Kochani zakonni zabobonni! Zwracam się do was z prośbą, abyście wysłuchali opowieści tej dziwnej. Zdaję sobie sprawę z tego, iż jest to historia zsiadła jak mleko, może kwaśna, gorzka momentami, śmieszna i głupkowata. Lecz gdyby ta historia nie posiadała plusa w postaci szczerości, nie wyszłaby ona z trzewi mych, z sejfu mojego. Tym sejfem pamięć jest. Przed wrogami sejf ten zamknięty zawsze, ale przed przyjaciółmi zionie otworem niczym kufel przed podchmielonym miłośnikiem piwka.
Może być tak, że sobie jeno ubzdurałem, iż opowieść moja ma charakter moralizatorski. Może być tak, że jest jeno zlepkiem kalekich zdań, z których nic mądrego nie wynika. Wierzę jednak w przenikliwość czytelników i wierzę, że wnikną oni snadnie w historię, mimo słabego warsztatu autora, że wnioski wyciągną i powiedzą: nie będziemy żyć jak ten Burczyfiut, zrobimy wszystko, by uniknąć błędów wszelakich.
Czy gotowi jesteście na Burczyfiuta? Tak? No to jazda!
Rozdział 1
Z tego co mi wiadomo, z książkami przygodowymi jest jak z głazem toczącym się po pochyłości. Na początku głaz wprawiony w ruch, na pierwszy rzut oka powolny, toczy się niemrawo, by dopiero po czasie nabrać szybkości. Powinienem więc najpierw rozbujać ten głaz, wprowadzając czytelników w okoliczności, przedstawiając bohaterów, uwypuklając tło historyczne, by potem pędzić wraz z akcją na złamanie karku, członka, czy czego tam…
Ta opowieść zaczyna się od głośnego ryczenia. To nie krowa, ni bawół. Tak ryczał powieszony za genitalia — alfons, właściciel knajpy, właściwie burdeliku, w którym świętowaliśmy cudowne spotkanie ożywieńców. Beda, Prokreator, Edwin, Burak, Madamme Dobre Wychowanie i oczywiście ja; niedopici, niedorobieni, zmierzaliśmy bez żadnego planu przed siebie.
To właśnie alkohol znieczulił nas i na histeryczne wołanie alfonsa reagowaliśmy śmiechem. Niech sobie wisi, prędzej czy później wacek nie wytrzyma i facet runie na glebę — myślałem odurzony nie tylko winem, ale niespodziewaną wolnością. Nasz zakon bowiem został napadnięty i zajęty przez Wikingów, a my niczym krówki stajni pozbawione, ruszyliśmy łacno w pełnym rozbryku w świat.
Szliśmy w rozhoworach radosnych zanurzeni, nie zauważyliśmy nawet zbliżającej się nocy. Trwało jednak lato, więc perspektywa nocy spędzonej pod chmurką nie robiła wrażenia.
Kiedy Edwin i Beda rozpalali ognisko, ja z Prokreatorem poszliśmy zorganizować jakiś alkohol. Burak i Dobre Wychowanie szykowali legowiska z paproci i mchu. Spanie na mchu to wspaniałe doświadczenie. Miękkość, zapach, szelest, paprociowa kołderka. W takich warunkach sen nadchodzi szybko, obciążając powieki jedwabną materią, materią ciężką i lekką jednocześnie.
Kiedy skręciliśmy z głównej dróżki w lewo, wleźliśmy w chaszcze mokre od deszczu, który godzin temu dwie spadł na ziemię niczym korale Matki Boga. Brnęliśmy niestrudzenie pod małą górkę
Do Rozbrykanego Kucyka nie zamierzaliśmy wracać. Postanowiliśmy znaleźć jaką chałupinkę i tam ewentualnie popytać dobrych ludzi o udostępnienie nam wina, tylko że jak na złość żadnej chałupinki nie było.
Szliśmy i szliśmy. Gdy Prokreator zaczął marudzić, sprzedałem mu pięć deko słodkich kłamstw. Zauważyłem, iż w chwilach krytycznych Prokreator gubił gdzieś swoją wrodzoną bezczelność i pychę. Łykał farmazon jak tłusty kocur mysz.
W końcu ujrzałem za jeżynowym krzewem daszek słomiasty. Ruszyliśmy tam, pokonując grządki jakieś, potem dość wysoką trawę, dziury będące zapewne rodzajem prymitywnej pułapki.
Jak się okazało, krzew otaczał chałupkę ze wszech stron. Wyglądało to jakby gospodarz za pomocą jeżynowego obwarowania dbał, może ciut przesadnie, o swoje bezpieczeństwo. Hesperyjski sad to, czy ki czort — rozkiełbaszałem w pracującym non stop mózgu. Po krótkiej naradzie z Prokreatorem powstał plan, takoż prymitywny. Otóż zakładał on, ten plan, że na tak zwanego chama wejdziemy w krzaki. Byliśmy cali w krwawych kreskach kiedyśmy wyszli, ale miast oglądać swe pokiereszowane ciała, wgapiliśmy się w domisko. Drzwi stały otworem. Wchodzić czy nie wchodzić? Szeptaliśmy z Prokreatorem, toczyliśmy cichutką awanturę. Prokreator nie chciał wchodzić do domku, ja natomiast chciałem.
W końcu ruszyliśmy. W środku panował zapach dziwaczny, jakby dymny. Podług Prokreatora był to smród obrzydliwy, ale według mnie zapach ten stanowił pewną egzotyczną nowość. Szliśmy korytarzem niepewnie, wołając czy ktoś tu jest, lecz nikt nam nie odpowiadał. Korytarz kończył się czymś w rodzaju izby kuchennej. Jako że byliśmy nieco styrani, padliśmy na krzesełka. Zawołałem: hej, jest tu kto? Cisza jak makiem czy innym cholerstwem zasiał. Prokreator zaczął bębnić palcami w blat stołu, ja zaś ziewnąłem. I wtedy z mrocznego pomieszczenia z lewej strony wyłoniła się postać. Blask świec nie pozwalał nam na dokładne odczytanie twarzy przybyłej osoby. Kiedy ten tajemniczy ktoś powiesił na haku płaszcz, usiadł między mną a Prokreatorem, zdobiąc twarz zębicznym uśmiechem. Dopiero wtedy mogłem ujrzeć gębę. Gęba należała do dziadka, bo zmarszczki orały twarz niczym chłop pole.
Błyskawicznie objaśniłem dziadkowi cel naszej niespodziewanej wizyty. Dodałem jeszcze, że gdy dostaniemy wino, to zaraz stąd spadamy. Starszy pan o mlecznych włosach, brwiach, wąsach i skórze rzekł, że owszem da nam wino, ale pod jednym warunkiem. Jakim? — zapytał tracący cierpliwość Prokreator. Musicie wysłuchać mojej historii, burknął dziadzinka. Zatem opowiadaj dziadek, ponaglał Prokreator.
A więc brzdące moje niesforne — mówił ten staruszek, niby do wnuków swych, których pewnie nigdy nie miał — opowiem ja wam historię o miłości. Otóż żył sobie na świecie parobek o imieniu Maślak. Był to chłopiec niesamowicie pracowity, dlatego gospodarze prawie bili się o niego. Maślak bowiem pracował sumiennie, rzetelnie oraz szybko. Pewnego razu wezwał go bogaty właściciel ziemski i tak mu rzecze: powierzam tobie młody człowieku moje gospodarstwo. Ja wyjeżdżam do dalekich krajów robić tak zwane interesy. Gdy wrócę i zobaczę, że wszystko jest na swoim miejscu, że panuje ład i porządeczek — wówczas dostaniesz w prezencie koniczka.
Maślak aż podskoczył z radości. Wiedział jednak też, że przed nim ogrom pracy, bo ów właściciel ziemski był to nie lada obszarnik. Zakasał rękawy młody chłopiec i ruszył do roboty z pieśnią na ustach. Pracował dniami i nocami, bywało, że bez przerwy, sypiał godzinę, może czasem dwie, lecz sen był to płytki. Bywały dni, że zmęczenie odbierało Maślakowi rozum: doświadczał wówczas zawieszenia, oderwania od rzeczywistości, lecz trwało to zwykle jakieś pięć minut.
Najgorsze przykrości nadeszły w porze zimowej. Głód nastał taki, że aby zwierzyna oborniana przeżyła, musiał Maślak oddawać jej swój przydział spożywczy. W lutym chłopak wyglądał niczym chodzący szkielet. Ile cierpień, ile wyrzeczeń, ile trosk doznał w tamtym czasie, wie tylko on. Nikomu bowiem się nie skarżył, zawsze z uśmiechem na ustach. Ludzie na wsi gadali, że to anioł, że to Boży dar dla ludzi taki człek pozytywny. No i w końcu właściciel ziemski powrócił. Z tej okazji zorganizowane zostało wielkie przyjęcie. Na stoły wjechały takie jadła, że o Boże przenajświętszy! A alkohole jakie, słodkości jakie! Co wtedy robił Maślak? Ano ślinkę jeno łykał. Ustawiony w kącie patrzał jak panowie ucztują, jak kości za plecy wyrzucają, jak psy o te kości bój ze sobą toczą. Był to dla Maślaka najboleśniejszy czas. Najdotkliwszy. Tak patrzeć i konać, albo w alternatywnym świecie z wyobraźni utkanym jeść i pić do syta.
