E-book
19.6
drukowana A5
44.01
Miłość w czasach epidemii

Bezpłatny fragment - Miłość w czasach epidemii


5
Objętość:
234 str.
ISBN:
978-83-8221-786-5
E-book
za 19.6
drukowana A5
za 44.01

Trzeba mieć w życiu kogoś, komu nie brak ani chęci ani odwagi, aby zawsze pomagać Ci być sobą…


z miłością,

Oskarowi, Orianie i Ksaweremu

Prolog

Punktualnie o piętnastej zawibrował wyciszony telefon. Nie musiała patrzeć na wyświetlacz, żeby wiedzieć, kto dzwoni. Był niezawodny, jak zwykle. Odpowiedzialny jak nikt. Do bólu przewidywalny, ale ona potrzebowała właśnie tej jego przewidywalności. Pozwalała jej oswajać rzeczywistość po ostatnich latach wielkiej niestabilności. Ceniła tę przewidywalność nawet ponad wszystkie emocje dające pozytywny niepokój, które, zgodnie z hasłem: „Tyle w nas życia, ile emocji”, miała napisane własną ręką na wewnętrznej stronie kieszonkowego kalendarza. Ale też może wraz z doświadczeniem życiowym robi się tak, że ludzie przestają lubić niespodzianki. Ona już nie lubiła.

Dla Péreza-Reverte życie jest statkiem płynącym w podróż, z której nie ma powrotu. Na kolejnych etapach podróży płyną razem osoby, którym pozwolono wejść na pokład w różnych portach. I różnych okolicznościach. Niektórzy zostają na dłużej, dla innych jest miejsce jedynie na krótki, epizodyczny rejs. Ale bez względu na długość podróży każdy z pasażerów, wysiadając w swoim docelowym porcie, pozostawia za sobą wpis w pokładowej księdze życia. Wieczny ślad, że na to jedyne, najważniejsze życie jakoś wpłynął. Dlatego Inga tak bardzo pragnęła, aby dzwoniący płynął statkiem jej życia jak najdłużej. Nawet do jego ostatniego portu.

— Jestem na dole. Czekać czy wejść? — odezwał się męski głos.

— Cześć, Miki. Wejdź, proszę.

Obiecał, że zawiezie ją na lotnisko w Balicach i pomoże ogarnąć wielką walizkę. Jak na niespełna tygodniowy wyjazd to kolekcja rzeczy zbędnych i prawie niepotrzebnych była w niej imponująca. W oczekiwaniu na przyjaciela przez ostatnią godzinę Inga sto razy sprawdzała, czy wszystkie inne niezbędności znajdują się na swoich miejscach w bagażu. Pomimo radości z wyjazdu stan podenerwowania wciąż nie chciał minąć. Gdzieś wewnątrz czuła, że robi coś bardzo potrzebnego sobie, ale jednocześnie sama nakładała na siebie presję jakiejś niestosowności tej eskapady. Może to wszystko działo się za szybko? Za szybko od wydarzeń z ostatnich kilku miesięcy, które wywróciły jej życie do góry nogami.

— Wiesz, że nie podoba mi się pomysł z tym waszym wyjazdem. Ale to twoje życie, a ja mam cię wspierać we wszystkich wyborach, nawet tych głupich — powiedział w drzwiach.

W jego głosie słychać było jakieś rozczarowanie, które na pewno jej teraz nie pomagało. Wcześniej, z trudno skrywanym niepokojem, przyjął informację o planowanym wypadzie do Ligurii w diabelsko, według niego, babskim składzie. Jej współtowarzyszki znał raczej powierzchownie, bardziej z widzenia niż ze słyszenia. Najbardziej delikatnie mówiąc, a był przecież oazą subtelności, nie miał o nich najlepszego zdania. A już na pewno o mocno nieostrych granicach ich odpowiedzialności. Suma nierozsądności całej czwórki miała potencjał katalizatora wydarzeń, które mogły Ingę znowu rozbić na tysiące emocjonalnych kawałków. Choć ufał jej rozsądkowi, to nie ufał jej wciąż złamanemu sercu, które przecież mogło być łatwą pożywką dla dużo bardziej niebezpiecznej relacji niż ta ich. Wiedział, że jest silniejsza, ale jeszcze nie silna, rozsądniejsza, ale wciąż niezbyt rozsądna. Dostrzegał powrót pogody jej ducha i dziecięcej radości. Ale świadomy był bardziej niż ona sama, jak jeszcze długa droga przed nią, żeby zbudować się na nowo.

