulgę, którą przynosi, i nadzieję, którą daje. Bo do dostrzeżenia dobra też potrzeba dystansu, także żeby móc je zwyczajnie docenić. Żeby właściwie zrozumieć różnicę pomiędzy tym, co jest prawdziwe, a tym, co się prawdziwym tylko wydaje. Wszystkie znalazły we Włoszech chwile dla ułożenia siebie w takiej niezależnej przestrzeni i takim niewymuszonym czasie. By odpowiedzieć sobie na pytanie, co w tym momencie było ich „jest albo nie ma”, bo „być albo nie być” miały już za sobą.

Wycieczka statkiem do Santa Margherita di Ligure wraz z późniejszym, już w drodze powrotnej, opływem aż do Abbazia di San Fruttuoso miała wypełnić im kolejny dzień. Były już po wyprawie do miejscowego parku krajobrazowego, który dostarczył im potrzebnego spokoju i wyciszenia, oraz po jednodniowym wypadzie do Genui. Zaopatrzone w bilety komunikacji miejskiej zdążyły z pasją i radością słonecznego, ale jeszcze zimowego dnia, oddać się zachłannemu poznawaniu tego kaskadowego miasta, zamkniętego pomiędzy morzem a górami. Miasta, gdzie widok z Belvedere Castelletto dopełniał całości, a kręte uliczki — zwane po włosku carrugi — Piazza San Matteo i Palace Rolli pozwalały zapomnieć choć na chwilę mieszkańcom i turystom o troskach tego świata. A tutaj także o przecież tak niedawnej katastrofie zawalenia się wiaduktu, w której wielu straciło tak wiele. Miasta, gdzie po turystyczno-refleksyjnych przeżyciach Inga i jej towarzyszki część swojego zaplanowanego na Genuę czasu mogły oddać zakupom. I tym przyziemnym, których zabranie do domu miało przedłużyć wspomnienie pobytu w kraju, gdzie życie płynie wolniej, oraz tym bardziej wyrafinowanym, ale i kosztowniejszym (choć tu los się uśmiechnął czasem przecen), na Via XX Settembre.

Teraz czekały na przystani na łódź wycieczkową, która miała je zabrać na opływ okolicy z przystankiem na Santa Margherita di Ligure. Poza nimi czekały jeszcze dwie niewielkie grupy. Jedna włoskiego, młodego raczej, choć już nie młodzieńczego pokolenia, oraz grupa dojrzalszych, ale, dzięki Bogu nie jak ich sery, Francuzów. Oba towarzystwa mieszane, z lekką przewagą wytwórców testosteronu, co biorąc pod uwagę ich damski skład, rokowało raczej dobrze. Bo taki czas właśnie oczekiwania i perspektywy wspólnej przygody sprzyjał zjednoczeniu i harmonii tak wąsko, jak i szeroko pojętej. Paulinę aż rozpierało, by przy tej jakże sprzyjającej okoliczności nastąpił rozwój, nawet siłą rzeczy przelotnej, znajomości. Aby był niczym wystrzał z kałasznikowa, szybki i celny. Odpowiadała więc na uśmiechy, a korzystając ze znajomości języka, nie potrzebowała zaproszenia do nawiązania konwersacji. Nie trzeba było długo czekać, aby dowiedzieć się, że włoskie towarzystwo chętnie przyłączy się do nich lub przygarnie je do siebie na czas wspólnego rejsu. A i nobliwsi Francuzi, choć zdecydowanie mniej rozwinięci lingwistycznie i jedynie przy pomocy Ingi, która piękny język Moliera ogarnęła na potrzeby utrzymania rodzinnej niemal więzi z paryskim mężem jej zmarłej nagle przyjaciółki, zapałali chęcią rozwoju kontaktów międzynarodowych w styczniowym, liguryjskim klimacie.

— Widziałyście jego oczy? To znaczy, wiem, banalne, ale takiej przenikliwości spojrzenia to nawet we śnie nie wyśniłam, a tembr jego głosu! — Paulina, już z lekka zahipnotyzowana, odlatywała do znanego sobie własnego świata.

— A co mówi? — spytała ze spokojem, ale i z lekka ironicznym tonem Laura.

— Nieważne co, byleby mówił i byleby do niej, no bo to, że wygląda i wpatrzony, to już wiemy — spuentowała Marta entuzjazm Linki, jak pieszczotliwie nazywały Paulinę z powodu jej niesamowitej zdolności chwytania się wszystkiego, co może, a w zasadzie co ją uszczęśliwia, i potrzeby przeciągania najpotrzebniejszego na swoją stronę.

— Linka wciąż żyje w przekonaniu, że nic się nie zdarzy, jeśli nie zrobimy kroku w kierunku tego zdarzenia — zamknęła dyskusję Inga, dla której te słowa teraz, nie wiedząc czemu, nabrały jakiegoś głębszego sensu. Chyba dlatego, że było w nich przewrotne echo jej przekonania o tym, żeby sprawom dać samym płynąć.

Podróż łodzią, a raczej niedużym stateczkiem turystycznym z napędem śmierdzącego diesla, nie była długa, ze względu na zdecydowanie chłodniejszą niż latem temperaturę. Na statku serwowano lokalne napoje i przystawki, gdyż główny posiłek zaplanowany był w czasie postoju na Santa Margherita. Uczestnicy eskapady doskonale bawili się, poznając wzajemnie najciekawsze słowa używanych tam języków. Pobyt zaś na wspomnianym przystanku obfitował w delektowanie się lokalnymi przysmakami, czyli głównie owocami morza, trenette z pesto, torta verde i lokalną pizzą dell’Andrea. Temperatura dodawała apetytu wszystkim uczestnikom wycieczki, a przepiękne widoki dodatkowo wzmacniały doznania.

W szok niemały wprawił jednak dziewczyny widok Pauliny, karmionej przez swojego włoskiego adoratora, małymi, ale jednak, kąskami ośmiornicy. Jakich bezmyślności i głupot dopuszcza się człowiek w zauroczeniu! Inga głośno odetchnęła z ulgą, kiedy przywróciwszy jednak pamięć instynktu samozachowawczego, Paulina skróciła posiłek do minimum, na konto gestów i czułych słówek oraz wspólnego oddawania się wizualnym atrakcjom liguryjskiego wybrzeża.

Poza tym spędzili czas pod znakiem dobrej zabawy, spacerów, wygłupów, spontanicznych tańców i śpiewów oczywiście. W mieszanym i bardzo już zbratanym towarzystwie wyruszyli w drogę powrotną, wypływając w kierunku otwartego morza, aż na drugą stronę cypla, aby móc za chwilę podziwiać jeden z najpiękniejszych zachodów słońca. Widok oczywiście zapierał dech w piersiach i może większość z nich zdawała sobie sprawę, że to banał, ale to słońce, które chowało się właśnie za horyzontem, nie było tylko zostającym w czerwonozłotej poświacie wieczornym niebem, ale także tęsknotą za jutrem i nadzieją na tak samo piękny wschód i nowy dzień.

Inga wpatrzona przed siebie, z zatrzymanym jej zwyczajem oddechem, chłonęła widok i układała myśli. Dobre myśli o tym, co jutro. Nie wszystkim jednak było dane celebrować ten bajeczny koniec dnia. Czy to ogrom wrażeń, czy heroiczne wyczyny pod sztandarem włoskiego romansu, czy tempo jakiego nabrała łódź, spowodowały, że Paulina, pozbawiona kolorów, przybrawszy wręcz siną barwę, ledwo zdążyła do pokładowej łazienki, której nie opuściła do końca podróży, dając jedynie jękami znaki, że żyje. Tyle że co to za życie? Jej pierwszy od wielu lat kontakt z istotami morskich głębin nie zadziałał odczulająco, a jedynie sprawił, że cały romantyzm tej wyprawy uleciał wraz z treścią pokarmową jej żołądka. Nie była w stanie nawet zdobyć się na czułe pożegnanie z towarzystwem, a jej niepocieszony włoski amant prawie ze łzami w oczach oddalał się ze swoją grupą z przystani, wykrzykując lokalnym zwyczajem i językiem o pięknie tego dnia i jego osobliwej i osobistej bohaterce, licząc na jak najszybsze spotkanie. Ten dzień, mimo wcześniejszych wieczornych planów, zakończył się w hotelu solidarnym utrzymywaniem przy życiu kochanej przyjaciółki i przywracaniem jej funkcji życiowych, niezbędnych na ostatnie dwa dni ich pobytu.

Tak szybko, jak nadszedł ich wyjazd do Portofino, tak nieubłagalnie zbliżał się jego finał. Dziewczyny ani się nie nudziły sobą, ani nie zdążyły znudzić miejscem, choć krótkie fazy irytacji swoim towarzystwem przechodziła każda z nich. Po wspólnych dniach spędzanych na objadaniu się śródziemnomorskimi przysmakami i piciu nieprzypadkowych trunków poczuły przedostatniego wieczoru niczym szczególnym powodowaną potrzebę wyjścia „na miasto”. Tyle że to miasto o tej porze roku nie miało nic wspólnego z imprezowymi, szaleńczymi i gorącymi Majorką czy inną Ibizą. Na szczęście tak naprawdę nigdy nie miało. Znalazły jednak, i to nad wyraz sprawnie, pub albo raczej mały klub, który nie tylko zapełnił się szybko ludźmi, ale i muzyka tam serwowana odbiegała bardzo przyjemnie od hotelowego disco. Było gwarno i głośno, światła i zwinne kelnerki z drinkami na tacach mieszały się ze sobą i z tańczącymi na niewielkim parkiecie, tworząc całkiem interesujący kalejdoskop postaci. Europa i świat stłoczone na kilkudziesięciu metrach. Paulina zajęła miejsca dla wszystkich przy stoliku niedaleko baru, choć nie zamierzały przecież siedzieć. Taneczne otoczenie i ludzie wokół szybko zmieniły dotychczas ukształtowane w Ligurii towarzyskie status quo.

Parkiet, czy może raczej kawałek podłogi, zapełnił się praktycznie w chwilę, więc wmieszane w tutejsze towarzystwo nie czuły się wyalienowane w żaden sposób. Muzyka wszak nie tylko łagodzi obyczaje, ale też niweluje różnice kulturowe, językowe, geograficzne czy świadomościowe. A ponieważ potrzeba inkluzji, dobry humor i gotowość do dobrej zabawy to to, co teraz było szczególnie ich przewodnią ideą, szybko zasymilowały się z lokalną, choć siłą rzeczy turystyczną, częścią bywalców tego miejsca. Jak nietrudno zgadnąć, w przeważającej części męską. Można obiektywnie stwierdzić, że zwracały na siebie uwagę, ale dzięki Bogu nie swoim zachowaniem. Każda z nich prezentowała typ urody odmienny od pozostałych, ale jednak odróżniający je od fizjonomicznego wzorca kobiet południa Europy. I choć nie były, jak same kokieteryjnie twierdziły, pięknościami na miarę wymagań dzisiejszego show-biznesu czy szeroko pojętej social-medialności, to mogły podobać się i podobały się, zarówno w ojczyźnie, na kontynencie, jak i na przykład w dalekiej Japonii. Tam bowiem przed kilkoma laty namieszały może nie w głowach, ale na pewno w oczach i myślach grupy miejscowych biznesmenów, na których oczywiście, wskutek swojej niefrasobliwości, czy raczej nieodpowiedzialności, wpadły. Miało to miejsce w podzielonej tematycznie restauracji, pełniącej także funkcję kameralnych sal konferencyjno-biznesowych. Pomijając fakt, że adres, pod który miały wpaść, niespodziewanie znajdował się w drugiej części miasta. Tak czy owak, znani ze swej zachowawczości, ale też wysokiej kultury i kurtuazji, Japończycy stanęli na wysokości zadania i w jedyny, możliwy sposób okazali im swą radość i wielokrotnie podkreślany zaszczyt ze spotkania. Dawno i nigdzie nie bawiły się tak dobrze, nie zjadły i wypiły tak wykwintnie, będąc w najwyższej formę adoracji i zachwytu, cokolwiek by nie zrobiły czy powiedziały. A wystarczyło, że były.

Także tu, w wieczornym, liguryjskim klimacie, nowe znajomości rodziły się z szybkością wiosennej błyskawicy. I znów za sprawą Pauliny, gdyż jak już dowiodła wielokrotnie, nigdy nie nauczy się znaczenia słów „powściągliwość” i „ostrożność”. Jak się można było domyślić ze strzępów podsłuchanych dialogów w języku Petrarki i Fallaci, ich przyjaciółka w swoich rozmowach z lokalsami nawiązywała do ich liguryjskiego wypadu, spowodowanego koniecznością lub tylko chęcią spojrzenia na życie z innej perspektywy. Te i inne teksty w połączeniu z dołączoną angielszczyzną prostej konwersacji pozostałych i już mocno działającą dawką alkoholu spowodowały, że zaczynało robić się gorąco. Bo różnice klimatyczne, jak się okazało, mają też przełożenie interpretacyjne. Dla słowiańskich kobiet gorącem był już sam pobyt i zabawa w klubie, w miłym towarzystwie. Dla południowych mężczyzn to było ledwie lekkie ciepełko, do gorąca potrzebowali więcej, i kiedy dziewczyny zorientowały się, że za chwilę może zrobić się niezrozumiale czy może nawet niebezpiecznie, postanowiły spokojnie opuścić miejsce wieczornej imprezy. Tyle że dotarło do nich, iż w jedynie własnym towarzystwie będzie to trudne. Prosta „akcja w nogi” nie wchodziła w grę, ale zdecydowanie przyspieszonym krokiem udały się w kierunku hotelu z kilkuosobową, męską, wciąż rozbawioną obstawą niewiele metrów za plecami. Nawet jeszcze miło-rozpaczliwe pożegnanie wraz z podziękowaniem za towarzystwo rzucone z oddali nie wywarło na Włochach żadnego wrażenia, no może jedynie przyspieszyli kroku. Dziewczyny miały wrażenie, że powrotna trasa się wydłuża, a one próbują odgrywać olimpijską rolę Korzeniowskiego. Roberta. Gdy droga zaczęła przypominać zabawę w berka, były już lekko przerażone. Kiedy wybiegły za zakręt, zobaczyły przed sobą idących w tym samym kierunku trzech mężczyzn. Było to jakieś trzysta metrów przed ich celem. Minę Marty, kiedy usłyszała, że rozmawiają po polsku, można było ekwiwalentem reklamowym określić jako bezcenną. Wpadła więc na nich, nie zważając na bezceremonialne przerwanie intensywnej wymiany zdań, i błagalno-rozpaczliwym tonem wypaliła:

— Tak, wpakowałyśmy się w to same! Tak, potrzebujemy waszej pomocy! Nie róbcie nic, tylko bądźcie blisko, bardzo blisko albo przynajmniej udawajcie, że wyszliście nam naprzeciw!