Po onej uczcie tłustej jak sam pasibrzuszny poborca podatkowy, poszedł właściciel ziemski do stajni, do miejsca gdzie spał Maślak. Obudziwszy chłopca, tak mu rzekł: Kochany Maślaku. Zrobiłem obchód, popytałem innych pomagierów, chłopów uczciwych co kłamstwem brzydzą się niczym dziecko wątróbką. I wiesz co rzekli? Żeś pracował w pocie czoła dniem i nocą. Głowa twa wszystko ogarnęła, a było co ogarniać! Wczorajsza uczta to był test najważniejszy. Bo ludzie zawżdy gdy wykonają prośbę, albo gdy włożą dużo wysiłku i czasu w pracę, stają się niecierpliwi, łapczywi, źli, czekając na zapłatę. Psioczą wtenczas na chlebodawcę, a gdy ten zorganizuje bal, oni są gotowi, mimo że nie zaproszeni, wbić się na ów bal i żreć z michy aż do ulania się zupki z ichniejszych ust. Tyś tego nie uczynił. Stałeś w rogu i cierpiałeś, nie ruszając nawet okruszka ni puszka. Brawo dla ciebie, jesteś wyjątkowym parobkiem. Oto twoja nagroda: zza winkla wybiegł cudowny kasztan; konik zbliżył się do parobka i nastąpił pierwszy kontakt fizyczny. Gdy chłopiec dotknął czarnej grzywy, to aż zaiskrzyło. To był początek wielkiego uczucia wiążącego człowieka i konia. Albowiem nie ma większej rzeczy na tym świecie od prawdziwej miłości. Chłopiec dawał uczucie zwierzęciu, a koń dawał uczucie chłopcu. I tak mijały lata. Jak możecie się domyślić ten dzieciak w pewnym momencie swego życia stanął przy tak zwanej smudze cienia. Chłopiec przestał być chłopcem. Śmierć moi kochani deptała mu po piętach. Co zrobi biedny koń, kiedy jego pan odejdzie? Otóż, żeby nie przedłużać, tym chłopcem jestem ja. Wierzę, że Bóg zesłał mi was, abym mógł oddać wam konia. Oczywiście koniem może opiekować się jeno jedna osoba. Dlatego wybieram ciebie (tu dziadek wskazał na mnie), dostrzegam bowiem w panu wielką chęć miłowania.
Gdy pan starszy przestał gadać, zaprowadził nas do obory. Stał tam koń, na moje oko młody, choć spodziewałem się zniszczonego pracą i życiem, styranego zwierzaka. Dziadek rzekł wówczas, iż koniś ten jest zaklęty w wiecznej młodości. Jest nieśmiertelny. Zabić go może jedynie nienawiść.
Gdym podszedł do konia, nastąpiło coś do opisania trudnego. Tak jakby fala miłości przeszła przez plecy moje. Doznałem rozkosznego ciepła. Prokreator zaniemówił. Czyżby też doznał owego zbawczego ciepełka?
Mlecznowłosy pan rzekł: bierzcie tego konia. Ja zaraz umrę… może nawet dziś. No, idźcie już.
A wino, panie Maślak? — rzucił Prokreator, lecz dziadek zatrzasnął za sobą drzwi i tyle go widzieliśmy.
Rozdział 2
Wróciliśmy do naszych kompanów z koniem.
— A gdzie wino? — zapytał Burak.
— Wina niestety nie mamy, ale jest koń — rzekłem tamując buzującą we mnie radość.
Ognisko buchało prostym słupem, legowiska z gałęzi i paproci były już gotowe. Beda i Edwin obserwowali nas bacznie, lecz nie odezwali się żadnym słowem. Pani Dobre Wychowanie leżała sobie na plecach, podziwiając nocne niebo. Musiała być bardzo zmęczona, bo nawet nie zwróciła uwagi na nowego gościa — konia.
Prokreator położył się na zielonym posłaniu i zachrapał.
Ja zaś pomyślałem, iż Bóg zainterweniował zsyłając mi takiego zwierzaka. Przecie zawsze chciałem mieć bratnią duszę. Wystarczyło przywołać historię z budyniem. Otóż stwarzając budyniowca chciałem przelać na niego swą miłość. Był jednak budyń swoistym chamem, bucem nawet, nie umiałem kochać takiego cymbała, który non-stop wnerwiał mnie zbytnią pewnością siebie i bezczelnością. Jak w ogóle zrobiłeś gadającego budyniowca — zapytacie pewnie moi zakonni czytelnicy. Owóż na początku musiałem wniknąć w rzeczywistość molekularną. Musicie bowiem wiedzieć, kochani moi, że od zawsze interesowało mnie to co najmniejsze. To co stanowi podstawę budulcową świata, czyli atomy. Często rozmyślałem na przykład o złocie, o węglu, że substancje te są zapatrzone w siebie, szukają bliźniaków by z nimi się połączyć, tworząc pierwiastki. Albo atomy gazów. Te dopiero są arcyciekawe. Nie lubiąc innych atomów wybierają samotność. To gazy szlachetne.
Badałem na przykład wodę zbudowaną z jednego atomu tlenu i dwóch atomów wodoru. Badałem ją palcem, badałem ją językiem. Albo dwa atomy tlenu i jeden atom węgla. Tak zwany dwutlenek węgla, kochani moi. Też badałem swoistą organoleptycznością. Tak tak, wiem, może deczko popłynąłem, lecz pragnę pokazać, że nie jestem takim tępakiem. Bo ja widziałem fragmenty książki Bedy, którą zatytułował roboczo „Imię storczyka” i widziałem w jaki sposób mnie tam opisał. Jako tępaka jakiego! Pisał, że niby czyściłem gardło widelcem. Śmiechu warte. Dlatego między nami nastąpiła kosa. Kosa ostra i krwi żądna. Ale do rzeczy.
Kiedy odkryłem pierwiastek, nową substancję chemiczną — budynil, zacząłem pracować jak najęty. Tak między nami to sam nie wiem jak doszło do tego, że budyń ożył, że przejął cechy ludzkie i zainstalował je w swym galaretowatym ciele. Chociaż nie, galareta a budyń to dwie różne rzeczy. Otóż galareta ma inną strukturę, inne połączenia atomowe uniemożliwiające działania w kierunku ożywienia. Budyń ma ciało… budyniowe. Gęste, drgające, zwarte. Ale jest jedno ale, moi najukochańsi. Zrobiony przeze mnie budyń przywdziewał kożuch kiedy było mu zimno, a zrzucał go w momentach upalnych. Ostatecznie został zjedzony przez druida, który przewodził wikingowskiej tłuszczy.
Jeśli mam szczerością zabłysnąć niczym jakiś święty z obrazka, to nie żal mi mojego klasztoru. Napisałem „mojego”, bowiem to ja od podstaw zbudowałem ten dom boży, ja wznosiłem mury, ja pasowałem na zakonników ludzi zagubionych i biednych.
Mam jednak żal do Bedy Czcigodnego. Bo wraz z przyjściem tego człowieka wszystko zaczęło się psuć. Tak jak napisałem, fakt iż klasztor padł nie zasmucił mnie. Zasmuciło mnie to, iż Beda podważał mój autorytet. Zrobił ze mnie wieśniaka, który nie potrafi zarządzać zakonną społecznością i te jego brednie, że z szatanem my konszachtujemy. Bzdura, powiadam, bzdura okropna!
Ognisko dogasało, a reszta naszej świty, świty, którą nazwałem Karmelową — spała sobie w najlepsze. Mój koniś stał śpiąc. Ległem blisko niego i nagle doznałem czegoś tak intensywnego, że szok. Coś porywało ciało me, coś ciepłego, słodkiego, ożywczego, ogromnego. To miłość.
To było tak rozbrajające, iż nie potrafiłem odreagować, odwdzięczyć się za ten niespodziewany podarunek miękkiej, pluszowej miłości. To ten koń wysyłał fale, fale zagarniające. Wstałem, przytuliłem go, pocałowałem czule w oko, pogłaskałem po pyszczku, szeptałem mu do ucha słodkości, miodne cudności, chociaż koń ten miał już sporo własnego miodu usznego.
Co to jest miłość? Pytanie to wyleciało ze mnie, gdy już leżałem na paprociowym legowisku. Czyżby miłość była lejem do którego wpływają wszelkie dobroci tego świata? Bo jeżeli miłością jest jeno Bóg, to jakże my maluczcy mamy mieć miłość? Aby poznać te uczucie musimy dosłownie wskoczyć do Boga, zatopić się w Nim, wniknąć w Niego. Ale teraz, tu na ziemi? Co to za uczucie co zalało mnie w całości? A może to co mają ludzie i w tym wypadku ten niezwykły koń, to co unosi nas na wyżyny szczęścia, bliskości z drugą osobą, to co wiąże na przykład kobietę i mężczyznę miłym węzłem przyjemności, to może wcale nie jest miłość? Więc co to jest, ktoś zapyta. Według mnie to szczyt ludzkiego dobrodziejstwa, nazwany przeze mnie przedszkolem miłości.
