E-book
4.73
drukowana A5
54.04
Miejscowe niebo

Bezpłatny fragment - Miejscowe niebo

Objętość:
296 str.
ISBN:
978-83-8431-064-9
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 54.04

Kto to wie?

Smutek zaplątał mi się we włosy,

łza wsiąkła w serce.

Kurz osiadł na mieliźnie,

obudziło się ciało.


Stałam się wstępem

dla leciwej przypowieści, gdzie gasną

nawet świece, do końca dobiega

wędrówka.


Podziwiam swój strach, odbity

w łyżeczce do herbaty —

przyszłość staje się pychą,

tylko zbyt bujną,

aby położyć kres nienawiści.


Swawoli we mnie Twój cień —

obecność jutra uśmierza niepewność.

Jestem zbyt zeszłoroczna,

aby nakarmić ciszą czas,

udobruchać wołanie.


Mój los cierpi na brak owacji.

Złość zamienia się w uśmiech,

którym tak łatwo się rozczarować.


Ukrywam się na uboczu wieczności —

wiem, że nieśmiertelni wyginęli

dawno temu.

Zbyt mocno ufam niebu,

zapominam o śmierci.

Czy to śmiech, czy to łzy — kto to wie?

Kieszonkowy uśmiech

Dzisiejszego wieczora wzeszło

we mnie słońce — miało Twoje serce,

przepastny uśmiech.

Tak, dziś spotkałam słowa,

których dotąd nie używałam.


Natknęłam się na myśli, jakie lepiej

zachować na później.

Ufam gwiazdom, wskazującym

drogę do Twojej samotności;

zwierzam się księżycowi;

niech przyniesie mi przez okno

zagubiony pocałunek.


Nie mogę wciąż śnić pod wiatr —

wystarczy odrobina gorzkiej ziemi,

jakiej nagle zabrakło grawitacji.

I choć przyszłość uwiera

w prawy bok, a teraźniejszość

nie ma ochoty na rozmowę — zalśnię,

żeby zmartwychwstały marzenia,

odrodziły się zmysły.


Podaruję Ci mój płodny uśmiech —

taki, żebyś mógł nosić go

w kieszeni.

Przyniosę błękitny dzban

białych melancholii. Dam pamiątkę —

serce, które szuka swego miejsca

w bezludnym wszechświecie.

Artefakt

Nie wymykaj się, moje serce. Zostań

i przynieś haust światła,

o jakim marzy przyszłość.

Odnajdź mnie w powszednim śnie —

naucz się na pamięć uśmiechu.


Palce, jak zwykle łatwowierne,

błąkają się po mapie

Twoich myśli.

Zagrzmi potęga życia —

namaluję je sobie kolorowymi kredkami.


Odwrócę się po raz ostatni,

niech przebrzmi dzwon przeszłości.

Spojrzę w dal, tam, gdzie słychać

słodko-kwaśne słowa.

Przebudzi się we mnie osobiste niebo,

żebym mogła zapoznać się

z Twoim sercem.


Twój wykrzyknik zamienia się

rolami z moim pytajnikiem — czy spiszę

wreszcie ciąg dalszy historii?

Po przeszłości nie zostało ani słowa.

Stało się zbyt wiele,

więc dlaczego wciąż uciekam?


Dlatego też idę za Tobą,

niby Twój stróż; na rozdrożu pilnuję,

abyś trafił do celu.

Obumrze w nas tęsknota, chciwa nostalgia

stanie się artefaktem.

Wewnętrzna czasoprzestrzeń

Twoje słowa pasują do mojego ciała.

Myśli, poczęte z pokorą,

dziś przypominają skrawek lata.

Zmagam się z wolnością — cisza nosi

odmienne oblicze,

krzyk dopasowuje się do dłoni.


Przyszłość, pominięta w tak wielu księgach,

to skarga na wieczność.

Rozproszona na odłamki marzeń,

niezdatna do spożycia — jestem

Twoją samotnością, niezdobytym celem.


Przyparła mnie do muru nostalgia —

wiem, że niełatwo napotkać

prawdziwą melancholię.

Powielam schemat, kojarzę się

z faktem dokonanym.


Czy jestem pragnieniem, grzeszną bajką,

jakie tak łatwo obłaskawić?

A może przeznaczeniem, aby łkało

w poduszkę każdej nocy?

Nie śnisz się tej nocy, Twoja odległość

mnie onieśmiela.


Jestem zaszczycona Twoim powrotem —

czy odblask wiary uczyni

wewnętrzną czasoprzestrzeń

czymś ciekawszym, czym niepokalanym?

