E-book
12.6
Miłość i Wojna

Bezpłatny fragment - Miłość i Wojna


Objętość:
314 str.
ISBN:
978-83-65543-62-2

Szukałem Ciebie pośród kobiet roju,

Czekałem Ciebie o każdej godzinie

I pełen byłem trwóg i niepokoju,

Że zanim przyjdziesz, życie moje minie.

SZUKAŁEM CIEBIE…”

Kazimierz Przerwa — Tetmajer

Bohaterom powieści: Zosi i Alfredowi

książkę dedykuje

Autor

Słowo od autora

Mimo upływu 75 lat od września 1939 roku wciąż istnieją historie nieznane, fascynujące i budzące kontrowersje. Ten rozdział historii jeszcze dzisiaj razi wieloma mylnymi interpretacjami i niewiedzą o istotnych epizodach września.

Akcja książki toczy się w latach 1939—1947, w czasie trwania drugiej wojny światowej i tuż po niej. Opowiada o młodych ludziach, dla których przyjaźń, wierność, obowiązek i Ojczyzna były autentyczną, a nie tylko deklarowaną wartością. Bohaterami są Michał i Mela, którzy biorą udział w walce przeciw hitlerowskiej okupacji: Michał walczył w kampanii wrześniowej jako podchorąży 19. Pułku Ułanów Wołyńskich, potem w Armii Krajowej, na terenach zaanektowanych przez Sowietów. Mela — w szeregach AK na terenie Generalnego Gubernatorstwa. Ci młodzi ludzie odznaczali się wyjątkowym bohaterstwem, które było odzwierciedleniem ich miłości do ojczyzny. Chwytając za broń chcieli służyć ojczyźnie, zdawali sobie sprawę, że za tę służbę mogą zapłacić życiem. Jednak dla nich najważniejsza była wolność Polski. Brali udział w niebezpiecznych akcjach, które ujawniały ich zdolności i wszechstronną inteligencję. Dzisiaj są godnymi do naśladowania bohaterami i wzorcami osobowymi.

Należeli do pokolenia, któremu wojna odebrała wszystko: prawo do nauki, bezpieczeństwo domu, marzenia o osobistym szczęściu, miłość, piosenkę, sport. A jednak żyli pełnią życia. Mieli jasno wytknięty cel i nie oszczędzali siebie.

To również opowieść o historii miłości dwojga młodych ludzi. Tuż przed wybuchem II wojny światowej między Melą, uczennicą klasy maturalnej liceum, a Michałem, kolegą z klasy rodzi się uczucie. Z nadzieją na lepszą przyszłość młodzi postanawiają, że on podejmie studia w Akademii Sztuk Pięknych, a ona na medycynie, w przyszłości połączą się węzłem małżeńskim. Jednak zaledwie w kilka tygodni później w wyniku wybuchu wojny, ich marzenia rozpadają się w proch.

Na kartach opowieści bohaterowie, Michał i Mela opowiadają o swoim życiu z różnych perspektyw. Rozdzieliła ich wojna, przypadek zadecydował o ich przyszłości, nie dane im było żyć razem, ale w sferze emocjonalnej, pozostali sobie wierni i pielęgnowali uczucie, które zrodziło się w ich młodych sercach i trwało przez całe życie.

Czy pierwsza miłość może być ostatnią? Mimo przeszkód, wojny, bólu, tragedii, rozpaczy? Mimo dzielących lat, mimo upływającego czasu? Mimo zupełnie innych dróg, które wybrało życie? Mimo niespełnienia się planów i zamiarów? To historia miłości stykającej się z brutalnością wojny, która w tamtych warunkach mogła uleczyć człowieka, pomóc mu odzyskać utracony sens życia.

Poza powieściowymi osobami wszystko jest w tej relacji autentyczne: ludzie, zwierzęta i rzeczy; nazwy miasteczek i wsi; wschód i zachód słońca.

Autentyczne są nazwiska i stopnie wojskowe kadry oficerskiej, 19. Pułku Ułanów Wołyńskich i szlak bojowy tego pułku: od 1 września aż do bitwy pod Dernakami.

Prawdziwe są również nazwiska: Finkelstein Ajzyk Józef, radomski lekarz specjalista neurolog, psychiatra, zamordowany przez Gestapo; Józef Teliga pseudonim „Habdank”, szef wywiadu Radomsko-Kieleckiego Okręgu AK; Józef Kobiałko znany szewc radomski, odznaczony krzyżem Virtuti Militari za waleczność w wojnie polsko-bolszewickiej, zamordowany w 1941 roku w obozie koncentracyjnym w Oświęcimiu.

Prócz dobrze znanych rzeczywistych postaci, wydarzeń i miejscowości, występujących w tej powieści wszelkie pozostałe imiona, nazwiska, bohaterowie, miejsca akcji i zdarzenia są wytworami wyobraźni autora. Jakiekolwiek podobieństwa do podobnych wypadków, miejsc czy żyjących osób są całkowicie przypadkowe.

Pozwolicie państwo, że swoje „słowo” zakończę wypowiedzią polskiego papieża, Świętego Jana Pawła II. „Każdy młody człowiek, znajduje w swoim życiu jakieś swoje Westerplatte, jakiś wymiar zadań, które trzeba podjąć i wypełnić, jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć, jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić, nie można zdezerterować. Wreszcie, jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba utrzymać i obronić, tak jak to Westerplatte. Utrzymać i obronić, w sobie i wokół siebie, obronić dla siebie i dla innych”.

Książka, którą oddaję do rąk Czytelników ma na celu przypominać opisane wydarzenia starszym i młodym pokoleniom, i uchronić je od zapomnienia.

Rozdział I

Od najwcześniejszych lat mały Michał myślał o dalekim świecie. Wiedział o nim już wtedy, gdy dla rówieśników obce lądy były jeszcze mglistą bajką. W małej wiosce, oddalonej kilkadziesiąt kilometrów od miasta powiatowego, żyło się wtedy zacisznie. Michał kochał swoją wieś i jej okolice, pełne uroku lasy pachnące żywicą, zagajniki wzdłuż rzeczki, porośnięte gęsto wyniosłym drzewostanem liściastym, z wijącym się dookoła pni dzikim chmielem, stawy i rozlewiska większe i mniejsze, spotykane w rozległych lasach, do których dojście w wiadomych tylko miejscach było dostępne. Przez bór przechodziła jedna tylko wąska ścieżka, po której można było iść tylko gęsiego. A jakie w tych lasach kipiało życie! Gdy przechodziło się ścieżką, raptem z trzaskiem i chrumkaniem przebiegała obok wataha dzików. Nieco dalej można było zobaczyć stojącą klępę z małym łoszakiem. Z pobliskiego jeziorka dochodziły odgłosy tysięcy kłócących się kaczek.

Ulubionym miejscem Michała było niewielkie wzgórze, na zboczu którego tuż przy drodze samotnie rosła młodziutka brzoza. Miała jasną jak atłas delikatną korę. Po dziecinnemu, radośnie potrząsała gałązkami, jakby witając w zachwyceniu słońce. Lekki wietrzyk muskał ją figlarnie i przeliczał na niej dźwięczne, dukatowe złoto liści. Michałowi wydawało się, że od brzozy, niby od bajecznej lampy, bije łagodne światło. Było coś przekornego, nawet zuchwałego w jej samotności pośród brzydkiego, jesiennego pola.

Michał od najmłodszych lat lubił brzozy. Lubił patrzeć, jak budząc się na wiosnę zaczynają po omacku wyciągać w przestrzeń bezlistne gałązki; pełną piersią wdychać woń ich liści, które wytrysnęły bujnie o świcie; lubił patrzeć, jak gwarnym korowodem suną dookoła polan, jak wyciągają do okien gałązki, gęsto obsypane szronem, i kołyszą się na nich gile…

Kiedy Michał miał sześć lat, ojciec zachorował na gruźlicę i wkrótce zmarł. Pamiętał tylko niektóre szczegóły z jego życia. Jego wąsy, zakręcone, dwoma cienkimi szpileczkami do góry. Uśmiechniętą, wesołą twarz. Opowieści o swoim dzieciństwie na dalekiej Syberii. Jak siadywał w swoim ulubionym wiklinowym fotelu i opowiadał o dalekich krajach i swoich przeżyciach. Jak śpiewał. Do syna mówił Michałku, a on zwracał się do niego tatku. Zapomniał prawie wszystko, ale czasami słowa wracały do niego: wstawaj, wstawaj, Michałku, słońce już wysoko, czekają na ciebie pocałunek mamy i kwiaty w ogródku. Ojciec od matki był dziewięć lat starszy. Służył w carskim wojsku, a potem pojechał za pracą do Ameryki. Lubił rozbijać namiot w sadzie, wśród drzew owocowych. Jeśli musiał, potrafił rozpalić ogień za pomocą kawałka krzemienia. W sobotnie popołudnia zabierał mamę i Michała nad pobliski staw, gdzie plażowali i zażywali kąpieli.

Z tego okresu utkwiło mu w pamięci na całe życie jedno wzruszające wspomnienie:

Pewnego dnia znalazł rannego ptaka — opowiadał kiedyś. Zawinął go ostrożnie w chusteczkę i zaniósł ojcu. „Cóż to takiego?”, zapytał, kiedy położył zawiniątko przed nim na stole. „On jest chory, tatusiu” — odpowiedział. Głos jego brzmiał cichutko i błagalnie. Przyniósł ojcu coś, co w jego przekonaniu powinien umieć naprawić.

Ojciec ujął w dłonie chusteczkę z trzepoczącym się ptakiem. Maleńkie ciało stworzonka rozluźniło się pod wpływem ciepłego dotyku. Ojciec trzymał go tak przez dobre kilka minut, zanim ptak w końcu przestał się ruszać. Umarł w jego dłoniach.

Michał wciąż wracał do tamtej sytuacji. Ojciec musiał zdawać sobie sprawę, że nie zdoła ocalić tego ptaka. A jednak trzymał go w dłoniach, dopóki życie z niego nie uszło.

Po pewnym czasie Michał zrozumiał, że ojciec nie był w stanie uzdrowić każdej zranionej istoty. Że czasem nawet on ponosił klęskę. Michał starał się zawsze o tym pamiętać, kiedy miał wrażenie, że go rozczarowuje.

Matka uczyła w miejscowej szkole. Chłopiec podlegał więc zaborczej opiece matki, jego swoboda była ograniczona. Czytał co popadło, z atlasem pod ręką: budował własny świat i odbywał dalekie podróże.

Kiedy miał trzynaście lat, matce zdarzyła się wielka szansa. Przeniesiono ją do Radomia, powiatowego miasta między Warszawą a Kielcami. Chłopiec miał wkrótce iść do gimnazjum i matka martwiła się od dawna, że wypadnie jej syna wysłać na stancję do jakiegoś obcego miasta. A w Radomiu gimnazjum było na miejscu.

W tym czasie już rozumiał, jak nikłe są jego możliwości poznania dalekiego świata. Mimo to wierzył, że kiedyś zdarzy mu się wielka podróż z urozmaiconymi przygodami. Z takich marzeń chłopcy na ogół wyrastają, a życie przekształca ich w przysięgłych domatorów. I dorośli uśmiechają się pobłażliwie z tych chłopięcych rojeń, skądinąd bardzo pomocnych w nauce geografii.

Nowe miejsca zawsze fascynują, a szczególnie chłopców z wyobraźnią. W grupie rówieśników odkrywał stary park radomski. Do parku prowadziły trzy bramy z ulic Żeromskiego, Słowackiego i Sienkiewicza. Główna aleja prowadziła od gmachu starostwa powiatowego w kierunku kościoła Mariackiego. Między alejami wiły się kręte ścieżki gęsto obsadzone klonami. Złoty liść leżał pokotem na ziemi. Obcasy i odciski butów wciskały go w rozmiękłą żwirową aleję, a przecież lśnił się i żółcił nawet przy nisko płynących chmurach.

Wiosną było tu dopiero pięknie. Park tonął wśród kwiatów i drzew różnorakich, na jesieni postrzępionych, bezlistnych, pogmatwanych wzajemnie gałęziami. Było to bez wątpienia serce miasta, gdzie czas płynął znacznie leniwiej, a słońce mocniej świeciło. Mieszkańcy spacerowali powoli między klombami, przesiadując długie godziny na parkowych ławkach bądź w kawiarni „Latona”. Wokół unosi się charakterystyczny zapach świeżo parzonej kawy. Słychać było szum drzew i śpiew ptaków. Nad całym tym idyllicznym krajobrazem dominowała bryła wybudowanych ruin wieży zamkowej na usypanym niewielkim wzgórzu.

Porządku w parku pilnował stróż, który dzwonkiem obwieszczał wieczorne zamknięcie bram. Od domu Michała park dzieliła zaledwie jedna ulica. Hordy chłopców ruszały zdobywać tę puszczę, w której jak podawała legenda krążył duch Dmitrija Anuczina, w czasach carskich pomysłodawcy założenia parku.

Mijały kolejne lata nauki w gimnazjum, szybko upływały wakacje, aż przyszedł wrzesień. Ciszę w sadzie wokół domu przerywały tylko odgłosy spadających na ziemię dojrzałych owoców i brzęczenie owadów. Pogoda ustaliła się cudna. Słońce grzało jeszcze mocno i rzucało liczne złote blaski. W tych blaskach lśniły czerwone jabłka, a była ich wśród szarych liści taka obfitość, że drzewa zdawały się nimi oblepione. Gałęzie śliw gięły się pod owocem okrytym siwą mgiełką. Pierwsze nitki pajęczyny babiego lata, pouczepiane drzew, drgały wraz z leciuchnym powiewem, tak delikatnym, że nie poruszał nawet liśćmi.

Jesień ta przyniosła Michałowi licealny mundurek. Matczyna opieka stała się mniej wszechogarniająca. Nauka szła chłopcu nieźle, choć nie wkładał w nią szczególnego wysiłku. Uczył się łatwo języków, historię i geografię znał najlepiej w klasie, posiadał niezwykłe zdolności do rysunku i malarstwa, ale na przykład matematyka nudziła go i męczyła.

Bo któż mógł przewidzieć, z czym wyskoczy belfer, mawiał Michał. Byli bowiem i tacy profesorowie, co to z tajemniczym uśmiechem, trzymając notesik przed sobą, prosili uprzejmie o łaskawe przypomnienie czegoś, co już dawno wyleciało z głowy. Na nic błagalne spojrzenia, zerkanie do podręcznika i znaczące chrząkanie pod nosem. Znikąd ratunku ani pomocy. Nie można było liczyć na podszepty. Wystarczył byle szmerek za plecami, aby znaleźć się przy tablicy — bo pan profesor chciał pomóc w zebraniu myśli. Wiadomo, w ławce skrzypienia pulpitów rozpraszają uwagę, po prostu przeszkadzają, więc… I jakże nie być wdzięcznym panu profesorowi za troskę o ciebie? A cóż to za troska! Niejednemu z nich wylazła bokiem. Tablica także. Trzeba było rumienić się ze wstydu, przestępując z nogi na nogę.

— Nie! — postanowił. Trzeba się wystrzegać takiego wstydu.

— Wkuwaj, ucz się, chłopcze… — mawiała często do uczennic i uczniów klasy, wychowawczyni — na starość będzie jak znalazł. Przemawiała po matczynemu, nie tak jak profesor Kunicki.

Ten przemiły nauczyciel matematyki należał do osobistości świata naukowego, które nie nadają się na nauczycieli, gdyż wiedzą za dużo, żeby nieuświadomionym móc ze swojego nadmiaru użyczyć coś więcej ponad niezwiązane z sobą ułamki. Lecz był to bardzo miły człowiek, w równym stopniu gotów do pomocy, co i niezdolny do jej udzielenia; gdy w przeświadczeniu, że nie został w pełni zrozumiany, próbował wytłumaczyć coś jaśniej, wnet dochodził do tego punktu, w którym nawet uzdolnieni do matematyki uczniowie gubili się w tym, co już niby zdołali zrozumieć. A że w podobny sposób już od pierwszej klasy gimnazjum bezskutecznie zabiegał o ich matematyczne wykształcenie, większość z nich, przy pomocy słabo błyskających wspomnień o tym, co przerobili w gimnazjum, z trudem przedzierała się przez gąszcz jego niezgłębionych formułek; wszystko, co w ciągu czterech lat wykładał Kunicki, chyba w żadnym z nich nie pozostawiło wrażenia silniejszego niż u wędrowca wspomnienie gór, przez które przechodzić musiał nocą.

Liceum było koedukacyjne. W tym czasie niespodziewanie zaczęło zmierzchać dzieciństwo. Spostrzegł to wyraźnie któregoś z pierwszych dni w liceum, kiedy jego klasa wychodziła na przerwę i zdumiała go gromada dziewcząt przemieszana z chłopcami, którym zarost ocieniał już policzki, a męskiej powagi dodawały żołnierskiego kroju bluzy Przysposobienia Wojskowego.

Zaczął wtedy dbać o powierzchowność i odsuwać się od tych kolegów, dla których młodzieńcze wygłupy stanowiły wciąż największą radość na przerwach. Pokruszyły się w tym czasie liczne drobne przyjaźnie. Utrzymywała się właściwie tylko jedna, a jej trwałość polegała, być może, na przeciwieństwach obu chłopców. Powolny i pracowity Sławek Pierzchała był nieco wyższy od Michała, jego oczy patrzyły badawczo i jakby nieufnie, a szeroki, lekko wysunięty podbródek nasuwał myśl o uporze.

Późną jesienią pojawiła się w klasie Mela. Oddaliło to wszystkie inne sprawy. Egzotyczne zdrobnienie imienia zgadzało się z niebanalną urodą nowej koleżanki. Amelia Dębińska przyszła do pierwszej klasy liceum tuż przed Zaduszkami.

Uroda Meli nie należała do klasycznych. Może przodkowie niewiadomego pochodzenia obdarzyli ją bogactwem rozmaitości. Wysoka. Doskonały owal twarzy. Usta zmysłowe, o pełnych wargach. Siedząc przy jednym z ostatnich stolików, Michał miał wciąż przed sobą jej delikatny profil i jasny splot włosów upiętych nad karkiem. Miała leciutko skośne brwi nad wielkimi oczami — kiedy patrzyły pogodnie, były zielone — ciemniały w zażartych dyskusjach. W mroku świeciły blaskiem świętojańskich owadów. Ręce bardzo zgrabne, z długimi cienkimi palcami. W samych tych rękach można się było zakochać.

Ruchy Amelii były miękkie, żywe, jej sposób bycia znamionował temperament sangwiniczny, tonowany wysoką kulturą. Posiadała również coś, co przyciągało koleżanki i kolegów, i bynajmniej nie był to wygląd zewnętrzny, choć niezaprzeczalnie była bardzo urodziwą dziewczyną. Jak mało która uczennica w klasie potrafiła słuchać i doradzać, stąd też miała wielu przyjaciół wśród dziewcząt i chłopców.

Jej ojciec, zamożny właściciel fabryki powozów i dorożek konnych, w Radomiu kupił dom; przeniósł się tu z Grudziądza, gdyż w centralnej Polsce, jak przypuszczał, będzie w r a z i e

c z e g o spokojniej.

Mela zyskała wkrótce opinię dobrej, choć nie za bardzo pilnej uczennicy. Do nowego otoczenia odniosła się serdecznie. Nosiła się jak dorosła kobieta — miała wąską, modnego kroju spódniczkę, pielęgnowane paznokcie i nosiła zegarek na ręce.

Zakręciło się przy niej kilku licealistów. Amelia jednak nie lubiła stałości, bawiła się adoratorami, lubiła przelotne sympatie bez zobowiązań.

Michał patrzył na te zabiegi z tajoną wrogością, bowiem od pewnego czasu skrycie kochał się w Meli. Za nic nie dałby poznać po sobie, że dziewczyna bardzo go interesuje. Nie był chłopcem nieśmiałym, podobał się dziewczętom i od niedawna o tym wiedział. Lecz nie dopatrywał się zachęty w uśmiechu, którym go czasem obdarzała. Zamieniał kilka zdań i starał się wycofać.

Powoli zbliżała się wiosna. Kasztany napuchły pąkami, a gdzieniegdzie nagle, w ciągu nocy, wytryskały już kremowe kwietne stożki. Mela biegała co dzień do parku, żeby nie przegapić, kiedy wreszcie zakwitną pierwsze najwcześniejsze bzy. I co dzień wzdychała z rozczarowaniem: jeszcze nie… ale może już jutro?

Żeby już prędzej ta prawdziwa wiosna! I w ogóle, czemu to życie tak wolno się wlecze? Na wszystko trzeba czekać: może jutro, może pojutrze… A co dziś? Czy to jest właśnie młodość? Nie to wielkie oszustwo! Łykałoby się wielkimi haustami, pożerałoby się wszystko naraz, tak dręczyło pragnienie, taki niepohamowany był apetyt. A tu nic nie ma, nic się nie dzieje, ciągle tylko czekać i czekać. Straszne!

— Żeby choć burza z piorunami! Lubisz burzę? — Mela szarpała niecierpliwie Michała za mankiet wiatrówki. — Wiesz, jeżeli wlepią mi dwóję z matmy, to wsiąkłam.

— To przygotuj się! Belfer przecież zapowiedział, że jeszcze będzie cię pytać.

— Zobacz, sine chmury, może jednak burza…

— Czego nie umiesz z matmy? Może byśmy powtórzyli razem? — zaproponował Michał.

