Kto to wie?
Smutek zaplątał mi się we włosy,
łza wsiąkła w serce.
Kurz osiadł na mieliźnie,
obudziło się ciało.
Stałam się wstępem
dla leciwej przypowieści, gdzie gasną
nawet świece, do końca dobiega
wędrówka.
Podziwiam swój strach, odbity
w łyżeczce do herbaty —
przyszłość staje się pychą,
tylko zbyt bujną,
aby położyć kres nienawiści.
Swawoli we mnie Twój cień —
obecność jutra uśmierza niepewność.
Jestem zbyt zeszłoroczna,
aby nakarmić ciszą czas,
udobruchać wołanie.
Mój los cierpi na brak owacji.
Złość zamienia się w uśmiech,
którym tak łatwo się rozczarować.
Ukrywam się na uboczu wieczności —
wiem, że nieśmiertelni wyginęli
dawno temu.
Zbyt mocno ufam niebu,
zapominam o śmierci.
Czy to śmiech, czy to łzy — kto to wie?
Kieszonkowy uśmiech
Dzisiejszego wieczora wzeszło
we mnie słońce — miało Twoje serce,
przepastny uśmiech.
Tak, dziś spotkałam słowa,
których dotąd nie używałam.
Natknęłam się na myśli, jakie lepiej
zachować na później.
Ufam gwiazdom, wskazującym
drogę do Twojej samotności;
zwierzam się księżycowi;
niech przyniesie mi przez okno
zagubiony pocałunek.
Nie mogę wciąż śnić pod wiatr —
wystarczy odrobina gorzkiej ziemi,
jakiej nagle zabrakło grawitacji.
I choć przyszłość uwiera
w prawy bok, a teraźniejszość
nie ma ochoty na rozmowę — zalśnię,
żeby zmartwychwstały marzenia,
odrodziły się zmysły.
Podaruję Ci mój płodny uśmiech —
taki, żebyś mógł nosić go
w kieszeni.
Przyniosę błękitny dzban
białych melancholii. Dam pamiątkę —
serce, które szuka swego miejsca
w bezludnym wszechświecie.
Artefakt
Nie wymykaj się, moje serce. Zostań
i przynieś haust światła,
o jakim marzy przyszłość.
Odnajdź mnie w powszednim śnie —
naucz się na pamięć uśmiechu.
Palce, jak zwykle łatwowierne,
błąkają się po mapie
Twoich myśli.
Zagrzmi potęga życia —
namaluję je sobie kolorowymi kredkami.
Odwrócę się po raz ostatni,
niech przebrzmi dzwon przeszłości.
Spojrzę w dal, tam, gdzie słychać
słodko-kwaśne słowa.
Przebudzi się we mnie osobiste niebo,
żebym mogła zapoznać się
z Twoim sercem.
Twój wykrzyknik zamienia się
rolami z moim pytajnikiem — czy spiszę
wreszcie ciąg dalszy historii?
Po przeszłości nie zostało ani słowa.
Stało się zbyt wiele,
więc dlaczego wciąż uciekam?
Dlatego też idę za Tobą,
niby Twój stróż; na rozdrożu pilnuję,
abyś trafił do celu.
Obumrze w nas tęsknota, chciwa nostalgia
stanie się artefaktem.
Wewnętrzna czasoprzestrzeń
Twoje słowa pasują do mojego ciała.
Myśli, poczęte z pokorą,
dziś przypominają skrawek lata.
Zmagam się z wolnością — cisza nosi
odmienne oblicze,
krzyk dopasowuje się do dłoni.
Przyszłość, pominięta w tak wielu księgach,
to skarga na wieczność.
Rozproszona na odłamki marzeń,
niezdatna do spożycia — jestem
Twoją samotnością, niezdobytym celem.
Przyparła mnie do muru nostalgia —
wiem, że niełatwo napotkać
prawdziwą melancholię.
Powielam schemat, kojarzę się
z faktem dokonanym.
Czy jestem pragnieniem, grzeszną bajką,
jakie tak łatwo obłaskawić?
A może przeznaczeniem, aby łkało
w poduszkę każdej nocy?
Nie śnisz się tej nocy, Twoja odległość
mnie onieśmiela.
Jestem zaszczycona Twoim powrotem —
czy odblask wiary uczyni
wewnętrzną czasoprzestrzeń
czymś ciekawszym, czym niepokalanym?
Wstęp i zakończenie
Niepamiętne sny, które przychodzą
z pokorą i lękiem,
są pożywieniem dla Twoich ramion.