Wstęp i zakończenie

Niepamiętne sny, które przychodzą

z pokorą i lękiem,

są pożywieniem dla Twoich ramion.

Podeptane ścieżki, pęknięte niebo —

staję się czułością,

jakiej nikt tutejszy nie rozumie,

nie zna.


Pozbyłam się smutku

po zbyt wygórowanej cenie — żałuję.

Brak mi ciszy, z jaką prowadziłam

wielogodzinne konwersacje.


Horyzont u serca usłany jest

skrawkami miłości, lecz nie zapominam:

rozważam wciąż czystość

Twoich intencji, zastanawiam

nad powrotem do wspomnień.


Wzniecam bunt, przeciwstawiam się

ochocie na coś jeszcze.

Czy to kolejna szansa, aby ponownie przeżyć

zachód słońca?

A może chwila zwątpienia,

co uczyni świat mniej samotnym?


Otaczam się Twoimi dłońmi,

szukam uparcie łzy — da przeznaczenie.

Pora wyprzeć się przeszłości,

która powtarza się tylko raz.


Jestem nieopodal, dość blisko,

aby zaufać myślom bez wstępu i zakończenia.

Pomyłka w kalkulacjach

Zmierzam się ze światłem —

tym samym,

co oślepia i rozrzuca cienie.

Próbuję walczyć ze łzami —

są zbyt natrętne, abym mogła uwierzyć.


Jestem mała, taka maluśka

w porównaniu z samotnością.

Zgrzeszyłam sądząc, że Tobie należy się

moja pokuta — serce odnalazło

swoją rolę,

dusza pomyliła się w kalkulacjach.


Sen, co tkwi wciąż na skraju jutra,

jest przebłyskiem urodzaju,

ciepłolubnym cieniem, z jakim nie umiem

rozmawiać.

Prostuję ramiona, myśli szykują się

do odlotu. Nie wiem, co wybrać:

szczęście czy czas?


A może jedno i drugie warte jest

spełnienia marzeń?


Na pocieszenie powiem jedno:

coś, co tkwi wewnątrz, dawno odeszło,

zamieniło się w kamień.

Ukryłam się głęboko, na dnie Twojej łzy —

nie słyszy mnie Bóg,

nie rozumie brak słów.

U wezgłowia ziemi

Ucieleśnione jutro, słowa nie do pary —

które serce przysparza więcej bólu?

Szlaki przedeptane

podeszwami piechurów,

drogi wiodące ku schodom

do przeszłości — zacieram za sobą westchnienia,

których nikt nie żałuje.


Pora zapomnieć

o gwiazdach —

najwyższy czas pozbyć się księżyca,

którego słony blask łechce sny.


Nie zapomnij zostawić na pamiątkę

modlitwy — niech jej słowa zrodzą

nieokrzesane noce,

życiorysy spisane przez Galla Anonima.


Najwyższa pora wznieść dom

z kart, przekonać się, że wystarczy

obosieczny język, żeby zostawić

nieuśmierzone rany

na zbyt cienkiej skórze.


Pozostawię po sobie kilka

serdecznych kamieni —

nasyć swój głód na szczęście.


Pobocza, które pozostaną nieprzyjazne,

skończą się u wezgłowia ziemi,

na krańcu teraźniejszości — upadłej,

uwięzionej na granicy między życiem

a zbawieniem.

Odnajdę gwiazdy

Nie słyszę już wołania Twoich myśli.

Nie rozumiem melodii, odprawianej przez

poplątane serce.


Odkrywam w sobie nienazwane lądy —

czystość złudzeń

nie pozostawia wątpliwości.

Nie jestem pragnieniem,

które tak łatwo można unieważnić.


A może to strach próbuje obezwładnić

nadchodzące pokolenie?


Smutno jest bez Twojej melancholii.

Nie czuję światła, bijącego od rąk.

Przypływy i odpływy — gdzie tu jest miejsce

dla człowieka?

Cisza jest zbyt głęboka, aby usłyszeć

coś jeszcze. Boli mnie przyszłość,

splagiatowane świadectwo.


Nie jestem Twoim stróżem.

Mimo wszystko wiem,

gdzie ostatnio widziałam Twoje łzy.

Twój uśmiech, źle dopasowany,

pozostanie wspomnieniem,

które się nie naprzykrza, nie staje w poprzek


Zamienię się z Tobą na smutki.

Odnajdę gwiazdy, jakich tak Ci brak.