Po czym zarzuciła ramiona na jednego z nich, witając się tak wylewnie, jakby znali się pół życia, a drugie pół za sobą tęsknili. Dobiegające za nią dziewczyny zrozumiały zamysł w lot i dołączyły do niej, wprawiając swoich rodaków w absolutne zdumienie, objawione totalnym wbiciem w ziemię, pomieszane już za sekund kilka z przykładnym rozbawieniem, szczególnie chyba wtedy, kiedy dostrzegli grupkę zwalniających krok, a za chwilę zawracających południowców. Tylko nie do końca było wiadomo, czy w ramach pożądanej pokazówki, czy już poddając się sytuacji, rodacy nad wyraz mocno i czule oddali uściski swoim śmiałym napastniczkom.

Tak prędko jak przylgnęły, tak w kilku sekundach po minionym zagrożeniu, rzucając szybkie „dzięki” wciąż zdziwionym i ubawionym krajanom, pobiegły w stronę hotelu, głośno rozliczając się już ze swojej lekkomyślności. A całe hotelowe lobby usłyszało, jak Paulinie obrywa się za jej przesadną otwartość.

— Odpieprzyło ci do reszty? Czy ty kiedyś popatrzysz chociaż kilka sekund do przodu? Zawsze musisz przekraczać granice? — kontynuowała wywód z ostatnich metrów powrotu Marta.

— Może to problem z antycypacją, niektórzy tak mają — próbowała swoją rozważną naturą łagodzić zarzewie kłótni Laura.

— Czy myślisz, że wszystko i wszyscy na świecie będą rozmawiać i działać tak jak ty, albo tak jak ty chcesz? — Marta była w transie, aż pod drzwi pokoju.

— Linuś, obudź się, bo następnym razem będą nas wyciągać z więzienia w jakimś Meksyku albo Kambodży, gdzie przyjdzie nam pełnić rolę erotycznych maskotek dla strażników i pewnie nie tylko — zawyrokowała Inga po odtworzeniu różnych ich przygód rzeczowo, ale już z rozbawieniem, kończąc tym samym sąd koleżeński nad przyjaciółką.

Dziewczyny po dotarciu do apartamentu prawie już zupełnie wyczerpane padły na łóżka, wcześniej jednak rozlewając świeżo otwartą butelkę liguryjskiego, więc rzadkiego i na swój sposób wyjątkowego wina Cinque Terre Sciacchetrà. Siłą, albo raczej bezsiłą rzeczy, hotelowy bar, pełniący do tej pory dla nich funkcję wieczornego biforka, wraz z jego atrakcjami zostawiły sobie na ostatni wieczór.

— Moje panie! — Marta pierwsza podniosła lampkę w górę, po czym reszta dołączyła jednomyślnie:

— To nie jest tanie wino! — zaintonowały zgodnym chórem, znając na pamięć ich własne, lub być może po części zapożyczone, toastowe klasyki. Miały ich co najmniej kilkanaście na różne okazje, ale ten, podkreślając wyjątkowość chwili, był jednym z najbardziej uniwersalnych. Z rozkoszą i rozbawieniem zanurzyły usta w liguryjskim nektarze Bachusa, po czym zastygły niemalże w bezruchu chwili upojenia… smakiem i spokojem.

— A tak wracając do tematu rzuconego przez Ingę, to jak obstawiacie? Kto z waszych bliskich byłby gotów na telefon w środku nocy z informacją, że właśnie jesteście w więzieniu w jakimś słynnym penitencjarnie kraju Południowej Azji czy Środkowej Ameryki i odpowiedział: „Nie martw się, zaraz tam będę”? — prowokacyjnie jak na siebie rzuciła Laura.

Tak zarzucona sieć na chwilę uspokoiła burzę na morzu ich przedhotelowych emocji. Milczenie, myśli zbierane naprędce, ale już w spokoju, zdominowały krótką chwilę ich osobistej refleksji.

— Tomek, mój rycerski mąż, nigdy mnie nie zawiedzie, choć czasem chciałabym, żeby zrobił coś nieprzewidywalnego lub zaskakującego — odparowała pierwsza i najbardziej pewna Marta.

— Uważaj, o co prosisz, Martuś, bo może się spełnić — powiedziała Laura, a już wszystkie, przekrzykując się, wtórowały ze śmiechem. — Richard prosił o otwarte serce i wylądował na kardiochirurgii — zacytowała fragment z ich ulubionej książki Elizabeth Gilbert Jedz, módl się, kochaj.

— No bo wiesz — kontynuowała Laura, z troską i rozwagą — żeby twoje marzenie o nieprzewidywalności i zaskoczeniu nie miało wymiarów dziewięćdziesiąt-sześćdziesiąt-dziewięćdziesiąt i nie było zbyt urocze.

— Przestań, Laurka, wieszczyć nie tak, jak trzeba, i znajdź lepiej swoje ocalenie — odparowała bez strachu o wróżby Marta, wiedząc, choć była to raczej przygnębiająca wiedza, że na swojego, wiecznie nieobecnego męża, Laura nie mogłaby liczyć.

— W tej akurat sprawie to mogę liczyć tylko na mojego ojca. — Laura nie zastanawiała się długo. — Co prawda całe życie całkiem dobrze sobie radził beze mnie, oddając się urokom tego życia właśnie, ale też i z powodu jego szalonych pomysłów i uwielbienia ryzyka w nim widzę swojego zbawcę. Poza tym nie w smak byłaby mu perspektywa, gdybym została erotyczną atrakcją osadzonych handlarzy narkotyków. A pewnie i z samej takiej przygody trudno byłoby mu zrezygnować.

Paulina długo siedziała milcząca, bo choć była najbardziej otwartą, adorowaną i towarzyską istotą z nich wszystkich, to zdawała sobie sprawę, że nie budując nic trwałego, trudno byłoby jej znaleźć tak stałe oparcie. Jedyną osobą, która przyszła jej do głowy, była jej siostra. Ta będąca jej tłem, musząca sobie radzić z tym, że jest mniej urodziwa, mniej przebojowa, mniej utalentowana. Ale to właśnie ona była dla Linki prawdziwą podporą, nienarzucającą się, subtelną i, jak dotarło teraz właśnie do niej, stałą i prawdziwą.

— Anka — odpowiedziała więc, wbijając w łóżko typu king size swoje współlokatorki. Dziewczyny bowiem, znając Paulinę, wiedziały, że jej relacje z siostrą były raczej powierzchowne, to znaczy Ania dla Linki była nie na tyle ciekawą osobowością, żeby mogły nadawać na tej samej fali. Tak im się wydawało, tak wydawało się Paulinie. Wynikało z tego, że dobrze czasem się mylić.

— A ty, Inguś? Twoje rycerstwo przez te przyłbicę ograniczającą wzrok to za bardzo poza siebie by nie wyszło — zaśmiały się wszystkie naraz, wiedząc, że w swoich nielicznych, acz poważnych związkach to Inga była motorem, napędem, fundamentem i tą skłonną do poświęceń. A szczytem było już to, że tak potrafiła zaklinać rzeczywistość, żeby to jej faceci mogli czuć się bohaterami, którzy poświęcają się i robią coś dla niej. Wiedziała, że budowało to w nich poczucie dumy i zadowolenia z siebie, a w niej poczucie radości z ich szczęścia, którego mogła sobie nieco uszczknąć. Jej przyjaciółki były bezwzględne w wytykaniu nieracjonalności tego właśnie elementu jej życia. Choć do tej pory bezskutecznie.

Inga wiedziała, że jest sporo osób w jej życiu, na które może liczyć. Takich, które czekają, aby wlać jej do kubka herbaty życia i pilnować w oczekiwaniu na nią, żeby ani nie poparzyła, ani nie wystygła. Miała najlepszą i najukochańszą mamę na świecie i oddane, choć zakręcone i żyjące swoim światem rodzeństwo. Łączyła ich silna więź, ale wiedząc, że sami zmagają się często z trudną dla nich rzeczywistością, starała się nie absorbować ich uwagi sobą. Miała kilkoro wiernych i sprawdzonych przyjaciół, a że część z nich właśnie była blisko, zapytała więc zadziornie:

— To żadna z was nie marzy o tym, żeby odebrać ode mnie taki telefon? — rzuciła w stronę swoich kumpeli, udając obrażoną.

— Ale nas wykluczamy, bo nasz udział w akcji odbicia jest przecież niepodważalny. Chodzi o osoby spoza naszego wspólnego życia, głuptasie. — Marta znów zarządzała mocną grupą pod wezwaniem.

— Mikołaj — cicho powiedziała Inga, ale także z dużą pewnością siebie.

— Jaki Mikołaj? — zapytała ze znaną sobie błyskotliwością Laura. — Ten od twojej złamanej ręki? — Przypomniała sobie o skutkach pewnego tenisowego meczu.

— Nie, pewnie ten od jej złamanego serca — blefowała, przekomarzając się, Paulina.

Dziewczyny znały Mikiego z krótkich wzmianek i może gdzieś przelotnie go widziały. Wiedziały, że to kumpel Ingi, ale nigdy, przenigdy, nie traktowały go jako kogoś ponad przeciętną znajomość. Nie bywał, nie istniał, nie był widoczny. Więc skąd ten wybór? Późno wieczorem uznały, że nie ma co się nad tym zastanawiać. Z rozbawieniem i ulgą przyjęły fakt, że one same jednak nie będą musiały się tego podejmować.

Dyskutowały jeszcze chwilę o poczuciu bezpieczeństwa jako gwarancji spokoju. Stwierdziły raczej jednoznacznie, że przepisem na takie spokojne i dobre życie, owszem, może być dochodzenie i penetrowanie własnych możliwości, ale ze świadomością, że kiedy nawet nastąpi, a kiedyś na pewno i to nie jeden raz, potknięcie albo upadek, to będzie blisko ktoś, żeby pomóc. Zgodziły się z tym, że rzadko jest się samozwańczym baronem Münchhausenem, który samemu potrafi wyciągnąć się z bagna czy dołów swojego życia. Uznały, że kluczem do poczucia bezpieczeństwa jest więc drugi człowiek, często ktoś nieoczywisty, który gdzieś tam czeka na sygnał, aby pomóc. Często ktoś, kto nawet nie zdaje sobie sprawy, jaką rolę pełni w tym drugim życiu. I gdzieś tam jest, w domu, na Facebooku czy po drugiej stronie telefonicznej słuchawki. Najważniejsze żeby był. Wtedy odciskająca się świadomość jego istnienia sprawia, że gdy serce mocniej zabije, oddech przyspieszy, a krew zacznie pulsować w skroniach, to oliwa spokoju zostanie wylana na wzburzone fale emocji.

Leżąc już w łóżkach, przed samym snem, dziewczyny wspomniały jeszcze swoich dzisiejszych wybawców. Ale było zbyt ciemno, zbyt stresująco i zdecydowanie za szybko, aby były w stanie rozpoznać ich nazajutrz. I podziękować raz jeszcze za pomoc, w co prawda biernym, ale zawsze, oddaleniu zagrożenia. Już będąc w półśnie, Inga skojarzyła sobie, że jej osobisty wybawca, kiedy wpadła w jego objęcia, powiedział do niej, tak zwyczajnie-niezwyczajnie: „Dobry wieczór”. Jedyny z nich i tylko do niej. Pamiętała też, że przytomnie odpowiedziała, tyle że jego samego już nie zapamiętała. Szkoda. Chyba.

Rozdział 3

Inga niespecjalnie była tym zachwycona, ale z rozsądku porannego wyjazdu dnia następnego i braku kuszącej alternatywy spędzała ostatni wieczór w takim samym towarzystwie jak wszystkie poprzednie w Portofino. Nie spodziewała się też żadnej niespodzianki, żadnych fajerwerków na koniec pobytu. Chociaż, nawet gdy pomyślała o jakiejś mniej oczywistej możliwości, to w perspektywie wydarzeń poprzedniego wieczoru szybko dochodziła do wniosku, że nie stać ją jeszcze na takie coś jak beztroska zabawa. Emocjonalnie.

Wiedziała, owszem, że jakimś sposobem na poznanie siebie naprawdę jest stawanie na swoich granicach. Dochodzenie do ściany, sprawdzenie, na co można sobie pozwolić w sytuacjach ekstremalnych, a gdzie zaczyna się emocjonalna i fizyczna terra incognita. Obserwowanie reakcji na cienkiej linii pomiędzy tym, co znane, a tym, co pożądane, może przecież uczyć nie tylko świadomego podejmowania ryzyka, ale także stawiania nieprzekraczalnych barier. Przecież już Konfucjusz zauważył, że przekraczać granice to nie mniejszy błąd niż do nich nie dotrzeć. Inga doceniała w dojrzałości, także swojej, tę umiejętność życia na krawędzi. Tak, aby było ono intensywne, interesujące i inspirujące, ale bezpieczne. Żeby nie doprowadzało do poślizgów na zakrętach. Znała wartość tej bezbolesnej zdolności powrotu w utarte koleiny codzienności z miejsc szczególnych. Takich, w których ekscytacja w zdrowych dawkach powoduje eksplozję endorfin, a nie doprowadza do stanu przebodźcowania i otępienia. Wszak dojrzałość to świadomość, że życie nigdy nie jest constans, zawsze jest zmienne, ale jego zmienność musi być zamknięta między dwiema barierami. Bezpieczeństwa właśnie i rozsądku.

Ona sama nie chciała teraz burzyć kruchej równowagi, którą tutaj, w Portofino, w sobie umocniła. Pomiędzy tym, czego chciałaby, a tym, co jest możliwe, i pomiędzy czasem gojącym rany a wydarzeniami mogącymi je otworzyć na nowo. O ile znalazła już balans w głowie, o tyle w sercu wciąż brakowało takiego pozytywnego spokoju. Być może sama musiała się go dopiero nauczyć, a być może on już nigdy nie przyjdzie, bo są ślady w pamięci głębokie jak Wielki Kanion. I na zawsze w tej pamięci już pozostaną.

— Campari orange, without ice. — Barmanka doskonale już pamiętała jej prawie cowieczorny kaprys. Jeden, rzadziej dwa, ale dopuszczała w głowie też myśl o trzech, która na szczęście nie ziściła się dotychczas, przez te kilka dni w Portofino.