Podeptane ścieżki, pęknięte niebo —
staję się czułością,
jakiej nikt tutejszy nie rozumie,
nie zna.
Pozbyłam się smutku
po zbyt wygórowanej cenie — żałuję.
Brak mi ciszy, z jaką prowadziłam
wielogodzinne konwersacje.
Horyzont u serca usłany jest
skrawkami miłości, lecz nie zapominam:
rozważam wciąż czystość
Twoich intencji, zastanawiam
nad powrotem do wspomnień.
Wzniecam bunt, przeciwstawiam się
ochocie na coś jeszcze.
Czy to kolejna szansa, aby ponownie przeżyć
zachód słońca?
A może chwila zwątpienia,
co uczyni świat mniej samotnym?
Otaczam się Twoimi dłońmi,
szukam uparcie łzy — da przeznaczenie.
Pora wyprzeć się przeszłości,
która powtarza się tylko raz.
Jestem nieopodal, dość blisko,
aby zaufać myślom bez wstępu i zakończenia.
Pomyłka w kalkulacjach
Zmierzam się ze światłem —
tym samym,
co oślepia i rozrzuca cienie.
Próbuję walczyć ze łzami —
są zbyt natrętne, abym mogła uwierzyć.
Jestem mała, taka maluśka
w porównaniu z samotnością.
Zgrzeszyłam sądząc, że Tobie należy się
moja pokuta — serce odnalazło
swoją rolę,
dusza pomyliła się w kalkulacjach.
Sen, co tkwi wciąż na skraju jutra,
jest przebłyskiem urodzaju,
ciepłolubnym cieniem, z jakim nie umiem
rozmawiać.
Prostuję ramiona, myśli szykują się
do odlotu. Nie wiem, co wybrać:
szczęście czy czas?
A może jedno i drugie warte jest
spełnienia marzeń?
Na pocieszenie powiem jedno:
coś, co tkwi wewnątrz, dawno odeszło,
zamieniło się w kamień.
Ukryłam się głęboko, na dnie Twojej łzy —
nie słyszy mnie Bóg,
nie rozumie brak słów.
U wezgłowia ziemi
Ucieleśnione jutro, słowa nie do pary —
które serce przysparza więcej bólu?
Szlaki przedeptane
podeszwami piechurów,
drogi wiodące ku schodom
do przeszłości — zacieram za sobą westchnienia,
których nikt nie żałuje.
Pora zapomnieć
o gwiazdach —
najwyższy czas pozbyć się księżyca,
którego słony blask łechce sny.
Nie zapomnij zostawić na pamiątkę
modlitwy — niech jej słowa zrodzą
nieokrzesane noce,
życiorysy spisane przez Galla Anonima.
Najwyższa pora wznieść dom
z kart, przekonać się, że wystarczy
obosieczny język, żeby zostawić
nieuśmierzone rany
na zbyt cienkiej skórze.
Pozostawię po sobie kilka
serdecznych kamieni —
nasyć swój głód na szczęście.
Pobocza, które pozostaną nieprzyjazne,
skończą się u wezgłowia ziemi,
na krańcu teraźniejszości — upadłej,
uwięzionej na granicy między życiem
a zbawieniem.
Odnajdę gwiazdy
Nie słyszę już wołania Twoich myśli.
Nie rozumiem melodii, odprawianej przez
poplątane serce.
Odkrywam w sobie nienazwane lądy —
czystość złudzeń
nie pozostawia wątpliwości.
Nie jestem pragnieniem,
które tak łatwo można unieważnić.
A może to strach próbuje obezwładnić
nadchodzące pokolenie?
Smutno jest bez Twojej melancholii.
Nie czuję światła, bijącego od rąk.
Przypływy i odpływy — gdzie tu jest miejsce
dla człowieka?
Cisza jest zbyt głęboka, aby usłyszeć
coś jeszcze. Boli mnie przyszłość,
splagiatowane świadectwo.
Nie jestem Twoim stróżem.
Mimo wszystko wiem,
gdzie ostatnio widziałam Twoje łzy.
Twój uśmiech, źle dopasowany,
pozostanie wspomnieniem,
które się nie naprzykrza, nie staje w poprzek
Zamienię się z Tobą na smutki.
Odnajdę gwiazdy, jakich tak Ci brak.
Nie zasłużą na spełnienie
Prostoduszna, pokorna cisza
czeka cierpliwie u wezgłowia
Twojej kołyski.