— E tam, „powtórzyli”! Co mam powtarzać? Cały rok się mnie czepia — rozżaliła się Mela.

— „Ta trójeczka to ledwo, ledwo, Dębińska! Ty się staczasz!” — przedrzeźniał Michał, tak dobrze naśladujący schrypnięty głos matematyka, że Mela roześmiała się na cały głos i z rozmachem potrąciła jakąś starszą panią objuczoną siatkami pełnymi produktów.

— Oj! — krzyknęła przepraszająco. — Bardzo przepraszam!

— Boże święty, co za rozwydrzenie! — jęknęła pani z zakupami. — Boże święty, do czego to dojdzie? Żeby młodzież…

Pani rozgniewała się na dobre, zbierał się tłumek, więc oboje z Melą dali nura.

— Chciałaś burzy, no to miałaś — roześmiał się Michał.

— E, nie, ja chcę takiej prawdziwej, z piorunami.

Burza nadeszła nazajutrz. Trochę w innej postaci co prawda, niż oczekiwała Mela.

Nauczyciele byli źli, niecierpliwi, podenerwowani. Nocami poprawiali pisemne prace maturalne, przychodzili niewyspani, z zaczerwienionymi powiekami, zmęczeni do ostatnich granic. Każdy szmer w klasie wywoływał odruchy zniecierpliwienia, a uśmiechy, żarty i szepty uczniowskie doprowadzały do nagłych wybuchów gniewu.

Tego dnia na matematyce nauczyciel zrobił z klasą ostatni „rachunek sumienia”. Kto ma się jeszcze poprawić? Czego nie umiał? Za co dostał dwóje w marcu, za co w kwietniu? Matematyk przeglądał nazwiska w dzienniku lekcyjnym. W pewnym momencie wyczytał:

— Amelia Dębińska! Proszę do tablicy — zawołał zniecierpliwiony.

Kiedy Mela tłumaczyła się przy tablicy przed „wysokim trybunałem”, reszta klasy nudziła się, rozmawiała, chichotała…

— Proszę o ciszę! Proszę o ciszę!

Klasa uciszyła się na chwilę, a potem nastąpiła zupełna cisza. Mela rozwiązywała zadanie jak w transie. W tym momencie do klasy wszedł woźny i poprosił pana profesora do dyrektora.

— Coś bardzo pilnego! Pan dyrektor prosił, żeby zaraz, to tylko na chwilę.

— Dębińska, jak chcesz to potrafisz się nauczyć. Stawiam ci czwórkę na koniec roku.

Ocenę wpisał do dziennika, zamknął go, wziął pod pachę i wyszedł do dyrektora.

Meli ze szczęścia zrobił się wielki mętlik w głowie. Jak po wielkiej burzy. Pomoc Michała dała rezultaty.

Na następnej lekcji w klasie panowała cisza, słychać było tylko skrobanie piór i przewracanie kartek zeszytów. Lecz Michał myślami był zupełnie gdzie indziej, zerkał co i rusz w kierunku Meli, która czasem odwracała się znienacka i nie zawsze udawało mu się uciec na czas oczami. Zapatrzony w jej profil, nie słyszał głosu profesora. Przymknął oczy, oparł czoło na splecionych dłoniach i na sekundę, na sekundę tylko, stracił poczucie rzeczywistości. Głos profesora monotonnie obwieszczał coś ważnego o spółgłoskach miękkich i funkcjonalnie miękkich („co mnie to obchodzi?” — pomyślał jeszcze). Dookoła skrzypiały obsadki, zza otwartego okna dolatywało usypiające „raz-dwa-trzy-cztery” („gimnastyka z młodszą klasą”). Głowa Michała ciężko oparła się o dłonie, a myśli biegły do Meli.

Kiedy otworzył oczy, w klasie panowała przejmująca cisza. Wszystkie głowy odwrócone były do tyłu, wszystkie oczy wpatrzone w niego, w Michała, jeszcze lekko nieprzytomnego, jeszcze nieobecnego.

Po rozdaniu świadectw na zakończenie pierwszej klasy liceum, wychowawca klasy, ponury matematyk, odwołał chłopca na bok.

— Po mojemu — oświadczył — na amory za wcześnie. Poczekaj aż zdasz maturę! Lecz jeśli cię już opętało, to pamiętaj: niektóre panny durniów nie lubią. Jak się nie pozbierasz, to powiem matce. To wszystko. Możesz iść do domu.

Rozdział II

Wakacje rozpoczęły się nijako. Pogoda była wciąż nienadzwyczajna. Mela z rodzicami wyjechała w Karpaty, na Huculszczyznę, do Worochty. Był to jeden z najpiękniejszych kurortów leżący w Dolinie Prutu, nazywany wówczas „perłą Karpat”, i idealnym punktem wypadowym w pobliskie Gorgany i Czarnohorę.

Natomiast Michał i Sławek — jego przyjaciel — chodzili opalać się nad Radomkę, aby nie świecić bladością, kiedy wreszcie zostanie otwarty basen RKS Broń, co zapowiadano na połowę lipca. Kładli się na kocu nad brzegiem rzeczki rozebrani do kąpielówek, nudzili się, jedli czereśnie, przeglądali „Echo Radomia”, „Strzelca” i „Przegląd Sportowy”, obserwowali spacerowiczów. Rachityczna rzeczka szumiała na kamiennym uskoku, jakby chciała udawać górski potok. Sławkowi przypominała szum Dunajca na wakacjach w Czorsztynie. Kiedy to było? Przed wiekami?

Przyjrzał się idącej ścieżką po drugiej stronie rzeki parze młodych ludzi.

— Takie ci się podobają, co? Czarnulki!

Michał nie odezwał się, myśli jego zaprzątała bowiem Mela, przebywająca teraz gdzieś w Karpatach

Po chwili podniósł głowę.

— Ja ich znam, to znaczy jego. On jest z naszej budy, w maju zdał maturę.

Sławek popatrzył na chłopca z podziwem.

— Fajny gość. Przystojniak. Nic dziwnego, że ma taką dziewczynę!

W połowie lipca Michał i Sławek zostali powołani na obóz Przysposobienia Wojskowego, stanowiący jedyną szanse na jakieś wakacje.

Wydano im: mundur, rogatywkę polową, buty, komplet bielizny osobistej i przybory do jedzenia, czyszczenia i higieny osobistej. Ponadto: plecaki, menażki, nieprzemakalne peleryny, maski przeciwgazowe i łopatki saperskie.

W dniu odjazdu wydano karabiny. Były to długie „rury” francuskie z okresu pierwszej wojny światowej. Przed wyjazdem apelowano, że jeśli ktoś ma jakiś instrument muzyczny, żeby go zabrał ze sobą. Michał wobec tego zabrał swoją bandżolę, a inni koledzy harmonię i skrzypce. Usiedli w jednym przedziale i grali razem, więc do przyjazdu na miejsce byli już dobrze zgrani.

— Pionki! Wysiadać! Usłyszeli po kilkudziesięciu minutach podróży. Był nadranny chłód. Ustawiono ich w dwuszeregu, odliczono do dwóch i po komendzie, „czwórki w prawo zwrot”, padła komenda „na wprost marsz”. Orkiestra zmontowana pośpiesznie, szła na przedzie i grała do marszu. Jakiś podporucznik z jedną gwiazdką na ramieniu prowadził kompanię. Wszyscy maszerowali bez obciążenia, bo po plecaki i sprzęt przyjechały wozy konne.

Słońce właśnie wschodziło, cała okolica rozświetliła się już narastającą od wschodu jasnością. Po obu stronach drogi ciągnęły się złociste, mokre od rosy zboża, nieporuszane najmniejszym powiewem. Przejrzysty opar wisiał nad ziemią zapowiadając bezwietrzny, upalny dzień. W górze trzepotały się skowronki. Poza tym cisza niemal absolutna i spokój panowały dookoła. Tylko buty maszerującej kompanii szurały jednostajnie, tylko konie ciągnące wozy ze sprzętem parskały słabo lub zachrzęściła uprząż. Chwilami po wyschniętej drodze dudniły obręcze kół. Zmęczeni podchorążowie szli niczym duchy okryci gęstym obłokiem suchego pyłu.

Po dwóch godzinach marszu znaleźli się na miejscu. Obóz był malowniczo położony nad Zagożdżanką, bystro płynącą płytką rzeczką.

Po śniadaniu i godzinnym odpoczynku wszyscy pracowali przy rozbijaniu namiotów, ustawianiu kuchni polowej i przy innych pracach związanych z urządzeniem obozu.

Komendant obozu, oficerowie i podoficerowie to instruktorzy, żołnierze zawodowi z jednostek wojskowych. Uczestnicy kursu mieli obowiązek oddawania honorów starszym stopniem.

Następnego dnia o piątej rano pobudka, mycie w przepływającej w pobliżu rzeczce, śniadanie z kuchni polowej, karabiny na plecy i wymarsz na ćwiczenia. Śpiewając wojskowe piosenki, maszerowali na odległe o kilka kilometrów błonia, leżące wśród lasów. Od rzeki wiał chłodny wiatr. Las był gęsty, nieprzebyty. Powalone pnie drzew, jary, porośnięte wrzosami stoki, niebo niby zamglone lustro wysoko nad koronami świerków. Pod podeszwami mlaskała bagnista gleba i szemrały małe strumyczki. W powietrzu unosił się ostry zapach nasyconych wilgocią mchów i gnijącej wody. Zmurszałe pniaki, wykroty, słoneczne polany porośnięte paprociami. Gdzieś w górze ćwierkał ptak. Wciąż powtarzał jedną i tą samą nutę. Błękitnawe światło zdawało się być na wyciągnięcie ręki.

Na miejscu instruktorzy prowadzili zajęcia: z musztry, nauki o broni, taktyki pola walki

i regulaminów wojskowych. Uczono szermierki. „Raz pchnij, dwa razy pchnij! Raz pchnij, dwa razy pchnij!” — padała komenda, a podchorążowie skakali, wystawiając przed siebie karabin.

— Przerwa! — padł rozkaz, gdy już dość długo ćwiczyli i byli porządnie zmęczeni. Wszyscy usiedli. Jedni jedli to, co udało im się zabrać ze śniadania, inni palili papierosy. Po odgwizdaniu przerwy rozpoczęły się zajęcia taktyczne — „Drużyna w natarciu i w obronie.” W otoczeniu pięknej przyrody, na słońcu i w spiekocie, w zapiętych pod szyję mundurach, ćwiczyli: „tyralierą naprzód, padnij, powstań, biegiem marsz” albo „padnij, czołganiem naprzód, powstań, raz pchnij, dwa razy pchnij” — i tak w kółko, codziennie, bez przerwy. Po ćwiczeniach wszyscy wracali do obozu na obiad, po obiedzie czyszczenie broni. Zaraz po zjedzeniu obiadu, umyciu menażki, Michał urywał się do lasu. Idąc, wyszedł nad piękne duże jezioro. Daleko od brzegu pływały po nim perkozy. Położył się w gęstej, wysokiej trawie, rozkoszował się pięknem przyrody, pisząc równocześnie długi list do Meli.

Rozpadały się deszcze. Lało z nieba przez cały tydzień, w dzień i w nocy. Radio i prasa informowały o powodziach spowodowanych deszczami. W obozie przerwano ćwiczenia w polu, przez kilka dni prowadzone były zajęcia teoretyczne z topografii, terenoznawstwa

i łączności, była też prowadzona praca sztabowa na mapach.

Na kilka dni przed zakończeniem obozu pogoda ustaliła się jako tako, słońce świeciło blado, rano od ziemi ciągnął wilgotny chłód. W dolinie przy rzece mgła długimi jęzorami wtargnęła do obozowiska. Zaspani elewi trzęśli się z zimna. Zmęczenie kładło się na oczach niczym mokra wata.

Przystąpiono do egzaminów na „Odznakę Sportową” i „Odznakę Strzelecką.” Michał i Sławek egzamin zdali na ocenę bardzo dobrą, a na strzelnicy Michał osiągnął wynik dziewięćdziesiąt pięć punktów na sto możliwych, strzelając z odległości stu metrów do tarczy z karabinu samopowtarzalnego.

Na dwa dni przed rozwiązaniem obozu czekała podchorążych wielka atrakcja: miała ich odwiedzić kompania dziewczęca Przysposobienia Wojskowego, jaka obozowała w odległości kilku kilometrów. Płonęło już ognisko, zbliżał się wieczór. Dowódca obozu pokrzykiwał na swoich chłopców z kompanii, którzy uwijali się po obozie, usiłując sprzątać i coś ugotować w kotle nad ogniem.

— Będzie wstyd, dziewczyny zaraz tu będą i co zastaną? Brud, głód i zgrzytanie zębów — mówił Michał do Sławka podchodzącego z naręczem gałęzi do ogniska.

Słychać było zbliżający się śpiew dziewcząt:

Niechaj wesoło zabrzmi nam echo,

Niechaj uderzą w tarabany,

Niech wie świat cały, z jaką uciechą,

Idziemy, gdzie Wódz nasz kochany…

Zachodzące słońce zaczęło szaleć czerwienią. W końcu powoli zgasło. Zapadła ciepła, lipcowa noc, jeszcze świstały na pobliskich łąkach czajki. Kaczki przeleciały nad głowami na jakieś nocne żerowiska. Wzdłuż brzegu rzeczki rozległo się ciche pochrapywanie — to słonki. A wszyscy jedli kolację przy ognisku i patrzyli, jak roje latających wokół komarów wykonują jakiś szaleńczy taniec. Ognisko już przygasło, dziewczęta i chłopcy siedzieli wokół, chłopcy chwycili instrumenty muzyczne i szerokim echem popłynęła klasyczna pieśń:

Upływa szybko życie,

jak potok płynie czas,

za rok, za dzień, za chwilę

razem nie będzie nas.

Ognisko już wygasło, pojawiły się przedświtowe mgły. Michał i Sławek, w pałatkach z demobilu, z karabinami zawieszonymi przez ramię, stali na warcie, trzęsąc się z zimna i walcząc z sennością. Sławek popatrzył na zegarek.

— Czwarta, jeszcze dwie godziny…

Po chwili z mgły zaczęła wyłaniać się pomarańczowa tarcza słońca. Nastąpił poranek ostatniego dnia szkolenia wojskowego. Z zadowoleniem elewi wzięli udział w likwidowaniu obozu.

Do Pionek chłopcy pomaszerowali czwórkami w kolumnie marszowej. Dalej do Radomia pociągiem.

Michał i Sławek ukończyli szkolenie PW uzyskując stopień „szeregowca podchorążego z cenzusem” i zostali przeniesieni do rezerwy. Przeżycia i przyjaźnie, zadzierzgnięte w czasie obozu, pozostały na całe życie.

Rozdział III

Jesień tamtego roku była wyjątkowo ciepła i długa; patrząc z balkonu w stronę kościoła Mariackiego, Michał widział białe obłoki, spoza ich pierzastej bieli niebieskość olśniewała oczy — wróble obsiadły drzewa po obu stronach ulicy, świergotały tak bezczelnie głośno, że zadziwieni przechodnie milkli podnosząc do góry oczy.

Jesienny sejm — skonstatował. — Naradzają się nad moją przyszłością — pomyślał w duchu. Przecież to już klasa maturalna, a potem wymarzone studia w Akademii Sztuk Pięknych?

Był początek września. Po kilku pochmurnych dniach niebo oczyściło się niemal zupełnie i tylko od czasu do czasu na przymglonym błękicie wolno przepływały drobne białe chmurki. Ulice zalewało jaskrawe słońce, którego blask odbijał się od ciepłych płyt chodnika i wygrzanych murów, i ogrzewał powietrze. W korytarzu szkolnym odezwał się dzwonek obwieszczający początek roku szkolnego 1938/1939.

Październik owego roku przyniósł zaolziańską gorączkę. Ojczyzna poszerzyła się wkrótce o tysiąc kwadratowych kilometrów, od słowackiej granicy szły wieści o jakichś starciach. Przez parę tygodni pachniało prochem i wielu chłopców żałowało, że nie mogło w nich brać udziału.

Pierwsze miesiące nauki upłynęły niepostrzeżenie. Przyszła zima. A zima tego roku była niezwykle ostra. Dookoła był śnieg i śnieg, na ulicach białe wały, góry śniegu. Ulicami przemykały dorożkarskie sanki. Budynki pokryte szarym tynkiem i drzewa oszronione szadzią mrozu. Całonocny śnieg pokrył stare brudy nieskalaną bielą. Białym dymem pyliły śnieżne grzbiety żywopłotów. Na nagich gałęziach kołysało się stado wron. Wiodły ze sobą gderliwy spór pełen wyrzutów: przygodna rodzina obieżyświatów, którym nigdzie się nie śpieszy.

W pierwszą sobotę lutego odbywała się doroczna zabawa, jedyna prawdziwa zabawa taneczna pierwszej i drugiej klas licealnych. Tego już całkiem dorosłego kończącego się przed północą balu klasa nie mogła się doczekać: miał być przecież oficjalnym wejściem w dorosłość. Dziewczęta prały białe bluzeczki i krochmaliły halki, chłopcy prasowali spodnie i białe koszule. Obowiązywał strój wieczorowy, trzeba więc było zrównoważyć jego skromność szerokością spódniczki i różnymi ozdobnymi akcesoriami.

Gimnazjalnej auli odebrano na ten wieczór jej surową powagę. Pary kręciły się w czerwonych, niebieskich i pomarańczowych smugach światła. Wszystko tu było niezwykłe: blask oczu, zalotne uśmiechy dziewcząt, stłumione słowa i szybkie oddechy. Obecność Meli narzucała Michałowi pozę, w jakiej wytrzymywał z trudem, pozę człowieka nieczułego, gardzącego tanimi uciechami. Śmieszyły go zachwycone i zalotne spojrzenia dziewczynek w białych bluzeczkach. Ale także chciał tańczyć i ściskać drobne dłonie i w gorących oczach widzieć odzew takiego uścisku. I tak przyszła chwila, w której do tańca miały wybierać dziewczęta. Pragnienie się spełniło, poprosiła go Mela.

Michał uśmiechnął się i obrzucił dziewczynę spojrzeniem: smukła, wąska w biodrach, długonoga, z włosami związanymi „w kucyki” — patrzyła na niego śmiało, nieco kokieteryjnie, uśmiechała się różowymi wargami, odsłaniającymi olśniewająco białe zęby. Michał promieniał, czarował, dwoił się i troił, a nade wszystko był zachwycony sam sobą i niemal szczęśliwy. Zapomniał o wszystkim, co go ostatnio trapiło. Wśród nieważkich słów tylko oczy mówiły prawdę.

Po krótkiej przerwie orkiestra zagrała sentymentalne tango argentyńskie. Wąż tancerzy kręcił się po wielkiej sali. Zmienił się nastrój. Tańczyli przytuleni do siebie. Michał przechylił głowę i zajrzał w oczy Meli. Serce biło mu coraz mocniej. Do tej pory, patrząc na nią, widział całość, teraz dostrzegał szczegóły. Wpijał wzrok w szyję, biust, ramiona, w rozchylenie ust, ich barwę. Palcami musnął jej gęste włosy… były jedwabiste i miękkie. Miał ochotę przytulić do nich policzek i… Orkiestra nagle umilkła. Chłopcy dziękowali dziewczętom za taniec.

Pod koniec zabawy uciekli przed innymi, żeby nie wracać w gromadzie. Była już głęboka noc, kiedy odprowadzał Melę. Na ulicy skrzypiał wesoło śnieg, czystym światłem paliły się na mrozie lampy miasta. Do jej domu na ulicę Kochanowskiego nie było daleko.

Stanęli przy furtce, na samym wydmuchu.

— Śliczności moje — szepnął, głaszcząc ją po policzku zmarzniętą ręką.

— Idź już, idź, jest późno.

Mela nagłym ruchem pocałowała Michała i natychmiast pobiegła do wejścia. W drzwiach zatrzymała się, odwróciła, pomachała ręką.

Michał odszedł kilkanaście metrów w bok, rzucił się w puszysty śnieg i położył na wznak, podłożywszy ręce pod głowę. Patrzył na niebo. Wyobrażał sobie Melę śpiącą, jej bujne włosy w nieładzie rozsypane po poduszce. Czuł się szczęśliwy. Jaki piękny jest świat…

Mela dobrze jeździła na łyżwach i polubiła wieczorne wyprawy na lodowisko w „Starym Ogrodzie”, rzęsiście oświetlone i gwarne, gdzie puszczano przez megafon z płyt najnowsze przeboje Fogga, chóru Dana czy polskie wersje piosenek z filmu Disneya Królewna Śnieżka. Towarzyszył jej zawsze Michał. Pomagał zakładać łyżwy, co nie było łatwe, bo najpierw trzeba było wydłubać śnieg wbijający się w dziurki w blaszkach, które pan Abe Szpigelman z ulicy Rwańskiej wciął w obcasy trzewików Meli, potem włożyć w nie tył łyżew, przekręcić i zacisnąć korbką przednie szczęki. To była wtedy nowość, klasyczne mocowanie miało szczęki z przodu i z tyłu, ale wydłubywanie śniegu z dziurki w obcasie zapadło w pamięci Michała na długie lata. Jeździli po lodowisku trzymając się za ręce i holendrując, zwracając uwagę swoim talentem i wdziękiem.

