Góra
chmury pękały czarne
coraz czarniejsze
jakby koni frygijskich groźne tabuny
aż grom
przeszył obraz nie dokończony jeszcze
a model spadał
głową w dół
w płótno
i wrósł
w ciepłe jeszcze kontury
nagłego olśnienia
To był ranek
a ty się śmiałaś do mnie z portretu
Edward Stachura, Metamorfoza
Rozdział I
Piątek, 10 października 2008
1.
Andrzej sapnął z zadowoleniem. Nie sądził, że znalezienie tego w necie okaże się aż tak proste.
„1 wynik (0,21 s)” — poinformowała go wyszukiwarka i skierowała na jakiegoś bloga.
Ucieszył się. Jeden wynik — to mogło oznaczać, że wiersz zgubiła autorka, a nie zbieraczka, przepisująca co lepsze kawałki z sieci. Kliknął w link i raz jeszcze zerknął na trzymaną w ręku kartkę, porównując napisany odręcznie tekst z widocznym na ekranie. Tak… ten sam.
Pełna nadziei
Że nie jesteś
Jej
Marzę o zielonych oczach
O księżycowym zającu z wiaderkiem westchnień
Lwie psy biegną przed nami
Śnię
Nie chcę się obudzić
Ale Ty kochasz nie mnie
Choć
Nie wiesz
Tańczymy wokół siebie
W maskach
Wietrzny karnawał
— Wietrzny karnawał — powtórzył. — Wieczny karnawał.
Spodobała mu się ta dwuznaczność. Osoba, która pisze takie rzeczy, nie może być zwykłą rozchichotaną małolatą. I przedstawiła się w sposób, który dziwnie chwycił go za serce, bo sam miewał takie myśli jeszcze niedawno. Zwłaszcza fragment „Lubię mówić z Tobą”, niemal słyszał gdzieś w tle tę niesamowitą saksofonową końcówkę, gdy czytał wpis dziewczyny. Tara-tara-tara-dam-dam-tara, tara-tara-tara-dam-dam-tara…
O mnie
Deszczowa
Jaka jestem? Najprościej, najbanalniej: mam 17 lat, chodzę do liceum. Ale to przecież nie jest najważniejsze, kiedy o sobie myślę. A co jest ważne? Uczucia. Założyłam tego bloga, bo „kiedy z serca płyną słowa, uderzają z wielką mocą…”. Za mało mam odwagi, żeby to komuś pokazać. Więc może chociaż tutaj… A dlaczego Deszczowa? Bo płacz mi często stoi na krawędzi powiek. Jak deszcz.
Sama się wstydzę, kiedy czytam to, co powyżej napisałam. Nie lubię w sobie tej egzaltacji. Ale przecież gdzieś tam we mnie jest.
„I dlatego lubię mówić z Tobą” — dokończył w myślach.
Nie zamieściła zdjęcia. Awatarem było oko ze spływającą łzą, a blog nazwała Spis nikomu niepotrzebnych myśli moich.
Czy dziewczyna, której sfrunęła kartka z wierszem, to właśnie Deszczowa? Ale która z nich? Tyle ich siedziało na galerii sali gimnastycznej. Może ta niepozorna blondyneczka albo ta patykowata, z włosami skręconymi w pierścionki? Miał nadzieję, że nie. Była dla niego stanowczo zbyt wysoka. Bo chyba nie tamta barbie w różowym ani ta druga, spalona na solarium, wylewająca się ze zbyt obcisłych spodni? Nie. Niemożliwe, żeby Deszczowa lubiła solarium.
Wyobraził sobie park podczas ulewy, on idzie pod wielkim czarnym parasolem i nagle spotyka ją. Wyglądałaby… zwyczajnie. Ładna, ale nie za bardzo. Bałby się podejść do zbyt ładnej dziewczyny.
Stałaby pod drzewem, w mokrej sukience, deszcz spływałby po jej długich włosach. On podszedłby i osłonił ją dachem parasola. I dalej poszliby już razem, w szumie deszczu, w melodii kropel…
— Andrzej, cholera jasna! — Głos matki brutalnie przywołał go do rzeczywistości. — No pewnie! To nie ty płacisz za wodę! Ile razy mówiłam, że naczynia nie zmywają się same! Znowu nie dokręciłeś kranu! Czy ty się nigdy nie nauczysz? Jak coś bierzesz, to umyj potem i odstaw na suszarkę, a nie podstawiaj pod lejącą się wodę, no! Ale nie! Nos w komputer i nic go nie obchodzi! A ty, człowieku, martw się, jak związać koniec z końcem!
Zrzędzenie oddalało się coraz bardziej. Jak zwykle mama wylała żale i poszła, w ogóle nie oczekując odpowiedzi. Poczuł się winny, więc otworzył ulubioną playlistę na Youtubie i podkręcił głośniki. Rzeczywiście, zjadł resztę zupy i wstawił garnek do zlewu, zamierzając go umyć, tyle że akurat słabo ciekło, jak zwykle w porze obiadowej na dziewiątym piętrze. No a potem oczywiście zapomniał…
Westchnął i wsłuchał się w piosenkę. Taka staroć, a jakby pisana specjalnie dla niego:
Oglądam twoją twarz
oglądam twoją twarz w lunecie
i nie wiesz o mnie nic
zasypiasz naga w swoim świecie…
Wpatrzył się w oko ze spływającą po policzku łzą, spoglądające na niego z monitora.
„Nie wiesz o mnie nic — pomyślał — a ja nie wiem, jak wyglądasz…”.
Ponownie przywołał obraz zalanego deszczem parku.
Dziewczyna stoi pod drzewem, jej mokra sukienka lepi się do ciała. Włosy, ciężkie od wody, spływają wzdłuż szyi aż do… No, spływają — czym prędzej nakazał swojej wyobraźni, by zatrzymała się na oczach Deszczowej, na jej policzkach, mokrych… Może od łez?
Wziął głęboki oddech, jak przed skokiem do wody, i napisał w komentarzu:
Witaj, Deszczowa.
Mam rękopis Twojego wiersza, który znalazłem dzisiaj w sali gimnastycznej. Jeśli chcesz go odzyskać, to będę jutro w Astrolabium (wklejam link do mapy) od 17:00 do 18:00. Poznasz mnie po kartce z wierszem, leżącej na stoliku. Zapraszam Cię na dobrą kawę i coś do kawy. :)
AO
I dopiero kiedy kliknął „wyślij”, uświadomił sobie, że zapomniał się przelogować. Jęknął z rozpaczą. Planował skomentować bloga anonimowo albo używając swojego oficjalnego, brzmiącego nieco staroświecko nicka Obcy_Astronom, pod którym starał się pisać rzeczy mądre i wyważone.
Tymczasem wysłał komentarz jako Piorun_Kaczora; był to nick, z którego korzystał przy ostrych dyskusjach i flejmach.
„Pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz — pomyślał zniechęcony. — A ja jak zwykle zaczynam od falstartu”.
Wszedł na forum i postanowił trochę potrollować dla uspokojenia emocji. Trudno, przepadło. Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.
2.
„Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem” — pomyślała Lucyna. Dzień zaczął jej się fatalnie, a potem było już tylko gorzej. Najpierw okazało się, że Padalec napoczął mleko z kartonika, oczywiście nic nikomu nie powiedział, do lodówki też nie raczył schować. Zepsuło się. Zarzuciła mu, że zrobił to specjalnie, przecież Leszek zawsze je płatki na śniadanie, Padalec dobrze o tym wie. Roześmiał jej się w twarz, trzasnął drzwiami i wyszedł. Bez śniadania. Leszek tak samo. Nie krzyczał wprawdzie, w ogóle tego nie skomentował, stwierdził, że przekąsi coś w barze, i poszedł do pracy, ale powinna była sprawdzić poprzedniego dnia, czy niczego nie brakuje. Zwłaszcza że Leszek ma dziś dyżur, więc porządnego obiadu też nie zje.
Chyba z tych nerwów kupiła aż trzy opakowania Wiejskiego, skuszona promocją, dopiero w domu zorientowała się, że na kartoniku nie ma słowa „mleko”. Przeczytała etykietę — no oczywiście. Produkt mlekopodobny. Na szczęście też UHT. Schowała w swoim pokoju. Kiedyś pod nieobecność Leszka podsunie Padalcowi. On zje i wypije wszystko.
„Jak by to było miło, gdyby zniknął z naszego życia. — Westchnęła. — Wyjechał gdzieś… Najlepiej za granicę, do matki”.
Leszka udało się wyrwać ze szponów tej okropnej kobiety, ale jej synalek ciągle plątał się po domu jak wyrzut sumienia. A niestety wdał się w matkę. I z urody, i z charakteru. Arogancki, kłótliwy, nieposłuszny. Leszek za dużo mu ustępuje.
Lucyna wypucowała kuchnię, wyczyściła kafelki w łazience, ale ciągle czuła się niespokojna. Asia przybiegła ze szkoły, więc zjadły wczesny obiad, potem kazała córce odrabiać lekcje i postanowiła się przejść. Samotne wędrówki to była jej jedyna przyjemność, której nie chciała dzielić z nikim. Potrzebowała chwili dla siebie, jak niektórzy potrzebują seriali, słodyczy albo używek. Dochodziła wtedy do ładu ze sobą i znów mogła prać, gotować, sprzątać, znosić humory Padalca, samotność, kolejne przybywające lata i kilogramy. Kiedy była zła, szła szybko, prawie biegła, kiedy czuła się szczęśliwa, kroczyła powoli, delektując się każdą chwilą.
Mieszkali w Toruniu od niedawna, to znaczy odkąd Leszek dostał tu lepszą pracę, więc nie miała jeszcze swoich ulubionych dróżek. Za każdym razem poznawała inny fragment miasta. Zwykle zwiedzała najbliższą okolicę, czasem jechała autobusem albo tramwajem możliwie daleko, a potem próbowała znaleźć drogę powrotną. Tego dnia, korzystając z pięknej pogody, wybrała się na peryferie, gdzie domki jednorodzinne, wybudowane zaledwie parę lat temu — o czym świadczyły świeżo otynkowane ściany i młode drzewa w ogródkach — sąsiadowały ze starymi gospodarstwami, takimi z oborą, maszynami rolniczymi i kurami biegającymi po podwórku. Skręciła w polną drogę, zwabiona złotem i czerwienią niedalekiego zagajnika. Nazbiera kolorowych liści i ustawi w pokojach, by i w domu czuło się jesień. A może nawet znajdzie parę grzybów? Nieoczekiwanie pomyślała, że tak chyba wygląda szczęście. Poranny gniew dawno się ulotnił, otaczał ją zapach jesiennych liści, bogactwo kolorów, a ciepłe promienie październikowego słońca głaskały po włosach. Czuła się młodo, lekko i radośnie.
I właśnie wtedy usłyszała ujadanie, krzyki, śmiechy, a potem skowyt.
Przyśpieszyła kroku. Grupka dzieci, niewiele starszych od Asi, zgromadziła się przy krzywym płocie otaczającym zaniedbane gospodarstwo i najwyraźniej świetnie się bawiła, wymachując kijami i ciskając kamieniami w coś, co miotało się po drugiej stronie ogrodzenia.
— A wy tu czego?! — wrzasnęła z furią. — Zmykać mi stąd, ale już!
Dzieciaki rozprysły się na boki jak spłoszone gołębie. Kiedy znalazły się w bezpiecznej odległości, znów zebrały się razem i obrzuciły ją wyzwiskami.
Lucyna przyjrzała się psu. Skulony pod daszkiem ze skośnie ustawionych desek, szczerzył zęby i łypał na nią przekrwionymi ślepiami. A właściwie jednym, bo drugie oko miał przymknięte i sklejone ropą. Trudno się dziwić, skoro dzieciaki rzucały w niego kamieniami i grudami ziemi. Pewnie nie po raz pierwszy.
Westchnęła nad smutnym losem zwierzaka. Czy ktoś doceni jego wierność i oddanie?
— Taki los — szepnęła. — Biedactwo…
Bachory, znudzone, już sobie poszły. Lucyna też ruszyła w drogę powrotną. Kolory jesieni przestały ją cieszyć. A serce miała cięższe niż wszystkie kamienie, jakimi dzieciaki obrzucały psa.
3.
Andrzej właśnie pisał zjadliwy komentarz, gdy drzwi otworzyły się z trzaskiem i wpadła Alicja. Barwna jak papuga i jak papuga rozwrzeszczana, wybiła go z koncentracji. Wykrzykiwała coś z przedpokoju do matki, o tym, jak minął dzień, o klientach, jakieś historie, które przecież powierzali tylko jej. Zajrzała do jego pokoju.
— Cześć, mały! — wrzasnęła. — Czego słuchasz?
Chwyciła bez pytania jego futerał od okularów i zaczęła wyginać się na boki, podrygiwać, kręcić biodrami, nucąc nieco fałszywie:
— Bam-bam bi-dam, bam-bam bi-dam bam, bam-bam bi-dam, bam-bam bi-dam bam… Puść mi Rihannę, co? — zażądała. — Dzisiaj w zakładzie leciała w kółko i teraz mnie prześladuje. — Ciągle podrygując, zaśpiewała do wyimaginowanego mikrofonu: — Uuuu eeeaaa… Yeah!
Rzucił jej wrogie, milczące spojrzenie, licząc, że zrozumie i opuści cudze terytorium, ale równie dobrze mógłby żądać od ściany, by się przesunęła. Alicja podeszła bliżej i zajrzała mu przez ramię. Szybko zminimalizował okno przeglądarki.
— Wpuść mnie na chwileczkę. Dosłownie na sekundkę — poprosiła głosikiem kapiącym od słodyczy. — Bam-bam bi-dam, bam-bam bi-dam bam… Bam-bam bi-dam, bam-bam bi-dam bam…
Mogłaby chociaż nie śpiewać. Nienawidził tej rozwrzeszczanej piosenkareczki, nienawidził wszystkich piosenkareczek świata, a najbardziej nienawidził swojej starszej siostry. Wylogował się z komputera i zwolnił krzesło. Rozsiadła się natychmiast, zadowolona. Zasłoniła ekran, ale i tak wiedział, że za chwilę wstuka jednym palcem AliciaO, logując się jako inny użytkownik. Wolał jej nie dopuszczać do swoich plików i ustawień, a własne hasło zmieniał co dwa tygodnie. Profilaktycznie.
Westchnął i wyszedł z pokoju. Zrobi sobie coś do jedzenia. Na pocieszenie.
4.
Całe szczęście, że urywające się do Alicji telefony w końcu wywabiły ją z domu. Andrzej z ulgą zajął zwolnione miejsce przed SWOIM komputerem. Na blogu Deszczowej cisza. Przeczytała jego wpis? Przyjdzie?
— Zobaczymy — mruknął przez zęby i odpalił jedną z ulubionych gier. Tu był wysokim, gibkim wojownikiem, obdarzonym magiczną mocą, odzianym w błyszczącą zbroję i wyposażonym w cały podręczny arsenał, ciągle ulepszany i uzupełniany. Umiał się teleportować, biec bez zmęczenia, zwyciężał nawet w walce ze smokami, a poruszając się, niczego nie przewracał ani nie zrzucał. Szybki, zręczny, dzielny… dlaczego tak nie może być w realu?
Zatonął w wirtualnym świecie, aż ojciec, który wszedł do pokoju, musiał położyć mu rękę na ramieniu, by poinformować o swojej obecności.
— Chwila! — mruknął Andrzej. Zadał jeszcze kilkanaście ciosów mieczem, zebrał łupy i dopiero wtedy spauzował grę. Zdjął słuchawki i spojrzał pytająco.
— Już późno — powiedział ojciec nieśmiało. — Nie powinieneś iść spać?
— Jutro sobota — przypomniał, ale wylogował się z gry. Faktycznie, siedział przed monitorem cztery bite godziny. Wystarczy. Co miał zrobić, już zrobił, nie ma sensu łazić dalej po lesie, tłukąc wszystko, co się rusza.
— No tak, ale przecież…
Andrzej westchnął znacząco i ojciec natychmiast zamilkł.
— Coś dobrego? — spytał po chwili, sięgając po słuchawki. — Mogę?
Andrzej skinął głową i przełączył z powrotem na playlistę, której słuchał, zanim zaczął rozgrywkę.
— O! — ucieszył się ojciec. — Republika! Wiesz, że na ich koncercie poznałem twoją matkę? Jaka to była śliczna dziewczyna… — rozmarzył się i zaczął opowiadać, a Andrzej nie przerywał, chociaż słyszał tę historię wiele razy. Rodzice poznali się podczas juwenaliów. Matka chodziła do liceum, ojciec był na czwartym roku historii. Co on w niej widział? Rozwrzeszczana małolata zgrywająca studentkę. Wyobraził sobie siebie na juwenaliach, a przecież matka miała wtedy mniej lat niż on teraz, i mało nie parsknął śmiechem. Dziewczyny są dziwne.
— Pewnie cię nudzę — zreflektował się ojciec.
— Nie, skąd! — skłamał natychmiast.
— Bo właściwie przyszedłem przypomnieć, że jutro wstajemy przed szóstą. No, może parę minut po — poprawił się natychmiast, widząc minę syna — ale to jednak sześć godzin jazdy. Im wcześniej się uda wyjechać, tym lepiej. Żeby jeszcze odsapnąć trochę i zaaklimatyzować się przed wystawą…
Andrzej klepnął się w czoło.
— Radzyń! Kompletnie zapomniałem!
— …i do Tomków wpadniemy na obiad, jak zwykle — dokończył ojciec. — No! — Uśmiechnął się i wstał z krzesła. — Zmykaj spać, bo jutro rano będzie płacz i zgrzytanie zębów.
Andrzej westchnął. W sobotę w Radzyniu Podlaskim zaczynała się ogólnopolska wystawa modelarska. Odkąd pamiętał, ojciec całymi dniami, a czasem i nocami, w każdej wolnej chwili ku utrapieniu matki kleił, szlifował i malował modele samolotów, starając się jak najbardziej upodobnić każdy do oryginału. Potrafił godzinami opowiadać, co dany samolot potrafi, w jakich słynnych bitwach brał udział, kto nim latał, w którym roku zaczęto, a w którym zakończono jego produkcję i inne tego typu rzeczy. Andrzej nie podzielał jego pasji. Próbował, gdy był mały, ale spod jego palców wychodziły wyłącznie ubabrane klejem garbate stwory niepodobne do niczego. Poza tym co to za model, choćby najwierniejszy, który tylko stoi i ładnie wygląda? Już zwykły papierowy samolocik ma w sobie więcej życia. Mimo to nie potrafił dotąd odmówić ojcu, gdy ten zabierał go na kolejne wystawy i konkursy. Był nawet na swój sposób dumny, kiedy zdobywali (no dobrze, ojciec zdobywał) nagrody czy puchary. Rola kibica wydawała się wygodna i mało absorbująca, a ojciec tak się cieszył, że ma z synem wspólną pasję. Tylko…
— Tato… — Zatrzymał go w drzwiach. — Ta wystawa kończy się dopiero w przyszłą sobotę, prawda?
— Dostałem urlop — odparł z uśmiechem. — A tobie przecież napiszę usprawiedliwienie. Wyskoczymy na Roztocze, do Krasnobrodu, Zwierzyńca… — zapalał się coraz bardziej — …w zeszłym roku ominęły nas szumy roztoczańskie, ale w tym nie daruję, zwłaszcza że pogodę zapowiadają prawie letnią, Tomek już mi obiecał…
— Przykro mi — Andrzej spuścił wzrok — ale to maturalna klasa. I… i mamy sprawdzian z matematyki. — Nie skłamał, o ile kartkówkę można nazwać sprawdzianem.
— Na początku roku?
— Cisną nas. — Rozłożył ręce w geście bezradności. — A wiesz, jaki jest Rejewski. „Maszeruj albo giń!”. Prędzej umrze, niż pozwoli komuś w klasie się obijać.
— No tak… — Ojciec pokiwał głową. — Masz rację, szkoła ważniejsza. Mądry z ciebie chłopak.
I wyszedł. A Andrzej poczuł się jak zdrajca.
Sobota, 11 października
1.
Andrzej zjawił się w Astrolabium grubo przed siedemnastą. Obrzucił szybkim spojrzeniem osoby przy stolikach. Chyba jeszcze nie przyszła? Zresztą nie wiadomo, czy w ogóle przyjdzie. Nie odpowiedziała na jego komentarz. A może dał jej za mało czasu? Może w ogóle nie wchodziła na bloga?
Usiadł przy stoliku naprzeciwko wejścia. Zamówił Czarną Dziurę, czyli przedłużone espresso bez cukru, i bardziej wąchając, niż pijąc napój, czekał. Siedemnasta… siedemnasta pięć… siedemnasta osiem… Drzwi się otworzyły. Zesztywniał i zaraz odetchnął z ulgą. Jakieś dwie baby w wieku jego matki. Upił duży łyk kawy. Wydała mu się potwornie gorzka, choć zwykle nie słodził. Skinął na kelnerkę i poprosił o Przysmak Kopernika. Czekolada pomaga na stres. Cukier też.
Siedemnasta dwadzieścia dziewięć. Po piernikowym przekładańcu pozostał tylko ślad na talerzyku, a jej wciąż nie było. Wytarł usta serwetką i przetarł okulary. Głupio wymyślił z tym Astrolabium. Trzeba było poprosić ją o maila, jakoś inaczej się umówić czy coś… Jak zwykle pokpił sprawę. Nie mogła przyjść czy nie chciała? Pisała w wierszach, że cierpi, że ktoś niechcący zranił jej serce… On by ją kochał, chronił…
„Zaraz, zaraz — zreflektował się. — Skąd wiesz, że się sobie spodobacie? Dziewczyny jakoś za tobą nie latają. I czemu uczepiłeś się akurat tej?”.
„Bo to zastanawiające — zripostował, prowadząc dyskusję z samym sobą. — Może codziennie mijamy się w szkole, a przecież w ogóle bym o niej nie wiedział, gdyby nie ten wiersz. To nie mógł być przypadek! — Włożył okulary, ale okazało się, że umazał je czekoladą, wyciągnął więc z kieszeni miękką szmatkę i zabrał się do czyszczenia szkieł. — Zobacz… — prowadził dalej konwersację z wyimaginowanym interlokutorem — …ile musiało się wydarzyć kompletnie nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności, żebym ja się w ogóle dowiedział o istnieniu Deszczowej! Pęknięta rura w szkole i zalane sale, to jedno. Dalej to, że akurat naszą klasę przeniesiono do sali gimnastycznej, i to… — wyliczał, polerując szkła — …że woda zniszczyła tak dużą część budynku, że w sali musiały zmieścić się aż trzy klasy. No a najważniejsze, że właśnie jej klasę umieszczono na galerii nad nami, bo przecież gdyby tamten wiersz nie sfrunął mi pod nogi, to w życiu bym go nie podniósł. Poza tym…”.
— Wolne?
Czym prędzej włożył okulary i spojrzał na przybyłą. Dziewczyna. Żadna z tych, które widział na galerii, ale… ładna. Ona? Patrzyła na niego jakby ze złością.
— Eee… tego… — wymamrotał, niepewny, czy może zaprosić ją do stolika. Podobała mu się. Ale jeśli pozwoli jej usiąść, a potem przyjdzie prawdziwa Deszczowa? — To znaczy… — zaczął jeszcze raz.
— Ty jesteś Piorun Kaczora? — przerwała zniecierpliwiona.
Poczuł falę gorąca ogarniającą go całego, aż po czubki uszu, a równocześnie niebotyczną ulgę.
— A ty jesteś… — Gwałtownie zerwał się z miejsca. — Ty jesteś…
— Nie, ja nie jestem — burknęła. — Jestem Magda.
— Ale… ale… — wyjąkał. — Bo ja…
— Wiem, czekasz na Deszczową. Nie mogła przyjść. Jestem w zastępstwie.
— Aha — odetchnął i opadł na krzesło. To znaczy miał taki zamiar, ale poczuł, że leci w przepaść. Lądowanie było twarde i bolesne. Obejrzał się zdumiony. Za plecami nikogo, tylko przewrócone krzesło drwiąco wytykało go wszystkimi czterema nogami. Co za obciach…
Magda usiadła przy stoliku. Dobrze chociaż, że się nie śmiała. Andrzej marzył, by zrobić się przezroczystym, niewidzialnym, zmienić w kroplę deszczu i wniknąć w szparę podłogi. Uśmiechnął się przepraszająco, podniósł krzesło, włożył okulary, które zsunęły mu się podczas upadku (całe szczęście, że nie pękły!) i spojrzał jej w twarz, szukając śladów szyderstwa. Nie znalazł. Fajna dziewczyna.
— Dlaczego chciałeś się umówić z Deszczową? — zapytała spokojnym tonem.
— Bardzo mi się spodobał jej wiersz. Bo to jej, prawda?
Wzruszyła ramionami.
— A czyj miałby być?