Moja przyszłość staje się ciałem,
którego nikt tutejszy
nie pożąda.
Słowa, na jakie nie zasłużyłam,
toczą się same, niby zbyt ciężkie łzy.
Spazm litości obejmuje duszę,
wdziera się do umysłu —
nie ma już nic poza światłem,
poza lękliwym spojrzeniem
prosto w życie.
Przymierzam wciąż
ten sam płaszcz, utkany z gwiazd,
które nie są już potrzebne.
Nie wiem, czy sny są przypadkowe —
czy rzeczywiście nie myślę
ani o Tobie, ani o sobie.
Strach, ten marny pocieszyciel,
jest najwyżej wspomnieniem chwil,
kiedy szczęście czaiło się za rogiem.
A dziś? Zderzają się drogi,
kolidują antypody — nic mi się już
nie należy,
na nic więcej nie czekam.
Moje serce odnalazło własny bieg.
Wiatr przystanął w połowie drogi.
Piękne są bezludne miasta.
Piękne pragnienia,
które nigdy nie zasłużą na spełnienie.
Czy to cisza, czy lęk —
odgadniemy tę zagadkę.
Nie pasuję do ludzi
Posyłam zielony wiatr, aby niósł Ci ciszę.
Wręczam słodko-kwaśną samotność,
abyś zrozumiał wagę miłości.
Oddalam się coraz bardziej
od wyjścia awaryjnego — wdzięczne są
Twoje słowa, jeszcze gorsze myśli.
Spłoszone pragnienia nawarstwiają się —
niosą pokój, zwycięstwo
i odrobinę pychy.
Chciałabym przyznać się do błędu
w obliczeniach — przyszłość leży
niedaleko stąd.
Smutne są Twoje sny. Jeszcze gorsza prawda,
z którą wciąż zmaga się kłamstwo.
Nie jestem wybrana, aby nieść pokój
i zbawienie — spekuluję,
które ze świateł lśni donośniej.
Może to piedestał odbiera Ci
resztę odwagi? To nieskromne jutro
prosi o powrót czasu.
Pochylam się nad Twoją przeszłością,
wręczam trzy łzy, aby niosły szczęście.
Nie podobam się tutejszemu światowi.
Nie pasuję do ludzi,
których już nie znam.
Wszyscy odeszli na wymyśloną śmierć.
Człowiek od A do Z
Czy można tak po prostu wyrzec się poranka,
który snuje się po skórze
niby wysublimowany dotyk?
Czy warto podnieść ziarenko czasu
i dostrzec nieskończoność?
Wypielęgnowany smutek,
choć stronniczy, łączy się z milczeniem,
dzieli na elementy,
z których nie wzniosę zamku z piasku.
Nie chcę budzić się w kradzionej rzeczywistości —
samotność, lęk i szczęście stają się
krynicą łatwowiernych łez.
Przybyłam tu nie w porę,
wszystko pozamiatane pod dywan,
człowiek posegregowany od A do Z.
Sposób, w jaki spisujesz testament,
rozprasza się na podrozdziały,
na odpowiedzi czysto retoryczne —
czy to wiatr, czy to pustka drażni serce?
Jestem zbyt zachłanna, aby wierzyć
w przeznaczenie. Lęgnie się we mnie
noc, spleciona ze szkarłatnych łez księżyca.
Nie wystarcza sen, aby wskrzesić jutro.
Kłamię, choć przeludnione jest
sumienie, opustoszała dusza.
Pozostawię Ci kamień
Czy to, o czym słyszymy każdego dnia,
jest przyszłością,
tylko zbyt roznamiętnioną?
Czy wciąż dowiadujemy się o tym samym śnie,
o bezszelestnym poranku,
kiedy to ciało staje się kamieniem?
Przepływają przeze mnie
kolejne strofy — rodzi się puenta,
dla jakiej spiszę ten pożegnalny list.
Może zrodzi się pretekst,
dla jakiego rozpocznę tę spowiedź
od początku?
Boleśnie łamliwy jest
ten pierwszy dzień jesieni.
Okrutnie płochy świt,
bez jakiego trudno dalej żyć.
Ukształtowana przez łzy, zadedykowana
nieparzystej tęsknocie, karmię się lękiem,
który ktoś nieznajomy
tutaj pozostawił.
Cierpi moje ciało, wypożyczone
od przypadkowego gościa.
Usiłuję ujarzmić kłamstwo,
aby również prawda miała swój czas.
Rozpościeram serce.