Z różnych źródeł otrzymała matka Meli relacje o córce, które inną matkę mogłyby zaniepokoić. Lecz pani Dębińska wychowała się w wielkim mieście i w doniesionych szczegółach nie znalazła nic skandalicznego. Była zdania, w przeciwieństwie do niektórych małomiasteczkowych jejmości, że panienka w osiemnastym roku życia powinna już mieć adoratorów. W liceum wszyscy oswoili się szybko z jeszcze jedną durzącą się w sobie parą.

Zima się skończyła, nadeszła wiosna. W klasie uczniowie przepisywali z tablicy działania matematyczne. Słychać było pilne skrzypienie piór, cichutkie sapania i pociągania nosem, a za oknami klasy zakwitły akacje. W powietrzu unosił się mocny zapach ich pękających kwiatów. Na przerwach dziewczęta i chłopcy obrywali te ukwiecone gałązki i wysysali z nich słodkie soki. W ogrodzie przed szkołą zawsze pachniało jak nie bzem, to konwaliami czy piwoniami lub innymi kwiatami, jakie kwitły tu do późnej jesieni.

Mela i Michał w wolnych chwilach chodzili do parku. Mela właśnie dochodziła do bramy wejściowej, kiedy zobaczyła Michała przebiegającego ulicę. Rozpięta wiatrówka powiewała u ramion jak skrzydła ptaka. Czarny sweter odsłaniał opaloną szyję, jasne obcisłe spodnie podkreślały smukłość chłopięcej sylwetki. Jak zwykle, wydał się Meli tak piękny, że aż ją coś ścisnęło w gardle, jakby tam uwiązł jakiś nieprzełknięty kęs. Przymknęła oczy i szybko odwróciła się w kierunku fontanny, żeby myślał, że go nie widziała. Oparła się łokciami o balustradę i schyliła głowę. Nic teraz nie istniało na świecie — było tylko oczekiwanie. Ledwo musnęła ją dłoń Michała, odwróciła się błyskawicznym skrętem i chwyciła obie jego dłonie.

— Michał!

Opamiętała się w tej chwili, zesztywniała, odepchnęła jego ręce i chcąc zgasić uprzednie uniesienie, którego się wstydziła, powiedziała umyślnie coś pospolitego, coś potocznym, sztubackim żargonem:

— Myślałam, żeś nawalił. Gdzieś ty przebywał tyle czasu, aż mi dolne kończyny wrosły w ziemię.

— To chodź, gdzieś usiądziemy na ławce.

Skierowali się w kierunku kościoła Mariackiego. W promieniach zachodzącego słońca szli na przełaj przez trawniki parku, podrzucając stopami zwiędłe liście. Michał objął Melę za ramiona, ona ujęła go w pasie i przytuliła się policzkiem do rękawa wiatrówki. Chciała tak iść i iść, i nie myśleć, i nie wracać.

Wyszli na szeroką aleję. Na ławkach siedziały samotne pary, szepczące, przytulone. Ale Mela nie widziała nikogo. Było jej cicho i dobrze.

— Co tak milczysz, skowroneczku drogi — zażartował Michał.

— Pssst! — położyła palec na ustach. — Nie płosz snów…

— Niedobrze jest śnić na jawie, można się potknąć o kamyczek.

— Nie pleć, pomilcz trochę. Zobacz, jak…

— Wiem, wiem: mgły, sny, zachody słońca, trele-morele ptaszków, sielanka! A ja jestem chłopak realista, zwyczajny i…

Zdjął dłoń z ramienia Meli, ujął jej policzek i podniósł twarz dziewczyny ku swojej. Zatrzymali się machinalnie. Pozwoliła się całować po oczach, policzkach, czole… Westchnęła głęboko:

— Bardzo, bardzo jesteś kochany!…

— Tfu! — zabrzmiał tuż przy nich zły babski głos. –Tfu! Do czego to podobne! Nic świętszego dla tej dzisiejszej młodzieży nie ma. Rozpusta na każdym kroku! I jak to się nie wstydzi, taka dziewczyna! Jezus Maria, żeby to dawniej, toby policja…

Mela podskoczyła jak ukłuta żądłem. Pobiegła na oślep przed siebie, nie oglądając się na Michała. Paliły ją uszy i policzki. Usiadła pod drzewem na trawie, objęła głowę rękami, łokcie wsparła na kolanach i zamknęła oczy.

— Kłamcy, obłudnicy, podli! To dla nich nie ma nic świętego! — krzyczała. Kołysała się w zapamiętaniu w tył i w przód, jakby wykonywała jakieś modlitewne, rytualne gesty.

Tak znalazł ją Michał.

— Czego się przejmujesz? Stary babsztyl! Masz się nad czym zastanawiać! No, Meluniu, nie przejmuj się, spójrz na mnie. Świat stoi przed nami! Patrz, jaki różowy paseczek tam między koronami drzew. Jak wstążeczka. I zaraz już go nie będzie, o, tak drży, kołysze się, podskakuje. Patrz, patrz — ostatnie spojrzenie dzisiejszego słońca.

— Jutro będzie jutrzejsze — też coś mądrego! Bo ci powiem coś o Tytusie. Ty-tu-się nie wygłupiaj…

Michał przyciągnął ją do siebie i pocałował. Dotknęła wargami jego ust i poczuła, jak ich oddechy się mieszają. Michał zaczął gładzić dłońmi jej włosy.

— Melu…

Mela odepchnęła rękę Michała, choć tak bardzo lubiła, kiedy ją głaskał po włosach, po ramieniu, po policzku. Wstała.

— Chodź. Muszę już wracać do domu. Nikt nie uwierzy, że po atlasy byłam tyle czasu… I w dodatku wrócę bez atlasów.

— O Boże, do matury pozostało tylko kilkanaście dni!

— Chodź.

— Do widzenia. Do jutra.

Rozdział IV

Dni mijały. Michał budził się wcześnie, w ciągu dnia czekała go sama radość. Wybiegał do parku. Na pniu zwalonego drzewa rozkładał podręczniki i przygotowując się do matury, starał się wygasić w sobie radosny niepokój. Przesiane w liściach słońce migało na kartkach, osuwały się z szelestem krople rosy.

Swoje szczęście przeżywał trochę zwierzęco, zmysłami, ze słabym udziałem myśli. W tym czasie Mela myślała za oboje; trapiły ją wątpliwości. Niektóre koleżanki kochały się w studentach, podchorążych szkół oficerskich, słowem w ludziach dorosłych. Chyba nim nie był Michał z czerwoną tarczą na przedramieniu, kolega z tej samej klasy. Czuła się doroślejsza od niego i czuła przy tym, że nie mogła go nie wybrać.

Była niedziela. Mela otworzyła drzwi balkonowe i oczami roziskrzonymi ze szczęścia wyjrzała w majowy poranek. — Och, jak tu pięknie! — wykrzyknęła.

Ogromne drzewo kasztanowca rosło tak blisko domu, że jego gałęzie sięgały dachu i były tak pełne białych kwiatów, że w gałęziach nie dało się dostrzec ani jednego listka. Po obu stronach domu znajdował się żywopłot i ładna dekoracyjna roślinność. Otoczenie upiększał trawnik, ogromna wierzba płacząca i rabatki, na których rozsiane były narcyze, a ich mdlący, słodki zapach unosił się i wpadał do domu przez okna wraz z porannym wiatrem. Mela wpatrywała się w te widoki, oparta o barierkę tarasu, i zapomniała o wszystkim, aż przywróciła ją do rzeczywistości myśl o Michale.

Wciąż słyszała pogłoski o rozlicznych rysunkach i szkicach, które Michał wykonywał w tajemnicy, ale widziała tylko dwa z nich, i to przez przypadek. Któregoś ranka przyszła do pracowni szkolnej przed lekcjami, bo chciała zabrać trochę materiałów dla siebie, zanim zjawią się koledzy.

Kiedy tam dotarła, w pomieszczeniu panował półmrok, tylko na zapleczu świeciło się słabe światło. Zrobiła kilka kroków i zauważyła pochyloną nad zlewem sylwetkę Michała.

— Michał! — powiedziała to znacznie głośniej, niż zamierzała. Na dźwięk jej głosu Michał odwrócił się gwałtownie. Ręką musiał przy tym zawadzić słoik, który spadł na podłogę i roztrzaskał się w kawałki.

— Mela?! — krzyknął. — Ależ mnie przestraszyłaś.

— Przepraszam, Michałku, naprawdę przepraszam… — próbowała załagodzić sprawę, ale musiało to brzmieć jak dukanie odpytywanego ucznia przy tablicy. Natychmiast rzuciła się w stronę rozbitego słoika i zaczęła zbierać odłamki gołymi rękami.

— Przestań, Melu. Przestań. — Michał podniósł dłoń, by ją powstrzymać. — Zrobisz sobie krzywdę i na co mi się przydasz? — Szybko ruszył w stronę kąta po szczotkę, a potem przyklęknął, żeby pozmiatać odpryski szkła.

— Masz rację, nie powinnam tego robić.

Kiedy tak stała obok niego, nie mogła zauważyć dwóch świeżych obrazów, wykonanych w oleju, na rozstawionych sztalugach:

Pierwszy przedstawiał wyrastające na tle nieba maszty przycumowanych kutrów rybackich i żaglówek. Najbardziej przykuwającym uwagę punktem była błękitna kula księżyca, rzucająca na wodę swoje odbicie. W jej tafli odbijały się także stojące w porcie statki oraz refleksy księżycowych promieni. Obraz drugi był w końcowej fazie tworzenia — pojedyncze ujęcie krajobrazu.

Mela przeczuwała, że jest dla Michała czymś więcej niż dla innych nadskakujących jej chłopców. Później, gdy byli już sobie bliscy i każdy dzień tę bliskość pogłębiał, jego wiek przestał być ważny. Był jej chłopcem, to wszystko.

Prócz radości istniały troski. Matka wiedziała o ich wzajemnej sympatii, ale nie wiedziała i nie mogła wiedzieć wszystkiego. O szczerych zwierzeniach nie mogło być mowy; macierzyński liberalizm miał wyraźne granice. Matka uznawała Michała na równi z innymi i córka nigdy z jej ust nie słyszała o nim nic złego. Tymczasem zapraszano innych i podkreślano nieznacznie ich wyższość. Mówiono o partii, jaką powinna zrobić panna z dobrego domu. Było jasne, choć tego nigdy nie powiedziano, że syn skromnej nauczycielki nie stanowi tego rodzaju partii.

Przedwcześnie było myśleć o tym teraz przed maturą, lecz dla Meli życie się dopiero zaczęło i zaczęło się pięknie. Chciała, by tak trwało.

Były momenty, kiedy broniła się też sama przed sobą. Będąc z dala od Michała zastanawiała się, czy na pewno go kocha? Oceniała krytycznie jego poglądy, nawet typ urody i nonszalancję w ubraniu. Ale wystarczyło, że znalazła się blisko, a już czuła dziwny niepokój, wpadała w przesadne ożywienie, kokietowała każdego, kto się nawinął pod rękę, wypowiadała ryzykowne poglądy, których naprawdę nie wyznawała, popisywała się swobodą, zaskakiwała śmiałością języka. Robiła sobie potem wyrzuty, lecz cóż, jakiś diabeł wchodził w nią natychmiast, gdy tylko Michał był w pobliżu.

Mela pamiętała dobrze, jak pierwszy raz przeszył ją prąd obezwładniający i straszny, gdy Michał nieznacznie pod stołem pogłaskał ją po udzie. Chciała cofnąć nogę i nie mogła. Od czubka głowy do palców u stóp zakłuło ją tysiące szpileczek, cała zakołysała się, zadrżała, zbladła. Chciała wtedy uciec od Michała, ale wiedziała, że byłaby to ucieczka od czegoś, czego pragnie najbardziej na świecie.

Miała w pamięci obraz z jakiejś powieści: młode małżeństwo, niebogate, studiujące razem na uniwersytecie. Nie myślała nawet o poważnych środkach materialnych, jakimi rozporządzali jej rodzice. Wiedziała, jak ostry i bezwzględny sprzeciw wywołałaby u matki odkryciem swoich marzeń. Z tych myśli rosła niechęć, dom stawał się czasem obcy. Na ojca w tych sprawach raczej nie mogła liczyć.

Tak nadszedł ostatni dzień szkoły. Obydwoje otrzymali świadectwa maturalne, los był wciąż po ich stronie. Z otwartych okien szedł zapach kwitnących lip. Z wysokości katedry srogi matematyk patrzył smutnie na tłoczących się u drzwi wychowanków. Mela i Michał zostali. Przyjrzał im się surowo.

— Aha — mruknął. — Cóż… życzę spełnienia waszych planów i marzeń.

Mela ociągała się jakoś z opuszczeniem tego miejsca.

— Poczekaj — prosiła Michała. — Chcę jeszcze popatrzeć na klasę. Już do niej przecież nie wrócimy.

— Pewno, że nie — odparł wesoło. — I nagle się przestraszył; nigdy dotąd nie widział Meli płaczącej.

Tłum roześmianych, rozbawionych dziewcząt i chłopców w odświętnych ubraniach wysypał się z bramy szkoły na ulicę. Wszyscy mieli w rękach świadectwa, pokazywali je sobie, porównywali.

— Mam trzy z historii i z łaciny — mówił jakiś chłopiec z kwaśną miną.

— Najważniejsze, że przeszedłeś do następnej klasy — pocieszał go kolega.

— Ty śpiewająco.

— Nie przesadzaj, mam trzy tróje: z chemii, matmy i fizyki, a tylko czwórkę z religii.

— O, to wyjątek! Bo nie chodziłeś na majowe i do spowiedzi.

— Pewnie tak… Ale po co mam chodzić co tydzień do spowiedzi, czy ja tak grzeszę? A zresztą nie będę już chodził do naszego szkolnego spowiednika, on tylko natarczywie wypytuje, czy mam nieczyste myśli i chorobliwe nawyki…

— Wiem, on wszystkich o to pyta. Gdzie jedziesz na lipiec?

Na słonecznej ulicy, kiedy przysłuchiwali się tym rozmowom młodszych koleżanek i kolegów, zły nastrój minął. Przed sobą mieli jeszcze tydzień: przeliczyli go na godziny i wypadło ich dużo. Z cienia starych kasztanów napływał rzeźwy chłód.


Pod koniec czerwca Dębińscy zaczęli szykować się do wyjazdu na długie wakacje do Kut, niewielkiej miejscowości położonej nad rwącym Czeremoszem, które w ostatnich czasach zrobiły się bardzo modne. Kuty popularność zdobyły jako górska miejscowość wypoczynkowa, przepięknie zlokalizowana. Malownicze okolice przecinał szum górskich potoków. Tam kończyła się Polska, której granice na Pokuciu miały prawie 700 lat. Klimat tej miejscowości, położonej w nasłonecznionym zakątku południowej granicy kraju, piękne, piaszczyste plaże nad czystym Czeremoszem, pensjonaty i restauracje powstające jak grzyby po deszczu, wszystko to przyciągało wakacyjnych gości z całej Polski.

Michał natomiast wybierał się do Pucka na plener rysunkowo-malarski, organizowany przez Akademię Sztuk Pięknych, w której miał w tym roku akademickim rozpocząć studia.

Uczestnicy mieli uwieczniać piękno Bałtyku i przystani rybackich od Helu po Puck. Ponadto na swych obrazach przypomnieć tradycje rybaków mieszkających na Kaszubach.

I oto nagle, przedostatniego dnia, okazało się, że godzin do wyjazdu pozostało niewiele. Dwudziestego czwartego czerwca, w sobotę, byli razem nad Radomką. Wieczorem Michał odprowadził Melę do domu; rozstawali się do jutra, ostatniego jutra przed wyjazdem. Już się ściemniało. Patrząc za nią z ulicy widział tylko jasną plamę sukienki i bardziej odczuł niż zobaczył gest jej dłoni przesyłającej całusa. W niedzielę zaś rano przyjaciółka Meli oddała mu małą kopertę. Bardzo się zaniepokoił, pisywali do siebie bardzo rzadko.

Michałku, pragnę się z Tobą w ten sposób pożegnać. Nie miałam siły na spotkanie i bezpośrednie pożegnanie. Wybacz i pamiętaj. Twoja M.

To krótkie zdanie, gdy wreszcie je zrozumiał, zamroczyło go. Póki z nim była, nie zdawał sobie sprawy, jak wielkim przeżyciem może być rozstanie. Była w drodze, gdy szedł ją zobaczyć, i była już w drodze jeszcze wcześniej, gdy budził się z myślą o niej.

Wracał do równowagi przez kilka następnych dni, opędzając się w domu niecierpliwie matczynej troskliwości. Sławek przychodził regularnie; siadywali na ławce w parku i długo zgodnie milczeli. Czasem krzywiąc się wypalali papierosa. Byli przecież dorosłymi ludźmi. Sławek ostrożnie napomykał o kąpieli, ale dla Michała słońce i woda nie miały w tych dniach żadnego sensu.

Tymczasem Kuty Dębińskich nie zawiodły. Przede wszystkim pogoda była cudowna, chyba za sprawą mikroklimatu, który tworzył tu aurę prawdziwie południowej miejscowości, jakby żywcem przeniesione z krajów południowej Europy, co niewątpliwie wiązało się z faktem, że po drugiej stronie Czeremoszu zaczynała się już Rumunia i jej winnice.

Było słoneczne, leniwe popołudnie. Park tonął wśród kwiatów i drzew różnorakich, na jesieni postrzępionych, bezlistnych, pogmatwanych wzajemnie gałęziami. Było to bez wątpienia serce kurortu, gdzie czas płynął znacznie leniwiej, a słońce mocniej świeciło. Pensjonariusze spacerowali powoli między klombami, przesiadywali długie godziny na parkowych ławkach bądź w ogródkach kawiarnianych. Słychać było szum fontanny i śpiew ptaków. W parkowej muszli na podwyższeniu grał niewielki zespół muzyczny.

Następnego dnia poszli na plażę nad Czeremoszem. Ułożyli się na piasku: rodzice na leżakach, Mela na kocu. Fale na rzece przelewały się z łoskotem, uderzając o liczne progi znajdujące się w rzece. Drewniane pomosty trzeszczały pod naporem wody. Woda była ciepła. Opaleni urlopowicze skakali do wody z pomostu; jedni płasko na brzuch, prawie się nie zanurzając, inni z mocnego odbicia na głowę, jeszcze inni na nogi. Pływali różnymi stylami, jak kto potrafił, byli niezmordowani, daleko odrzucając masy wody spod muskularnych ramion, jakby nieczułych na zmęczenie, radośni i szczęśliwi. Plaża była dobrze zagospodarowana: przystań kajaków, bufety w pawilonach, w pobliżu restauracja, muzyka z megafonów, boisko do siatkówki — panowała atmosfera beztroski i dobrobytu. A jednak czuło się jakieś napięcie, niepokój. Na świecie działy się ważne rzeczy i coraz szybciej rwał naprzód prąd wydarzeń. Ludzie wykupywali przywożone koło południa gazety, czytano i dyskutowano nowe wiadomości, ton ich był coraz ostrzejszy, ale w końcu przeważał optymizm, bagatelizowano obawy wyrażane tu i ówdzie, wszyscy wracali do zabawy i wypoczynku.

— Mają tu wspaniałe owoce — zachwycała się Mela, zjadając soczystą brzoskwinię.

— Są tu ogromne winnice — powiedział ojciec. — Zresztą tam, w Rumunii, produkują wino na wielką skalę. Tam jest bardzo blisko, można by któregoś dnia pojechać.

— Tylko przez ten most, prawda? — zapytała Mela wskazując na most na rzece.

Karta z Kut przyszła do Michała po kilku dniach, zwięzła, ostrożna i niewiele mówiąca.

Rozdział V

Michał od piątego lipca 1939 roku był w Pucku na plenerze rysunkowo-malarskim. Pozytywne zaliczenie pleneru umożliwiało mu rozpoczęcie w październiku studiów w Akademii Sztuk Pięknych.

Pierwszego dnia niestety pogoda nie dopisała. Po zwiedzeniu Pucka zajęcia plenerowe odbyły się w Rzucewie, pobliskiej wsi kaszubskiej, na tarasie widokowym zabytkowego neogotyckiego pałacu. Nie przeszkodziło to jednak w możliwości uchwycenia pięknej panoramy okolicznych lasów i łąk zalewowych, położonych od strony lądu. Na szczęście w drugim dniu pogoda była już o wiele łaskawsza. Michał mógł spokojnie przespacerować się ze sztalugami i pędzlami w dłoniach na wyjątkowy, nocny plener portu rybackiego.

Był późny wieczór, jakże pięknie wyglądał port pod gwiaździstym niebem. Gwiazdy, światła latarń odbijające się od tafli wody, kontury dachów przybrzeżnych domków zlewające się z niebem, przebijające się promienie księżyca — to był wymarzony temat dla Michała.

Pomimo ciemności, tonacja barw była wyraźnie jaskrawa. Światła latarń i domostw, odbijające się od nieregularnych fal basenu portowego, sprawiały wrażenie tajemniczości. Załamywały się i drgały.

Tuż przed nim widoczne były wyrastające na tle nieba maszty przycumowanych kutrów rybackich i żaglówek. Najbardziej przykuwającym uwagę punktem była błękitna kula księżyca, rzucająca na wodę swoje odbicie. W wodzie odbijały się także znajdujące się w porcie statki oraz refleksy księżycowych promieni.