— Szkoda, że nie mogła… Czy mogłabyś jej przekazać, poprosić… chodzi mi o to… — Znowu zabrakło mu słów. Jak miałby spotkać się z Deszczową? Dlaczego wysłała Magdę w zastępstwie? A może to jednak ona? Jak to sprawdzić? Jak zdobyć choćby jej imię i nazwisko? Albo numer telefonu? I nagle go olśniło. — Bo wiesz… ja jestem redaktorem szkolnej gazetki — skłamał — i właśnie szykujemy numer poświęcony poezji. Czy Deszczowa zgodzi się na zamieszczenie tego wiersza? — Pomachał kartką.
— Zapytam ją.
Wyciągnął notes i długopis. Grunt to profesjonalny wygląd.
— To jak ona się nazywa?
Uśmiechnęła się kpiąco, zupełnie jakby przejrzała jego zamiary.
— O ile ją znam, będzie wolała pozostać anonimowa — odparła.
Oklapł. Nie miał już innych pomysłów.
— Hmm, no tak — mruknął. — No tak…
Nagle uświadomił sobie, że wcale nie jest ciekaw, jak ona wygląda. A raczej, że chciałby, aby to właśnie Magda okazała się Deszczową. Ma takie ładne oczy… I ładny owal twarzy. I ładne kształty, niby szczupła, ale nie chuda ani kanciasta, tylko jak kamyk albo szkiełko wygładzone przez morze. I włosy tak jej się podkręcają na końcach. No, w ogóle składa się z tylu zachwycających szczegółów, a jednocześnie nie jest z tych, za którymi ludzie oglądają się na ulicy. I nie ubiera się jak Alicja, tylko tak… normalnie, po ludzku. A dłonie ma takie delikatne, że gdyby się nie bał, to zaraz by ją pogłaskał.
— No dobra! — Podniósł głowę i spróbował się uśmiechnąć. — Nie chciała przyjść, no trudno… — rzucił i natychmiast się poprawił, by nie wyjść na gbura — …trudno się dziwić, ale dlaczego nie miałbym wypić tej kawy z tobą? Mają tu niezłe desery. Co ci zamówić?
2.
Do domu wracał w stanie dziwnego oszołomienia. Ciągle na nowo przewijał w głowie film z ich spotkania, przyglądał się, jak Magda mruży oczy, gdy się śmieje; jak przechyla głowę, słuchając; jak potrząsa włosami. A włosy miała w niezwykłym kolorze, ni to popielatym, ni zielonkawym. Jak driada. I pachniała tak… wykwintnie. Inaczej niż koleżanki ze szkoły. A ze wszystkich słodyczy oboje najbardziej lubią to, co czekoladowe.
Czas pokaże, co wyniknie z tego dziwnego zagięcia czasoprzestrzeni, które dwie zupełnie sobie obce planety wyrzuciło ze zwykłych trajektorii i wepchnęło na całkiem nową orbitę.
Rozdział II
Poniedziałek, 13 października
1.
Panią Sewerynę Szulc (zwaną SS) Andrzej złapał podczas jej dyżuru na boisku. Wprawdzie dopiero co miał z nią dwie godziny polskiego, ale wolał nie załatwiać takich spraw w klasie.
— Gazetkę? — Polonistka trochę się zdziwiła.
Nie odpowiedział od razu, bo akurat zapatrzył się na Magdę wychodzącą z budynku. Z trudem oderwał wzrok od jej zawadiacko sterczącego biustu i zakotwiczył spojrzenie na pieprzyku pod okiem nauczycielki. Poczuł, że znów jest w stanie zebrać myśli.
— Kiedyś ukazywała się regularnie — przypomniał. — Gdy byłem w pierwszej klasie. A potem się rozmyło. Inne szkoły mają — dorzucił cięższy kaliber. Wiedział, że Szulcowa bardziej myśli o rychłej emeryturze niż o udzielaniu się na zajęciach dodatkowych.
— Ależ ja nie mam nic przeciwko temu! — Odżegnała się gestem. — Tylko żeby to nie był słomiany zapał. Kto oprócz ciebie chce tworzyć redakcję?
Był przygotowany na to pytanie.
— Nie mogę powiedzieć, koledzy zastrzegli sobie anonimowość.
Wyskubane brwi polonistki uniosły się jak u gejszy.
— Oni… nie mają najlepszej opinii u nauczycieli — kłamał jak najęty. — Jeśli eksperyment się powiedzie, wtedy się ujawnią i może to im poprawi oceny? Zwłaszcza z zachowania. Ale niektórzy to tylko, jak to się mówi, „do wiadomości redakcji”, żeby sobie wstydu przed kolegami nie narobić.
Wyraźnie się zaciekawiła.
— Bo pierwszy numer byłby poświęcony poezji — dorzucił. — A to takie, w sumie, mało męskie.
— Jak to mało męskie?! — oburzyła się. I natychmiast wyrecytowała listę nazwisk począwszy od poetów współczesnych, a skończywszy na wieszczach. — Wszystko mężczyźni — podsumowała. — No to skąd „mało męskie”?
— Oczywiście, pani profesor — przytaknął gorliwie. — Ale przecież kiedy się zaczyna pisać, to jeszcze nie wiadomo, czy z tego będzie arcydzieło czy gniot. Kto wie, może do naszego liceum chodzi nowy Miłosz i sam jeszcze o tym nie wie? Albo Szymborska — dodał, przypomniawszy sobie o Deszczowej.
Skrzywiła się.
— A ty? Też piszesz wiersze?
— Ja się widzę w roli redaktora. Ewentualnie krytyka literackiego.
Pokiwała głową z uznaniem. Andrzej poczuł, że zdoła ją przekonać.
— Skorniewicz! — wrzasnęła nagle w kierunku kolegi z klasy, przemykającego chyłkiem za jej plecami. Ta kobieta ma chyba oczy z tyłu głowy. — Pozwól tu, robaczku. Zaspało się biedakowi — dodała z jadowitą słodyczą — czy może widok pani Szulc wydał się dziś nie do zniesienia?
Robert, smagły brunet, rzucił Andrzejowi wściekłe spojrzenie.
— Sama pani powiedziała, że mam się nie pokazywać — wymamrotał.
— Nie bądź bezczelny. Miałeś się nie pokazywać z takim niechlujnym zeszytem. Przepisałeś?
— Nie. Mam dysgrafię.
— Opinia u pani pedagog jest?
— Będzie.
— Jak będzie, to się zastanowimy. A póki jej nie ma, jesteś zobowiązany prowadzić zeszyty jak każdy NORMALNY uczeń. Zrozumiano?
Wzruszył ramionami.
— Możesz odejść — pozwoliła łaskawie, ubiegając Roberta o ułamek sekundy, tak że jego odwrócenie się plecami wyglądało teraz jak wykonanie polecenia. — I bądź pewien, że zgłoszę wychowawcy twoje dzisiejsze wagary — dodała jeszcze. — A więc mówisz, że widzisz się przede wszystkim w roli krytyka literackiego? — wróciła do tematu. Andrzej patrzył zdumiony na jej kamienny spokój. Zero emocji. — Lubię, kiedy ktoś wie dokładnie, czego chce — ciągnęła. — To dobrze wróży twojemu projektowi. Jak często chcecie mieć zebrania redakcji? Bo wiesz, z wolnym czasem u mnie…
Na to właśnie liczył.
— Myślę, że pani profesor w ogóle nie musi w tym uczestniczyć. Z kolegami dogadujemy się przez telefon czy internet, a jak numer będzie gotowy, podrzucę do akceptacji. No i czy mogłaby pani porozmawiać z dyrektorem? Żeby nie było, że samowolka.
— Zobaczę, co da się zrobić. — Zerknęła na zegarek. — Zmykaj do szkoły, zaraz będzie dzwonek, ja jeszcze muszę wygonić te dorsze z wędzarni. Przez ciebie dzisiaj im się upiekło.
I ruszyła dostojnym krokiem w kierunku kępy krzewów.
2.
Po przerwie wypadała matematyka. Oczywiście na dzień dobry jak zwykle „świstówka”, tak Rejewski określał sprawdzian na świstku papieru, jedno, dwa, góra trzy zadania, pięć minut na rozwiązanie. Fundował im taką „przyjemność” co drugą lekcję. Był z tego znany, więc nikt nawet nie zaprotestował.
A po zebraniu karteczek matematyk powiedział:
— Podobno niektórzy mają problem z rannym wstawaniem. Problem rozumiem, rozwiązania nie pochwalam. Zapraszam na gimnastykę.
I wskazał Roberta Skorniewicza. Część klasy spojrzała ze współczuciem, część z radością, że znów będzie zadyma. Reju niezbyt często stosował tę metodę i tylko wobec najbardziej opornych uczniów. Winowajca przez całą lekcję sterczał przy tablicy, rozwiązywał zadania, trzymał pomoce naukowe, a przy okazji Reju dość szczegółowo przepytywał go z wiążących się z tematem zagadnień z poprzednich działów, a nierzadko z poprzednich lat edukacji. Każde potknięcie komentował celnie i dość złośliwie, a że słynął z ciętego języka, klasa zwykle zarykiwała się ze śmiechu, podczas gdy delikwent pocił się przy tablicy.
Robert nie miał jeszcze okazji zasmakować „gimnastyki”, bo chodził do III A dopiero od września. W Toruniu też mieszkał od niedawna. Andrzej akurat skądś wracał i widział, jak się sprowadzali do bloku obok jego wieżowca. Gdy na początku września Reju przedstawił im nowego kolegę, od razu go skojarzył. Nawet przebiegła mu przez głowę myśl, czyby nie podejść do Roberta na przerwie i nie powiedzieć, że mieszkają blisko siebie, ale zanim się zdecydował, chłopak skumał się z Pawłem i Doniem, z którymi niewiele Andrzeja łączyło. Pozostało mieć nadzieję, że przynajmniej nie będą wchodzić sobie w drogę.
3.
Rejewski, jak to miał w zwyczaju, zatrzymał gimnastykowanego ucznia na pogadankę umoralniającą, więc na religię Robert wpadł chwilę po dzwonku, gdy strategiczne ostatnie rzędy zostały już pozajmowane.
— Byłem u wychowawcy — rzucił krótko i skierował się ku jedynemu wolnemu krzesłu w kącie pod oknem, które trzymał dla niego Paweł. Niestety nie zauważył leżącego w przejściu plecaka Andrzeja.
— Zrobiłeś to specjalnie! — syknął do niego, gdy już się pozbierał. — Odbiło ci, grubasie?
— Pax, pax, chłopcy. — Ksiądz, który od piątku zastępował ich katechetę, położył mu rękę na ramieniu. — Pax et silentium. Po co się gnieść z tyłu? Przecież pierwsze ławki są wolne.
Chwycił Roberta pod łokieć i stanowczym ruchem przeprowadził ku „patelni” tuż pod katedrą. Gdyby wzrok mógł zabijać, Andrzej już by nie żył.
Ksiądz tymczasem pedantycznie dokończył sprawdzanie obecności, poprowadził krótką modlitwę i przeszedł do tematu.
— Jak wiecie — zaczął — jestem tu w zastępstwie, ponieważ ksiądz Adam wyjechał na pielgrzymkę, ale wróci, nie martwcie się, wróci już jutro. — Zatarł ręce, jakby to on najbardziej cieszył się z takiego obrotu sprawy. — Zatem, jako zastępca, nie bardzo się orientuję w zawiłościach szkolnych programów. Dlatego pozwolę sobie narzucić wam własny temat, a mianowicie — ojczyzna. Tak, dobrze słyszycie, to lekcja religii, a ja chcę porozmawiać o ojczyźnie. I tej doczesnej, i tej wiecznej. Cóż to jest zatem ojczyzna? — zawiesił głos, czekając na odpowiedź, ale się nie doczekał. Ostatnie ławki grały w karty, przeglądały „Skarb Kibica” lub magazyny o modzie, ci zaś, którzy mieli nieszczęście siedzieć bardziej na widoku, podrzemywali z otwartymi oczami lub czytali pod ławką.
— Miejsce naszego urodzenia naznacza nas na całe życie — zaczął ksiądz z innej beczki. — Na przykład ty… — wskazał siedzącą w pierwszej ławce Monikę — …gdzie się urodziłaś?
— W Toruniu.
— No proszę! — Wzniósł ręce w niemym zachwycie. — Wasza koleżanka jest rodowitą torunianką. A to oznacza, że nawet jeśli wyprowadzi się na koniec świata i tam zamieszka, zawsze pozostanie torunianką z urodzenia. Jak choćby Tony Halik, jeśli wiecie, kim był Tony Halik. I jeśli… jak masz na imię?
— Monika.
— Jeśli Monika osiągnie coś znaczącego w życiu, jej rodzinne miasto z pewnością upomni się o jej sławę. Taak. A ja urodziłem się w Częstochowie. I, jak widzicie, jestem kapłanem. Już od ponad dwudziestu lat. A ty? — Wskazał Roberta. — Gdzie się urodziłeś?
— W Betlejem.
Gruchnął śmiech. Ksiądz spurpurowiał i przez chwilę łapał powietrze jak ryba wyjęta z wody.
— Jeśli uważasz, że to było zabawne — stwierdził w końcu — to jesteś w błędzie. Ale proszę bardzo, poużywaj sobie. To takie cool, nie?
— Holy Family Hospital — dorzucił Robert spokojnie. — Ulica Pawła VI, Autonomia Palestyńska, Betlejem. Tam podobno się urodziłem. Może pan sprawdzić w dzienniku.
— Ksiądz, nie pan! — oburzył się duchowny, a potem zastygł, wpatrując się w Roberta wytrzeszczonymi oczami. — Hmm… no tak… Wybacz, trochę mnie zaskoczyłeś. Nie każdemu jest dane urodzić się w Betlejem. Przepraszam, że spytam, jesteś Palestyńczykiem? Czy może… Żydem?
— Nie, Hiszpanem. — Zabrzmiało to jak sarkazm. Nikt nie wiedział, czy Robert żartuje, czy mówi poważnie. Ksiądz też poniechał dalszych pytań i wrócił do tematu, co jakiś czas zerkając jednak na Roberta.
Przez chwilę rozwodził się nad pojęciem patriotyzmu, dowodził, że miłość do ojczyzny niebieskiej nie wyklucza wcale miłości do ojczyzny ziemskiej, przeciwnie, umacnia ją i potęguje, klasa znów zaczęła przysypiać, ukołysana monotonnym wykładem, ksiądz tymczasem zgrabnie z ojczyzny przeszedł do matki, by w końcu stwierdzić:
— Podobnie jest w przypadku choćby kultu maryjnego. Miłość do Maryi, naszej matki niebieskiej, sprawia, że jesteśmy lepszymi i czulszymi synami dla naszych ziemskich matek. Robercie, jak ma na imię twoja matka? — zwrócił się znów do Skorniewicza.
Ten wzruszył ramionami.
— A czy to ważne?
— No jak to? — zdumiał się ksiądz. — Czyżbyś wstydził się własnej matki?
— Nie, ale nie muszę też każdemu opowiadać życiorysu — odparował Robert. — Jest coś takiego jak ochrona danych osobowych.
Reszta klasy oprzytomniała, wietrząc nową zadymę. Robert od początku roku zdążył już podpaść prawie wszystkim nauczycielom. Zwykle szło o drobiazgi, które później urastały do rangi wielkich problemów.
— No to zaraz zobaczymy, czy to informacja publiczna czy prywatna. — Ksiądz otworzył dziennik. — Proszę, jest. Robert Josef Skorniewicz Emanuel. Emanuel?
Ktoś cicho parsknął.
— Urodzony w Betlejem, zgadza się — mruczał pod nosem — syn Józefa i… — urwał, wpatrując się w dziennik.
— Maryi — wyrwało się Andrzejowi, zanim zdążył pomyśleć. Klasa ryknęła śmiechem. Robert zmiażdżył go wzrokiem.
— Nie… — W głosie księdza pobrzmiewało zaskoczenie. — Mercedes?
Śmiech, który dał się słyszeć po słowach Andrzeja, teraz przeszedł w radosny kwik.
— Jak? Jak? — dopytywali ci mniej uważni. — Mercedes? Jaki mercedes?
Robert wstał i wyszedł.
— Ferrari, poczekaj! — krzyknął ktoś. Reszta pokładła się na ławkach ze śmiechu. Tylko Andrzej się nie śmiał. Przeklinał swój nieposkromiony język.
4.
Na WF-ie Andrzej o mało nie wyzionął ducha. Musiał być w nieustannym pogotowiu, bo „bomby” nadlatywały nie wiadomo skąd i zamiast do bramki trafiały właśnie w niego. Kilka razy cudem się uchylił, chroniąc twarz, nie miał jednak oczu dookoła głowy i teraz żebra, plecy i ramiona, którymi zasłaniał się przed piłką, pulsowały tępym bólem. Na pewno jest cały w siniakach.
Do tego Neumann pieklił się o niecelne strzały i dał wszystkim po kilka karnych okrążeń. Jemu też, a przecież był poszkodowany.
„Może źle, że się uchylałem? — rozmyślał Andrzej, wlokąc się do domu. — Jakbym dostał w nos, jakby Neumann zobaczył krew, może by mnie zwolnił? Chociaż z tych okrążeń. A potem matka wpadłaby w histerię i zostałbym w domu parę dni, by spokojnie przygotować gazetkę? Dobrze, że chociaż jutro nie trzeba iść do szkoły”.
Przy placu Hoffmanna zawahał się. Zawsze skręcał w lewo, w Bema, i po dziesięciu minutach był w domu, ale… jeśli Robert gdzieś się zaczaił? Trzeba mu jakoś wyjaśnić, że to był zbieg okoliczności, że nie miał złych intencji, że tak mu się palnęło i plecak też zupełnie przypadkiem, ale póki gość nie ochłonie, lepiej trzymać się z daleka.
Obejrzał się niespokojnie. Chyba nikt go nie śledzi? Na wszelki wypadek postanowił wracać przez Kraszewskiego. Dookoła, ale nadejdzie z zupełnie innej strony, niż mógłby się spodziewać ewentualny prześladowca.
5.
Jakim cudem nie trafił dotąd do tej cukierni? Szkoda, że nie mają stoliczka, by się w spokoju posilić i odpocząć. Po takich przejściach i morderczym WF-ie należy mu się od życia trochę słodyczy.
Kupił kawałek tortu truflowego i jeszcze kawałeczek czekoladowego, dwa rogaliki marcepanowe, babeczkę i czekoladowego rożka. Ekspedientka ułożyła wszystko w pudełku i z uśmiechem dodała dwa makaroniki.
„Faktycznie — uświadomił sobie. — DWA kawałki tortu, DWA ciastka, DWA rogaliki. Pewnie myśli, że kupuję dla siebie i dziewczyny”.
Z trudem powstrzymał westchnienie. Chętnie zjadłby to na spółkę z Magdą.
„Kiedyś ją tu zaproszę — obiecał sobie. — Ona wybierze, a potem siądziemy na ławce, może w parku…”.
Byłby się rozmarzył, ale nastąpił najmniej przyjemny moment całej operacji. Płacenie. Jeśli ma gdzieś jeszcze zaprosić Magdę, musi zacząć oszczędzać. Albo znaleźć dodatkowe źródło dochodu.
Wyszedł z cukierni i skamieniał.
Od strony szkoły nadchodziła Magda! Zupełnie jakby się umówili! Chyba go jakiś dobry anioł natchnął, żeby kupować wszystkiego po dwa! Pomachał radośnie w kierunku dziewczyny.
Nie odmachała.
Szła dalej, zamyślona. Patrzyła przed siebie, ale… chyba naprawdę go nie widziała. A przecież znajdował się nie więcej niż sto metrów od niej. Zawołać? A jeśli ona tylko udaje, że go nie widzi? Nie. Niemożliwe. Gdyby udawała, nie patrzyłaby w jego kierunku. Nabrał powietrza, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo Magda nieoczekiwanie skręciła w lewo i zeszła w dół schodkami przy spółce cukrowej.
Chwilę stał bez ruchu, zdezorientowany, a potem popędził za nią. No, może raczej podreptał, bo zmęczone i obolałe mięśnie nie bardzo dawały się zmusić do czegokolwiek. Kiedy dotarł do schodków, Magda właśnie wchodziła do stojącego nieopodal wieżowca.
Andrzej podszedł do drzwi, za którymi zniknęła, i na wszelki wypadek spisał wszystkie nazwiska i numery mieszkań, jakie widniały na domofonie. A potem znalazł wygodną ławeczkę nieopodal i wpatrując się rozmarzonym wzrokiem w wieżowiec, zjadł ciastka. Sam.
6.
Matka i Alicja, korzystając z tego, że ojciec wyjechał, postanowiły zrobić sałatkę. Nazwały to inaczej, jakoś po włosku, ale Andrzej wyraźnie widział, że potrawa składa się głównie z zielonej sałaty i jakichś śmieci pomiędzy.
— Ojej! — dobiegło z kuchni i po chwili matka stanęła w drzwiach jego pokoju. — Andrzejku, nie skoczyłbyś mi do sklepu? Nie zauważyłam, że oregano już się skończyło.
Pytanie było retoryczne, mimo to Andrzej próbował ratować resztki autonomii.
— Mam dużo zadane — użył ogranego chwytu.
— Przecież jutro nie idziesz do szkoły — przypomniała. — No leć, leć, mały spacer dobrze ci zrobi. Siedzisz całymi dniami przed komputerem, poruszaj się trochę, dotleń…
— Ale ja nie wiem, jak to wygląda…
— Jest podpisane. Czytać już chyba się nauczyłeś? O-re-ga-no. Znajdziesz. Wiem, że ci się nie chce, ale leć, tylko szybko, bo potrzebujemy na już. Za to jaka pyszna kolacja dzisiaj będzie!
— Ja bym wolał coś bardziej konkretnego niż zielsko. — Skoro nie da się wykręcić, to może zdoła jakoś na tym skorzystać. — Może zrobisz pizzę, jak już koniecznie chcecie włoską kuchnię? Mogę kupić gotowe spody. Albo chociaż zapiekankę.
— Od pizzy tylko brzuch rośnie. Ale dobrze, za resztę kup sobie, co tam chcesz, na kolację. Tylko w tempie, bo sałatka musi się przegryźć!
Znalazł oregano na półce z przyprawami, z chłodziarki wyjął półmetrową zapiekankę z pieczarkami i serem i wtedy zauważył Roberta przy stoisku monopolowym. W pierwszym odruchu chciał się ukryć między regałami, zaczekać, aż tamten sobie pójdzie. Ale przecież nie można zostawiać nierozwiązanych spraw. Im szybciej się z tym upora, tym lepiej.
Robert ruszył w kierunku kasy. Andrzej wziął głęboki oddech i stanął w kolejce tuż za nim.
— Cześć — zaczął. — Sorry… Tam w szkole, to nie było specjalnie.
Kolega zmierzył go zimnym spojrzeniem i odwrócił się do kasjerki. Pokazał dowód. Andrzej patrzył, jak płaci za kilka puszek piwa i dwie butelki mocniejszego alkoholu.
— Idziesz na imprezę? — zagaił znowu.
— Nie, na księżyc — prychnął Robert. Sięgnął po puszki i zaczął układać je sobie na zgiętym przedramieniu, jedną obok drugiej. Kasjerka skasowała przyprawy i zapiekankę Andrzeja. Zapłacił.
Robert włożył butelki do kieszeni polara i wyszedł ze sklepu. Andrzej podążył za nim. Zastanawiał się, czy kontynuować rozmowę, czy odpuścić, kiedy Robert odwrócił się raptownie.
— Czego za mną leziesz, gru… — urwał, bo butelki, wprawione w ruch gwałtownym półobrotem, wysunęły mu się z kieszeni; próbował je złapać, a wtedy upuścił puszki, jedna pękła i siknęła piwem wokoło — …basie — dokończył w tępym zdumieniu, wpatrując się w rozbite szkło, pogięte puszki i spienioną kałużę alkoholu.
Andrzej pochylił się i podniósł piwo, które przyturlało mu się do stóp.
Robert doskoczył do niego z pałającymi oczami i twarzą wykrzywioną wściekłością.
— Zabiję cię! — wysyczał między jednym przekleństwem a drugim. Chwycił go za kurtkę pod szyją. Szarpnął. — Gdzie się nie obejrzę, wszędzie ty! Pecha mi przynosisz! Uwziąłeś się na mnie czy co? — Zamierzył się jak do uderzenia.
— Straż miejska — powiedział Andrzej.
Uścisk pod szyją zelżał. Robert obejrzał się przez ramię. Rzeczywiście, u wylotu ulicy ukazało się dwóch strażników z bloczkami mandatowymi. Przyglądali się zaparkowanym samochodom i nie zamierzali interweniować, ale ta chwila wystarczyła, by chłopak nieco ochłonął.
— ¡Vete! Zapierrniczaj do sklepu, ale to już! ¡Ya! — warknął przez zaciśnięte zęby, wzmacniając wypowiedź kopniakiem.
Andrzej sięgnął do kieszeni i wyciągnął parę drobnych monet, które zostały mu z zakupów.
— Nawet gdybym chciał — powiedział — to mogę ci zafundować co najwyżej chińską zupkę.