— Wiem, dlatego musisz mi pozwolić żyć tak, jak ja chcę, na moich warunkach. A w to wpisane są także błędy i porażki. Nie możesz mi matkować przez resztę życia — skonstatowała jego uwagę.

Ceniąc jego pomoc, nie chciała być dla niego ciężarem. Wiedziała, ile dawał jej siebie, swojego czasu i swojej uwagi. Wiedziała też, że ostatnie miesiące przeżyła w jako takim stanie przede wszystkim dzięki niemu i jego wsparciu. Była mu po prostu wdzięczna, ale wiedziała też, że nie potrafi tej wdzięczności wyrazić tak, jakby chciała.

Rozmowa w drodze na lotnisko nieszczególnie się kleiła. Cicho grało samochodowe radio, tonując bezwiednie napięcie pomiędzy nimi. Czuła się jakoś niezręcznie, wyjeżdżając bez niego, ale przecież wiedział, że nie mogła z nim.

— Będziesz tęsknił za mną choć trochę? — spróbowała rozładować atmosferę. — Wiesz, że chciałabym lecieć z tobą. Albo najlepiej, żebyś leciał z nami.

Od razu zdała sobie sprawę z niestosowności ostatniego zdania. Miki, ze względu na jej koleżanki, w żadnym razie nie chciałby jechać z nimi. Więc znowu wyszła z niej ta nieracjonalność, że chciałaby móc wszystko połączyć w rozsądnie wyglądającą całość. Ale zapominała, że jej także nigdy nie udaje się mieć ciastka, które wcześniej zjadła.

Swoim zwyczajem nie odpowiedział od razu. Znając jej semantyczną uważność, prawie zawsze ważył słowa, nie chcąc sprawiać przykrości. Te dłuższe chwile ciszy w rozmowie trochę jej przeszkadzały na początku, ale z czasem przywykła do nich, a nawet je polubiła. Czuła, że wynikają z troski Mikiego o jej emocje, z jego poczucia odpowiedzialności za nią.

— Tęsknota jest walutą głupców. To uczucie, choć dzieje się tu i teraz, tak naprawdę jest warunkowane przeszłością. A na przeszłość nie mamy wpływu, ona już nie należy do nas — odpowiedział filozoficznie — więc będę czekał, Inguś, i wolałbym nie tęsknić za tobą. Ale pewnie będę.

Podjeżdżając pod terminal lotniska, oboje wiedzieli, że nie będzie mógł jej odprowadzić. Choć bardzo chciała, to nie mogła go nikomu pokazać w tym obszarze, w której był jej tajemnicą. Łączył stare życie, to, co było w nim dobre, z tym nowym, które miało być lepsze. Był przeszłością, ale też teraźniejszością. A mając emocjonalny bilet, płynął statkiem jej życia w przyszłość. W styczniowym mroku, siedząc w samochodzie, pocałowali się zwyczajnie, na pożegnanie. Zamykając za sobą drzwi, zapamiętała, że w radio Nohavica śpiewał Minulost.

Rozdział 1

Zimowy wyjazd na krótki odpoczynek bardzo Indze odpowiadał. Potrzebowała go, a koleżanki, z którymi leciała do Włoch, ze względu na wspólne wcześniejsze doświadczenia dawały poczucie bezpieczeństwa. A także komfortu, że nikim innym, niż jest, być nie musi i niczego innego, niż chce, nie musi robić. Potrzebowała się zresetować, odbić mentalnie od wydarzeń ostatnich kilku lat, które sprawiły, że, co prawda, wciąż emocjonalnie pokiereszowana, ale na szczęście znowu była już sobą i zależała tylko od siebie. Czas odcięcia od poprzedniego życia był jej potrzebny jak most na drugi brzeg. Choć mógł także okazać się rozczarowanym molem Joyce’a, kończącym się nagle pośrodku toni. Dużo zależało już od niej, ale długo jeszcze nie wszystko miało być w jej rękach. Wiedząc o tym, koncentrowała się bardziej na zbieraniu w całość pojedynczych chwil radości niż kreowaniu długoterminowych planów. Gdzieś w środku wciąż bała się, że wszystko nowe zbudowane jest jeszcze na słabych fundamentach i może w każdej chwili runąć.