Nie mogę dłużej śnić wbrew oczekiwaniu.
Pozostawię kamień,
aby Ci o mnie przypominał.
Podaruję ciszę, jakiej jeszcze nie znasz.
Życie może nas uratować
Żal kończy się zdradliwą puentą.
Myśli, zwieńczone szeptem,
kołyszą się w objęciach nocy.
Powraca lęk — zbyt ciasny, spisany
na modlitwę bez adresata.
Może pomóc tylko pokuta; łzy
uzależnione od snu.
Ujrzałam w Tobie dożywotnią wieczność —
spopielałe ciało,
duszę bez przewodnika.
Kradnę ostatnie spojrzenie w eter,
oswajam ból,
aby i on stał się sprzymierzeńcem.
Czy słyszysz poszum zmysłów?
Czy potrzebujesz ukojenia dla przyszłości?
Czekam zbyt blisko pragnień.
Porzuciła mnie ta sama rzeczywistość,
zostawiła ciemność,
choć jestem niewidoma.
Tak bardzo boję się nocy,
bezksiężycowej, beznamiętnej.
Zliczam gwiazdy na Twoich policzkach —
cieplejsze są od łez.
Tylko życie może nas uratować.
Której się wstydzisz
Nie przeraża mnie Twoja nieśmiertelność.
Nie zniechęca wiara w to,
co nieuniknione, a potężne.
Potęgują się wspomnienia — zbyt dotkliwe,
aby przyznać się do winy.
Moje przedwczorajsze drogi wiodą
między myślami a słowami;
pielęgnuję pocałunki,
których nie sposób się pozbyć.
Omija mnie lato, jesień wdziera się
pod skórę — jestem snem,
którego wszyscy się wyrzekają.
To nie jest kolejna wymówka
od marzeń. Postanowiłam, że odwiedzę
przyszłość — czym sobie zasłużyłam
na garść Bożych łez?
Skąd się bierze we mnie tyle światła,
skoro skóra nie przepuszcza dotyku?
Nie chcę karmić Cię smutkiem —
za dużo w nim pogardy i serdecznej ufności.
Sprzymierzona z przypadkiem,
zatruwam tę rzekę, ostatnia myśl
staje się kamieniem.
Jestem obietnicą, której się wstydzisz.
Przypominam wiatr, pozostawiony
na pastwę losu. To czas, tylko zmarnowany.
Rozebrana z marzeń
Gdzieś na obrzeżu rzeczywistości
czeka na mnie pokonany czas.
Na skraju jutra, poczętego
w przypływie miłości,
czai się obopólna pustka,
jakiej nie mamy odwagi przynieść
skrawka życia.
Piętrzą się we mnie strony przypowieści —
nawet przyszłość może się spóźnić.
Chciałabym udobruchać świt —
niech zaśnie, dopóki drażni mnie
tęsknota za czymś, co nigdy
nie miało prawa wstępu.
Pamiętam tę noc, kiedy księżyc
podglądał moje łzy.
Pamiętam, jak zerwałeś dla mnie gwiazdę
i obiecałeś, że to tylko początek.
Wiem, że śniłam,
choć nie miałam prawa.
Ty jednak stałeś się silniejszy —
Ciebie słuchało się niebo, do Twoich stóp
padała ziemia.
I choć mijają dekady,
ból nie gaśnie.
Nie przemija krzyk, który słyszysz tylko Ty.
Tobie zadedykowałam życie,
dla Ciebie rozebrałam się z pragnień.
Popękają łzy
Czeka mnie ostateczny wschód słońca.
Wypatruję dźwięku dość jowialnego,
żeby przypominał modlitwę
Twojego snu.
Świat się zatrzymał w połowie kroku —
nie zdążyłam nawet spojrzeć w dal.
Ujrzałam jednak wszystko,
co najdroższe:
posrebrzany sen,
co się siebie nie spodziewa,
uśmiech, ale taki od serca do serca,
łzy zbyt lekkie, aby mogły istnieć,
ciszę, aby wieńczyła nadzieję.
Pragnęłam dostrzec w Tobie to,
co jest dalsze od nieba,
odleglejsze od tęsknoty,
którą przeznaczyłam rozległym ścieżkom.
W pewnej chwili rozstąpiły się marzenia.
Nadeszła pora, aby żyć
wbrew przyszłości,
kochać to, co pozostaje wciąż obce.
Narysuję Ci nieznajomy, płochy świat,
w którym zaśnie melancholia,
szczęście umrze w połowie zdania.