Nie zasłużą na spełnienie

Prostoduszna, pokorna cisza

czeka cierpliwie u wezgłowia

Twojej kołyski.

Moja przyszłość staje się ciałem,

którego nikt tutejszy

nie pożąda.


Słowa, na jakie nie zasłużyłam,

toczą się same, niby zbyt ciężkie łzy.

Spazm litości obejmuje duszę,

wdziera się do umysłu —

nie ma już nic poza światłem,

poza lękliwym spojrzeniem

prosto w życie.


Przymierzam wciąż

ten sam płaszcz, utkany z gwiazd,

które nie są już potrzebne.

Nie wiem, czy sny są przypadkowe —

czy rzeczywiście nie myślę

ani o Tobie, ani o sobie.


Strach, ten marny pocieszyciel,

jest najwyżej wspomnieniem chwil,

kiedy szczęście czaiło się za rogiem.

A dziś? Zderzają się drogi,

kolidują antypody — nic mi się już

nie należy,

na nic więcej nie czekam.


Moje serce odnalazło własny bieg.

Wiatr przystanął w połowie drogi.

Piękne są bezludne miasta.

Piękne pragnienia,

które nigdy nie zasłużą na spełnienie.


Czy to cisza, czy lęk —

odgadniemy tę zagadkę.

Nie pasuję do ludzi

Posyłam zielony wiatr, aby niósł Ci ciszę.

Wręczam słodko-kwaśną samotność,

abyś zrozumiał wagę miłości.

Oddalam się coraz bardziej

od wyjścia awaryjnego — wdzięczne są

Twoje słowa, jeszcze gorsze myśli.


Spłoszone pragnienia nawarstwiają się —

niosą pokój, zwycięstwo

i odrobinę pychy.

Chciałabym przyznać się do błędu

w obliczeniach — przyszłość leży

niedaleko stąd.


Smutne są Twoje sny. Jeszcze gorsza prawda,

z którą wciąż zmaga się kłamstwo.

Nie jestem wybrana, aby nieść pokój

i zbawienie — spekuluję,

które ze świateł lśni donośniej.


Może to piedestał odbiera Ci

resztę odwagi? To nieskromne jutro

prosi o powrót czasu.

Pochylam się nad Twoją przeszłością,

wręczam trzy łzy, aby niosły szczęście.


Nie podobam się tutejszemu światowi.

Nie pasuję do ludzi,

których już nie znam.

Wszyscy odeszli na wymyśloną śmierć.

Człowiek od A do Z

Czy można tak po prostu wyrzec się poranka,

który snuje się po skórze

niby wysublimowany dotyk?

Czy warto podnieść ziarenko czasu

i dostrzec nieskończoność?


Wypielęgnowany smutek,

choć stronniczy, łączy się z milczeniem,

dzieli na elementy,

z których nie wzniosę zamku z piasku.


Nie chcę budzić się w kradzionej rzeczywistości —

samotność, lęk i szczęście stają się

krynicą łatwowiernych łez.

Przybyłam tu nie w porę,

wszystko pozamiatane pod dywan,

człowiek posegregowany od A do Z.


Sposób, w jaki spisujesz testament,

rozprasza się na podrozdziały,

na odpowiedzi czysto retoryczne —

czy to wiatr, czy to pustka drażni serce?


Jestem zbyt zachłanna, aby wierzyć

w przeznaczenie. Lęgnie się we mnie

noc, spleciona ze szkarłatnych łez księżyca.


Nie wystarcza sen, aby wskrzesić jutro.

Kłamię, choć przeludnione jest

sumienie, opustoszała dusza.

Pozostawię Ci kamień

Czy to, o czym słyszymy każdego dnia,

jest przyszłością,

tylko zbyt roznamiętnioną?

Czy wciąż dowiadujemy się o tym samym śnie,

o bezszelestnym poranku,

kiedy to ciało staje się kamieniem?


Przepływają przeze mnie

kolejne strofy — rodzi się puenta,

dla jakiej spiszę ten pożegnalny list.


Może zrodzi się pretekst,

dla jakiego rozpocznę tę spowiedź

od początku?

Boleśnie łamliwy jest

ten pierwszy dzień jesieni.

Okrutnie płochy świt,

bez jakiego trudno dalej żyć.


Ukształtowana przez łzy, zadedykowana

nieparzystej tęsknocie, karmię się lękiem,

który ktoś nieznajomy

tutaj pozostawił.

Cierpi moje ciało, wypożyczone

od przypadkowego gościa.