Lecz nie! To co doznałem można spokojnie wysłać do Watykanu w postaci listu, listu, w którym by stało, iż Bóg dał mi miłość poprzez konia. Bo tak w istocie było! Bóg zamieszkał w koniu!
Ległem pod samiutkim koniem. Jak go nazwać? Może Śliwaczek? Tak, niechaj będzie Śliwaczek!
Zasnąłem.
Śnił mi się budyń czekoladowy. Siedział — odziany w miseczkę — na tronie. Budyń nie posiadał facjaty. Jego głos wydobywał się z czeluści czekoladowej bulgotliwości. Powiedział:
— Ty żałosny człowieczku. Myślisz, iż koń da ci więcej niż ja? Że koń posiada wiedzę olbrzymią? Nic podobnego, głupi Burczyfiucie! Koń to zwierzę przeznaczone do ciężkiej pracy, koń jest zresztą głupi jak but! Po co ci taki głupiec?
Rzekłem tedy:
— Zamilcz budyniowy bluźnierco! Czyżbyś zapomniał kto cię stworzył? W każdej chwili mogę cię zlikwidować!
— No i co z tego! Usamodzielniłem się do tego stopnia, że mogę klonować, prowadzić komórkowy podział. Wchłonąłem całą wiedzę fizyczną, chemiczną, biologiczną i matematyczną. Moim celem jest teraz czysta, bezinteresowna nienawiść. Zniszczę twego konia nienawiścią!
— Nieee!
— Twoja histeria spływa po moim budyniowym ciałku. Nie histeryzuj, bądź mężczyzną, ćwoku mazgajski!
— Skąd u ciebie takie bezbrzeżne zło, takie okrutne, podłe, nikczemne?
— Stworzyłeś potwora, Burczyfiucie, teraz spijasz śmietankę, zrozum to!
— Ochłoń budyniu, kompotu się napij zimnego, może zaczniesz gadać z sensem!
— Kompot? Ja sobie popijam drinka z palemką, kompot jest dla plebsu, czyli dla ciebie!
— Odpuść już i zostaw mojego konia!
— Nigdy! Twój kochany przyjaciel skona, bo rzucę na niego spojrzenie pełne nienawiści!
— Ty bezwzględniku okrutny!
— Tak, taki właśnie jestem, dawaj dalej!
— Chyba jesteś szatanem, skoro tak gadasz, alboś wysłannikiem jego!
— Nie zapominaj, żeś mnie stworzył. Będę permanentnym trucicielem twego marnego życia!
— Żałuję… żałuję z całego serca…
— Za późno głupi Burczyfiucie, za późno, hahahahaha!
Obudziłem się z krzykiem na ustach. Gdy uświadomiłem sobie, że to był sen jeno, głaz zleciał z serca mego. Dookoła rozbłyskiwały szlachetne jaskrawości poranka.
Rozdział 3
Poranek zwykle przynosi ze sobą, prócz przeuroczego faktu budzenia się przyrody do życia, wyostrzenie zmysłów u ludzi i zwierząt. Karmelowa Świta zaczęła łypać w kierunku mojego konisia. Jako że wczoraj wszyscy tkwili w zaspaniu, alkoholowym zmęczeniu, nie zwracali zbytnio na to, co się dookoła dzieje. Teraz ludzie podeszli do zwierzaka, a ja opowiedziałem im o tym co zaszło. O panu Maślaku, o wiecznej młodości konia oraz o tym, iż jeno nienawiść może go zniszczyć. Oczywiście powiedziałem też, że właścicielem konia jestem ja, bo tak postanowił starszy pan Maślak. Kiedy minęły pierwsze ochy i achy, zwinęliśmy swój dobytek (czyli parę koców, kije i skromny prowiancik) i postanowiliśmy zmienić miejsce pobytu.
Staliśmy się bowiem koczującymi ludźmi. Bezdomnymi, of course. Łaziliśmy od punktu A do punktu B, potem do punktu Ce, z nadzieją, że nie spotkamy oddziałów Wikingów, którzy podług moich wiadomości zdobytych cichaczem, przejęli prawie całą Irlandię.
Szliśmy więc, a ja jako jedyny na koniu, stanowiłem rodzaj dowódcy. Patrzali więc na mnie z zazdrością moi niby przyjaciele, a Beda Czcigodny non stop szeptał coś Edwinowi do ucha. Postanowiłem nie zwracać uwagi na zachowanie tych osłów.
Kiedy żeśmy tak szli dróżką polną wśród łąk prześlicznych, usłyszeliśmy głosy jakieś szyderą podłą podszyte. Prędko wpakowaliśmy się w trawy wysokie, czekaliśmy, obserwowaliśmy. Konik mój też przykuc poczynił i łeb obniżył, jakby rozumiał wszystko, jakby łapał w lot i kumał czaczę.
Po jakimś czasie zobaczyliśmy Wikingów, którzy szli sobie pijani, podśpiewując i zaśmiewając się cholera wie z czego. Gdym wniknął wzrokowo w tych bandytów, nie rozpoznałem ich. To nie byli ci Wikingowie, co miesiącami oblegali nasz klasztor, to byli zupełnie nowi ludzie.
Rzekłem szeptem do Prokreatora:
— Wygląda na to, że do naszej Irlandii przybywa coraz więcej wikingowskiego łajna!
— I coraz mniej swobody w tym kraju. Powinniśmy albo stanąć do boju, albo dać dyla.
— Jeśli o mnie chodzi, to ja już nie chcę się z nikim prać.
— Ja chyba też nie.
Kiedy ci ordynarni barbarzyńcy przeszli, wyszliśmy z krzaków. Powiedziałem wówczas:
— Kochani! Ja i mój koniś postanowiliśmy, iż pognamy dzisiaj na brzeg Irlandii.
Konik zerknął na mnie z nieczytelnym wyrazem pyska. Beda przemówił:
— No to jeśli ty tak postanowiłeś, pójdziemy za tobą. Cóż mamy innego do roboty?
— Przypominam ci Bedo, że ty masz swój klasztor, tam gdzieś hen w Antwerpii. Nie musisz więc łazić za mną niczym upośledzeniec jaki.
— Wiem o tym dobrze, złośliwy Burczyfiucie. Postanowiłem jednak zostać jeszcze w tym kraju i poobserwować zdarzenia.
— Ja doskonale wiem, po co chcesz tu zostać, Bedo Czcigodny. Piszesz przecie tę swoją durną książkę, „Imię storczyka”, w której opisujesz mnie w sposób karygodny.
— Przepraszam bardzo! W mojej książce jest czysta prawda!
— Chyba gówno prawda!
— Nie!
Zamknęliśmy usta, wystraszeni swym głośnym zachowaniem. Rozejrzawszy się na wszystkie strony, rzekłem:
— Dobra, koniec tych przekomarzań podłych. Nasze darcie gąb może sprowadzić nam na karki Wikingów. Idziemy nad morze. Apeluję też o ciszę, sami widzieliście, iż Wikingi chodzą sobie, szukając okazji do mordobicia.
Ruszyliśmy. Ja na swym koniu jako pierwszy, potem Prokreator, Pani Dobre Wychowanie, Burak, Beda i Edwin na końcu. Przemykaliśmy przez łąki jak widma.
Około godziny dwunastej Burak rozłożył koc, Pani Dobre Wychowanie wstawiła wodę na herbatkę, a Edwin poszedł upolować jakiegoś zająca. Beda zaś siedział na głazie i pisał. Pisarz jak z koziego zada puzon… aby nie denerwować się niepotrzebnie, poszedłem śladem Edwina w krzaczory. Pragnąłem też coś upolować i chociaż nie miałem w tym żadnego doświadczenia, chęć popisu była większa niż cokolwiek innego. Lecz przed kim miałem się popisywać? Przecie i tak nikt nie patrzył. Postanowiłem poszukać Edwina i poobserwować chociaż jego umiejętności. W końcu wpadłem na niego. Niestety było za późno. Trzymał za nogi nieżywego zająca.
Po zjedzonym posiłku ruszyliśmy dalej. Denerwowało mnie, że tempem muszę dopasowywać się do maszerujących kompanów. Postanowiłem wypróbować chyżość konia, a co, przecie mogę. Dałem mu piętami po bokach i pognałem jak szalony.
Pędziłem wśród drzew, krzaków, łąk, wiatr wyrywał włosy z czaszki, oczy łzami nabiegały, a serce łomotało szaleńczo. Prrrr — krzyknąłem. Koń zatrzymał się. Powiedziałem:
— Dobrą masz prędkość, kochany, wracamy.
Wróciłem galopem na moim koniku do piechurzych kompanów.
Prokreator rzekł:
— Gdyby żyła moja Kretynka, to bym pokazał tobie i twojemu rumakowi gdzie raki zimują!
— Kretynka? A któż to, cóż to?