Powoli uwalniała się od ludzi i rzeczy, które zabijały w niej to dziecko. Dziecko, które bardzo w sobie lubiła. Pamiętała też, że powrót do miejsca, w którym teraz jest, kosztował ją emocjonalnie więcej niż finansowo Brada Pitta rozstanie z Angeliną Jolie. A przynajmniej tak to czuła — była wewnątrz wciąż poobijana, ale już bez nowych ran. Stare powoli zabliźniał czas, który przez najbliższy tydzień dodatkowo wzmacniany miał być włoską aurą, spokojem, emocjonalną wolnością i dopuszczalną, jak na jej mocno ograniczone możliwości, dawką wina. Nikomu nie pozwalała już posypywać swoich ran solą przeszłości, jak działo się przez ostatnie lata. I jak postanowiła pewnego listopadowego dnia, kilka miesięcy wcześniej — nikomu już nie pozwoli.

Czuła, że drzwi tamtego życia jeszcze się do końca za nią nie zatrzasnęły, a i na szerokie otwarcie prowadzących do nowego nie była jeszcze gotowa. Nie wiedziała też, czy kiedykolwiek będzie. Zbyt dużo spotkało ją rozczarowań. Szczególnie gdy tylko przemykał jej przez głowę cień myśli lub, co gorsza, kiedy nawet sama do siebie czasami szeptała:

— Jestem teraz szczęśliwa.

Zawsze wtedy coś się musiało zepsuć, musiała wydarzyć się epicka katastrofa jej uczuć, nadziei i planów. Kumulacja nieszczęść imienia biblijnego Hioba. Niezawinionych i niespodziewanych. Nieoczekiwanych i nieogarnionych. Nie do zniesienia i nie do przewidzenia. Dlatego wszystko, co dobre, teraz tak ją cieszyło, a jeżeli nawet pojawiało się coś gorszego, to przyjmowała to z pokorą.

W jej wcześniejszym życiu emocjonalny ból i uczuciowe katastrofy pojawiały się zawsze znienacka. Ale też zawsze zadawane przez jej facetów, tych niewielu, których nazywała mężczyznami jej życia. Tych, którzy najpierw wielkim porywem serca, kiedy tylko chcieli, dawali jej więcej, niż pragnęła. A później krótkim lub dłuższym występkiem zła zabierali jej to wszystko, czym wcześniej ją obdarzyli, zostawiając ból i poczucie niezrozumienia sensu jej dotychczasowego życia. Inga miała poczucie déjà vu, powtarzających się paroksyzmów uczuciowej beznadziei. Wszystko to zawierające się w nieodgadnieniu słowa „dlaczego”, które zadawała sobie miliony razy i na tysiące sposobów: „Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?”.

Dlatego postanowiła raz na zawsze zamknąć te wszystkie rozdziały jej prywatnej Sztuki Niekochania lub raczej Sztuki Bycia Niekochaniem (co po jej wcześniejszym przekonaniu o prawdziwej miłości było nie lada sztuką) i zapragnęła zacząć żyć wreszcie inaczej. Na początek nauczyć się nazywać to, czego naprawdę nie chce. Nie do końca wiedziała jeszcze jak, ale na ile mogła, była przekonana, że już na pewno na swoich warunkach. Pawła, ojca jej dzieci, oraz jedynego, ale byłego już męża, jak sam twierdził, stać było na wszystko, bo za wszystko mógł zapłacić. A ona dokładnie odwrotnie — chciała wszystkiego tego, co ktoś mógł dać jej bezwarunkowo. Więc pierwszym niewarunkiem (jak nazywała założenia zrębów swojej mniej spontanicznej niż do tej pory emocjonalności) jej przyszłości miało być niewymuszanie. Sebastian, jej jeszcze niedawny partner, dawał to, co było dla niej wtedy ważne i potrzebne. Czas i wyłączność. Ale dawał też wiele rzeczy, których tak naprawdę nie chciała, żądając w zamian tego, co od Ingi dostawał, tylko w swoim zaślepieniu nie potrafił lub nie chciał dostrzec. Drugi niewarunek dotyczył więc funkcjonalnej zgodności pragnienia dawania i dostawania. Od Mikiego chciała mało, bo bała się, że zauważy jej potrzebę dzielenia z nim wszystkiego. Ale bezwarunkowo chciała wziąć to, co jej dawał. Trzeci niewarunek jawił się jako powściągliwość w okazywaniu. Włoski zimowy wypad miał także temu służyć, aby trochę abstrakcyjne niewarunki zmieniły się w praktyczne warunki, a cała ich lista miała dopiero powstać w jej głowie. W tej chwili i na ten najbliższy chociaż czas pewna była jedynie pierwszego: „W życiu chodzi jednak o gonienie króliczka. Natomiast staraj się nie myśleć, że jesteś szczęśliwa. To stan, do którego masz beznadziejnie dążyć, ale nigdy w jego beznadziei nie chciej go tak naprawdę osiągnąć. Nie chciej szczęścia, chciej tylko mieć siłę, żeby dążyć do bycia szczęśliwą. Dla swojego dobra” — pomyślała, wchodząc już bez Mikiego do hali odlotów.