Robert przez dobrych parę minut tworzył piętrowe zdanie oparte na porównaniach do najstarszego zawodu świata oraz szczegółach anatomicznych, zanim w końcu wyartykułował problem. Kilka puszek piwa to trochę za mało, by wejść na imprezę i być tam mile widzianym. Andrzejowi zrobiło się go żal.
— Wiesz co? Chodź ze mną do domu, może coś skombinuję z barku — zaproponował po chwili namysłu. — Może być?
7.
— No, ciebie tylko po śmierć posyłać! — wykrzyknęła matka. — Sadziłeś to oregano czy co? Dawaj szybko, bo kolacja się opóźnia! — Podeszła bliżej i podejrzliwie pociągnęła nosem. — Co od ciebie tak jedzie piwem?
— Rozlało się i wdepnąłem. — Całe szczęście, że Robert wolał zostać na dole i nie słyszy tych dialogów.
— Co znaczy „rozlało”? Komu się rozlało?
— Ojejku, komuś. Nie zostawił karteczki z nazwiskiem.
— Trochę dziwnie wdepnąłeś. — Przyjrzała się mokrym plamom na ubraniu. — Chuchnij!
Chuchnął posłusznie, po czym wręczył jej przyprawy i zapiekankę.
— Podgrzejesz mi w piekarniku? — spytał przymilnie.
Kiedy matka zniknęła w kuchni, wpadł do dużego pokoju, chwycił z barku butelkę jakiejś nalewki i wybiegł z domu. Robert na pewno już się niecierpliwi.
Rozdział III
Środa, 15 października
1.
„Dzień Nauczyciela powinien być częściej, co najmniej raz w tygodniu — rozmyślał Andrzej, idąc do szkoły. — Albo i dwa razy. Człowiek ma wolne, rodzina w pracy, nikt nie brzęczy nad uchem o dotlenianiu, o szkodliwości komputera, nikt nie zagląda przez ramię…”.
Spędził ten dzień naprawdę pracowicie: ściągnął ze strony liceum plan lekcji Magdy, a dzięki Naszej Klasie wiedział już, że dziewczyna nazywa się Magda Dzik (dziwne, na domofonie nie było tego nazwiska, może coś źle przepisał?), przygotował szkic gazetki, napisał artykuł wstępny, zdobył wiersze od kilku koleżanek oraz koleżanek tychże koleżanek i pod wieczór miał już jaką taką wizję numeru oraz skrystalizowany program dalszych działań.
„Potrzebne będą rysunki — planował, wchodząc do budynku liceum. — Poproszę Mikołaja, nawet nieźle mu to wychodzi. I może Kaśkę? — zastanawiał się dalej. Kaśka siedziała dwie ławki od niego i nieraz widywał zgrabne kwiatki rysowane przez nią w zamyśleniu na marginesach. Jako ilustracje do wierszy będą jak znalazł. — Zaczepię ją na przerwie i powiem…”.
Nie zdążył ułożyć nawet pierwszego zdania, bo nagle ktoś zarzucił mu na głowę kurtkę i czyjeś ręce wciągnęły go do męskiej toalety, koło której właśnie przechodził. Kilka kopniaków sprawiło, że zrezygnował z oporu i pozwolił zaprowadzić się do kabiny. Tam zdjęto mu wreszcie szmatę z twarzy i stanął oko w oko z Robertem Skorniewiczem.
— No i co, pasztecie? — wysyczał Robert, a dwóch jego kolegów poparło te słowa mocnymi kuksańcami. — Żartów ci się zachciało? Ciekawe, czy jak wylądujesz głową w kiblu, to też się będziesz świetnie bawił.
— Szkoda, bo miałem do ciebie interes — odezwał się spokojnie, z uśmiechem, chociaż żołądek zwinął mu się w supełek ze strachu. Uznał, że gdyby zaczął od pytań czy prób wyjaśnienia tej dziwnej sytuacji, spuściliby mu łomot, zanim zdołałby cokolwiek powiedzieć. Tak jak się spodziewał, w oczach Roberta mignął błysk zainteresowania, choć on sam zrobił obojętną minę.
— Ty?! — parsknął, opluwając go kropelkami śliny. — Do mnie?
— Jak chcesz — niedbale odparł Andrzej. — A wy? — Wykonał ruch głową w stronę przytrzymujących go Pawła i Donia. — Chcecie nabić sobie punktów za friko?
Poczuł, że uścisk Pawła słabnie.
— To znaczy za co? — spytał chłopak ostrożnie.
— Za free — powtórzył. W obliczu zagrożenia jego mózg natychmiast wypracował plan awaryjny i coś, co jeszcze parę minut temu było kłamstewkiem dla zamydlenia oczu nauczycielce, nagle stało się pierwszą deską ratunku. — W poniedziałek zaproponowałem Sewerynie — improwizował w natchnieniu — żeby wskrzesić gazetkę. Ja bym był naczelnym, a co do ekipy…
— Mamy ci pomagać?! — Robert zaśmiał się pogardliwie, a Paweł znów wzmocnił uścisk.
— Przywalę mu, co? — zaofiarował się Doniu.
— Mówię, że punkty za friko, nie? Dacie mi skończyć? — Andrzej przyjął postawę dominującą. Poskutkowało. — Gazetkę robię sam — tłumaczył opryskliwie, usiłując patrzeć spode łba, skoro nie mógł z góry — i nie chcę, żeby mi się ktoś plątał. Ale Sewerynie powiedziałem, że z ekipą, boby nie przyklepała. Was mogę wpisać jako redakcję. Martwe dusze, jarzycie?
Nie jarzyli, w końcu kto teraz czyta Gogola?
— Taki sam bajer jak z tym sokiem, co? — Robert znów się zamierzył.
— Z jakim sokiem? — zdumiał się Andrzej.
— Z jakim sokiem?! Z jakim sokiem?! Jaja sobie robisz?!
— Jeśli mam oberwać, to przynajmniej chcę wiedzieć czemu.
— Bo śnieg! — odezwał się Paweł. — Przywalić mu czy od razu głowę w kibel?
— Czekaj — zaoponował Doniu. — Wyjaśnię grubasowi. Ta wiśniówka, co mu dałeś — zwrócił się do Andrzeja — to był sok.
— Malinowy?! — Andrzej przeraził się nie na żarty.
— Czarna porzeczka.
— Ufff… — Odetchnął z ulgą. Myśl, że wyniósł z domu sok malinowy, przeraziła go bardziej niż perspektywa kąpieli w sedesie. Chyba to było po nim widać, bo uścisk chłopaków nieco zelżał. — Matka by mnie zabiła, jakbym jej podprowadził malinowy. Trzyma go na zimę i pilnuje bardziej niż Gollum pierścienia.
Paweł parsknął śmiechem.
— Porzeczkowego na szczęście mamy dużo. — Andrzej także się uśmiechnął. — Matce pewno nie zmieścił się w szafce i część wsadziła do barku. Sorry, nie wiedziałem.
— Szkoda, że cię nie było, jak Robert rozlał ten sok do szklanek! — Doniu zaczął się śmiać.
— Zamknij się — warknął Robert.
— No dobra, ale o co chodzi z tym interesem? — przypomniał Paweł. — Bo ja naprawdę potrzebuję nabić sobie punktów.
— Powiedziałem babce, że w redakcji są goście, którzy mają przechlapane u nauczycieli, dlatego na początku będą anonimowi — wyjaśnił Andrzej. — A jeśli gazetka się spodoba, to się ujawnią. Żeby nikt nie patrzył przez pryzmat opinii…
— Przez co?
Andrzej machnął niecierpliwie ręką i dotarło do niego, że od pewnego czasu nikt już go nie przytrzymuje.
— Powiedziałem, że chcą sobie w ten sposób poprawić oceny z zachowania. I z polaka. Więc jeśli jej się gazetka spodoba, to mogę potem powiedzieć, że to wy. I tak muszę kogoś podać.
— A co TY z tego będziesz miał? — spytał Robert nieufnie.
— Taką jedną. — Zrobił wymowny gest dłońmi.
Cała trójka ryknęła śmiechem.
— Podryw na redaktora — wyjaśnił tonem zblazowanego casanovy. — Ona na to leci.
Popatrzyli z niedowierzaniem. Nie dał im czasu na dłuższe myślenie.
— Nie wiem jak wy, ale ja muszę wbijać na przedsiębiorczość — zwrócił uwagę na upływający czas. — Stary się wścieka o byle spóźnienie, a wagarów w ogóle nie toleruje. Nie mogę teraz zarobić szlabanu na kompa.
Dość mocno mijał się z prawdą, przynajmniej jeśli chodzi o reakcję ojca, ale koledzy pokiwali ze zrozumieniem głowami.
— Powiemy babce, że był wypadek i się zagapiliśmy, co? — zaproponował Doniu po drodze do klasy. — Jak się spóźnimy całą czwórką, i jeszcze z tobą, to się nie czepnie.
— Wystarczy stłuczka — zawyrokował. — O wypadku musieliby napisać w gazetach.
2.
„Jestem genialny! — powtarzał sobie Andrzej podczas przedsiębiorczości. — Dwie pieczenie na jednym ogniu! Teraz tylko ugadać Kaśkę i Mikołaja o ilustracje i do końca tygodnia numer będzie gotowy!”.
Postanowił zająć się tym zaraz na przerwie, przygotował sobie argumenty do rozmowy, żeby mówić pewnie, bez zająknięcia i niecierpliwie czekał na dzwonek. Wreszcie! Wysypali się z klasy. Już miał pobiec za Kaśką (trudniejsze rzeczy w pierwszej kolejności), kiedy otworzyły się drzwi jednej z sal i wyszła stamtąd… Magda. Pamiętał z jej planu, że II D miała na tej godzinie fakultety. Nie wiedział tylko gdzie. A tymczasem okazuje się, że tak blisko! Czy to możliwe, że od września mijali się na tym korytarzu w każdą środę, w ogóle się nie widząc?
Ruszył w jej kierunku (trzeba korzystać z dobrej passy), kiedy ubiegł go jakiś pryszczaty gostek o wyżelowanych włosach. Podszedł do dziewczyny, objął ją i pocałował. A ona się nie broniła!
Rozdział IV
Wtorek, 21 października
1.
Od prawie dwóch tygodni Lucyna nie potrafiła myśleć o niczym innym jak tylko o psie. Kilka dni po ich pierwszym spotkaniu wybrała się tam znowu. Tym razem miała ze sobą trochę jedzenia. Kości, na których ugotowała zupę i których specjalnie nie obierała z mięsa, okrawki wędlin, co tylko udało jej się zgromadzić. Zastanawiała się, czy nie powinna porozmawiać z właścicielem. Wręczyłaby mu worek smakołyków, by przełamać lody, a potem zwróciłaby uwagę, że pies jest dręczony przez dzieci, zasugerowała przestawienie budy w inne miejsce, dalej od ogrodzenia, i wydłużenie łańcucha. Budę zresztą przydałoby się ocieplić. Idzie zima, a to ledwie parę luźnych desek. Chyba można gdzieś kupić prawdziwą wygodną budę? Ciekawe, ile by to kosztowało. Szła polną drogą, prawie frunąc, dopiero na widok rudery opadły ją wątpliwości. Przecież właściciel sam mieszka gorzej niż zwierzę.
Pies siedział przed legowiskiem, iskając się. To się podrapał, to znów próbował złapać coś zębami w zmierzwionych kudłach. Wyczuł obecność Lucyny, zanim spojrzał w jej stronę. Stanął na sztywnych łapach i zawarczał ostrzegawczo. Sierść, i tak stercząca jak szczotka, zjeżyła mu się jeszcze bardziej.
Lucyna przyśpieszyła kroku, równocześnie wyciągając z torby kości.
— Piesiu, psinka — zawołała przymilnie — mam coś dla ciebie!
Patrzył nieufnie, w gardle narastał mu głuchy bulgot, ale ucichł, gdy tylko doleciał go zapach jedzenia. Z pyska pociekła mu ślina.
— Biedactwo — rozczuliła się Lucyna i rzuciła mu pierwszą kość.
Chwycił i pożarł nieomal w całości.
— Ostrożnie, nie udław się.
Wysypała zawartość torebki jak najbliżej psa, starając się jednak trzymać ręce możliwie wysoko. Był na tak krótkiej uwięzi, że nie miał szans do nich doskoczyć. Potem cofnęła się o parę kroków. Miała nadzieję, że kiedy da mu od razu całą porcję, pies zacznie jeść wolniej i spokojniej, ale nic z tego. Łykał prawie bez gryzienia, rozglądając się tylko wokół, czy nie ma konkurencji do posiłku.
Jedna z kości upadła trochę za daleko. Lucyna sięgnęła po leżący nieopodal kij. Pies zjeżył się, zawarczał i natychmiast schował się pod deski.
Popchnęła kijem kość jak najbliżej niego, a kiedy cofała rękę, rzucił się na nią z furią. Odskoczyła, przestraszona niespodziewanym atakiem, a potem cisnęła kij za siebie. Jak najdalej.
Nie! Tak tego nie zostawi!
Ruszyła w stronę zaniedbanego domu. Zastukała. Bez efektu. Zastukała głośniej. Cisza. Już miała odejść, gdy w domu coś zaszurało i załomotało. Potem usłyszała ciężkie kroki i w drzwiach stanął niechlujnie ubrany mężczyzna. Za jego plecami dostrzegła zabałaganioną sień.
„Jak można do tego stopnia się zapuścić!” — pomyślała z niechęcią. Przypomniała sobie jak wyglądało mieszkanie Leszka niedługo po tym, gdy ta kobieta wreszcie się wyniosła. Mężczyźni nie są stworzeni do samotnego życia. Całe szczęście, że Leszek ma kogoś, kto o niego zadba.
— Czego? — spytał niechluj i wionął jej w twarz alkoholem. Odsunęła się.
— Pana pies nie ma budy — zaczęła ostro. Z takimi nie ma co się cackać.
Mężczyzna spurpurowiał, a potem puścił w jej stronę piętrową wiązankę, sugerując, by raczej zajęła się swoimi sprawami.
— Mogę mu podarować — zaproponowała. Byłby głupi, gdyby nie skorzystał. — Chce pan, czy mam oddać komuś innemu?
Zadziałało.
— Dobra, przynieś — zgodził się łaskawie. Ziewnął, podrapał się po żebrach i wycofał z powrotem w cuchnącą czeluść mieszkania.
To wszystko działo się równo tydzień temu. Zaraz po powrocie Lucyna rzuciła się do internetu. Okazało się, że nawet w Toruniu jest firma wykonująca solidne, ocieplane budy, że cena jest w granicach jej możliwości, a co najważniejsze, że dowiozą zakupioną budę na miejsce. Złożyła zamówienie jeszcze tego samego dnia i tuż przed weekendem mogła patrzeć jak pies, zdziwiony, obwąchuje swój nowy dom.
A teraz znów szła go odwiedzić. W torebce miała kości, a w głowie gotowy plan, jak namówić właściciela na wymianę łańcucha.
2.
Andrzej kompletnie stracił serce do gazetki. Po co się starać? Dla kogo? To nie mogło się udać. Trudno! Powie Szulcowej, że nie wyszło, przeprosi. Przecież nie zetnie go na maturze za coś takiego.
Gdy tylko otwierał katalog zatytułowany „Red.”, gdzie zgromadził artykuły i wiersze, natychmiast stawała mu przed oczami Magda. Tak jak przedtem w ogóle jej nie dostrzegał, tak teraz natykał się na nią niemal na każdej przerwie. A właściwie natykał się NA NICH, bo od feralnej środy Magda nigdy nie pojawiała się sama.
A ojciec wrócił w niedzielę z Roztocza opalony, choć to przecież październik, odmłodniały i tryskający dobrym humorem. Nachodził się z panem Tomkiem po roztoczańskich lasach za wszystkie czasy, a jego model samolotu Zero zdobył drugą nagrodę! Gdyby Andrzej nie był głupi, zyskałby dodatkowy tydzień wakacji, wolny od szkoły i obłudnych dziewczyn, nie wkopałby się w robienie gazetki i w ogóle wszystko z pewnością potoczyłoby się inaczej. Jeden fałszywy ruch i… stracił to, co naprawdę wartościowe, dla jakiejś… dla nieistniejącego ideału dziewczyny.
I okazało się, że seria zupełnie nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności była tylko serią zbiegów okoliczności. Niczym więcej. A on chciał w tym widzieć jakieś znaki. Palant!
Westchnął i zabrał się do lekcji. Na fakultetach z polskiego wrócili do pozytywistów i akurat mieli na warsztacie Lalkę. Jak to określała Szulcowa: „Powieść o straconych złudzeniach i zawiedzionych nadziejach”.
„Coś w sam raz dla mnie” — pomyślał. Przerzucił parę stron, szukając zdania, które wypowiedział Wokulski o Izabeli, ale kiedy, gdzie? W końcu wpisał w wyszukiwarkę: „Lalka, Prus, ołtarz, krzesło”. Jest!
— Pani łaskawa, nie udawajmy, że się nie rozumiemy. Pani wie, że dla mężczyzny kochającego kobieta jest świętością jak ołtarz. Słusznie czy niesłusznie, ale tymczasem tak jest. Otóż jeżeli pierwszy lepszy awanturnik zbliża się do tej świętości jak do krzesła i postępuje z nią jak z krzesłem, a ołtarz prawie zachwyca się podobnym traktowaniem, wówczas… pojmuje pani?… Zaczynamy przypuszczać, że ów ołtarz jest naprawdę tylko krzesłem. Jasno się wytłomaczyłem?
— Jasno — mruknął. — Jaśniej nie można.
3.
Lucyna nie wierzyła własnym oczom. W miejscu gdzie jeszcze parę dni temu stała śliczna nowa buda, teraz leżały jakieś rupiecie. Pies znów był przywiązany blisko płotu i za jedyne schronienie miał kilka desek, opartych skośnie o starą szopę. A miska znów pusta.
Na widok Lucyny nawet nie wstał. Nawet się nie zjeżył. Pomachał tylko apatycznie końcem ogona.
Poczuła, jak budzi się w niej wściekłość. Wpadła na teren gospodarstwa. Wysypała wszystko, co przyniosła, tuż przed psią mordą, bo udeptany placyk wydał jej się czyściejszy niż miska. Zabrała ją, umyła pod pompą i napełniła świeżą wodą. Kiedy wróciła do psiego legowiska, po kościach nie został nawet ślad. Wyzwała się w myślach od idiotek. Powinna przynieść coś porządnego, a nie resztki. Jutro kupi mu karmę.
Pies łapczywie chłeptał wodę, a Lucyna pobiegła do domu i załomotała w drzwi. W środku z pewnością ktoś był, słyszała liczne głosy. Miała ochotę rozszarpać tego drania, który…
Drzwi otworzyły się nagle i wytoczył się stamtąd czerwony na twarzy mężczyzna.
— Janusz! — ryknął na jej widok. — Zamawiałeś dziwki? Czemu tylko jedna? No, chodź, maleńka, chodź! Zabawimy się. Pokaż cycki!
Rzuciła się do ucieczki. Gonił ją śmiech i niewybredne żarty.
Rozdział V
Środa, 22 października
1.
Może sprawił to bijący w okna deszcz, może wspomnienie wczorajszej haniebnej ucieczki, dość, że Lucyna wstała tego dnia lewą nogą. Na samą myśl o ostatnich wydarzeniach ręce zaciskały się jej w pięści. Ale co mogła zrobić? Ich było kilku, do tego pijanych, a ona jedna.
Ofuknęła Leszka, co zdarzało się jej bardzo rzadko, potem oczywiście ścięła się z Padalcem, co dla odmiany było normą, i może skończyłoby się na porannym wybuchu, gdyby nie odkrycie, że prawie nowe półbuty, kupione Asi przed wakacjami, teraz okazały się za ciasne. A na taką chlapę mała nie wyjdzie w tenisówkach ani lakierkach!
Nawet nakrzyczeć na nią nie mogła, bo przecież to nie jej wina, że pogoda popsuła się z dnia na dzień.
— Masz blisko, dojdziesz — zdecydowała. — W szkole zmienisz na buty do WF-u. Tylko żebyś nie wychodziła na boisko! A zaraz po lekcjach pójdziemy do sklepu. Czekaj na mnie w świetlicy, przyjdę po ciebie.
Asia marudziła, coś próbowała tłumaczyć, ale Lucyna nie słuchała, zajęta układaniem nowego rozkładu dnia. Musi pochodzić po sklepach, więc gołąbki zrobi jutro. Kapusta wytrzyma. A dziś może bitki? Albo spaghetti z gotowym sosem?
Buty rzeczywiście musiały być ciasne, bo mała ledwo kuśtykała. Nic jej nie będzie. Niech się wprawia, kobiety muszą być twarde.
.
.
2.
Najpierw zaczepił go Paweł. Dopytywał się o postępy w tworzeniu gazetki. Andrzej go zbył, ale na następnej przerwie z tym samym pytaniem zwrócił się do niego Ferrari (jak od paru dni zaczęto nazywać Roberta), a na lekcji dostał liścik od Julki, której wiersze obiecał zamieścić. Zmówili się czy co?
Na kolejnej przerwie Julka podeszła do niego razem z Klaudią. Wiersz Klaudii też czekał w jego komputerze. Nawet niezły. Najgorsze, że dziewczynom towarzyszyła Anka. Dotąd omijał ją z daleka, za wysoka dla niego i za ładna. I w ogóle taka… z górnej półki.
— I jak postępy? — spytała Klaudia. — Kiedy wyjdzie pierwszy numer?
— Przecież pisałem, że padł mi komputer — odburknął, patrząc na Julkę. — Trochę się wszystko przesunie. — Nie ma rady, będzie musiał skończyć tę gazetkę. Trudno. Ale bez wiersza Deszczowej.
— To nawet lepiej. — Julka wyraźnie się ucieszyła.
— Bo pomyślałyśmy — dodała Klaudia — że same wiersze to trochę nudne. Przydałyby się i inne artykuły. — Kuksnęła Ankę pod żebro.
— Mogłabym wkleić parę swoich stylizacji — zaproponowała tym swoim zmysłowym głosem. — Outfit na jesień. To chyba dobry tytuł?
— Outfit? — Andrzej czuł się coraz bardziej zdezorientowany.
— Uhm. Albo na zimę. Jak często ma wychodzić ta gazetka?
— Raz na miesiąc — wybąkał i natychmiast pożałował. Przecież miało się skończyć na jednym numerze!
— W takim razie na jesień — zdecydowała. — A w listopadzie dam coś na zimę. Może być?
Skinął głową i poczuł, że wzbiera w nim złość. Jakim prawem wtryniają się do jego gazetki?
— A o czym napiszesz w grudniu? — wytknął jej, patrząc wyzywająco. — Zima jest długa.
— No jak to o czym? — Uśmiechnęła się tak, że musiał udać zainteresowanie czymś za oknem. Wpatrzył się w kobietę szarpiącą się z wyjącym bachorem. — Napiszę, w czym się pokazać na sylwestra — dokończyła Anka.
— Wytrzęsie z niego całą duszę. — Wskazał scenkę na ulicy. — A w styczniu?
— Studniówka. Biedny dzieciak.
Ta dziewczyna miała na wszystko gotową odpowiedź!
— Dobra, może być — zezwolił łaskawie. — Kiedy mi to dasz?
Klaudia wyjęła komórkę i zaczęła fotografować scenę za oknem.
— Napiszę artykuł o przemocy w rodzinie — zapaliła się. — Reportaż! Albo o prawach dzieci. Co wy na to?
— A ja myślę, że to dobra ilustracja do tekstu satyrycznego o przemocy nauczycieli — włączyła się Gośka. Kiedy zdążyła do nich podejść? — Klaudia, wyślij mi te zdjęcia. Zrobię kolaż, fotokomiks, nie wiem jeszcze, „uczeń przed klasówką” albo coś? Mogę? — spojrzała na Andrzeja.
Skinął głową kompletnie oszołomiony. Wszystko wymykało mu się z rąk, ale ta sytuacja nawet zaczęła mu się podobać.
Zadzwonił dzwonek.
— To jesteśmy umówieni — podsumowała Anka. — Przyślę ci mailem tekst i zdjęcia. Adres ten sam, na który pisała Klaudia?
Już miał przytaknąć, lecz nagle zmienił zdanie.
— Nie. Założyłem nowe konto specjalnie dla gazetki: odsiecz@vvlo.torun.pl. — Miał nadzieję, że nazwa jest wolna. Sprawdzi na następnej przerwie. — Przyślijcie, co tam będziecie miały — rzucił niedbale. — Zobaczymy. Może się nada.
— Dlaczego odsiecz? — zaciekawiły się dziewczyny. Z czterech zrobiło się już sześć, bo doszły jeszcze Iza i Monika.
Powoli ruszył w stronę klasy. Podążyły za nim jak groupies.
— Taki będzie tytuł — wyjaśnił. — „Odsiecz Szkolna”. — Nie musiał ich uświadamiać, że wpadł na ten pomysł dosłownie przed chwilą. Gazetka wychodząca w Liceum imienia Wiktorii Wiedeńskiej nie mogła nazywać się inaczej. — Podoba się wam?