— Kretynka to była moja mućka. Dużośmy razem przeżyli, oj dużo!
— Nigdy nie mówiłeś, Prokreatorze, o tej Kretynce. Więc powiadasz, że pokonałbyś w biegu mego konisia?
— Oczywista rzecz. Kretynka to krowa wywindowana określeniem: uber.
— No cóż, o tym kto lepszy, już się niestety nie przekonamy.
Prokreator posmutniał. Widać było, że wspomnienia wzięły górę nad tym chłopem postawnym a dorodnym. Prokreator bowiem, mimo podeszłego wieku, trzymał się całkiem nieźle.
Chmury zakryły słońce. Szara beznamiętność zapanowała na nieboskłonie, a w sferze zapachowej królowała namiętna mięta. Szliśmy lulani bodźcami takimi a takimi, aż senność jęła czarować i mamić zmysły. Pani Dobre Wychowanie oświadczyła, iż dalej nie pójdzie, iż senność odebrała jej chęć monotonnego przebierania nóżkami. Rzekłem podówczas:
— Kochana damo, toć do morza mamy niecałe dwie godziny marszu, więc jeśli chcesz, udostępnię ci mojego konia.
Pani Dobre Wychowanie oczekiwała na zwierza z wielką antycypacją. Kiedym przyprowadził Zdziśka (tak tymczasowo nazwałem konia), dama wskoczyła i pisnęła: wio!
Człek nawykły do grzbietu zwierza, nie potrafi już czerpać radości z chodzenia po ziemi. Przeto bluzgami okraszałem fakt, iż oddałem chwilowo Zdzisława pod władanie damskiego zada. Ale co tam.
Burak milczał, albowiem był trzeźwy. Jego ponure oblicze trupa by przestraszyło. Zrównałem się z tym chłopcem i tak mu powiedziałem:
— Burak! Przed nami moc przygód! Ożyj chłopaku, przemów co, nie tkwij w autystycznej głuszy jak jaki schizofreniczny humbak. Przecie chore jest to, że jeno alkohol wyzwala w tobie życiową iskrę! No, Burak!
Chłopak szedł ze zwieszoną głową jak na ścięcie. Pomyślałem, iż ojciec jego, Prokreator, musiał w przeszłości wielką krzywdę uczynić temu chłystkowi. Lecz jaką? Bóg jeden wie.
Następnie podbiłem do Edwina. Rzekłem:
— Edwinie! Znamy się kawał czasu. Dlaczego kumplujesz się z Bedą? Przecie to kombinator jakich mało! Weź go odsuń, powiedz mu: nie znam cię, idź do świń!
— Z całym szacunkiem, zacny Burczyfiucie, ale ja tak rzec nie mogę. Przecie to nietakt grubością tłustej babie dorównujący. Poza tym sam mi onegdaj kazałeś służyć Bedzie, więc służę mu najlepiej jak umiem.
— Edwinie! Ranisz serce me słowami swemi.
— Swemi?
— No swemi, tak się nieraz mówi, gdy się chce być poetą natchnionym. No więc jak będzie?
— Z Bedą? Z Bedą będzie jak było. I przepraszam cię, Burczyfiucie, ale ja do nikogo bym nie mógł powiedzieć: idź do świń.
— Miękkiś Edwinie. Niczym bułeczka miękkiś.
Gdym to wypowiedział, podszedłem do Bedy. Beda przypominał mi Hobbita. Tak mu wycedziłem zębicznie, fale agresji tamując w sobie:
— Bedo! Azaliż wrogami podłymi co sobie do gardeł niczym psy wściekłe skaczą z obłędem w oczach być mamy, czy może, podług nauczań Mistrza z Nazaretu, podamy sobie dłonie z miłością kwitnącą na uściech naszych?
— Tak! Po stokroć tak! Jestem za miłością, co rozkwita tak na uściech, jak i na niebiesiech!
Padliśmy wówczas w objęcia tak szczelne, że mikrob szalenie malutki by łapki swej nie wcisnął pomiędzy ciała nasze jednością miłosną zespolone! Jak lekko na sercu się uczyniło, jak przyjemnie na duszy, na rozumie, na psychice! Całus potem poleciał policzkowy, a ja przyjąłem go niczym gołąbka pokojowego. Otóż serce miłością napełnione jest jak panna co na oblubieńca czeka. Jak to możliwe, że jeszcze minut temu parę namawiałem Edwina do szpetot względem Bedy, a tymczasem w amorii tkwiliśmy, bynajmniej nie homoseksualnej. Czyż to Palec Boży wpłynął na pojednanie nasze? Wybuch radości zagrzmiał, z tym że grochówkowe opary nie należały do miłych. Lecz co tam.
Doznawszy bólu nóg, podbiegłem do konia i rzuciłem w kierunku damy:
— Zejdź już damo, bo nogi me posłuszeństwa odmawiają, a ja starszy człowiek już z żylakami, z sercem osłabionym deczko, z cholesterolem, nadciśnieniem, hemoroidami szpetnymi.
Pani Dobre Wychowanie miała dobre wychowanie, więc posłusznie zlazła ze Zdziśka. Kiedym górował nad oną damą, takim oświadczeniem rozbujałem jej ego:
— Pani chyba jest świadoma, iż urodą przewyższa Pani Afrodytę, Atenę i Heroinę. Myślę, iż nawet Morfinę Pani przebija. Oj tak. I niech szanowna teraz nie zaprzecza, ponieważ prawdą to jest.
Twarz Pani Dobre Wychowanie kolorem wpadła w krzyczącą fuksję. A ja oczywiście łgałem. Pani Dobre Wychowanie szpetną była, niczym koci fallus. Tak mi odpowiedziała dama ta:
— Dziękuję za komplement, Burczyfiucie.
Gdy to powiedziała, usłyszałem znane śmiechy i tubalne głosy. Zaordynowałem:
— W krzaki!
Siedzieliśmy stłoczeni w krzewinności jakiejś pospolitej, śmierdzącej i obserwowaliśmy przemarsz kolejnej podpitej grupki Wikingów. Barbarzyńcy ci posiadali nagie torsy, te ich czapeczki-rogatki, przy bokach dyndały im topory, miecze i kolcami nabite maczugi. Rechotali przy tym głośno, przeklinali, popychali się wzajemnie i śpiewali sprośne piosenki. W pewnym momencie od idącej grupki oddalił się jakiś wielkolud i podszedł do krzaków, w których byliśmy skitrani. Facet zaczął sikać. Kropelki jego moczu pryskały mi po twarzy i byłbym zaklął, ale mnie Prokreator czujny powstrzymał. Kiedy Wiking odszedł, kamień spadł z serca, przerażenie bowiem było wielkie jak sam trąbaliński.
Z niepokojem wychodziliśmy z krzaczorów. Poczyniłem pobieżną lustrację stron, po czym oświadczyłem:
— Kochani, musimy przyspieszyć tempa. Nie wiem o co chodzi, ale chyba mamy do czynienia z prawdziwym najazdem. Odwagi, za niecałą godzinę dotrzemy na brzeg Irlandii.
Rozdział 4
Kiedy dotarliśmy nad morze, miast radości, smutek i rozpacz rozrywały nasze serca. Otóż widzieliśmy ze sto łodzi płynących w stronę Zielonego Lądu. Łodzie Wikingów robiły wrażenie, ponieważ na tak zwanym dziobie miast tradycyjnego wykończenia miały one smocze głowy górujące wysoko, podtrzymywane długimi szyjami.
Mimo wszystko widok ten zawierał w sobie pewien pierwiastek piękna, bowiem widzieliśmy wszystko z góry srogiego urwiska, a jak powszechnie wiadomo, patrzenie odgórne jest ściśle związane z boską domeną.
Pomyślałem, iż rozsądnie będzie poczekać. Miałem bowiem plan, o którym Karmelowa Świta nie wiedziała. Kiedyśmy więc odsunęli się od urwiska (tak by Wiking nie widział), zgromadziłem mych przyjaciół w półkolu i rzekłem im tak:
— Jak widzicie, nieprzyjaciel wziął sobie za cel Irlandię. Możemy wobec tego uczynić dwa rodzaje kroków. Jednym będzie pozostanie w naszym ojczystym kraju, w celu toczenia podjazdowych walk z agresorem. Drugi krok jest bardziej hardkorowy. Zakłada on wyjazd do kraju Wikingów, do Norwegii. Wiecie zapewne, że tą brodatą zgrają dowodzi jeden człowiek. Tak się akurat składa, że wiem jak się ten człowiek nazywa i wiem gdzie ten człowiek mieszka. Otóż facet będący królem Wikingów nosi imię Jorg i mieszka gdzieś na skalnej półce fiordu niedaleko Bergen. Chciałem więc zapytać was, jaki krok byście wybrali?
Miast odpowiedzi doświadczyłem dość przykrej ciszy. W końcu głos zabrał Prokreator:
— A skąd w ogóle wiesz to wszystko?
— Drogi Prokreatorze. W momencie, w którym jakimś sposobem tchnąłem życie w materię budyniową, uświadomiłem sobie, iż jestem troszkę magiem. Magowie miewają przeróżne natchnienia, olśnienia, prorocze sny. Od jakiegoś czasu ja takoż je mam.