Zamówiła tradycyjnego drinka, który najlepiej wyjaśniał prostotę złożoności mechanizmu jej obecnej, emocjonalnej dysfunkcji. Bittersweet — bo trochę już czuć było optymistyczną słodycz, przyklejony do brzegu szklanki cukrowy osad oczekiwań, że wszystko w jej życiu się ustoi, by już potem, jak dalej u Kleyffa, mogła nasycić się za trzech. Lecz gdy głębiej rozsmakowała się i weszła na huśtawkę swego życia, to wyczuwała wciąż jeszcze dominującą gorycz. Ulotna słodycz zostawiała w jej głowie tylko nadzieję. Gorycz przywracała trzeźwość spojrzenia na kobiece życie, które widziała mocno retrospektywnie, wpatrując się we własną przeszłość i jej mało radosne w tym momencie koleżanki (może poza Pauliną), siedzące przy barowym stoliku. Tak bardzo nie chciała w przyszłości stracić tak jak większość dojrzałych kobiet tej wiary, że jeszcze wiele ważnego i wyjątkowego przed nimi. Tak bardzo potrzebowała dotknięcia czegoś niezwykłego, czegoś ponad banał dotychczasowych związków z mężczyznami jej życia. Albo raczej banał ich końca, bo po drodze były przecież wspaniałe chwile. Chwile. Te, które chyba gdzieś w głębokiej podświadomości nie pozwoliły jej stracić wiary w życie, człowieka i miłość.

Tyle że akurat w tym towarzystwie, przy tym barze i przy tych nieznośnie snujących się z głośników włoskich szlagierach czekał ją kolejny wieczór ekscytacji opowieściami jej współimprezowiczek o facetach byłych czy obecnych, o kochankach bardziej lub mniej realnych, o dzieciach, niespełnieniach i odległych marzeniach oraz kredytach hipotecznych pozostających do spłaty. Ale i to było jej potrzebne, więcej nawet — niezbędne, do cieszenia się samą sobą i tym wszystkim, co właśnie rozpoczynało się w jej nowym życiu. Może właśnie już teraz, a może dopiero niebawem. W każdym razie niespiesznie i bez żadnej nakładanej na siebie presji. Bo jeżeli jakoś chciała teraz żyć, to właśnie tak. Niespiesznie. Bo tylko w niespieszności będzie mogła znów rozsmakować się w życiu i cieszyć się jego wszystkimi barwami. Kolorami, które przez ostatnie lata mocno wypłowiały, wyblakły, przechodząc w spektrum męczących odcieni szarości.

— Dobry wieczór, mam na imię Bartek. — Z zadumy wyrwał ją głos, który usłyszała po prawej stronie, ale z tyłu swojej głowy. — Czy wyświadczy mi pani ten zaszczyt i zatańczy ze mną?

Siedząc przy stoliku z kilkoma koleżankami, nie pomyślała jakoś od razu, że ten głos może zwracać się do niej. Nawet chyba bardzo tego nie chciała. Postanowiła ze swoim towarzystwem spędzić ostatnią noc przed powrotem do Polski w stanie niewymuszenia, nie nastawiając się na wszystko to, co rozstaniowy potencjał ostatniego liguryjskiego wieczoru zaskakująco mógł przynieść ze sobą.

Miała swój dekalog, którego pierwszym przykazaniem było pójście do łóżka w pojedynkę. Z każdym facetem tańczyła maksymalnie dwa tańce, żeby nie pomyślał w przypływie szaleństwa jakiegoś, że mógłby liczyć na coś więcej. Chciała zamknąć uciekające godziny w maksymalnie trzech drinkach i morzu liguryjskich wspomnień, z których cztery postanowiła zabrać do domu na zawsze: spokój duszy, posybilizm ciała, koherentność emocji i bezpieczeństwo uczuć. W piątym przykazaniu postanowiła w zarodku zabić każdą miłość, która mogła znowu strzaskać jej serce. Szóste poświęciła kradzieży miłości innych, której nie chciała się już dopuszczać. W kolejnym musiała spiąć klamrą te siedem liguryjskich odrealnionych dni pożądania życia, świadomie pożyczonych przez nią z wcześniejszego czasu. Przed ósmym, dziewiątym i dziesiątym uciekała w popłochu, bo nie pożądać to gorzej niż nie żyć. A w niej nie tylko tlił się ogień nowego życia, ale wręcz żywiła się jego płomieniem. Tyle że akurat w Portofino postanowiła go ignorować.

Z lekkiego otępienia wytrącił ją kuksaniec Marty, jej podniesione brwi i wymowny wzrok, lekko wyniośle skierowany do góry, na twarz niespodziewanego gościa przy ich stoliku. Miał chłopięce rysy twarzy, z mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi i szeroką szczęką. Może i nie wyglądał jak Mister Universum, ale za to ładnie się uśmiechał.

— Halo, jest tam kto? Pan pięknie prosi, więc chyba nie każesz mu dłużej czekać? — Usłyszała w głosie Marty mieszaninę sarkazmu z nieudolnie skrywaną zazdrością, co spotkało się z chichotem pozostałych uczestniczek babskiego do tej pory wieczoru.

— Bo jeżeli nie, to Marta jest gotowa uratować sytuację. Oczywiście tylko dla dobra stosunków polsko–polskich na obczyźnie — powiedziała niby kąśliwie, choć jakby zalotnie Paulina. Mogło to wskazywać, że były już swoim, bardzo jednak wyłącznym, towarzystwem nieco zmęczone. Ale mogło też znaczyć jedynie tyle, że kolejna z koleżanek postanowiła zwrócić na siebie uwagę niespodziewanego adoratora.

Sarkazm bywa awangardą irytacji. W sumie pewnie mógł poprosić każdą z nich, ale jakoś tak niespokojnie patrzył właśnie na nią. Była w jego oczach pewność siebie, ale pomieszana z chłopięcą pokorą, coś niewiele ponad tylko zdanie się na los. Niewywierające jednak prawie żadnej presji na niej. Był typem o fizjonomii i smutnych oczach cocker spaniela, w tym momencie raczej mogącym budzić współczucie niż zaciekawienie. I może raczej by się tak stało, gdyby nie ten uśmiech. Sama do końca nie wiedząc, czy bardziej dla zaspokojenia swojego kobiecego ego, czy ogarnięcia polem rażenia zazdrości koleżanek z barowego stolika, wstała i pozwoliła mu poprowadzić się za rękę na parkiet. Ryzyko w sumie żadne, a chwilowe przerwanie nieznośnej lekkości barowego bytu przynajmniej nieoczywiste, a nawet trochę zaskakujące. Tak ją, jak i resztę znajomych wokół. Chociażby w kontekście dotychczasowych liguryjskich doświadczeń.

Pierwsze, co zauważyła w tańcu, to to, że był wyższy od niej, nieniskiej przecież. Ubrany kompletnie nijako w jeansy i bluzę z firmowym logo, jak się później okazało, jego włoskiego pracodawcy. Chwycił ją mocno, ale swobodnie w talii, drugą ręką delikatnie ujął za palce ręki, przeplatając jej ze swoimi na dziecięcą modłę. Wydawało jej się, że patrząc prosto w jej oczy, realizuje część jakiegoś planu, co w oczywisty sposób wzbudziło w niej niepokój i odruch obronny świeżo zbudowanej niezależności. Przez dłuższą chwilę nie chciała być przedmiotem jego gry, bo nie rozumiała też do końca, co robią sami na parkiecie. W miejscu, gdzie przez wszystkie wcześniejsze wieczory kłębił się tłum par, byli zdani tylko na siebie, ale jak się Indze wydawało, obserwowani przez wszystkich wkoło. Z boku wyglądało to trochę na pokazówkę dla jego znajomych albo może nawet dla niego samego. Dowód, że w praktyce wszystko może, choćby zatańczyć z najładniejszą dziewczyną na sali, oczywiście poza barmankami. Bo jak wiadomo o tych ostatnich, ich uroda, czar i pomniejsze przymioty rosną wprost proporcjonalnie do ilości wypitego alkoholu. Dlatego wtedy traktowała to wszystko jako typowy gest samczej dominacji — dopiero długo później zrozumiała, jak bardzo się pomyliła.

— Wiem o tobie prawie wszystko, co chciałbym wiedzieć. — Tym razem, w przeciwieństwie do sytuacji przy stoliku, patrzył jej zadziornie w oczy, uśmiechając się szeroko. I szczerze. Nie dostrzegała w nim żadnej nuty fałszu czy pozy. Cieszył się tym, że jest obok niej i pokazując to, dzielił się z nią tą radością. — Wiem, co tu robisz, z kim mieszkasz w hotelowym pokoju, skąd jesteś i dlaczego ze mną tańczysz. — Nie dawał jej dojść do słowa. — Chcę usłyszeć tylko dwie odpowiedzi na moje pytania, a później zdecydujesz, czy mnie zabić od razu, czy pokochać już na zawsze.

Trochę ją dotknęła w tamtej chwili jego brawura, bezceremonialna szczerość i bezczelność będąca w kontrze do szarmu słów i akuratności sprzed chwili. Bo z jednej strony wcześniej rozbawił ją i ujął swoją odwagą i uśmiechem, ale z drugiej zachowywał się teraz jak król dyskoteki spod Radomia, czyli przeciwnie do wrażenia, które sprawił przy stoliku. No trudno, nie pierwszy, ale niestety pewnie i nieostatni to raz, gdy spotyka faceta, któremu zgoda na taniec pozwoliła uwierzyć, że jest powiatowym wcieleniem Leonardo DiCaprio. W jego przypadku, szczęśliwie sprzed dwudziestu kilogramów. Postanowiła więc dać mu szkołę i pokazać, kto w tej dotąd niezobowiązującej relacji rozdaje karty, a kto jest tylko petentem.

— O tym, co będziesz robił w następnych pięciu sekundach, pięciu minutach, pięciu kwadransach, a i może pięciu godzinach twojego życia, paniczu, zadecyduję ja. Pytaj więc, mój chłopcze — postanowiła przejąć całkowicie inicjatywę — mając świadomość tego, że to mogą być dwa ostatnie pytania tej znajomości. Albo nawet tylko jedno, jeżeli pierwsze będzie beznadziejnie idiotyczne lub idiotycznie beznadziejne. I pamiętaj, że możesz dostać odpowiedzi, których tak naprawdę nie chcesz usłyszeć. Nie boisz się ryzyka niepewnej niepewności? — dodała zaczepnie, ale z rozbawieniem. W tej właśnie chwili poczuła się tak, jak chyba chciałaby się czuć przez resztę dni swojego życia. Rozgrywająca, a nie rozgrywaną. W dodatku z dużą dawką radości.

W pierwszej chwili nie zmieszał się szczególnie, ale wyczuła, że jej asertywna postawa zrobiła na nim wrażenie. Może nie tyle jego pierwotny plan legł w gruzach, ale z pewnością musiał go zmodyfikować. Nie okazała się łatwym łupem. Choć czy naprawdę miał ten plan? Czy miało dla niego znaczenie, kim i skąd jest? Ale pytań miał więcej i czuł po jej wolcie, że jest jej ciekawy coraz bardziej. Pokazała temperament i te cechy, które u kobiet lubił — zadziorność, pewność siebie i umiejętność natychmiastowej zmiany ról.

— Pierwsze pytanie. Co nas różni od wszystkich innych osób w tym klubie? — Postanowił ją zaskoczyć, omijając tradycyjne sto nieistotnych kwestii typu skąd jest i jakie ma hobby. Na nic się to zdało, bo od razu odparowała:

— Jako jedyni tańczymy. Stać cię na coś trudniejszego? — Teraz był pewien, że prowokuje go specjalnie. Traktuje go jako wyzwanie, ale niestety nie w tym kontekście, o który by mu chodziło.

— Oczywista oczywistość, księżniczko. Coś trudniejszego miałem na myśli, choć też trącącego banałem. W przeciwieństwie do wszystkich innych osób tutaj od pierwszej chwili szczerze się do siebie uśmiechamy. Powiem więcej, obserwując cię od pierwszego dnia pobytu tutaj, zaryzykuję stwierdzenie, że jesteś najbardziej radosną dziewczyną w tym hotelu albo najbardziej z siebie zadowoloną. Ale tu byłbym już ostrożny. To wartość sama w sobie, w tych drapieżnych czasach, kiedy inni mają jedynie grymasy niespełnienia na swoich twarzach. Dlatego przylgnęłaś do mojej, sama musisz przyznać już teraz lub przekonać się za chwilę, radosnej osobowości.

W sumie ciekawy wniosek, choć o ile on szczerzył zęby do niej cały czas, to ona sama, pomimo dziwnego dla niej uczucia, że naprawdę dobrze się z nim bawi, zupełnie nie chciała dać temu wyrazu. Była rozbawiona całą sytuacją, zaskoczona przypływem u siebie jeszcze lepszego humoru, zadowolona z min koleżanek, bawiąca się żartami ze swojego „księcia”, ale wciąż ostrożna. Jej wyostrzone zmysły podpowiadały, że może to być jakiś rodzaj pułapki, który na nią zastawił.

— Masz jakieś drugie pytanie, chłopcze? Czy lubisz tracić czas na głupoty? — Głupoty. Bartka dotknęło to chyba nieco ponad miarę, bo starał się, jak nie pamiętał kiedy, ale może w jej języku głupoty nie były tak obraźliwe jak w jego. W sumie to lubił nawet pochylać się nad znaczeniem słów, ale w tym przypadku tempo jej konwersacji nie dawało mu na to szczególnej szansy. Czuł, że nie może do końca rozwinąć skrzydeł. Do tej pory pozbawiała go wszelkich możliwości budowania własnej narracji.

— Jeżeli już się powyzłośliwiałaś, to powiedz chociaż, jak masz na imię. Chcę je mieć wyryte na nagrobku jako powód mojej samobójczej śmierci. — Wytoczył z emocjonalnego arsenału działa, których raczej nie zamierzał w ten wieczór używać. No ale okoliczności zmusiły go do spojrzenia w kierunku innych narzędzi niż tylko jego domniemany zwierzęcy magnetyzm, czar i urok osobisty. Oraz możliwość zapłacenia za jej kolejnego drinka.

— Inga — powiedziała jakby ciszej i mniej stanowczo niż wszystko do tej pory. Tym razem albo trochę spuściła z tonu, albo się z niego bezczelnie naigrywała. Kompletnie nie wiedział. Zdał sobie sprawę, że wykastrowała prawie całą pewność siebie, którą miał jeszcze przed chwilą. Jeżeli coś mogło teraz pomóc, to tylko poczucie humoru.