Przytaknęły.
„No, Andy, jesteś genialny!” — pogratulował sobie. Złowił trochę zdumione, a trochę zazdrosne spojrzenia kolegów, gdy tak szedł korytarzem błogosławiony między niewiastami. A potem zauważył Magdę idącą z przeciwnej strony. Oczywiście z tym jej nażelowanym pryszczolem. Widział ją bardzo dokładnie. Jej włosy w niespotykanym kolorze, miękkie kształty, nawet drobne krostki na czole dziwnie go rozczuliły. Oczy miała podkrążone, jakby ostatnio niewiele spała. I… mimo że trzymali się z typkiem za ręce, w jej oczach dostrzegł dziwny smutek. Minął ją tak blisko, że mógłby odgarnąć jej z czoła zabłąkany kosmyk. A ona… Ona w ogóle go nie zauważyła.
3.
„Kiedy dzień źle się zacznie, to już cały będzie do niczego” — pomyślała Lucyna. Jakby się wszystko sprzysięgło, by ją wyprowadzać z równowagi. W sklepach kolejki, ludzie niemili, zakupy ciężkie, pogoda paskudna. Nawet własne dziecko przeciwko niej. Nic dziwnego, że w końcu puściły jej nerwy. Przylała Asi na ulicy, wobec zniesmaczonych przechodniów. Nie powinna była tak reagować, ale czuła się kompletnie bezradna. Pół godziny wcześniej wypatrzyła na rynku śliczne półbuciki, jakby specjalnie dla córki. Końcówka serii, w sklepie takie kosztują trzy razy tyle. Nie chciała kupować bez przymiarki, uprosiła babę, by poczekała ze zwinięciem kramu, aż przyprowadzi Asię, która niedługo miała skończyć lekcje. Tamta się zgodziła, chociaż niechętnie, bo jej mąż już pakował rzeczy do samochodu. Zaznaczyła tylko, że najpóźniej o trzynastej trzydzieści odjeżdżają. A tymczasem Asia opóźniała marsz i cały czas marudziła o jakiejś Kasi. Potem rozwyła się, że buty ją cisną i dalej nie pójdzie, dopiero klaps przywołał ją do porządku.
Na szczęście zdążyły. Asia w wygodnych butach od razu zrobiła się milsza, Lucyna też się uspokoiła, nawet znalazła dość cierpliwości, by wreszcie wysłuchać do końca historii o Kasi. Zrobiło jej się wstyd, że była taka nieczuła. Dziecko znalazło wreszcie pierwszą szkolną przyjaciółkę, umówiły się na wspólne siedzenie w świetlicy, „bo Kasia codziennie musi tam czekać na mamę do piętnastej!”, a tymczasem ona bezceremonialnie zabrała córkę zaraz po lekcjach, nie wysłuchawszy, o co chodzi.
— Jak chcesz, wrócimy teraz do szkoły — zaproponowała. — Pewnie Kasia jeszcze tam jest. I jeśli jej mama się zgodzi, możecie po lekcjach przychodzić do nas, zamiast siedzieć w dusznej świetlicy.
— Naprawdę? — Smutna buźka Asi rozpromieniła się natychmiast i wszystkie urazy poszły w niepamięć. Jak niewiele dziecku potrzeba do szczęścia.
4.
Lucyna miała jedną słabość. Ulegała jej rzadko, o wiele rzadziej niż chęci do samotnych wędrówek. Kiedy jednak życie już kompletnie jej dokuczyło, a cały świat zdawał się być przeciwko niej, szła do fryzjera. Siadała w fotelu i przez godzinę albo dwie pozwalała się obsługiwać. To ją zawsze podnosiło na duchu.
W Krakowie, gdzie mieszkali przed przeprowadzką, miała swój ulubiony lokal i zaufaną panią Małgosię, która bez pytania wiedziała, co robić z jej fryzurą. W Toruniu dotąd nie odważyła się nikomu powierzyć swojej głowy, jednak tego dnia stwierdziła, że po prostu musi. Włosy nie chciały się już ładnie układać, kolor też przydałoby się nałożyć porządny, ile można jechać na płukankach? No i najważniejsze: musiała się w końcu zregenerować psychicznie.
Atmosfera w zakładzie okazała się dokładnie taka, jaką lubiła. Babsko-pogaduszkowa. Skakały z tematu na temat i Lucyna sama nie zauważyła, kiedy wylała swoje oburzenie na człowieka, który przepił psią budę.
— Takiego drania też powinno się przywiązać, najlepiej na deszczu, i karmić raz na tydzień! — zawyrokowała starsza pani, farbująca siwiznę na kasztanowy brąz.
— Razem z koleżkami — dodała mściwie druga, nieco młodsza, która robiła sobie pasemka. — Każdego na osobnym łańcuchu.
Przez chwilę wymyślały tortury, jakim jeszcze można by poddać dręczycieli zwierząt, i Lucyna poczuła się o wiele lżej.
— No dobrze, a tak konkretnie to co panie zrobią? — odezwała się milcząca dotąd młodziutka dziewczyna. Liceum, może nawet koniec gimnazjum? Chociaż Lucyna wcale by się nie zdziwiła, gdyby się okazało, że smarkula chodzi jeszcze do podstawówki albo właśnie kończy studia. W dzisiejszych czasach nigdy nic nie wiadomo. Dziewczyna siedziała na fotelu tuż obok, a fryzjerka modnie strzępiła jej ciemnobrązowe włosy.
— A co my możemy zrobić, moje dziecko? — westchnęła starsza pani. — Nie ma siły na takich…
Lekko skośne oczy smarkuli błysnęły gniewnie.
— Na przykład zgłosić na policję albo do straży miejskiej.
— Idealistka! — zaśmiała się pani od pasemek. — A oni tylko czekają na takie wezwanie! Myślisz, że nie mają nic innego do roboty, jak zajmować się jakimś psem? Pękliby ze śmiechu, gdyby ktoś zadzwonił z taką sprawą.
— A to nie trzeba raczej przez Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami załatwiać? — włączyła się jedna z fryzjerek.
Starsza pani znowu westchnęła.
— To nic nie da. Co oni mogą? W najlepszym wypadku pouczą dziada, pogrożą paluszkiem i odjadą. A pies zostanie. I żądny zemsty właściciel też. Oddałybyśmy psu niedźwiedzią przysługę.
— Można do TOZ-u, a jeszcze lepiej do OTOZ-u — zgodziła się dziewczyna. — Albo powiadomić powiatowy inspektorat weterynaryjny, ale policja może od razu skierować sprawę do prokuratury.
Pani od pasemek parsknęła śmiechem.
— Poza tym — dziewczyna spojrzała na starszą panią — TOZ nie ma prawa wejść na czyjąś posesję. Policję z reguły wpuszczają, a mam wrażenie, że tego psa trzeba po prostu odebrać.
— Za dużo się naoglądałaś telewizji — zgasiła ją pani od pasemek. — Też widziałam interwencję Animalsów, ale spróbuj to wyegzekwować w prawdziwym życiu. Nikt palcem nie kiwnie, zobaczysz!
— A duży on jest? — zaciekawiła się jedna z pracownic, wyróżniająca się ekstrawagancką fryzurą. Uczennica albo praktykantka. Skończyła zmiatać włosy z podłogi i poprosiła starszą panią do mycia.
— Niestety duży — odpowiedziała Lucyna. — I do tego agresywny.
— Szkoda. — Poprzez bulgot i szum wody przedarł się głos praktykantki. — Jakby był mały, to może ktoś by go wziął. Ja bym nawet mogła poprosić mojego chłopaka, żeby go temu draniowi odebrał, ale co z nim potem zrobić? Z psem znaczy.
— Daj spokój, Alicja! — zaśmiała się fryzjerka, strzygąca smarkulę. — Świata nie zbawisz!
— Czytałam kiedyś taką historię, podobno prawdziwą — ciągnęła Alicja, zabawiając starszą panią rozmową podczas mycia — jak jeden facet używał psa do przemytu. Najpierw go głodził, potem karmił brylantami w kiełbasie, a potem przeprowadzał przez granicę jako psa przewodnika niewidomego. Pisali w gazecie, już nie pamiętam, „Zbrodnia za Rogiem” czy „Na Tropie”. Tam leży cały stos. Prawdziwe historie!
— Potrafi pani podać adres tego miejsca? — Smarkula zwróciła się bezpośrednio do Lucyny, ignorując rewelacje praktykantki. — Albo zaprowadzić policję? Z tego, co pani mówi, trzeba działać szybko.
— To nic nie da. Policja nie jest od takich spraw.
— Właśnie że jest — upierała się dziewczyna. Takie chucherko, delikatna jak porcelanowa figurynka, a zapału w niej za cały oddział komandosów. — Facet łamie ustawę o ochronie zwierząt. Przecież to przestępstwo.
Lucyna pokręciła głową i uśmiechnęła się do siebie. Ech, młodość. Myślą, że cały świat do nich należy. Jeszcze ją życie nauczy, że nie ma tak prosto, jak by się chciało.
— Zapraszam do mycia — zwróciła się do niej fryzjerka. Lucyna z ulgą zwolniła fotel. Niepotrzebnie poruszała temat psa. Szkoda zwierzaka, ale wiadomo, że nic nie da się zrobić. Takie życie.
Rozdział VI
Niedziela, 26 października
1.
Dziewczyna poznana u fryzjera okazała się natrętna jak mucha i uparta jak osioł. Tamtego dnia poczekała na Lucynę w lokalu, wyszła razem z nią i dalejże przekonywać.
— Zgłosiłabym sama — tłumaczyła — ale nie wiem, gdzie jest pies. Nie zaprowadzę ich. Myślałam, że panią obchodzi jego los — dodała z wyrzutem.
Nie było rady. Dla świętego spokoju Lucyna umówiła się z dziewczyną na niedzielę. Pojadą i niech mała sama zobaczy, że to beznadziejny przypadek.
Słowo się rzekło. Lucyna zapakowała do torby resztki jedzenia, specjalnie kupione psie chrupki i pojechała na pętlę autobusową, gdzie miały się spotkać. Przynajmniej trochę dokarmi tego biedaka.
Dziewczyna już czekała w towarzystwie wysokiego, lekko przygarbionego mężczyzny z włosami związanymi w kucyk. Bardzo dobrze. W razie czego będzie obstawa.
Na widok Lucyny wysiadającej z autobusu rozjaśniła się, jakby trafiła szóstkę w totka.
— Dzień dobry — powiedziała tak radośnie, że Lucynie zrobiło się przyjemnie. Nawet Asia tak się nie cieszy na jej widok, nie mówiąc o Padalcu. — To jest Darek, weterynarz z naszego schroniska. Oceni sytuację. A ja jestem Iza.
— Lucyna. — Skoro tamci nie podają nazwiska, to ona też nie. Wymienili uściski. Lucyna z żalem zauważyła obrączkę na palcu mężczyzny. A może to i lepiej? — Ruszajmy, szkoda czasu — powiedziała chłodniej, niż zamierzała. — To co najmniej pół godziny szybkim krokiem.
2.
„Wyrzucić czy zostawić?” — zastanawiał się Andrzej, składając numer. Materiału miał aż nadto. Zabawny tekst Gośki, ilustrowany zdjęciami zza okna i rysunkami Mikołaja. Całkiem profesjonalne stylizacje Anki (w każdym razie sprawiały takie wrażenie), reportaż Izy o schronisku dla zwierząt, połączony z apelem, by zebrać przed zimą niepotrzebne koce i inne rzeczy, które przydadzą się bezdomnym psom i kotom. Do tego Robert „Ferrari” Skorniewicz po kilkudniowych podchodach wydusił z siebie propozycję, że przyniesie artykuł muzyczny, a Paweł Węcławiak w wielkiej tajemnicy wręczył Andrzejowi dwa swoje wiersze, prosząc o dyskrecję.
Tak. Deszczowa spokojnie może wylądować w koszu razem ze swoim wiecznym czy wietrznym karnawałem.
„Kobieto, puchu marny, ty wietrzna istoto!”…
Już miał wcisnąć Del, ale zatrzymał się z palcem na klawiszu.
Czy usuwając wiersz, nie okaże się małostkowy? Niekonsekwentny? Twierdził, że bardzo chce go zamieścić, a teraz co? Magda nie jest głupia. Z pewnością powiąże fakty i mogłaby sobie pomyśleć nie wiadomo co, a co gorsza, nawet rozplotkować, jak to baba. A on przecież nic do niej nie czuje. Jest tylko trochę zawiedziony. To wszystko.
Ze złością skopiował tekst i wcisnął na sam dół Kącika poezji. Nie mieści się. Trudno. Poezja pójdzie na rozkładówkę, artykuł Anki na koniec razem z reportażem Izy. Szkoda, że zdjęcia po skserowaniu będą ledwo widoczne. A gdyby tak… Teraz już za późno, ale w poniedziałek obgada to z Szulcową i facetem od infy. Zrobi się numer elektroniczny. Do pobrania. Chyba znajdzie się miejsce na szkolnym serwerze?
Brzęknął SMS. To Mikołaj przypominał o oblewaniu pierwszego numeru „Odsieczy”. W Kiełpiku. Andrzej rzadko tam bywał, nie jego klimaty, ale znajomi ze szkoły właśnie w tym klubie spotykali się najchętniej. Faktycznie, już czas.
3.
Jedna z sal, właśnie ta, którą zwykle wynajmowano na różne klasowe imprezy, okazała się zamknięta i wyłączona z użytkowania.
— Remont? — zdziwiła się Julka, bo przeszklona część ściany została zasłonięta jakimiś płachtami.
Michu (artykuł o grach komputerowych do kolejnego numeru i zdjęcia do reportażu Izy) wybuchnął śmiechem.
— Jeden gostek zrobił tu wczoraj megademolkę! Szkoda, żeście nie widzieli! Lewy z drugiej D. Znacie go? Kuba Lewandowski — doprecyzował, bo miny słuchaczy wykazywały całkowitą obojętność.
— A! Lewy! — skojarzył Paweł. Dziewczyny tylko wzruszyły ramionami.
— Normalnie łaził po ścianach! — emocjonował się Michu. — Zawsze był niezły przypałowiec, ale wczoraj… Zresztą, całkiem zapomniałem, pstryknąłem parę fotek! — Wyciągnął z kieszeni telefon. — Trochę zamazane, więc niestety do gazetki się nie nadają.
Wszyscy skupili się wokół wyświetlacza komórki.
— Wczoraj jakaś impra była? Nic nie wiedziałem — zmartwił się Ferrari.
— Zamknięta — wyjaśnił Michu. — Mnie zaprosiła Karolina. O, zobaczcie! Trochę jednak widać. — Andrzej, który na słowa „II D” zaczął słuchać uważniej, teraz wpatrzył się chciwie w zdjęcia. Czy to przypadkiem nie ten wyżelowany pryszczol, który prowadzał się z Magdą?
— Pokaż. — Wyciągnął rękę po telefon. — Gośka i Miki, moglibyście do drugiego numeru zrobić kolejny komiks, zdjęcia nie muszą być ostre, bo i tak je przerobicie. Ten „Przed klasówką” fajnie wam wyszedł. Nie wiem tylko, jaki temat by pasował… — pomrukiwał, udając zainteresowanie wyłącznie techniczną stroną przedsięwzięcia. Tak! Wzrok go nie mylił! To tamten typek. — Pogięło go? Co on?
— Też by cię pogięło, jakby ci dziewczyna zrobiła siarę na cały lokal. No mówię wam!
Andrzej nawet nie musiał prosić o rozwinięcie tematu. Teraz już wszyscy skupili się wokół Michała z pytaniami.
— Zaraz, chwila, nie będę gadał o suchym pysku! — zaprotestował. — Siądziemy gdzieś i wszystko wam opowiem.
4.
„A więc zerwali ze sobą…” — powtarzał w myślach Andrzej, siedząc przed komputerem. Impreza skończyła się późno, gdy wrócił, rodzice już się szykowali do snu, ale on nie zamierzał jeszcze się kłaść. Wiedział, że i tak nie zaśnie.
Rzucił parę swetrów pod drzwi, żeby światło nie przywabiło matki, i przegrał do komputera wycyganione od Michała zdjęcia. Większość rzeczywiście okazała się niewyraźna, choć w powiększeniu dało się dostrzec sporo szczegółów drugiego planu. Zamazana była tylko pierwszoplanowa postać typka z II D, rzucającego przedmiotami, biegającego po stołach, skaczącego…
„Od początku wiedziałem, że to pawian” — pomyślał Andrzej, przerzucając zdjęcie za zdjęciem. Wybryki pryszczola niespecjalnie go interesowały. Szukał na zdjęciach tej, która tak spektakularnie z nim zerwała. Michu opowiadał, że wypunktowała gościa równo, a potem uciekła. Ma dziewczyna temperament! Ciekawe, o co poszło.
Zajrzał na blog Deszczowej. Nie wchodził tam od ponad tygodnia. Żadnych wierszy o zakochaniu, pocałunkach, trzymaniu za rączkę? Dodała jeden nowy, i to już jakiś czas temu, na pewno jeszcze wtedy, gdy Magda chodziła z pryszczolem, ale z wiersza bił taki smutek, że Andrzej aż się zdumiał.
Rajskie jabłko
Okazało się pułapką
Nie z tobą będę je jeść
Nie będę łapać z tobą kropel deszczu
Śnieg nas nie zachwyci
Marzymy razem ale nie ze mną
Mija pełnia za pełnią
Mija pustka za pustką
Śnimy
Przyjaźń
To dużo czy mało?
„Nie z tobą”? Dziwne. Zakładając, że Deszczowa to Magda i pisze o tym, co obecnie przeżywa, wygląda na nieszczęśliwie zakochaną.
Skoro kocha innego, to po co był jej ten cały pryszczol?
A może jednak są dwie? Ale kim w takim razie jest Deszczowa?
Rozdział VII
Poniedziałek, 27 października
1.
Andrzej tak się zagadał z facetem od infy w sprawie numeru elektronicznego, że przegapił dzwonek na lekcję. Na szczęście religia. Ksiądz Adam zawsze sprawdza obecność na końcu zajęć.
Szedł korytarzem, kiedy gwałtownie otworzyły się drzwi biblioteki i wypadła stamtąd Magda.
„Też się zasiedziała? W bibliotece? Co oni teraz mają? — Przebiegł w myślach jej plan lekcji. — Chyba polski?”
Zatrzymał się, gorączkowo kopiąc w plecaku. — Wspaniała okazja, by zagadać, oznajmić, że właśnie wyszedł kolejny (nie musi wiedzieć, że pierwszy) numer „Odsieczy” i ma po jednym dla niej i dla Deszczowej. Nikomu ich jeszcze nie pokazywał, chciał, by Magda dostała swój egzemplarz jako pierwsza. Czemu wsadził je na samo dno?!
Ale Magda skręciła w stronę schodów i zbiegła na dół. Czyżby źle zapamiętał jej plan? Tam nie ma sal od polskiego. A może go zauważyła i specjalnie postanowiła ominąć?
Z biblioteki wybiegła kolejna dziewczyna, często widywał ją z Magdą. Coś się stało? Nie wytrzymał, ruszył za nią. Obie wyszły na boisko, po chwili tamta wróciła. Minę miała jak Paulina z jego klasy, kiedy próbuje rozwiązać zadanie matematyczne.
Andrzej rzucił się do okna. Zdążył zobaczyć, że Magda przebiegła przez ulicę na czerwonym świetle i skręciła w Sienkiewicza. Poleciała bez kurtki, choć dzień był chłodny, i wcale nie w stronę swojego domu. Dziwne.
2.
— Jak to czasem pozory mylą — powiedziała Lucyna do Ani, mamy Kasi. Siedziały przy herbacie i domowym cieście, które Lucyna przed chwilą wyjęła z piekarnika.
Pogaduszki przy okazji odbierania Kasi zaczęły już stawać się tradycją i Lucyna złapała się na tym, że przez weekend bardzo jej ich brakowało. Nie mogła doczekać się poniedziałku.
Ania spojrzała pytająco i upiła łyk z filiżanki.
— Nie chcesz chyba powiedzieć, że chociaż to pachnie jak herbata, wygląda jak herbata i smakuje także jak herbata, w rzeczywistości jest zupełnie czymś innym?
— Jutro zaparzę ci kawy. Inki — zażartowała Lucyna. — Sprawdzisz, czy smakuje, pachnie i wygląda jak kawa. Ale chodziło mi o to, że poznałam pewną dziewczynę, którą na pierwszy rzut oka oceniłam jako natrętną smarkulę wtrącającą się w nie swoje sprawy. Albo idealistkę z głową w chmurach, sama nie wiem, co gorsze. A tymczasem okazało się, że to mocno stąpająca po ziemi istota, która zawstydziła mnie, dorosłą w końcu osobę, swoim zaangażowaniem na rzecz bezdomnych zwierząt.
I opowiedziała jej historię psa. Ania słuchała, uśmiechając się coraz szerzej, zupełnie jakby skrywała coś w zanadrzu.
— Myślałam, że to beznadziejna sprawa, nie do ruszenia, a wygląda na to, że im naprawdę uda się coś dla niego zrobić — zakończyła Lucyna.
— Na pewno — potwierdziła Ania z przekonaniem. — Mocno cię wzięło.
— Aż się sama dziwię, ale gdybyś widziała jego oczy… Ten podkulony ogon… I tego… tego niechluja! — wysyczała przez zaciśnięte zęby. — Takie typy powinny mieć dożywotni zakaz posiadania zwierząt. Nawet pluskiew i pcheł!
— Czemu pluskiew?
— Bo to niehumanitarne. Wpędzi je w alkoholizm.
— No patrz, a Iza mówiła, że niespecjalnie cię obchodzi los zwierząt…
— Jak to „Iza mówiła”? Znasz ją?!
— To moja siostrzenica. Opowiadała o jakiejś blondynie — omiotła wzrokiem fryzurę Lucyny — i wiedziałam, że wczoraj pojechała zobaczyć psa, ale do głowy mi nie przyszło, że to ty!
— Że ja to ten pies? — Lucyna parsknęła śmiechem.
Ania jej zawtórowała.
— Zawsze muszę coś palnąć.
— Świat jest mały.
— Nie świat, tylko Toruń. Kiedy wchodzę na Naszą Klasę i oglądam profil dowolnej osoby stąd, zawsze się okazuje, że nawet jeśli nie mamy wspólnych znajomych, to znajomych znajomych już tak. Szefowa mojej siostry, która przeprowadziła się tu z Łodzi, mówiła, jak zszokowało ją odkrycie, że jeśli wybiegnie z domu bez pieniędzy, to zanim dojdzie do przystanku, spotka przynajmniej jedną osobę, która jej pożyczy na bilet.
— Znajomą?
— W tym właśnie sęk, że dla niej to jeszcze była obca osoba, a ją już znali.
— Przedtem mieszkałam w Krakowie — powiedziała Lucyna. — Na szczęście lubię chodzić pieszo.
Ania się uśmiechnęła.
— Słuchaj — Lucyna wróciła do poprzedniego wątku — skoro to twoja siostrzenica, to koniecznie musisz dać mi znać, co udało im się zdziałać z tym psem.
— Masz to jak w banku. Albo lepiej „jak w skarpecie”, bo banki teraz niepewne.
— Najbardziej się bałam — ciągnęła Lucyna — że będą próbowali przekonać właściciela do zmiany zachowania albo, co gorsza, postraszą policją, uświadomią, że popełnia przestępstwo, i pójdą, a on potem pozbędzie się psa, żeby nie mieć problemów. Ale zrobili to dyskretnie, obadali tylko sytuację i znikli, facet chyba nawet nie zauważył, że ktoś się kręci w pobliżu. I będą działać, jak to powiedziała Iza: „precyzyjnie”.
— To dla nich nie pierwszyzna. A ty byś go nie wzięła?
— Coś ty! Iza nie mówiła, że to duże bydlę? Poza tym agresywne, a Asia jest jeszcze mała.
— A innego psa ze schroniska, żeby zrobić tamtemu miejsce? Możesz wybrać mniejszego. Albo kota.
— Leszek się nie zgodzi — znalazła wymówkę. „Dość mam pracy w domu, żeby jeszcze psem się opiekować” — dodała w myślach.
— Źle wychowałaś sobie męża — zdiagnozowała Ania żartobliwym tonem.
— Leszek to nie mąż!
Ania popatrzyła w taki sposób, że Lucyna poczuła przymus uzasadnienia, dlaczego mając trzydzieści pięć lat, ciągle jest niezamężna:
— Małżeństwo to pułapka, w którą wpada dwoje obcych ludzi — rzuciła lekceważąco. — Póki w środku jest przynęta, jakoś ze sobą wytrzymują. Kiedy jednak zjedzą całą przynętę, zaczyna się głód, walka i nienawiść.
— Nie przesadzasz czasem? Mnie tam dobrze z moim Mirkiem, chociaż przynętę zjedliśmy już dawno.
