niezastąpiony wróg
spotkajmy się na uboczu snów
których nie brakuje
w tutejszym klimacie
zapoznaj mnie z bałwochwalczą głuszą
echem toczących się
po skroniach gwiazd
chciałabym raz jeszcze zaprzyjaźnić się
z twoją bezstronnością
z nieposkromionymi złudzeniami
powinowactwem do światła
pragnę przekonać się
o twojej bezludnej miłości
o samozwańczej wyspie
nieodwzajemnionej nadziei
zielonookiej aż do bólu
wstąpię do pobliskiego piekła
może spotkam kogoś znajomego
z wycieczki
do raju
przywiozłam na pamiątkę
kilka Bożych łez
odkąd odrosły mi skrzydła
odkąd pod językiem zalęgła
perła słowa
uczę się nazywać cię moim
najlepszym niezastąpionym wrogiem
spoglądać w dół
tulę dzisiejsze łzy
do kamienia poduszki
przesyconej
twoim serdecznym ciepłem
i delikatnym uśmierzającym zapachem
wszystkie marzenia wymknęły się
z serca
pozostało kilka
nieposłusznych pocałunków
i oswojonych zderzeń myśli
czy mam oddać ci całe niebo
moje słońce
żebyś zauważył pełnokrwiste łzy
zadurzoną w sobie melancholię?
nie karm mojego ciała myślami
nieznającymi odpowiednich
na tę okazję sylab
otwartą ranę ust pragnę doprawić
paroma wykrzyknikami
i kilkoma opuszczonymi wielokropkami
nie dawaj mojej wierności
na pożarcie
przytrzymaj duszę gdy będę spoglądać
w dół
korona cierniowa
ubrana w koronę cierniową
powleczona znoszonym całunem
uszytym z twojej samotności
kładę serce
u twoich stóp
składam przyszłość w ramionach
które nie zdołają mnie uskrzydlić
które nie wskrzeszą
urojeń
jesteś dla mnie
życiodajnym blaskiem
jego jasność i ciepło przyzwyczajają
do miłości
do marzeń które kiedyś na pewno
się spełnią
otaczam ścianą dłoni mój lęk
bronię przed łzami tkanymi z samotności
łzami wzniesionymi na wspomnienie
jeszcze jednego jutra
efekt uboczny nawałnicy
Boże kiedy powrócisz żeby rozewrzeć
pięści zmarzniętych serc?
jest mi zimno
mróz próbuje wgryźć się
w wydrążone piszczele
nasze smutki włóczą się poza granicami
zaostrzony cień włamuje
przez przeciek w ścianie
wiecznie żywe sny stanowią propagandę
dla tych którzy uważają
aby nie zasnąć na złość epokom
w wieczności rodzi się
pośpiesznie osierocona łza
szmaragdowa jak twoja dusza
poznaczona bolesną pieszczotą
dziś na śniadanie zjadłam
kilka zeschłych słów
kilka nienaruszonych marzeń
popiłam to sennym światłem
którego nikt tu nie szanuje
się nie troszczy
nie syci nas zachłanna bezsenność
nie gaśnie dwulicowa nadzieja
nie przemija pocałunek
nieopatrznie przyklejony do warg
który zagubi się w ogrodzie
tam rachityczne jabłonie uginają się
pod ciężarem
swojej bezpłodności
powrócą czasy
będziemy z rozrzewnieniem wspominać
apokalipsę
do moich obcasów przyczepiła się
tęcza
skutek uboczny nawałnicy
która przetoczyła się wczoraj
przez raj
twarz za pazuchą
ocknęłam się
z przydługiego poranka
zahaczył łaskawie o mój parapet
i pozostał za długo
od nadpłaty złudzeń
nieautoryzowanej przerwy
w życiorysie
wyparowały pierwsze lepsze
myśli
w nadgarstkach
wrze nadzieja
że przez nadmiar bólu
życie kojarzy się z pokojem i wolnością
przypomina otwartą ranę języka
nikt nie uchroni
człekokształtnego cienia
nie marnuj milczenia
na słowa
nie marnuj łez
na zbędne cierpienia
prostota niektórych wysłuchanych marzeń
sprawia że chowamy twarz
za pazuchą
w przytulnym zakątku
dojrzewa w nas miłość
aby oswoić zasnute czasem powieki
nieskalane prawdą twarze
dojrzewa w nas noc
której nie zastąpi inny zmierzch
pozostała słodka
dogorywająca melancholia
nostalgia która dźwiga twoją twarz
pozwól mi zrozumieć lęk
ten niezastąpiony środek
na wybujałe marzenia
na niedokończone obietnice
które warto wysłuchać
nagromadziło się we mnie
zbyt wiele introwersji
niegotowych by powstrzymać ból
przed nadmiernym rozrodem
zanim zaśniesz
po raz pierwszy pomóż mi okiełznać
gwiazdę by posłusznie biła
w przytulnym zakątku
pod mostkiem
biegnie we mnie czas
zanim ponownie zatrzaśniesz
za sobą powiekę
zostaw mi swoją obecność
nadwerężone serce bez potwierdzenia