— Taaa, a ja Luigi — próbował być dowcipny. — Nie zjadłaś jakiejś literki albo nie dodałaś sobie, o moja słodka? Jest Iga, Kinga, jest Lądek, Lądek Zdrój, ale Inga? Choć w sumie super, to nawet pasuje do starosłowiańskiego Bart. Bart Simpson. Bardzo mi miło. No dobra, a tak poważnie i w całości?

— Inga w całości, panie Simpson. Musisz przyjąć do wiadomości, że jednak jest takie imię. Tyle że moje to akurat czysty kompromis pomiędzy chcianym i możliwym, ale nie sądzę, żeby zauroczyła cię ta historia.

— Zaryzykuję. Opowiadaj — podjął ochoczo temat Bartek.

— Fascynacja moich rodziców Ingrid Bergman — zaczęła z uśmiechem — nie znalazła zrozumienia w urzędzie stanu cywilnego tuż po moim urodzeniu. Jak na owe czasy przystało, wyjaśniono im, że imię bez litery „a” na końcu nie wskazywałoby na moją żeńską jednak płeć. Chociaż, dygresyjnie i poetycko, jakoś męskie Barnaba i Jarema nie robiły nikomu problemu. No ale tatuś był uparty i wskutek zawartej ugody zostałam Ingą –– stwierdziła z właściwą od trzech minut werbalną pewnością siebie. — Choć i tak w domu królowałam jako Ingrid. Nie wiem tylko, czy z powodów nordyckiej urody, pewności siebie, zuchwałości i naturalności przynależnej właściwej Ingrid, która, jak wiadomo kinomaniakom, swego czasu zachwyciła egzaminatorów szkoły aktorskiej, czy też może z powodu ogromnej, mimo tego, nieśmiałości. Wszak i ja, i ona w młodości, rumieniłyśmy się nawet zapytane o imię — dodała, jakby faktycznie rumieniąc się z lekka.

Więc została pierwszą znaną mu Ingą, ale, dzięki Bogu, Bergman kojarzył z niejednej roli. Zastanowił się tu nawet, czy ta, która właśnie objawiła mu się bardziej personalnie, utożsamia się raczej z Ilsą z Casablanki, Ivy z Dr Jekyll i Mr Hyde czy może Anastazją lub Joanną d’Arc.

„Się zobaczy” — pomyślał.

Ucieszyło go jednak to, że jego zamiłowanie do kina, które nigdy nie znalazło wymiaru wychodzącego poza niego samego, teraz sprawiło, że mimo pierwszego wrażenia zapędzenia w kozi róg poczuł się bezpieczniej i spokojnie. Choć lubił Bergman, w żaden sposób nie była bohaterką jego filmowego romansu. Inga zaś, mimo że miała w sobie dużo szyku i dostojeństwa, to jednocześnie była pełna szczenięcej radości przy pewnego rodzaju wycofaniu. Miała nieco wyraźniej zarysowane przez kości policzkowe i nos rysy twarzy, ale tak samo piękna i niepokojąca i była podobnego wzrostu co jej imienny oryginał. Tyle że kto był tutaj rzeczywiście oryginałem, to akurat jemu nie pozostawiało wątpliwości. Przy tym wszystkim także zauważył, że szczęśliwie była niższa od niego.

— To widzę, że rodzice mieli fantazję albo odwagę, Ingo. Nie mogę się więc doczekać odpowiedzi na następne pytanie. Spędzisz ze mną wieczór, pijąc tutejsze słabe włoskie wina albo co tam chcesz i przegadując historię oraz determinację pewnej niemiecko-szwedzkiej miłości w kontekście późniejszego włosko-amerykańskiego skandalu? — Próbował ją zaintrygować perspektywą rozmowy przełamującą zabawową konwencję czasu i miejsca, w którym się znajdowali.

— To było już trzecie pytanie. A miałeś mnie poderwać dwoma, chłopczyku z Polski czy skądkolwiek jesteś. Więc widzisz, Bartek, nie wykorzystałeś swojej szansy i za karę będziesz musiał spędzić wieczór ze swoimi smutnymi kolegami. Ale może jeszcze kiedyś, gdzieś, kto wie? — powiedziała to bez szczególnego przekonania, które on odebrał jako dowód jej ewidentnej rezygnacji. Przegadali jeszcze parę minut, śmiejąc się szczerze, rozmawiając o pobycie i nawet przez kilka sekund jakby szeptając coś sobie do ucha.

W sumie to chyba nawet przez chwilę, Inga liczyła na jakiś impuls z jego strony, który mógłby ją zatrzymać przy nim, a nie kazać wracać do stolika wciąż pełnego zdziwionych koleżanek. Ale nic takiego się nie wydarzyło w tej jednej chwili, kiedy wydarzyć się mogło. Może po prostu był on kolejnym, skupionym na sobie narcyzem, których to za wszelką cenę postanowiła unikać. Samcem, który potrafił działać tylko w znanym sobie schemacie. Albo, co może nawet bardziej prawdopodobne, kompletnie nie umiał jej przeczytać. Nie umiał wejść w konwencję zaproponowaną przez nią albo ona wciąż pozostawała zbyt zamknięta, nie czując tego zupełnie. A być może zwyczajnie nie mieściła się w jego schemacie.

Odeszła powoli, ale na tyle stanowczo, żeby nie dać mu zaprotestować, ani tym bardziej odprowadzić się do stolika. W głowie miała mieszaninę dumy, że tak brawurowo odprawiła nieoczekiwanego wielbiciela, z jakimś dojmującym smutkiem, że tak naprawdę to on na to nie zasługiwał. A teraz po prostu nie wie, dlaczego go to od niej spotkało. Przecież było w ich słowach, mimo droczenia się, dużo ciekawości i takiej zwykłej radości. Czuła się dobrze i wyjątkowo i to samo czuła u niego. Włączyło się jej więc znane od dawna i bezsensownie niezasłużone poczucie winy, z którym od lat starała się walczyć. W którymś momencie zawsze brakowało jej konsekwencji, żeby uczuciowy zamysł przeprowadzić do końca i na chłodno. Tym razem także miała poczucie, że albo coś zepsuła, albo coś samo jakoś poszło nie tak.

Rozdział 4

Bartek zdawał sobie sprawę, że czasem coś może pójść nie tak, zwyczajnie, bez niczyjej winy. Kiedy projekty, plany czy zamierzenia zderzają się z niechętną im lub nieczułą rzeczywistością. Dobrze jednak jest wtedy rozróżnić niezawinioną porażkę, która jest z reguły zakłóceniem na drodze do celu, od klęski, która najczęściej stanowi kres starań albo zmusza do przemyślenia i wprowadzenia radykalnych korekt w dotychczasowej strategii. Dla racjonalnej analizy, oceniając porażki z perspektywy czasu, trzeba wystrzegać się dwóch rzeczy. Pierwszą jest to, co określane jest jako hindsight bias, czyli obwinianie się za słabą przewidywalność swoich działań. Drugą zaś może być osłabienie determinacji w realizacji zakładanego celu, spowodowane brakiem bieżących efektów podejmowanych starań. Te dwie reakcje, często przecież synergicznie demobilizujące, sprawiają, że ludzie rezygnują z czegoś, co tak naprawdę jest już na wyciągnięcie ręki, choć jego kształt nie wydobył się jeszcze z mroku. On sam nie lubił rezygnować aż do momentu, kiedy nie był pewien nadchodzącej klęski. A rzadko był.

Do jego głowy niespiesznie wdzierał się przytłumiony hałas pospiesznej jakby rozmowy, odbywanej na tarasie hotelowego pokoju. Toczyła się ona między mężczyzną, którego dobrze znał, a kobietą, której imienia się domyślał. Przynajmniej sądząc po ostatnich zapamiętanych impresjach wczorajszego, mocno imprezowego wieczoru. Dochodziły go pojedyncze słowa, z których nie wyłaniał się żaden sensowny kształt przypisywany rozmowie. Na ten swoisty dialog składały się krótkie i raczej nerwowo wypowiadane zdania. Wiedział, że była to stłumiona kłótnia niegdysiejszych, a może znów obecnych kochanków, którzy znane wszystkim słowa zastępowali emocjonalnymi paradźwiękami, znaczącymi wszystko dla nich, ale prawie nic dla otaczającego świata. Dźwiękami miłości, która niespiesznie odeszła, ale jej melodia wciąż mogła brzmieć beznadziejnym echem na niemożliwy powrót tego, co było kiedyś i nie może już wrócić. Dodatkowo logicznej absorpcji słów nie pomagał ani pozostający w głowie od wczoraj szum nocnych wydarzeń, ani też niewątpliwa suchość w ustach, każąca najpierw zaspokoić poalkoholowe pragnienie.

— A możecie ciszej? — zachrypiał raczej niż powiedział Bartek, nie licząc wszak na zbytni odzew.

— A może się odpieprz i wyliż rany z wieczora, skoro ci z tą blond niunią nie pykło — skontrowała go, nie mylił się, Ania.

Wieloletnia i niejednokrotna miłość Piotra, jego kolegi z pokoju. Mieli fantastyczny przepis na toksyczny związek. Nieszczęśliwe małżeństwa i praca w tej samej firmie, dodatkowo podlane sosem wspólnej pasji. Oboje latali na kejtach. Zdarzało się, że razem.

— To ty się odpieprz, Aniu! Jesteś chodzącym nieszczęściem tego wczesnoporannego świata. Ani kawy nie zrobisz, ani do łóżka nie wskoczysz, prawda, Piotruś? — Celowo wbił między nich erystycznego klina, teraz będą musieli sami sobie z tym poradzić.

— Sam jesteś nieszczęściem dla urbi et orbi — postanowiła zakończyć dyskusję Ania, jednocześnie domykając tarasowe drzwi i nie dając mu szansy na błyskotliwą ripostę, na którą też po prawdzie, tak wczesnym rankiem, po prostu nie było go stać.

Nie był to też wymarzony początek nowego dnia. Jakby na to nie spojrzeć, najbliższy czas zapowiadał się jako trudny, szczególnie w perspektywie konieczności zakończenia w trzy najbliższe doby prac nad projektem, który realizował właśnie ze swoim zespołem. Dzielił dni spędzane w Portofino według dosyć mechanicznego schematu: praca — posiłek — zabawa — sen, jednak ostatnio zabawa zaczynała przybierać lekko już nieracjonalne wymiary. Jeszcze nie przeszkadzała w pracy, ale jej perspektywa nie stanowiła już mechanizmu warunkującego dodatkową motywację każdego następnego poranka. Coś jak u małżeństwa z długim stażem, kiedy myśl o wspólnej kolacji wywołuje podniecenie bardziej kulinarne niż erotyczne. „OK, w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków tylko kulinarne” — pomyślał wiedziony życiowym doświadczeniem swojego byłego małżeństwa.

Bartek czuł narastającą potrzebę przywrócenia temu wszystkiemu niekolidujących życiowo proporcji, schematu dającego chociaż pozory jakiejś racjonalności. Ale myślał też o Indze, co nie pomagało wrócić porannemu życiu na utarte tory. Była osadzona w tych rejestrach nocy, które ostatnio jakoś wymknęły się spod kontroli na rzecz zabawy. Przeszła z fazy biernej, ale przyjemnej obserwacji, do roli rodzącej się potrzeby fizycznej bliskości. Jeszcze nie palącej, bo wciąż pozwalającej spokojnie zasnąć. Ale już wymagającej emocjonalnej reakcji na brzęczące co jakiś czas w jego głowie, a wypowiadane przez nią zapewne nieco sarkastycznie słowo „chłopcze”. Bo choć była w tym określeniu jakaś intencja zdeprecjonowania jego miejsca w ich krótkiej relacji, to zarazem jakoś wyglądała też na podkreślenie tego, co w sobie i swojej dojrzałości lubił. Znajomi z firmy mówili o funkcjonalnej głupkowatości, ale on wolał to określać jako młodzieńczość, otwartość i radość życia. Jego reakcja na kosza, którego niewątpliwie dostał, w żaden sposób go nie zaskakiwała. To dopiero początek wszystkiego, a nie koniec. Jego szklanka zawsze była do połowy pełna, a nie w połowie pusta.

Szybki prysznic, podwójne espresso oraz długie oczekiwanie na hotelową windę dały mu szansę, żeby wkroczył na śniadanie z jakimś zarysem planu, na który składały się dwa świeże przemyślenia trzeźwiejącego umysłu. Pierwszym było skupienie się na pracy, bo przecież nie chciał utknąć w Ligurii na czas, w którym miał już od dawna zaplanowane narty na północy Włoch. To wszystko w koncepcji długiego terminu. Krótkoterminowo postanowił spróbować bardziej kompleksowo zbliżyć się do niej, przy okazji już jakby tradycyjnej, ale wciąż nęcącej cowieczornej zabawy. Chciał jej dać jeszcze jedną szansę. Tylko tak naprawdę nie bardzo wiedział, czy jej, czy sobie. Poprzedni wieczór, biorąc pod uwagę jego koniec, traktował w kategoriach porażki, ale przecież nie klęski. Czuł w Indze potencjał do zabawy i korzystania z życia, ale jej wczorajsza reakcja bardzo mocno zbiła to jego czucie. Może nie na kwaśne jabłko, ale na zbitego psa to już na pewno. Tak czy siak, dziś najpierw praca, a później ewentualne, ewentualnie miłe, towarzyskie obowiązki. Krótki włoski romans wciąż traktował nie tylko jako możliwy, ale przede wszystkim bardzo pożądany.

Poranny plan Bartka okazał się naiwny i zachwiał się bardzo szybko w posadach. Zobaczył ją w restauracji, nieco prowokująco przechodzącą obok jego stolika, zarazem jakby świadomie ignorującą próbę odszukania jej spojrzenia. Choć przecież był o jakieś dwa metry obok. Ale może tylko tak mu się wydawało i jego dwa metry to dla niej jakieś lata świetlne mniej emocji i uczuć. Była pięknie niedostępna i skromnie dumna, jak każdego ranka tutaj. Jej niedostępność budziła w nim dramatycznie ambiwalentne reakcje. Pożądał jej i czuł przy tym jakąś odrazę, że Inga nie chce dać choć najmniejszego znaku zainteresowania i akceptacji. Jego emocjonalny wzorzec metra z Sevres dla niej mógł być już małym odcinkiem emocji, które światło pokonuje w próżni, w niewyobrażalnie krótkiej części sekundy. Możliwe, że ich bardzo różnych sekund. Niby to samo, a jednak jak inne. Niby tak samo, ale jak różnie na siebie nie patrzyli. Ona, nie patrząc na niego, on, nie patrząc na wszystko inne poza nią.

Widząc, że przystanęła, wstał i stanął obok niej przy nieznośnie głośnym, gastronomicznym ekspresie do kawy.