Usiłuję ujarzmić kłamstwo,

aby również prawda miała swój czas.

Rozpościeram serce.

Nie mogę dłużej śnić wbrew oczekiwaniu.


Pozostawię kamień,

aby Ci o mnie przypominał.

Podaruję ciszę, jakiej jeszcze nie znasz.

Życie może nas uratować

Żal kończy się zdradliwą puentą.

Myśli, zwieńczone szeptem,

kołyszą się w objęciach nocy.


Powraca lęk — zbyt ciasny, spisany

na modlitwę bez adresata.

Może pomóc tylko pokuta; łzy

uzależnione od snu.


Ujrzałam w Tobie dożywotnią wieczność —

spopielałe ciało,

duszę bez przewodnika.

Kradnę ostatnie spojrzenie w eter,

oswajam ból,

aby i on stał się sprzymierzeńcem.


Czy słyszysz poszum zmysłów?

Czy potrzebujesz ukojenia dla przyszłości?

Czekam zbyt blisko pragnień.


Porzuciła mnie ta sama rzeczywistość,

zostawiła ciemność,

choć jestem niewidoma.

Tak bardzo boję się nocy,

bezksiężycowej, beznamiętnej.


Zliczam gwiazdy na Twoich policzkach —

cieplejsze są od łez.

Tylko życie może nas uratować.

Której się wstydzisz

Nie przeraża mnie Twoja nieśmiertelność.

Nie zniechęca wiara w to,

co nieuniknione, a potężne.

Potęgują się wspomnienia — zbyt dotkliwe,

aby przyznać się do winy.


Moje przedwczorajsze drogi wiodą

między myślami a słowami;

pielęgnuję pocałunki,

których nie sposób się pozbyć.

Omija mnie lato, jesień wdziera się

pod skórę — jestem snem,

którego wszyscy się wyrzekają.


To nie jest kolejna wymówka

od marzeń. Postanowiłam, że odwiedzę

przyszłość — czym sobie zasłużyłam

na garść Bożych łez?

Skąd się bierze we mnie tyle światła,

skoro skóra nie przepuszcza dotyku?


Nie chcę karmić Cię smutkiem —

za dużo w nim pogardy i serdecznej ufności.

Sprzymierzona z przypadkiem,

zatruwam tę rzekę, ostatnia myśl

staje się kamieniem.


Jestem obietnicą, której się wstydzisz.

Przypominam wiatr, pozostawiony

na pastwę losu. To czas, tylko zmarnowany.

Rozebrana z marzeń

Gdzieś na obrzeżu rzeczywistości

czeka na mnie pokonany czas.

Na skraju jutra, poczętego

w przypływie miłości,

czai się obopólna pustka,

jakiej nie mamy odwagi przynieść

skrawka życia.


Piętrzą się we mnie strony przypowieści —

nawet przyszłość może się spóźnić.

Chciałabym udobruchać świt —

niech zaśnie, dopóki drażni mnie

tęsknota za czymś, co nigdy

nie miało prawa wstępu.


Pamiętam tę noc, kiedy księżyc

podglądał moje łzy.

Pamiętam, jak zerwałeś dla mnie gwiazdę

i obiecałeś, że to tylko początek.

Wiem, że śniłam,

choć nie miałam prawa.


Ty jednak stałeś się silniejszy —

Ciebie słuchało się niebo, do Twoich stóp

padała ziemia.


I choć mijają dekady,

ból nie gaśnie.

Nie przemija krzyk, który słyszysz tylko Ty.

Tobie zadedykowałam życie,

dla Ciebie rozebrałam się z pragnień.

Popękają łzy

Czeka mnie ostateczny wschód słońca.

Wypatruję dźwięku dość jowialnego,

żeby przypominał modlitwę

Twojego snu.


Świat się zatrzymał w połowie kroku —

nie zdążyłam nawet spojrzeć w dal.

Ujrzałam jednak wszystko,

co najdroższe:

posrebrzany sen,

co się siebie nie spodziewa,

uśmiech, ale taki od serca do serca,

łzy zbyt lekkie, aby mogły istnieć,

ciszę, aby wieńczyła nadzieję.


Pragnęłam dostrzec w Tobie to,

co jest dalsze od nieba,

odleglejsze od tęsknoty,

którą przeznaczyłam rozległym ścieżkom.


W pewnej chwili rozstąpiły się marzenia.

Nadeszła pora, aby żyć

wbrew przyszłości,

kochać to, co pozostaje wciąż obce.