Liguryjska pogoda w styczniu, a więc niedługo po bezśnieżnym w Polsce Bożym Narodzeniu, zapowiadała się nader zachęcająco. Szczególnie w perspektywie zapowiadanej na miejscu nadmorskiej wczesnej wiosny. Dlatego bez większego zastanowienia cztery przyjaciółki zarezerwowały hotel i bilety na samolot do Genui oraz spakowały walizki. Rozkoszując się perspektywą wielowymiarowej zmiany klimatu i otoczenia, ruszyły na spotkanie nowego dnia, a w zasadzie dni kilku. Miały nadzieję, że słonecznych i różnych od jesiennej pluchy zimowego czasu w Polsce. Laura, jako najbardziej obowiązkowa i akuratna, ale w pakiecie także najmniej wyluzowana z nich, pierwsza czekała na lotnisku na resztę.

— Kiedyś nie zdążycie na wasze pogrzeby — powiedziała z przekąsem na powitanie Ingi, uśmiechając się jednak. — Akurat ty nie powinnaś być tak lekkoduszna jak tamte foczki — dodała, szukając jakby sprzymierzeńca dla zachowawczości jej własnej natury.

Inga przyjęła jej uwagę promiennym uśmiechem, rozglądając się za resztą towarzystwa. Przeczuwała, że to marudzenie będzie im towarzyszyć przez cały pobyt, ale wiedziała też, że wynika ono z dobroci i troski, tylko że gderliwie okazywanej. I kompletnego braku dystansu do otaczającej rzeczywistości. Jeżeli ktoś brał świat jeden do jednego, to właśnie Laura.

Cztery kobiety, cztery osobowości, tak różne jak strony świata. Długoletnie kumpele wciąż jeszcze z niedowierzaniem przyjmowały udział Ingi w przedsięwzięciu. Z trudem, ale już wierzyły w to, że wróciła. Że po kilku długich latach niepokojącego dla nich stanu uśpienia mogły znów razem dzielić swoje babskie życie i sprawy. I mogły pomóc jej samej, ostro dopingując ją w stawianiu grubej kreski między tym, co stare, a zrębami nowego życia. A przy okazji same przetrawić to, co w ich umysłach i sercach trwało niespokojne, niespełnione lub zapomniane. O ile dla samych siebie nie należały raczej do dunbarowskiego pierwszego rdzenia społecznego, któremu poświęca się prawie połowę własnego czasu, o tyle na pewno mieściły się w drugim kręgu, składającym się z kolejnych dziesięciu, prawie najważniejszych osób w życiu. Tej ważności gradowanej próbą wspólnych doświadczeń i zaufaniem z nich płynącym.

Cztery charaktery, cztery różne historie, ale jeden (jak zgodnie uznawały) naprawdę beznadziejny przypadek. Ona. Inga. Były przyjaciółkami z różnych okresów jej życia. Poznawały się w różnym czasie, lecz zdolność ich wzajemnej asymilacji czy intencjonalnej adaptacji powodowała, że wszystkie stały się dla siebie na tyle bliskie, żeby stać się godnymi powierzenia sobie nawzajem historii swojego życia. Tych uczuć, pragnień czy obaw, których za żadne skarby nie można powierzyć nikomu innemu. Tego wszystkiego, co z reguły skrzętnie przed światem bywa skrywane. Przed całym światem i, jak często się zdarza, także przed samym sobą. Bo dopiero w relacji z kimś zaufanym, kto daje poczucie bezpieczeństwa, najbardziej dojmujące myśli mogą znaleźć źródło swojego świadomego ujścia. Mogą nabrać znośnego kształtu oswojonego poczuciem akceptacji. Najlepiej bezwarunkowej.