— Jednego znałem maga, a nazywał się on King of wands. Niestety nasze drogi rozeszły się dawno temu. Jeśli o mnie chodzi, to śmiem wątpić w twoje magowskie umiejętności. Udam się jednak za tobą do tej Norwegii, albowiem żadnej alternatywy w tej chwili nie widzę.
— A wy? — zapytałem resztę.
Beda, Edwin, Burak i Pani Dobre Wychowanie miny mieli ponure. Po paru sekundach zaczęli kiwać głowami. Rzekłem wtenczas:
— Zapytam kolejno. Czy ty Bedo chcesz wyruszyć ku norweskim fiordom, by strącić ze stołka władzy brodatego Jorga?
— Tak. Wiem, że misja ta obarczona jest dużym ryzykiem, ale cóż innego nam zostało? Siedzenie w Irlandii i tak prędzej czy później skończyłoby się niewolą wikingowską.
— A ty Edwinie, chcesz wyruszyć ze mną?
— Oczywiście Burczyfiucie. Moja pokorna dusza niczego więcej nie pragnie, jak to, by wola twoja, która jak mniemam jest tożsamą z wolą boską, została spełniona.
— A ty Buraku, czy pojedziesz ze mną?
— No raczej… jeśli tylko będzie tam wino, bądź inny trunek… to czemu nie?
— A ty Pani Dobre Wychowanie? Co o tym myślisz?
— Ja myślę tak: jeśli zagwarantujecie mi, drodzy panowie, bezpieczeństwo, jeśli będziecie waleczni jak mój były, już niestety nieżywy partner, Blady Wladymir, to tak.
— A więc wszystko jasne, decyzja zapadła!
Koń mój, patatajny Lutosław (niestałość imienia wiązała się z brakiem ostatecznej decyzji) chyba przeczuwał niezbyt przyjemną dla niego podróż, albowiem zarżał głośno i niemal w tym samym czasie nawalił łajna.
Co do mojego planu, to wyglądał następująco: przejmujemy ostatnią łódź Wikingów, która dobija do brzegu (oczywiście cicho, by Wikingowie z innych łodzi niczego nie usłyszeli), odczekujemy czas jakiś i płyniemy. Aby dopłynąć z Irlandii do Norwegii trzeba opłynąć Szkocję, co wiąże się z wtargnięciem na lodowate wody północy. Musieliśmy więc zadbać o ciepłe ubrania i także jakiś kożuch dla patatajnego. Sprawę prowiantu wziął na swoje barki Edwin.
Płynących do Irlandii łodzi nie było końca. Cały następny dzień minął nam na obserwowaniu. Edwin w tym czasie łowił zwierzynę, zbierał grzyby, wykradał Wikingom pieczywo i alkohol.
Kiedy przybył do nas z worem pełnym rozmaitości, rzekł:
— No to kiedy płyniemy?
— Poczekaj chłopcze w gorącej wodzie moczony — powiedziałem głosem brzmiącym jak dzwon.
Nadeszła noc. Łodzie już nie płynęły. Puściliśmy się cichuteńko, na palcach, aby ucho wikingowskie nie wyłowiło naszych kroków delikatnie sadzonych.
Wikingowie pracowali na brzegu; wyładowywali z łodzi jakieś duperele i wrzucali je na wóz. Na me oczko było ich z dziesięciu. Dotarliśmy do najbliższej łajby i wskoczyliśmy do środka nie bez wysiłku. Po błyskawicznym zlustrowaniu łodzi okazało się, że nikogo nie ma. Sukces — powiedziałem sobie w duchu, ale szybko przyszła nowa myśl: trzeba wypchnąć łódź na głębszą wodę! Gdym to powiedział, Beda z Edwinem wyskoczyli za burtę i poczęli pchać z całych sił. „Statek” nie należał do małych, więc wypychanie wymagało ogromnej krzepy. Pchali więc mężowie zacni, pchali, aż wypchali.
— Do wioseł — huknąłem, gdy Beda i Edwin wskoczyli do środka. Ja, Burak, Prokreator, Beda i Edwin wiosłowaliśmy jakbyśmy nic innego w życiu nie robili. Szło nam znakomicie. Pani Dobre Wychowanie stała na górze obserwując pracujących Wikingów. Ci barbarzyńcy musieli być ostro znietrzeźwieni rumem, skoro nie zauważyli ich okrętu od brzegu odbijającego.
Tymczasem poruszaliśmy energicznie wiosłami, pragnąc za wszelką cenę umknąć cichaczem, wyrwać się z Irlandii, która, co tu dużo mówić — piekiełkiem się stała. Pani Dobre Wychowanie co chwilę upewniała nas, że wszystko okej, że nie widzą nas, żeby wiosłować ciszej i tym podobne.
Po dwóch kwadransach intensywnej pracy, porzuciłem swe wiosło, by ujrzeć nocny pejzaż morski. Brzeg Zielonej Wyspy, która w nocy zlewała się zaciemnionym granatem z niebem i morzem, był jakby majakiem, widziadłem, przewidzeniem. Rzekłem do swych kompanów by zluzowali deczko.
Oto sen stawał się faktem: żegnaliśmy zniewoloną Irlandię by zabić szefa wszystkich Wikingów. Nadchodził jednak pewien problem, którego nieuchronność przyprawiała mnie o mdłości. Otóż nikt nie potrafił żeglować!
Zmartwiony tą zagwozdką chodziłem tam i siam. Skandynawscy szkutnicy są najlepsi w budowaniu łodzi, myślałem spacerując po „stateczku”. Zatrzymawszy się przy żaglach, zauważyłem, że są one wełniane, co zdziwiło mnie bom zawsze tkwił w przekonaniu, iż żagle robi się z lnu.
Nagle przyszedł Edwin i rzekł, że jest w posiadaniu kruka. Kiedy zapytałem, po co ci to szpetne ptaszysko, odpowiedział, że kruk ten potrafi wyczuć ląd i gdy będziemy w pobliżu norweskiego wybrzeża, ptak na pewno poleci w dobrym kierunku, czyli w kierunku lądu. Pokazał mi również kompas słoneczny.
Koniś mój natomiast źle znosił morską podróż. Wystawiwszy łeb za burtę, rzygał jakby fontanną żywą był. Podbiegłem do przyjaciela mego jedynego i przytuliłem mocno.
Morze pochłonęło nas całkowicie. Oświadczyłem, iż sukces nastał, iż HWDW. HWDW — huknęli moi przyjaciele. Prędko poleciałem po flaszę rumu, otworzyłem i polałem towarzyszom. Łykali alkohol niczym pelikany, a najbardziej Burak, alkoholik i młodzieżowy menel. Ja też co nieco chlapnąłem, by stresy i lęki odgonić. Choćby na chwilę. Nie piłem jednak dużo, musiałem zachować czujność i spokój pozorowany.
Noc weszła w fazę popółnocną. Wgapiony w gwiazdy usiłowałem wydobyć z nich jakąś wiedzę, choćby szczątkową, choćby fragmentaryczną, lecz nic do łba nie przychodziło. Podbiłem do konia, któremu nadałem tymczasowe imię Ryszard. Ryszard właśnie zakończył czynność związaną z wymiotowaniem i zwrócił twarz ku mnie. Wydarzyło się wówczas coś, co powinienem nazwać abstrakcją, lub zaczynem choroby umysłowej. Otóż Ryszard… przemówił.
Tak gadał koń:
— Burczyfiucie! Do góry głowa! Nie myśl, że jesteś sam w swych problemach. Wiem co masz w planach i wiem, że możesz nie wrócić żywy do Irlandii. Wiedz jednak, że moja miłość do ciebie silniejsza jest niż wszelkie plugastwa świata. Pomogę ci Burczyfiucie w misji twej, zrobię wszystko, byś pokonał Jorga.
— Koniu! Dlaczego ty jesteś koniem? Wyrzecz się swego rodu, rzuć tę nazwę! Lub jeśli tego nie możesz uczynić, to przysiąż wiernym być mojej miłości, a ja przestanę być z krwi Kapuletów!
— Że co?
— A nic… poniosło mnie… poetycko jakoś…
— Farmazoniarzem być nie możesz, podczas gdy ja stukam kopytkiem do bram serca twego, szczerością zaczarowany. Czy, gdybym miał wygląd niewiasty z pięknymi piersiami, to byś wówczas klęknął, zaniemówił?
— Zauważyłem, że moja miłość rozwija się tylko wtedy, gdy skierowana jest w formy pozaludzkie.
— Czy to aby nie zboczenie jakie?
— A skądże znowu! A nawet jeśli, to co w tym złego? Moje uczucie jest czyste jak kropla górskiego strumyka! Nie pragnę żadnych nagród za to, że ciebie kocham.
— Czyżby? A odwzajemnione uczucie nie jest nagrodą?
— Faktycznie!
— A widzisz! Więc nie tak czyste jest twoje uczucie do mnie!
— Czyli, podług ciebie, kiedy można mówić o czystości uczucia?