Naszkicuję taki los,
że popękają łzy, a ciało stanie się
westchnieniem, tylko zbyt rozległym,
abym je dogoniła.
Pusta klepsydra
Cisza, której absolutnie się nie boję.
Sentymentalna noc, jaka nigdy
nie dobiegnie kresu.
Jestem przypadkiem —
nic się przez niego nie odmienia.
Przypominam pretekst,
z jakim nie warto ani marzyć, ani lśnić.
Przedziwne są koleje nieposłusznego losu —
jeszcze ciekawsze pragnienia,
za którymi nie nadążam.
Proszę, wróć i pozwól odnaleźć
nieuczesane strofy, wykreślone rozdziały,
pomięte dialogi — wszystko
sprowadza się do pustej klepsydry,
do garści pytań,
które nie zaznają uśmierzenia.
Życie, jak zwykle pisane pod dyktando,
jest dość leniwe,
aby spróbować zadośćuczynienia.
Sny stają się wynaturzone, zbyt cielesne,
aby przypisać im osobny czas.
Zamiast mnie polegnie spokój —
odrodzi się wolność; nie rozumiem jej języka.
Spiszę na kolanie kolejną autobiografię —
los wyświadczy przysługę
i odszuka inne wyjście awaryjne.
Stanę się światem — niczym więcej.
Zamienię się w lęk —
wszystko będzie po staremu.
Legło w gruzach
Słyszysz? To poranek, przesiąknięty
aromatem snu
i myśli napotkanych przypadkiem.
Idę wciąż tą drogą,
która nie pasuje do stóp.
Nadal przemierzam barykady i światy —
ktoś zbyt pośpiesznie sprzedał.
Nie mogę płakać, w tych czasach jest to
niezgodne z regulaminem.
Zanim powrócę, pozostaw po sobie
kilka plastikowych łez, garść
spleśniałych pytajników,
poukładany chaos,
ptaka uwolnionego od nieba.
Biegną za mną Twoje cienie — bezludne
jest dzisiejsze piekło.
Cicho! Nadchodzi pora na przyszłość —
niech krew zapłonie w skroniach,
przebudzi się urodzaj ciała.
Niezmywalne są słowa na skórze —
ich znamiona, pokryte sadzą,
kolidują ze zbyt wczesnym powrotem.
Nakłamałam w regulaminie —
prostota to rzecz smutna, szanowana
i wielce niespotykana.
Nie słyszę kroków nowego dnia.
Nie czuję światła — legło w gruzach.
Jeszcze jedna przyszłość
Na dobry początek otrzymałam imię.
Pochodziło od niewłaściwego stróża.
Stałam się ciałem,
na które czasem się czeka.
Znów pleni się smutek —
brunatnej maści,
z naderwanym skrzydłem, poniżony
przez własne życie.
Usiłuję wykrzesać z siebie
odrobinę czasu — tak na pamiątkę
po zbyt przepastnym świecie.
Zawieja, poczęta w śnie dość głębokim,
aby się obudzić, dziś jest
beznamiętnym westchnieniem,
zamyślonym jutrem, manowcami,
gdzie porzuciłam cień.
Pewnego dnia leciwe słowa ustąpią
miejsca młodym myślom.
Rozpocznie się godzina —
nie pozazdrości ciekawości
i zniecierpliwienia.
To sygnał, że zmysły stanęły na baczność,
nadzieja stała się fundamentem
dla nowego nieba.
Nie, nie umiem zatracić się na granicy
między wodą a światłem —
tęcza nie wzejdzie tego poranka.
Nie przywidzi się jeszcze jedna przyszłość,
nie powtórzy modlitwa.