Narysuję Ci nieznajomy, płochy świat,

w którym zaśnie melancholia,

szczęście umrze w połowie zdania.

Naszkicuję taki los,

że popękają łzy, a ciało stanie się

westchnieniem, tylko zbyt rozległym,

abym je dogoniła.

Pusta klepsydra

Cisza, której absolutnie się nie boję.

Sentymentalna noc, jaka nigdy

nie dobiegnie kresu.

Jestem przypadkiem —

nic się przez niego nie odmienia.

Przypominam pretekst,

z jakim nie warto ani marzyć, ani lśnić.


Przedziwne są koleje nieposłusznego losu —

jeszcze ciekawsze pragnienia,

za którymi nie nadążam.


Proszę, wróć i pozwól odnaleźć

nieuczesane strofy, wykreślone rozdziały,

pomięte dialogi — wszystko

sprowadza się do pustej klepsydry,

do garści pytań,

które nie zaznają uśmierzenia.


Życie, jak zwykle pisane pod dyktando,

jest dość leniwe,

aby spróbować zadośćuczynienia.

Sny stają się wynaturzone, zbyt cielesne,

aby przypisać im osobny czas.


Zamiast mnie polegnie spokój —

odrodzi się wolność; nie rozumiem jej języka.

Spiszę na kolanie kolejną autobiografię —

los wyświadczy przysługę

i odszuka inne wyjście awaryjne.


Stanę się światem — niczym więcej.

Zamienię się w lęk —

wszystko będzie po staremu.

Legło w gruzach

Słyszysz? To poranek, przesiąknięty

aromatem snu

i myśli napotkanych przypadkiem.

Idę wciąż tą drogą,

która nie pasuje do stóp.

Nadal przemierzam barykady i światy —

ktoś zbyt pośpiesznie sprzedał.


Nie mogę płakać, w tych czasach jest to

niezgodne z regulaminem.

Zanim powrócę, pozostaw po sobie

kilka plastikowych łez, garść

spleśniałych pytajników,

poukładany chaos,

ptaka uwolnionego od nieba.


Biegną za mną Twoje cienie — bezludne

jest dzisiejsze piekło.

Cicho! Nadchodzi pora na przyszłość —

niech krew zapłonie w skroniach,

przebudzi się urodzaj ciała.

Niezmywalne są słowa na skórze —

ich znamiona, pokryte sadzą,

kolidują ze zbyt wczesnym powrotem.


Nakłamałam w regulaminie —

prostota to rzecz smutna, szanowana

i wielce niespotykana.

Nie słyszę kroków nowego dnia.

Nie czuję światła — legło w gruzach.

Jeszcze jedna przyszłość

Na dobry początek otrzymałam imię.

Pochodziło od niewłaściwego stróża.

Stałam się ciałem,

na które czasem się czeka.

Znów pleni się smutek —

brunatnej maści,

z naderwanym skrzydłem, poniżony

przez własne życie.


Usiłuję wykrzesać z siebie

odrobinę czasu — tak na pamiątkę

po zbyt przepastnym świecie.


Zawieja, poczęta w śnie dość głębokim,

aby się obudzić, dziś jest

beznamiętnym westchnieniem,

zamyślonym jutrem, manowcami,

gdzie porzuciłam cień.


Pewnego dnia leciwe słowa ustąpią

miejsca młodym myślom.

Rozpocznie się godzina —

nie pozazdrości ciekawości

i zniecierpliwienia.

To sygnał, że zmysły stanęły na baczność,

nadzieja stała się fundamentem

dla nowego nieba.


Nie, nie umiem zatracić się na granicy

między wodą a światłem —

tęcza nie wzejdzie tego poranka.

Nie przywidzi się jeszcze jedna przyszłość,

nie powtórzy modlitwa.