— Kiedy kocha się to, co nie kocha.
— Dziwna jest ta mowa, koniu. Twoja wizja miłości jest ponura jak oblicze Buraka, któremu brakuje alkoholu w krwiobiegu.
Cisza nastała makowa. Nasza łajba sunęła cichutko przez chlupoczące mroki morza. Burak, Edwin i Pani Dobre Wychowanie spali, Beda zmawiał różaniec a Prokreator gapił się beznamiętnie w zaburtową ciemnicę. Zawołałem:
— Prokreatorze!
— Co?
— Chodź no tu!
Gdy Prokreator podszedł, wyjawiłem mu niedawną rozmowę z koniem.
Rzekł Prokreator:
— Jednego znałem człeka co ze zwierzami gadał jak równy z równym. To King of wands, o którym żem już wspominał. Jeśli umiesz waść z koniem rozmawiać i jeśli to nie blef, no to jesteś magiem.
— Czy zakonnik może być magiem?
— Ty mi powiedz, przecie byłeś opatem. Spójrz: wciąż nosisz zakonne szaty, mimo że Wikingowie splądrowali nasz klasztor. Czy to nie świadczy o twym przywiązaniu do pewnej tradycji?
— Ty też nosisz habit… i oni też — rzekłem wskazując na śpiących.
Dziwna rzecz. Jeśli los zesłał mi umiejętności magowskie, to czy źle czyniłem korzystając z nich?
Płynęliśmy. Za godzinę miałem obudzić towarzyszy do wiosłowania, ponieważ plan zakładał dwie godziny wiosłowania, dwie godziny odpoczynku. Koń mój spał. Popatrzyłem z bezradnością na niebo w celu sam nie wiem jakim, aż od tego patrzenia szyja mnie rozbolała. Według mych obliczeń, do Szkocji dotrzeć mieliśmy pojutrze. Postanowiłem, aby opływanie Szkocji odbywało się nie dalej, jak dziesięć kilometrów od brzegu, w każdym razie tak by był widoczny. Miałem wielkiego stracha, ponieważ nigdy wcześniej nie miałem do czynienia z wodą tak dużą, z pływaniem po niej, z żeglugą dalekomorską. Jakiś lęk nagle przeszył me serce i wątpliwości liczne atakowały mózg mój. Czy dotrzemy do Norwegii? Czy znajdziemy Jorga? Czy uda nam się go zabić? Przecież to mogło z boku wyglądać, jak jakiś wyczyn ludzi chorych, ludzi pozbawionych myślenia. Bo byliśmy w końcu zwykłymi zakonnikami, którzy większość swego żywota spędzili za murami klasztornymi. Czy byliśmy ofermami? Myślę, iż tak. Ja jako oferm największy, powinienem funkcjonować w cieniu jakim, a nie tkwić na stanowisku dowódczym i jeszcze z przekonaniem o własnej nieomylności. Lecz nie, moja pewność siebie nigdy nie była na tyle duża, bym wzorem Prokreatora podbijał świat z bezczelnością na uściech. Brakowało mi czasami siły przebicia, potężnego głosu, charyzmy, giętkiego języka, siły fizycznej, odporności psychicznej itd…
Kiedy godzina właściwa wybiła, zacząłem budzić śpiochów. Czas wstawania zajął tym łajzom znacznie więcej niż podejrzewałem. Gdym stracił cierpliwość, tak do nich huknąłem:
— Wy gamonie jedne, co wy sobie myślicie, że statek sam zaprowadzi nas do celu? Do wioseł, ale mi to już!
Ludzie spozierali na mnie z gniewem jakim. Prokreator spiorunował mnie wzrokowo do tego stopnia, żem bliski był utraty kontroli nad zwieraczami. Na szczęście zwieracze me pozostały zwarte. Albowiem rozwarte zwieracze powinny być li tylko nad dołem kloacznym.
W pewnym momencie załoga zaczęła marudzić, zadawać ciężkie pytania. Bo na przykład jak wytłumaczyć tym durniom dlaczego pani Dobre Wychowanie nie wiosłuje. Nie mogłem zmusić damy do tej czynności. Ona nie została stworzona do prac fizycznych. Odkąd straciła Bladego Wladymira stała się jeszcze bardziej zamknięta w sobie. Aby nie doprowadzić do buntu załogi, sam zacząłem wiosłować, dając tym samym przykład pracowitości. Jednak po kwadransie machania wiosłem pojawił się ból rąk trudny do wytrzymania. Rzuciłem zeźlony wiosłem, mówiąc:
— Koniec z tym! Jestem kapitanem, ja nie muszę robić rzeczy prymitywnych…
Powinienem ugryźć się w język. Przecie nazywając po imieniu czynność niezbędną, naraziłem się na ostracyzm. Boże przenajświętszy — pomyślałem w duchu i z uśmiechem przyklejonym a sztucznym, rzekłem:
— Ja oczywiście żartowałem, wiosłowanie to rzecz niezwykle fantastyczna!
Rozdział 5
Nastał dzień. Dzień pogodny i wietrzny, co na morzu ma znaczenie fundamentalne.
Edwin rozłożył na stole mapę i kazał mi ją studiować. Szczerze mówiąc nic nie rozumiałem z tej cholernej mapy, nie potrafiłem odróżnić morza od lądu! Co za ciamajda ze mnie — beształem się w myślach. W końcu rzekłem do Edwina:
— Schowaj to prędko!
— Ależ Burczyfiucie, przecie studiowanie mapy wymaga czasu!
— Czasu? Oczywiście, tak tak, ja jednak muszę do wychodka.
Gdym to rzekł, uświadomiłem sobie, że przecie na łajbie tej nie ma żadnego wychodka! Jak mogłem o tym zapomnieć! O kwestii wypróżniania! Zapytałem więc Edwina tak, by nikt nie słyszał:
— Nie wiesz przypadkiem, szanowny Edwinie, jak się na łodzi przedstawia problem związany z wydalaniem?
— Z tego co wiem, to należy te rzeczy robić bezpośrednio do morza.
— Tak przy wszystkich?
— No, możesz oczywiście poprosić, by zamknęli oczy.
Miałem wtenczas tak zwanego zonka. Nie chciałem jednak bawić się w prośby o głów odwracanie, więc bez namysłu wystawiłem zadek za burtę. Pech chciał, żem stracił równowagę i runąłem do wody. Człowiek za burtą — usłyszałem donośny głos Prokreatora i w tym momencie poszedłem pod wodę. Jakaś siła potężna ciągnęła mnie w dół, wszędzie widziałem bąbelki bielące mroczny krajobraz podwodności. Lodowata woda sprawiała, że dech w piersi zamierał, że każdy ruch mój wymagał wielkiego skupienia i siły. To koniec — pomyślałem. Widziałem albo wydawało mi się, że widzę ryby przepływające tuż przed mym nosem, ryby okazałe, tłuste, dorodne, dostojne. Miały gdzieś te ryby, że właśnie jakiś człowiek umierał pod wodą. W końcu przestałem wymachiwać członkami swymi. Nadeszła pomroczność wielka i wszystkie lampki zgasły.
Przytomność odzyskałem w miejscu jakby mi znanym… czy to dom mój rodzinny, czy mury klasztoru… chociaż nie, za bardzo coś buja — rozkminiałem powoli. Przyszedł jakiś człowiek i rzekł:
— Obudził się nasz nieboraczek, miałeś waść szczęście w nieszczęściu, bo gdyby nie Edwin spałbyś teraz snem wiecznym na dnie morza.
Zacząłem proces odnawiania pamięci. Otóż gadającym do mnie facetem był… Beda Czcigodny.
Przemówiłem, lecz słowa wypadające z mych ust miały kształt kamieni:
— Mam rozumieć, iż Edwin rzucił się za mną do morza?
— Tak.
— Zawołaj go tu!
— Niestety nie może przyjść, teraz leży tak jak i ty pod kocykiem i popija rum.
— Rum? Mi też dejta!
Kiedy alkohol wpłynął do żołądka, poczułem w sobie magię życia. Pamięć wróciła całkowicie.
Cały dzień leżałem pod kocykiem. Dopiero wieczorem odzyskałem zdrowie i wstałem. Gdym ujrzał morze niczym czarną niespokojną masę uczynioną z nocy i snu, zacząłem wzywać Boga, gdyż wielki niepokój wtargnął do serca mego. Aby odwrócić uwagę od tej wody groźnej, zlokalizowałem Edwina i tak mu rzekłem:
— Edwinie, bracie mój wielmożny! Usłyszałem żeś mnie uratował, żeś do morza za mną wskoczył. Czy prawdą to jest?
— Jako Bóg na niebie — odparł Edwin z dumą rozkwitającą na ustach. Posłałem mu wówczas buziaka serdecznego, buziaka męskiego, albowiem mężowie takoż uczucia okazują między sobą.
Tymczasem podbił Prokreator i tak powiedział:
— Zanosi się na srogi sztorm zacny Burczyfiucie, co radzisz robić?
— Wciągnijcie wiosła do środka, a sami ukryjcie się w bezpiecznym miejscu.