— Biała, czarna, a może z odrobiną miejscowej brandy? Lub sama brandy dla porannego wzmocnienia? — zapytał, pochylając się w jej kierunku, i wyszeptał jej do ucha, świadomie przechodząc na niższy tembr swojego głosu: — Dzień dobry, Ingo.

Zwykle to działało. Jakby wystraszona odwróciła się gwałtownie i wyglądała na naprawdę zaskoczoną. Może udawała, a może naprawdę go nie poznała. W sumie nie wiedział, co byłoby gorsze. Gdyby udawała, że go nie poznaje, byłoby to porażką dla jego zaangażowania, otwartości i szczerości z wczorajszego wieczoru. Gdyby naprawdę nie pamiętała, kim jest, to prawdopodobnie zabiłaby wszystkie plany związane z wieczorem, nią i ewentualną zabawą.

— Jestem już po kawie, ale dziękuję za wyskokową propozycję. Doceniam zamysł, ale nie skorzystam. — Uśmiechnęła się jakby z małym żalem. — I przepraszam za wczoraj, wiem, że mogłam ci sprawić przykrość, ale drinki trochę za mocno zaszumiały mi w głowie. — Mówiąc te słowa, zaskakująco głęboko popatrzyła mu w oczy.

Poczuł znowu to ciepło w sobie, takie samo, jak gdy tańczyli wieczorem. A więc jednak pamięta i wie, kim on jest. Poczuł też pewną ulgę, bo przecież nikt nie chce być anonimowy w sytuacji, gdy stara się i jednak wiele z siebie daje. Spodobała mu się przy tym jej otwartość, przyznanie się do czegoś, co on zanotował w pamięci zupełnie inaczej — jako zwykłe przekomarzanie się dwóch flirtujących w tańcu osób. Podobała mu się także wciąż pewność siebie jej spojrzenia. Za to już trochę mniej podobał mu się sportowy strój, w którym przyszła na śniadanie. Zdecydowanie lepiej wyglądała wieczorem, w bardziej oficjalnej stylizacji. Choć i teraz ujmowała go znowu swoją dziewczęcością, świeżością, ale już z poczuciem świadomości siły oddziaływania jej urody. A on lubił pewne siebie kobiety, a nie siedzące gdzieś w kącie szare myszki. Przypatrzył się jej jeszcze raz dokładnie. W sumie to już sam nie wiedział, jak jej ładniej. Miała ten dar od Boga, że wystarczyła chwila i w jego oczach jej domniemane wady zmieniały się w realne zalety.

— W takim razie napij się ze mną herbaty, zobaczymy, jak będziesz zachowywać się bez alkoholu. Może się nie rozczaruję, choć z reguły świat na trzeźwo, na dłuższą metę, jest trudny do zniesienia — próbował zażartować.

— Może lepiej nie, bo twoi i moi znajomi mieliby powód do niczym nieuzasadnionych podejrzeń, szczególnie w powiązaniu z wydarzeniami wczorajszego wieczoru — uśmiechnęła się szeroko — a całkiem poważnie, to zaczęłam już z koleżankami poranną biesiadę i nie mogę dać im szansy na zjedzenie najlepszych kąsków. Dlatego musisz pozwolić mi w tej chwili odejść. — Dla odmiany, teraz jakby szybko posmutniała.

Więc nie da jej odejść przecież w takim nastroju, no i dobrze byłoby przy tej okazji poczynić jakieś ustalenia na dalszą część dnia, a konkretnie — wieczoru.

— Mówi się trudno i kocha się dalej. Ale w takim razie musisz mi obiecać, że wieczorem pierwszy drink i pierwszy taniec będzie należał do nas, mia cara!

Czuł, że wszystko idzie w dobrym kierunku. Że znowu odzyskał przyjemny wigor słownego flirtu, że znowu potrafił otaczać ją szczelnie słowami, zastawiając raz za razem werbalne pułapki. Wpadając w nie, powinna kumulować zainteresowanie nim i tym, co ma jej towarzysko do zaoferowania. Przejmował utraconą wieczorem inicjatywę, powoli jakby realizując zręby porannego planu. Był charakterologicznym zadaniowcem. Korporacyjnym szczurem, który najlepiej czuł się w fazie dochodzenia do wyznaczonego celu. Ale też nie chciał o niej myśleć tylko zadaniowo. Miała być czymś ponad, choć wtedy jeszcze sam dokładnie nie wiedział czym. I w tamtej chwili nie przypuściłby nawet, kim się dla niego już wkrótce stanie.

Inga zmrużyła zalotnie oczy, milcząc dłuższą chwilę, jakby się nad czymś głębiej zastanawiała.

— W sumie to i może moglibyśmy, i może nawet chciałabym, ale istnieje mała przeszkoda.

Znowu poczuł, że musi jej w tej chwili przerwać, nie może dać się rozkręcić jej wątpliwościom czy obiekcjom.

— Jestem jak ślepy koń na Wielkiej Pardubickiej — nie widzę przeszkód. Dlatego proszę tylko o jednego wspólnego drinka, jeden taniec i tak jak wczoraj zadecydujesz, co dalej z naszym wspólnym lub nie wieczorem. — Próbował być stanowczy, co nawet chyba dobrze mu wychodziło. Poprzedniego wieczoru dał się zaskoczyć, a wiedział, że dwa razy popełnić ten sam błąd to nie grzech, tylko zbrodnia. Więc nie zamierzał.

— Tylko że ja dziś po śniadaniu wracam do Polski. O czternastej mamy samolot. Nawet jeśli bym chciała, to nie dam rady się bilokować. Ale bardzo miło, że uwzględniałeś mnie w swoich planach także na dzisiejszy wieczór. Dlatego, pijąc, mam egoistyczną nadzieję, samotnie drinka, pomyśl o mnie, wznieś niemy toast i baw się dobrze. — Mówiąc to, z lekkim rozbawieniem zauważyła, że znowu był totalnie zaskoczony.

Cały jego misternie utkany plan teraz już ostatecznie poszedł do diabła. Chyba że swoim zwyczajem znowu wpuszcza go w maliny i sonduje determinację. Więc postanowił zagrać tym razem inaczej. Lekki szantaż emocjonalny nie powinien przecież zaszkodzić.

— OK, w takim razie widzę, że muszę odpuścić. Mam nadzieję, że może kiedyś, gdzieś, w bardziej sprzyjających okolicznościach, tak los, jak i ty okażecie się bardziej łaskawi. Tylko pamiętaj, proszę, że to świadomi ludzie tworzą okoliczności, a nie przypadkowe okoliczności ludzi.

Zastanowiła się nad tym ostatnim zdaniem. Albo była w nim jakaś niewypowiedziana pretensja, albo głęboko skrywana nadzieja. Sama nie wiedziała, co bardziej, ale potrafił ją zaintrygować rozmową i jakoś chciała mu to jeszcze powiedzieć. Bez sensu zostawiać wredne wrażenie o sobie, jaką przecież nie była — czytała te jego semantyczne dwuznaczności, ale niekoniecznie chciała, a nawet czuła, że nie mogła tutaj wchodzić w proponowane przez niego interakcje. Nie ten czas, nie to miejsce, nie ta intencja.

— Wiem to, ale nie zawsze ludzie chcą kształtować okoliczności, a czasami po prostu nie mogą. Jesteś intrygujący i na swój sposób uroczy, Bartku, ale aż tak nie możesz teraz nagiąć tego wszystkiego, co jest obok nas. I w nas. Nie bądź zły ani nie miej do siebie i do mnie pretensji. W równaniu musi współgrać druga strona, a tutaj niestety tak to nie chodzi, matematyka się nie zgadza. — Nastąpiła chwila ciszy, ale takiej zwykłej, nie niezręcznej. — Trzymaj się i niech twoja ambicja poszukiwań cię nie opuszcza — dodała, puszczając do niego oczko.

I odeszła do swojego stolika, lekko jakby zasmucona, ale spokojna o bezpieczeństwo swoich emocji i uczuć, którego na tym etapie życia postanowiła strzec ponad wszystko. Podobnie jak poprzedniego wieczoru Bartek wywołał w niej ambiwalentne odczucia. Cieszyło ją i imponowało jej, że tak mocno, ale i zwyczajnie zajmująco, zabiegał o jej uwagę. Z drugiej strony nie mogła pozbyć się wrażenia, że to wszystko było jakieś wyuczone, wytresowane. Że podobnymi czarami obdarzać musiał inne kobiety, co mogła choćby sądzić na podstawie swobody, z jaką z nią flirtował, bawiąc się słowami. Był w nich pieprz, choć faktem jest, że nigdy nie przekroczył granicy dobrego smaku. Lecz bycie weekendową przygodą zupełnie jej nie interesowało. Ale być może za krótko go znała, żeby rozpoznać wszystkie subtelności.

Bartek natomiast wiedział, że niedostępność jest monetą, którą płaci się za marzenia w sklepie pragnień. To waluta, która pozwala wybierać z menu życia co lepsze kąski, a nie zdawać się tylko na to, co przyniesie przypływ. Dobro rzadkie budzi pożądanie właśnie swoją ograniczoną dostępnością. A ponieważ znał różnice dzielące płeć w tym zakresie, to tym tłumaczył jej zachowanie. Znał dymorfizm, tę dwupostaciowość jednego gatunku warunkowaną płcią, która sprawiała, że atrakcyjność kobiet i mężczyzn wywodzi się z innych źródeł. Wiedział, że mężczyzna powinien o kobietę walczyć, wciąż udowadniać, że w wyścigu życia jego bolid jest lepszy od innych. I wiedział też, ba, nawet bardzo akceptował fakt, że atrakcyjność kobiety wynika ze świadomości świadomego trwania. Rozmyślnego bycia. Jego samego nie zatrzymałyby przy sobie kobiety jedynie piękne, tylko w jakiś sposób niedostępne. Które ofiarowały słowa, uśmiech, gest czy cień zainteresowania, ale nie przymuszone presją altruizmu.

Czy Inga też tak myślała, czy jej niedostępność, a czasem zamknięcie nawet, miały swoje, jej tylko znane źródło?

Po śniadaniu myśli Ingi zaczęły skupiać się na sprawach związanych z powrotem do Polski — pakowaniem bagaży, rozliczeniem w recepcji dodatkowych atrakcji, które niestety były płatne. A ceny w pokojowym minibarze, nawet jak na włoskie realia, to był istny skandal. Kilka minut przed wyznaczoną porą odjazdu z hotelu zjechała windą do lobby. Bartek jakby na nią czekał, siedząc na sofie i uśmiechając się z daleka. Trzymając małą butelkę wody mineralnej w ręce, wyszedł jej naprzeciw.

— Może pomogę z walizką? Jak widzisz, jestem dosyć dużym chłopcem i powinienem sobie poradzić z tym potworem — dodał kpiarsko, wskazując na jej, co by nie powiedzieć, imponującej wielkości bagaż.

Nie potrafiła się na niego zezłościć, uśmiechnęła się szczerze, nawet jeżeli gdzieś z tyłu głowy miała wrażenie, że trochę już przesadza z narzucaniem się.

— Jak widzisz, jestem dosyć rezolutną dziewczynką i zwykłam dawać sobie radę sama. I nie ufam ci wcale w zakresie twoich intencji co do skarbów w moim bagażu. — Znowu z radością weszła w zaproponowaną przez niego konwencję.

— Wiesz, że nawet wśród najbardziej okrutnych władców istniał zwyczaj, że pozwalano skazańcowi przedstawić ostanie życzenie? — Nie pozwalając jej wejść sobie w słowo, szybko kontynuował: — Więc ja, jako skazany na wieczne już potępienie nieoglądania ciebie, chciałbym móc cię o coś prosić. Zgodzisz się?

Często stosował w negocjacjach zawodowych technikę społecznego wpływu, która nazywa się ostatnim życzeniem. Ale była zaskakująco skuteczna także w życiu, wzbudzając w ludziach trzy wiążące się ze sobą uczucia. Pierwszym było poczucie wyjątkowości, bo ktoś prosi o coś ważnego dla siebie. Drugim sprawczość, bo z reguły spełnienie prośby leżało w zasięgu możliwości. Trzecim zaś dobroduszność, bo przecież można komuś przynieść jakąś ulgę, realizując życzenie. Nie bez znaczenia było także poczucie wyjątkowości wywołane stworzeniem hierarchii, w której decyzja o spełnieniu prośby zależała od woli proszonego. W sumie prosty trik psychologiczny, ale bardzo skuteczny. Prawie nikt nie odmawia wysłuchania prośby, co już było wstępem do dalszych negocjacji.

— Zgodzę się łaskawie wysłuchać prośby skazańca, ale bez obietnicy jej realizacji. Aż taka naiwna nie jestem. — W jej głowie zapaliła się ostrzegawcza lampka.

Czytała gdzieś ostatnio, że przemytnicy narkotyków proszą o przekazanie komuś czekającemu na docelowym lotnisku drobnego zawiniątka, w którym mają być jakieś pamiątki czy coś podobnego. Oczywiście podczas kontroli okazuje się, że to albo narkotyki, albo jakieś rzeczy zakazane, i wtedy już żadne tłumaczenia nie pomagają.

— Chciałbym ci coś dać — Bartek zaczął niepokojąco przewidywalnie — a ty zrobisz z tym, co chcesz. Jestem fighterem i zawsze walczę do końca, czy w pracy, czy na boisku, czy jeżeli chodzi o emocje. Dam ci coś maleńkiego, co może stać się zaczynem czegoś większego. To może być mały krok dla ludzkości, ale wielki skok dla dwojga jej niebrzydkich przedstawicieli. I tylko od ciebie zależy, czy takim się stanie. Zgoda?

Będąc lekko natarczywym, pokazywał swoją desperację.

— Nie tak szybko, piękny kawalerze, najpierw muszę poznać, co to jest. A później zadecyduję. Nigdy nie gram w ciemno — powiedziała z wyczuwalnie wracającą pewnością siebie.

— Więc muszę przystać na twoje warunki, młoda damo, prosząc tym samym o tę jeszcze jedną koncesję dla mnie. — Mówiąc to, wyciągnął z kieszeni małą karteczkę, która już na pierwszy rzut jej oka okazała się wizytówką. — Na tym papierze mieszkam, w tych kolorach się odbijam, w tej farbie drukarskiej mnie znajdziesz, jeżeli będziesz tylko chciała. I ostatnia mała prośba: jeżeli zechcesz ją wziąć, to nie patrz na nią tutaj, proszę. Schowaj do kieszeni i zobacz, kiedy będziemy już w bezpiecznej odległości od siebie. Ona pozwoli ci mnie odnaleźć. Jeżeli tylko będziesz chciała. I jeśli się odważysz.