— No cześć, mordy! — Z oddali hali odlotów dobiegł je głos Pauliny. Najweselszej, bezkompromisowej i, jak mówiła sama o sobie, wybierającej z bombonierki tylko najlepsze czekoladki. W tym przypadku czekoladki nie tylko były symbolem tego, co dobre, ale oznaczały także ulubiony kolor skóry jej męskiego ideału. Paulina była także fanatyczką szybkich i najprostszych rozwiązań. Inga podziwiała ją, ale zarazem czuła się jej biegunowo odległa. Bo wiedziała, że w życiu każdego człowieka są przecież procesy, przedmioty czy kwestie, w odniesieniu do których nie dopuszcza się do siebie ani myśli, ani sytuacji, ani możliwości, ani rozwiązań. Każdy znajduje się czasem w położeniu, gdzie ani tak, ani tak. Stępiony instynkt samozachowawczy nie pozwala wybrać tego, co ważne i co daje tę pierwotną radość. Z perspektywy ostatnich lat teraz już widziała jednak, że czasami lepiej być jak Paulina — zamknąć oczy, wcisnąć gaz życia do dechy i gnać do przodu, nie oglądając się za siebie.

Martę jako jedyną odprowadzał mąż — Tomek. Tworzyli jak na współczesne standardy, czy może raczej na dopadającą rzeczywistość, całkiem udany związek. Często, gdy przesiadywały we czwórkę u nich w ogrodzie, on organizował im drinki, czuwał nad grillem bądź po prostu przygotowywał i dostarczał jedzenie. Nie bał się okazywać uczuć, którymi darzył żonę, i, co nader istotne, chyba szczerze lubił jej przyjaciółki. Z wzajemnością.

— Oddaję w wasze ręce mój skarb i proszę o zwrot w stanie nienaruszonym. — Uśmiechnął się na powitanie. Marta zbyła tę uwagę i nie bacząc na jego obecność, albo właśnie dlatego, wyjęła z torebki małą butelkę coli.

— Nie przejdziemy z tym przez kontrolę bezpieczeństwa, więc za podróż i najlepsze, co się nam może tam przytrafić. — Upiła solidny łyk i podała Paulinie. Ta, zaznajomiona z alkoholowo-podróżnymi zwyczajami koleżanki, bez mrugnięcia okiem wypiła swoją część i oddała Laurze.

— Pijcie, tym bardziej że nie wiadomo, jakie tam czeka na nas cholerstwo. Jakiś syfiasty wirus z Chin, z pewnością dojdzie do nas, o ile już w naszej nieświadomości tego nie zrobił. Zacznijmy więc odkażać się już tutaj.

Z Marty wyszła w pełnej krasie, choć w żartobliwej formie, cała hipochondryczna acz przezorna natura.

Podróż starych znajomych zaczynała się więc według utartych schematów. Takich, które pozwalały szybko wejść w swoje role i czuć się dobrze w swoim towarzystwie. Taka okresowa przewidywalność na ich dobry czas. Inga wiedziała jednak, że jeżeli takich prawidłowości w życiu jest za dużo, to zdarza się utonąć w nich oraz w niezrozumieniu, często przy tym i w oddaleniu, w powtarzalności, w przyzwyczajeniach czy wreszcie w nieuchronnie pojawiającej się rutynie, przechodzącej w nudę. Zastanawiała się przy tym, czy może dotyczyć to także miłości? Chyba właśnie schematyczność była największym wrogiem w jej staraniach o miłość i jej smutna powtarzalność ze słów Pawlikowskiej Jasnorzewskiej:


„Gdy się miało szczęście, które się nie trafia:

Czyjeś ciało i ziemię całą,

A zostanie tylko fotografia,

To — to jest bardzo mało”.


I to właśnie chciała przemyśleć i przegadać przez te kilka dni. Sama ze sobą, ale też z przyjaciółkami. Żeby to poczuć w sobie i zobaczyć w drugim. Żeby odnaleźć w najgłębszych pokładach własnego Ja. Z dystansem do codzienności i do tego wszystkiego, co jest przyczyną wszczynanych właśnie poszukiwań. Facciamolo!

Po starcie odrobina alkoholu krążącego w żyłach Ingi i monotonny szum silników samolotu sprawiły, że zapadła w półsen. Zamknęła oczy, starając się nie słyszeć szczebiotania koleżanek, siedzących w rzędzie przed nią. Osiągała taki stan wewnętrznej akceptacji, w którym mogła zacząć przygotowania do niezbędnych zmian, bezwzględnie potrzebnych w jej życiu. I oczekiwanych. Nauczona doświadczeniem nie chciała już więcej pójść na żywioł. Potrzebowała mieć plan. A skoro poza dziećmi jedyną trwałą i stabilną częścią jej obecnego życia był Miki, to przynajmniej część tego planu postanowiła oprzeć na nim.