na piśmie
pragnęłam spłoszyć nadmiar miłości
ale samotność stała się ostatnio
rozkapryszona
biegnie we mnie czas
niedokończony kalendarz oznajmia
pierwszy dzień życia
zaczaiła się nieopodal
noc ogołocona z gwiazd
z niezdrowym przeinaczeniem zbędnych myśli
niewyremontowanych słów
pośród porozrzucanych ciał
nie ma tego które nakłoniłoby
do powrotu
dojrzałe dzieciństwo
przestań bawić się
w pośpiesznie dojrzałe dzieciństwo
lepiej weź mnie za rękę
i zaprowadź gdzie początek mają
najlepsze wspomnienia
wciąż jeszcze zielone
twarde i kwaśne
zanim noc roztrzaska się
o pobliski krawężnik
zanim świt przejrzy w łyżeczce do herbaty
powlecz sobą moje znudzone ciało
ukołysz w kolebce ramion
wątpiący strach
pozostawiłeś modlitwę
wciąż przyzwyczaja się do moich warg
do nadpobudliwego języka
nie znam się na miłości
chciałabym wydostać cię
z mojego serca
chciałabym po tobie posprzątać
ale nie znam się
na tutejszej miłości
pozostał we mnie grzech
rozłożysty i pięknie kwitnący
którego nikt tu nie żałuje
ta wina pozostała żebyś mógł
dobrowolnie wsiąść
do ostatniego pociągu
który nadal nie wie
ku jakiej stacji zmierza
pomóż mi dosiąść
miejscowych paradoksów i wznieść się tak
żeby każdy zobaczył
swój własny lęk
skrupulatnie sparowane słowa
nie mają sił by oswajać popioły
przetrzymanych myśli
przeludnione pustkowie
nie wiem w którą stronę mknie
małomiasteczkowy czas
nieznośnie wykwintny i lubieżny
nie wiem dokąd udać się
żeby rozkwitły
kupione po okazyjnie niskiej cenie
wspomnienia
obudził się we mnie kolokwialny lęk
jak delektować się śmiercią
rozkoszny jest uśmiech
nowo narodzonego
czy zdołam wykorzenić
zakazany apetyt którego nie sposób
przekonać do powrotu?
czy wróci taki świt
bezpański i głodny
kiedy będę wiedziała jak wydostać się
z przeludnionego pustkowia?
pełnokrwista maska
czy istnieje światło
by mogłoby rozdzielić skłócone myśli?
czy znajdę taki lęk który uśmierzy
niezamierzony pocałunek?
jątrzy się we mnie wiara
której nie sposób okłamać
w którą nie sposób zwątpić
tańczę choć ktoś skradł mi
cały parkiet
choć niebo upadło z impetem
na głowę
zanim do naszej wycieczki dołączy
życiodajny księżyc
zanim z naszych dłoni wykluje się
ostatni dotyk
podzielmy się językiem międzyludzkim
z tymi którzy nie mogą płakać
bowiem sprzedali
ostatnią pełnokrwistą maskę
z resztek ciała
trudno jest oddzielić ziarno czułości
od popiołu
którym stało się twoje serce
trudno wskazać kierunek świata
kiedy szept przecieka
przez lukę w cienkiej skórze
nie okradaj duszy
z resztek ciała
namaluj mój najpiękniejszy sen
w którym umieram
ostatecznie
ze strachem wspominam
nasz pierworodny oddech
upodlony czas bez prawa wstępu
do wynaturzonego rozsądku
bólu aż po wyssany
z resztek szpiku obojczyk
tak trudno pokochać
przepracowany czas gdy wciąż
mu się spieszy
by zdążyć na czas
tak ciężko zaufać Bogu
kiedy wysłuchana modlitwa jest objawieniem
szaleńca
rymować się z prawdą
nie ma w nas światła
które mogłoby rymować się z prawdą
soczyste kłamstwo wypełnia
cienkie porcelanowe żyły
noc kładzie łeb
u gołych stóp
wydostałam się na zewnątrz
pięknych chwil
kojarzących się z uroczym milczeniem
z piękną pustką
myśli które dały się nabrać
na nadzieję
roztrzaskują się o beznamiętność
pobliskiej wypożyczalni dobra
tylko ciche skamlanie
może wskrzesić upadłe szczęście
miłość co nigdy się nie spełni
język Boga
nie narzekam na krnąbrność
przypadkowych marzeń
nie potrafię mówić językiem Boga
anioły przerywają
w połowie zdania
milczenie jest
niedopowiedzianym krzykiem
strach jest odpowiedzią
na wciąż zieloną miłość
nie syć mojej wyobraźni światłem
zanim upadnę
na kolana
przed następnym drogowskazem
na bezdroże poczęte
z gwiazd
zanim upuścisz ostatnią
o tej porze łzę
zanim słońce rozgości się na dobre
w tutejszych stronach
ukryj przed samym sobą
nieocenioną namiętność
rozkosz raz jeszcze niedostępną
niedokończoną
unikając powietrza
twoja miłość smakuje
mojej nadziei