Zbliżyła swoją dłoń do jego ręki zawieszonej w powietrzu i delikatnie wyciągnęła wizytówkę, dotykając jednak dłoni Bartka. Nie patrząc na kawałek papieru, schowała go do kieszeni kurtki. Już drugi raz tego poranka zaległa między nimi wiele mówiąca cisza. Bartek pochylił się nad jej policzkiem, delikatnie musnął go ustami.

— Spokojniej drogi — wyszeptał i niespiesznie odszedł. Na chwilę wstrzymała oddech, choć nie poczuła z tego powodu specjalnego żalu czy innego uczucia, w którym mogłaby go zamknąć. Chyba jednak chciała po prostu nic nie czuć. Wciąż jeszcze się bała. Wolała oprzeć się na myśli, że prawdopodobnie to po prostu kolejny facet, któremu się spodobała i który chciałby czegoś więcej. Pewnie sama przed sobą nie chciała się do końca przyznać, że zdumiała ją, czy nawet zaimponowała jej jego ambicja i polubiła trochę, lub nawet trochę bardzo, te ich słowne gierki. A poza tym, czując się adorowana, było jej zwyczajnie miło. Ale nic ponadto, raczej.

Na zewnątrz hotelu, przed wejściem do lotniskowego autobusu, poczuła styczniowy chłód, gdyż jakby trochę znamiennie dla pożegnania z tym miejscem nastąpiło załamanie pogody. Musiała więc założyć dodatkowo puchowy bezrękawnik, czym symbolicznie i fizycznie przykryła pamięć zalegającej w kieszeni kurtki, wizytówki. Zresztą było to zgodne z jej wcześniejszym nastawieniem. Wracając do Polski, chciała przecież zostawić czas zabawy i beztroski za sobą. Czas tak potrzebny i dobrze wykorzystany, ale zarazem tak daleki od jej zwykłego życia, którym zamierzała się cieszyć już teraz na zawsze. Bo wszystko tutaj utwierdziło ją w przekonaniu, że musi postawić siebie, swoje marzenia i swoje szczęście na pierwszym miejscu. Nie kosztem szczęścia innych, bo tego nie potrafiła, ale dla ich również szczęścia nie chciała już tak jak do tej pory rezygnować z tego, co sprawiało radość. Ze swojego życia i często z jakiegoś kawałka swojej godności, żeby szczęśliwi mogli być inni. Wiedziała, że da się to wszystko sensownie połączyć. Czuła w sobie tę siłę tak mocno, pierwszy raz od bardzo dawna w swoim życiu.

Rozdział 5

Każdy ma swój sprywatyzowany życiem chaos. Im bardziej chce kontrolować otoczenie, tym mocniej odczuwać może brak poczucia wpływu. Mózg ma tendencję do łączenia przeszłych faktów, teraźniejszości i planów w logiczną dla emocji całość. Coś ma swój początek, dzieje się i do czegoś prowadzi. W teorii, gdyż najczęściej do takiej sekwencji zdarzeń wkrada się pierwiastek chaosu. Stan pomieszania, którego nie mogło być ani w planach, ani nawet wśród domniemanych możliwości. Sprawia on, że przez bardzo różnie rozumianą chwilę, czasami będącą mrugnięciem, a czasem prawie wiecznością, ważą się losy wcześniejszego zamysłu. Tego, co się miało i mogło wydarzyć. Takim chaosem jest miłość. Zakochanie się sprawia, że poczucie kontroli nad emocjami ukrywa się w mroku iluzoryczności woli. Sprawia, że łatwiej dać się nieść fali niż świadomie przerwać taki stan, próbując zrobić coś może inaczej. Wszystko to jednak wymaga świadomej decyzji, której racjonalność w obliczu pojawiającego się pierwiastka chaosu staje się co najmniej problematyczna.

Takim stanem pomieszania dla Bartka stało się najpierw pojawienie Ingi, a potem jej niespodziewane zniknięcie. Choć ranne pożegnanie z nią przywróciło mu na dłuższą chwilę trzeźwość umysłu, to jednocześnie musiał wypełnić czymś swoje myśli, skoro wyjechała z Portofino. Przez resztę dnia oddawał się więc pracy, traktując to jako próbę ucieczki od myślenia o niej. Intensywnie, wręcz zaborczo, tak jak lubił, robił to, na co z trudem zdobywał się przez kilka wcześniejszych dni. Wieczór minął zupełnie tak, jak przewidział — bez zbędnych niespodzianek. Za to czekające ich jeszcze dwa dni pobytu, a raczej pracy, postanowili wspólnie z Piotrem i resztą zespołu kończyć w jedyny możliwy, choć nie do końca rozsądny, sposób. Szczególnie dla niego. Przekraczając zabawą granicę świadomości i fizycznej stabilności. Reset myśli i ucieczka od rzeczywistości.

Po części pewnie dlatego, że tak bardzo nie chciał o niej myśleć, Inga przyszła do niego jeszcze tego samego wieczora w hotelowym pokoju jako półsenna, ale nad wyraz realna mara. Było to na granicy chwili, gdy tradycyjnie wciąż nie mógł usnąć, a Piotr wychodził na taras na bardzo późnonocnego lub raczej wczesnoporannego papierosa. Wiedział już o niej wystarczająco, tylko nie bardzo też wiedział, po co mu ta wiedza. Mimo że ciekawość zwyciężyła i część późnonocnej imprezy poświęcił na sieciowy research nowo poznanej znajomej, to w sumie obyło się bez zaskoczeń, może poza wiekiem. Wyglądała młodziej, niż mógłby wskazywać ciąg ośmiu cyfr, w którym dominowały jedynki i dwójki. W sumie mogło być gorzej, ale tym razem miał nieszczególnie wygórowane oczekiwania. Miała po prostu być, ciesząc jego świadomość swoim istnieniem. Choć w tamtej chwili zamiast być właściwszym było określenie w czasie przeszłym dokonanym.

A przecież dwa wieczory wcześniej, a w zasadzie już nocą, na ulicy, trzymał ją po raz pierwszy w swoich ramionach. Choć banalnie krótko, ledwie kilka sekund. W tańcu postanowił nie przypominać jej o tamtej sytuacji. Chciał jednak bardzo, aby sama przywołała to w swojej pamięci. Bo dla niego nie była już całkiem nieznajoma, on zaś był dla niej wtedy tylko przypadkiem i chwilą krótką zaistniał wtedy w jej życiu. Właśnie tak chciał to nazwać — zaistnieniem w jej życiu.

Zarejestrował fakt odgłosu otwieranych drzwi, ale intencjonalnie pogrążył się mocniej w swoim letargowo specyficznym stanie. W odrealnionym półśnie, w którym kanciastość tego, co realne, zlewa się z mglistością wszystkiego, co zaparkowało bezwiednie w jego świadomości. A że na jednej z półek wyobraźni była Inga, to nie zdziwił się prawie wcale, że z tarasu weszła do pokoju z filiżanką parującej kawy. Wszak styczniowe brzaski w Ligurii były rześkie, a następujące po nich poranki krótkie. Może ta wyimaginowana kawa była symbolem tęsknoty, bo chciał poprzedniego wieczoru z nią zwyczajnie pogadać, stał się jej ciekawy. Podświadomość lubi płatać takie figle. Widać przyjdzie mu umrzeć w niezaspokojeniu, skoro w jedynym sprzyjającym momencie postanowiła go pożegnać staropolskim „i to by było na tyle”, spuszczając tym samym z łańcucha psy niespełnienia. W sumie jemu żal, a dla niej strata, o której pewnie już nigdy się nie przekona.

Sennej wizycie szczególnie nie zdziwił się także dlatego, że wcześniej stymulował swoją wyobraźnię jej obrazem kilka razy dziennie. Odkąd zauważył pojawienie się jej wraz z koleżankami w hotelu, lubił na nią patrzeć tak zwyczajnie, obserwować, jak się porusza, uśmiecha i rozmawia. Jak niespiesznie cieszy się chwilami relaksu, gdy wydawała mu się zwyczajnie szczęśliwa, ale ponad sam banał tego miejsca. Sam starał się być niewidoczny dla niej. Nie potrzebował wyjawiać swojego istnienia, nie chciał wtedy przez zauważenie nakładać na siebie obligacji dla budowania nawet tylko wizualnej relacji. Nie ten czas, nie to miejsce, nie ta motywacja. Była raczej grą emocjonalną w jego świadomości niż planem czy pomysłem na nawet najkrótszą przyszłość. Nie chciał zmian, które ta relacja mogłaby wywołać w jego emocjach. Pomimo wcześniejszego małżeństwa i kilku poważniejszych związków z kobietami od dekady był emocjonalnym singlem. I było mu z tym bardzo dobrze. Już tylko w lekko alkoholowym, porannym stanie stwierdził, że nawracająca świadomość jej istnienia jest wystarczającą nagrodą. Widać na więcej nie zasłużył, bądź odwracając kota ogonem, zaśpiewać mógł ze swoim ulubionym postpunkowym poetą: „to kara za to, że się słabo starasz”. Albo nawet lepiej — z tej samej płyty — żałując, że tak się ten wieczór skończył: „wieje i rozwiewa mnie”.

Usiadła obok niego na łóżku, filiżankę z kawą położyła na stoliku i chwyciła go śmiałym ruchem za rękę. Jej dłoń była ciepła, lekko wilgotna, trochę koścista. Odwzajemnił uścisk i pomimo słabego oporu, gdy chciała ją cofnąć, zatrzymał jej rękę w swojej dłoni. Ona sama była poważna, jakby lekko wystraszona, ale nie uciekała wzrokiem przed jego spojrzeniem. Milcząc, sycił się niezasłużoną niczym chwilą emocjonalnej bliskości, choć gdzieś z tyłu głowy miał świadomość, że to się nie dzieje naprawdę. Że to wyraz jego skrywanych pragnień, przed którymi, wobec wyjazdu Ingi, chciałby uciec, zostawić je za sobą. A może tak naprawdę jednak tego nie chciał. Był w stanie, który nazywał na swój użytek emocjonalną schizofrenią. Miał wszystko, czego potrzebował, był zajebiście zadowolony ze swojego życia, ale wciąż uciekał przed myślą, jak bardzo brakuje mu tego rodzaju intymności jak ta nocna imaginacja. Zwykłego trzymania się za ręce, które otulał aromat świeżej kawy. Świadomie przed tą intymnością uciekał, bo jak dawno temu śpiewała pewna podlana szkockim sosem Ryba: „Czytałem kiedyś Kerouaca i sprawił, że chciałem zapłonąć jaśniej”. A on cholernie bał się tego jaśniej.

Bał się też swojego egoizmu, którym niekontrolowanie krzywdził innych. Gdyby był pewien, że jej także będzie chodziło o miłe spędzenie wspólnego czasu i szczególnie miłe kilku wspólnych chwil, to zameldowałby się przy niej już pierwszego wieczora. Ale ten system tak nie działał, zawsze zostawiał kogoś z rozczarowaniem czy oczekiwaniami, których spełnić nie sposób. Nie chciał być tym kimś rozczarowany, ale także nie chciał, żeby tym kimś rozczarowanym była ona. Może poza ostatnim wieczorem, kiedy jednak postanowił się jej objawić, stawiając wszystko na jedną kartę. Iść na żywioł, mając nadzieję, że, jak teraz wiedział, ostatnie godziny pobytu Ingi w Portofino sprawią mu psikusa. Jedna taka szansa na sto, choć przystanek tym razem nie był przy operze, tylko gdzieś przy hotelowym barze. Chciał mieć nadzieję, że oboje będą chcieli zapłonąć jaśniej, nawet przez kilkadziesiąt, ale dla nich długich, minut. Skończyło się na sześciu.

— Może coś odżywczego i pobudzającego, ale nie mam na myśli bawolego mleka, jak się zapewne domyślasz? –zapytał pragmatycznie Piotr. Bezceremonialnie gramoląc się z tarasu, zabrał ją i zapach kawy, oferując w zamian poranne równanie poziomu płynów w organizmie. Transakcyjnie słabo, bo stracił Ingę i kawę, ale skoro zostało pół butelki wina z nocy, to postanowił i tym razem dać towarzyszowi kompanię z rana. W sumie czekały ich jeszcze co najmniej dwa dni pracy i całodniowy powrót, który w nieszczęśliwie nagle zaistniałych okolicznościach liguryjskiej przyrody mógł się przedłużyć.

— Więc dzień dobry, na zdrowie i na pohybel troskom — odpowiedział koledze.

Białe, lekko zwietrzałe od poprzedniego wieczora wino, powoli krążące w żyłach, utwierdziło go jedynie w słuszności jego przedpołudniowej decyzji. Jakoś lubił siebie za to, że gdy tylko widział cień szansy, to wbijał się w niego pazurami i już nie puszczał. Wczepiony w jej obraz, dając jej wizytówkę, symbolicznie chciał dać jej drugą szansę. A sobie dać promyk nadziei albo ostateczny, święty spokój. Nie wyszedł ze stanu pomieszania, ale zrobił jedyny możliwy krok w kierunku wyjaśnienia charakteru tej relacji. Moderatorem całego procesu miał być czas.

Przed nim było blisko spodziewane zakończenie projektu, krótki wypad na narty, powrót do polskiego oddziału jego włoskiej firmy, coroczna kontrola stanu zdrowia i — jeśli się nic nie dzieje (nienawidził tego warunkowego spójnika) — oby do wiosny! Ona zawsze wpada z nadzieją. Stan pomieszania Bartka był specyficzny, bo z jednej strony wrócił do planowej sekwencji zdarzeń, ale gdzieś z tyłu głowy przechowywał widok wizytówki znikającej w kieszeni jej kurtki. Tak więc niby się skończył powrotem do pierwotnego planu jego życia, ale jednak Inga wciąż miała moc sprawczą, żeby wszystko mogło się wydarzyć.