Na następne dni pogoda się ustabilizowała i była wyjątkowo piękna, znacznie lepsza niż podczas uprzednich wakacji, spędzonych na skrawku polskiego Wybrzeża. Michał odbywał długie spacery brzegiem morza, starał się wypoczywać i przede wszystkim malować.

Zachód słońca — w każdym zakątku świata inny, ale zawsze piękny. Szczególnie nad morzem, gdzie odbijające się w wodzie promienie współtworzą z cudowną paletą barw nieba obraz jak z bajki. Kula jakoby z ognia zanurzająca się w głąb morza, powodująca, że wszystkie żyjące istoty wstrzymują na chwilę oddech, by w ciszy oglądać to wspaniałe zjawisko. Gdy jest już cicho, pusto, człowiek spoglądając na zaczerwienione niebo zachwyca się tym, jak stopniowo i powoli znika za horyzontem. Cudowna, wielka czerwona kula na tle żółtoczerwonego nieba nigdy się nie znudzi ludziom, bo za każdym razem, gdy na nią patrzą, dostrzegają w niej na nowo piękno. Gdy patrzy się na zachód słońca, przypominają się same radosne chwile.

Każdy żywi nadzieję, że po zachodzie słońca zacznie się nowy, piękny dzień, po schyłku którego znów będzie można podziwiać nowy zachód słońca oraz niegasnący jego blask. Nie bez powodu niektórzy ludzie dawniej wierzyli, że Słońce to bóg, gdyż widzimy w nim dużo magii, która podnosi nas na duchu. Patrzymy niemal z czcią na to niesamowite zjawisko, gdyż za każdym razem ukazuje ono na nowo piękno kończącego się dnia. Czasami razem z tym zachodem słońca topimy w morzu swoje zmartwienia, problemy i myślimy, jak można ulepszyć swoje życie, by móc korzystać z niego pełną piersią.

Michał przez kilka dni stał przy sztalugach i oddawał się kontemplacji zachodu słońca oraz próbom przelania odebranych bodźców i własnych odczuć na płótno. Morze to jeden z jego ulubionych tematów — w liceum za obraz pod tytułem Pejzaż morski otrzymał jedną z głównych nagród Ligi Morskiej i Kolonialnej; posiadał w domu wiele innych swoich prac marynistycznych.

Po kilku dniach odbyła się wycieczka krajoznawcza po okolicy. Na trasie wyprawy znalazły się takie perełki, jak Kartuzy, stolica Szwajcarii Kaszubskiej. Malowniczo usytuowaną miejscowość wśród zalesionych wzgórz uatrakcyjniał zespół zabytkowych budowli sakralnych z kościołem poklasztornym Kartuzów z XIV wieku. W wędrówce po zabytkach Kartuz zwiedzili także Muzeum Etnograficzne z bogatą i ciekawą ekspozycją rzemiosła ludowego.

Gdynia. Michał był w niej po raz pierwszy i oczarowała go swoją nowoczesnością i rozmachem. Wystarczył rzut oka na ulice. Gdynia była nowoczesnym miastem wybudowanym od podstaw w ciągu piętnastu lat, prześcignęła swoim rozmachem utarte schematy ówczesnego budownictwa. Uczestnicy wycieczki byli oczarowani jej pięknem, prężnością i osiągnięciami gospodarczymi.

Wreszcie — Rozewie. Gdyby nie latarnia morska — nie byłoby po co przyjeżdżać. Ale pojechali tam przede wszystkim, aby uczcić siedemdziesiątą piątą rocznicę urodzin Stefana Żeromskiego.

Po raz pierwszy w życiu wielu z nich miało okazję zapoznać się z mechanizmem „zbawczego światła”. Że było ono od wieków gwiazdą przewodnią żeglarzy w bezgwiezdne noce, wiedzieli od lat najmłodszych ci, którzy czytali powieści o przygodach rozbitków, ocalałych dzięki latarniom.

Sapiąc niczym miechy kowalskie, wdrapali się po krętych schodach na szczyt wieży. Bezbrzeżna dal oczarowała Michała błękitnoszafirową wstęgą mgieł, wiszących hen na horyzoncie.

Morze szumiące u stóp latarni mieniło się srebrzystozłotą poświatą, udrapowaną białymi smużkami spienionych fal. Gnane wiatrem, przypływały nieustannie ku brzegowi, by się z szumem wycofać i znów przypuścić szturm na piaszczyste plaże.

Gdzieś daleko majaczyły sylwetki statków. Z wysokości latarni wyglądały jak małe łódeczki wśród bezmiaru wód. Michał zerknął ku lądowi. I tam — czarująca dal wyzłocona łanami zbóż ginących hen, u stóp zamglonych pagórków. A dalej — już tylko granat leśnych masywów, okalających Bielawskie Błota, i czerń lasów, ginąca gdzieś za Czarną Wdą i Płutnicą.

Stał jak urzeczony, słuchając słów latarnika. Opowiadał o swojej pracy i dziejach latarni rozewskiej.

Wybrano dla niej najkorzystniejsze miejsce, bo na 53-metrowym wzniesieniu, położonym na cyplu, skąd oko latarni mogło sięgnąć daleko na zachód i wschód, aż do Mierzei Helskiej.

Po kilkunastu minutach opuścili pomost, schodząc piętro niżej, do małego pomieszczenia, w którym Stefan Żeromski pisał swój epos Wiatr od morza, wsłuchując się w zawodzenie wichru w przybrzeżnych wydmach. Smętkowe to były zawodzenia. Być może snuł zły duch Pomorza złowieszcze dumki o powrocie na słowiańskie ziemie. Któż mógł odgadnąć jego zamiary, wszakże nieraz ukrywał się w Bielawskich Błotach i Puszczy Darżlubskiej, by spaść na te ziemie z krogulczym szponem i czerwoną żagwią…

Ten dzień był naprawdę pełen atrakcji i tylko żal, że trwał tak krótko — albo to czas wówczas biegł szybciej niż zwykle?

Pomimo wymarzonej pogody, Michał nie mógł skoncentrować się na pracy przy sztalugach, nie potrafił też wypoczywać. Gazety przynosiły wieści coraz bardziej niepokojące, rozmowy skupiały się wokół jednego przygnębiającego tematu — dojdzie czy nie dojdzie do wybuchu wojny z Niemcami?

Ze Śląska Opolskiego docierały wiadomości o masowym zwalnianiu z pracy polskich robotników i przesiedlaniu ich w głąb Niemiec, o tym, że Polacy w Rzeszy hitlerowskiej niepewni są życia i mienia. Hitlerowskie samoloty zaczynały jawnie naruszać granicę z Polską.

W społeczeństwie narastał nerwowy niepokój. Wyczuwalny był zwłaszcza tu, na skrawku polskiego Wybrzeża. W Gdańsku miejscowy senat jaskrawo lekceważył prawa Polski. Jawnie organizowały się i ćwiczyły hitlerowskie bojówki, powtarzały się napady na Polaków.

Michał, jak większość ludzi, gubił się w domysłach. Nie chciał wierzyć w wojnę, ale rozumiał, iż wobec skomplikowanej sytuacji politycznej trzeba liczyć się z najgorszym, a zatem nie powinien pozostawać dłużej na Wybrzeżu.

Plener został skrócony, artyści po spakowaniu się i przekazaniu owoców swojej pracy do ASP, pożegnali się i rozjechali do swoich domów z postanowieniem, że dołożą wszelkich starań, aby tego rodzaju imprezy odbywały się już cyklicznie w krajobrazie przepełnionym zapachem fal morskich, widokiem wijących się starorzeczy, wśród śpiewu i odgłosów mieszkańców starych Kaszub.

Pod koniec lipca Michał był już w domu. Jego matka z zatroskaniem sięgała po gazety. Bojowe artykuły przeplatały się z apelami wodzów. Przypominano rocznicę Grunwaldu, mnożyły się antyniemieckie demonstracje. Tegoż dnia przyszła od Meli pocztówka z Czerniowców, z widokiem na sobór katedralny Ducha Świętego i rumuńskim znaczkiem. Michał przyglądał się jej bez uśmiechu. Czekał niecierpliwie na wojnę, jak większość jego kolegów, ale wojna mogła przedłużyć nieobecność Meli.

W domu było cicho. Pokój, w którym sypiał, drzewa pobliskiego parku napełniały zielonym cieniem. Gdy ucichł ptasi hałas, nie było przytulniejszego miejsca nad ten pokoik. Michał myślał ze zdumieniem, że właściwie ta napięta sytuacja niczego nie zmienia.

Ranek wstał zwyczajny. Michał szedł ulicą po zakupy, gdy w pewnym momencie wyprzedził go zdyszany człowiek z wielkim rulonem pod pachą. Na betonowym słupie ogłoszeniowym rozklejał obwieszczenia. Michał zajrzał mu przez ramię. Czarne litery ogłaszały mobilizację, rekwizycję pojazdów i koni. Po kilku dniach mobilizacja została odwołana. Te jakieś manipulacje z obwieszczeniami mobilizacyjnymi, które rozlepiano i znowu zdejmowano, były irytujące. Michał naprawdę odetchnął z ulgą, kiedy policjant dzielnicowy przyszedł wreszcie i wręczył mu kartę mobilizacyjną. Taką również otrzymał Sławek.

Wieczorem z matką usiedli do kolacji. Rozmowa jakoś się nie kleiła. Nawet lampka wina do kawy nie ożywiła humorów. Zaraz potem poszli na dworzec. A tam pociąg spóźniony około godziny.

— Wracaj już… — prosił matkę bez przekonania.

— Jeszcze zostanę. Pozwól… Bóg wie, kiedy wrócisz. — Próbował się uśmiechnąć.

Na peronach stały gromadki młodych mężczyzn. Zieleniły się oficerskie mundury.

— Zobaczysz, nie będzie wojny. Wrócę za kilka dni. A jak będzie, nie potrwa długo. Wrócę z krzyżami, medalami i gwiazdką na naramienniku.

Wreszcie pociąg wjechał na peron. Matka ucałowała syna na pożegnanie. Michał był dziwnie oszczędny w słowach, tylko rękę matki ucałował i uścisnął szczególnie mocno, wymownie. Jak wtedy, gdy przed laty wyjeżdżał pierwszy raz w życiu na dłużej z domu. A teraz…?

Tego dnia przyszedł długi list od Meli i dopiero w tych gęsto zapisanych stroniczkach wyraził się jej niepokój i napięcie ostatnich dni. Michał bezradnie opuścił ręce. Bardzo chciał ją zobaczyć.

Rozdział VI

Pociąg zwolnił bieg. Zaraz będzie Lwów. Po drugim torze nadjeżdżał od strony miasta długi pociąg towarowy. Sławek stojący na korytarzu wagonu wyjrzał przez okno: platformy załadowane samochodami osobowymi różnych marek.

— Michał, patrz! Zarekwirowane dla wojska!

Sięgnął po papierosy, choć właściwie przed śniadaniem nie powinien palić. Zaciągnął się, wypuścił dym przez uchylone okno. Po kilku minutach wcisnął niedopałek do śmietniczki. Spojrzał w zaciągnięte firanką szyby przedziału. Odbijały młodego, szczupłego mężczyznę w letnim ubraniu z cienkiej szarej wełny. Zmrużył oczy. Wyobraził sobie, że jest w mundurze, długich butach, furażerce. Pewnie już jutro…

We Lwowie mieli przesiadkę i kilka godzin oczekiwania na pociąg. W mieście dawał się wyczuć nastrój wyczekiwania, napięcia. Na ulicach wzmożony ruch. W sklepach rojno. Dorożki, taksówki, samochody prywatne załadowane zapasami żywności. Owczy pęd! Może skończy się na strachu? Pewnie Beck znajdzie jakieś wyjście z tego impasu. Trzeba kupić gazety, to później przeczytamy.

Po powrocie zajęli miejsca w przedziale podstawionego pociągu. Ulokowali się w pierwszej klasie. Byli w przedziale tylko we dwóch. Rozłożyli się wygodnie.

— Chcesz poczytać?

— A co masz, Michale?

Michał sięgnął po kupione gazety — wieczorne wydanie „Kuriera Warszawskiego” i krakowski „Ilustrowany Kurier Codzienny”, popularnie zwany „IKC”.

— No cóż, jeśli pozwolisz, przejrzę sobie.

Sławek przeglądał od niechcenia, ślizgając się po tytułach. Ziewnął dyskretnie. Znów to samo: Ribbentrop, narady sztabów francuskich, angielskich i sowieckich, relacje z Anglii i Francji, wzbudzające nadzieje. Były też wiadomości o niemieckich poczynaniach w Gdańsku, zaprawione ironią notki o Hitlerze, Goebbelsie, Goeringu. Batalion Stołeczny na ulicach Warszawy entuzjastycznie witany przez ludność Stolicy. Skromna demonstracja siły. Ogłoszenie: Sucharki w dziesięciu gatunkach — wyborowe — codziennie świeże — Cukiernia A. Leżeński — Marszałkowska 83.

— Co tam piszą? — zapytał Michał.

— Anglia czuwa — odczytał Sławek następny tytuł.

— Jasne! John Bull nie da sobie dmuchać w kaszę i to jakiemuś tam Hitlerowi.

Odsunął gazetowe płachty. Ale na razie mam lepszą propozycję… — Sławek sięgnął do walizki. Wyciągnął płaską butelkę obszytą skórą i pojemnik ze szklaneczkami. Nalał.

— Za zdrowie Becka i Anglików — podał naczyńko Michałowi. Ten przełknął ostrożnie. Rozpromienił się.

Stary, dobry Courvoisier…

Wypili.

— No, Sławku, a teraz za pomyślność wołyńskich ułanów — sięgnął po butelkę.

— Daj spokój. Przyda ci się jeszcze dobry trunek.

— Nie bój się, mam zapasik.

— No to pijmy…

Wypili po drugim kusztyczku.

Michał wstał z miejsca, podszedł do okna. Był koniec lipca. Na rozległych przestrzeniach falowały łąki, zboże czerwone i błękitne od kwiatów, owies i kartofle silne i bujne, a co krok widoczna praca rolników. Popatrzył w niebo. Po pewnym czasie zaczęło mu się wydawać, że błękit nieba opada w dół i że kapią z niego złote błyski… Niżej, niżej, niżej…

Pociąg nabierał coraz szybszego, pewniejszego rytmu. Rozkołysany swoją mechaniczną pieśnią, mknął zapamiętale w rudy blask wschodu, w mrok świetlisty jeszcze, ale stygnący prędko, nasiąkający pustką i chłodem. U samego już progu kończącego się dnia mgliście mignęła mu wielka łąka wśród lasu z pasącym się spokojnie stadem krów.

I właśnie ten widok przypomniał Michałowi raz jeszcze apokaliptyczne proroctwa Mefista.

— Mówisz, Sławku, że wojny nie będzie? Obyś miał rację. Ale wydaje mi się, że za tę jakąś katastrofę, jeżeli ona nastąpi, odpowiedzialni będziemy my, ludzie, wobec owych żyjących

w niewinności i ciszy świata, który wypadnie nam może rozsadzać i burzyć. Teraz prześpijmy się trochę, nie jedziemy na wypoczynek. W pułku zapędzą nas do roboty. I to nie byle jakiej… — westchnął Michał.

Ale sen nie przychodził. Monotonne kołysanie pociągu nastrajało do marzeń. Michał wracał myślami do rodzinnego domu, do przeżyć ostatnich miesięcy i dni. Do Meli!

Wreszcie zmęczenie dało znać o sobie. Zasnęli nie wiedząc kiedy.

Na kilkanaście minut przed dojazdem na miejsce konduktor obudził obydwóch chłopców. Wysiedli na peron, pusty, głuchy i ponury. Z pociągu wysiadło zaledwie kilkanaście osób. W krótkim czasie rozeszli się we wszystkie strony, omijając budynek stacji kolejowej. Widać byli tutejsi. Na peronie pozostali sami z walizkami, jak nieodłącznym psem u nogi.

Skierowali się wreszcie do małego budynku z napisem „Stacja kolejowa Ożenin”. W małej cuchnącej poczekalni siedziało na ławach kilka osób. Pod jedną ze ścian, za kontuarem bufetu, tęga baba spała w najlepsze, a chrapanie jej roznosiło się po całej sali. Rozglądali się po niewielkiej, niskiej hali, w której panował półmrok. Po pustej i ciemnej stacji, samotny policjant odliczał leniwie ciężkie kroki. Po namyśle skierowali się do wyjścia, przed budynek stacyjny. Na niewielkim placu przed stacją świeciło się kilka lamp gazowych. Przy chodniku stało kilka dorożek z drzemiącymi woźnicami na tylnych siedzeniach.

— Witam szanownych panów! — padło gdzieś z tyłu. Odwrócili się. Przed nimi stał na baczność miejscowy bałaguła.

Dorożkarz szybko przełożył bat do lewej ręki. Poprzednio trzymał go w prawej, tak jak szablę na prezentuj broń. Wolną ręką chwycił walizkę i szybko, najpierw jedną, a później drugą umieścił na koźle.

Był rozgwieżdżony wieczór. Księżyc, żółtolicy i ogromny jak gong z korynckiej miedzi, lśnił poświatą nad małą przygraniczną stacją kolejową. Wkoło panowała nieskończona ciemność. Michał w oddali wyczuwał góry, nie wzrokiem, lecz jako zakrzywienie ciemności. Wszystko było duże, płaskie i czarne. Uwagę przykuwała na przemian kopuła nieba i drżąca plamka światła przesuwająca się po niebie.

Dorożkarz strzelił z bata, przeciągle zacmokał — wiooo. Konie z miejsca ruszyły kłusem. Woźnica wstawił bat w tulejkę, lejce okręcił koło uchwytu żelaznego, a sam odwrócił się do podchorążych, żeby pogadać.

— Dlaczego pan nie pyta, dokąd jedziemy? — zażartował Michał.

— A po cóż mnie pytać, czy ja nie wiem? — bronił się Ejdesel, bo tak przedstawił się dorożkarz. — Ja wiem, że do koszar. Jutro o dziesiątej rano jest zbiórka wszystkich zmobilizowanych.

— Ależ pan wszystko wie, jak adiutant pułku. — Michał nie bez ironii wypowiedział tę uwagę.

— Wozi się panów oficerów, to i coś tam człowiek usłyszy.

— A jak daleko jest do Ostroga? — zapytał Sławek.

— Będzie jakieś piętnaście kilometrów.

Jechali przez wieś, w gęstniejącym mroku małe okienka chat tliły żarliwie, mętne od gorących oddechów i warzonego jadła. Huczało poza nimi gęstym gwarem, tu i ówdzie strzęp piosenki i dźwięk bałabajki chlustał w ciemność zgiełkliwą, oderwaną frazą. Słychać było szczekanie psów i co jakiś czas daleki gwizd lokomotywy. Droga biegła prosto jak strzelił w srebrny pagórkowaty krajobraz. Wstążka traktu ginęła w rozedrganym mgłą powietrzu, przesłaniającym migotliwą linię horyzontu. Jechali, uradowani swobodną drogą, której nie przesłaniało nic po najdalszy horyzont. W skroniach Michała tętniła melodia jakiegoś błahego walczyka, spleciona wesoło z żywym rytmem końskiego biegu i turkotem kół dorożki po białej drodze.

Po chwili Ejdesel przybrał minę poważną. Na jego czole wystąpiły zmarszczki. Niemal szeptem zapytał:

— Co będzie, panowie podchorążowie?

— Niby z czym? — odpowiedział Michał pytaniem na pytanie.

— Z wojną…

— Sytuacja jest groźna, niebezpieczna¸ ale nadal niewyjaśniona. Na ostatnie słowo trzeba jeszcze poczekać.

— A co będzie z Gdańskiem i korytarzem?

— Minister Beck już odpowiedział Hitlerowi. Nie może być mowy o handlu granicami państw.

— To co, będzie wojna? — zaniepokoił się Ejdesel.

— Zależy to tylko od Hitlera.

— Oj, to straszny człowiek, bandyta, faszysta. Zbyt łatwo dostała mu się Austria i Czechosłowacja. Z nami tak mu nie pójdzie. Może blefuje, straszy? Może jeszcze się wycofa? — zapalał się dorożkarz.

— Dość tej wielkiej polityki — odezwał się Michał zmieniając temat. — Lepiej niech pan powie, co słychać w Ostrogu.

— U nas tak jak zawsze. Jedni się rodzą, inni umierają. — Ejdesel snuł filozoficzne refleksje. Zamknął je stwierdzeniem — zarobki słabe, oj ciężkie, ciężkie życie.

Konie szły stępa. Dorożka podskakiwała na kocich łbach. Spod podkutych kopyt sypały się iskry Od strony miasta nadjechała mała zapóźniona chłopska furmanka; na przednim siedzeniu śpiący woźnica kiwał się jak Żyd na „kuckach”.

Wjechali do miasta. Ulice wyludnione, wąskie, zapadały gdzieś w odległe perspektywy wieczornej ciszy. Sklepikarze zamiatali chodniki i jezdnię, zamaszyście machając brzozowymi miotłami. Kurz, pył, zapach parującego amoniaku z moczu końskiego wiercił w nosie, wywoływał kichanie jak po tabace.

Bałaguła kłusikiem podjechał pod krużganek budynku dowództwa pułku. Michał uregulował należność, chyba wysoką, bo uradowany Ejdesel radośnie dziękował.