Choć nikt nie goni
czarne ślady na skórze
dość napiętej
by znieść ciężar kolejnego rozdziału
pocałunki wskrzeszone
z zapomnianych ust
dręczą dziś okolice smutku
to ciało
znoszone i poobcierane
w paru strategicznych miejscach
dziś jest krynicą
marnotrawnej melancholii
wykradam ci linie papilarne
przywołuję do porządku serce
to wszystko jest
przypadkiem
przez który się odmieniam
może naleciałości
po namiętności
uczynią to miejsce przytulnym
jestem zmuszona
do nieśmiertelnego grzechu
do winy na jaką nie zasłużyłam
uciekam
choć nikt nie goni
chowam się lecz nikt nie podgląda
tak pewnego razu
stanę się twoją przyszłością
przeistoczę w kamień aby był ci
wspomnieniem chwil
za jakimi nikt nie może tęsknić
Przesolone łzy
moje wargi podatne na zranienia
sny zapieczętowane i odłożone
na najniższą półkę
są tylko przyrzeczeniem mantrą
dość podniosłą
aby zatamować smutek
nagie dłonie pozostawiają na tobie dotyk
aby udowodnił istnienie
uczynił ten ckliwy rozdział
zaledwie przedmową
nie mogę wciąż kochać cię
przypadkowo i na noże
miłość niby obłąkany włóczęga
chadza niewłaściwymi ścieżkami
być może stanę się
motylem
może niedokończonym pytaniem
co nie czeka na odpowiedź
przesolone łzy więdną na policzkach
tęsknota zalęgła się
na rozstaju snów
warto czasem poprosić
o odrobinę cienia
aby ustąpił miejsca gwieździe
wiem
to rzeczywistość pisze ostateczny testament
wiem że litość staje
w poprzek rzeki
zaczekam tu na przyszłość
na łzę nie do pary
nieodwzajemniony uśmiech ciszy
Pacierze bez adresata
Tego dnia sprzyjają mi niebiosa, poczęte
przez Twój uśmiech.
Wychwala ziemia, którą rzuciłeś objęciom.
Słońce jest uśmierzająco lekkie
i świeże, gwiazdy łączą się
w miłosne konstelacje.
Tak. Oto ufność, marnotrawna córka,
powraca z dalekich godzin;
stamtąd, gdzie zwykłam odmawiać
pacierze bez adresata.
Lecz dziś horyzont jest kwiecisty
niby pierwsze w tym roku myśli, chmury
są watą cukrową
z tej lepszej przeszłości.
Tak. Tego dnia tańczę, choć do pląsów
mam dwie lewe nogi;
serce mieni się jak dorodny jaspis,
w słowach zadomowiła się swoboda.
Skąd w człowieku tyle wiary,
że po drugiej stronie czeka więcej,
niż warto się spodziewać?
Skąd w nas tak wiele nadziei,
zieleńszej od odrodzonych traw?
Patrzę prosto w oczy słońca —
przede mną jeszcze wiele, wiele
nieprzedeptanych godzin,
nieznanych fantazji, które będą kanwą
dla nowej modlitwy.
Przede mną tysiące gasnących świec;
kroków, których nie sposób zliczyć.
Pobocze zdobią ślady — nigdy ich nie zatrę.
Pozostań moją samotnością,
tęsknotą, o którą już nie proszę.
Godzina ciszy
Słonecznie i ciepło jest dziś na dnie ducha.
Jasno i przejrzyście objawia się serce.
Od wielu godzin próbuję
udobruchać samotność — wiem,
że przeciwstawia się tęsknocie.
Może to niedokończona rola sprawia,
że czas biegnie wstecz?
Nie wiem, ile jest prawdy w tym, co słyszę.
Nie pamiętam, skąd wzięłam
Twój pocałunek na moich ustach.
Całkiem przygodnie odnalazłam kamień
o kształcie zaginionego serca.
Śpieszę na spotkanie z przeznaczeniem —
to tutaj pasą się moje cytrynowe sny.
Objawiam się przyszłości, erze
dość zmiennej, aby zliczyć na palcach tych,
co pozostali. Pragnę uczcić pamięć
godziną ciszy.
Wciąż słyszę wschodzące słońce.
Smakuję niebo, słodsze
od wypożyczonego szczęścia.
Płonę, spalam się — wbrew biegowi krwi,
wbrew ciału.
Modlitwa? Cóż mi pozostało oprócz chwały
za grzechy? Przypieczętowuję strach
swoim słowem — nadal idę Twoją drogą.
Śnić tak po prostu
Powrót. Wstęp. Kontynuacja.
Podrozdział. Puenta. Pusta strona.
Który z tych znaków prowadzi
w stronę czasu?
Może to przyszłość znalazła drogę
do mojego odzyskanego świata?
Cierpnie skóra, gdy pomyślę,
jak wiele słów brakowało,
żebym pominęła życie.
Dziś, tak bez okazji, dotykam sercem nieba.
Czuję światło, o jakim zapomniałam.
Rozpieszczam w sobie tę noc,
słodko-kwaśną, lepką ciemność,
która przynosi niewidome pocałunki,
bezsenne pieszczoty.
Huczy we mnie od Twoich łez —
nie sprzedam tak łatwo rzeczywistości.