W tym samym czasie, bez szczególnych planów, Inga wracała do Polski szczęśliwa. Bardziej niż mogła przypuszczać jeszcze kilka miesięcy wcześniej. W listopadzie, w ramach pierwszej propozycji przyjaciółek, nie wyjeżdżała jeszcze wcale. Nie chciała, szczególnie nie widząc wyjścia z życiowej i uczuciowej matni, w której tkwiła. W grudniu, zostawiając najtrudniejsze za sobą, już bardzo chciała, ale wydawało jej się, że wciąż nie może. Ciągle czuła się niewolnikiem swojego odchodzącego życia. Tydzień przed wylotem do Portofino, zanurzając się coraz głębiej w nowe, pragnęła tego wyjazdu jak płuca tlenu. Czuła, że bez względu na realne czy tylko domniemane atrakcje, to będzie dobry czas. Czas, którego potrzebowała dla siebie i na który czekała wiele lat. Już wtedy wiedziała, że za długich. A przecież tak wiele się zmieniło. W niej zmieniało się już od dawna, ale we Włoszech zmieniło się naprawdę. Czuła spokój, szczęście, oczy się jej śmiały, a Inga zawsze wszystko miała wymalowane w swoich zielonych oczach. Wracając, czuła całą sobą, że teraz naprawdę zaczął się Nowy Początek. Jeszcze na lotnisku w Genui powiedziała chyba bardziej sama dla siebie, ale jednak na głos:

— To był piękny tydzień mojego życia. I fakt, że kiedyś było sporo innych pięknych, ale ten zapamiętam jako szczególny. Tak chcę go zapamiętać.

— Ej, Inga, co to za pensjonarska egzaltacja? — Laura, mówiąc to, uśmiechnęła się. — To dopiero preludium do tego, co może się stać na naszym następnym sabacie. Paulina, ty już kombinuj coś w tym temacie — stwierdziła, wywołując rozszerzenie źrenic i uśmiech u wszystkich dziewczyn.

— Nie wiem, czy chcę z wami jeszcze raz gdzieś pojechać. Jesteście stare, marudne i odstraszacie co lepszy towar. Zastanowię się — odpowiedziała w konwencji, ale też w swoim stylu, Paulina.

Inga wiedziała jednak swoje. Podczas tego pobytu oddychała, cieszyła się jak dziecko, czerpała garściami wolność… wolność od lęku, od analizowania każdego gestu, kroku, słowa, czynu; wolność od pustki, od samotności, od nie jej oczekiwań, ale też od jej własnych demonów. Świętowała ostateczne uwolnienie się od presji bycia taką, jak ktoś chce, a nie jaką ona być chciała. To były dni pełne wewnętrznej harmonii, zabawowego szaleństwa, a zarazem spokoju i potężnej dawki endorfin, z domieszką adrenaliny i litrów, przede wszystkim, włoskiego wina. A w głowie wciąż przelewał się szum wieczorów, kiedy razem ze swoim towarzystwem zaglądała do baru na dole. Odległy, ale wciąż wyraźny pogłos włoskiej muzyki na żywo. Zabawy, w trakcie której rozmawiały, spierały się, śmiały i tańczyły. Przed oczami, pod przymkniętymi powiekami, pozostało jej piękno liguryjskiego wybrzeża.

W samolocie trochę niezamierzenie jej myśli znowu zatrzymały się przez chwilę na Bartku. Choć był zupełnie obcy, to, jak sam zauważył, dostrzegł ją właśnie przez jej śmiejące się oczy. W tym momencie Inga przypomniała sobie, jak poprosił ją do tańca, przypomniała sobie jego głos z wtedy. Czy to nie ten głos właśnie usłyszała, gdy na ulicy bezceremonialnie wpadła w czyjeś ramiona przedostatniej liguryjskiej nocy? Olśniło ją dopiero teraz. Tak. To „dobry wieczór” było jego przywitaniem, tylko dla niej. Niestety za późno na osobiste podziękowanie. Tylko dlaczego nie wspomniał o tym później, kiedy odważył się podejść do niej? W świetle tego, co mówił, wydawało się nieprawdopodobnym, żeby jej nie poznał. Czyżby nieświadomie i przypadkiem to ona stała się mimowolnym współtwórcą tej liguryjskiej relacji? Zastanowiło ją to przez dłuższy moment, choć teraz i tak już wydawało się bez znaczenia. Było, minęło.

Znaczenie wtedy zaś miało to, że uwielbia tańczyć, a on podszedł do stolika i poprosił ją na parkiet. Ucieszyła się wtedy, tym bardziej że nie był to ten jeden z podrygujących co wieczór, śniadolicych, wiekowych Włochów. Ale też nie umiała chyba ukryć zaskoczenia, więc nadrabiała miną i udawaną pewnością siebie. Jak stwierdziła z perspektywy minionych dwudziestu godzin, fajnie nawet wyszło, choć teraz zrobiłaby to chyba inaczej. Byli sami na parkiecie, ale jej to zupełnie nie przeszkadzało. Była radosna, tańczyła, a Bartek uśmiechał się do niej. W zasadzie to, przekrzykując muzykę, śmiali się w głos, próbując nawiązać tę nagłą znajomość, a w zasadzie rozwinąć konwersację w błyskawicznym, sześciominutowym tempie i naczerpać z niej tyle, ile się da. Zdawkowo odsłaniane fakty, zabawa słowami i poczucie humoru z tego samego garnka, spowodowały, że w tym czasie rzucała go wielokrotnie, drocząc się i bawiąc doskonale. Cieszyła się, że poddał się tej konwencji, a może nawet sam też ją do pewnego stopnia kreował. Zastanawiała się nawet, czy nikt z obserwujących, zebranych dookoła gości nie podda w wątpliwość ich świeżej znajomości. Przecież ona czuła się przez tamtą chwilę tak, jakby znali się od lat. I wtedy to poczucie wspólnoty emocji na chwilę jakby ją zatrzymało. Bo już potem, z wyobrażeniem niewielkim i garstką wiadomości, mimo jego zaproszenia, opuściła go po pierwszym tańcu. Pierwszym i zarazem ostatnim. Wtedy też zastanowiła ją jedna rzecz, niepasująca do wydarzeń sprzed chwili. Nie odprowadził jej do stolika, mimo że odeszła stanowczo i nawet było jej to trochę na rękę. Dziwne jej się to wydawało wtedy, a jeszcze dziwniejsze teraz, że nie podjął tej próby. Obiektywnie to nie pasowało do niego. Za to teraz stało się już tylko krótkim, liguryjskim wspomnieniem.

Choć Inga trochę żałowała powrotu, to żyć musiała dalej już bez tej, jak stwierdziła Laura, pensjonarskiej egzaltacji. Bez bliskości intymnej sam na sam ze sobą, bez niezwyczajnej codzienności, bez podbierana jedzenia ze wspólnego talerza. Bez wygłupów szczeniackich, bez szumu fal do zasypiania i choć jednego przebudzenia o świcie bez poczucia imperatywnej konieczności bycia tamtą sobą. Ale z namiastką jedynie, za to tym bardziej cenną. Namiastką jej przyszłego spokoju.

— No to, krowy, chociaż „owieczki” chyba bardziej do was pasuje, do zobaczenia na następnej eskapadzie, byle wcześniej niż za następne pięć lat, dobrze, Inga? — Paulina, jak zwykle w sobie właściwej formie, postanowiła pożegnać się pierwsza. W Indze bliskie wspomnienia rodziły już potrzebę konkretyzacji jakiegoś planu na następny wyjazd, ale nie chciała poruszać tej kwestii jeszcze na lotnisku.

— Z wami to można tylko raz na pięć lat, bo w większych niż homeopatyczne dawkach jesteście niebezpieczne dla mojego zwyczajnego życia — odcięła się Inga za przytyk kumpeli. — A ty, Paulinko, szczególnie uważaj na siebie i innych, z akcentem na innych, bo może dotychczas niegroźne, ale wyciąganie cię z tarapatów nie jest już moim sennym marzeniem — dodała też rozbawiona.

— No ale jak nie ty, to kto? — zapytały jednym głosem dziewczyny.

— Znany w świecie, a w każdym razie w naszym światku, obrońca uciśnionych, skrzywdzonych, wykluczonych społecznie, a do tego z radością działający pro bono — któż lepszy byłby mi potrzebny, szczególnie, kiedy wiesz, jak moje wyskoki plądrują moje bankowe konta. Poza tym, Inguś, słyniesz z tego, że diabła wybronisz, a i przy okazji doszukasz się w nim pokładu dobra — odparowała radośnie Paulina, przymilnie puszczając oko do przyjaciółki.

— Tylko wiesz, Tygrysku — zwróciła się Inga do ich najbardziej rozbrykanej kumpeli — diabła nie jest trudno wybronić, bo wszystko ma przypisane swojej naturze, twoje zaś szatańskie pomysły czy zachowania na krawędzi są jasno wyartykułowane i usankcjonowane we wszystkich znanych mi kodeksach. Zapomnij więc o taryfie ulgowej i pamiętaj, że moje pro bono nie obejmuje twojej dekadenckiej rozrzutności — dodała z pozorowaną powagą i łagodnym uśmiechem, żegnając się ze wszystkimi.

Poza powrotem do pracy nie miała specjalnych planów ani na dzisiaj, ani na kolejne dni. Kiedy straciły się z oczu, wyjęła z kieszeni telefon. Na ekranie powiadomień pojawiło się tylko jedno słowo:


„Jestem”.


Nie musiała sprawdzać od kogo. Jeżeli rzeczywiście mogłoby gdzieś pojawić się coś na kształt planu, to nie był to punkt, tylko osoba. Inga nacisnęła zieloną słuchawkę. Połączenie zostało odebrane szybko, już po drugim sygnale. Widać trzymał telefon w ręce.

— Dzięki, że jesteś, Miki. Będę za trzy minuty.

Rozdział 6

Inga lubiła swoje powroty. Lubiła wracać tam, gdzie czuła się u siebie. Wyjeżdża się przecież tylko dla zmiany. Dla przełamania sytuacji, która musi bądź tylko może być zmieniona. Emigruje z miejsc, stających się choć na chwilę przeszłością, w kierunku nieznanego, niekiedy oczekiwanego. Czasami też wyśnionego. Ale tak naprawdę, poza ostatecznością, nigdy nie da się na stałe wyprowadzić ze swojego życia, tak samo jak nigdy nie można go zbudować całkiem na nowo. Tak jak nigdy nie wraca się na zawsze, tak samo nigdy nie odchodzi się do końca. Jednakże często wraca ktoś inny, nowy, zmieniony dotknięciem tego, skąd powraca. Esencją powrotu jest bezpieczna przystań emocji, w której można znowu czuć się zwykłym sobą. Takim, jakiego się najbardziej lubi lub przynajmniej akceptuje.

Ona lubiła swoje miejsca, stałe kąty swojego życia. Tu wszystko było prostsze, bliskie, już na pierwszy rzut oka spokojne, chwilami idyllicznie wiejskie. Znała tu wszystko i wszystkich. Choć to akurat ostatnie było jej najmniej potrzebne. Poruszała się i tak głównie w kręgu rodziny, przyjaciół, wąskiego grona znajomych i klientów. Czasami z trudem znosiła tylko zaściankowość tego miejsca, ale wciąż było to jej miasto. To w nim się urodziła, żyła i chciała zostać do końca. W mieście, które naprawdę było dla niej od zawsze wyjątkowe, ale w którym ludzie często mylili faryzeizm z prawością, a ocenę życia jej czy innych ludzi, bez ich wiedzy i udziału, uznawali za prawo moralne. Co w oczywisty sposób przeczyło znaczeniu. Dlatego zdarzało się, że marzyła, żeby uciec. Najlepiej daleko, najlepiej od razu na jej upragniony Manhattan, gdzie można by było przemierzać wieczorem ulice bez nazw, schronić się w knajpie, gdzie smooth jazz podawany jest jak w kroplówce. Zjeść bajgla przy Morningside Park, kiedy słońce jakby nie może zdecydować się czy wstać, czy może poleniuchować jeszcze trochę. Tyle że nigdy tam nie ucieknie, tak jak nie uciekała dotychczas. Nie po drodze przecież było to jej dotychczasowemu, stabilnemu jedynie terytorialnie życiu. Ale zawsze ratunkiem na jej ucieczkę pozostawała dużo bliższa i bardziej swojska dla niej Warszawa, mimo że ta przytłaczała ją, jak każdego prowincjusza. Nawet, a może przede wszystkim tego, który nie będzie za wszelką cenę udawał, że to zawsze był jego świat. Stolica przecież fascynowała ją na swój sposób. Tam mogła być sobą. Tam wszystko było jej obce i dlatego wszystko mogło być tylko jej. Obce były szpitalne budynki na Roentgena, gdzie spędziła pewne słoneczne lato z lękiem i bez blasku w oczach. Obce były ulice wiodące do nich od strony Piaseczna, obce metro łączące wtedy tylko kolejne niezbędne ad resy. Ale bliski jej był wciąż świt nadwiślański, zapach sceny w Ateneum, przemieszane aromaty kuchni orientu i butnego europejskiego świata. I niewidoczność wśród miliona nie będąca samotnością. A najbliższe były jej światła tego miasta, które choć przez chwilę, niczym ławica gwiazd, roztaczały blask nad jej minionym czasem.

Tymczasem wracała z realnej podróży, bo przecież już nie ucieczki, którą ta mogłaby być w zeszłorocznych okolicznościach życiowej matni. Po dodatkowym tygodniu aklimatyzacji i krótkim regeneracyjno-leniwym wypadzie z dziećmi, świeżo powróconymi z narciarskiego wypadu z ich ojcem, weszła do swojego biura. Prawie dwutygodniowy urlop przełożył się na piętrzące się stosy papierów, ciągi nieprzeczytanych maili, dziesiątki nowych spraw i ludzkich problemów, zmagań oraz trudności. Na kolejne walki pomiędzy tym, co chciałaby, a co możliwe. I kolejne próby zamiany tego, co możliwe na to, co chciałaby.

Przede wszystkim nie dla siebie, ale dla tych gorzej radzących sobie w życiu. Tych pakujących się bardziej lub mniej świadomie w kłopoty, dla tych wykorzystywanych z braku świadomości, asertywności lub po prostu z powodu dobrego serca i zwyczajnej ludzkiej naiwności. I dla tych, których nie stać było na walkę o siebie. Odkąd została adwokatem, wiedziała, że główną część swojego czasu i pracy skoncentruje na takich właśnie ludziach. Może dlatego, że na własnym przykładzie rozumiała, czym jest beznadzieja niemożności wyjścia z trudnej sytuacji. Trudność poradzenia sobie z najbardziej oczywistymi i prostymi sprawami, zwątpienie i brak sił do walki o siebie czy godność lub po prostu nieumiejętność poradzenia sobie z samym sobą. Rozumiała to doskonale i to nawet, pomimo braku szczególnych problemów adaptacyjnych, społecznych czy komunikacyjnych.

— Ewa, Aleks! Wróciłam! — krzyknęła od drzwi Inga, a po podejrzanym braku reakcji dodała: — Nie musicie otwierać szampana, ale przynajmniej podnieście wzrok znad tych pasjonujących ksiąg, żeby mnie ujrzeć mogły wasze cudne oczęta lub odwrotnie, jak wolicie!