Michał długo dzwonił do bramy, aż wreszcie z głębokiej nocy wyplątał się niemrawy wartownik. Przez chwilę przyglądał im się poprzez żelazne sztachety, mrugając oczyma w flegmistym świetle zaciemnionej latarki. Potem furtka jęknęła boleśnie, brzęknęły mętnie ułańskie ostrogi w ospałym zasalutowaniu.

W kancelarii dowództwa, dokąd poszli się zameldować, panował taki sam półmrok, taki sam nastrój, jak na wartowni, jak na stacji, jak w mieście. W głębi, przy dużym stole kancelaryjnym siedziała jakaś wysoka, zgarbiona postać w rozpiętym mundurze.

Kiedy podeszli do stołu, ten ktoś wstał i wtedy Michał zobaczył na naramiennikach dystynkcje plutonowego podchorążego.

— Jestem kancelistą — przedstawił się.

Wziął od podchorążych karty mobilizacyjne i kreśląc znaki, przybijając z fachową pedanterią pieczątki, wcielił ich do pułku. Po umundurowaniu, przydzieleniu wyposażenia ułana podchorążego i broni, ruszyli na poszukiwanie swoich szwadronów.

Poprzez mroczne, lecz pełne gorączkowego życia koszary przebili się do rejonu pierwszego szwadronu. Trafili tu akurat na chwilę rozdawania mundurów i rynsztunku. Żołnierze pchali się do magazynu i wracali stamtąd, uginając się pod ciężarem wojskowego oporządzenia. Ciężkie hełmy, furażerki, karabiny, łopatki, szable po prostu fruwały w powietrzu.

Siedzący w kancelarii podoficer powiedział podchorążym, że żadnego z oficerów szwadronu nie ma w tej chwili w rejonie. Nie wiedząc, co ze sobą zrobić, poszli do magazynu i tu wpadli w objęcia szefa, który pocąc się, złoszcząc, krzycząc i łając żołnierzy pilnował wydawania sprzętu.

— Witam — zwrócił się do obu podchorążych. — Doskonale, że panowie już są. Pomożecie mi trochę. — Hej! — ryknął w tej chwili głosem tak przerażającym, że aż wszyscy zadrżeli — ty ofermo jakaś! Wybrałeś sobie, prawda, buty najmniejsze, aby ci zgrabnie na tych twoich kopytkach leżały? A potem przyjdziesz, prawda, do mnie i będziesz skomlał: Panie szefie, nogi mnie bolą, buty mnie cisną… Ja ci dam małe buty! Ja ci dam skomlenie! Zrozumiałeś?!

Nagle i niespodziewanie przeszedł na ton całkowicie dobroduszny: — Nogi zgubisz, chłopcze, w takich butach, jak ci przyjdzie za Niemcami gonić. Bierz inne! — znowu rozdarł się na całe gardło.

Choć wydzierał się i wrzeszczał, obaj podchorążowie spostrzegli, że ułani przyjmowali na wesoło krzyki szefa. Zresztą, kto by popatrzył uważniej na owalną twarz, na krótko ostrzyżone blond włosy i lekko zadarty nos, prędko by doszedł do przekonania, że wachmistrz Jan Kopera nie jest wcale strasznym człowiekiem.

W niebieskich oczach podoficera malowała się dobroć, w grubych fałdach skóry, które spływały z policzków — wesołość.

— No i co? — pytał. — Jak panom przeszła podróż? Nie spodziewali się pewno panowie wczoraj, że dziś wpadną od razu w taki „młyn”? — Kiwnęli głowami.

Wreszcie sprzęt wojenny został żołnierzom wydany i szef z podchorążymi przeszedł z magazynu do kancelarii. Stanęli przy oknie i zapalili papierosy.

— Ano, chyba się zaczyna — podjął Kopera. — Jestem czegoś markotny i wciąż mi stoją w pamięci tamte lata wojny z bolszewikami. Człowiek tęsknił do żony, teraz będzie tęsknił do żony i dzieci. Pokażę panom podchorążym moich malców.

Wyciągnął z tylnej kieszeni spodni duży wyświechtany portfel i po dłuższym grzebaniu wyjął zeń fotografię ładnej korpulentnej kobiety, otoczonej trojgiem dzieci.

— Najstarszy Jasiu, w harcerskim mundurku — ojciec uśmiechnął się na wspomnienie pierworodnego. — Wrócił teraz z obozu harcerskiego. Zuch chłopak. Żeby go panowie widzieli… Matka tylko za nim oczami wodzi… Potem idzie Krysia. Najmłodszy Stasiu…

Popatrzył na fotografię z wielką miłością, a potem schował ją z powrotem do portfela.

— Jakbyśmy wyjechali, to będzie mi do nich tęskno — chodzą mi po głowie takie myśli, że nigdy ich już nie zobaczę.

— Przesada, panie wachmistrzu. Wróci pan do nich. Odznaczenie pan przywiezie. Za dwa tygodnie będzie koniec, zobaczy pan.

Następnego dnia, o piątej rano, wielki wstrząs wybił Michała ze snu. Więcej: wyrzucił wprost z łóżka. Stał boso na podłodze, wytrzeszczając nierozumiejące nic oczy na postaci w wyfasowanych koszulach i gaciach, wyskakujące z sąsiednich łóżek. W uszach drgał mu wysoki dźwięk podoficera służbowego, ogłaszającego pobudkę; ale musiało to być wspomnienie sprzed kilku sekund, bo właśnie poza trzeszczeniem prycz i tupotem nie było żadnych innych hałasów. Przez chwilę przyglądali się sobie wszyscy w milczeniu z głupimi uśmiechami, z wyrazem niedowierzania na twarzach. Okazało się, że są tutaj prawie wszyscy koledzy z praktyki i ostatnich ćwiczeń PW: Korciba, Szydłowski, Wąsik, Ciepliński — poczciwe, fajne chłopaki. Będzie z kim pogadać, pośmiać się i popsioczyć na całą tę „zawieruchę”.

Od pobudki niezmiennie trwała jakaś metaliczna, twarda pogoda, koszary żyły szkoleniem i mobilizacją. Nie było czasu na bezruch i nudę.

Młody sympatyczny wachmistrz zaprosił Michała do stajni, żeby przekazać przydzielonego mu konia. W stajni panował półmrok. W tym czasie wszystkie boksy świeciły pustkami, konie były na zajęciach szkoleniowych. Wtem usłyszał rżenie. Na samym końcu stała gniada kobyła z zaplecioną grzywą. Spojrzała mu w oczy. Michała zalała nagła fala szczęścia.

— Hej, ślicznotko — powiedział. — Będziemy razem znosić trudy manewrów.

Wyprowadził zwierzę z boksu. Ogon również zapleciony. Zdjął uprząż ze ściany i gruchając czule do kobyły, założył jej siodło, popręg, podogonie, uzdę, wyprowadził ze stajni i udał się do swojego plutonu.

Po całodziennym zgrywaniu sekcji i plutonów szwadronu, na pułkowym poligonie, cały mokry od potu, Michał wyszedł przed stajnię i wsłuchiwał się w puls życia koszar. W ten puls, który po ciężkich zaburzeniach wracał teraz do zdrowia. Były to normalne dni intensywnego szkolenia, stopniowe wykonywanie rozkazów płynących z wyżyn dowództwa. Czuł, że widmo wojny przybliża się, gdzieś spoza granic zdrowego rozsądku.

Toteż kiedy młody szczuplutki wachmistrz, poprawiając sobie bujną czarną czuprynę, zagadnął go znienacka: — No i cóż, panie podchorąży, co będzie dalej? — odpowiedział mu naiwnie i bezceremonialnie: — Dalej? Będzie się segregować zmobilizowane konie.

— …No ale tak w ogóle, względem wojny. — Michał wzruszył ramionami.

— Bo ja to sobie tak myślę — ciągnął uparcie wachmistrz — że oni się nie odważą.

— No nie?

— A jednak to by była szkoda, panie podchorąży, bo to jest dla nas okazja. My o tym z kolegami rozmawiali rano w kasynie. Patrz pan: Gdańsk, Prusy Wschodnie, Opole, Bytom… Co? To nie to, co jakieś zakichane, z przeproszeniem, Zaolzie.

Następnego dnia Michał poprosił o przepustkę na miasto. Chciał zwiedzić najstarszy gród Wołynia i zobaczyć, jak wyglądają „przedwojenne nastroje” w przygranicznym garnizonie.

Spacerując ulicą Dubińską, zobaczył szwadron powracający z ćwiczeń do koszar. Ułani śpiewali zawzięcie, a brzęk ostróg podkreślał takty i wzbogacał melodię metalicznymi tonami. Często powtarzał się refren: Ułan swoją ma kobyłę… Pesymiści refleksyjnie dodawali: i musi ją rajbować. Maszerujący chłopcy rozglądali się na boki, poszukując dziewcząt. Widok pięknej płci automatycznie poprawiał głosy, a pieśni ułańskie nabierały dodatkowej siły i werwy oraz melodyjności.

Miasto położone na lewym brzegu Wilii, powyżej jej ujścia do Horynia, częściowo na równinie nad rzeką, częściowo zaś na wzgórzach, przedstawiało się bardzo malowniczo. Górował nad nim dawny zamek stojący na wzgórzu oraz złocone kopuły soboru. Piękny był też widok na miasto od strony południowej.

Ostróg był miastem granicznym oddalonym zaledwie o jeden kilometr od granicy polsko-sowieckiej, która przebiega na wschód od miasta za przedmieściem Nowy Ostróg.

Było to jedno z najczystszych miast na Wołyniu. W bocznych ulicach, wśród rozkwieconych ogrodów, rozsiadły się liczne dworki. Główną ulicą miasta była długa ulica Dubieńska, przecinająca miasto od zachodu na wschód. Stały przy niej wszystkie większe hotele, restauracje, cukiernie i kawiarenki, znajdowały się ważniejsze sklepy. Przy górnym końcu ulicy na wzgórzu nad miastem widoczne były duże koszary pułku ułanów.

To co Michał zobaczył, to był najzwyklejszy obraz małomiasteczkowej kanikuły. Po opustoszałych, spieczonych żarem ulicach snuli się niemrawo brzuchaci emeryci w melonikach, tu i ówdzie koścista bona w nakrochmalonym fartuchu pchała niechętnie dziecięcy wózek. W chłodnych wnętrzach paru kawiarni chłopcy w przedpoborowym wieku i opalone dziewczęta lizali lody, flirtując nieśmiało.

Kiedy był już zmęczony, wszedł do małej, przytulnej cukierenki, która mieściła się w drewnianej wilii w stylu góralskim. Budynek otoczony był ogrodem, gdzie pomiędzy nagrzanymi słońcem przestrzeniami rosły drzewa owocowe i kwiaty. Wśród nich uwijały się motyle, muchy i zabawne trzmiele. Był stąd widok na całą ulicę Dubieńską i jej bliższe otoczenie.

W powietrzu unosił się zapach lasu i wodorostów. W pobliżu płynęła powolnym nurtem rzeczka. Między domem a dość dalekimi wzgórzami znajdowało się ujście Wilii do rzeki Horyń, dające przedsmak nieskończonego morza. Wytężał wzrok, próbując dostrzec w oddali Morze Czarne. Usiadł przy małym stoliku na tarasie osłoniętym przez krzewy winogron przed lipcowym słońcem. To był niewielki, przewiewny kącik.

Miał chwilę spokoju, chwilę dla siebie. Napisał kartę do matki i list do Meli. Karta była wypełniona zielonym druczkiem poczty polowej, pełnych niezrozumiałych cyfr i skrótów.

„Kochana Mamo! Wiem, że tam w dalekim Radomiu denerwujesz się — napisał — i czekasz na wojnę i jakieś straszne katastrofy. Ale nie martw się. U nas spokój. Jestem w szwadronie ułanów i za kilka dni nastąpi wymarsz na kilkutygodniowe manewry. Wierzę, że żadnej wojny nie będzie i wszystko rozlezie się po kościach”.

Do Meli napisał długi list: Kochana Mel! Już upłynęło wiele dni od naszego pożegnania. Widzę Cię w myślach: jak rozmawiasz ze mną, koleżankami, jak śmiejesz się i denerwujesz… Każdy Twój odruch czy grymas dla mnie jest najpiękniejszy na świecie! Jesteś dla mnie tym, czym jest Słońce dla Ziemi, i jesteś jedyna, jak Księżyc naszej planety. Moją planetą jesteś Ty! Czekam na nasze rychłe spotkanie… Twój Michał.

Rozdział VII

O piątej rano sygnalista postawił pułk na nogi. Od godziny siódmej pododdziały ustawiały się na placu alarmowym. Ułani byli już zmęczeni przeglądami i raportami składanymi od dołu do góry.

Zaraz po pobudce zaczęto od przeglądu szafek w salach żołnierskich. Wachmistrz Kopera, szef szwadronu, robiąc przegląd szafki ułana Zdanowskiego zwrócił mu uwagę: ułanie, macie burdel w tej szafce. Zdanowski, jako zdyscyplinowany ułan, wyprężył się służbowo i odpowiedział:

— Tak jest, panie szefie, ale to burdel artystyczny. — I żeby to jakoś załagodzić, dodał: Panie wachmistrzu, fama głosi, że pan dostaje chorążego, to znaczy awans.

Na to szef udając rozgniewanego, popatrzył na ułana i srogim głosem odpowiedział:

— Niech no ja zaś tego famę złapię, to ja mu zaś pokażę!

Przeglądano guziki, buty, a nawet końskie ogony. Po ustawieniu się w szyku, na arenę wkraczali szefowie szwadronów. Wyłazili ze skóry, aby tylko coś znaleźć, aby tylko do czegoś się przyczepić. Ich oczom nie uszła nawet najmniejsza plamka na ogłowiu końskim ani na siodle, nie przemyciła się najmniejsza rdza na lancy czy na strzemionach, nie mówiąc już o wędzidłach i munsztukach. Z daleka widzieli brud za paznokciami ułanów. Oni stanowili najtrudniejszy próg do przeskoczenia. Po nich już nic nie groziło.

Dowódcy szwadronów zajęli miejsca przed swoimi pododdziałami. Uśmiechnięci żołnierze dziarsko i pewnie siedzieli w wypastowanych, świecących się siodłach. Całość falowała kolorem khaki jak łan dojrzewającego zboża.

Wypoczęte konie gryzły munsztuki i wędzidła. Przestępowały z nogi na nogę, kręciły się niespokojnie, wyrywały do przodu. Granatowe z białym trójkątem proporczyki na lancach kołysały się w takt jeźdźców, tworząc wzorzystą, barwną plamę łopocącą nad głowami ułanów. Na klingach obnażonych szabel tańczyły promienie słońca. Wystrojony pułk w pełnym składzie, w rynsztunku bojowym, na tle czerwonych budynków koszarowych tworzył żywy, barwny korowód.

Po złożeniu meldunku podpułkownikowi Pętkowskiemu, dowódcy pułku, szwadrony skierowały się do wyjścia. Orkiestra grała marsza pułkowego. Dowódca dokonywał przeglądu maszerujących szwadronów. Po przejściu przez bramę kolumna skręciła na prawo i polną drogą, stępem maszerowała na północ od szosy. Pułk, maszerując dwójkami rozciągnął się na przestrzeni około dwóch kilometrów. Pętkowski, po zakończeniu przeglądu, wydłużonym kłusem przejechał wzdłuż kolumny i przejął dowodzenie w marszu.

Dziewiętnasty Pułk Ułanów ciągnął wołyńskim traktem. Starym szlakiem naznaczonym kopytami czambułów i dających im odpór chorągwi pancernych, obficie skropionych krwią najeźdźców i obrońców.

Tego lata pułk wyszedł na coroczne ćwiczenia, ale w okolice swojego garnizonu. Nie dalej jak pięćdziesiąt kilometrów. Sytuacja w kraju była napięta. Nastrój wyczekiwania, niepewności. Bóg raczy wiedzieć, co może się zdarzyć. Ale tu, na wołyńskim szlaku, zapominało się o polityce, o dziennikarskich sensacjach, o nerwowości miejskich nastrojów. Wiały tu inne wiatry — poleskie, pradawne — te same, co przed wiekami rozwiewały pióra na kołpakach, husarskie skrzydła, co grały na cięciwach łuku i głowniach szabel, muskały chorągwiane znaki, chłodziły twarze spalone słońcem. Trudno o tym zapomnieć.

O antenatach sprzed wieków, o historii, co choć tak odległa, tu wydawała się bliska, niedawna.

Michał maszerował obok rotmistrza Antoniego Skiby, dowódcy pierwszego szwadronu. Nadal nie posiadał żadnej konkretnej funkcji, mówiło się, że jest do dyspozycji dowódcy. Kołysał się na spokojnej Wetlinie. Spod rozpalonego hełmu spływał mu pot po twarzy. Od czasu do czasu, gdy zawiał lekki wiaterek, wracało ożywienie, z nim wspomnienia i refleksje.

A manewry — choć na innym tego lata terenie — przebiegały normalnym torem. Ostre strzelanie. Przeprawy przez rzeki. Ćwiczenia w marszu z taborami. Walka piesza. Szarże. Służba polowa. Patrole. Na lnianych mundurach zbielałych od słońca ciemniały plamy potu. Buty wilgotniały, miękły. W ustach zgrzytał kurz. Żeby tylko nie odparzyć koni! Sygnały trąbek. Tętent galopujących szwadronów. Turkot taczanek, taborowych wozów, działek. Jak to na manewrach.

Tego dnia dokuczliwie przypiekało słońce w parny, słoneczny dzień kończącego się lipca. Po twarzach jeźdźców spływał perlisty pot. Koszule lepiły się do ciała. Na niektórych bardziej nerwowych koniach ukazywała się piana, szczególnie na szyjach i w pachwinach. W siodłach kołysali się ułani, chłopcy malowani, jak ich nazywa piosenka. Południowy żar robił swoje. Jeźdźcy coraz mniej się uśmiechali, a konie coraz niżej spuszczały głowy.

Wzdłuż Horynia ciągnęła się kręta wstęga drogi, po której około pół tysiąca koni człapało traktem wołyńskim. Mijali jary wilgotne gęstą zielenią leszczyn, jeżyn, burzanów i przecinali szerokie jak okiem sięgnąć rżyska, na których siedziały rozkraczone niezliczone mendle, a snopy aż kapały do ziemi, taka była tam pszenica ciężka. Bo trzeba wiedzieć, że Wołyń właściwy, zajmujący południową część województwa, na którym leżały w całości powiaty włodzimierski, dubieński, ostrogski i krzemieniecki, to ziemia słynąca z urodzajności i pagórkowata, a w niektórych częściach nawet górzysta.

Jechali szerokim kłusem, uradowani swobodną drogą, której nie tamowało nic po najdalszy horyzont. W skroniach Michała tętniła melodia jakiegoś walczyka z balu maturalnego, spleciona wesoło z żywym rytmem końskiego biegu. Gniadosz rotmistrza Skiby, jadącego przed nim, podniósł ogon i na raz-dwa-trzy uronił kilka dymiących złotych bobków.

Pułkownik Pętkowski zarządził godzinną przerwę w marszu. W rozkosznym chłodnym cieniu młodych olszyn i brzóz zsiedli z koni, popuścili popręgi. W Horyniu napojono konie i każdy, jak mógł najwygodniej, rozciągnął się w gęstej trawie. Odpoczywały konie, mełły owies, a ludzie nabierali sił. Chłodny wiaterek owiewał zroszone potem ciała, a kapuśniak z kuchni polowej przepłukiwał żołnierskie usta z trzeszczącego piasku i pyłu.

Trąbka poderwała pułk na nogi. W krótkim czasie osiągnięto półmetek. Przemarsz wojska przez miasteczko nie wywołał większego zainteresowania. Mieszkańcy przyzwyczajeni byli do tego. Było popołudnie, gdy czoło pułku wkraczało do Nowomalin, miejsca wyznaczonego na miejsce postoju.

Piękną aleją topoli nadwiślańskich, przy drodze wiodącej do Zdołbicy, wjechali na górę i przed sobą ujrzeli Nowomalin, wieś położoną nad stawem utworzonym przez rzekę Świtenkę rozciągającym się na blisko trzykilometrowej długości, zarosłym sitowiem, w sąsiedztwie dużych lasów. A tuż na lewo rozsiadł się barokowy pałac Dowgiałłów. Tuż koło pałacu stała parterowa oficyna, oparta od strony parku na dawnych, grubych murach zamkowych, a obok dawna kuchnia ozdobiona arkadami. W baszcie pałacu była barokowa kaplica, w której znajdował się ołtarz umieszczony na ładnych kolumnach. Obok w ścianie wmurowana płaskorzeźba Matki Boskiej Jazłowieckiej. Za pałacem niewielki park, zbiegający tarasami w dół. Wszystkie budynki tworzyły malowniczy kompleks dokoła dziedzińca, na środku którego stał stary okazały jesion.

Żar zachodu dopalał się ostatnimi błyskami purpury, kiedy wjeżdżali do wsi. Zawlekli tu za sobą złotą mgłę kurzu, na którą teraz pnie śliw i jabłoni w sadach nakładały przezroczyste błony cienia. Ich chropowata kora wygładziła się w gorącym świetle, błyszczała żywiczną czerwienią.

Przed samą wsią na rozstaju stała grupa kwatermistrzowska: porucznik Zygmunt Jankowski, zawodowy oficer i kilku zwiadowców. Byli pieszo, zostawili konie na kwaterach. Jankowski w rozpiętym mundurze, w furażerce naciśniętej na oczy.