— A co was trzyma razem? — zainteresowała się Lucyna.
— Kasia. Kot. Klęcznik. Kanapa. Kuchnia. I kawa. Niekoniecznie w tej kolejności.
Lucyna chciała zapytać o klęcznik, ale trochę się krępowała. Kto wie, co by to mogło znaczyć.
— Kawa? — spytała zamiast tego.
— Herbata też, ale chciałam, żeby wszystko było na tę samą literę. — Ania się uśmiechnęła. — Lubimy z Mirkiem siąść sobie razem przy kawie i pogadać tak od serca. Czasem nawet bez kawy. — Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, zapatrzyła gdzieś w dal. — Tyle już lat, a zawsze mamy o czym. Ale i was coś trzyma przy sobie. — Spojrzała na Lucynę. — Bo nie ślub, jak rozumiem?
— Leszek to mój brat!
— Ups… — Ania podniosła rękę do ust, a potem się roześmiała. — No to znów palnęłam. Prowadzisz mu dom, jak w dziewiętnastowiecznych powieściach? A on co? Wdowiec czy rozwodnik?
— Ani jedno, ani drugie. — Lucyna wzruszyła ramionami. — Na początku naciskałam, żeby się rozwiódł i ułożył sobie życie na nowo, ale w końcu mnie olśniło, że ledwo się biedak wyrwał z jednej pułapki, ja go od razu wpycham w następną.
Zamyśliła się. Słowa Ani przepływały obok niej i znikały nieusłyszane. Czy dobrze zrobiła, wyrywając brata ze szponów tamtej kobiety? Czy postąpiła właściwie, przeprowadzając się do niego? Chyba tak. Z mieszkania, które zapisali jej rodzice, a które wynajęła studentom, otrzymuje skromny, ale regularny dochód. Na fryzjera dla niej i buty dla Asi starcza, nie jest ciężarem. Nawet chciała poszukać pracy, po technikum gastronomicznym żaden problem, ale Leszek ją przekonał, że przecież pracuje, prowadząc dom, a on zarabia wystarczająco dużo, by utrzymać całą czwórkę. No fakt, rodzina najważniejsza. Leszek wreszcie ma poprasowane koszule, ciepły obiad na czas i porcję do mikrofalówki, kiedy idzie na dyżur. Przy tej kobiecie dorobiłby się co najwyżej wrzodów żołądka.
— Ona w ogóle o niego nie dbała — powiedziała głośno. Ania umilkła. — Dla niej liczyła się tylko praca. Ciągała go po różnych Afrykach, Arabiach, obozach dla uchodźców, slumsach, cud, że nie podłapali czegoś paskudnego.
— Afryka? Uchodźcy? Co oni tam robili?
— Wiesz, misje humanitarne, „lekarze bez granic”, takie rzeczy…
— Fantastycznie!
— Może i tak, gdy się patrzy z boku. Owszem, niech sobie pojadą raz czy drugi, to fajnie wygląda w CV, ale nie na tyle lat! Zmarnowała mu życie! Z takim doświadczeniem, jakie ma Leszek, szpitale powinny się bić o niego, a tymczasem kiedy w końcu wrócił do Polski, biedak łapał ogony, wiesz, tu jakaś nocka, tam zastępstwo… Półtora roku pracował jako lekarz w pogotowiu! Dopiero niedawno udało mu się zaczepić w szpitalu, ale patrz, jak daleko od Krakowa.
Nie dodała, że Leszek celowo szukał czegoś możliwie daleko. Zresztą może nie celowo? Może tylko w złości tak jej powiedział?
— A żaden kolega ze studiów nie mógł mu pomóc? — dopytywała się Ania. — Chyba już są ustawieni? Kiedy on kończył?
Lucyna zaśmiała się z goryczą.
— Leszek studiował za granicą. Tam może ktoś znajomy by mu pomógł, ale już w końcu chcieliśmy go mieć u siebie. No ile można się tułać? Kiedy wyjeżdżał, byłam niewiele starsza od Asi. A drugi raz zobaczyłam go dopiero po upadku muru berlińskiego. Zaprosili nas na ślub. Wydawała się taka fajna… Imponowało mi, że jadą z misją humanitarną. No i w ogóle, brat na Zachodzie… Głupia byłam.
— Czemu głupia? — zaprotestowała Ania. — Ja bym była dumna…
— Do takich rzeczy powinno się zostać zakonnicą — przerwała Lucyna. — Jeśli się bierze męża, trzeba o niego dbać! Moja świętej pamięci mama, jak gdzieś wyjeżdżała, nawet na krótko, to robiła obiady na te wszystkie dni, kiedy miało jej nie być, pakowała każdy osobno i chowała do zamrażarki. Wystarczyło tylko odgrzać. A jak tamta gdzieś jechała, to Leszek miał cały dom na głowie! Czuła się zwolniona z wszystkich obowiązków! A dzieciaka już naprawdę nie wiem po co urodziła! Wyobrażasz sobie, że z niemowlakiem pracowali na terenach, gdzie toczyła się wojna? A potem podrzuciła go swoim rodzicom, żeby nie przeszkadzał, i znowu pojechała ratować świat. I jeszcze Leszka zabrała ze sobą. To jest matka? To jest żona?!
Ania pokiwała głową. Lucyna poczuła, że wreszcie ktoś ją rozumie.
— Potem ci hiszpańscy dziadkowie zmarli — pociągnęła opowieść — a przecież…
— Hiszpańscy? — podchwyciła Ania. — To Asia jest w połowie Hiszpanką? Nie wygląda.
Lucyna się roześmiała.
— Nie, nie! — Machnęła ręką. — Asia to MOJA wpadka.
— A, no faktycznie, nie myślę dzisiaj — zawstydziła się Ania. — Czyli Asia ma jeszcze ciotecznego brata, tak? Starszego czy młodszego?
Lucyna skinęła głową.
— Starszego. Dziadkowie zmarli — kontynuowała — a chłopak przecież musiał gdzieś chodzić do szkoły, tam, na szczęście, nie było dla Leszka pracy, więc przyjechali do Polski. Wreszcie! Ale jej krakowski klimat nie odpowiadał — dorzuciła z przekąsem. — Zadarła ogon i pooszła! I to w najtrudniejszym czasie, dzieciak nie miał szesnastu lat, kiedy się rozstali. Zupełnie się bez matki pogubił.
— Ale chyba się kontaktują?
— Nic mnie to nie obchodzi. — Lucyna nie chciała kłamać. — W każdym razie Leszkowi nie zostawiła adresu. Mailowy też zmieniła. — To akurat było prawdą. Kiedy Lucyna wysyłała maila, wracał z adnotacją „User not found”.
— A dlaczego zerwała kontakty z mężem? Co się stało?
Zastanawiała się, co odpowiedzieć.
— Mówiłam ci, że ją nosi po świecie — zaczęła ostrożnie — a bardziej niż dom…
Szczęknęły drzwi i w przedpokoju rozległ się głos Leszka:
— To u nas tak pachnie? Upiekłaś placek?
— Najpierw obiad!!! — krzyknęła. Brat zjawił się w samą porę.
Załomotały drzwi pokoju dziewczynek i wypadła stamtąd Asia z radosnym:
— Wujek!
— To ja już pójdę. — Ania zerwała się z miejsca. — Kasiu! — zawołała córkę. — Zbieramy się!
— Oj, mamo! Oj, proszę pani! — rozległ się zbiorowy jęk.
— Zostań, gdzie się śpieszysz? — Lucyna powstrzymała ją gestem.
— Powiedz chociaż: ze śliwkami? — Leszek wszedł do salonu z Asią wiszącą mu na ramieniu i dziewczynką o złotorudych włosach drepczącą obok. — O! Dzień dobry! — Chciał się wycofać.
— Leszku — zwróciła się do niego Lucyna — Kasię już poznałeś, a to Ania, jej mama.
— Mama najlepszej przyjaciółki naszej Asi? — Uśmiechnął się szeroko. — Żeby pani ją słyszała. W kółko: Kasia to, Kasia tamto…
— Ja z kolei słyszę ciągle: Asia to i Asia tamto — odparła Ania i podeszła do niego z wyciągniętą ręką. — Anna Knez. — Leszek też się przedstawił. Uścisnęli sobie dłonie. — Ale musimy już lecieć! Kasiu, wkładaj buty, idziemy!
3.
Andrzej postanowił się przejść. Nogi same zaniosły go w okolice wiadomego wieżowca. No dobrze, trochę im dopomógł w podjęciu decyzji. Krążył wokół budynku i zastanawiał się, dlaczego Magda tak nagle wybiegła ze szkoły. Rozglądał się potem za nią na przerwach, chodził w miejsca, gdzie spodziewał się zastać II D, za każdym razem z kilkoma numerami „Odsieczy” w pogotowiu, ale dziewczyny nie widział. Zauważył natomiast, że ta jej koleżanka czy przyjaciółka nosi ze sobą dwa plecaki. Korciło go, by ją zaczepić, spytać, co się stało. Nie bał się jej przecież, nie była pięknością, ot, taka wielkooka chudzina, nic specjalnego, mógł podejść, ale nie miał pomysłu, jak zacząć rozmowę. A teraz żałował.
Czuł coraz większy niepokój. Gdyby przynajmniej wiedział, które okno należy do Magdy, mógłby zobaczyć, czy zapali się światło. A może dziewczyna wyjdzie, jeśli okaże się wystarczająco cierpliwy?
Przysiadł na murku nieco z boku, wśród łysiejących krzaków, które skrywały go przed oczami przechodniów, on sam natomiast miał dobry widok na klatkę schodową. W głowie tłukła mu się anemiczna myśl, że powinien wracać do domu, ale coś kazało mu czekać.
Usłyszał silnik samochodu zatrzymującego się w zatoczce parę metrów wyżej, trzaśnięcie drzwiczek, tupot nóg. Poprzez gałęzie krzewu dostrzegł wielkooką chudzinę zbiegającą po schodkach. W rękach trzymała plecak i kurtkę Magdy. Dziewczyna dopadła domofonu i zadzwoniła jak na alarm. Andrzej zerwał się z miejsca.
— Słucham? — Głos Magdy. A więc jest w domu. Odetchnął z ulgą.
— To ja, otwórz — wysapała przyjaciółka. — Wrzucam ci plecak do windy, ściągnij, OK?
— Ale…
— Strasznie się śpieszę. Otwórz drzwi!
Rozległ się brzęczyk.
— Patrycja, proszę… — ciągnęła Magda, lecz tamta szarpnęła za uchwyt i wbiegła do środka, nie zwracając uwagi na jej dalsze słowa: — Myślałam, że porozmawiamy. Potrzebuję kogoś, kto mnie podniesie na duchu.
„A mogę przyjść zamiast Patrycji?” — chciał zapytać, zrobił nawet krok w kierunku domofonu, ale drzwi znowu się otworzyły, a on odruchowo dał susa w tył, chowając się za rogiem wieżowca.
Koleżanka Magdy przeleciała obok niego jak burza, wbiegła na schodki, przeskakując po dwa, trzy stopnie i dopadła auta, wciąż czekającego w zatoczce.
— Patrycja! Jesteś tam?
Trzasnęły drzwi klatki schodowej, po chwili trzasnęła też odkładana słuchawka, a Andrzej trzasnął się w głowę otwartą dłonią. Baran! Refleks szachisty! Koleżanka wyraźnie powiedziała: „Wrzucam plecak do windy, ściągnij”. Gdyby szybciej myślał, to zamiast gapić się na odjeżdżającą Patrycję, chwyciłby drzwi, zanimby się zamknęły, wszedłby do środka, wsiadł do windy i czekał, aż Magda ściągnie go razem z plecakiem.
Ale zaraz potem uświadomił sobie, że reakcja dziewczyny na jego widok mogłaby definitywnie zakończyć między nimi to, co właściwie wcale się jeszcze nie zaczęło. I że chybaby tego nie zniósł.
Wtorek, 28 października
1.
Padalec wleciał do domu, jakby się paliło. Do tego o wiele za wcześnie, pewnie znów zwagarował. Trzasnął drzwiami, aż zatrzęsły się ściany. Wpadł do salonu, wypadł, butów oczywiście nie zdjął, słyszała, jak tupie. A Leszek znowu na dyżurze, będzie musiała sama użerać się z tym chłopaczyskiem. Nie zdążyła wyjść z kuchni, by go porządnie objechać, bo sam się zjawił. Twarz miał wykrzywioną wściekłością, w ręku trzymał plik kartek czy może broszurę.
— Widziałaś to? — wypalił od progu, wymachując papierami.
— Przede wszystkim zdejmij buty i włóż kapcie — pouczyła go. — Dom to nie obora…
— Odkąd tu mieszka krowa, to już nie jest dom!
Lucynę zatkało. Jeśli Leszek puści mu to płazem…
Padalec trzasnął broszurą o blat stołu. „Odsiecz Szkolna. Numer październikowy” — przeczytała. Od kiedy chłopak tak się emocjonuje gazetką? Wzruszyła ramionami.
— Zdejmij buty — rzuciła zimno. — I umyj ręce.
Przewrócił strony i pokazał jej nieudolnie narysowany komiks. Przed klasówką.
— Poznajesz? — wysyczał.
— Twoje dzieło? — starała się powiedzieć to możliwie pogardliwym tonem. Bachor musi odczuć, co sądzi o poziomie tych rysuneczków.
Zgrzytnął zębami i podsunął jej pod nos komórkę.
— A teraz?
Zobaczyła ten sam komiks, ale w kolorze i o wiele wyraźniejszy. Zaraz… Dopiero teraz dostrzegła, że większość rysunków to przerobione zdjęcia. Było w nich coś… znajomego?
Chłopak przesunął palcami po ekranie telefonu i Lucyna nagle zobaczyła… siebie. I Asię. Ktoś sfotografował je tydzień temu, kiedy szły po buty. Dopiero w tym momencie uświadomiła sobie, że mała zaczęła histeryzować akurat pod szkołą Padalca.
— I co na to powiesz? — wycedził. Jeśli on zrobił te zdjęcia, to czemu jest taki wzburzony? Czemu pokazuje je dopiero dziś?
— Nie muszę się przed tobą tłumaczyć — burknęła. Czuła wstyd, to oczywiste, że nie zachowała się właściwie, ale niewychowany smarkacz nie będzie jej pouczał, jak ma wychowywać dziecko! Poczekamy, kiedy dorobi się własnych. Zważywszy tryb życia, jaki prowadzi, to może stać się szybciej, niż się Leszek spodziewa.
— Podobno biłaś ją i szarpałaś, tak że prawie latała w powietrzu.
Lucyna aż poczerwieniała z oburzenia.
— Bzdura. — Starała się nadać głosowi lodowate tony. — A teraz bądź łaskaw w końcu zdjąć buty i wytrzeć zabłoconą podłogę.
Roześmiał się lekceważąco i poszedł do swego pokoju. Po chwili dobiegły stamtąd dźwięki bębnów. Szybkie, gwałtowne. Lucyna była pewna, że jeśli w muzyce istnieją obelgi, to Padalec właśnie nie przebiera w słowach.
Westchnęła i wzięła się do mycia podłogi. Trzeba będzie porozmawiać z Leszkiem. Tak dłużej się nie da. Albo ona, albo jego niewydarzony syn.
2.
Andrzej czuł się tak nabuzowany radością, że nie wiedział, co ze sobą zrobić. Wpadł do domu, zrzucił plecak, chwycił worek i poleciał ze śmieciami, wrócił, włączył telewizor, przez chwilę przerzucał kanały, wstał, przeszedł do swojego pokoju, włączył komputer. Czekając na załadowanie systemu, przeszedł do kuchni, pstryknął czajnik, ale zanim zagotowała się woda, wypadł z domu i ruszył przed siebie bez celu.
Umówiła się z nim! Mogła odmówić, wiedziała przecież, z kim się umawia, nie tak jak wtedy, gdy zaprosił ją przez internet, a jednak się zgodziła!
A przecież większego obciachu już nie mógł sobie narobić. Niby taka prosta rzecz: podejść i zaprosić dziewczynę na kawę. Pretekst — gazetka — niemal idealny. Co za sztuka zagadać, rzucić coś dowcipnego, przypomnieć ostatni wieczór w Astrolabium? Dlaczego przy Magdzie tak głupieje? Przecież przy koleżankach z klasy zachowuje się normalnie. O! Na przykład dzisiaj: podeszła do niego Iza i zaproponowała, że do kolejnego numeru napisze reportaż z interwencji. Odbieranie psa od złego właściciela czy jakoś tak, nie słuchał jej zbyt uważnie, zajęty układaniem w myślach sposobów zaproszenia Magdy. A mimo to potrafił z Izą porozmawiać, pochwalił ją za zaangażowanie na rzecz zwierząt, rzucił parę komplementów. Radzi sobie z koleżankami, nie ma dwóch zdań! Może przy Ance trochę wpada w panikę, ale udaje mu się to maskować. A przy Magdzie… rozpacz. Najpierw wywalił wszystkie śmieci z plecaka prosto pod jej nogi. No dobrze, można udać, że to taki nieśmiały podryw, przecież dziewczyna nie zostawi człowieka z całym tym bałaganem, pomoże łapać rozwiewane wiatrem kartki, jeśli ma dobre serce. Miała. Ręce mu się trzęsły z emocji i oczywiście zaraz wywalił wszystko jeszcze raz, zbierali to we trójkę, on, Magda i ta jej przyjaciółka. Nawet pomyślał, że to może Deszczowa, ale Magda powiedziała, że nie. Więc zajął przyjaciółkę gazetką, zachęcił do czytania, odeszła na bok. Okazja wymarzona, by porozmawiać z Magdą w cztery oczy. I co? I nagle zapomniał języka w gębie. Cudownie, po prostu cudownie. Ale jakoś wydukał zaproszenie, a ona się zgodziła!
I to było najważniejsze. Zgodziła się. Przyjdzie jutro do Astrolabium!
Środa, 29 października
1.
Wspomnienie wczorajszego starcia z Padalcem wciąż paliło Lucynę żywym ogniem. Wiedziała, że Leszek po dyżurze wróci zmęczony, ale nie zamierzała odpuszczać. Poza tym jeśli da Padalcowi czas, może zaatakować pierwszy, opowiadając o klapsie i oczywiście odpowiednio ubarwiając historię na niekorzyść ciotki. Wprawdzie Leszek oficjalnie nie wtrąca się do wychowania siostrzenicy, ale małą bardzo kocha. Lepiej, żeby usłyszał wersję Lucyny.
„To jest wojna — pomyślała. — Walka o przetrwanie. Wygra ten, kto zadziała szybciej”.
Tego dnia brat zjawił się niemal punktualnie.
— Jak miło zjeść w domu. — Odsunął pusty talerz. Natychmiast postawiła przed nim szklankę z herbatą i kawałek ciasta. Podziękował uśmiechem. Po tylu latach z kobietą, która w ogóle o niego nie dbała, a często w ogóle jej przy nim nie było, umiał docenić takie drobne gesty. Dla tamtej ważniejsi byli uchodźcy, głodne dzieci, chore kobiety…
— Rozścieliłam ci łóżko — powiedziała. — Prześpisz się trochę po dyżurze.
Odczekała, aż zje, zebrała naczynia, umyła, a potem zapukała do jego pokoju. Leszek siedział na łóżku, już przebrany w piżamę. Nie szkodzi. Zajmie mu tylko chwilę.
— Musimy porozmawiać — zaczęła tonem nieznoszącym sprzeciwu.
— Chodzi o Roberta? — domyślił się. Westchnął. — Wagaruje? Znowu te imprezy?
Pochyliła głowę. Łzy przyszły łatwo, gdy znów przywołała tamte słowa i szyderczy śmiech Padalca. Tak jak się spodziewała, Leszek od razu podszedł do niej i współczująco przytulił.
— Coś ci powiedział przykrego? On jest impulsywny, ale to dobry chłopak. Zobacz, jakim jest świetnym bratem dla Asi. Kapitalnie dogaduje się z dziećmi.
— Ale ciotki nie szanuje. — Spojrzała mu w oczy, nie ocierając łez. Niech Leszek też poczuje się winny. Krótko streściła wydarzenia poprzedniego dnia, szczególny nacisk kładąc na słowa, których Robert użył, by ją obrazić.
— Już ja sobie z nim porozmawiam! — syknął.
— Mam nadzieję — odparła zimno. — Uważam, że za bardzo mu pobłażasz. Chłopaka w tym wieku należy trzymać krótko!
Zasępił się. Westchnął.
— Za rzadko bywam w domu.
— Tata też rzadko bywał — przypomniała. — A jednak nikomu z nas takie słowa by nie przeszły przez gardło.
— Mama potrafiła wprowadzić dyscyplinę — potwierdził i Lucyna już wiedziała, że popełniła błąd, wspominając rodziców. Bo jej jakoś wprowadzanie dyscypliny nie wychodzi. Poza tym jest zaledwie ciotką. Leszek zaraz sięgnie po argument, że powinna starać się zrozumieć Padalca, bo trudno chłopakowi dorastać bez matki. Czy on kiedyś zauważy, że jego syn ma już osiemnaście lat? To chyba wystarczy, by dorosnąć? Poza tym Padalec jeździ do tej kobiety w wakacje, czasem nawet w ferie. I wymieniają maile, rzadko bo rzadko, ledwie parę zdań, ale jednak. Sama widziała, kiedy raz zostawił włączony komputer i wybiegł do koleżków. Piszą po hiszpańsku. Pewnie babsztyl buntuje go przeciwko niej. Ale niczego nie wskórają. Żona to rzecz nabyta i łatwa do zmiany. A siostrę ma się na całe życie.
Popatrzyła na brata. Posmutniał i przygasł, pewnie przypomniała mu się tamta. Chyba jednak trzeba mu znaleźć jakąś kobietę. W końcu to mężczyzna, ma swoje potrzeby. Ale nie pierwszą lepszą. Musi być energiczna, pracowita… Taka, która i o Leszka zadba, i z Padalcem sobie poradzi. Macosze chłopak nie podskoczy. Poza tym za rok, miejmy nadzieję, skończy szkołę i może się wynieść, gdzie chce, choćby i do mamusi.
— Postaraj się go zrozumieć — poprosił Leszek. Znała to na pamięć.
— Starałam się — ucięła. — Ale wszystko ma swoje granice. Dzieciom nie można pobłażać. Robert jest rozpieszczony. Czy wiesz, jak na mnie naskoczył, gdy się dowiedział, że dałam Asi klapsa?
— Za rzadko bywam w domu — powtórzył.
— Może jednak pójdę do pracy, żebyś mógł brać mniej dyżurów? — zaproponowała. Przy okazji rozejrzy się za nową bratową. — Asia już się zaaklimatyzowała w szkole, wszystko jakoś kręci się samo. Spytasz, czy w szpitalu nie potrzebują kogoś do kuchni? Albo salowej na twoim oddziale?
Nie byłoby źle pracować w szpitalu, obiecała mamie, że będzie pilnować Leszka i dbać o niego, i bardzo chciała tego dotrzymać. Nie dla mamy. Po prostu chciała. Ktoś musi nad nim czuwać, Leszek jest taki niezaradny. Idealista z głową w chmurach.
— Umęczysz się za psie pieniądze — zaprotestował. — Jeśli już nie wytrzymujesz w domu, to może raczej porządna restauracja albo catering? Ale pomówimy o tym później, dobrze? Pozwól mi się zdrzemnąć pół godzinki, a potem obudź. Miałem dziś ciężki dyżur. A z Robertem — ziewnął — porozmawiam. Wieczorem. Albo jutro.
2.
Andrzej znowu był w dołku. Dołku? To mało powiedziane! W dole! Na dnie Rowu Mariańskiego albo jeszcze głębiej!
A tak się cieszył na to spotkanie… Liczył, że może wreszcie coś drgnie. No i drgnęło. Jak cholera.
Już więcej jej chyba nie zaprosi, no nie? Bo niby po co? Spóźniła się, to się spóźniła, każdemu może się zdarzyć. Wybaczył jej od razu, gdy tylko się uśmiechnęła. I rozmawiali dość swobodnie, wreszcie na luzie… No, może to nie był najlepszy pomysł, żeby na randce porównywać swoje doświadczenia przedszkolne, ale samo jakoś wyszło. Poza tym nie opowiadał nic kompromitującego, taki głupi nie jest. Że się ścigali z kolegą, kto pierwszy doliczy do miliona? Chyba można to powiedzieć dziewczynie? Ona zresztą też się rozgadała, tak samo jak on nie cierpiała swojej pani. I leżakowania. Nieważne. Przecież nie tylko o tym rozmawiali.
Nawet się odważył i spytał, gdzie znikła w poniedziałek. Bardzo się zdziwiła, że o tym wie. Jeszcze bardziej, gdy powiedział, że szedł akurat korytarzem. Tłumaczył, skąd się tam wziął, ale chyba nie słuchała. Opuściła wzrok, miał wrażenie, że stara się szybko wymyślić jakieś wiarygodne kłamstwo.