Inga próbowała złapać kontakt wzrokowy ze swoimi pracownikami, którzy, tylko udając powagę i zapracowanie na potrzebę jej wejścia, nie wytrzymali długo i wybuchnęli gromkim śmiechem. Ale zaraz też spoważnieli i głośno krzyknęli:

— Ave, Caesar, morituri te salutant!

— Oj, oj! Nastrój mortalny? Akt desperacji czy tylko próba wyłudzenia zawartości mojej przepastnej torby pełnej liguryjskich smaków? — zapytała, kierująca biurem społecznych adwokatów, Inga.

Weszła w konwencję teatralnej inscenizacji i jednocześnie, zrzucając płaszcz, rzuciła się w ramiona jej ulubionej prawniczej pary, nie będącej ze sobą, ale bez siebie jakoś nieistniejącej.

— Tęskniłam, tylko przyznam, że myślami byłam daleko stąd.

— Jedni się bawią, podczas gdy inni uprawiają orkę na ugorze. Praca do nocy, efekty mało spektakularne, zarobki jedynie na biologiczne przetrwanie — rozpoczął tradycyjną tyradę Aleks, przy energicznym przytakiwaniu czupryną loków należącą do Ewy. — Rzućmy wszystko, zostawmy to, co posiadamy, i zaszyjmy się na cudownym odludziu, jakiejś oazie na pustyni, gdzie będziemy żyli miłością i tym, co da nam natura!

— Broda rośnie, rozumu nie przybywa. — Inga, podtrzymując konwencję łacińskich sentencji, które uwielbiali i którymi potrafili porozumiewać się przez cały dzień, podeszła do kumpla i targając go za świeżutko i elegancko przystrzyżoną brodę, dodała: — Co ty bredzisz, kochany? Co ty byś bez tych swoich paragrafów robił na pustyni? Co ty byś zrobił bez możliwości dorobienia swoją wiedzą i pasją w znanych kancelariach, żeby móc wizytować najlepszych okolicznych barberów? Ubierać się z nienachalnym, rozbrajającym szykiem, żeby móc wypić dobry bourbon, kiedy egzystencja jest do lub nie do zniesienia? Może zorganizuj na początek weekend na Błędowskiej — też pustynia, tylko bezpieczniejsza. Rozbijesz namiot, pobawisz się w beduina. Pod koniec połazisz po okolicznych jaskiniach, strzelisz browarek pod Sokolicą i wrócisz stęskniony do naszych czterech lub raczej ośmiu ścian, na których, dla przypomnienia tylko dodam, wyryliśmy z własnego wyboru dwa zdania. No, proszę, proszę, głośno i wyraźnie! Przyłączę się z ochotą.

— Szczęśliwy jest ten, który pomaga, komu może! Więcej szczęścia jest w dawaniu niż w przyjmowaniu! — wyrecytowali we trójkę chórem jak dzieci w przedszkolu, ciesząc się, jakby dziecięco podobnie.

— A teraz dwa podstawowe pytania dla ostatecznego rozstrzygnięcia tematu. — Inga nie dawała za wygraną, bawiąc się swoim powrotem do zawodowych obowiązków. — Jesteście tu z dobrej i nieprzymuszonej woli?

— Jesteśmy, pani! — odpowiedzieli chóralnie rozbawieni Aleks z Ewą.

— A chcecie tu być?

— Pragniemy, pani!

— Wniosek? Szybki i trafny? — Jak z karabinu wystrzeliła znów z wyzwaniem.

— Chcącemu nie dzieje się krzywda — odpowiedzieli i tym razem zachowując ich ulubioną formę.

— Brawo! A za tę waszą mądrość, walkę, ale przede wszystkim świadomość, że bycie tutaj to nie jest prosta rzecz, ale warta zachodu, dobra ciocia przywiozła prezenty!

Postawiła swoja przepastną, czarną torebkę, lub raczej torbę zwaną przez wszystkich potworem, i zaczęła wyciągać z niej smaki i zapachy Ligurii, bez pominięcia jednoznacznie najbardziej oczekiwanych butelek z winem. Później, zostawiwszy rozentuzjazmowany duet, przeszła do gabinetu obok, by zająć się tym, co szczęśliwie, jak się jej wydawało, wypełniało większą część jej dnia, czy nawet jej obecnego życia. Pracą.

Inga wróciła do codzienności jej nowego życia pełna nadziei i optymizmu. Nawet dotychczasowa rutyna, nabrała nowych barw. Powtarzalność przestała być obciążeniem, a stała się regulatorem codzienności. Praca, posiłek i sen, nie były już czymś zwyczajnym ale czymś zapewniającym przewidywalność i spokój. Tymi dniami, wracała jeszcze myślami do Włoch, grzała się wspomnieniami, ale jej głowa i emocje były już mocno ulokowane w teraźniejszości. Udało jej się porzucić przeszłość, tę jej błotnistą część, w której taplała się emocjonalnie przez ostatnie lata. To, co było, przestawało być determinantą obecnej chwili, a okazywało się już tylko mniej lub bardziej dobrym wspomnieniem. Zaś to, co jest, przyjmując wymiar złotej proporcji Fibonacciego, stawało się najważniejsze. O przyszłości jeszcze wiele nie myślała, wciąż bała się snuć jej wizje. Żeby życie znowu nie kopnęło jej w tyłek, a Bóg nie uśmiechał się z politowaniem na myśl o jej planach.

Minął tydzień, potem drugi, trzeci i czwarty. W ferworze pracy i obowiązków czasami dopadała ją tęsknota, ta najdoskonalsza przyjaciółka smutku. Świadomie uciekała w pracę, wiedząc, że nic i nikt nie jest w stanie zasypać w niej tego uczucia. Wieczorem, gdy jej pretendujące w ekspresowym tempie do dorosłości dzieci były już w łóżkach, milknął dzwonek telefonu, sterty akt zostały przepatrzone, a kolejny serial właśnie kończył ostatni sezon, wtedy w piżamie gorącą herbatę piła sama. Silnie odczuwając nie tylko metafizyczny wymiar tej samotności. Bo choć sama nie zawsze oznacza samotna, to w tym przypadku tak właśnie było. Gdy w cichnącym gwarze codzienności wieczorne myśli w głowie kołatały się coraz głośniej, Inga czuła się samotna. Z codzienności tylko te ostatnie godziny dnia były łącznikiem z poprzednim życiem. Tylko w tym czasie czuła ten sam smutek jak kiedyś. Choć po prawdzie na swój sposób ceniła i te chwile dla siebie i ze sobą, to przychodziły takie momenty, że musiała wypełnić wieczorny czas obecnością innych ludzi. Lubiła więc dni, w które wieczorami umawiała się z przyjaciółmi, albo weekendy, w które wyprawiała się dokądś z jej domową młodzieżą. Głowa wtedy była zajęta, a ona czuła się potrzebna i godziny szybciej biegły do kolejnego poranka, kiedy znów wszystko zaczynało mieć swój stały rytm.

Tego wieczoru czekała na kolację, którą miała zjeść z Mikołajem. Wiedział, że lubi kuchnię śródziemnomorską i taką restaurację właśnie wybrał. Trochę poganiana przez trąbiącą na dole taksówkę, a trochę ze względu na siąpiący deszcz, lekko już spóźniona w pośpiechu włożyła pierwszą z brzegu kurtkę, zamiast jej ulubionego camelowego płaszcza. Miki czekał na nią przed wejściem.

— Wiesz, że nie musisz się spóźniać intencjonalnie. I tak tęsknię — zażartował na powitanie.

Gdy weszli do restauracji, Inga ściągając kurtkę, wyciągnęła z kieszeni telefon. Pod palcami poczuła coś jeszcze. Miki zauważył jej zdumienie, gdy oglądała trzymaną w rękach wizytówkę.

— Ktoś ważny? — zapytał.

— Znajomy, którego poznałam w Portofino. Zupełnie zapomniałam, że dał mi wizytówkę, kiedy się żegnaliśmy. — Przed samą sobą także nie umiała ukryć zaskoczenia, bo choć minął dopiero miesiąc od powrotu z Włoch, to miała ten fakt kompletnie w niepamięci. I to pomimo kilku wspomnieniowych impresji z Bartkiem w roli głównej.

— Opowiesz mi o nim? — zapytał, siadając do stolika. — Bo nie wiem, czy mam się już o ciebie martwić, czy już jest może za późno.

W sumie to nie wiedziała, co ma powiedzieć. Z jednej strony przecież nie rozmawiali tam ze sobą w sumie nawet kwadransa, ale z drugiej poczuła teraz jakieś ciepło wewnątrz oraz zdumienie, szczególnie gdy dotarła do jej świadomości treść wizytówki:


„inż. Bartłomiej Pawłowski, Medical Service S.p.A., Genova”.


Na chwilę znowu wróciły liguryjskie wspomnienia.

— Nie masz już o co się martwić, ami — używała skrótu od amigo, kiedy chciała podkreślić tę szczególną rolę Mikołaja w jej życiu. — I nie ma też o czym opowiadać. Zatańczyliśmy raz i tyle.

Postanowiła zakończyć ten wątek, nie będąc do końca pewną, dokąd miałby ją zaprowadzić. Miki zrozumiał i jak zwykle, z właściwym sobie taktem, przeszedł do zamawiania kolacji. Przegadali cały wieczór o życiu w biegu i potrzebie zatrzymania się, o swoim własnym postrzeganiu istotnych relacji, rzeczy nieprzewidzianych, o najbliższych planach, o zaletach i dramatycznej stylowości sztybletów, o pięknie narciarstwa. Oraz o zimowym, piłkarskim okienku transferowym, bo choć żadne z nich nie było ani typem, ani przykładem czynnego sportowca, to uważali brak zainteresowania sportem, a szczególnie piłką nożną, za kompletną społeczną i życiową aberrację. Wszak i Paweł, były mąż Ingi, i syn Antek oraz jej bracia byli lub są wciąż czynnymi piłkarzami. Co prawda Paweł od ponad piętnastu lat w stanie spoczynku, ale za to Antek realizował swoją pasję z wrodzoną sobie zawziętością i konsekwencją jako pomocnik młodzieżowej drużyny lokalnego klubu.

Przed deserem Inga uzupełniła jeszcze wspomnienia z włoskiego wypadu, opisując nierozsądne wyczyny czwórki przyjaciółek, co spotkało się z lekko cynicznym uśmieszkiem przyjaciela. Mikołaj zrewanżował się opowieścią o kilkukrotnie podejmowanych próbach wyjazdu ze swoją żoną Dorotą i synem Szymonem na zimowe ferie. A dokładniej próbach dojazdu na nie, które to kończyły się bądź nagłym odwrotem, bądź szybką ewakuacją, bądź natychmiastową zmianą miejsca. Oczywiście dziesięciodniowy czas został wypełniony, choć zupełnie inaczej, niż planowali, bo artystyczna dusza Doroty oraz jej równie artystyczna praca nie pozwalały na takie przyziemności jak plan. Za to całym swoim optymizmem i żywiołowością nieokiełznaną rekompensowała im to, co się wydarzało, albo, jak uznał Miki, przyzwyczajenie do tego typu niespodzianek i dziwnych przypadkowych konieczności, sprawiało, że mieli poczucie zrekompensowania. Tak czy inaczej wciąż nieodległy czasem, ale odeszły już prawie w zapomnienie zimowy odpoczynek oboje uznali za zaskakująco udany.

Kundera napisał, że tylko przypadek może wyglądać jak wysłannik losu. Kiedy Inga wróciła do domu w całkiem radosnym nastroju, jeszcze raz wyjęła z kieszeni ten sam kawałek papieru. Obejrzała wizytówkę w świetle zapalonych świec, przeczytała dokładnie polską i włoską wersję informacji na niej zawartych i czując, jak rozszerzają się jej źrenice, zaczęła się śmiać sama do siebie. Tak bardzo, że łzy napłynęły jej do oczu. Nie przeszkodziły jednak w przywróceniu obrazów. Emocjonalnych klisz z tamtych kilku minut. Sześciu, w jedynym tańcu, z nieznanym mężczyzną. Przypadek sprawił, że odnalazła tę wizytówkę. Że nie wyrzuciła jej odruchowo z kieszeni kurtki, jak to miała w zwyczaju, z innymi niepotrzebnymi rzeczami. Teraz włożyła ją do torebki, jakby pozornie dla siebie nie przywiązując wciąż do niej wagi, ale jednocześnie bardzo chcąc ją zachować. Tylko nie wiedziała jeszcze po co.

Rozbawiło ją to, że wyobrażenie powodowane krótką znajomością może rozminąć się z rzeczywistością. Otwartość Bartka, komunikatywność zmieszana z lekką bezczelnością, połączona ze zdolnościami negocjacyjnymi oraz zdecydowany ekstrawertyzm sytuowały go raczej w stand-upie lub sprzedaży bezpośredniej. Tam wcisnąłby klientowi każdy produkt. Natomiast w żadnej mierze nie umiejscowiłaby go świadomie lub pod w nudnym acz poważnym dziale inżynierii medycznej (nadto wspartym, jak pokazał jeszcze wieczorny internetowy wywiad, dodatkowym fakultetem z ratownictwa medycznego). Nie był więc już tylko dojrzałym, wygadanym, pewnym siebie facetem o fizjonomii chłopca, o może nie tyle smutnych, co wpatrzonych w nią z nadzieją oczach cocker spaniela.

Wcześniej przypadek sprawił, że spotkali się w jednym czasie i miejscu, później, że nie zgubiła wizytówki, a odnalazła ją w czasie, gdy mogło już zrodzić się ziarenko tęsknoty. Teraz przypadek sprawił, że Bartek stał się Bartłomiejem. Przez ten przypadek Inga mogła więc dostrzec w nim coś więcej niż tylko partnera w tańcu. Stawał się bardziej cielesny, bardziej poznany, głębiej ludzki. Miał nazwisko, pracę, pewnie jakieś pasje i wszystko, co przynależne człowiekowi, bo już niekoniecznie tylko tancerzowi. Przypadek sprawił, że wcześniej, będąc dla niej tylko tancerzem, właśnie stawał się kimś więcej. Tylko nie wiedziała jeszcze kim.

Rozdział 7

Pomimo życiowego stażu i płynącego z niego doświadczenia Inga nie wiedziała, czego nie lubiła w sobie bardziej, albo inaczej, co bardziej lubiła.

„Jakby na to nie patrzeć, nielubienie bardziej czegoś do pewnego stopnia może być przeciwieństwem nielubienia mniej, czyli z logicznego punktu widzenia może być też lubieniem? Nieważne!” — pomyślała.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 21.11
drukowana A5
za 51.54