Michał jechał na czele pierwszego plutonu, toteż pierwszy zrównał się z nim.

— Stój! — krzyknął ochryple porucznik.

— Witam, witam — chlebem i solą!

— Dla waszego plutonu kwatery macie wyznaczone tuż za szkołą.

Z białej drogi zjechali w pola, ku wąskiemu językowi lasu spływającemu z niewielkiego wzgórza w kierunku wsi. Rozprowadzanie pododdziałów na przydzielone kwatery odbywało się sprawnie. Szwadrony w marszu rozjeżdżały się po różnych uliczkach, do wyznaczonych gospodarstw. Wieś posiadała dobre warunki do zakwaterowania pułku kawalerii. Stodoły jeszcze były puste, znajdowało się w nich jedynie siano. Konie znalazły dach nad głową, a ułani wygodne leże na pachnącym sianie.

Dowództwo pułku korzystało z gościnnych pomieszczeń pałacowych. Tu również ulokowało się kasyno oficerskie.

Pierwszy, dziesięciodniowy etap ćwiczeń, dowódca postanowił zakończyć nabożeństwem w kaplicy pałacowej, dziękując Matce Boskiej Jazłowieckiej za ich szczęśliwy przebieg.

Ciepło słonecznego dnia rozcieńczyło się już wodnistym chłodem, coś wisiało w powietrzu nasyconym wilgocią, zaczęło się chmurzyć, po chwili niebo całkiem poczerniało, kiedy na pałacowy dziedziniec wjechał poczet sztandarowy i pluton trębaczy, a za nim weszły szwadrony w szyku pieszym. Podczas śpiewu Litanii Loretańskiej z nagromadzonych nad pałacem chmur lunął gwałtowny deszcz. Zagrzmiało. Nad Nowomalinem przewaliła się burza wśród błyskawic i piorunów. Ale już po kilkunastu minutach odeszła, wiatr rozpędził czarne chmury. Pokazało się zachodzące słońce, a nad pałacem zabłysnęła wielobarwna, wspaniała tęcza. Pewnie to na dobrą wróżbę…

A potem był poczęstunek. Ułani w parujących po deszczu drelichach raczyli się zsiadłym mlekiem, ziemniakami obficie pokraszonymi skwarkami i razowym chlebem z masłem.

— Pyszne to mleko! — zachwycali się oficerowie.

— Może dolać panu rotmistrzowi — dopytywali się żołnierze z drużyny kuchennej, krążący wśród stołów z pełnymi dzbanami.

— Pewnie, że dolać! Kiedy jak kiedy, ale na manewrach apetyt nie zawodzi.

Po kilku dniach pobytu w Nowomalinie, pułk zadomowił się na dobre. Pozamiatano obejścia, wyrównano trawniki, wysypano ścieżki piaskiem, pomalowano wapnem krawężniki. Przed szwadronami urzekały swą pomysłowością grzybki, oznaczające miejsce zbiórek i miejsce podoficera dyżurnego. Wieś wypiękniała, ożywiła się nabrała rumieńców życia. Żołnierze chodzili wyprostowani jak struny, dzwoniąc ostrogami. Rozglądali się za płcią piękną, która odwrotnie, unikała spacerów po ulicy, przedkładała wyżej nawiązywanie bezpośrednich, towarzyskich kontaktów z zakwaterowanymi w ich obejściach.

Po całodziennych zajęciach szkoleniowych, wieczorami słychać było po wsi skrzyp studziennych żurawi, odgłosy czyszczenia koni, stukanie na kowadłach podkuwaczy. A potem długo w noc chichoty w opłotkach, tańce przy wtórze ustnej harmonijki. Natomiast w sobotę, w cieniu łopocących proporczyków usadowiła się orkiestra pułkowa. Do północy grała przed szkołą, wyczarowywała tanga, fokstroty, polki i walce, a nawet i szalone oberki. Tańczono przed budynkiem na boisku szkolnym, jak również w pomieszczeniach budynku. Na zewnątrz bawili się żołnierze ze świeżo poznanymi dziewczętami. A na oficerskich kwaterach, w pałacu, na plebanii czy w szkole, brydż, rozmowy z gospodarzami, kawa, koniak, nalewki, podzwanianie ostrogami przy paniach i pannach. Manewry! Co tam niemieckie groźby! Skończy się na strachu…

— Tak pan myśli, panie poruczniku?

— No pewnie! Co pan licytuje?

— Dwa piki!

— Dwa piki? Kontra!!!

Szelest kart na stole. Przytłumione oddechy graczy.

— No i co? Leży pan bez trzech! — bulgot płynów w gąsiorkach i karafkach. W rękach kieliszki. Wspaniała ta nalewka!

— Zagramy jeszcze robra, panie rotmistrzu?

— Dobrze, ale takiego w galopie, bo pobudka rzecz święta…

Michał chrząknął lekko zmieszany.

— Co pan licytował, panie podchorąży? Ahaaa…

Zdecydował się szybko. Podniósł głowę.

— Cztery bez atu, panowie!

Skiba zatarł ręce.

— No to kończymy robra…

Rozegrawszy partię, rotmistrz odmownym gestem podziękował gospodarzowi sięgającemu po butelkę.

Wstał.

— Dobranoc, panowie. Dziękuję za miły wieczór.

Następnego dnia pułk rozkazem przełożonych został ściągnięty do koszar, a trzynastego sierpnia rozpoczął skrytą mobilizację i następnie przegrupowanie w rejon Radomska, w pobliże granicy niemieckiej. Nikt nie pytał dlaczego. Wystarczyło włączyć radio czy sięgnąć po gazetę. Wszystko teraz było jasne. Przeraźliwie jasne.

Rozdział VIII

Zbliżał się koniec sierpnia. Rodzice Meli postanowili skrócić wakacje. Kuty ich nie zawiodły. Przede wszystkim pogoda była ładna za sprawą tutejszego mikroklimatu, który stworzył aurę prawdziwie południowej miejscowości. Był to czas cichych, słonecznych dni. W ogrodach, jakich tu było pełno, gałęzie uginały się pod ciężarem czerwonych jabłek i fioletowych śliw, okrytych siwą mgiełką. To były dni karmazynowoczerwonych malin i granatowych winogron, pogodnych popołudni i herbaty pitej pod dachem tarasu, nad Czeremoszem.

Słońce przygrzewało mocno i rzucało obfite złote blaski. Pojawiały się też, pouczepiane do drzew, pierwsze nitki pajęczyny babiego lata, drgały wraz z leciuchnym powiewem wiatru, tak delikatnym, że nie poruszał nawet liśćmi.

W przeddzień powrotu do Radomia, Mela z koleżankami i kolegami poszła na korty pograć w tenisa. Natomiast rodzice do kawiarni, na lody i tańce. Usiedli w zacienionym ogródku i delektowali się smakiem lodów brzoskwiniowych oraz tureckim tortem „Lajali,” z kremem ryżowym i bananami — jedynym takim wykwintnym rarytasem, niespotykanym w innych regionach. Konsystencja tortu była niezmiernie ciekawa — garść czegoś w rodzaju pociętych, chrupkich niteczek z kremem w środku i plasterkami banana na wierzchu. Delikatny w smaku, rozpuszczał się w ustach… No i do popicia wspaniała turecka herbata podana w małych żółtych dzbanuszkach.

W altanie na podwyższeniu grał zespół muzyczny, obok na parkiecie kręciły się pary. Dębiński poprosił żonę do tańca, tańczyli przytuleni do siebie, wsłuchani w sentymentalną rozdzierającą serce piosenkę To ostatnia niedziela.

Następnego dnia, 23 sierpnia, spakowali swoje rzeczy i wyjechali pośpiesznym pociągiem przez Lwów i Kraków do Radomia. Wszędzie było widać pierwsze oznaki nadciągającego konfliktu. Pociąg był przepełniony. Mijały ich transporty wojskowe. We Lwowie na dworcu rejwach i ruch większy jak zwykle. Na peronie dworca aresztowano jakichś podróżnych — podobno z piątej kolumny. Na moście na Sanie, koło Przemyśla, na czterech filarach stały posterunki wojskowe z karabinami maszynowymi. W domu w Radomiu byli około północy. Przeżycia i nastrój podniecenia po podróży nie pozwolił zasnąć.

Rano, po śniadaniu ojciec Meli wyszedł do miasta. Tłumy przed sklepami. Na ulicy Żeromskiego tłok i zamęt. Trzeba kupić gazety — pomyślał. — Może są jakieś dobre wiadomości? Kupił „Kurier Warszawski”. Usiadł w parku na ławce. Rzucił okiem na tytuły, Odezwa Pana Prezydenta Miasta… Nastrój w Stolicy. Pomimo rozgłaszanych wczoraj w Stolicy pogłosek o możliwym wybuchu wojny — pisano w artykule — ludność zachowała się bardzo statecznie. Przewrócił następną stronę. Wzywa się ludność Stolicy do kopania rowów. Jeszcze Kronika polityczna — o, tu coś ciekawego! Minister Spraw Zagranicznych Beck, przyjął ambasadora Wielkiej Brytanii, sir Kennarda i ambasadora Francji, pana Noela oraz ambasadora ZSRR, Szaranowa…

Może coś z tego wyniknie? Wstał z ławki, złożył gazetę i wsunął do bocznej kieszeni marynarki. Zastanowił się chwilę, aha jeszcze wizyta u notariusza — trzeba by załatwić pełnomocnictwa dla żony…

Spotkał na ulicy znajomego.

— Panie Stefanie, jak pan sądzi, czy wojna wisi na włosku? — zagadał znajomy.

— Proszę pana, jest to normalne, że w takich okolicznościach opinia nie bywa jednolita, nawet w obrębie jednej rodziny. Niektórzy mówią, że to chwilowe zaostrzenie, że wkrótce wszystko się uspokoi. Inni, że nieuchronnie nastąpi wybuch wojny. Pożegnali się. Pospacerował po mieście. Wszędzie takie samo poruszenie i nerwowość.

Aha, wpadnę jeszcze do Finkelsztajna na partyjkę szachów, on na pewno będzie miał wiarygodne informacje.

Usiedli przy stoliku pod oknem. Przez gęstwę winogronowych liści przesłaniających otwarte okno sączył się blask słońca sierpniowego dnia.

Stefan Dębiński, miejscowy drobny fabrykant, zasiadł do partyjki szachów z doktorem medycyny Ludwikiem Finkelsztajnem.

Ostry blask słońca uparcie przebijał się na tę stronę, po której siedział Dębiński i padał na jego pociągłą, ładnie opaloną twarz. Stefan, czterdziestopięcioletni, wysoki szczupły mężczyzna, kręcił się unikając tego blasku. Mimo ostatnich dni sierpnia, upał stał za oknami i Dębiński raz po raz ścierał krople potu z wysokiego czoła, pokrytego gęstymi i kręcącymi się włosami; pod nimi w pociągłej ładnej twarzy tkwiły duże niebieskie i ciekawe oczy.

Starszy o cztery lata doktor medycyny Finkelsztajn siedział natomiast w cieniu. Zabawnie sterczały jego odstające uszy, a na pociągłej twarzy o wydatnych wargach, nad którymi osadzony był haczykowaty nos, opierały się okulary w grubej rogowej oprawie.

Doktor posunął figurę i kontynuował rozmowę:

— Co znaczy: zawarli pakt?

Pytając podniósł głowę i wtedy objawiły się oczy pochłaniające całą twarz: wielkie, zielone, patrzące z jakimś niewymownym smutkiem.

Dębiński strzelił okiem na szachownicę i zdrętwiał: doktor znowu wykonał ruch koniem. Stefan wiedział, że ile razy nie zdołał zapobiec w tej fazie gry ruchowi koniem, stawał się bezbronny. Skoro już doszedł do tej sytuacji, nie udało mu się dotąd odnaleźć obrony.

Wnet więc poczuł narastające rozdrażnienie na ten sposób podpytywania i wystartował:

— To znaczy, że Anglia gwarantuje niepodległość Polski, więc będziemy razem się bili, nie rozumie tego doktor?

W tym „nie rozumie doktor” była cała zapalczywa zaczepność Dębińskiego, która znaczyła: „Jak się nie czuje po polsku, to się takich rzeczy nie rozumie”.

Doktor w lot podchwycił zaczepkę. Mówili o wiadomości, którą dziś przyniósł „Kurier Ilustrowany”, dotyczącą podpisania przez Anglię z Polską paktu gwarantującego wspólną walkę z agresją.

Spieranie się to był żywioł doktora Finkelsztajna, można powiedzieć — nieustająca uczta duchowa. Zmrużył, przygasił smutne oczy, a w takich chwilach te zmrużone szczelinki tryskały nieposkromioną przekorą.

— Anglia się zgodziła podpisać pakt. Ale czy się zgodzi walczyć, to ja w to bardzo wątpię — rzekł i ruszył laufrem. Dębiński tego się spodziewał.

— A doktor wolałby wpuścić bolszewików, by wkroczyli do Polski z „pomocą?”.

To już był zjadliwy przytyk. Ale doktor czuł, że wygrywa i humor jego wzrastał. W tym miejscu znienacka ruszył pionkiem i powiedział „szach!”. Dębiński wiedział, że w najbliższym posunięciu przyjdzie mat. Zwykle w takich chwilach patrzył na zegarek i podrywał się znad szachownicy z okrzykiem:

— Już na mnie czas!

I w tym momencie rozległ się dzwonek. W drzwiach stanął przodownik policji granatowej Jan Żaba, w czapce z paskiem pod brodą.

Przyniósł wezwanie do wojska. Zasalutował służbiście. W tym zasalutowaniu z fasonem było coś więcej, niż sierżant Żaba oddający honory podporucznikowi Ludwikowi Finkelsztajnowi. W tym było to, że oni obydwaj: Finkelsztajn i Żaba właśnie — są silni, zwarci, gotowi.

Doktor Finkelsztajn poczuł ciepło na sercu od tego zasalutowania. Zamknąwszy drzwi, raz jeszcze spojrzał na wezwanie. Dwudziesty ósmy sierpnia, poniedziałek. To jeszcze trzy dni. Wyciągnął z szafy mundur. Z munduru uderzyło niezbyt przyjemne wspomnienie wojska, którego nie znosił.

Za oknem słychać było krok podkutych butów. Przodownik Żaba wracał, obdzielając wezwaniami drugą stronę ulicy.

Dębiński wrócił do domu i pierwsze kroki skierował do swojego gabinetu. Na jego biurku też leżała karta mobilizacyjna.

Następnego dnia, w domu pośpieszne przygotowania. Szofer wytoczył lancię z garażu. Jeszcze tylko filiżanka herbaty. Trochę wędlin. Papieros. Trzeba się przebrać. Biały kołnierzyk na szyję. Mundur nieruszany wisiał w szafie od uroczystości dwudziestolecia pułku. Naramienniki z pojedynczymi gwiazdkami. Na kołnierzu srebrzysty haft, proporczyki amarantowo-białe, z amarantowo-białą żyłką. Na lewej kieszeni odznaka pułkowa. Buty od Józefa Kobiałki, najlepszego szewca w Radomiu, zamówione w marcu podczas wiosennych niepokojów. Wchodzą jak rękawiczki. Mundur trzeba dostosować do przepisów obowiązujących w polu: żadnych ozdób, odznak, odznaczeń. Tylko oznaki stopnia wojskowego.

Teraz trzeba zapakować walizkę. Bielizna, rękawiczki, piżama, przybory toaletowe… Dopięcie pasa, koalicyjki. Jeszcze do walizki torba oficerska, kilka tabliczek czekolady, płaska butelka koniaku, lekarstwa, woda kolońska. To chyba wszystko? Aha jeszcze ostrogi, furażerka, peleryna od deszczu.

— Może byś wziął sweter? Noce będą już zimne… — z troską powiedziała żona.

— Płaszcz! Gdzie jest płaszcz?

Pora jechać. Szabla. Rękawiczki. Sztywna rogatywka z amarantowym otokiem. W pułku trzeba będzie ją zdjąć, ale w podróży to zgodne z regulaminem.

— Wziąłbyś, Stefku, ten szary pled. Taki ciepły…

— Niech będzie!

Pożegnanie z domownikami: same kobiety! Pośpieszne uściski dłoni.

Pojechali na dworzec. Na peronie Stefan mocno ściskał rękę milczącej żony i serdecznie ją przytulił. Jak dziecko, któremu trzeba za chwilę zrobić bolesny zastrzyk. Przytulał równie serdecznie popłakującą Melę. Nie wierzył jeszcze w wojnę. Mówił:

— To manewry, nie przejmuj się, córuniu. Bądź dzielna! Opiekuj się matką. W liście pozdrów ode mnie Michała. Może nasze drogi gdzieś się skrzyżują.

Był jak zwykle dziarsko buńczuczny, pewny siebie, piękny w strojnym, oficerskim mundurze i chętny do witania przygody, urozmaicającej monotonne życie. Mela odczuła jeszcze większy niepokój, gdy ojciec wsiadł do wagonu. Chciała jeszcze raz go zobaczyć; wychylił się z okna, pociąg powoli mijał perony stacyjne, turkotał na zwrotnicach, oddalał się coraz dalej.

Nie zobaczyła go już nigdy. To było pożegnanie na zawsze.

Po powrocie do domu Mela milcząca i zadumana wyszła na taras. Od zachodu pojawiały się czerwone promienie zachodzącego słońca. Od pobliskiego stawu płynął chłodny zapach wody… Rozgrzane sierpniowym upałem trawnik i kwiaty w ogrodzie otaczającym dom, rozbrzmiewały głośnym cykaniem koników polnych. Z każdą minutą zanikał koloryt dnia, zacierały się kształty koron drzew. Zmrok przynosił ze sobą atmosferę tajemniczości, która skłaniała Melę do zastanowienia się, do refleksji. Właśnie teraz nadchodził moment duchowego wyzwolenia, jakby natura, ujawniając swe piękno, zdradzała także własne tajemnice. Żeby świat — dzieło miłosiernego Boga — był bez wojen, zawsze piękny i dobry.

Rozdział IX

Pierwszego września 1939 roku, w domu w Radomiu, Mela spała słodko w swoim pokoju. Wcześnie rano zbudziły ją głuche detonacje. Wbiegła do pokoju matki — stała już tam przy oknie w długiej nocnej koszuli. Na ulicy ludzie biegli, krzyczeli coś. Zatrzymywali się, gromadzili w grupki i zadzierali wysoko głowy do nieba, szukając oczami samolotów. Znowu się rozbiegali. Znowu gromadzili się inni. Objęły się mocno ramionami. Milczały. Nagle wpadła Walercia, z krzykiem i lamentem. Otworzyła radio — tak, to wojna!

Radio podawało komunikaty, że wojna rozpoczęła się o świcie. Mówiły o niemieckich nalotach i o zwycięskim odparciu wroga wzdłuż całej granicy.

Tego dnia przyszedł długi list od Michała. W gęsto zapisanych stronicach opisał podróż i wrażenia z pierwszych dni pobytu w pułku. A dalej pisał: Meluniu! Dzisiaj z daleka rozumiem i czuję, że nikt inny nie jest dla mnie tak ważny jak Ty. Jesteś dla mnie całym światem, a cały świat bez Ciebie jest niczym. Wszystkie kolory bez Ciebie blakną i nic nie znaczą, przy Tobie nawet szarość staje się tęczą wszystkich barw. Myślę o Tobie i tęsknię, czekam zawsze na znak od Ciebie, na list, na spotkanie, na rozmowę, na dotyk… Mam przeczucie, że nie dosięgnie mnie żadna kula i przeżyję tę zawieruchę… Chcę żyć dla Ciebie!

W liście wyraził również swój niepokój i napięcie ostatnich dni.

— Wojna!

Jeszcze wówczas nikt z nich nie wiedział co oznacza to słowo. Jeszcze łączyło się z nim pojęcie sprzed dwudziestu paru lat — jakiś front, jacyś żołnierze w okopach, jakieś niewygody życia codziennego — tak, właśnie codziennego z kuchennymi ograniczeniami, z kolejkami po chleb w piekarniach.

— Boję się — powiedziała matka. — Boję się o ojca i boję się o nas.

— Nie bój się. Będziemy zawsze razem.

— Boję się, córko.

— To nie może trwać długo. Pobijemy ich. Anglia i Francja nam pomogą — zobaczysz. Bądź dzielna, mamo.

— Tak — jęknęła.

— Przecież nie będą mogli nas pobić, prawda? Prawda, mamo? Mamo! Wyskoczę na chwilę na ulicę, dobrze?

Matka podeszła do okna, przez które widać było całą panoramę miasta. Na niebieskim niebie wykwitały białe obłoczki pocisków artylerii przeciwlotniczej, witające wielką eskadrę czarnych samolotów nadciągających od zachodu. Kanonada się wzmogła. Do kuchni wpadła Mela z siatką świeżych bułeczek z piekarni.

— To nalot niemieckich bombowców! — krzyczała od progu.

Nagle w powietrzu, pod eskadrą wolno i nieubłaganie sunących samolotów, pojawił się rój czarnych, szybko opadających w dół obiektów.

— O, coś rzucają! — wykrzyknęła naiwnie Mela.

Powietrzem wstrząsnęła seria potężnych detonacji: eksplodowały zrzucane przez samoloty bomby, nad dachami domów pojawiły się słupy dymów. Włączone przez Melę na cały regulator radio nadawało:

— Uwaga, uwaga, siedem, koma trzy nadchodzi. MR przeszło. Uwaga, czekolada dziewięćdziesiąt dziewięć!

Jeden z bombowców trafiony przez artylerię zapalił się i zaczął spadać, ciągnąc za sobą ogon czarnego dymu.

Na ulicy Traugutta gdzieś rozpadła się kamienica jak domek z kart. Podobno w bramie było dużo ludzi. Koło dworca kolejowego wybuchł pożar, ale szybko ugaszono.

W kierunku stacji szły gromadki mężczyzn zmobilizowanych do wojska — z walizkami, tobołkami i zawiniątkami. Odprowadzały ich płaczące kobiety.

Ranek następnego dnia wstał pełen niepokojów. Od samego rana Mela z matką kopały rowy. Spotkały matkę Michała. Wszyscy kopali. Starzy, młodzi, kobiety, dzieci.

Na drugi dzień przykryły schron deskami i nasypały piasku na wierzch. Teraz w czasie nalotów siedziały w „prawdziwym” bunkrze. Niektórzy znieśli tam krzesła, stołki, ułożono jakieś deski i oparto na kamieniach — były namiastką stołu. Ludzie najwyraźniej przywykli do sytuacji. Zaczynali żartować, niektórzy sprzeczali się.

Pani Gutomirska, matka Michała, pierwszego września poszła do szkoły. Okazało się, że lekcje odwołane. Dyrektora nie było. Żadnych wieści z kuratorium. Nie było również pensji, pieniądze nie nadeszły. Na drzwiach budynku zawieszone było ogłoszenie, że początek roku szkolnego zostaje przesunięty na jedenastego września. Zmartwiona wróciła do domu, bo czas był trudny, ale miała jeszcze trochę pieniędzy odłożonych na zimowe przygotowania.

Wystarczy — pomyślała sobie — zanim uspokoi się zamęt pierwszych dni wojny. Potem przecież front się ustali, odrzucimy Niemców i na ich, nie naszej ziemi, rozegra się batalia.

Trzeciego września słońce jeszcze nie wzeszło, lecz cała okolica rozświetliła się już narastającą od wschodu jasnością. W ogrodzie u państwa Dębińskich pyszniły się na klombach mokre od rosy purpurowe róże, astry i lwie paszcze, zieleniły się trawy, nieporuszane najmniejszym powiewem. Przejrzysty opar wisiał nad ziemią zapowiadając bezwietrzny, upalny dzień. Poza tym cisza niemal absolutna i spokój panowały dookoła. Zapowiadało to dobry dzień.

I rzeczywiście, tego dnia Francja wypowiedziała wojnę Niemcom! Ludzie stali na ulicach pod głośnikami, bez kapeluszy, bez czapek. Radość. Vive la France! Potem wiwaty na cześć Anglii. No, teraz mamy sojuszników. Takiej sytuacji Polska nigdy nie miała — rozmawiali ludzie między sobą na ulicy. Koniec z Niemcami! Precz z naszej ziemi! Ludzie podnosili głowy do bezchmurnego nieba — patrzcie, o tam, tam! Angielski samolot! Nareszcie!

A samolot, lśniący w promieniach słońca, z przeraźliwym gwizdem zbliżał się z ogromną szybkością nad miasto. Nagle huknęło potężnie, a od strony rynku wzbił się słup czarnego dymu. Pobladły woźnica gramolił się spod furgonu, chłopcy z pobliskiej wartowni biegli w tamtym kierunku. Na niewielkim placu, przy ulicy Wałowej, stała nieduża, parterowa rudera. Zajmował ją z liczną rodziną biedny Żyd, właściciel sklepiku z wodą sodową, preclami i landrynkami. W kram, pełen o tej porze ludzi, spadła bomba. Na ślepej ścianie pobliskiego domu widniały krwawe plamy, aż tam zaniosło strzępy ludzkich ciał, a na ulicy krew tężała w kurzu.

Zjawiła się policja, usunięto ludzi. W prowadzącym na placyk zaułku Przysposobienie Wojskowe zaciągnęło wartę. Wartownik, młody chłopiec, miał przed sobą ruchliwy rynek, od którego napierał poruszony tłum, za sobą zaś w końcu zaułka ów krwawy placyk. Bał się oglądać za siebie, przezwyciężał mdłości.

Ktoś mówił, że przez stację kolejową nie jeżdżą żadne pociągi. Tory zbombardowane. Ktoś inny tłumaczył, że to wyjątkowo Radom jest pod takim obstrzałem, bo jest tu fabryka broni, a w Pionkach, oddalonych o kilkanaście kilometrów, wytwórnia prochu.

Od tego dnia wypadki potoczyły się szybciej. Czwartego września oficjalny komunikat informował o oddaniu Poznania, Bydgoszczy i Grudziądza.

Radom wyludniał się, bo — kto mógł — opuszczał nocą swój dom, kiedy wiadomo było, że pociągi nie chodzą, a drogami walą tłumy znękanych ludzi — byle za Wisłę, byle za Wisłę.

Nocą długo terkotały furmanki; przez miasto jechali uchodźcy, ewakuowani z dalekich miast zachodnich, dotknięci już wojną, mieszkańcy z Bydgoszczy, Poznania czy Gniezna. Szli i jechali, jechali i szli, zmęczeni, brudni, zakurzeni, szarzy. Nie mieli już złudzeń. Mówili wyraźnie o klęsce.

W tej sytuacji pani Dębińska zaprosiła na naradę matkę Michała. Dębińska była kobietą energiczną i zaradną, przedsiębiorczą i trzeźwą, decydowała za całą rodzinę, wydawała komendy, brała na siebie odpowiedzialność, dyrygowała. To ona przekonywała i zdecydowała, że trzeba jechać czy iść aż gdzieś pod Równe czy Łuck — gdzie przecież Niemcy nie dojdą — tam przesiedzieć wojnę.

Matka Michała uzasadniała, że ona nie może iść, bo w szkole lada dzień mogą rozpocząć się lekcje, a ona nie ma ani zwolnienia, ani żadnych wskazówek.

— A może na naszej drodze spotkamy gdzieś — ja męża, a pani Michała? Koniec, nie ma rozmowy — musimy uciekać! Idziemy zaraz, nocą! Byle wyjść z miasta. A tam już sobie poradzimy — dodała. — Za trzy, cztery dni będziemy w takiej ciszy, takiej głuszy, że będą nam zazdrościć.

— Mamo, przecież tam na wschodzie jest nasza babcia, w Sarnach — powiedziała Mela.

Dębińska spojrzała na nią uważnie, jakby ją dopiero teraz zauważyła.

— O Melu, jaka z ciebie rozsądna dziewczyna. No więc idziemy do Sarn, do babci.

Miasto bez świateł, bez ludzi wydawało się przejmująco nieznane. Czarne bryły kamienic twardo roznosiły echo pochodu. Przy wyjściu z miasta doświadczyli czegoś w rodzaju pożegnania. Z ciemnych bram pobliskich domów powysuwali się nieśmiało jacyś ludzie i snuli się wśród maszerujących, rozdając mężczyznom papierosy i dzieciom cukierki, mówiąc niezręczne słowa.

Mela patrzyła na każdy mijany budynek, każdą latarnię, i próbowała wyryć je w pamięci. Nie miała pojęcia, kiedy wróci do swojego pięknego miasta, a pragnęła zabrać ze sobą jego obraz w dniu, który miał stać się początkiem jej nowego życia.

Na szosie prowadzącej do Puław było tłoczno jak na pielgrzymce. Noc była ciepła i ciemna, bezksiężycowa, bezgwiezdna. Od rozgrzanej ziemi unosiły się wieczorne opary, ocierały się o siebie, mijały, potrącały.

Potem na moście wplątały się w ogromny zator. Ciemna fala, podszyta chrobotem tysięcznych stąpań, głuchym głosem kół furmanek, toczących się jak kamienie po dnie czarnej rzeki, pchała je, dusiła, spychała ku brzegom lub wciągała w środek nurtu tłumu ludzi, ciągnących i pchających jakieś wózki, garbatych od piętrzących się im na plecach tobołów.

Rano chciały odespać tę noc w czasie postoju. Środkiem pochyłej łączki uchodźcy holowali, na posłania ogromne naręcza siana, ciągnąc za sobą matowy ślad w trawie opalizującej pyłem rosy.

Mela nie mogła zasnąć. Ledwo zamknęła oczy, zapach schnącego siana i dźwięczne, wilgotne od porannej rosy pogadywanie ptaków plątały się męcząco z widokami przerwanego marszu, trapiąc obsesją niespotykanych dotąd zagadek. Nastrój wakacji i nastrój kataklizmu pogrążyły ją w jakieś bezsilne podniecenie.

I naraz błysk i uczucie tęsknoty: tatuś! Michał! Gzie są! Czy walczą? Może gdzieś skradają się, by zaskoczyć wroga, a może sami są osaczeni? Nie, nie — tacy jak oni –silni, piękni, pewni siebie — tacy zwyciężają.

I nas obronicie — pomyślała Mela i ufnie westchnęła.

Las, w którym odpoczywały, wyglądał jak rezerwat sielskości, miejsce poza zasięgiem wszelkiej wojennej wrzawy. Wesołe, załamujące się promienie blasku, tańczyły bezgłośnie wśród kipiących zielenią i ćwierkaniem koron drzew, mieniły się i ślizgały w niebieskawych zatokach puszystego cienia.

— Jeszcze pięć minut i idziemy dalej — oznajmiła pani Dębińska. — Nie ma czasu!

Mela jęknęła wstając. Wszystkie mięśnie bolały, a stopy piekły ogniem.

Poszły. Patrzyła tępo na migające przed nią w blasku poranka stopy pani Gutomirskiej, otulone w grube, wełniane białe skarpety. Już tylko te białe plamy widziała: Raz-dwa, raz-dwa, raz-dwa. W oczach ze zmęczenia pojawiały się ciemne plamy, głowa ciążyła, krzyż zdawał się trzeszczeć pod ciężkim plecakiem. Raz-dwa, raz-dwa.

Przechodząc przez jakąś wieś, z chat umoszczonych zacisznie w bujnej zieleni sadów, wybiegły na drogę bose dzieciaki, wynosząc dla nich w fartuchach i czapkach spęczniałe słodkim sokiem jabłka i gruszki.

Maszerowały dalej. Nikomu nie przychodziło na myśl, żeby rozmawiać. Stopy wybijały normalne tempo, a przez mózgi przelewały się setki dręczących obrazów i wątpliwości. Co to wszystko znaczy? Co się właściwie stało i co się dzieje? Dlaczego rząd nie przygotował społeczeństwa na taki scenariusz?

Te dręczące pytania, na które nie znajdywało się odpowiedzi, przerywały obrazy zapadające na całe życie w pamięć.

Oto dochodzili do jakiejś wsi, gdy raptem gdzieś daleko zabrzęczały samoloty, błysnęły w słońcu nieuchwytnym kształtem. Szybko zaczęły zbliżać się, zniżyły swój lot i nad wsią zaczęły zrzucać bomby burzące i zapalające.

W kilkadziesiąt minut wieś cała stanęła w ogniu. W przeraźliwym ryku umykało z niej bydło, groza widoczna była w oczach ludzi, którym udało się ujść z życiem z płomieni i piekła wybuchów.

— Więc to taka jest wojna — mówiła matka Michała do Meli, patrząc ze zgrozą na płomienie pożarów. — Więc nawet bezbronna wieś? Więc nawet cywilna ludność… Twarde sumienia mają lotnicy niemieccy.

Pod wieczór doszły do wsi Podgóra, na skraju Puszczy Kozienickiej. Tłumy uchodźców wsiąkły w opłotki, rozproszyły się po zakamarkach wiejskich uliczek. Skręciły w boczną uliczkę prowadzącą do centrum wsi. Dębińska zapukała do drewnianego domu, tuż przy drodze. Wpuszczono ich do środka.

Na podłodze było siano, ktoś już tu spał. Mela przyklękła i zanim zdążyła zsunąć drugi rzemień plecaka, już głowa jej opadła na ubity wzgórek siana, oczy zamknęły się, westchnęła, zaszeptała przez sen: „Michałku, Michałku…”. Spała.

Rozdział X

Ranek wstał świeży, uroczy, skąpany w rosie. Mgła opadła na ziemię, krople głośno kapały z gałęzi, gdzieś wysoko nad mlecznymi oparami przebłyskiwało znów czyściutkie, błękitne, bezchmurne niebo. Nielitościwe niebo. Wysoko, aż pod słońcem, błyskały już pojedyncze srebrne samoloty, napełniając powietrze złowrogim dudnieniem. Ludzie śpiący pod wozami, w przydrożnych rowach, w natłoczonych izbach wymoszczonych sianem — budzili się ze snu, w którym zaznali krótkiego ukojenia, błogosławionej niepamięci. Unosili powieki, pod którymi drzemały jeszcze wizje domu i spokoju, mrużyli oczy od blasku porannego słońca, wzdychali głęboko, jak się wzdycha z wielkiego szczęścia, a gwałtownie przebudzeni — zrywali się na nogi już pełni trwogi, już świadomi.

Mela otworzyła oczy i zamknęła je natychmiast. Pomyślała: To nieprawda, nieprawda. Ale matka uparcie, choć delikatnie, potrząsała ją za ramię.

— Wstawać, wstawać! Musimy przed południem minąć Grabów. Potem gdzieś przycupniemy i wyśpimy się.

Wlekli się spieczoną na popiół drogą, przytłoczeni ogromem emaliowo jaskrawego nieba. Przed południem ogarnęły ich fale uchodźców. Szli szosą, rowami, ciągnęli szeroką ławą po miedzach i niewidocznych polnych ścieżynach. Gdyby nie wózki, pierzyny, krowy i kozy wyglądałoby to na jakąś wielką odpustową pielgrzymkę.

Po kilku godzinach Mela z matką i pani Gutomirska dotarły do miejsca, gdzie na przerwę obiadową biwakiem wojennym wojsko zatrzymało się na odpoczynek.

Była to kompania piechoty, rozłożyła się na niewielkiej zakrzewionej polanie, na skraju wysokiego lasu. Wszyscy porozsiadali się w cieniu drzew, aby odetchnąć po długim, męczącym marszu. Po przeciwległej stronie, między drzewami była rozstawiona kuchnia polowa. Kucharze krzątali się, przygotowując posiłek.

Nasze panie usiadły w pobliżu, w cieniu jałowca. Matka Michała wyciągnęła z kieszeni plecaka pół bochenka czerstwego chleba, który miał zastąpić im obiad. W niedużej odległości porucznik, prawdopodobnie dowódca tego pododdziału, zakrywszy twarz daszkiem polówki, odpoczywał rozciągnięty na skąpym skrawku cienia u stóp wysokiego drzewa.

Wtedy podszedł do nich sierżant — prawdopodobnie szef kuchni. Popatrzył na nie milczący, z twarzą zakłopotaną i żałosną, jakoś zawiedziony, jakby pragnąc o coś zapytać. Zdjął okulary, przecierał je bardzo starannie, przymierzał do bladych oczu i znowu zdejmował, tarł i chuchał, zdecydowany właśnie teraz osiągnąć ideał przejrzystości, o jakim nie marzył dotychczas. Nagle obrócił się do kobiet całym ciałem, powoli, ale z gwałtownością, której żar objął mu czoło ciemnym rumieńcem.

— Jak tak może być — zaczął, tłumiąc w pół zdania wzburzenie głosu i nadając mu ową powściągliwą solenność — że ludzie muszą tułać się po nieznanych drogach, głodni, bez jedzenia i dachu nad głową? Dlatego zapraszamy was, tułacze, na żołnierski obiad, podzielimy się z wami tym co mamy, to choć trochę się posilicie.

Jeszcze raz spojrzał w przestrzeń przez trzymane w końcach palców okulary, niezdarnie nasadził je na nos i odszedł w charakterystyczny dla siebie sposób.

Ta rozmowa niosła ze sobą logiczny komentarz. To lekcja, pierwsze wyobrażenie wojennej prawdy, że pogodzić się z nią można, gdy występuje realne zagrożenie.

Kuchnia polowa rozpoczęła wydawanie obiadu. Biegła do niej przygotowana dróżka. Ułatwiała kucharzom wydawanie posiłku. Kobiety podchodziły kolejno z menażką w ręku, wydaną im specjalnie na tę okazję, a kucharz wlewał zupę do głębszej części menażki, a do dekla wkładał drugie danie. Obiad był gorący, tłusty, bogaty i smaczny. Kucharz klął na wszystkich dookoła, złorzeczył, ale że sam był głodny, więcej było w tych groźbach pozy niźli prawdziwego gniewu.

Po obiedzie, syte i wypoczęte ruszyły — leśną drogą doszły do głównej szosy. Szosa była zatłoczona od horyzontu po horyzont, w sposób wprost niesamowity. Rzeka ludzka wylała się z jej ram w rowy przydrożne i poza rowy. Gęsto posuwała się zbita ciżba, głowa przy głowie, ramię przy ramieniu — toboły, rowery, wózki dziecięce, głowy końskie, taczki… Oto w tej zagęszczonej ciżbie kluczył powoli na rowerze mężczyzna. Na plecach miał ogromny tobół, widocznie pościel, poduszki; na tym ogromnym tobole siedziało maleńkie, dwuletnie dziecko, trzymające się kurczowo rączkami za wielki supeł prześcieradła. Mela spostrzegłszy to doznała jakiegoś skurczu bólu, cierpiała, jakby była matką nieszczęsnego maleństwa.

Po obiedzie Mela szła energiczniej, zadziornie, wojowniczo. Nawet plecak wydawał się jej lżejszy, a buty przestały uwierać. Ale po kilku godzinach marszu pani Dębińska poprosiła o wypoczynek. Była milcząca, przygnębiona, złamana. Mela okazywała jej wiele współczucia, jej słabość rozbrajała i wywoływała odruchy życzliwości. Pomogła jej zdjąć plecak i wskazała na dnie przydrożnego rowu kawałek pnia jakiegoś powalonego drzewa.

— O tu, mamo, tu będzie ci wygodniej. I proszę, oprzyj się o mnie plecami. Ja o ciebie, a ty o mnie, będziemy się podpierać, tak mnie kiedyś na wycieczce nauczył tatuś.

I wtedy myśl, wspomnienie pożegnania, jego ostatnie słowa i uczucie tęsknoty, wybiegło w jego kierunku. I jakaś głęboka zaduma.

Było późne popołudnie. Niebo stawało się wodniste i górą, ponad żarliwymi jeszcze oparami zachodu, przejaśniało się, w oczekiwaniu na przyjęcie letnich wrześniowych gwiazd. Po kilkugodzinnym marszu zaczęły odczuwać dotkliwy głód. Właśnie doszły do Dorohuczy. W gęstniejącym już mroku małe okienka chat tliły się żarliwie wątłym światłem.

We wnętrzach chat huczało gwarem. Wieś gościła, jak mogła, uciekinierów i żołnierzy.

Mela wyszukała chałupę względnie cichą, położoną nieco dalej od drogi. Weszły. Ale i tu było sporo ludzi. Sami cywile. Zmęczeni mężczyźni, kobiety w chustach, spod których wyzierały sterane twarze, dzieci drzemiące po kątach.

Umilkli na chwilę, gdy stanęły w progu, potem w odpowiedzi na wypowiedziane przez nich pozdrowienie odpowiedzieli chórem:

— Na wieki wieków.

Weszły do wnętrza izby i ośmielone usiadły na brzegu ławy pod ścianą. Z sąsiedniej izby wyszła gospodyni, tęga kobieta w kolorowym fartuchu, z założonymi przed sobą rękami. Przyniosła z komory zydel, energicznie zapraszała do stołu.

— A chodźta do stołu. Jeszcze by też paniusie po kątach siadały. Widać po was, żeśta tys umordowani.

Po chwili, nie pytając o nic, przyniosła dużą miskę jajecznicy i trzy drewniane łyżki, a do tego po pajdzie smacznego, pachnącego chleba z masłem.

— Jedzta ze smakiem. Na zdrowie!

Jakoś swojsko im się zrobiło, tak ostro, tak wyraźnie poczuły, że są wśród swoich. To się przecież wie, a jednak, tak naprawdę, to się tego nie rozumie.

Jadły w skupieniu, nie podnosząc znad miski oczu, oczarowane brzmieniem wypowiadanych wokół słów, tak ogromnie przekonywujących swoją jednoznacznością. Napięcie zelżało w izbie. Zaczynano z powrotem, jeść, gadać i drzemać. Gdzieś w ciemnym kącie ktoś popłakiwał, głośno wycierając nos, ktoś kaszlał, słychać było szepty.

Miejsce do spania gospodyni wyznaczyła im na stryszku, na sianie pod dachem domu. Mela nie mogła zasnąć, zdawało jej się, że czeka wciąż na sen, a potem, kiedy zesztywniała z chłodu, otwierała oczy, nie wiedząc, gdzie jest, i z wysiłkiem musiała budzić się do rzeczywistości. Obok owinięta kocem zabranym z domu, skulona pod ścianą strychu, leżała Dębińska. Mela przytuliła się do wygiętych pleców matki, od której szło łagodne ciepło i zapadła w ciemność. Matka Michała spała obok. Poprzez cienką warstwę siana czuła każdą nierówność klepiska. Za każdym ocknięciem widziała przez szczeliny w dachu niebo puszyste, coraz chłodniejsze i coraz bardziej bezbarwne.