Dlatego od kilku miesięcy, czyli jak to sobie trzecioosobowo nazywała „w nowym życiu Ingi”, wszystkie uczucia, które potrzebowała gdzieś ulokować, lądowały w osobie jej długoletniego przyjaciela. Oczywiście zarówno sama wielokrotnie, jak i w różnych okolicznościach próbowała już odpowiedzieć sobie na pytania: Czy jest możliwa przyjaźń między kobietą a mężczyzną, jeżeli oboje są heteroseksualni? Czy możliwe jest, aby wyłączyli swoją seksualność do tego stopnia, żeby któreś z nich, po jakimś czasie, nie zachciało zapragnąć czegoś więcej? Czy bardziej prawdopodobna jest możliwość posunięcia się o krok dalej, poza emocjonalną sferę troski, oddania i bezpieczeństwa, w naturalnym kierunku uśpionych potrzeb i utajonych oczekiwań pomiędzy dwojgiem ludzi? Czuła, że zawsze to kwestia indywidualna, w której liczba zmiennych takiego procesu nie pozwala na przewidzenie jego końca. Jednak naturalna potrzeba bliskości i intymności najczęściej sprawia, że przyjaźń przeradza się u kogoś w miłość. Świetnie, jeżeli słońce w tym samym czasie zaświeci dla obojga i okoliczności są sprzyjające, jednak najczęściej to początek burzy z gwałtownym wiatrem i błyskawicami. Albo cichej i niewidocznej dla tych drugich oczu rezygnacji.

Ingę i Mikiego, obiektywnie i zdroworozsądkowo nie mogła wiązać żadna relacja z gatunku tych intymnych. Subiektywnie wiedziała, że to właśnie ta, od zawsze bezpieczna, bliskość, dobro i zrozumienie musiały jej wystarczyć. Te dobre emocje były tym, czego potrzebowała, aby jej poranione uczucia znalazły się w stabilniejszej formie i bezpiecznym miejscu. Miki, nie wiedziała dlaczego, ale imię Mikołaj wywoływało u niej zawsze dziecięce skojarzenia, wydawał się do tego stworzony. Jako BFF (Best Friend Forever) był jej oddany tak jak ona jemu we wszystkich sprawach ich osobnego przecież życia. Lubili się szczerze i bez szczególnego powodu. I pilnowali, aby żadne z nich nie spieprzyło sobie reszty swoich dni, co, odkąd pamięta, głównie oznaczało pilnowanie jej.

Zadeklarował opiekę nad nią, choć w ostatnich latach albo sporo przeoczył, albo jej zdolność pokazywania i odgrywania własnego szczęścia warta była filmowego Oscara. Nie zauważył pierwszych symptomów jej zapadania się w sobie, nie widział, jak bardzo kurczy się w swojej odwadze, swobodzie i naturalności. Był wciąż obok, ale Inga nie chciała nadwyrężać ich relacji swoimi problemami. Tym bardziej że długo była przekonana, że poradzi sobie ze wszystkim sama. Dopiero gdy do pozostawania w emocjonalnej całości przestał jej wystarczać uczuciowy klej kropelka w postaci płaczu w samotności, a później zaczęły się oddalać wszystkie ważne dla niej rzeczy — zrozumiał.

— Jak mocno jesteś w tym, skoro znikasz tak bardzo, że prawie cię już nie ma? –zapytał wprost o jej związek z Sebastianem, widząc jej rozpacz.

Wiedział sporo o tamtej relacji, choć Inga akurat prawie nigdy nie epatowała go szczegółami swoich emocji i uczuć. Nie chciała, żeby w Mikim włączyła się głupia chęć rywalizacji o jej uczucia, tym bardziej że były to dwa różne światy, niemające wspólnej orbity.

— Chyba zbyt mocno, choć na własne życzenie. Ale nie mam siły znów żebrać o jego zainteresowanie i uczucia, ani nie mam siły już płakać. Nie mam siły walczyć. I nie mam siły już żyć zwyczajnie — odpowiedziała wtedy cicho.

Bez wahania ruszył na ratunek. Choć mieli swoje własne życia i byli dla siebie, ale obok siebie, to zawsze w trudnej chwili Miki pojawiał się z plastrem ratunkowego miodu i słodyczy na jej troski i smutek. Jak przystało na BFF, w swej prostolinijności, skromności i takiej zwykłej ludzkiej mądrości był dla niej najlepszym i najwierniejszym kumplem. To właśnie jego życie dawało jej nadzieję i wiarę, że trzeba mieć w sobie pragnienie normalności. I trzeba czekać, ile trzeba, na ten moment, a potem trwać bez oczekiwań, ciesząc się tym wszystkim, co otrzymane.

Sama przed sobą uciekała z myślą, że tak naprawdę to chyba gdzieś wewnątrz kocha Mikiego. Że jest on tym mężczyzną, z którym mogłaby być prawdziwie szczęśliwa. Wiedziała jednak, że nigdy to się nie stanie, a sam powód tego niestawania łagodził jej rozczarowanie. Miki miał szczęśliwą rodzinę, która była jego azylem i skąd czerpał pokłady swojego spokoju. Przy tym zaspokajał emocjonalne potrzeby Ingi, a ona zaspokajała jego potrzebę bycia potrzebnym. Mówił Indze o tym i o wszystkich ważnych rzeczach w swoim życiu szczerze i bez skrępowania, sprytnie podnosząc jej poczucie własnej wartości. Bo przecież dzięki temu także ona czuła się potrzebna. Jemu. A wszystko to z tej i dla tej skrywanej miłości do niego.

— Co mogę dla ciebie zrobić? — pytała, chcąc oddać mu choć odrobinę tej dobroci, którą dostawała.

— Po prostu bądź. I bądź szczęśliwa, jak tylko potrafisz najbardziej — odpowiadał, jakby nie myślał o sobie i swoich potrzebach. Ale tak naprawdę żywił się jej szczęściem.

Pilnowała się bardzo mocno, żeby nie zauważył jej uczucia, tego ponad dojrzałe oddanie, wdzięczności za każdą chwilę i każdy promień okazywanego jej zainteresowania i troski. To dzięki niemu w jej życiu pojawiła się nadzieja na lepsze jutro. Czuła, że nadejdzie znów dobry czas, inny niż ten, kiedy będąc jeszcze wciąż nastolatką, z miłością i odwagą zakładała rodzinę, czy później, kiedy próbując odbić się od zatracenia, kochając, zatracała się coraz więcej. Resztkami sił, ale gdzieś w głębi duszy wierzyła, że to wszystko najlepsze jeszcze przed nią. Szczególnie teraz, kiedy jako przywilej bardzo wczesnego macierzyństwa dzieci dorastały. A ona za sobą miała już te miłości, które wzięły najlepsze, co mogła z siebie dać, i zostawiły dziurę wielkości krateru w jej tak bardzo żywym jeszcze sercu. Postanowiła, że od teraz już tak nie będzie.

Rozdział 2

Gdyby rozejrzeć się wokół, można by spostrzec, że świat swoim determinizmem bycia szczęśliwym wytwarza ciągłą presję kontroli życia. Także czasu, nawyków czy zachowań, nawet tych z pozoru spontanicznych. Kontroli każdego kroku — tak, żeby był użyteczny oraz prowadził w kierunku wyznaczonego azymutu spełnienia. Do kolejnego miejsca, w którym czeka to niby upragnione. Rysuje ciągłe linie, wyznaczając kierunek drogi, współrzędne celów, pragnień i myśli. Zmusza do walki, nie zawsze o swoje marzenia, czasem wytwarza złudzenia. Jednakże są chwile, kiedy każdy powinien popuścić lejce tej kontroli i przestać żyć pod presją świata. Chwile, gdy powinno dać się nieść nurtowi życia. Co prawda, maksyma mówi, że tylko martwe ryby płyną z prądem, ale jak w każdej generalizacji także w niej nie powinno się tracić z pola widzenia subtelności. Cieni, kolorów i szarości bycia. Bo także, bez szczególnej walki z przeciwnościami i trudnymi wyzwaniami, bardzo często ląduje się w tym samym miejscu, które osiągnęłoby się, walcząc z całym światem.

Choć stoicyzm pierwotnie nie leżał w naturze Ingi, właśnie zaczynał się dla niej czas, gdy chciała płynąć z prądem. Wybór Włoch, Ligurii i Portofino, podobnie jak pomysł całego wyjazdu, był autorstwa Pauliny. Była tam przejazdem wiele lat temu i obiecała sobie, że kiedyś wróci. Nawet bez zostawiania fontannowej monety w intencji powrotu, jedynie lokalnym zwyczajem ciśnięciem jej do wód miejskiej mariny. Pamiętała, że jako dzieciak wrzucała jeszcze liry, a nie euro, a może nawet centisimy, niegdysiejsze włoskie odpowiedniki polskich groszy. Paulina nie była tych centisimów pewna, ale chęć jej powrotu nie była determinowana potrzebą odnalezienia tych monet, tylko raczej samej siebie sprzed lat.

— I wrzucając je wtedy za namową rodziców — mówiła z rozrzewnieniem po wylądowaniu — chciałam tutaj wrócić przede wszystkim z jednego powodu. Strasznie podobały mi się akwaria z homarami i innymi morskimi potworami, wystawione przed portowe restauracje.

Pamiętała, że było w nich coś nierealnie egzotycznego w porównaniu z Polską jej dzieciństwa. Były tak niesamowite, że właśnie wtedy postanowiła wrócić dla tego jednego śladu w pamięci. I żeby tego wszystkiego móc choć spróbować. Pewnie wtedy rodziców zwyczajnie nie było stać na takie luksusy, które zresztą i teraz musiały być nietanie.

— No to czujemy się zaproszone i godne tego widoku, gdy wtranżalasz kraba albo homara — zaśmiała się Inga, wiedząc, że owoce morza i Paulina nie tylko nie chodziły ze sobą w parze, ale wręcz patrzyły na siebie z ewidentną odrazą.

— Ja zapraszam was na wino i co tam chcecie, ale nie będę jadła tego świństwa. Mój stosunek do morskich insektów to teraz przykład, jak szczęśliwie jest wyrosnąć z dziecięcych marzeń — skończyła temat owoców morza. Za to wciąż podekscytowana mówiła o możliwych lub ewentualnych, zapamiętanych wcześniej lub przypomnianych na potrzeby wypadu atrakcjach okolicy. Gdzieś mimochodem Inga pomyślała, że warto także wyrosnąć z niektórych bardziej dorosłych marzeń, które często bezwiednie stają się później jedynie złudzeniami.

Wybrany hotel był jednym z większych w Portofino, co i tak oznaczało jedynie nie więcej niż pięćdziesiąt pokoi. Jak na współczesne turystyczne standardy maleństwo, ale to bardziej zasługa lokalizacji niż świadomej decyzji właścicieli. Był lekko nadgryziony zębem czasu, z bardziej przypudrowanym nosem fasady niż pełnym make-upem elewacji, okien i balkonów. Rezerwacji dokonały za pomocą popularnego portalu, który w styczniu oferował czteroosobowy apartament za ułamek jego wakacyjnej wartości. Mimo posezonowego okresu hotel nie był pusty, tętnił na swój włosko-styczniowy sposób życiem i to w bardzo dosłownym tego słowa znaczeniu. Małe grupki ludzi przemieszczały się po lobby i kilku ogólnie dostępnych miejscach, z barem i restauracją na czele, którym nieodmiennie towarzyszyła jakaś włoska odmiana disco-polo. Nieco bardziej rzewna niż jej podlaska koleżanka, ale przy tym zdecydowanie przyjemniej wpadająca w ucho. Restauracja i bar, jak się wkrótce okazało, każdego wieczora przygotowane były na umilanie czasu gościom alkoholem, muzyką i tańcem. Zaskoczeniem na początku pobytu było to, że na korytarzach można było spotkać mówiących po polsku, czego akurat dziewczyny się nie spodziewały. Ale też nie ucieszyły się specjalnie. Nie spędziło im to jednak snu z powiek, jedynie postanowiły wzmóc ostrożność, bo w ich doświadczeniach czasem bywało tak, że na obczyźnie Polak Polakowi Polakiem.

Wielu zaskoczonych gości musiało pewnie przełknąć gorzką pigułkę braku magii i romantyzmu hotelu, który był do bólu pragmatyczny i funkcjonalny. I tak jakoś nie wpasował się też do wyobrażenia Ingi o ich liguryjskim lokum. Jednakże była to tylko mała niedogodność, szczególnie w perspektywie planów, w których hotel spełniał funkcję jedynie miejsca do spania. Bo poza hotelem, akurat tu, gdzie się znalazły, magii nie brakowało. Gwarantował to urok Portofino, które z rybackiej wioski stało się wcieleniem włoskiego stylu i enklawą swojskości wśród morza turystycznej tandety. Dzięki Bogu uroda tego miejsca, przepych przyrody objawianej z każdym krokiem i spojrzeniem, tajemniczość i tęsknota zatopiona w skalistych klifach, radość wydobywająca się z kolorowych kamieniczek i bajecznych zatoczek pozwoliły temu miasteczku wciąż pozostać wyjątkowym. Absolutnie poza sezonem, ale to właśnie teraz to wyciszone miejsce było stworzone jakby dla Ingi i jej emocjonalnych potrzeb.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 19.6
drukowana A5
za 44.01