W końcu westchnęła i powiedziała:
— To nic ważnego. Przestraszyłam się, bo czasem najpierw mówię, a potem myślę, a skutki mogą być… różne. Musiałam sprawdzić, czy komuś nie zrobiłam krzywdy.
„Kubie? — miał ochotę spytać, przypomniawszy sobie imię pryszczola. — Ale dobrze mu powiedziała! Taki pawian nie był jej wart! A mimo to chciała sprawdzić, jak to zniósł… Jaka wrażliwa”.
Uśmiechnął się do niej, a ona jakby czytała w myślach, bo dodała:
— Zerwałam z takim jednym… Chyba za ostro.
Czy miał to potraktować jako komunikat „jestem wolna, oczekuję propozycji”? Co powinien był zrobić? Spytać „czy chcesz być moją dziewczyną?”? To dobre dla gimnazjum. Ale chyba coś przegapił, bo nagle wszystko się zmieniło. Jeszcze chwilę wcześniej spokojnie rozmawiali, to o poważnych sprawach, to o zupełnych bzdetach, robiło się coraz sympatyczniej, Andrzej czuł się coraz pewniej, może nawet by wymyślił, jak odpowiedzieć na tę zakamuflowaną propozycję, może by się odważył, gdy w pewnej chwili odniósł wrażenie, że jego czas się skończył. Starał się to uczucie zignorować, coś tam jeszcze mówił, produkował się… Cholera, był pewien, że wzbił się na wyżyny swojego geniuszu towarzyskiego… Tylko że to już nie miało znaczenia. Nagle jakby przestał istnieć. Jakby zniknął, stał się nieważny, niewidoczny. Mister Cellophane. Magda wstała od stolika, zostawiając napoczęte ciasto i niedopitą herbatę. Nie zwróciła uwagi, że nie skończył swojego deseru. Było jej obojętne, czy z nią pójdzie, czy zostanie. Nie obeszłoby jej nawet, gdyby zaczął recytować Pana Tadeusza, stojąc na rękach. Albo gdyby ją pocałował. Trzeba było tak zrobić, przecież nie miał już nic do stracenia. Trzeba było, kurka, tak zrobić.
Coś go ścisnęło w brzuchu. Pewnie głód, bo jakoś nie mógł przełknąć kolacji. Szkoda tej niedokończonej ambrozji. Co go podkusiło, by zgrywać rycerza? Magda chciała iść, proszę bardzo, ale czemu on? Do niczego nie był potrzebny. Odprowadził ją, ale chyba w ogóle tego nie zauważyła. Potraktowała go gorzej niż bezdomnego psa. I za co? Dlaczego?
Usiadł do komputera. Nie miał siły nic pisać, czytał tylko komentarze. Idioci. Debile. Czy nikt normalny już nie pisze w necie?
Wyłączył komputer i poszedł spać. Śniły mu się fioletowe owce, z gęstą wełną przypominającą wrzos. Stały na łące jedna obok drugiej, próbował się przecisnąć między nimi, by dojść do Magdy. Wołał ją, ale go nie widziała, choć patrzyła w jego kierunku. Bał się, że jeśli do niej nie dojdzie, będzie musiał zostać prezesem PZPN. W rękach trzymał wielką piłkę, ciążyła mu coraz mocniej…
Obudził się nagle, zupełnie przytomny. Ten sen… głupi sen, ale czuł, że odkrył coś ważnego, nie wiedział tylko co… PZPN? Przed pójściem spać czytał wiadomości, i tak dobrze, że nie przyśniły mu się gorsze rzeczy. Ale… Tak! Ten chłopak, przeciskający się między stolikami z dziewczyną na rękach! Wtedy nie zwrócił na niego uwagi, a przecież to właśnie po jego wejściu Magda jakby zamknęła się w sobie, posmutniała… Patrzyła na nich ukradkiem, na tego chłopaka i jego dziewczynę, Andrzej to widział, ale nie dostrzegł!
„Czyli to był ON! — olśniło go. — Ten, co »zranił jej serce czarnym atramentem«, który »kocha nie ją«. To o nim Deszczowa pisze wiersze! Deszczowa? Jednak Magda! I to pewnie przez niego płakała w poniedziałek!”.
Opadł na poduszkę z westchnieniem ulgi. Teraz wreszcie zrozumiał. I już nie miał żalu, choć trochę jeszcze bolało. Trudno. Serce nie sługa.
Rozdział VIII
Poniedziałek, 17 listopada, Dzień Czarnego Kota
1.
Lucyna i Ania stuknęły się szklankami z sokiem. Może Lucyna wolałaby czymś innym, ale siedziała z nimi Iza, bądź co bądź, ciągle jeszcze licealistka.
— Za pomyślność Burka, czy jak go tam nazwą. — Ania uniosła szklankę. — I żeby szybko znalazł kochający dom!
— Nie wierzyłam, że się uda — wyznała Lucyna.
— To nie są łatwe sprawy — zgodziła się Iza. — Słyszałam o przypadkach, że odebranie zwierzęcia ciągnęło się tygodniami, bo wójtowie konsultowali się z prawnikami, a ci nie wiedzieli, co robić. Prawnicy i nie wiedzieli, jakie są regulacje prawne! — powtórzyła z ogniem w oczach. Nabrała powietrza, szykując się do dłuższej tyrady, ale Ania położyła jej rękę na ramieniu. Dziewczyna umilkła.
— Tego właśnie bałam się najbardziej. — Lucyna sięgnęła do miseczki z solonymi migdałami. Ania nie upiekła ciasta, ustawiła tylko trochę przekąsek na stoliku. — Że pojedziecie, policja spisze protokół, nałoży karę, a kiedy wszystko ucichnie, facet tego psa po prostu zatłucze. — Migdał chrupnął jej w zębach. — Nie ma psa, nie ma przestępstwa.
Iza się uśmiechnęła, przez co jej oczy zmieniły się w wąziutkie czekoladowe przecinki.
— Dlatego taka akcja musi być bardzo precyzyjnie przygotowana. Miejsce w schronisku i tak dalej…
— No, ale opowiadaj, zamiast teoretyzować! — przerwała Ania. — Jak to było? Zdjęcia masz?
— Mam. — Wyjęła z torby aparat. Ania włączyła komputer i podała siostrzenicy kabel USB. Po chwili na ekranie ukazało się zrujnowane gospodarstwo, weterynarz Darek z rozwianymi włosami, policjanci pukający do drzwi zaniedbanego domu, zarośnięty niechluj na progu.
— O! Tu wykrzykuje, że po to jest pies, by domu pilnował, a nie wylegiwał się w budzie. — Iza zatrzymała przesuwające się zdjęcia. — Wbrew sobie oddał nam wielką przysługę. — Pokazała następny slajd, facet rzucał się z pięściami na policjantów. — Ułatwił nam sprawę. Darek już nie musiał przekonywać policji, co to jest „dobrostan zwierząt”, powoływać się na ustawę, punktować niedociągnięć…
Na kolejnym zdjęciu pies z podkulonym ogonem łasił się do właściciela.
— Lojalność zwierzaka — skomentowała Iza. — Trzeba mu było dać zastrzyk uspokajający, bo chciał nas pogryźć, biedak.
Do pokoju wkroczył wielki czarny kot. Otarł się o nogi Ani, rzucił Lucynie majestatyczne spojrzenie i usadowił się na ostatnim wolnym fotelu.
— Ten ma entrée — skomentowała Ania. — Poznaj Felixa. On też dzisiaj świętuje.
— Urodziny?
— Dzień Czarnego Kota. — Iza wyprzedziła ciotkę z odpowiedzią.
— Jest taki dzień? — zdziwiła się Lucyna.
— Od zeszłego roku. Włosi ustanowili. Oprócz tego jest jeszcze Światowy Dzień Kota, wypada w lutym, ale my obchodzimy dzisiaj, bo przecież Felix jest stuprocentowo czarny.
— Piękny — stwierdziła z przekonaniem Lucyna, wpatrując się w żółtozielone ślepia płonące w smoliście czarnej sierści.
— No to zobacz — w głosie Ani słychać było dumę — specjalnie przygotowałam, żeby ci pokazać. — Zdjęła z półki album ze zdjęciami i otworzyła na fotografii zabiedzonego kociaka o zmierzwionym futerku. — Tak wyglądał, kiedy do nas trafił. Nie do poznania, co?
Lucyna pokiwała głową.
— A jakie toto dzikie było! A teraz popatrz. — Ania wyciągnęła rękę, a kot podstawił grzbiet do głaskania. — Taki się pieszczoch z niego zrobił, że nic tylko głaszcz i drap, i głaszcz. Zresztą to kot pracujący. Felinoterapeuta.
— Kto?
— Felinoterapeuta. Jest specjalnie szkolony do głaskania i chodzę z nim na przykład do dzieci z autyzmem czy różnymi zaburzeniami. Doskonale sobie z nimi radzi. A dzisiaj — podrapała kota za uchem — nasz terapeuta był w szkole.
— Specjalnej?
Iza parsknęła śmiechem i gwałtownie przytaknęła.
— No tak, twoja szkoła jest z pewnością bardzo specjalna. — Ania pieszczotliwym ruchem zburzyła potargane włosy siostrzenicy. — Schronisko dla zwierząt potrzebuje pieniędzy — wyjaśniła Lucynie — więc Izka namówiła właścicieli kotów wystawowych i paru naszych znajomych, których koty dobrze znoszą takie imprezy, żeby zaprezentowali swoje zwierzaki. A ja i jeszcze dwie moje koleżanki pokazałyśmy naszych felinoterapeutów. Za zdjęcie z kotem uczniowie płacili złotówkę, za pogłaskanie dwa złote. Felix zrobił furorę. Zebrał najwięcej kasy ze wszystkich!
2.
Weźmij trzy włosy z ogona czarnego kota…
— Zrobię to — mruknęła Magdzik, wpatrując się w kartkę. — Po prostu muszę to zrobić!
Magda Dzik, zwana Magdzikiem, miała siedemnaście lat, złamane serce, problemy z cerą i z matematyką.
W tej chwili na pierwszy plan wysunęło się to ostatnie, prawdopodobnie dlatego, że pozostałe już od bardzo dawna stanowiły constans, a jak wiadomo, do wszystkiego można się przyzwyczaić.
Rejewski zapowiedział Sprawdzian. Taki przez duże „S”. Z całego działu. Magdzik miała pewność, że przez tydzień nie zdoła się do niego przygotować. A matematyk miał idiotyczny zwyczaj wyliczania na semestr średniej ważonej. I niestety ocena ze Sprawdzianu ważyła więcej niż jakakolwiek inna.
Raz jeszcze spojrzała na kartkę:
…trzy włosy z ogona…
Miała tych włosów całą garść. Z okazji Międzynarodowego Dnia Czarnego Kota w szkole zorganizowano Wystawę Kotów Niekoniecznie Czarnych, połączoną z kwestą na rzecz schroniska. Prowadzili ją goście z III A, poprzebierani za wiedźmy i czarownice. Lekcji to nie skróciło i nie zapobiegło odpytywaniom, ale przynajmniej coś się działo. Aula zamieniła się w kociarnię, pełną klatek z mniej lub bardziej rasowymi zwierzakami, a jakaś babka opowiadała o felinoterapii. Niektóre koty można było nawet pogłaskać za drobną opłatą, więc Magdzik dość szybko oblazła sierścią. I wtedy przypomniał jej się przepis z tajemniczego zeszytu Patrycji.
Patrycja była najlepszą przyjaciółką Magdzika. „Była” — bardzo adekwatne słowo. Znały się od czasów przedszkolnych, razem chodziły do podstawówki, ich drogi nieco się rozeszły w gimnazjum, bo rodzice Patrycji przeprowadzili się do domku jednorodzinnego pół godziny jazdy autobusem od bloku Magdzika, ale po trzech latach znów się spotkały, nie tylko w tym samym liceum, ale nawet w tej samej klasie. Nic więc dziwnego, że usiadły w jednej ławce i od tej chwili trzymały się razem. Aż do tego roku.
Nie żeby się pokłóciły, po prostu przyjaciółka nagle przestała mieć dla Magdzika czas. Za to miała coraz więcej tajemnic. No dobrze, bądźmy sprawiedliwi — Magdzik też nie mówiła jej wszystkiego. Ale co Patrycja miała do ukrycia? Chłopaka? Na początku strasznie chciała go pokazać, twierdziła, że przypomina jej Edwarda Cullena, i w ogóle gdyby jej pozwolić, gadałaby o nim na okrągło. Magdzik kiedyś nawet rzuciła na niego okiem. Nienajgorszy, ale w sumie nic specjalnego. Miłość naprawdę jest ślepa.
No ale niech się Patrycja kocha w bladych młodzieńcach o wampirycznej urodzie, Magdzikowi nic do tego. Tylko dlaczego nagle przestała się zwierzać? Tak gdzieś od trzech czy może czterech tygodni stopniowo nabierała wody w usta, by w końcu całkowicie zakręcić kurek z rewelacjami.
No i jeszcze ten ślub. Parę dni temu, w środę po długim weekendzie, Patrycja zastrzeliła ją wiadomością, że jej brat się żeni. I to już za trzy miesiące! To chyba normalne, że w takiej sytuacji łazi się z przyjaciółką po sklepach, zastanawia nad wyborem kreacji, obgaduje przygotowania, narzeczoną i tak dalej? Tego się oczekuje od przyjaciółki. A Patrycja co? Powiedziała, że ją samą to zaskoczyło i że nie, przyszła panna młoda chyba nie jest w ciąży. Tak, sympatyczna, choć trudno to stwierdzić, bo Romek nic o niej wcześniej nie mówił. Przyprowadził w niedzielę na obiad, przedstawił, zapowiedział ślub. Wszystkich postawił przed faktem dokonanym, ją też, więc niech się Magdzik nie czepia, pozwoli wyjść z szoku. No dobrze, ale ile można wychodzić z szoku? Tydzień chyba wystarczy? I dlaczego pytania o narzeczoną, świadków oraz sam ślub Patrycja zbywa wymijającymi odpowiedziami? Dziwne.
Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że Magdzik już nie ma przyjaciółki. Została zupełnie sama na tym świecie. Nikt jej nie kocha, nikt nie lubi, nikt nie docenia…
Gdyby żyła w czasach smoków i rycerzy, pewnie zostałaby wylosowana w pierwszej turze dziewic spisanych na straty. I nikt by nie pośpieszył jej z pomocą.
I Magdzik rozpłakała się żałośnie i serdecznie nad swoim ciężkim losem. Matka znowu na jakiejś randce, ojciec w Bieszczadach hoduje owce i też pewnie niewiele go obchodzi, że ona tu samotnie rozpacza. Nie dał jej w życiu niczego poza nazwiskiem, zresztą okropnym.
Chłopaka nie ma, nigdy nie miała, a epizod z Kubą tylko ją przygnębił.
„Właśnie, Kuba — pomyślała, wydmuchując nos. — To bardzo dziwna historia. Może jednak coś jest w tej całej magii?”. I w ten sposób myśli Magdzika zatoczyły koło i znów wróciły do tajemniczego zeszytu Patrycji, a właściwie jej brata.
Starszy brat Patrycji, Romek, studiował etnologię. Po ostatnich wakacyjnych praktykach wśród jego rzeczy pojawił się dziwny zeszyt pełen magicznych receptur. Można w nim było znaleźć zarówno Receptę na krasne liczko, jak i Receptę na fantazyę czy Różne remedia na kurzajki. Niektóre bardzo śmieszne, na przykład rada, by policzyć wszystkie co do jednej, a potem przygotować tyle przedmiotów, ile ma się kurzajek, zostawić gdzieś przy drodze i z ukrycia patrzeć, kto się na te rzeczy połakomi. Jeśli osoba płci przeciwnej, kurzajki przejdą na nią, jeśli tej samej, wszystko przepadło i trzeba szykować trojański dar jeszcze raz. Mówiło się przy tym jakieś zaklęcie, ale tego już Magdzik nie zapamiętała. Na szczęście nie miała kurzajek.
Był rozdział O roślinach miłośniczych i O trucicielstwie, były zaklęcia ściągające pomyślność i sprowadzające choroby. Szkoda, że Patrycja nie pozwoliła na zrobienie ksero.
— Zwariowałaś?! — oburzyła się. — W ogóle nie powinnyśmy go ruszać!
Widać rzeczy brata to dla niej świętość. Można delikatnie odkurzyć, podziwiać z pokłonem, ale używać? Zgroza! Na szczęście co ciekawsze recepty i zaklęcia Magdzik zdołała przepisać. Miała nosa, bo jeśli wierzyć Patrycji, niedługo potem zeszyt zniknął z pokoju Romka równie tajemniczo, jak się w nim pojawił.
Właśnie w tym zeszycie Magdzik znalazła radę, by nosić w biustonoszu po połówce jabłka, a potem dać do zjedzenia wybranemu chłopcu. Postanowiła wypróbować to na Kubie i, o dziwo, chłopak natychmiast się z nią umówił. Czary czy zbieg okoliczności? Nieważne, fakt pozostaje faktem, chociaż nic dobrego z tego nie wynikło. Kuba okazał się koszmarnym adoratorem.
Dziwne, nigdy nie sądziła, że będzie się cieszyć z zerwania z chłopakiem, ale to chyba była jej najlepsza decyzja w życiu. Impuls, by w poniedziałek pobiec do Kuby i szczerze z nim porozmawiać, też był słuszny, chociaż Magdzik niewiele na tym skorzystała. Nawet początkowo mieli zamiar udawać, że nadal są parą, by nie snuć się po szkole jak zabiedzone single, których nikt nie chce, i Kubie to chyba rzeczywiście pomogło wywindować się w ogólnym rankingu atrakcyjnych, bo dość szybko pozwolił się „odbić” jakiejś niuni z pierwszej klasy. Ciekawe, kiedy do tej małej dotrze, w co się wpakowała.
Niestety, teraz Magdzik nie dość, że była „dziewczyną bez chłopaka”, to jeszcze „tą porzuconą”.
— Biednemu zawsze wiatr w oczy — chlipnęła i wytarła nos.
Przejrzała przepisane strony. Latem koniecznie musi odszukać ten nasięźrzał, to ponoć „najsilniejsza roślina miłośnicza”. Jeśli go znajdzie, może w końcu spełni się zaklęcie „niech się chłopcy za mną gonią”? Z wiadomości w necie wynikało, że to niezmiernie rzadka paproć, ale może w Bieszczadach będzie rosła na jakimś uroczysku? Przyroda tam dzika i nieskażona, nawet wilki i niedźwiedzie ponoć są, to czemu nasięźrzału miałoby nie być?
Niby nie wierzyła w zaklęcia i bajki, ale… co szkodzi spróbować? A nuż zadziała?
No dobra, nasięźrzał nasięźrzałem, miłość miłością, ale najpilniejszym problemem był teraz Rejewski ze swoim Sprawdzianem. I Magdzik pogrążyła się w planowaniu strategii na najbliższy tydzień. Ściąg nie ma sensu szykować, nie u Reja. Nauka — oczywiście, trochę się pouczy, choć pewnie niewiele to pomoże. Za mało czasu, za dużo zaległości. Magia? Nawet jeśli nie zadziała, z pewnością jest prostsza i bardziej pasjonująca niż wkuwanie matematyki. Nie zaszkodzi spróbować i tego. Choćby dla urozmaicenia. Poza tym szkoda, żeby cztery złote, jakie zapłaciła za pogłaskanie „najbardziej magicznego, najczarniejszego kota na świecie” poszło na marne.
Rozdział IX
Wtorek, 18 listopada
1.
Andrzej szedł szkolnym korytarzem, omawiając z Izą sprawy redakcyjne. Umówił się z nią w zeszłym tygodniu w Astrolabium, całkiem fajnie im się rozmawiało, pochwaliła wybór miejsca i ambrozję (dobrze), uparła się, że sama zapłaci za siebie (bardzo dobrze), omówili kolejny numer „Odsieczy” (temat jak każdy inny), potem odprowadził ją do domu. Miło było, chociaż nie tak jak z Magdą. (Szkoda. A może i dobrze?). Ale po tym spotkaniu Iza awansowała na zastępcę naczelnego.
— Dobra, lecę obgadać to z Kaśką — zakończyła minikolegium redakcyjne i odeszła.
Andrzej odprowadził ją wzrokiem i nagle zauważył Magdę. Uśmiechnęła się i pomachała. Z wrażenia o mało nie upuścił plecaka. Powstrzymał chęć obejrzenia się za siebie. Ostatnim wysiłkiem woli szurnął plecak pod drzwi sali chemicznej, niestety zapomniał, że nie zaciągnął zamka. Czy już zawsze będzie go prześladować klątwa rozrzucania przedmiotów na widok tej dziewczyny?
— Cześć, dobrze, że cię widzę — powiedziała, stając tuż obok. Trochę za blisko. — Masz chwilę?
Przykucnął, wyszarpnął z rozsypanej sterty zeszyt do chemii, resztę upchnął w plecaku i dopiero wtedy podniósł głowę. No i oczywiście natychmiast sobie uświadomił, że Magda włożyła tego dnia spódniczkę. Niezbyt długą, zwłaszcza z tej perspektywy. Więc, jakżeby inaczej, od razu się zaczerwienił. Cudownie, po prostu cudownie. Podniósł się czym prędzej.
— Chyba będę pytany — wymamrotał, machając zeszytem. — Może przyjdziesz za godzinę?
— Dobrze. Tutaj?
Skinął głową, przeklinając reakcje swojego organizmu. Najchętniej posłałby Magdę do wszystkich diabłów, ale nie mógł się oprzeć chęci spędzenia z nią kolejnej (dużej!) przerwy i bardzo go to złościło. Przez czterdzieści pięć minut chyba zdoła się uspokoić i przygotować na tyle, że wreszcie pokaże TEJ dziewczynie, jaki bywa błyskotliwy i sympatyczny?
— No to nie przeszkadzam. Aha, słuchaj, jak ty właściwie masz na imię?
Podniósł na nią zdumione spojrzenie.
— Andrzej.
— Andrzej… — powtórzyła, ale spojrzała jakoś dziwnie. Jakby wcale jej to imię nie pasowało. — Ładnie. Dobra, spadam, bo się nie zdążysz przygotować!
I poszła. A Andrzej resztę przerwy spędził, gapiąc się niewidzącym wzrokiem w zeszyt.
2.
— Słuchaj, ty jesteś w biol-chemie, prawda? — spytała, gdy ponownie się spotkali. Wyszli na boisko, mniejszy ścisk i swobodniejsza atmosfera do rozmowy.
— Tak, biol-chem z elementami fizyki i astronomii. A co?
— Wybierasz się na medycynę czy na astronomię?
— Ani na jedno, ani na drugie. — Uśmiechnął się, ale ciągle czuł niepewność. Do czego ona zmierza? — Jeśli już, to fizyka medyczna czy w ogóle biofizyka, potem może biocybernetyka albo biochemia, nie wiem jeszcze. Może biotechnologia? Jeszcze się nie zdecydowałem. — Zamilkł, zły, że się tak rozgadał. Ale Magda spojrzała z podziwem, więc może się opłaciło? — Potrzebujesz porady medycznej czy szukasz swojej gwiazdy? — dorzucił półżartem, miał nadzieję, że błyskotliwie.
— Nie. To znaczy tak. To znaczy porady, ale nie medycznej.
Coś podobnego! Teraz ona zaczęła się plątać! Popatrzył pytająco.
— Orientujesz się może, jak wygląda osika? Takie drzewo… — wybąkała, uciekając spojrzeniem. Do tego podejrzanie się zarumieniła. — Potrzebuję do prezentacji z polskiego — dodała szybko. Zbyt szybko.
— Z polskiego? — zdumiał się.
— Taki projekt robimy. O przesądach — wyjaśniła, nadal nie patrząc mu w oczy. — Bo ten… no, osinowy kołek to z osiki, prawda?
— Z osiki. — Naprawdę nie wie czy wymyśliła sobie jakąś okrutną zabawę?
— Tak mi się wydawało, chociaż nie byłam pewna, czy osina i osika to jest to samo, a nie chcę dać plamy. Patrzyłam w necie, ale te zdjęcia takie, że trudno się połapać, jak się człowiek nie zna. Nigdy nie lubiłam biologii. Wiesz, jak taka osika wygląda w realu?
— Pewnie!
— Pokażesz mi? — Zakłopotała się jeszcze bardziej. — One rosną w Toruniu? No, czy to jest rzadkie drzewo? Ja naprawdę się na tym nie znam, a do projektu… — urwała i zaczęła czubkiem buta rysować esy-floresy na ubitej ziemi.
Dziwiło go to zakłopotanie. Coś mu nie grało, ale nie wiedział co. Postanowił chwycić byka za rogi.
— Nie ma sprawy, chętnie z tobą poszukam osinowych kołków do projektu… — powiedział z uśmiechem i o wiele bardziej entuzjastycznie, niż chciał — …ale jedno pytanie… — Udało mu się przywrócić głosowi twarde tony. — Ty wiesz, jak ja się nazywam?
— No… Andrzej. — Popatrzyła ze zdziwieniem.