Choć nikt nie goni

czarne ślady na skórze

dość napiętej

by znieść ciężar kolejnego rozdziału

pocałunki wskrzeszone

z zapomnianych ust

dręczą dziś okolice smutku


to ciało

znoszone i poobcierane

w paru strategicznych miejscach

dziś jest krynicą

marnotrawnej melancholii


wykradam ci linie papilarne

przywołuję do porządku serce

to wszystko jest

przypadkiem

przez który się odmieniam


może naleciałości

po namiętności

uczynią to miejsce przytulnym

jestem zmuszona

do nieśmiertelnego grzechu

do winy na jaką nie zasłużyłam

uciekam

choć nikt nie goni

chowam się lecz nikt nie podgląda


tak pewnego razu

stanę się twoją przyszłością

przeistoczę w kamień aby był ci

wspomnieniem chwil

za jakimi nikt nie może tęsknić

Przesolone łzy

moje wargi podatne na zranienia

sny zapieczętowane i odłożone

na najniższą półkę

są tylko przyrzeczeniem mantrą

dość podniosłą

aby zatamować smutek


nagie dłonie pozostawiają na tobie dotyk

aby udowodnił istnienie

uczynił ten ckliwy rozdział

zaledwie przedmową


nie mogę wciąż kochać cię

przypadkowo i na noże

miłość niby obłąkany włóczęga

chadza niewłaściwymi ścieżkami


być może stanę się

motylem

może niedokończonym pytaniem

co nie czeka na odpowiedź


przesolone łzy więdną na policzkach

tęsknota zalęgła się

na rozstaju snów

warto czasem poprosić

o odrobinę cienia

aby ustąpił miejsca gwieździe

wiem

to rzeczywistość pisze ostateczny testament

wiem że litość staje

w poprzek rzeki


zaczekam tu na przyszłość

na łzę nie do pary

nieodwzajemniony uśmiech ciszy

Pacierze bez adresata

Tego dnia sprzyjają mi niebiosa, poczęte

przez Twój uśmiech.

Wychwala ziemia, którą rzuciłeś objęciom.

Słońce jest uśmierzająco lekkie

i świeże, gwiazdy łączą się

w miłosne konstelacje.


Tak. Oto ufność, marnotrawna córka,

powraca z dalekich godzin;

stamtąd, gdzie zwykłam odmawiać

pacierze bez adresata.


Lecz dziś horyzont jest kwiecisty

niby pierwsze w tym roku myśli, chmury

są watą cukrową

z tej lepszej przeszłości.


Tak. Tego dnia tańczę, choć do pląsów

mam dwie lewe nogi;

serce mieni się jak dorodny jaspis,

w słowach zadomowiła się swoboda.


Skąd w człowieku tyle wiary,

że po drugiej stronie czeka więcej,

niż warto się spodziewać?

Skąd w nas tak wiele nadziei,

zieleńszej od odrodzonych traw?


Patrzę prosto w oczy słońca —

przede mną jeszcze wiele, wiele

nieprzedeptanych godzin,

nieznanych fantazji, które będą kanwą

dla nowej modlitwy.


Przede mną tysiące gasnących świec;

kroków, których nie sposób zliczyć.

Pobocze zdobią ślady — nigdy ich nie zatrę.

Pozostań moją samotnością,

tęsknotą, o którą już nie proszę.

Godzina ciszy

Słonecznie i ciepło jest dziś na dnie ducha.

Jasno i przejrzyście objawia się serce.

Od wielu godzin próbuję

udobruchać samotność — wiem,

że przeciwstawia się tęsknocie.


Może to niedokończona rola sprawia,

że czas biegnie wstecz?

Nie wiem, ile jest prawdy w tym, co słyszę.

Nie pamiętam, skąd wzięłam

Twój pocałunek na moich ustach.


Całkiem przygodnie odnalazłam kamień

o kształcie zaginionego serca.

Śpieszę na spotkanie z przeznaczeniem —

to tutaj pasą się moje cytrynowe sny.


Objawiam się przyszłości, erze

dość zmiennej, aby zliczyć na palcach tych,

co pozostali. Pragnę uczcić pamięć

godziną ciszy.

Wciąż słyszę wschodzące słońce.

Smakuję niebo, słodsze

od wypożyczonego szczęścia.


Płonę, spalam się — wbrew biegowi krwi,

wbrew ciału.


Modlitwa? Cóż mi pozostało oprócz chwały

za grzechy? Przypieczętowuję strach

swoim słowem — nadal idę Twoją drogą.

Śnić tak po prostu

Powrót. Wstęp. Kontynuacja.

Podrozdział. Puenta. Pusta strona.

Który z tych znaków prowadzi

w stronę czasu?

Może to przyszłość znalazła drogę

do mojego odzyskanego świata?


Cierpnie skóra, gdy pomyślę,

jak wiele słów brakowało,

żebym pominęła życie.

Dziś, tak bez okazji, dotykam sercem nieba.

Czuję światło, o jakim zapomniałam.


Rozpieszczam w sobie tę noc,

słodko-kwaśną, lepką ciemność,

która przynosi niewidome pocałunki,

bezsenne pieszczoty.


Huczy we mnie od Twoich łez —

nie sprzedam tak łatwo rzeczywistości.