Nigdy więcej nie pomylę myśli
z prawdą; poczuję całą sobą
tę zagadkę.
Zbiegły się nasze planety, napotkały bieguny,
skazane odgórnie
na ucieleśnioną samotność.
Udałam się na spacer
po wyboistych trajektoriach u stóp serca;
pięknie jest śnić
tak po prostu, bez ceregieli.
Uśmierzenie dla zmysłów
Czuję muśnięcia niedokończonych godzin.
Słyszę Twoje skargi — noc jest
tak pokorna, tak uległa,
że przepadnę bez wieści.
Nie znoszę gwiazd, świecących
boleśnie jasno — przypominają o drodze,
którą przedeptały moje marzenia.
Nie znam nowego księżyca,
podkradającego słony wschód.
Samotność, tak wzgardzana i prowokowana,
dzisiaj ustępuje czasu przyszłości.
Nie nakarmię rozproszonych rąk —
piedestał jest zbyt kruchy,
chwieje się kandelabr.
Rozchylam poły serca, pomagam duszy
postawić pierwszy krok.
Rozmarzyłam się na myśl o teraźniejszości
tak płodnej, że nieprędko zapomnę.
Nie, nie umrę,
dopóki nie opowiem Ci,
skąd wzięłam tę melancholię.
Pomyliły się łzy — pora
zrozumieć, która z gwiazd zaiskrzyła
jako pierwsza.
Pewnego dnia pochłonie mnie niecierpliwość,
zabierze fala — dotyk pozostanie uśmierzeniem
dla zmysłów, dla namiętności,
jak zawsze dwuznacznej.
Kojący blask gwiazd
Bardzo bliska jest mi tego wieczora
Twoja samotność.
Rozumiem wyraźny kształt łez.
Pogrążam się w nocy,
aby usłyszeć Twoje milczenie
o namiętność.
Wiem. Czeka mnie osobna przyszłość —
chadzająca poboczami,
nieskora do dochowywania tajemnicy.
Odcisku snu zdobią powieki —
miękka w dotyku
jest srebrzysta sierść księżyca,
blask gwiazd tak kojący.
Rozglądam się, próbuję odnaleźć
człowieka — nikt o nim nie słyszał.
Ktoś coś do mnie mówi.
Ale co?
Nie znam języka ludzi.
Rozmawiam wciąż z własnym ciałem.
Strach, dożywotnio wypożyczony,
pozostanie na wieki i dekadę dłużej
w nietutejszym przywidzeniu.
Lśniąca jest Twoja skóra,
do bólu niecierpliwa, złakniona kłamstwa.
Kres przeszłości
Ufam światłu księżyca.
Wierzę w gwiazdy, których szkarłatne łzy
wsiąkają w poduszkę.
Nieśpiesznie ozdabiam usta
Twoim pocałunkiem — niech ślad
wskazuje drogę do osamotnionej miłości.
Gdzieś w pobliżu serca
czuję wołanie melancholii —
zostawiłam ją sobie na później,
gdy zabraknie sił,
aby śnić.
Wszystko, co obiecuje świat,
skończy się jak zwykle o tej samej porze.
Czy przyszłość, która właśnie
dobiegła końca,
odszuka w sobie odrobinę cienia,
aby uratować światło?
To pokuta, nic poza tym.
To tylko przeludniony półwysep —
rodzi się we mnie łza, która spłonie,
zanim wymienię jej imię.
Przybędę po czasie — w chwili,
kiedy pęknie ziemia, rozstąpi się niebo.
Stanę u wezgłowia Twej kołyski —
będzie mi dostatecznie ciepło,
aby położyć kres
przeszłości.
Zapatrzony w wieczność
Moje dzisiejsze łzy nie są świadectwem
strachu czy samotności.
Dziś śnię, bo szczęście
odnalazło drogę za margines.
Tak, przyszłość objawia się
w pełnej krasie — czuję słony posmak.
Tego dnia wstanie słońce —
tylko i wyłącznie dla mnie i marzeń.
Wieczorem do myśli zapukają
gwiazdy, gotowe dzielić z ciemnością
słodką melancholię.
Nie słyszę Twojego milczenia
o namiętność; tęsknota jest zbyt urodzajna,
żeby napisać epitafium.
Powróć, moje wykradzione szczęście.
Przyjdź, rozgość się
w nieparzystych słowach.
Przyśniła mi się teraźniejszość —
pielęgnowałam jej świeże łzy, karmiłam
z ręki odrobiną radości.