Mela obudziła się pierwsza, kiedy słońce było już wysoko na nieboskłonie. Chciała być poważniejsza, dzielniejsza. Wybiegła na dziedziniec, wyciągnęła ze studni wiadro wody, ściągnęła przez głowę bluzkę i świecąc gołymi ramionami próbowała się umyć. Ale wody nie było w co nalać, więc przechylała lewą ręką wiadro, ochlapując sobie buty i nogi, a prawą ręką oblewała sobie policzki i szyję. Parskała przy tym, siąkała nosem, mruczała. Tak zastała ją matka. Trąciła ją palcem w gołe ramię i powiedziała:

— Pozwól, że ci pomogę.

Mela dokończyła mycie, wciągnęła bluzkę przez głowę na mokre ramiona i zawróciła w stronę domu.

Na ganku pani Gutomirska nalewała mleko do kubków i rozdzielała chleb z masłem. Mela poczuła nagle apetyt, siłę, radość z czegoś — sama nie wiedziała z czego, może z tego błękitnego poranka? Roześmiała się głośno i radośnie, zanurzyła zęby w chlebie swojskiego wypieku posmarowanym masłem — ha, ha, jakoś to będzie!

— Zaraz ruszamy? — zapytała z bojową gotowością.

— Proszę kończyć śniadanie! Pakować plecaki! Ruszamy! — oznajmiła matka Meli.

Ledwo wyszły na szosę, gdy nagle dobitny głos samolotów zaczął nadciągać w rosnącym łoskocie. Zza węgła stodoły, gdzie Mela przypadła w zagłębienie terenu, widziała drogę w dole i falistym rozłogiem opadające pola z nieruchomymi teraz, zagapionym w niebo figurkami ludzi kopiących ziemniaki, i jeszcze dalej połyskującą nić drogi.

Nadchodziły trzy: płaskie, wysmukłe, o seledynowych brzuchach. Za nimi druga i trzecia trójka. Widać było wyraźnie czarno-białe krzyże. Ześliznęły się niżej ponad drogę, opadły na zagony szybkimi cieniami drapieżnych ptaków. I wtedy warkot motorów wzmógł się i rozdudnił szybkimi seriami cekaemów.

Zaroiło się po ścierniskach i bruzdach. Ludzie rzucili swoje motyki i kosze, biegli przed siebie z wyciągniętymi w oczekiwaniu upadku rękoma.

Samoloty zawróciły. Mela leżała na ziemi pod ciężarem swojego plecaka. Huk narastał z każdą sekundą, gdzieś brama wjazdowa do gospodarstwa trzasnęła. Mela poderwała się z ziemi, chciała biec dalej.

Ktoś krzyczał:

— Kłaść się! Kłaść się! Na ziemię!

Koło furtki wejściowej na podwórko leżała pani Gutomirska. Jacyś ludzie kucali w krzakach za płotem. Matka Meli siedziała pod drzewem na skarpie rowu, obu rękami zatykała sobie uszy i dygotała jak w febrze. W pewnej chwili zaczęto w tyle coś krzyczeć, podniósł się i nadpływał zduszony gwar schrypniętych głosów. Setki ciał napierały ze wszystkich kierunków, ciżba ludzka zbiła się w wezbrany twardy skrzep.

Z szosy w pełnym pędzie zjeżdżały wozy i bryczki, szukając ukrycia pod drzewami. Zaczepiały o siebie, coś trzeszczało, ludzie klęli, krzyczeli. Mela uniosła głowę i spojrzała w niebo. Nad nią — na wschód — leciały bombowce — dwadzieścia, pięćdziesiąt, sto — kto je zliczy!

Aż niebo pociemniało. W tej samej chwili okolicę rozdarł huk prędko następujących po sobie wybuchów, a potem gwałtowne serie karabinów maszynowych.

Fontanny ognia tryskały między opłotkami. Zamieszanie, krzyki, tupot, jęki, eksplozje rozrywających się bomb napełniały ulice wioski. W powietrzu śmigały odłamki żelaza, pociski, część porwanych przez wybuchy płotów.

Ludzie nagle zaskoczeni przez niespodziewany napad, ostrzeliwani ze wszystkich kierunków, biegali teraz w kółko, kryli się po kątach.

Matka Meli poderwała się z miejsca, w którym się ukryła, i w panice zaczęła biec gdzieś przed siebie. Za nią wybiegli jeszcze jacyś ludzie.

Mela spostrzegła matkę, uniosła się i zaczęła krzyczeć:

— Mamo! Do mnie! Do mnie!

Tuż koło niej jakiś mężczyzna, nieogolony, z twarzą siną z wysiłku i przerażenia, krzyczał coś, czego nie mogła dosłyszeć i ręką przycisnął ją do ziemi.

Naraz wszystko zakołysało się, zadygotało, znowu huknęły bomby, w niebo strzeliły słupy płomieni, buchnął czarny dym. Wieś znikła za jego zasłoną. Ziemia trzęsła się, niebo huczało, dudniło śmiercią.

Samoloty oddalały się.

Mela pobiegła w miejsce, gdzie widziała matkę. Leżała w kałuży krwi, z szeroko otwartymi oczami, jakby zdziwiona tym co się stało.

Mela uklękła przy matce, zasłoniła oczy rękami, zdrętwiała, zrozpaczona, po policzkach płynęły łzy.

Nastąpiła cisza, tylko swąd spalenizny czuć było wyraźnie, dymy snuły się wokoło i ze wszystkich stron słychać było krzyk ludzkiego nieszczęścia.

Mela wzięła rękę matki, nagłym ruchem przycisnęła ją do ust i pocałowała.

— Mamusiu, kochana mamusiu! Po co wychodziłyśmy z domu? Po co? Ach, mamusiu!

Rozdział XI

Jedenastego sierpnia 1939 roku, w piątek rano, 19. Pułk Ułanów Wołyńskich wracał z manewrów do koszar. Ulice miasta ożywiły się. Szwadrony pułku maszerowały ulicą Dubieńską jak na defiladzie. Biły kopyta końskie o kamienne bruki. Dzwoniły na kołach żelazne obręcze wozów taborowych i kuchni polowych. Po dwugodzinnym przemarszu pułk był już w koszarach.

Pośpiech wojska udzielił się ludności cywilnej. Niemal wszyscy biegali dopytywać się o przyczyny gwałtownego powrotu pułku do garnizonu. Komendant posterunku policji pytał dowódcę pierwszego szwadronu, rotmistrza Skibę, przyciszonym głosem:

— Jeśli możesz, powiedz co się stało, wojna?

— Nie wiem, ale myślę że nie.

— Chwała Bogu — odetchnął — ludzie myślą, że już się zaczęło.

Kolumna maszerowała dziarsko. Żołnierze z nieukrywanym zadowoleniem wracali do koszar. Ten i ów podśpiewywał pod nosem. Różne melodie krzyżowały się wzajemnie. Wreszcie, w samym centrum miasta, rozległa się komenda:

— Pułk śpiewa!

Każdy szwadron posiadał swoich „zapiewajłów.” Ruszyli do ataku, podawali nowe piosenki, podchwytywane przez pozostałych żołnierzy. Były wśród nich pieśni ułańskie, modne kabaretowe szlagiery i pieśni ludowe. Prześcigały się między sobą szwadrony, starając się wzajemnie narzucać swoje melodie. Po Horyńskiej dolinie rozlegały się liryczne i buńczuczne głosy docierających do wszystkich chat i domów, pukały w okienka, cieszyły serca młodzieży.

Zbliżając się do koszar z nową siłą zagrzmiały gardła przodujących śpiewaków:

Ułańskie czako lśni,

Śmieją się oczy dziew,

Nadejdą kiedyś dni,

W tętnicach zagra krew.

Słyszano je w promieniu kilku kilometrów. Płynął głos w dal, a echo sierpniowego przedpołudnia wracało z powrotem do szwadronów.

Rozkaz na koń, na koń, na koń,

Ułańska trąbka gra tratatata,

Daj usta, ściśnij dłoń,

Na koń, na koń, na koń.

Przed koszarami stały rodziny wojskowych i kwiatami witały swoich najbliższych.

— Jak dobrze, że już wróciliście — powiedziała jedna z kobiet stojących na chodniku. — Bez was było tak smutno, nie do wytrzymania.

Tak kończył się wieczór jedenastego sierpnia. Ponownie ożyły koszary zapulsowało życie w czerwonych, murowanych koszarach.

Następnego dnia wieczorem płonęły wszystkie lampy w kasynie. Spotkali się przy kolacji ci, co wrócili z ćwiczeń, z tymi, jak się zwykło mówić potocznie, którzy pilnowali koszar. Wesoły gwar, dowcipy, anegdoty, opowieści prawdziwe i zmyślone stały się główną treścią wieczoru. Nieliczni grali w brydża, zainicjowane przez miłośnika tej sztuki porucznika Stanisława Kalmana, lekarza weterynarii. Kilku kręciło się wokół stołu bilardowego. Kelnerzy nie nadążali w roznoszeniu napojów. Niektórym ze słabszą głową, kurzyło się z czupryny. Oficerowie starsi po kolacji udali się do domów, żeby odpocząć. Młodzież wytrwale nie opuszczała kasyna, bawiąc się kieliszkami i dowcipami. Jeden z podchorążych siedział w rogu sali i na całe gardło starał się śpiewać:

Ten mym zdaniem, dobrze żyje,

Ten na długie lata godzi,

Kto pod miarą winko pije.

I piosnkami troski słodzi.

Po szklaneczce do piosneczki,

Po piosneczce do szklaneczki.

Było już dobrze po północy, kiedy kasyno opustoszało.

Trzynastego sierpnia w niedzielę, przed budynkiem oficerskim, na ławkach wśród drzew i kwietników grupa oficerów z rodzinami: rotmistrzowie: Kawka, Nowakowski i porucznicy: Lubicz — Rudnicki, Skiba, Kalman i Pruszyński. Na trawie bawiły się dzieci: wśród nic, trzyletni syn Skiby i gromada innych dzieci. Panie oceniały swoje letnie toalety, mówiły o dzieciach, o nowościach w najnowszym numerze „Gazety Lwowskiej”. Ich mężowie rozkoszowali się słońcem i wolnym popołudniem, rozmawiali na temat napiętej sytuacji, którą wyczuwało się w „powietrzu”, delektując się lampką wina i paląc papierosy. Dochodziła godzina osiemnasta. Któraś z pań napomknęła coś o podwieczorku, inna mówiła o przepisie na jakieś wykwintne ciasteczka, rozmawiano z niepokojem o mającej nastąpić wojnie. Swoje obawy z powodu zagrożenia wojną wyrażała w sposób szczególny, żona porucznika Kalmana, piękna Justyna, która za kilka miesięcy spodziewała się dziecka. I rzeczywiście, na początku 1940 roku, przyszła na świat oczekiwana córeczka Ewa. Dziwny i okrutny los sprawił, że tato, porucznik Kalman nie zobaczył swojej córeczki i mała Ewunia, a potem już dorosła Ewa nigdy nie poznała swojego ojca. W 1940 roku został zamordowany w sowieckim obozie dla jeńców wojennych w Starobielsku.

Kiedy panie kończyły spotkanie, w alejce zadudniły szybkie żołnierskie buty z lekkim pobrzękiem ostróg. To łącznik z dowództwa śpieszył w kierunku osiedla mieszkaniowego. Jednocześnie z koszar rozległ się dźwięk trąbki grającej alarm. Trębacze jechali do miasta zwołać ułanów z przepustki. Śmiechy, beztroski nastrój — prysły jak bańka mydlana. Siedzący przed domem oficerowie nie czekali na gońca. Obciągając mundury, zerwali się z ławek. Zgodnie z dobrym obyczajem, na zakończenie dobrze zaczętego wieczoru, należało wypić po kielichu, obetrzeć wąsy i meldować się u dowódcy. Zgoda? — Nie czekając na odpowiedź wychylili po szampance. Niemal w biegu uzupełniali umundurowanie. Dowódca pułku wzywał na odprawę!

Idąc do koszar, wzajemnie stawiano sobie pytania:

— Co się mogło stać?

Odprawa oficerów odbyła się w kancelarii pułkowej. Podpułkownik Pętkowski, dowódca pułku ze wzruszeniem w głosie mówił:

— Została zarządzona tajna, uzupełniająca mobilizacja naszego pułku. Za trzydzieści sześć godzin pułk musi być gotowy!

Oficerowie prężą się na baczność. Na twarzach skupienie.

— Proszę zgłosić się natychmiast do oficera mobilizacyjnego i odebrać swoje teczki — dodał dowódca.

Rotmistrz Jerzy Skinder wydał każdemu oficerowi teczkę mobilizacyjną, zawierającą dokładne wykazy czynności i terminy ich wykonania.

Dowódca w skupieniu patrzy po zebranych. Podniósł głowę. Wszyscy w napięciu oczekują na słowa dowódcy.

— Panowie oficerowie! — rozlega się metaliczny głos dowódcy. — Pilnujcie honoru sztandaru pułkowego!

Prężą się na baczność jak struny. Koniec odprawy.

Michał został wyznaczony na zastępcę dowódcy pierwszego plutonu, podporucznika Wacława Jahołkowskiego, w pierwszym szwadronie.

Oficerowie rozeszli się do pododdziałów. Trzydzieści sześć godzin to niewiele. Trzeba rozwinąć pododdziały do stanu wojennego, przyjąć rezerwistów, konie z poboru, wozy, rowery. Zaopatrzyć wszystkich żołnierzy w nowe umundurowanie i oporządzenie, uzupełnić uzbrojenie, dopasować siodła i rzędy dla nowych koni, wykonać szereg czynności administracyjnych, porządkowych, technicznych. Zapiąć pułk na ostatni guzik!

W koszarach mijały kolejne godziny mobilizacji. Oficerowie cały czas byli na nogach, w ruchu. Papieros w locie, łyk kawy na stojąco i do roboty. W altanie na uboczu dziedzińca kilka żon oficerskich. Magnes dla męskich oczu i serc. Co chwila w przelocie wpadał tam któryś w furażerce na bakier. Przysiadał na chwilę. Ocierał pot z czoła. Zaciągał się papierosem. Zmuszał się do żartów. A potem nagle wspominał coś o matce. O siostrze, narzeczonej. Nieśmiały uśmiech. I zaraz pocieszające uwagi:

— Wojny nie będzie… Hitler się nie odważy!

W niebieskich czy piwnych oczach wpatrzonych w odjeżdżających widać lęk, skrywane łzy, zwłaszcza gdy to mąż czy syn, którego trzeba pożegnać na nie wiedzieć jak długo.

Pierwszy szwadron miał wyznaczony wymarsz jako ostatni, więc podchorążowie, Michał i Sławek, mieli trochę czasu dla siebie. Obiad zjedli w kasynie, ale sami, bez rotmistrza Skiby, gdyż ten wyjechał motocyklem do zawiadowcy stacji kolejowej, uzgodnić dokładną godzinę odjazdu transportu kolejowego. Po obiedzie zasiedli obaj do pisania listów.

Podczas gdy Sławek na rogu stolika tworzył swoją epistołę i zapijał każde dłuższe zdanie łykiem oranżady, na tym samym stoliku Michał ze znacznie większym namaszczeniem układał list do Meli. Papier listowy został po chwili namysłu dobrany, pióro świeżo napełnione atramentem, na stole, pod papierem listowym, rozłożona gazeta. Lecz choć wszystkie prace przygotowawcze zostały ukończone, słowa wolno spływały na błękitny papier. Michała opuściła nagle cała jego energia, nieugiętość i zapał bojowy. Jakby w rozłożonej ćwiartce papieru ujrzał nagle oblicze rozkwitającej miłości, która go oderwała od bohaterskich pragnień i groźnie męskich poczynań.

„Najdroższa Melu! — pisał — przyszła więc chwila oczekiwana i groźna. Jedziemy na wojnę. Nie mogę w to jeszcze uwierzyć. Pragnąłbym w tym momencie, który mnie od walki oddziela, ujrzeć Ciebie, usłyszeć Twój głos.

Michał przerwał pisanie i zapatrzył się w gałęzie drzew, kołyszące się łagodnie przed otwartymi oknami kasyna. Wrócił do pisania:”

Melu! Kocham Cię! Kocham Cię bardzo! Widzę w marzeniach mój powrót do domu, do Ciebie, nasze wspólne życie, pełne radości i szczęścia. Za godzinę, a może za dwie będę transportem wojskowym mknął w nieznane. Jakżebym pragnął w tej chwili przytulić Cię do siebie i gorąco ucałować. Pozdrawiam i całuję! Twój Michał.

Złożył starannie papier, wsunął go do koperty. Wypisał na kopercie adres i wreszcie zalepił ją, przeciągając językiem po nagumowanym brzegu.

Padł rozkaz dowódcy pułku do wymarszu na stację kolejową.

Około południa pierwsze szwadrony rozpoczęły marsz z koszar na stację kolejową w Ożeninie. Skwarny dzień sierpniowy męczył żołnierzy, przygniecionych ładunkiem plecaków, hełmów, karabinów, masek, ładownic.

Kolumny pułku przechodziły przez miasto bez gali i powiewających proporczyków na lancach. Na ulicach nie widać było gapiących się przechodniów. Spod słonecznych promieni dnia wystawiała głowę powaga owiana niedomówieniami. Słychać było gdzieniegdzie wołania:

— Wracajcie szybko! Czekamy na was.

Za miastem pododdziały maszerowały między stawami szumiącymi od trzcin, wzdłuż grobel obsadzonych wysokimi olchami. Słońce skrzyło się na powierzchni wody i roniło tysiące złotych kropel. W mijanych wsiach z podwórek dochodziło muczenie krów, szczekanie psów, skrzypienie żurawi studziennych, dygocące niby w paroksyzmie gniewu stukoty sieczkarni, wirującej kołem zamachowym wśród drobin słomy i ten niby leniwy, a w rzeczywistości pełen siły ruch podającej snopki słomy dziewczyny…

Niejednemu ułanowi przypominało to rodzinną wieś, kapliczkę stojącą w środku wsi, sad wokół domu, po którym błąkał się w czasach dzieciństwa niby po lesie, a dziś wydaje się być małym ogródkiem. Dalej droga była pusta. W lesie cicho — jedynie nad głowami majestatycznie szumiały gałęzie sosen. W młodych zagajnikach coś szeleściło — a to spłoszony zając rozpaczliwie starał się skryć na ich widok.

Michał jechał na swojej Wetlinie tuż obok dowódcy szwadronu, ale myślami był przy Meli. Ogarnęły go wspomnienia ze studniówki, ze wspólnych spacerów po parku, dni swobody i radości, myśli o osobistym szczęściu i miłości.

Zaczęło się ładowanie na wagony kolejowe. Niełatwe to zadanie — przegrupować pułk kawalerii pociągiem. Cztery tasiemcowe pociągi!

Trzeba było wtoczyć wozy i taczanki. Wprowadzić rozdygotane konie, parskające ze strachu. Załadować siano, owies, słomę. Wreszcie broń, oporządzenie, siodła. Nie wiedzieć kiedy mijały godziny. Pot spływał po plecach. Klątwy wachmistrzów. Peron pustoszał. Zostały na nim rozwłóczone pasemka siana, koński nawóz, niedopałki papierosów. Ułani moszczą się na legowiskach ze snopków słomy. Sięgają do manierek, do pudełek z papierosami. Niektórzy biegną jeszcze na dworzec: wrzucić do skrzynki pocztowej ostatni list.

W zapowiedzianym czasie, bez sygnału gwizdkiem, pociąg ruszył cicho i spokojnie ze stacji w Ożeninie w kierunku Dubna. Pułkownik Pętkowski zaprosił oficerów jadących eszelonem do swego przedziału w wagonie osobowym.

Pociąg rozpędzał się. Mijał przejazd kolejowy, wzdłuż toru stały grupki ludzi. Powiewali chusteczkami. Michał, który stał przy oknie, widzi łzy spływające po policzkach rotmistrza Kalmana. Salutował do furażerki i wołał przez okno, do ukochanej Justyny.

— Do widzenia! Do szybkiego powrotu!

Pociąg nabierał pędu.

— Dokąd jedziemy? — dopytywał się rotmistrz Nowakowski.

— Nie wiem — niedbale odpowiedział dowódca pułku. — W Dubnie mamy otrzymać kopertę z rozkazem. Zobaczymy, co będzie dalej. — Po namyśle dodał: — tym razem chyba jedziemy gdzieś na serio, a nie na dalsze ćwiczenia.

Zmienił temat.

— A jak tam nastroje wśród ułanów?

— Myślę, że dobre — odpowiedział Skiba. — Trochę są przemęczeni, wyczerpani nerwowo. Większość z nich siedzi osowiała, zamyślona.

— Ogólna sytuacja też nie jest bez wpływu na samopoczucie — nieśmiało włączył się do rozmowy major Jan Pelczar, kwatermistrz pułku.

— W krótkim czasie wszystko się wyjaśni — tajemniczo powiedział pułkownik. — Jeśli chodzi o żołnierzy, to w czasie postojów na stacjach proszę, abyście panowie byli wśród nich, rozmawiali z nimi i żartami rozpraszali ich niepokoje. W czasie drogi wyśpią się, odpoczną i wszystko będzie w porządku.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.