— A na nazwisko?
— Nie wiem. — Szeroko rozwarte oczy, niewinne spojrzenie… Chyba nie kłamie.
— Osiński. Andrzej Osiński.
Głośno wciągnęła powietrze, a potem spaliła taką cegłę, że nie miał już żadnych wątpliwości.
— Przepraszam — wybąkała — ja nie dlatego, ja nie… To…
— Zbieg okoliczności — dokończył za nią. — A może po prostu wyczułaś we mnie specjalistę?
— Głupio wyszło. Sorry. Jakbym sobie robiła żarty z twojego nazwiska, ale…
— Prawdę mówiąc, nikt dotąd jeszcze z niego nie żartował. — Miał ochotę otoczyć ją opiekuńczo ramieniem. Taka była krucha w tym swoim zawstydzeniu. — Więc nawet gdybyś robiła sobie ze mnie jaja, byłoby to ciekawe doświadczenie.
— Nikt? — Wreszcie przestała uciekać spojrzeniem.
Wzruszył ramionami.
— Jest zbyt zwyczajne — wyjaśnił. — Pospolite jak topola.
Widział z jej miny, że nie zrozumiała i bardzo ją to zakłopotało, więc czym prędzej doprecyzował.
— Osika to gatunek topoli.
— Aha… — Westchnęła. — Dobrze ci… Z mojego ciągle ktoś żartuje. Bo ja nazywam się… Dzik — wyznała tajemnicę, którą znał od dawna. — Facetowi to może by pasowało, ale… — urwała jakoś tak żałośnie. Jakby miała wątpliwości, czy na pewno nie jest podobna do dzika. Tak go ta myśl rozbawiła, że parsknął śmiechem. Spojrzała, jakby zrobił jej krzywdę.
— Nie masz w sobie nic z dzika — zapewnił ją. „Raczej przypominasz wierzbową driadę” — chciał dodać, ale się zawstydził. Zamiast tego powiedział pocieszająco: — Gdyby ludzie lepiej znali łacinę i biologię, też bym miał przechlapane. No bo co to za nazwisko dla faceta: „topola drżąca”? A tak się właśnie tłumaczy łacińską nazwę osiki. Populus tremula.
Dlaczego mówi jej takie rzeczy? Co mu się tak zebrało na zwierzenia?
— Do mojego wystarczy znać Brzechwę — burknęła. — „Dzik jest dziki, dzik jest zły”. Jak skończę osiemnaście lat, zaraz je zmienię! — dodała ze złością.
— Wyjdź za mąż — podsunął półżartem, by trochę rozładować napięcie.
Prychnęła.
— Nie mówię, że zaraz za mnie — odżegnał się kłamliwie. Nie żeby chciał się z nią natychmiast żenić, ale myśl, by poznać Magdę bliżej, a może w przyszłości, kiedyś… nie była mu niemiła. Na pewno stworzyłby z nią lepsze stadło niż ojciec z matką. Choćby dlatego, że Magda tyle nie gada. I w ogóle jest taka… jak wierzbowa kotka. I te jej włosy w kolorze wierzbowej kory…
Przywołał się do porządku.
— No dobra, czas ucieka — przybrał rzeczowy ton starszego kolegi — a my mamy zadanie do wykonania. Chodź, poszukamy tej osiki.
3.
„Jestem beznadziejna — powtarzała sobie Magdzik podczas lekcji niemieckiego. — Bez-na-dziej-na! Ich bin so… schrecklich! Ich bin eine hoffnungslose… ein hoffnungsloser Fall. Wertlos. Dumm! Magda die Idiotin!
Co ją podkusiło, by zaczepiać grubaska, pardon, Andrzeja i pytać o ten nieszczęsny osinowy kołek? I rozmowę też zaczęła tak niezgrabnie. Wypytywała go bez sensu, zupełnie nie umiała przejść do rzeczy. A potem ta wpadka z nazwiskiem. Ale kogo miała spytać? Musiała mieć pewność, co to za dziwo, a on przecież chodzi do biol-chemu. Patrzył potem na nią tak… pewnie zauważył te dwa nowe pryszcze. Trzeba je było wycisnąć przed wyjściem do szkoły, smarowanie nic nie pomaga. Na pewno sobie pomyślał: „Nie dość, że głupia, to jeszcze brzydka”. I po co mu tyle o sobie opowiadała? Ale kogoś musiała spytać, a grubasek wygląda tak… nieszkodliwie. Nie znaleźli wprawdzie osiki na zadrzewionej części boiska, ale Andrzej stwierdził, że po lekcjach mogą się wybrać do parku, a tam z pewnością rośnie.
— Jestem pewien, że za Martwą Wisłą widziałem cały zagajnik — powiedział.
Dobrze, że są ludzie, którzy się na tym znają. Ona ledwie odróżni kasztan od choinki, a ten sypie nazwami jak z rękawa. Biologica pewnie go kocha.
No i fajnie, czyli gałąź załatwiona. Jeśli koniecznie będzie chciał wiedzieć po co, powie mu, że osinowy kołek ma być eksponatem do prezentacji Dawne przesądy związane z wampirami czy jakoś tak. Na fali Zmierzchu wszystko przejdzie.
Teraz jeszcze znaleźć złego psa. To już musi sama. I tak wystarczająco się wygłupiła. No ale co na to poradzi, że przepis brzmi: „weźmij korę z osinowej gałęzi, przez złego psa zgryzioną”?
4.
Magdzik nawet się nie spodziewała, że z grubaskiem może być tak miło. To znaczy z Andrzejem. O wiele sympatyczniej niż z Kubą. Gdyby tylko nie wyglądał tak obciachowo. Na szczęście w parku nie natknęli się na nikogo znajomego, poza tym trzymali się w takiej odległości od siebie, że nikomu by do głowy nie przyszło posądzić ich o bycie parą.
No i znalazł te osiki, a nawet okazało się, że ma ze sobą scyzoryk, więc nie musieli łamać gałęzi, tylko zgrabnie wyciął jej kilka osinowych kijków. Wolała mieć zapas, bo nie wiedziała, jak uda się z psem.
Już wracali, gdy z daleka dobiegło ich wielogłosowe ujadanie. Magdzik natychmiast przypomniała sobie o reportażu, który czytała nie tak dawno. Czy nie w gazetce? Jak to jest, że człowiek pewne rzeczy wyrzuca z pamięci, a potem same wracają, i to w najodpowiedniejszej chwili?
— Tu jest to schronisko, o którym pisaliście w „Odsieczy” — bardziej stwierdziła, niż zapytała, bo już skrystalizował się jej w głowie plan. — Fajny reportaż, muszę je zobaczyć! No to cześć! — Zatrzymała się i wyciągnęła rękę w geście pożegnania.
— Też chętnie tam zajrzę.
— Nie musisz już iść do domu? — Miała nadzieję, że Andrzej przypomni sobie o jakichś ważnych zadaniach, ale jak na złość dysponował całym wolnym popołudniem. Zbyt kategoryczna próba spławienia chłopaka z pewnością wyda mu się podejrzana. Mógłby pomyśleć, że Magda planuje nie wiadomo co, i z czystej ciekawości sprawdzić, co też ma do ukrycia. A ona swoje zadanie musi wykonać w absolutnej tajemnicy, nie może więc stwarzać nawet pozorów tajemniczości.
— No to fajnie! — Uśmiechnęła się promiennie. — Chodźmy.
5.
W schronisku spotkali rozczochraną niewysoką brunetkę. Ubrana w gumiaki i stary fartuch czyściła jeden z boksów.
— O! Cześć, Iza! — ucieszył się Andrzej. — Znacie się? To właśnie autorka reportażu, który tak ci się spodobał, a to Magda — dokonał prezentacji.
Iza spojrzała jakby wrogo.
— Chcecie zbawić psią duszę czy tylko prezencikami oczy zamydlić? — rzuciła, nie przerywając pracy.
Magdzik poczuła, że nie polubi tej dziewczyny.
— Nie, sorry… — Andrzej wyraźnie się zmieszał. — Przechodziliśmy niedaleko i to jest nasz rekonesans. Ale następnym razem przyjdę z kocem. Słowo!
— Aha… — odburknęła. — Z jednym kocem. A teraz dodatkowa atrakcja na spacerku, co? Bo odwiedzenie schroniska jest takie cool, bo może kiedyś zaadoptuję pieska, ale nie dziś, jutro też nie, kiedyś, w przyszłości…
— A żebyś wiedziała! — odparowała Magdzik. — Jak tylko będę miała własne…
— Jak tylko „będziesz miała własne” — przerwała jej Iza — to te psy już dawno nie będą żyły. Wy wiecie, co tu się dzieje? To jest walka o przetrwanie, o dobicie się do miski, do lepszego posłania, tu jest normalna fala, bo boksy są przepełnione, a ciągle dochodzą nowe zwierzaki! Psy, koty, nawet króliki… Chyba jakaś promocja była na Wielkanoc, bo gdzieś tak od maja zaczęły się pojawiać. Obdarowany prezencikiem już się nacieszył i won! Dzisiaj rano znów pracownik znalazł psa przywiązanego do furtki. Ktoś w nocy przyprowadził. No OK, dobrze, że nie zostawił w lesie, ale i tak chętnie ja bym go przywiązała. Za jaja! Niech zobaczy, jak to jest! Po co ludzie biorą psa czy kota, jak potem nie chcą o niego zadbać? — Szurnęła ostatni raz miotłą i sięgnęła po wąż, by spłukać posadzkę. — Tu i tak są niezłe warunki — ciągnęła już spokojniej — ale z pustego i Salomon nie naleje. A wy mi z jednym kocem wyskakujecie, i to w nieokreślonej przyszłości?!
Magdzik nie miała zamiaru tego wysłuchiwać. Nie po to tu przyszła. Ostrożnie dała krok do tyłu, potem drugi… Może nie zauważą, jak się chyłkiem zmyje.
Iza wyszła z boksu i zamknęła go za sobą.
— Pomożesz mi? — Wręczyła Andrzejowi stos brudnych misek i razem ruszyli ku budynkowi. Magdzik czym prędzej skierowała się w przeciwną stronę. Trzeba dobrze wykorzystać chwile, gdy jest sama.
Minęła duży wybieg pełen małych piesków i rząd boksów, gdzie siedziały większe. Po dwa, po trzy, po pięć… Niektóre psy na jej widok podbiegły do krat i ujadaniem, merdaniem, podskokami próbowały zwrócić na siebie uwagę, inne siedziały lub leżały smutne i osowiałe, patrząc przed siebie zrezygnowanym wzrokiem. Magdzik poczuła, jak budzi się w niej chęć pogłaskania, przytulenia tej psiej biedy, ale stłumiła to uczucie. Nie teraz. Najpierw musi znaleźć „złego psa”.
6.
Pies był duży, sparszywiały i bardzo brzydki. Leżał w klatce w najodleglejszej części schroniska, w miejscu, do którego chyba nikt nie docierał. Wyglądał na mieszańca jakichś szorstkowłosych ras, bo sierść na łapach sterczała jak na szczotce do butelek, ale grzbiet i głowę zwierzaka niedawno ogolono, odsłaniając paskudny liszaj. Magdzik już chciała cicho się wycofać, by nie niepokoić chorego, ale wtedy pies spojrzał na nią zaropiałymi ślepiami i ostrzegawczo warknął. Zatrzymała się. Zrobiła kilka kroków w jego kierunku. Pokazał zęby, głuchy warkot w jego gardle narastał.
— Tak, zły pies — pochwaliła go. — Właśnie ciebie mi potrzeba.
Wyciągnęła z torby jeden z „osinowych kołków”. Pies uniósł się lekko na przednich łapach, patrząc na nią nieufnie. Podeszła do krat. Przykucnęła.
— Pogryziesz mi to? — spytała. Wsunęła kijek przez kraty. Pies cofnął się z podkulonym ogonem. Warczał coraz głośniej. — No, chodź tu… — Zaszurała kijem po betonie. — No… bierz!
Ani myślał. Wszedł do budy i tyle go widziała. To ma być zły pies?
Wzięła inną gałąź, najdłuższą, jaką miała, przesunęła rękę między prętami klatki i dziabnęła końcem gałęzi ciemność we wnętrzu budy.
Brudnobury kłąb wyskoczył ze wściekłym charkotem. Magdzik czym prędzej wyciągnęła rękę spomiędzy prętów. Kłapnęły zęby i mocne szczęki zacisnęły się na kiju. Raz, drugi… Pies, jazgocząc na wysokich tonach, znęcał się nad nim jeszcze przez chwilę, a potem wcisnął się w kąt pod ścianą, nie spuszczając wzroku z dziewczyny.
„No ładnie — pomyślała Magdzik, kiedy już uspokoiła rozszalałe serce — »gałąź zgryziona« jak marzenie, ale jak ją teraz wydobyć?”.
— Piesiu, piesku… — zaczęła przymilnie. Nie zareagował. Przysunęła się bliżej, a wtedy rzucił się w jej kierunku. Ledwo zdążyła odskoczyć, zęby kłapnęły tuż przy kracie.
O, nie! Nie zostawi mu kija! Nie po to straciła tyle czasu i nerwów, nie po to wygłupiła się przed grubaskiem, by teraz wszystko miało pójść na marne!
Wyciągnęła z torby inną gałąź, możliwie grubą, spojrzała groźnie na psa, który znów siedział w kącie boksu, skulony i warczący.
— Spokój! — rozkazała. — Leżeć!
Wsunęła gałąź do klatki, usiłując za jej pomocą przyciągnąć do siebie tamtą. Udało się! Jeszcze trochę… jeszcze…
Pies znowu zaatakował, ale tym razem Magdzik nie wypuściła kija z rąk.
— Bardzo dobrze, gryź sobie, jak chcesz. Proszę bardzo… — mruczała, siłując się z kundlem. Puścił w końcu i schował się do budy, a Magdzik z tryumfem wydobyła oba kije z klatki. Udany plon!
— Dobry piesek — pochwaliła zwierzaka. — Dobry zły piesek.
Schowała kije do torby. Teraz może iść do domu.
Zauważyła Izę i Andrzeja wychodzących z budynku. Dobrze, że dopiero teraz, inaczej musiałaby się gęsto tłumaczyć. Żeby nie wzbudzać podejrzeń, znów przykucnęła niedaleko klatki, udając zainteresowanie siedzącym w budzie lokatorem.
— Zostaw go — warknęła Iza. — Nie wyjdzie. To pies z interwencji. Całe życie spędził na łańcuchu, bity i głodzony. A do tego dzieci sąsiadów uwielbiały go drażnić. Zabawę sobie, gówniarze, znaleźli! Podchodzili do płotu i dźgali go kijami. I tak od lat.
Magda poczuła straszny wstyd. Udała, że wiąże sznurowadło, pewna, że ma wypisane na twarzy to, co przed chwilą zrobiła.
— I co z nim będzie? — zapytała. — Zostanie w schronisku? Niewiele lepiej, ale przynajmniej bez łańcucha.
Iza westchnęła.
— Na razie trzeba go podleczyć, a za parę dni pójdzie do domu tymczasowego. Na szczęście są dobrzy ludzie na tym świecie.
— Dlaczego tymczasowego? — zdziwiła się Magdzik.
— Bo trzeba go odchuchać, odkarmić, wyleczyć mu duszę… — Iza spojrzała z politowaniem. — Potem może iść do adopcji.
— Ale przecież będzie mu smutno, przyzwyczai się i znów do obcych?
— Weźmiesz go? Od razu na stałe. Weźmiesz? No?! To nie gadaj pierdół, jak nie rozumiesz!
— Iza! — rzucił Andrzej karcąco.
— Dobrze, już dobrze, spoko. Mam dzisiaj zły dzień, przecież wiesz. Nie bierzcie tego do siebie.
„Adwokat się znalazł — pomyślała Magdzik z dezaprobatą. — Sama sobie poradzę”.
— Chętnie bym wzięła — skłamała, bo wielkość psa i liszaj na grzbiecie trochę ją przerażały — ale jest za duży do bloku. No i mama.
— Zjadłby cię na śniadanie! — parsknęła Iza. — A mamę na obiad. Najpierw go trzeba zsocjalizować. Nie każdy się do tego nadaje.
— Co… — zaperzyła się Magda — …myślisz, że co? Że bym nie dała rady?
— Tak właśnie myślę — odparła Iza spokojnie. — Ja zresztą też nie. Tu trzeba kogoś o silniejszej osobowości. A jak naprawdę chcesz pomóc, to możesz mu fundnąć specjalistyczną karmę. Jest dość droga, a on powinien się teraz dobrze odżywiać. Ma awitaminozę, problemy z nerkami, wątrobą, krzywicę, egzemę… Wiesz, co mu dawali do jedzenia przez te lata? Lepiej, żebyś nie wiedziała. Ale jest jeszcze dość młody, więc ma spore szanse. Ludzie to… — Machnęła ręką ze złością. — Idziemy stąd! Tu w ogóle nie wolno wchodzić osobom postronnym. Zwierzęta do adopcji są tam!
Magdzik wzruszyła ramionami i skierowała się w stronę wyjścia. Owszem, czuła w głębi duszy, że nie poradziłaby sobie z tym psem, ale przecież nie pozwoli tak się traktować!
— Andrzej… — usłyszała przyciszony głos Izy — …przemyślałeś, co mówiłam? Dołączysz?
— Zastanowię się — odparł. — Dam ci odpowiedź za parę dni.
— A co tu jest do zastanawiania?! Takie rzeczy się wie od razu, albo się to czuje, albo nie!
— Iza! — Człapanie Andrzeja ucichło, pewnie się zatrzymał i odwrócił ku dziewczynie. — To SĄ sprawy, które trzeba przemyśleć. A nie tak hop-siup, a jutro dziękuję, bo mi się znudziło. Jeśli się do czegoś biorę, to wiem dokładnie po co, jak i kiedy — tu się lekko zająknął. — A przynajmniej się staram i nie naciągniesz mnie na emocjonalne decyzje.
Magdzik poczuła coś na kształt podziwu. Ten grubasek to wcale nie taka ciapa. Ale mniejsza z tym. Czekało ją jeszcze sporo pracy. Sprawdzian z matematyki już za sześć dni!
7.
— Przepraszam cię za Izę — wysapał Andrzej, kiedy wreszcie dogonił Magdzika. — Ona jest strasznie zakręcona na punkcie tych zwierzaków. Tak bardzo pragnie ich szczęścia, że czasami atakuje ludzi. Wydaje się jej, że nikt nie rozumie, jak cierpią, i chciałaby to wszystkim uświadomić, czasem w sposób mało delikatny…
Zamilkł. Magdzik też się nie odzywała, idąc szybkim krokiem w kierunku domu. Szkoda czasu na gadanie o jakiejś Izie.
— Chyba mogę ci to powiedzieć — podjął po chwili. — Zresztą ona sama nie ukrywała, że ma zły dzień. Jej koleżanka jest wolontariuszką w innym schronisku, dużo gorszym niż nasze. Warunki tam są okropne, ciasnota, brud, smród i ubóstwo. Iza szukała domu dla jednego małego psiaka, który tam trafił, sprawa była pilna, bo psiak kompletnie się nie nadawał do takiego życia, nawet mnie pytała, czybym nie wziął, choćby na trochę. I na Naszej Klasie, gdzie się tylko dało, rozesłała ogłoszenia, mieliśmy napisać w „Odsieczy”, nawet ktoś się zgłosił, ale potem się wycofał, że jeszcze nie teraz, że to, że śmo… Szukaliśmy dalej. No i wczoraj wreszcie się udało znaleźć naprawdę fajny dom dla niego. — Westchnął. — Dziś po pracy ci ludzie mieli tam pojechać i go zabrać.
— I też im się odwidziało? — zgadła Magdzik. — To dlatego Iza była taka cięta?
— Im nie. Ale komuś widać tak, bo znowu doszło parę nowych zwierząt. Zrobiło się ciaśniej, tam nie ma tylu osobnych boksów, i w nocy większe psy zagryzły tego malucha. Rozumiesz teraz?
Rozdział X
Środa, 19 listopada
1.
Umówili się pod salą gimnastyczną na przerwie po szóstej lekcji. Na siódmej Andrzej miał WF i zależało mu, by koledzy zobaczyli go z dziewczyną. Liczył, że Magda zdąży przed nim na umówione miejsce. Dlatego trochę zwlekał po polskim, nawet zatrzymał kumpli na chwilę pod pretekstem spraw redakcyjnych. Kiedy więc doszli pod salę, Magda już siedziała na murku przy schodkach. Jak zwykle wyglądała prześlicznie, a do tego zerwała się na jego widok i od razu ruszyła ku niemu.
— Spadam, niunia stygnie — poinformował kumpli niby to żartobliwie i odszedł, mając nadzieję, że docenią walory czekającej na niego dziewczyny.
Drogi jego i Magdy przecięły się w bezpiecznej odległości od wścibskich uszu kolegów.
— Udało ci się? — zapytała przyciszonym głosem. — Masz?
Skinął głową i zobaczył, jak cała się rozpromienia. Aż tak jej zależało?
— Naprawdę? — upewniła się. — Jak to zdobyłeś?
— Zwyczajnie. — Przeszli za linię krzewów, już prawie pod sam płot i wtedy wyciągnął z kieszeni kurtki niewielki pakunek, rozchylił papier i pokazał kawałek siarki wielkości orzecha włoskiego. — Tyle wystarczy?
Magdzie zaświeciły się oczy.
— Pewnie! Jesteś wielki! Dzięki! Jak tego dokonałeś?
— Urokiem osobistym. Poprosiłem Zielińską i dała.
— Jejku… — Podziw w jej głosie był aż nadto słyszalny. Andrzej czuł, jak rosną mu skrzydła. — Dobrze mieć kolegę w biol-chemie. Strasznie ci dziękuję. Aha, przy okazji… — Schowała pakunek do kieszeni i wyjęła foliową torebkę pełną monet, zauważył też dwa dziesięciozłotowe banknoty. — Wyskrobałam trochę kasy, nie ma tego dużo, ale zawsze. Daj to Izie dla tego psa, wiesz, tego biedaka, na karmę. Jak dostanę coś od matki, to jeszcze dołożę, ale pewnie po pierwszym, a dobrze, żeby już coś mu kupić…
— Daj jej sama — zaproponował.
Skrzywiła się.
— Ty ją szybciej znajdziesz. Powiedz tylko, że to ode mnie, OK? Sorry, że takie drobne, ale nie miałam kiedy zmienić.
— Iza tylko groźnie wygląda — zapewnił ją, chowając pieniądze do kieszeni bluzy. — Ale skoro tak wolisz… Dziękuję w imieniu psa. Fajna z ciebie dziewczyna.
Miał ochotę poprzeć swoje słowa gestem, tylko nie bardzo wiedział jakim.
Zadzwonił dzwonek i Magda sobie poszła. Ciekawe, po co jej siarka. Chyba nie zamierza robić petard? Poprosiła go wczoraj, gdy wracali ze schroniska, bo w biol-chemie miał więcej okazji, by dostać się na zaplecze pracowni chemicznej. Nawet zapytał wprost, do czego potrzebuje, lecz tak zgrabnie zmieniła temat, że w końcu się nie dowiedział.
W domu zaraz pogrzebał w necie, ale niewiele mu to wyjaśniło. Że siarka wchodzi w skład prochu strzelniczego, wiedział wcześniej. Że służy do zwalczania pasożytów roślinnych, zwłaszcza grzybów, odkrył dopiero wczoraj. I jeszcze że ma korzystny wpływ na problemy z cerą. Może dlatego Magda nie chciała mu powiedzieć?
Dziewczyny mają takie dziwne kompleksy na punkcie swojego wyglądu. Jeśli siarka była jej potrzebna do jakiegoś eliksiru piękności, to dobrze zrobił, że nie drążył.
Zielińska, zanim dała mu ten kawałeczek, dwa razy się upewniała, czy nie planuje doświadczeń pirotechnicznych. Zapewnił ją solennie, że to do ratowania ukochanego kwiatka mamy, i widać przekonał chemiczkę, bo w końcu sięgnęła po odpowiedni słoik.
„Opłaca się mieć dobre układy z nauczycielami” — pomyślał. Ruszył w kierunku sali gimnastycznej i dopiero wtedy zauważył, że gapi się na niego Paulina. Największa plotkara w klasie. Mógł być pewien, że najpóźniej jutro wszyscy się dowiedzą o jego nowej dziewczynie. Fajnie!
2.
Magdzik środy też kończyła godziną WF-u, ale dopiero po siódmej lekcji. Gdy szła przez boisko w kierunku sali gimnastycznej, minęła się z „tym chłopakiem”. Najprawdopodobniej zaczął chodzić do ich szkoły dopiero od września albo nagle wyprzystojniał przez wakacje, bo wcześniej jakoś go nie dostrzegała. A takie ciacho nie mogło pozostać niezauważone. Wysoki, czarnowłosy, o przeszywającym spojrzeniu. Parę dni temu wpadli na siebie gdzieś na korytarzu i od tej pory te oczy śniły jej się po nocach. A włosy… nie dość, że czarne, to jeszcze o granatowym odcieniu. Myślała, że taki kolor jest tylko w komiksach. Może farbuje? E, nie… Wyglądają na prawdziwe. Przesunęła dłonią po swoich i po raz kolejny obiecała sobie wizytę u fryzjera. Albo kupno farby. Już kilka razy się przymierzała, ale nie była pewna, kim się stać. Blondynką? Brunetką? Rudą?