Nigdy więcej nie pomylę myśli

z prawdą; poczuję całą sobą

tę zagadkę.


Zbiegły się nasze planety, napotkały bieguny,

skazane odgórnie

na ucieleśnioną samotność.

Udałam się na spacer

po wyboistych trajektoriach u stóp serca;

pięknie jest śnić

tak po prostu, bez ceregieli.

Uśmierzenie dla zmysłów

Czuję muśnięcia niedokończonych godzin.

Słyszę Twoje skargi — noc jest

tak pokorna, tak uległa,

że przepadnę bez wieści.

Nie znoszę gwiazd, świecących

boleśnie jasno — przypominają o drodze,

którą przedeptały moje marzenia.


Nie znam nowego księżyca,

podkradającego słony wschód.

Samotność, tak wzgardzana i prowokowana,

dzisiaj ustępuje czasu przyszłości.


Nie nakarmię rozproszonych rąk —

piedestał jest zbyt kruchy,

chwieje się kandelabr.

Rozchylam poły serca, pomagam duszy

postawić pierwszy krok.


Rozmarzyłam się na myśl o teraźniejszości

tak płodnej, że nieprędko zapomnę.

Nie, nie umrę,

dopóki nie opowiem Ci,

skąd wzięłam tę melancholię.

Pomyliły się łzy — pora

zrozumieć, która z gwiazd zaiskrzyła

jako pierwsza.


Pewnego dnia pochłonie mnie niecierpliwość,

zabierze fala — dotyk pozostanie uśmierzeniem

dla zmysłów, dla namiętności,

jak zawsze dwuznacznej.

Kojący blask gwiazd

Bardzo bliska jest mi tego wieczora

Twoja samotność.

Rozumiem wyraźny kształt łez.

Pogrążam się w nocy,

aby usłyszeć Twoje milczenie

o namiętność.


Wiem. Czeka mnie osobna przyszłość —

chadzająca poboczami,

nieskora do dochowywania tajemnicy.

Odcisku snu zdobią powieki —

miękka w dotyku

jest srebrzysta sierść księżyca,

blask gwiazd tak kojący.


Rozglądam się, próbuję odnaleźć

człowieka — nikt o nim nie słyszał.

Ktoś coś do mnie mówi.

Ale co?

Nie znam języka ludzi.


Rozmawiam wciąż z własnym ciałem.

Strach, dożywotnio wypożyczony,

pozostanie na wieki i dekadę dłużej

w nietutejszym przywidzeniu.

Lśniąca jest Twoja skóra,

do bólu niecierpliwa, złakniona kłamstwa.

Kres przeszłości

Ufam światłu księżyca.

Wierzę w gwiazdy, których szkarłatne łzy

wsiąkają w poduszkę.


Nieśpiesznie ozdabiam usta

Twoim pocałunkiem — niech ślad

wskazuje drogę do osamotnionej miłości.

Gdzieś w pobliżu serca

czuję wołanie melancholii —

zostawiłam ją sobie na później,

gdy zabraknie sił,

aby śnić.


Wszystko, co obiecuje świat,

skończy się jak zwykle o tej samej porze.

Czy przyszłość, która właśnie

dobiegła końca,

odszuka w sobie odrobinę cienia,

aby uratować światło?


To pokuta, nic poza tym.

To tylko przeludniony półwysep —

rodzi się we mnie łza, która spłonie,

zanim wymienię jej imię.


Przybędę po czasie — w chwili,

kiedy pęknie ziemia, rozstąpi się niebo.

Stanę u wezgłowia Twej kołyski —

będzie mi dostatecznie ciepło,

aby położyć kres

przeszłości.

Zapatrzony w wieczność

Moje dzisiejsze łzy nie są świadectwem

strachu czy samotności.

Dziś śnię, bo szczęście

odnalazło drogę za margines.


Tak, przyszłość objawia się

w pełnej krasie — czuję słony posmak.

Tego dnia wstanie słońce —

tylko i wyłącznie dla mnie i marzeń.

Wieczorem do myśli zapukają

gwiazdy, gotowe dzielić z ciemnością

słodką melancholię.


Nie słyszę Twojego milczenia

o namiętność; tęsknota jest zbyt urodzajna,

żeby napisać epitafium.


Powróć, moje wykradzione szczęście.

Przyjdź, rozgość się

w nieparzystych słowach.

Przyśniła mi się teraźniejszość —

pielęgnowałam jej świeże łzy, karmiłam

z ręki odrobiną radości.