Już nigdy więcej nie usłyszę
błagania niebios, u mojego serca
nie rozstąpi się ziemia.
Ofiaruję Ci ten czas — tak miękki w dotyku,
zapatrzony w wieczność.
Nadać kształt duszy
Zatapiam się w ciszy
naszych obopólnych spojrzeń.
Zanurzam w chaosie, który prowokuje
samotność do nadziei.
Rozkwita we mnie wiara
w to, co przydarza się tylko cierpliwym.
Gdzieś w czeluści serca
postukuje czas — myśli nie łączą się
dziś w zdania.
Czy to, co mnie tu trzyma,
nazywa się pragnieniem?
Czy to, w co zawzięcie wierzymy,
odnajdzie drogę powrotną na północ?
Nie chcę tęsknić
wbrew łzom — te są dziś soczyście zielone.
Chciałabym podzielić się z Tobą
światem — nie tym, który wszyscy
tak dobrze znają.
Wciąż tutaj czekam, zapatrzona
w czasoprzestrzeń, pogrążona w milczeniu
tak urodzajnym,
że wygrywa z krzykiem.
Namaluję Ci bezczas, dokładnie taki,
jak ten z Twoich marzeń.
Podaruję dotyk,
aby nadał kształt Twej duszy.
Mój wzrok szuka nieba
To nie jest zwycięstwo samotności.
To nie jest przegrana miłości.
Wszystko, co mnie tu trzyma,
jest ścianą,
na której namalowałam
swoje własne serce.
Tak, nic więcej nie potrzebuję —
tylko ciszy, oddechu
i bezsennych poranków.
Rozglądam się, mój wzrok szuka nieba —
jest zbyt odległe,
zbyt podatne na zranienia.
Przyjdź, godzino, o której nigdy
nie zapomnę; powróć,
choć niewiele brakuje, bym Cię odnalazła.
Wciąż widzę Twoją pogodną twarz,
wyróżniającą się w tłumie
bezimiennych iluzji.
Wyobrażam sobie strach,
któremu tak blisko do czułości.
Proszę, weź mnie za serce.
Uśmierz moją nieśmiertelność balladą
bez słów.
Zanim zrozumiem Twoje ciepło,
zanim pojmę urodzaj snów —
czy zaprowadzisz mnie
na drugą stronę tej rzeki?
A może podarujesz mi uśmiech,
aby mógł stać się przyszłością?
Modlitwa bez słów
Zawstydzona, podglądam miłość
przez dziurkę od klucza.
Zliczam na palcach jednej ręki
kroki samotności.
Wszystko, co pozostało prawdą,
dziś objawi się jako urodzajna noc —
ciemność, w której zanurzam się
po serce.
Niecierpliwe są łzy o tej porze —
wciąż wypatruję drogi powrotnej
do przyszłości.
Podziwiam z daleka smutek —
tak bardzo, tak boleśnie uwierzyłeś.
Księżyc z lubością zagląda do lustra,
w którym zwykła przeglądać się
rozgwieżdżona nadzieja.
Umieram z braku iluzji;
Twoje odpowiedzi zostawię sobie
na później.
Wkrótce przyniosę
zielony dzban
świeżo zebranych marzeń; pragnę,
żebyś i Ty przestał kochać po omacku.
Dłonie poszukują ciszy,
nadają życie kształtom Twojej duszy.
Powstanie we mnie porzucony sen —
wolność zamieni się
w modlitwę bez słów.
Twój poemat
Proszę, nie bój się. Rozgość się
w moim nowym wierszu.
Wyjmij z dłoni wieczne pióro,
przywłaszcz sobie kartkę.
Niech atramentem staną się
jasnoniebieskie łzy — poczęte specjalnie
na tę okazję,
bez lęku i ceregieli.
Prosiłabym, żeby poemat
był dość długi — żeby posiadał przeszłość,
teraźniejszość i przyszłość.
Pisz, dopóki sercu wystarczy sił.
Pisz, dopóki sprzyja pogodna dusza.
Nie musi być to wiersz na miarę Nobla —
zawrzyj wszystko,
co chciałeś mi opowiedzieć
w przyszłym życiu.
Niech tęsknota prowadzi pióro —
niech prawda zrzuci szaty kłamstwa.
Wiem, że pewnego wieczora
ten wiersz dobiegnie kresu.
Odłożysz z namaszczeniem pióro,
sprawdzisz błędy.
A gdy na niebo wstąpi świt, zaśniesz,
zakochawszy się w tych bezsennych strofach.