— Na twoim miejscu poszłabym do porządnego fryzjera, stylisty — radziła matka. — Jak uzbierasz na trzy czwarte wizyty, to ci dołożę resztę — obiecywała.
Magdzik wiedziała, że w ten sposób daje jej do zrozumienia, by nie przepuszczała kieszonkowego natychmiast. No ale co na to poradzić, że ciągle pojawiały się nowe wydatki? I teraz ten pies… Pewnie na stylistę uzbiera, dopiero gdy będzie stara i siwa.
Potrząsnęła włosami, świeżo umyte przesypywały się z miłym szelestem, i znów spojrzała na tamtego chłopaka. Stał w bramie, rozmawiając z piękną, modnie ubraną dziewczyną. Nie ma żadnych szans, by zwrócił uwagę na niepozorną Magdę Dzik. Szkoda. Ale chociaż czasem sobie na niego popatrzy. To jej wolno.
Rozdział XI
Czwartek, 20 listopada
1.
Paulina pojawiła się dopiero na drugiej lekcji. Weszła do klasy niemal równo z dzwonkiem, zajęła miejsce i od razu zaczęła szeptać z Martyną, która siedziała obok, i z dziewczynami z tyłu. Kręciła się i wierciła, aż babka od przedsiębiorczości zwróciła jej uwagę. Paulina zrobiła wtedy przerażoną minę i do końca lekcji już się nie odezwała, ale Andrzej widział, że coś, co wiedziała tylko ona, a co zdążyła powiedzieć już trzem koleżankom, niemal ją rozsadza.
Ukradkowe spojrzenia rzucane w jego kierunku kazały mu przypuszczać, że rozmawiają o nim. Spodziewał się tego, ale nie sądził, że będą aż tak zbulwersowane. No bo cóż dziwnego w fakcie, że wczoraj rozmawiał z Magdą? Że czekała na niego i sama podeszła, i tak ślicznie się do niego uśmiechała? Jakby naprawdę była jego dziewczyną.
„Niscy mężczyźni wcale nie są mniej atrakcyjni, muszą tylko znaleźć odpowiedni obiekt — pomyślał. — A Magda już chyba wyleczyła się z tamtego, bo w ogóle nie zwraca na niego uwagi. Zatem droga wolna”.
Chłopak, który wtedy w kawiarni zrobił na Magdzie takie wrażenie, chodził do tej samej klasy co ona. Andrzej odkrył to dość szybko, parę dni po nieudanej randce. Obserwował potem Magdę na przerwach i nie zauważył, by w kierunku tamtego rzuciła choćby jedno tęskne spojrzenie. Jeśli kiedykolwiek była w nim zakochana, to już przeszłość. Być może fakt, że zobaczyła go wtedy z dziewczyną, że widziała, z jaką czułością się do niej odnosił, zadziałał jak odtrutka.
„A może… — serce zabiło mu mocniej — …a co, jeśli to ja stałem się dla niej lekarstwem na tamtą miłość?”.
Dzwonek wyrwał go z tych jakże przyjemnych rozważań. Wychodząc z klasy, usłyszał jeszcze szept którejś z dziewczyn, skupionych wokół Pauliny.
— A wcale nie wygląda…
2.
Ledwie znalazł się na korytarzu, spostrzegł Rejewskiego. Wychowawca stał tuż pod drzwiami sali, jakby na kogoś czekał.
— Andrzeju! — zawołał przyciszonym głosem. — Pozwól ze mną.
Trochę go to zaskoczyło, matematykę mieli dopiero na piątej lekcji. Coś z gazetką? Może ostatni fotokomiks Gośki okazał się zbyt kontrowersyjny? Rejewski twarz miał poważną, ale nie wydawał się zły. Ciekawe, o co chodzi.
Weszli bez pukania do gabinetu dyrektora. W środku Andrzej zobaczył szkolną pedagog i dwóch policjantów. Jeden z nich od razu poprosił go o dowód osobisty. Drugi wskazał mu gestem krzesło na środku gabinetu. Co to ma być? I kto nosi dowód do szkoły?
Usiadł, czując się nieco dziwnie. Naprzeciwko siebie miał policję, dyrektora i panią pedagog. Przed sobą i wokół pustą przestrzeń.
A wtedy Reju wziął ostatnie wolne krzesło i postawił w połowie drogi między nim a tamtymi, tworząc zupełnie nową geometrię tej przestrzeni, oswajając ją i przywracając harmonię. Andrzej poczuł się trochę lepiej. Trudno o wyraźniejszy znak, że wychowawca jest po jego stronie.
— Masz dowód? — spytał Reju przyjaźnie.
— A może być legitymacja?
Policjant skinął głową. Andrzej wygrzebał z plecaka dokument.
— Zgodnie z procedurami — włączył się dyrektor — powinniśmy wezwać twoich rodziców. Ponieważ jednak jesteś pełnoletni, pan Rejewski zasugerował, by dać ci możliwość wyboru. Czy chcesz rozmawiać w obecności rodziców, czy bez nich?
— Ale o czym?
— Chwileczkę, to my tu zadajemy pytania. Czy życzysz sobie, by wezwać rodziców?
— Nie wiem, o co chodzi — odparł — ale tak czy inaczej, nie widzę powodu, by przeszkadzać im w pracy. — Na myśl, że miałaby się tu zjawić matka, ciarki przeszły mu po plecach.
— Czy mógłbyś powiedzieć — włączył się policjant — co robiłeś wczoraj podczas przerwy międzylekcyjnej w okolicach godziny… — rzucił okiem na leżące na biurku papiery — …trzynastej trzydzieści?
Andrzej zbaraniał. Wczoraj na przerwie? Na której przerwie?
— Podobno coś komuś sprzedawałeś. Widziano cię! — podpowiedział dyrektor. Policjant spiorunował go wzrokiem.
— Sprzedawałem? Na przerwie? — Spojrzał na policjantów, dyrektora, służbową minę szkolnej pedagog i nagle wszystkie kawałki układanki złożyły mu się w całość. Paulina! Wbrew sobie parsknął śmiechem. Usiłował się powstrzymać, ale, jak to bywa w takich chwilach, opanowała go głupawka.
— Przepraszam — wycharczał, ocierając łzy — czy… czy Paulina… czy ona…? Ona myślała, że ja sprzedaję narkotyki?!
Próbował zachować powagę, ale nic z tego nie wychodziło. Śmiech rodził się gdzieś w głębi brzucha i wydostawał na zewnątrz serią niepowstrzymanych skurczów przepony.
Reju położył mu rękę na ramieniu. W jego oczach też tańczyły wesołe iskierki. To pomogło Andrzejowi zebrać się do kupy.
— Przepraszam — wydyszał. — Ale to takie… niedorzeczne…
— To może opowiesz swoją wersję wydarzeń? — zaproponował nauczyciel.
Andrzej już otworzył usta i nagle uświadomił sobie, że nie może tak po prostu opowiedzieć, jak było. Przede wszystkim nie może w to mieszać Magdy. Jeśli siarka była jej potrzebna do jakichś bardzo sekretnych i intymnych działań (a dla dziewczyn czasem zupełne drobiazgi urastają do rangi sekretnych i intymnych), to nie może tego wyjawić. Nigdy by mu nie wybaczyła.
— Koleżanka przyniosła swoje oszczędności, abym dał je na schronisko dla bezdomnych zwierząt — zaczął ostrożnie. — Chodziło o psa z interwencji, który potrzebuje specjalistycznej karmy. Mogą państwo zapytać Izę Ewertowską, jest wolontariuszką w schronisku i to jej przekazałem tamte pieniądze.
Reju skinął głową.
— Klasa niedawno zrobiła kwestę na rzecz schroniska — dodał. — Iza była spiritus movens całej akcji.
— Nazwisko koleżanki? — zapytał policjant. Drugi cały czas coś notował.
— Ewertowska — powtórzył Andrzej. — Izabela.
— Nie, tej drugiej.
— Nie ma sensu jej w to mieszać. To nic ważnego.
— Pozwolisz, że MY zdecydujemy, co jest ważne, a co nie?
— Kiedy naprawdę… To już nie można rozmawiać z koleżanką na przerwie?
— Widziano, jak przekazywałeś jej torebkę z białym proszkiem — włączył się dyrektor. Policjant spojrzał na niego i dyrektor zamilkł, pochrząkując nerwowo.
— Z białym proszkiem?! — Andrzej znowu miał ochotę parsknąć głośnym śmiechem. — Jeśli Paulina cokolwiek widziała, to tylko rzecz owiniętą w biały papier!
— Jaką rzecz? — Policjant patrzył na niego uważnie.
Już miał powiedzieć, że siarkę, ale się zawahał. Oczywiście zapytają, skąd u niego siarka. Czy Zielińska nie będzie miała jakichś nieprzyjemności z tego powodu?
— Nie mogę powiedzieć, to sprawa osobista. Ale nic zabronionego.
Zadzwonił dzwonek. Reju niechętnie wstał z krzesła i podszedł do drzwi. Zatrzymał się jeszcze.
— Wpuszczę klasę, coś im zadam i wrócę — zakomunikował.
— To nie będzie konieczne — powiedział dyrektor. — A ty, Osiński, nie zgrywaj chojraka, bo to nie są żarty. Z której klasy była ta dziewczyna?
— Nie wiem, czy ona życzyłaby sobie, żebym rozpowiadał na prawo i lewo o jej osobistych sprawach.
— Czyli nie chcesz podać jej nazwiska? — Policjant znowu przejął inicjatywę.
— Nie.
— Ale zdajesz sobie sprawę, że to może ci zaszkodzić?
— Dlaczego?
— Masz innych świadków, że to nie były narkotyki?
— To NIE BYŁY narkotyki.
— To twoja wersja. I ja mogę nawet ci wierzyć. Ale prokurator nie musi.
— Chyba istnieje coś takiego jak domniemanie niewinności? — Andrzej trochę się zdenerwował. — Dlaczego mam udowadniać, że nie jestem wielbłądem? — Coś, co jeszcze przed chwilą wydawało się tak absurdalne, że aż śmieszne, nagle zaczęło potwornieć w oczach. — Wydaje mi się, że to raczej wy musicie mi coś udowodnić — dorzucił słabo.
— Ależ nie. — Policjant uśmiechnął się jak kot po złapaniu tłustej myszy. — Na tym etapie nie musimy. Ciekawe, czy twoi rodzice się ucieszą, gdy przyjdziemy z nakazem przeszukania. Zapaskudzić sobie papiery jest bardzo łatwo, a jak to się potem za człowiekiem ciągnie, ho, ho…
Andrzej rozłożył ręce.
— Nie podam danych tej dziewczyny bez jej zgody. Przykro mi.
— No dobrze… — Policjant zaczął bawić się breloczkiem od kluczyków. — Przypuśćmy, że puszczamy cię wolno i niczego więcej nie sprawdzamy. Twoi koledzy już na pewno wiedzą o naszej wizycie. Czy nie zaczną podejrzewać, że sprzedałeś kogoś z nich w zamian za wolność?
— Nie mam tego typu kolegów. — Andrzej wstał. — Czy mogę już odejść? Nie chciałbym tracić lekcji.
Dyrektor spojrzał na policjantów. Ten, który zadawał pytania, skinął przyzwalająco głową.
— Biegnij do klasy — zdecydował dyrektor. Andrzej poczuł się potraktowany jak uczniak z podstawówki. — I pamiętaj, że będziesz pod obserwacją.
3.
Andrzej usiadł na schodach i oparł głowę o pręty balustrady. Dopiero teraz poczuł, ile go to wszystko kosztowało. Potrzebował chwili spokoju. Żal, złość, uraza, niedowierzanie, poczucie krzywdy — to wszystko kłębiło się w nim i przelewało.
Nawet niespecjalnie go obchodziło, czy policja rzeczywiście wpadnie do jego domu z rewizją. Przecież i tak niczego nie znajdą, niech sobie szukają. Chociaż dla rodziców będzie to szok. Ale jak można z góry zakładać, że człowiek jest winien?
Drzwi gabinetu dyrektora otwarły się i on sam wyszedł w towarzystwie policjantów. No tak, jeszcze tego brakowało, by któryś teraz spojrzał w górę i zobaczył domniemanego dilera, jak siedzi na schodach zamiast na lekcji biologii. Ciekawe, o jakie nowe rzeczy go oskarżą. Może o próbę kradzieży balustrady?
— Panie dyrektorze… — doleciał go głos policjanta — …następnym razem proszę nas wezwać tylko wówczas, gdy rzeczywiście będą do tego jakieś podstawy.
— Chłopak na ćpuna nie wygląda — dodał drugi. — Źrenice normalne, poza tym od domniemanej transakcji upłynęła ponad doba. Oczywiście, jak się nas wzywa, to przyjeżdżamy, ale ja się pytam: po co?
— Nie mogę ryzykować — bronił się dyrektor. Byli już blisko, więc Andrzej słyszał ich wyraźniej. — Rodzice muszą czuć, że oddają dzieci w dobre ręce. Poza tym narkotyki to plaga, a co gdyby chłopak naprawdę rozprowadzał jakieś świństwa? Moim zdaniem lepiej dmuchać na zimne, niż coś zaniedbać.
— Proszę pana… — Policjant zatrzymał się i spojrzał dyrektorowi w twarz. — Jeśli do szkoły wkracza policja, nieważne, czy chodzi o narkotyki, czy bójkę, jest to po prostu klęska pedagogiczna personelu tej placówki.
— Łatwo panom mówić — westchnął dyrektor. — Czasem czuję się jak dinozaur. Pora umierać.
— Niech pan wpadnie do nas, do fabryki. — Policjant zrobił ruch, jakby chciał dyrektora współczująco poklepać, i zatrzymał rękę w pół drogi, wyraźnie skrępowany. — To znaczy na komisariat — poprawił się. — Może ćpu… koledzy z sekcji do spraw narkotyków trochę pana podszkolą? Ale nie możemy przecież przyjeżdżać za każdym razem, gdy dzieciaki przekażą sobie list miłosny albo pendrajwa z filmem! Takie wzywanie do dupereli to, za przeproszeniem, głupota. Jeśli chłopak jest dilerem, właśnie pan go spłoszył. I co mamy teraz zrobić? Przebrać się za krzaczki i czaić się na boisku?
— Jedyna korzyść z tego incydentu — dopowiedział drugi — że jeśli handlował, raczej przestanie to robić. Chyba że jest debilem.
— A gdy pan już NA PEWNO będzie wiedział, kto tu rozpowszechnia to świństwo, proszę nas DYSKRETNIE zawiadomić. Przygotujemy zasadzkę i zgarniemy drania.
Pożegnali się i odeszli. Dyrektor poczłapał do siebie. Zapadła cisza, ale tylko na chwilę. Zaraz potem w końcu korytarza szczęknęły drzwi i Andrzej usłyszał szybkie kroki nadchodzącego Reja, a po chwili zobaczył nauczyciela przez pręty balustrady. Matematyk minął go, puknięciem w drzwi gabinetu zaanonsował swoją obecność i wszedł, nie czekając na zaproszenie. Andrzej zdążył usłyszeć swoje nazwisko i niewyraźną odpowiedź.
„No tak — pomyślał. — Reju nigdy nie odpuszcza. Nikomu. Nawet przełożonym. Powiedział, że wróci, i wrócił. Musiał sprawdzić, jak to się skończyło”.
Ta konsekwencja i twardość były czasem trudne do zniesienia, zwłaszcza kiedy chodziło o sprawdzian czy zarobioną jedynkę, ale teraz Andrzej ucieszył się, że jest choć jedna osoba, którą naprawdę obchodzi jego los. I w tej samej chwili uświadomił sobie, że jeśli Reju zauważy go siedzącego na schodach zamiast na lekcji, to też nie puści mu tego płazem. Za nieusprawiedliwione spóźnienia leciał po punktach bez żadnej litości. A kiedy matka na wywiadówce zapyta, za co te karne punkty, z pewnością opowie jej o wizycie policji. I wtedy dopiero się zacznie.
Tymczasem Rejewski starannie zamknął drzwi gabinetu, oparł się o ścianę i stał tak przez chwilę. Kiedy znowu ruszył, szedł wolniej, jakby nagle przestało mu się śpieszyć. Przy schodach przystanął. Uniósł głowę i napotkał zakłopotane spojrzenie Andrzeja. Zamiast go zbesztać, nieoczekiwanie się uśmiechnął.
— Wymaglowali cię, widzę? — mruknął. Podszedł, przysiadł na tym samym schodku. Co on? — To kiepskie pocieszenie… — odezwał się po chwili — …ale moim zdaniem chyba lepiej, że oskarżono cię niewinnie, niż gdybyś rzeczywiście sprzedawał te narkotyki.
Andrzej się żachnął i spojrzał na wychowawcę z urazą. A dopiero co myślał, jaki z tego Reja fajny gość.
— Chodzi mi o to — doprecyzował Reju — że życie rzadko kiedy bywa sprawiedliwe i rzadko kiedy udaje się przez nie przejść lekko, łatwo i przyjemnie. Więc jeśli już muszą nas spotykać jakieś przykrości, to lepiej niezawinione, niż gdybyśmy mieli dodawać zło do zła. Rozumiesz, o co mi chodzi?
— Nie. — Taki, wydawałoby się, mądry facet, a gada jak potłuczony.
Matematyk zaśmiał się cicho.
— Oj, widzę, że moje talenty pedagogiczne zostały w klasie — skomentował. — Muszę to chyba wyjaśnić na przykładzie. Wyobraźmy sobie, że skazano dwóch ludzi, powiedzmy, za złodziejstwo. Albo lepiej za morderstwo, bo diler to właściwie morderca i złodziej. Którym wolałbyś być: mordercą czy dobrym człowiekiem?
— Z tych skazanych? Żadnym.
— I słusznie. Ale gdybyś i tak miał ponieść tę karę, to wolałbyś ją ponosić jako morderca czy jako dobry człowiek?
— Rozumiem — odparł Andrzej. — Dziwna perspektywa, ale rozumiem pana punkt widzenia. Ma pan rację. Z dwojga złego lepiej być oskarżonym niewinnie. — I nagle poczuł się o wiele lżej.
— Nie oznacza to oczywiście, że życzę ci jak najwięcej niezawinionych przykrości — dorzucił nauczyciel, a w oczach znów zabłysły mu wesołe iskierki. — Ale przykrości są niczym sól. W małych ilościach podkreślają smak życia, w większych… no cóż, przynajmniej nieźle konserwują. — Pochylił się ku Andrzejowi i dodał scenicznym szeptem, jakby zawierzał wielką tajemnicę: — A sól jodowana chroni przed kretynizmem. Spytaj panią Celer, jeśli nie wierzysz.
Parsknęli śmiechem.
— No… — Reju podniósł się ze stęknięciem — …przyjemnie tak sobie posiedzieć, niestety, obowiązki wzywają. Wracamy na lekcje! Koniec wagarów.
Rozdział XII
Piątek, 21 listopada
1.
Kiedy Magda wybiegła ze szkoły po skończonych lekcjach, „ten chłopak” stał na boisku i rozmawiał… z grubaskiem!
„Teraz albo nigdy!” — pomyślała.
Miała wielką ochotę powiedzieć coś błyskotliwego, oryginalnego, ale jak na złość przychodziły jej do głowy same banały w rodzaju: „Też już po lekcjach?”, więc w końcu zaczęła zwykłym: „Cześć!”.
Andrzej rozpromienił się na jej widok i, jak to on, od razu ich sobie przedstawił. A potem jeszcze okazało się, że wszyscy troje idą w tym samym kierunku.
Zanim dotarli do placu Hoffmanna, Magdzik zdążyła się dowiedzieć, że Robert jest członkiem zespołu redakcyjnego „Odsieczy”, czym prędzej wyrazić swój zachwyt dla gazetki, a szczególnie dla artykułu muzycznego (który obiecała sobie przeczytać natychmiast po przyjściu do domu), oraz przedłożyć Andrzejowi, jako naczelnemu, nieśmiałą prośbę, by zechciał przyjąć i ją w poczet członków kolegium.
— Mogę napisać coś krajoznawczego — zaproponowała. — Na przykład o Bieszczadach. Albo jakieś zagraniczne ciekawostki, słyszeliście o drosulitach? Pisze się Drosoulites, nie wiem, jak to odmieniać po polsku, a tłumaczy się jako „cienie rosy”. Takie zjawisko na Krecie. Rodzaj fatamorgany albo może rzeczywiście duchy?
Andrzej bardzo się zainteresował, Robert chyba mniej, w każdym razie gdy się przyznała, że zna tę historię tylko z opisów, a sama nigdy nie była na Krecie, wydął pogardliwie wargi i zaproponował, żeby może raczej pokusiła się o artykuł o jakichś rodzimych ciekawostkach. Na przykład czy to prawda, że pod dnem Wisły znajduje się podziemny tunel? Ktoś mu niedawno o tym mówił. Można zbadać, czy to tylko urban legend, czy może coś jest w tych pogłoskach.
— Świetnie! — ucieszył się Andrzej.
„Czy jemu naprawdę wszystko się podoba, bez względu na tematykę?” — pomyślała Magdzik z niesmakiem.
— Oba pomysły są super! — emocjonował się. — A o tym tunelu to akurat coś wiem, byłem kiedyś na wykładzie pana Szymkowskiego. Dzięki, Robert, że mi przypomniałeś, gdzieś mam notatki. Z tego, co pamiętam, tunel wykopano w 1417 i prowadził od kościoła Świętych Janów do Zamku Dybowskiego. Są dokumenty, które to potwierdzają. Kto z was chce o tym napisać? Mogę udostępnić materiały.
— Sam napisz — powiedziała Magda. Będzie się wysługiwał, nudziarz jeden.
— Miały być martwe dusze i punkty za friko — warknął Robert. Magdzik nie bardzo rozumiała, co miał na myśli, ale grubasek uśmiechnął się szeroko.
— Jasne! Nie ma sprawy. Chętnie to zrobię. Magda, a ty? Na kiedy mogłabyś napisać o tych… drozo… cieniach rosy? Czemu mówisz, że to duchy?
— Zobaczysz. — Uśmiechnęła się tajemniczo, popatrując na Roberta. — No, chyba że Robert wie więcej na ten temat?
— Jedyne zjawisko na krecie, o jakim słyszałem, to pchły. — Wyszczerzył zęby w uśmiechu. — A ten pan Szymański to kto? Może lepiej, żebyś zrobił z nim wywiad, zamiast przepisywać notatki?
— Szymkowski — poprawił Andrzej. — Antoni Szymkowski. Historyk sztuki. Niestety jest poważnie chory i już żadnych wywiadów nie udzieli, a szkoda, bo to pasjonat. Musimy bazować na moich notatkach.
— Ten od non violence? — Magdzie przypomniało się, że chyba już słyszała to nazwisko. W telewizji? Widziała w necie? Miała nadzieję, że niczego nie pokręciła, ale zaryzykowała, bo strasznie chciała błysnąć przy Robercie.
— Ten sam. — Andrzej wpatrzył się w nią jak w święty obraz, nawet Robert zerknął z uznaniem, chociaż z pewnością nie miał pojęcia, o kim rozmawiają. Magdzik właściwie też nie. — Dobra, czyli do grudniowego numeru ja piszę o tunelu, Magda o swoich duchach, Anka outfit na sylwka, Iza oddała fotoreportaż…
I Magdzie oczywiście nie pozostało nic innego, jak skręcić razem z chłopakami w Bema. Musieli przecież omówić kolejny numer.
To było bardzo owocne popołudnie.
Sobota, 22 listopada
1.
Lucyna wściekle trzaskała garnkami, a łzy płynęły jej po policzkach. Sypnęła do zupy garść przypraw, żałując, że to nie trutka na szczury. A niechby nawet wszyscy się otruli, ona też, wreszcie by się skończyło jej popieprzone życie!
Zmniejszyła gaz pod zupą, przeszła do pokoju. Usiadła w fotelu. Emocje powoli w niej gasły, jedna za drugą. Dzisiejsze starcie z Padalcem nie było jakieś szczególne, jak zwykle poszło o drobiazg, robił sobie w kuchni coś do jedzenia i zostawił chlew, a żądanie, by posprzątał, zlekceważył i wyszedł. A bo to pierwszy raz? Czemu akurat dziś tak ją to dotknęło?
„Po prostu jestem zmęczona” — pomyślała. Wytarła nos. To jednak nie był dobry pomysł, by prowadzić Leszkowi dom. Nikt nie szanuje jej pracy, dla Padalca jest tylko wredną ciotką…
„Wyjadę! — obiecała sobie. — Chociaż na parę dni. Do Krakowa!”.