Już nigdy więcej nie usłyszę

błagania niebios, u mojego serca

nie rozstąpi się ziemia.

Ofiaruję Ci ten czas — tak miękki w dotyku,

zapatrzony w wieczność.

Nadać kształt duszy

Zatapiam się w ciszy

naszych obopólnych spojrzeń.

Zanurzam w chaosie, który prowokuje

samotność do nadziei.


Rozkwita we mnie wiara

w to, co przydarza się tylko cierpliwym.

Gdzieś w czeluści serca

postukuje czas — myśli nie łączą się

dziś w zdania.


Czy to, co mnie tu trzyma,

nazywa się pragnieniem?

Czy to, w co zawzięcie wierzymy,

odnajdzie drogę powrotną na północ?


Nie chcę tęsknić

wbrew łzom — te są dziś soczyście zielone.

Chciałabym podzielić się z Tobą

światem — nie tym, który wszyscy

tak dobrze znają.


Wciąż tutaj czekam, zapatrzona

w czasoprzestrzeń, pogrążona w milczeniu

tak urodzajnym,

że wygrywa z krzykiem.


Namaluję Ci bezczas, dokładnie taki,

jak ten z Twoich marzeń.

Podaruję dotyk,

aby nadał kształt Twej duszy.

Mój wzrok szuka nieba

To nie jest zwycięstwo samotności.

To nie jest przegrana miłości.

Wszystko, co mnie tu trzyma,

jest ścianą,

na której namalowałam

swoje własne serce.


Tak, nic więcej nie potrzebuję —

tylko ciszy, oddechu

i bezsennych poranków.

Rozglądam się, mój wzrok szuka nieba —

jest zbyt odległe,

zbyt podatne na zranienia.


Przyjdź, godzino, o której nigdy

nie zapomnę; powróć,

choć niewiele brakuje, bym Cię odnalazła.


Wciąż widzę Twoją pogodną twarz,

wyróżniającą się w tłumie

bezimiennych iluzji.

Wyobrażam sobie strach,

któremu tak blisko do czułości.


Proszę, weź mnie za serce.

Uśmierz moją nieśmiertelność balladą

bez słów.

Zanim zrozumiem Twoje ciepło,

zanim pojmę urodzaj snów —

czy zaprowadzisz mnie

na drugą stronę tej rzeki?


A może podarujesz mi uśmiech,

aby mógł stać się przyszłością?

Modlitwa bez słów

Zawstydzona, podglądam miłość

przez dziurkę od klucza.

Zliczam na palcach jednej ręki

kroki samotności.

Wszystko, co pozostało prawdą,

dziś objawi się jako urodzajna noc —

ciemność, w której zanurzam się

po serce.


Niecierpliwe są łzy o tej porze —

wciąż wypatruję drogi powrotnej

do przyszłości.

Podziwiam z daleka smutek —

tak bardzo, tak boleśnie uwierzyłeś.


Księżyc z lubością zagląda do lustra,

w którym zwykła przeglądać się

rozgwieżdżona nadzieja.

Umieram z braku iluzji;

Twoje odpowiedzi zostawię sobie

na później.


Wkrótce przyniosę

zielony dzban

świeżo zebranych marzeń; pragnę,

żebyś i Ty przestał kochać po omacku.


Dłonie poszukują ciszy,

nadają życie kształtom Twojej duszy.

Powstanie we mnie porzucony sen —

wolność zamieni się

w modlitwę bez słów.

Twój poemat

Proszę, nie bój się. Rozgość się

w moim nowym wierszu.

Wyjmij z dłoni wieczne pióro,

przywłaszcz sobie kartkę.

Niech atramentem staną się

jasnoniebieskie łzy — poczęte specjalnie

na tę okazję,

bez lęku i ceregieli.


Prosiłabym, żeby poemat

był dość długi — żeby posiadał przeszłość,

teraźniejszość i przyszłość.

Pisz, dopóki sercu wystarczy sił.

Pisz, dopóki sprzyja pogodna dusza.


Nie musi być to wiersz na miarę Nobla —

zawrzyj wszystko,

co chciałeś mi opowiedzieć

w przyszłym życiu.

Niech tęsknota prowadzi pióro —

niech prawda zrzuci szaty kłamstwa.


Wiem, że pewnego wieczora

ten wiersz dobiegnie kresu.

Odłożysz z namaszczeniem pióro,

sprawdzisz błędy.

A gdy na niebo wstąpi świt, zaśniesz,

zakochawszy się w tych bezsennych strofach.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 54.04