Zrobili tak jak żem mówił. Gdym tkwił z nimi pod lichym daszkiem łajby, ziąb dawał się we znaki. Dygotaliśmy jak szczury w zimie, siedzieliśmy owinięci kocami. Miałem jednak chyba najlepiej, bowiem koń mój przysiadł na mnie zadem i kiedy puszczał gazy, odczuwałem przyjemne fale ciepła. Cóż to był za koń!
Nagle zgroza: nad nami pojawiły się niezidentyfikowane obiekty latające. Morskie wiedźmy — krzyknął Prokreator zasiewając trwogę w mym mózgu.
Latały trzy miotły a na tych miotłach obłąkane wiedźmy wybuchające śmiechem szkaradnym i okropnie ropuszym. Burza strzelała oślepiającymi piorunami, fale czyniły istne sinusoidy, myślałem, że strzaskają łódź w drzazgi. Aż tu nagle nastało jeszcze co inszego. W tej kotłowaninie fal, chmur, widziadeł, rechotów, nadleciała czwarta miotła a na niej postać świetlista. Musiał to być mąż przezacny, bowiem wiedźmy uciekły, jakby kata ujrzały. Światły mąż leciał na swej miotle jakby uroczyście, tuż nad nami, aż chmury burzowe przestały się kłębić i piorunami ciskać.
— Kimżeś jest — huknąłem patrząc w górę, lecz nie odpowiedział. Podszedł wówczas Prokreator i tak mi do ucha szepnął:
— Ja znam tego gościa, Burczyfiucie. To sam King of wands.
— To ten twój znajomy mag?
— Tak.
A więc zagadka została rozwiązana. Cieszył mnie taki obrót sprawy, bowiem wydawał się ten mag dość przyjaznym jegomościem.
Po godzinie na niebie zapanował spokój. Błoga cisza rozlała się, jak słodki, mdły nektar. Facet obniżył swój lot tak, że mógł spokojnie zejść na pokład. Uczynił wspaniały ukłon, miotełkę cisnął w kąt i usiadł.
Rzekł:
— Czy możecie wielmożowie nalać mi wina czerwonego?
— A juści — huknąłem i prędziutko pobiegłem po flaszę.
Nalawszy sobie i mu taką gadką poczęstowałem tajemniczego przybysza:
— A więc na miotełce żeś pan do nas przyleciał, tak?
— No chyba waść widział jak przegnałem wiedźmy. Gdyby nie ja, byłoby po was.
— Ale jakżeś się w ogóle pan tu znalazł, czyś śledził nas?
— Śledziłem wiedźmy, które śledziły was od paru dobrych godzin. Morskie wiedźmy to podłe sztuki, napadają na żeglarzy podczas sztormu i zabierają im alkohol a nawet (jeśli są) noworodki.
— To noworodki bywają na łodziach?
— Wikingowie czasem zabierają w rejsy swoje niewiasty, a te, bywa, że na morzu rodzą.
W czasie tej rozmowy Prokreator nieco pobladł i zaniemówił. Zdziwiło mnie to deczko, bo przecie sam mówił, że zna tego maga. Zapytałem więc:
— A czemu tak zbladłeś, szanowny Prokreatorze?
— No cóż, jestem w dość niezręcznej sytuacji, bowiem ten mag, swoją drogą mój dobry dawny znajomy, zabrał mi ongiś żonę.
— Zabrałem ci żonę, bo żeś ją jak szmatę traktował! — wybuchnął King of wands.
— Nieprawda! — huknął Prokreator.
— Prawda — wtrącił się Burak. — Jechałeś po mojej matce jak po burej suce!
Cisza nastała nieziemska. Jeno chlupotanie wody morskiej. Postanowiłem zabrać głos w celu zasiania ziarna pokoju. Tak powiedziałem machając wargami czerwonymi:
— Ja w wasze sprawy wtrącać się nie zamierzam. Chcę jednak, aby na mojej łajbie panował względny ład. Czy podacie sobie, panowie, dłonie, na znak pogodzenia?
King of wands i Prokreator wstali, zerknęli na siebie z niechęcią i wyciągnęli prawice.
— Brawo! — ryknąłem i łyknąłem wina. Pozostali uczynili to samo.
Impreza trwała w najlepsze: ja nawijałem magowi o naszej wyprawie do Norwegii, o śmiałych planach ukatrupienia Jorga, podpity Burak co z letargu wyszedł zaczął głośno śpiewać zboczoną piosenkę o babach z dużymi balonami, Beda tańczył z Panią Dobre Wychowanie, a Edwin, mój wybawca, siedział i rozgrzewał ciało trunkiem.
Po upływie czterech litrów wina wpadłem całkiem przypadkowo w arcyciekawą rozmowę z magiem i Prokreatorem. Tak żem na przykład mówił:
— Magu King of wands! Czy jeśli kiedyś udało mi się ożywić budyniową materię, tchnąć w nią ducha życia, czy fakt ten nie czyni aby ze mnie maga pierwszej klasy?
— Ożywianie budynia to bułka z masłem, szanowny panie Burczymucha. Zajmują się tym studenci na pierwszym roku czarodziejstwa. Polecam uniwerek w Londynie.
— Ale wciąż nie odpowiedział waść na me pytanie. Czy jestem magiem? A jeśli tak, to czy magiem pierwszej wody po kisielu?
— Magiem można zostać tylko w jeden sposób. Trzeba ukończyć szkołę. Czarodziejstwo to pięć morderczych lat, ćwiczeń, wyrzeczeń, zawodów, olimpiad. Na końcu, każdy kto zda egzamin końcowy, dostaje dyplom z orzeczeniem o czynnym magostwie. Kto tego dokumentu nie posiada, kto nie posiadł wiedzy przekazywanej podczas super ciekawych wykładów, ten nie jest magiem.
— Ale ja stworzyłem gadającego budyniowca!
— To nic nie znaczy, panie Burczymucha. Tak jak powiedziałem, musisz pan ukończyć szkołę.
— Daj sobie spokój z magią, przecie ten budyń to był kretyn! — wtrącił się Prokreator.
— Ale jaki budyń? Bo zrobiłem dwa budynie!
— Jeden i drugi byli chorzy na budyniową główkę…
Nastąpiła niezręczna cisza. Prokreator zmienił temat:
— Dalej jesteś z moją żoną, magu?
— Nie. Twoja żona… poszła sobie do innego. Bogatszego i młodszego.
— A to prukwa!
Polałem im aby zalać robala nienawiści. Klimat zapanował lekko pijacki. Podpity Burak podszedł do mnie i zasadził mi solidnego kopa w żebro. Wstałem wtenczas i przywaliłem mu piąchą w nos. Krew chlusnęła strumieniem potężnym.
— Blood! — darł się Burak, który zobaczył krew na swych palcach.
— Zamknij jadaczkę! — rzucił do Buraka ojciec jego, Prokreator. Mag King of wands cisnął flaszką wina w Bogu ducha winnego Edwina. Beda, jako wierny przyjaciel Edwina skoczył do pojedynku gotów.
— Stawaj waść! — wrzasnął do maga.
Mag wstał i nastąpiła rzeź: ten tego po ryju, tamten tego po goleniach, krew, pot i bluzgi.
— Dość! — huknąłem cierpliwość straciwszy. Pijani załoganci kiwali się na nogach, jeden tylko Edwin leżał kocykiem przykryty.
— Do spania dranie!
Oni wzorem posłusznych dzieci runęli prosto na posłania swe. Po paru minutach zwielokrotnione chrapanie wybrzmiewało niczym antysymfonia jaka.
Płynęliśmy w ciszy totalnej aż pochłonęła nas mgła. Mleko jak szczelna otulina: wszędzie biel, tu i tam poprzecierana, jakby ktoś wytarł szmatką kałużę mleczną. Straszno było w tej mgle i w tej ciszy, już chyba wolałem sztorm i burzę. Zerknąłem w stronę maga — ten spał snem słodkim. Jego przybycie uradowało mnie, gdyż odnajdywałem w nim oparcie. Co prawda oparcie miałem też w koniu, koń jednak był leszczem jeśli o czarodziejstwo chodziło.
Rozdział 6
Opływanie Szkocji od północy stanowiło rodzaj okrutnego doświadczenia, bowiem ziąb odbierał nam zdolność funkcjonowania. Okutani gałgankami, kocami, pieluszkami, gówienkami przeróżnymi, podziwialiśmy parę ustną, chuchaliśmy i łapaliśmy przedziwne twory chuchowskie. Aby nie zamarznąć na śmierć, postanowiłem zrobić coś fajnego. Otóż wskoczyłem na Stefana (tak nazywałem chwilowo konisia) i robiliśmy swoiste wiśta wio po łodzi. Łódź była mała, zbyt mała aby biegać na koniu po drewnianym, chwiejnym podłożu. Mimo wszystko odbyłem odmrażającą galopadę. Załoganci klnęli, stukali się po czole, próbowali powstrzymać biegającego Stefka, lecz nie udawało się to. W końcu narobiłem dziadostwa. Koń stąpnął zbyt mocno i w dnie łodzi powstała mała dziura. Zlazłem prędko ze zwirza, zdjąłem z siebie gałgankowy nadmiar i zatkałem ową dziurę. Przez tę krótką chwilę wody nawaliło tyle, iż głowina mała. Wylewaliśmy ją za burtę, a mi w trybie natychmiastowym wyparowywały z głowy głupie pomysły. Siadłem zmęczony koło King of wandsa. Zagadałem:
— No co tam?