szkarłatne spojrzenie wpasowuje się
między myśli
unikając powietrza
odkąd umarłam
samotność nosi wykradzione imię
a z bólem jej do twarzy
skazana na dosłowne przekształcenia
na ciało odebrane duszy
domagam się stygmatów
by posiadły moje zmysły
to co widzę w tobie
jest niedokończoną historią
przeszłością bez przyszłości
i choć morze wyrzuci serce
na brzeg
choć ktoś zapalił wszystkie morskie latarnie
moja arka nie odnajdzie
portu
godnie być
skulona we własnej duszy
wyzwolona od niemodnego już ciała
próbuję wywęszyć
choć jedną zardzewiałą łzę
usiłuję oszukać gorzki smak
twojej pobożności
wiem
pewnego świtu zabraknie ci
gwiazd
zabraknie księżyca wykradzionego niebu
przez słońce
może moje życie ruszy
w odwrotnym kierunku
niż twoje sny
może nareszcie stanę się kością
krwią i skórą
tak niezbędnymi by godnie być
umrzeć na próbę
nie możesz uciec przed szczęściem
śledzi bowiem każdy twój krok
choćby przypadkowy
nie wydostaniesz się
z sideł poranka
każde słowo prześwietlone
nie zasłużyłam na piękno
nie jestem warta
kradzionego języka
moja melancholia płynie wraz z nurtem
podmiejskiej rzeki
łzy nie niosą oczyszczenia
zanim rozpocznie się ostatni rozdział
zanim zakończy kolejny prolog
nie skłamiesz na darmo
nie umrzesz na próbę
granice myśli
nostalgia o hebanowym spojrzeniu
jest zapożyczoną krucjatą
płowiejące niebo
brutalnie porzucone przez gwiazdy
nie doczeka świtu
zapatrzona w siebie samotność
nie zna światła twoich ust
nie rozumie granic myśli
których nie potrafisz mi zadedykować
przeszłość ma smak świeżych malin
zebranych twoim sercem
dryfuję na powierzchni
wieczorowych marzeń
z oczu podobnych do naszej matki
nie udawaj
prolog zaczyna się od końca
szklana kulka słońca przeciska przez szparę
w beznamiętnych wargach
nieaktualne zaproszenie
przychodzisz ponownie
do mojego wieczoru
na zaproszenie którego nie wręczyłam
podążasz w kierunku światła
czarne ziarno zasiał tu
znoszony czas
twoja fantasmagoria
wątpliwej jakości
nie życz mi
tej samej drogi
jakiej poboczem pełznie moje
wybrakowane serce
przygniecione stygmatem nadziei
ufam wspomnieniom
powróci jeszcze taka przyszłość
da mi oddech
choć twój świat jest wykradziony Bogu
twoje egzaltowane kłamstwa
nie dadzą uśmierzenia
mój czas nie znał minut
odwiedziłeś moją dzisiejszą noc
byłeś cały utkany
z kolczastych cieni z solennych łez
z przypadkowych spojrzeń
prosto w duszę
dotknąłeś z namaszczeniem
najpiękniejszych marzeń
ułożyłeś do snu pragnienia
noc zmierzała powoli
ku granicy
a mój czas nie znał minut
które mogłyby cię upamiętnić
bawiłeś się ze mną w pocałunki
zostawiałeś na pamiątkę
najpiękniejszy lęk
twoja subtelność wypełnia ślady
pozostawione przez kroki
na potrzaskanym chodniku ciała
pod ciężarem gwiazd
nie marnuj swoich snów
na mnie
przychodzę żeby ostrzec cię
przed moją wyludnioną miłością
lecz ty nie znasz zapachu
moich łez
dotyku słów
dzisiejszej nocy byłeś taki sam
jak w nienapoczętej historii
zanim życie zaczęło się
na dobre
bolą mnie myśli o tobie
ale ja lubię tę obojętność
zanim dokona się moja pasja
zanim cisza przywdzieje
mój krzyk
naucz czekać bez pośpiechu na noc
co upadnie
pod ciężarem gwiazd
nie przerazić lęku
jesteś tak blisko lecz tak odległy
moim przywidzeniom
choć jest dzień
umieram oplątana twoim ciałem
bojąc się oddychać by nie spłoszyć
cierpienia
nie przerazić lęku
spokój twoich słonych pocałunków
nie nasyci utraconej przyszłości
cóż mi zostało?
kilka skromnych uderzeń serca
kilka nadliczbowych westchnień
kilka spojrzeń w duszę
i wiem że wraz z samotnością
powrócą dni kiedy serce
zachłyśnie się milczeniem
zimno
stada wspomnień
tabuny niepowtarzalnych marzeń
rozkwitają
w moim kamiennym ogrodzie
jesteś tak blisko
moje myśli przesiąkają
twoim zapachem
dzielą się twoim ciepłem
przed którym nie ucieknę
jest zimno
lód skuwa pragnienia i miejsca
do których już nie wrócę
nie odnajdę więcej
tych samych spojrzeń
tych samych kroków
tych samych ludzi
i wiem