— A nic.
— Zupełnie nic?
— Zupełnie.
Nienawiść jaka zatruwała serce me. No bo jak to tak można gadać? Ja kulturalnie pytałem: no co tam a on, że nic. Bucefał jeden.
Wstałem i do Bedy poszedłem. Ten akurat czytał wiersze Wergiliusza. Zagaiłem:
— No co tam?
— A nic.
Wstałem i wypłaciłem Bedzie soczystego liścia. Facet aż do tyłu fiknął. Rzekłem:
— Nie może być tak, że bosmana, szefa łajby traktuje się niczym śmiecia! Opanujcie się gówniarze!
Załoganci wstali i orzekli unisono:
— Wznosimy bunt! Precz z Burczyfiutem i jego koniem!
Poczułem ogromny lęk. Ludziska zbliżali się, aby mnie pochwycić. Mój koń zmalał jakby i zaczął wydawać dźwięki cierpienia. Huknąłem:
— Stop! Koń ten bardzo źle reaguje na nienawiść. Nienawiść bowiem może go w każdej chwili zabić! Zostawcie konia! Weźcie mnie!
Załoganci zrozumieli. Biedny zwierzak zerknął w moją stronę. Jakieś obezwładniające ciepełko zaczęło zalewać wnętrzności me. To miłość konia do mnie. Kocham cię — wyszeptałem. Były to ostatnie słowa wypowiedziane na wolności. Zostałem bowiem błyskawicznie związany i przywiązany do masztu. Narobiłem sobie bidżosu — pomyślałem.
— Dajcie mi czapkę, bo zimno w uszy — poprosiłem.
— Nie dostaniesz czapeczki, zacny Burczymucho — powiedział King of wands. — Pocierpisz deczko za twe głupie przewinienia.
Trząsłem się więc jak jakiś zmarznięty Burczyfiut do słupa przywiązany. Czasem podchodziła Pani Dobre Wychowanie i karmiła mnie, łygę z kaszą do ust wtryniając. Ta dama ma gołębie serce, rozmyślałem. Korzystając z faktu że mam usta knebla wyzbyte, tak grzmotnąłem na całą łajbę:
— Kochani zakonni zabobonni! Rozwiążcie mnie natychmiast! To nie może tak być, żeby kapitan okrętu padł ofiarą bezmózgostwa załogi!
Karmelowa Świta w ogóle nie słuchała. Jedynie wspomniana Pani Dobre Wychowanie okazywała mi trochę miłosierdzia. Zacząłem sądzić, że popełniłem błąd sprowadzając na łódź tego całego maga. Mag był bowiem kumplem Prokreatora, a wszystko co związane z tym dumnym intelektualistą pachniało podstępem.
Tymczasem płynęliśmy. Kiedy nadeszła noc ogrzewał mnie koniś. Uczucie powstałe między nami sięgało gwiazd. Bo prócz poświęceń konia wobec mnie, ja też czyniłem co w mej mocy, aby zwierzakowi było najlepiej. I co najważniejsze: nasza miłość nie zatrzymała się na jakimś poziomie, ona rosła osiągając kolejne levele. Wiedziałem ponadto, że nadejdą czasy próby. Miłość nie poddana takim, powiedzmy sobie testom, to miłość (jeśli w ogóle można wówczas mówić o miłości) słaba.
Dziwne, że dopiero w czasach, które nie sprzyjają rozwijaniu miłości, ja zacząłem poznawać jej meandry. Bo przecież w okresie klasztornym nie zagłębiałem tematu, ważniejsze były wieczory biesiadne, toczenie sporów z interlokutorami, wywyższanie się i pogardzanie.
Właśnie — pogarda. Zauważyłem, że od jakiegoś czasu Prokreator stanowił dla mnie coś w rodzaju zwierciadła. Nie ukrywajmy, byliśmy pod względem dumy, pychy, samouwielbienia, podobni jak dwie krople moczu, jednak od jakiegoś czasu postanowiłem odróżniać się, być inny, lepszy, ale w tę drugą stronę. Otóż zapragnąłem być właśnie gorszy niźli Prokreator, a przy tym pełen pokory i niechęci wobec własnego ja. W tym wszystkim bardzo pomagał mi koń, a konkretnie jego miłość. Oczywiście miałem w tym czasie swoje wzloty i upadki, lecz zawsze przyświecało mi jedno: miłować i być miłowany.
Nastał dzień. Według sprawozdania Edwina zaczęliśmy opływać Szkocję od strony wschodniej. Jako że część prowiantu zamarzła na kość, musieliśmy zlokalizować odpowiednie miejsce do zejścia na ląd w celu nałapania zajączków oraz kupienia trunków wszelakich.
Długo płynęliśmy wzdłuż poszatkowanego brzegu Szkocji, nim zdecydowaliśmy się wpłynąć w wąskie i długie wcięcie w ląd, które z czasem uległo znacznemu zawężeniu. Gdyśmy tak płynęli, Pani Dobre Wychowanie rozkneblowała mnie. Przemówiłem wówczas:
— Załoganci! Rozwiążcie mnie! Przecie wpływamy właśnie na tereny Szkocji, a skąd pewność, że ludność tutejsza przychylnie patrzy na intruzów? A jeśli Szkocja wzorem Irlandii opanowana jest przez Wikingów? Dlatego rozsądniej będzie, abyśmy w tej chwili jedno stanowili. Nie zapominajcie, żem dowódcą waszym jest.
Beda noszący do mnie wyjątkowy uraz, rzekł:
— Dobrze, uwolnimy cię Burczyfiucie, lecz proszę w imieniu załogi, abyś pożegnał się raz na zawsze z durnymi pomysłami i abyś nie wyładowywał swej frustracji agresją wobec nas. Czyś zrozumiał?
— Owszem.
Po minucie stałem rozwiązany. Jakie to miłe uczucie, gdy po godzinach skrępowania sznurami w mrozie przenikliwym, możesz chodzić swobodnie i rozcierać obolałe przeguby dłoni.
Postanowiliśmy zachować totalną ciszę i wnikliwie obserwować ląd. W wyższych partiach skaliste wybrzeże porastała iglasta roślinność. Teren był to surowy, zdecydowanie surowszy niż ten do którego przyzwyczailiśmy się w Irlandii. Podmyte przez fale klify przypominały kształty rodem z baśni o cholernych potworach. Mag King of wands wysunął się na dziób łodzi niczym jaki rasowy żeglarz i dłonią zasłaniając twarz od słońca patrzył gdzieś w dal. Wnerwiał mnie ten jegomość, przecie ja tu szefem jestem nie zaś ten karierowicz, myślałem.
W końcu znaleźliśmy miejsce o stosunkowo łagodnym zboczu i tam właśnie skierowaliśmy naszą łajbę. Wyskoczyliśmy zeń z wielką radością. Jakże dziwnie było łazić po nieruchomym gruncie, gruncie twardym, pewnym, niewzruszonym. Pani Dobre Wychowanie zatoczyła się i padła jak długa.
Kiedyśmy wepchnęli łajbę na kamienisty brzeg, ruszyliśmy przed siebie. Konik, który nosił tymczasowe imię Henryk skakał i brykał. Wskoczyłem na niego i pogalopowaliśmy deczko.
Im dalej od brzegu, tym ląd był łagodniejszy. Gdy pokonaliśmy niewielki świerkowy lasek, wpełzliśmy na łąkę cudowną i rozległą. Burak — wielbiciel biwaków, rozłożył kocyk i legł na nim wśród kwiatów pachnących. Zaraz dołączyła do niego Pani Dobre Wychowanie, a Henio zasuwał pyszną koniczynkę. King of wands natomiast wskoczył na miotełkę i poleciał uczynić mały rekonesans. Ja zaś w towarzystwie Bedy, Edwina i Prokreatora poszliśmy na polowanie. Oczywiście najbardziej biegły w tym fachu był Edwin i nie minęły trzy minuty, a miał już w garści dwie kuropatwy. Jak on to robił — do tej pory nie wiem.
Już mieliśmy rozpalać ognisko, kiedy wrócił King of wands tak mówiąc:
— Ludziska! Niedaleko stąd jest bycze jezioro i jak podejrzewam aż roi się tam od ryb. Chodźmyż tam!
Mag nie musiał nas namawiać. Po niedługim czasie staliśmy nad okazałym jeziorem.
— Jak się nazywa to jezioro? — zapytałem.
— Według mojej wiedzy jest to Loch Ness. Będąc na studiach czytałem o tym jeziorze. Słynie ono z czegoś, ale wyleciało mi z głowy z czego…
Gapiliśmy się przez chwilę w granatowe wody zbiornika tego, gdy Edwin rzekł: