ROZDZIAŁ 1: ŚWIATŁA LASERU
Muzyka była jak puls miasta — mechaniczna, nieustępliwa, bezwstydnie głośna. Uderzała w klatkę piersiową Isabelli falami basu, które rozbijały się o jej żebra jak przypływ o skały. Czuła dźwięk nie tylko w uszach, ale w kościach, w skroniach, w kręgosłupie. Klub był zatłoczony, rozmazany od świateł, które tańczyły po ścianach jak duchy o kolorowych twarzach. Fiolet, zieleń, kobalt — światło przecinało mrok jak ostrze, zostawiając po sobie cienie dłuższe niż ciała, do których należały.
Isabella szła przez ten zgiełk jak ktoś, kto już tu był, ale nigdy naprawdę. Jej czarna sukienka przylegała do skóry jak druga warstwa ciszy, głęboka i gładka, nieprzenikalna. Buty na cienkiej szpilce zdawały się nie dotykać podłogi. Ruchy miała płynne, jakby nie musiała już myśleć, co robi. Tylko ciało było — i muzyka. Głowa była gdzie indziej.
Zatrzymała się przy barze. Tequila, bez soli, z limonką. Rytuał, który nie miał już znaczenia, ale dawał złudzenie powtarzalności. Jak oddech.
Tuż obok niej pojawiła się Clara. Wysoka, z prostymi blond włosami i spojrzeniem, które zdawało się widzieć zbyt wiele. Jej usta — ciemnoczerwone — były jak klamra w tej wieczornej opowieści. Były sobie bliskie w dziwny, nieoczywisty sposób — jak dwa cienie, które czasem na siebie padają.
— Tu jesteś — powiedziała cicho.
— Bo zawsze tu jestem — odpowiedziała Isabella. — W miejscach, które tylko udają, że są pełne życia.
Po kolejnej szklance ruszyły na parkiet. Isabella tańczyła jak ktoś, kto chciałby zniknąć. Ruchy miała lekkie, ale zdecydowane. Jej ciało znało ten rytm, choć dusza nie miała już siły go słuchać. Każdy skręt bioder, każde uniesienie rąk, każde delikatne kołysanie przypominało falę, która próbuje coś zmyć. Ktoś inny patrzyłby i widział uwodzenie. Ona czuła tylko… automatyzm.
Zamknęła oczy. Dla innych była zmysłowa. Dla siebie — była pusta. Wewnętrznie martwa.
I wtedy poczuła go.
Nieznajomy nie dotknął jej od razu. Był za nią, czuła jego obecność, ciepło ciała, zapach czegoś drzewnego, lekko gorzkiego. Zbliżał się powoli, jakby badał jej granice nie dotykiem, lecz ciszą. Pochylił się do jej karku, ale nie musnął skóry. Tylko oddychał. Jakby mówił „jestem tutaj” — bez słów, bez siły. A ona… nie odsunęła się.
„Nie znam cię,” pomyślała. „Nie wiem, kim jesteś. I właśnie dlatego ci pozwolę. Bo nie muszę grać roli. Bo to się nie liczy.”
Jego dłonie zbliżały się do jej bioder. Powoli. Delikatnie. Jakby pytał. A ona nie odpowiadała, ale też nie odmawiała.
„Nie wiem, czy chcę, czy tylko nie chcę niczego czuć. Może to to samo,” mówiła sobie w myślach. „Nie chodzi o pragnienie. To nawet nie jest wybór. To ucieczka.”
Odwróciła się do niego. Ich oczy spotkały się po raz pierwszy. On nie był wyjątkowy. Nie miał tej iskry, tego magnetyzmu. Był po prostu… mężczyzną, który był tu, teraz. I wystarczał. Na dzisiejszy wieczór.
Ich twarze zbliżały się powoli. Bez gwałtowności, bez żaru. Usta Isabelli rozchyliły się miękko. Jego wargi musnęły je, najpierw niepewnie, potem pewniej. Całowali się wśród ludzi, wśród świateł i basu, jakby nikt nie patrzył. Jakby świat mógł się zatrzymać tylko na to jedno zderzenie.
Pocałunek był mokry, cichy, niemrawy — jakby oboje wiedzieli, że to nie ma przyszłości, że to nie ma sensu. Ale i tak był. Bo czasem to „tu i teraz” jest jedyną formą zapomnienia.
— Chodź — szepnął. Jego głos był niski, nieinwazyjny.
Nie odpowiedziała. Ruszyła za nim.
Drzwi do łazienki zatrzasnęły się za nimi z głuchym stuknięciem. Pomieszczenie pachniało chłodną wodą, mydłem i czymś jeszcze — może wilgocią samotnych spotkań.
Stanęli naprzeciw siebie. Ona oparła się o marmurowy blat. On zbliżył się powoli, jakby każde zbliżenie było negocjacją. Dłoń wsunął pod jej sukienkę. Nie było romantyzmu. Nie było szeptów. Tylko oddechy, coraz szybsze.
Podciągnął jej sukienkę do bioder. Nie miała bielizny. Ich spojrzenia zetknęły się na ułamek sekundy — ale w jej oczach nie było zawstydzenia. Była obojętność, która mówiła: „rób, co chcesz”.
Wszedł w nią gwałtownie, lecz nie brutalnie. Jej ręce oplotły jego szyję. Zamknęła oczy. Chciała, by to trwało krótko. Chciała tylko jednego — zapomnieć.
Ściany łazienki chłonęły ich ciała. Ruchy były szybkie, bez rytuału. On dyszał ciężko, a ona… nie wydawała dźwięku. Ani jęku, ani szeptu. Bo nie było w niej niczego, co chciałoby odpowiedzieć.
Kiedy skończył, odsunął się. Milczał. Uporządkował ubranie. Nie zapytał, czy dobrze się czuła. Nie spojrzał drugi raz.
A ona poprawiła sukienkę, umyła dłonie pod lodowatą wodą. Usta miała blade. Oczy spokojne. Jakby nic się nie wydarzyło. Jakby to był tylko moment między jednym oddechem a drugim.
Wyszła pierwsza.
Clara czekała na nią przy wyjściu z sali. Oparta o ścianę, z kieliszkiem białego wina w dłoni. Uśmiechnęła się półgębkiem — tym swoim uśmiechem, który nie był radością, tylko wiedzą.
— Szybko poszło — powiedziała.
Isabella wzruszyła ramionami.
— To nie był wieczór na rozmowy — odpowiedziała cicho.
Clara podała jej kieliszek.
— Na szczęście ty nigdy nie potrzebujesz słów, żeby rozumieć.
Isabella upiła łyk. Alkohol był chłodny, delikatny, jakby obmywał to, czego nikt nie powinien dotykać.
— Wracamy? — zapytała Clara.
Isabella nie odpowiedziała od razu. Spojrzała na drzwi, przez które wyszła. Przez moment miała wrażenie, że coś w niej drgnęło. Ale nie, to tylko światło. To, które nigdy nie daje ciepła.
Skinęła głową i ruszyła za Clarą. I znów szła przez klub jak cień. Z tą różnicą, że tym razem niosła w sobie ciężar, który znała zbyt dobrze.
W mieszkaniu Clary panował półmrok. Drewniane podłogi pod stopami Isabelli były chłodne, ale nie nieprzyjemne. W kącie paliła się niska lampa, rzucając złoty cień na ściany, które wyglądały, jakby ktoś starannie wyciszył nimi hałas świata. W powietrzu unosiła się nuta drzewa sandałowego i pieczonego drewna — kadzidełko gasło właśnie w ceramicznej miseczce przy parapecie. Clara nalała wina. Czerwone, ciężkie, głębokie jak rozmowy, których nie chciało się już dłużej odwlekać.
Usiadły jak zawsze — przy niskim stoliku, na poduszkach, które nie pasowały do niczego, ale do nich pasowały doskonale. Bez słów. Bez tłumaczeń.
Clara podała jej kieliszek i spojrzała z boku.
— I jak było? — zapytała. Nie złośliwie. Po prostu. Jak ktoś, kto chce wiedzieć, czy przyjaciółka właśnie wróciła z życia, czy z kolejnej śmierci w drobnych kawałkach.
Isabella wzruszyła ramionami, upiła łyk i westchnęła.
— Bez szału — odpowiedziała po chwili. — Nawet nie wiem, jak się nazywał. Chyba nie powiedział. Może ja nie zapytałam. Nie miał nic ciekawego w oczach. Ani nic brzydkiego. Idealny do zapomnienia.
Clara nie odpowiedziała. Tylko kiwnęła głową, jakby rozumiała wszystko bez potrzeby rozkładania tego na czynniki.
Isabella zapatrzyła się w okno, gdzie odbijało się światło latarni.
— Wiesz, kiedyś tata zabierał mnie do tej rejestracji przy marinie. Robili tam najlepsze homary. Takie z chrupiącą skórką, z masłem i cytryną. Uwielbiałam to miejsce. On mówił, że jesteśmy rodziną z katalogu — mama, on i ja. Pachniało solą, pieprzem i… jakimś rodzajem ciepła, którego już nigdzie nie umiem znaleźć.
Jej głos stawał się coraz cichszy, ale nie drżał. Był jak echo dawnej opowieści, której nie chciało się kończyć.
— A potem zaczął znikać. Najpierw tylko zostawał dłużej w pracy. Potem zaczął jeść sam. Potem w ogóle przestał mówić, o której wróci. I wiesz przecież, jak mój ojciec siedzi długo w pracy…
Clara wzięła łyk wina, ale nie spuszczała z niej wzroku.
— Jak ma dużą firmę, to musi — powiedziała łagodnie.
Isabella spojrzała na nią z goryczą. — Nie musi. Ma od tego ludzi. Ale woli tabelki, bilanse, kontrakty. Tam nikt nie pyta, czy umie kochać. A tu… tu by musiał.
Cisza, która zapadła po tych słowach, nie była nienaturalna. Była konieczna. Jakby w niej właśnie wszystko dojrzewało.
Po chwili Isabella odchyliła głowę do tyłu. Jej oczy patrzyły w sufit, ale widziały coś zupełnie innego.
— Mama… Ona kochała pieniądze. Im bardziej coś błyszczało, tym bardziej to chciała. Torebki, sukienki, dekoracje, które zmieniały się co dwa miesiące. Miałam wrażenie, że tata przestał ją obchodzić dawno temu. Liczyła się tylko karta. A potem kłótnie. O wszystko. O fotele, o zasłony, o transfery pieniędzy. Raz widziałam, jak wyrzucał jej torby na podjazd. Dior, Gucci, nawet perfumy. Krzyczała. On się zamknął. Ja też się wtedy zamknęłam — w pokoju. I tak zostało.
Clara przesunęła kciukiem po swoim kieliszku, nie podnosząc wzroku.
— Moja zniknęła w inny sposób. Też bolało — powiedziała cicho.
Isabella podniosła głowę i spojrzała jej w oczy.
— Wiesz… mama któregoś dnia po prostu wyszła. Zostawiła kartkę: „muszę coś przemyśleć”. I zniknęła. Bez pożegnania. Bez telefonu. Bez planu. Jakby ktoś wyciął ją z naszego życia nożem do papieru.
Długa, gruba cisza. Tym razem nikt nie odważył się jej przerwać.
Clara sięgnęła po drugą butelkę wina. Nalewała powoli, ostrożnie, jakby chciała nie zakłócić tego, co właśnie zawisło między nimi. Isabella uniosła kieliszek, spojrzała na rubinowy płyn, który drżał lekko w jej dłoni, i szepnęła:
— Tak. Polej.
Wino wypełniło szkło jak cień. Milczały. Ale już inaczej. Już razem.
Po chwili, kiedy alkohol zaczął znów rozgrzewać gardło, Isabella powiedziała tylko:
— Chciałabym kiedyś napić się z kimś, kto nie pyta. Kto po prostu wie, że nie chcę już więcej grać.
Clara dotknęła jej dłoni. Cicho. Bez słów.
A noc trwała. Cichsza niż zwykle. I może właśnie dlatego — możliwa do przeżycia.
Clara nalała ostatni kieliszek wina. Siedziały naprzeciw siebie, bose, zmęczone, z oczami lekko zamglonymi od alkoholu, ale w głowach było zbyt wiele, by mówić. Czasem milczenie między kobietami jest pełniejsze niż tysiąc słów — tak było teraz.
Isabella przesunęła palcem po powierzchni szkła, zostawiając mokry ślad. Głowa miała już dość — ale ciało nie chciało jeszcze snu. Czuła się rozhuśtana od środka. Jakby siedziała na czymś, co za chwilę się przewróci.
— Zostaniesz na noc? — zapytała Clara miękko, prawie szeptem.
— Tak — odpowiedziała Isabella po chwili. — Ale jeśli jutro zapytasz, czy dobrze spałam, wyrzucę cię przez okno.
— Obiecuję, nie zapytam — uśmiechnęła się Clara.
Isabella wstała powoli, jakby nogi nie do końca jej ufały. Westchnęła cicho i rozejrzała się po pokoju. Wszystko tu było miękkie — światło, zapach, oddech.
— Mogę się wykąpać? — zapytała.
Clara wskazała drzwi.
— Ręcznik jest na półce, środkowy. Szlafrok też. Woda czasem kaprysi, ale da się przeżyć.
Isabella skinęła głową i zniknęła w łazience.
Zamknęła za sobą drzwi i przez chwilę po prostu stała. Oparta plecami o chłodne drewno, z zamkniętymi oczami. Jakby musiała zebrać się w sobie, zanim zrobi kolejny krok. W powietrzu unosił się zapach wilgoci i zgaszonej świeczki. Lustro było lekko zaparowane, mimo że jeszcze nikt dziś go nie używał. Cisza w tym pomieszczeniu nie była pusta — była gęsta. Miała ciężar, którego nie dało się unieść bez oddechu.
Zrzuciła ubrania mechanicznie. Sukienka opadła na podłogę bezszelestnie, jak milczenie. Stanik, majtki — wszystko zostawiła w kupce, nie patrząc nawet na to, gdzie lądują. Weszła pod prysznic, odkręciła wodę.
Pierwsze krople były zimne. I może dobrze. Nie cofnęła się. Stała, pozwalając, by zimno ściągało z niej napięcie, jakby ktoś oblewał ją ciszą.
Woda zaczęła się robić cieplejsza, leniwie spływała po jej karku, ramionach, piersiach, brzuchu, udach. Każdy strumień był jak dotyk — niechciany, ale nieunikniony.
„Czemu to znów się stało?” — pomyślała. — „Czemu ja w to zawsze wchodzę, jakbym nie miała innego wyjścia?”
Pochyliła głowę, pozwalając, by włosy przykleiły się do jej twarzy. Woda była wszędzie — na rzęsach, na ustach, w oczach, ale żadna z tych kropli nie była łzą. Bo płakać — to znaczy czuć. A ona… jeszcze nie czuła.
„Nie pamiętam, jak miał na imię. Może nie miał. Może tylko miał być kolejnym lustrem, w którym nie chcę się odbijać.”
Zamknęła oczy. Przypomniała sobie jego ręce. Nie były czułe. Nie były brutalne. Były obojętne. Jak dłonie kelnera, który podaje ci coś, czego nie zamawiałaś, ale przyjmujesz z grzeczności.
„Może ja wcale nie szukam miłości. Może tylko chcę, żeby ktoś mnie znalazł. Choćby przypadkiem. Choćby przez pomyłkę.”
Zaczęła myć ciało, ale robiła to powoli, jakby nie chciała się dotykać, ale musiała. Gąbka sunęła po ramionach, potem po karku, potem niżej. I z każdą kolejną częścią ciała miała wrażenie, że nie myje się z potu — tylko z wstydu.
„Nie jestem brudna ciałem. Jestem brudna od środka. Od wspomnień. Od słów, których nie powiedziałam. Od tych wszystkich razy, kiedy udawałam, że to mnie nie rusza.”
Przypomniała sobie matkę. Zawsze pachnącą za mocno. Wanilia. Migdały. Kłamstwa. Pamięta, jak matka zasłaniała twarz wielkimi okularami i mówiła: „Nie słuchaj ojca. On tylko tak mówi.” A potem znikała do sypialni, trzaskając drzwiami.
I ojca. Pachniał ciszą. Cisza nie ma zapachu, ale ma ciężar. Czasem czuła ją do dziś — na karku. Jak dłoń, która nie dotyka, ale przygniata.
Woda spływała po piersiach, między udami, wokół kolan. Czuła, że mięknie. Czuła, że jej ciało już się nie broni. Ale też nie przyjmuje. Jest po prostu… obecne.
„Nie umiem kochać. Nie umiem prosić. Nie umiem nawet powiedzieć: zostań. Dlatego wszyscy odchodzą, zanim zdążę.”
Obróciła się przodem do ściany. Położyła na niej dłonie. Czoło. Oparła się jak ktoś, kto musi się czegoś trzymać, by nie osunąć się na podłogę.
„Clara jest spokojna. Nawet kiedy cierpi, nie pokazuje. Jest miękka, ale mocna. Ja jestem twarda, ale pęknięta. I boję się, że któregoś dnia też mnie zostawi. Albo gorzej — że zostanie i będzie patrzeć, jak się rozpadam.”
Zacisnęła powieki.
„Nie chcę tak. Nie chcę więcej tych łazienek. Tych przypadkowych rąk. Tych pocałunków, które nie mają smaku.”
Ale już się wydarzyło. I nie można cofnąć dotyku. Nawet jeśli był bez znaczenia — ciało pamięta.
Wyłączyła wodę. Stała jeszcze chwilę, cała mokra, ciężka od myśli. Wytarła się ręcznikiem. Założyła szlafrok. Stanęła przed lustrem.
Zobaczyła siebie. Twarz bez makijażu. Oczy zbyt ciemne. Skórę zbyt bladą.
„Czy ja naprawdę jeszcze jestem piękna? Czy tylko dobrze zrobiona?”
Nie odpowiedziała. Otworzyła drzwi. Światło z sypialni Clary było już przygaszone. Weszła cicho. Położyła się na kanapie i przykryła kocem. Pachniał lawendą. Pachniał spokojem, którego nie rozumiała.
Zamknęła oczy.
I pomyślała, że może jutro nie będzie jeszcze lepiej. Ale dziś… dziś po raz pierwszy czuła, że coś w niej się złamało nie po to, by się rozsypać, ale żeby móc ułożyć się na nowo.
Poranek był zbyt jasny. Światło sączyło się przez zasłony z uporem, jakby chciało wejść do środka, nawet jeśli nikt go nie zapraszał. Isabella otworzyła oczy, ale nie podniosła głowy. Czuła jeszcze ciepło koca, zapach lawendy. Przez moment leżała nieruchomo, nasłuchując.
W kuchni coś się poruszyło — odgłos filiżanki, przesuwanych krzeseł, zlewu. Czuła zapach jajek, przypieczonego chleba, czegoś zielonego — awokado. Dźwięki codzienności, których sama nie umiała tworzyć.
Wstała, zsunęła koc z ramion i przeciągnęła się powoli. Szlafrok zsunął się z jednego ramienia, ale nie poprawiła go. Przeszła do kuchni na bosaka, ostrożnie, jakby wciąż nie była pewna, czy chce wracać do rzeczywistości.
Clara siedziała przy stole z filiżanką w dłoniach. Miała na sobie grafitową marynarkę i związane niedbale włosy. Jej telefon leżał obok, ekran pulsował powiadomieniami, ale nie zwracała na nie uwagi. Popijała kawę małymi łykami, z zamyśleniem.
— Dzień dobry — powiedziała bez odwracania się. — Zrobiłam ci coś do jedzenia. Sama już zjadłam. Zaraz muszę się zbierać — praca, raporty, sztuczne uśmiechy. Wiesz.
Isabella kiwnęła głową.
Clara dodała jeszcze, jakby mimochodem:
— Zostaw klucz tam, gdzie zawsze. Nie musisz się spieszyć.
Zaraz potem podniosła się, wsunęła buty, zarzuciła torebkę na ramię i wyszła. Tylko cichy dźwięk zamykanych drzwi został po niej w powietrzu.
Isabella usiadła przy stole. Na talerzu czekała jeszcze ciepła jajecznica, dwa kawałki ciemnego chleba, awokado pokrojone w cienkie plasterki. Wszystko wyglądało estetycznie, jak zdjęcie z katalogu. Idealne śniadanie.
Jadła powoli, bez pośpiechu. Nie czuła smaku. Nie była głodna, ale jadła. Dla rytmu. Dla gestu.
Z każdym kęsem coś w niej opadało. Nie ból. Nie złość. Coś bardziej bezkształtnego.
Pustka.
Taka, która nie krzyczy, nie płacze. Tylko siada obok i patrzy, jak jesz.
Za oknem życie toczyło się jak zwykle. Ludzie spieszyli się z dziećmi, z psami, z papierowymi kubkami kawy. Ruch, który ją mijał. Jakby był światem, do którego nigdy naprawdę nie należała.
W kuchni wciąż unosił się zapach kawy. Jej zapach. Clara była już poza domem, ale przez chwilę Isabella miała wrażenie, że nadal siedzi przy stole. Milcząca. Uważna.
Dopiła wodę. Wstała. Umyła talerz. Ruchy miała dokładne, oszczędne, jakby każde działanie wymagało decyzji.
Podeszła do parapetu i sięgnęła pod doniczkę. Klucz wciąż tam był. Zostawiła go dokładnie w tym samym miejscu.
Bez słów. Bez zostawiania śladu.
To było jedno z tych wyjść, które zna się na pamięć.
Gabinet był zimny. Nie z powodu temperatury — z powodu ciszy, która nie miała ciepła. Wysokie okna wpuszczały poranne światło, które rozlewało się po długim biurku z ciemnego drewna, po grzbietach książek ustawionych równo jak cegły w murze, po szklanym blacie stolika, na którym leżały czasopisma o rynku inwestycyjnym i zegarki, których nikt tu nie nosił.
Ściany były ciemne, półki zbyt uporządkowane, a fotele ustawione w idealnym kącie. Jakby nikt tu nie myślał, tylko planował. Jakby wszystko, co mogło być miękkie, zostało wyrzucone dawno temu — razem z rozmowami, czułością i obecnością.
Ojciec siedział przy biurku. Wysoki, szczupły, w szarym garniturze, z rękoma ułożonymi precyzyjnie na tablecie. Mówił przez telefon. Jego głos był niski, pewny siebie, spokojny. Wypowiadał nazwiska, liczby, terminy. Głos człowieka, który prowadzi świat do przodu. Bez pytań. Bez zająknięcia.
Isabella usiadła naprzeciwko. Krzesło było twarde, zbyt głębokie. Obce. Czuła się w nim jak eksponat — coś, co tu nie pasuje, ale które chwilowo można tolerować.
Ojciec nie spojrzał na nią ani razu. Kiwał głową, notował, patrzył na zegarek.
A ona siedziała. I siedziała.
Zobacz mnie. Proszę. Siedzę tu. Czekam. Przecież wiesz, że nie przychodzę tu dla widoku z okna. Nie dla kawy, nie z nudów. Ja… tylko chcę, żebyś mnie zauważył. Choć raz. Żebyś przerwał tę rozmowę, choćby na minutę. Spojrzał jak ojciec, nie jak prezes. Ja tu jestem. Twoja córka. Twoja… Jeszcze jestem, choć coraz mniej mnie w tym siedzeniu. Nie umiem ci tego powiedzieć, ale błagam cię w środku całym sobą. Halo. Ja tu naprawdę jestem.
— Tak, Tomasz. Prześlę ci dane po trzynastej. Tak. Oczywiście. Cześć.
Rozłączył się i odłożył telefon. Westchnął lekko, przetarł palcami czoło. Dopiero wtedy spojrzał na nią. Krótko. Z wyraźnym zmęczeniem.
— Isabella. Co u ciebie?
— Jakoś leci.
Skinął głową. Krótkim, ekonomicznym ruchem.
— A życie?
— Też dobrze.
Zapadła cisza. Niewygodna. Sztywna. Jak marynarka, która źle leży, ale nikomu nie chce się jej poprawiać.
Ojciec spojrzał na telefon, potem na zegarek.
— Muszę jechać. Mam spotkanie z zarządem.
Isabella nie powstrzymała złości, która wybuchła w niej zbyt szybko.
— Zawsze coś musisz robić. Zawsze jesteś w biegu. Zawsze coś ważniejsze.
Zamilkł na chwilę. Poprawił mankiet. Westchnął — nie ze smutku, a z irytacji.
— A jak ci proponuję pracę u mnie, to nie chcesz. Tylko siedzisz w domu i nic nie robisz.
To uderzyło prosto. Nie z krzykiem. Z chłodem. Jak cios lodem w żołądek.
Tak. Ma rację. Mam dom na wzgórzu z widokiem na morze. Widać doliny, słońce, jachty. Dostaję piętnaście tysięcy co miesiąc. Bez pytania, czy żyję. Bez pytania, kim jestem. Mam piękne rzeczy i zero sensu. Może nie robię nic. Ale nie o to chodziło. Nie o przelew. Chodziło o rozmowę. Ale teraz… teraz jestem tak na ciebie zła, że obrażam się o wszystko.
Powiedziała tylko:
— To nie o pieniądze chodzi.
Ojciec wstał. Poprawił marynarkę. Wsunął portfel do wewnętrznej kieszeni.
— Ty nawet nie wiesz, czego chcesz. Może właśnie to jest problem.
To zdanie zostawił jak ślad po lodowatym palcu na szybie. Bez możliwości odpowiedzi.
Isabella patrzyła na niego przez chwilę. Stała już. Ale nie po to, żeby się pożegnać. Po prostu nie chciała siedzieć dłużej w tej ciszy, która nic nie znaczyła.
Otworzył jej drzwi, jakby była gościem. Formalnym. Obcym.
Ona wyszła. I po raz pierwszy nie spojrzała za siebie. Nie dlatego, że nie chciała. Po prostu… już nie umiała.
Wyszła na ulicę bez celu. Słońce paliło jasnymi plamami po chodnikach, ale jej było chłodno. Nie fizycznie — głęboko, w środku. Jakby coś się w niej wyziębiło w tym gabinecie i nie chciało już wrócić na swoje miejsce.
Szła powoli, z rękami w kieszeniach płaszcza. Nie spieszyła się. Nie miała dokąd.
Miasto żyło swoim tempem — szybciej, głośniej, pewniej niż ona. Samochody jak stalowe paciorki, światła zmieniały się automatycznie, przechodnie nie patrzyli sobie w oczy. Każdy gdzieś szedł. Każdy coś miał. Każdy wiedział, kim jest.
Zatrzymała się przy jednej z wystaw sklepowych. Manekiny w kremowych płaszczach stały nieruchomo — jak kobiety, które nie muszą już nic czuć. Za szybą świat był czysty. Wypolerowany. Cichy. Przewidywalny.
Może to ja powinnam tam być. Bez myśli. Bez pulsującego w gardle zdania: „Nie wiem, co robić.”
W odbiciu zobaczyła swoją twarz. Trochę z boku. Trochę nie swoją. Jakby należała do kogoś, kto kiedyś miał plan, ale go zgubił.
Za szybą — kobiety, które nie starzeją się nigdy. Na chodniku — matki z wózkami, pary z lodami, kobiety z torebkami, z listą zakupów. Pachniały drogimi kremami i gotowym obiadem z plastiku. Każda z nich miała kogoś, kto na nią czekał.
Isabella nie miała nikogo, kto czekał. Tylko drzwi otwierane kodem. Tylko marmurowe blaty. Tylko echo stóp w holu.
Mam dom. Ale nie mam powrotu.
Weszła do jednej z galerii handlowych. Było jasno, cicho, sterylnie. Przesuwała się między butikami jak przez muzeum. Sukienki, które już miała. Perfumy, które przestały pachnieć. Buty, których nie potrzebowała, bo i tak nie miała gdzie w nich pójść.
Zatrzymała się przy ladzie z cienką, złotą bransoletką. Prosta. Elegancka. Z jednym kamieniem.
Ktoś kiedyś powiedział, że złoto nosi się na szczęście. Tylko jak nosić coś, czego się nie czuje?
Podeszła do ekspedientki. Skinęła głową.
— Tylko oglądam — szepnęła.
Nie czekała na odpowiedź. Wyszła.
Znów była w ruchu ulicznym. Znów wśród ludzi. Ale jeszcze bardziej osobna.
Zamiast wracać do domu, skręciła w stronę parku. To było jedno z niewielu miejsc, gdzie czas nie przyspieszał. Gdzie nie trzeba było mieć celu.
Park pachniał liśćmi, wilgocią, eukaliptusem i światłem przelewającym się przez korony drzew. Ścieżki wiły się łagodnie jak rysunki palcem po skórze.
Isabella szła powoli, wsłuchując się w dźwięki natury — delikatne, nienachalne. Ćwierkanie ptaków, szelest liści, pojedynczy śmiech dziecka gdzieś z oddali.
Kiedyś chodziłam tu z nim. Z tatą. Trzymał mnie za rękę i opowiadał, jak niektóre ptaki wracają zawsze w to samo miejsce. Mówił, że to, co wraca, nie musi boleć. Wtedy mu wierzyłam. Teraz nie wiem.
Zatrzymała się przy ławce. Nie tej samej — tamta dawno zgniła, została wymieniona. Ale pamięć miała inne źródła. Usiadła. Oparła łokcie na kolanach. Zamknęła oczy.
To jedno z niewielu miejsc, gdzie oddycha się inaczej. Głębiej. Czasem myślała, że gdyby mogła zacząć od nowa, robiłaby coś z przyrodą. Może fotografię? Czasami robiła zdjęcia — drzew, liści, światła. Dla siebie. Nigdy ich nie pokazywała. Chciała tylko zatrzymać coś, zanim zniknie.
Otworzyła oczy. I wtedy go zobaczyła.
Siedział na murku, oparty o kolano, pochylony nad szkicownikiem. Obok — płócienna torba z farbami, pędzle, kubek z wodą. Malował. W skupieniu. Bez pośpiechu. Jakby świat poza kartką nie istniał.
Był młody. Przystojny w sposób, który się zauważa nawet mimo woli. Ciemne, falujące włosy, oliwkowa skóra, mocne rysy. Usta zarysowane, czoło lekko zmarszczone od skupienia. Ramiona szerokie, dłonie silne, ale delikatne w geście. Jakby w każdej z nich trzymał coś kruchszego niż papier.
Typowy Hiszpan — ale taki, którego się nie zapomina. Spokojny. Piękny w ciszy.
Isabella patrzyła. Dłużej, niż powinna.
Spojrzała na niego i poczuła coś trudnego do nazwania — jakby jej skóra zarejestrowała jego obecność szybciej niż myśli. Jakby znała kogoś, kogo nigdy nie spotkała. I coś w niej… drgnęło.
Wibracja telefonu przerwała ten moment.
Clara.
— Cześć — odezwała się Isabela, nie odrywając wzroku od chłopaka.
— Hej! Wpadłam na pomysł. W sobotę domówka. Nic wielkiego — trochę wina, znajomi, mój kuzyn przyjeżdża z daleka. Dawno go nie widziałam. Przyjdziesz?
— Kto będzie?
— Moi ludzie. On. I ty. Proszę, Izzy.
Isabella spojrzała jeszcze raz na chłopaka z pędzlem.
Zazwyczaj unikała ludzi. Ale może raz warto. Może jedno spotkanie nie boli. Może… coś czeka.
— Dobrze. Przyjdę.
— Po dziewiętnastej. Weź coś czerwonego i swój uśmiech.
Rozłączyła się.
Chłopak nadal malował. W jego świecie nie było jej. Ale jej świat już go znał.
Została z tym obrazem pod powiekami — jak z czymś, co może być początkiem. Albo złudzeniem. Ale teraz — wystarczyło, że istniał.
Dom przywitał ją ciszą. Tą drugą — chłodną, martwą, rozszerzającą się po ścianach jak ciemna plama wilgoci. Zatrzasnęła drzwi i stała przez moment w korytarzu, jakby nie była pewna, czy rzeczywistość za nią nie była tylko snem.
Światło zapaliło się automatycznie. Białe, zimne. Jak w galerii, a nie w domu.
Zsunęła płaszcz, rzuciła torebkę gdzieś na sofę. Stopy bose na marmurze. Szła powoli, jakby każdy krok ważył coś więcej niż ciało. Przeszła przez salon. Usiadła. Cicho. Na brzegu kanapy. Jak gość we własnym życiu.
Spojrzała przez panoramiczne okno. Morze w oddali było spokojne, niemal niebieskoszare. Doliny przed nim — aksamitne. Ale w niej wszystko było spięte jak sprężyna.
Tata znów nie miał czasu. Znów coś ważniejszego. Zawsze coś. Nigdy ktoś.
Schowała twarz w dłoniach.
Nie chciałam pieniędzy. Chciałam, żeby zapytał, jak się czuję. Żebym nie musiała udawać, że nie boli. Ale chyba za długo udaję. Tak długo, że już sama w to wierzę.
Wstała. Podeszła do kuchni. Otworzyła szafkę, sięgnęła po kieliszek i butelkę czerwonego wina. Wlała — powoli, jakby liczyła sekundy.
Pociągnęła łyk. Gorzki. Ale potrzebny.
Podeszła do parapetu. Na blacie obok telefonu leżał jej aparat. Mały, cyfrowy, już trochę porysowany. Nie pokazywała go nikomu. Zdjęcia robiła dla siebie. Czasem. Cicho. Jakby wycinała z dnia fragmenty, które były do zniesienia.
Fotografuję drzewa. Nie dlatego, że są piękne. Ale dlatego, że są ciche. Że zostają w jednym miejscu. Że nawet jak milczą, to są.
Przewinęła kilka zdjęć — liść, cień gałęzi na ścianie, światło odbijające się w kałuży. Nic wielkiego. Ale tylko wtedy czuła, że coś zatrzymuje.
Może to śmieszne. Może dziecięce. Ale jak nie zatrzymam tego, co delikatne, wszystko we mnie stwardnieje. A tego się boję najbardziej.
Usiadła znów na kanapie. Wzięła telefon. Otworzyła wiadomość od Clary z godziną i adresem.
Sobota. Domówka. Wino. Obcy ludzie. Kuzyn z daleka. Zwykle by odmówiła.
Ale może potrzebuję czegoś, co rozbije tę ciszę. Nawet jeśli miałoby zaboleć. Może… potrzebuję zaryzykować, że jeszcze coś się zdarzy. Że nie wszystko już we mnie zaschło.
Spojrzała znów przez okno. Nad morzem ciemniało.
Nie wiem, co będzie w sobotę. Ale wiem jedno — nie mogę już tylko siedzieć i patrzeć. Nawet jeśli nie umiem jeszcze mówić.
Upiła kolejny łyk. W środku — nadal była pustka. Ale gdzieś na jej krawędzi coś cicho drgnęło.
ROZDZIAŁ 2: Zderzenie
Telefon zadzwonił w piątek po południu, gdy Isabella właśnie próbowała uciszyć świat.
Leżała na łóżku z nogami wystającymi spod cienkiego koca, boso, w luźnym T-shircie, który pachniał jak dzieciństwo — lawendą i proszkiem do prania. Słońce przeciskało się przez zasłony, rysując złote smugi na jej udach i ścianach. W tle cicho grał stary jazz, a ona jednym okiem przesuwała zdjęcia z wakacji sprzed lat, drugim wpatrywała się w sufit, jakby szukała odpowiedzi w pęknięciach farby.
Jej ciało było tu, ale myśli daleko. Gdzieś tam, gdzie serce ostatni raz poczuło coś prawdziwego.
Obraz wrócił nagle — bez zapowiedzi, jak sen. Park. Chłopak z farbami. Jego skupione dłonie. Cichy spokój. Nie znała jego imienia. Ale pamiętała jego ruchy — spokojne, precyzyjne, jakby malował nie obraz, ale własne milczenie. Patrzył na świat z jakimś naiwnym zaufaniem. Jakby nadal wierzył, że coś warto ocalić.
„Może to był tylko moment. Nic więcej,” — pomyślała. „Ale może właśnie takie momenty powinny coś znaczyć.”
Uśmiechnęła się do siebie, krótko, ostrożnie — jakby nie chciała spłoszyć tego wspomnienia. I wtedy… Zadrżał telefon.
Na ekranie: OJCIEC.
Serce przyspieszyło. Nie ze strachu — z przyzwyczajenia. Jak wtedy, gdy miała jedenaście lat i czekała na jego pochwałę po świadectwie, a usłyszała tylko: — To oczywiste.
Palce zawisły nad ekranem. I mimo wszystkiego — odebrała.
— Isabella, jesteś w mieście? — zapytał bez powitania. — Tak — odpowiedziała, instynktownie prostując plecy. — Jutro przyjdź do biura. Siedemnasta. — Coś się stało? — Po prostu bądź. Nie każ mi dzwonić drugi raz.
Rozłączył się. Jak zawsze.
Zamknęła oczy, odłożyła telefon na bok. „Nie ważne, co robię. Nie ważne, kim jestem. Ważne, że jestem dostępna.”
Jej uśmiech zgasł równie cicho, jak się pojawił. A chłopak z farbami — zniknął.
W sobotę punktualnie o siedemnastej weszła do biura ojca. To miejsce od lat było takie samo: szklane ściany, zimne drewno, porządek sterylny jak chirurgiczna sala. Zapach skórzanych foteli mieszał się z wonią palonych kadzideł. Wszystko tu mówiło: „kontrola”.
On siedział za biurkiem. Nawet nie podniósł wzroku.
— Usiądź — rzucił chłodno. Zajęła miejsce naprzeciwko. Znów poczuła się jak petent, jak cień.
„Zawsze te same krzesła. Zawsze ten sam ton. Jakbyśmy grali w teatr, którego nikt już nie ogląda. A ja? Wciąż gram córkę.”
— W niedzielę rano przylatują bardzo ważni klienci z Dubaju. Masz ich odebrać z lotniska. — Ja? — zapytała. — Dlaczego ja?
Westchnął, jakby pytała o coś oczywistego.
— Mój prywatny kierowca jest chory. Zastępca się zwolnił. Sekretarki przecież nie wyślę, a Maserati nie dam w ręce pierwszego lepszego pracownika.
„Oczywiście. Przecież jestem idealna — bo już do ciebie należę. Bez kosztów. Bez ryzyka.”
— O której mam być? — Najlepiej o szóstej. Oficjalnie mają przylecieć o siódmej trzydzieści, ale sam wiesz — loty bywają różne.
„Nie jestem nawet człowiekiem. Jestem opcją logistyczną.”
— Dobrze — powiedziała cicho, zbyt cicho. Powinna rzucić czymś, zapytać: „a może byś raz mnie zapytał, czy chcę?”. Ale milczała. Bo grała.
Dopiero na korytarzu coś w niej pękło. Nie była to złość. Nie był to też smutek.
To była ta sama pustka, która wracała od dziecka. Gęsta, bezdźwięczna, lepka. Tylko dziś miała więcej konturów. Dziś miała twarz ojca.
A chłopak z parku? Może nigdy nie istniał. Może był tylko oddechem, który wymyśliła, by nie krzyczeć.
Słońce osuwało się po fasadach budynków, zostawiając pomarańczowe smugi na oknach. Isabella zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. Przez chwilę po prostu stała — z zamkniętymi oczami — wsłuchując się w ciszę, która brzmiała jak echo decyzji podejmowanych zawsze za nią.
„Niedziela o szóstej” — przemknęło jej przez głowę. „Czyli jeszcze mam kilka godzin iluzji. Kilka godzin, zanim znowu stanę się funkcją.”
Rzuciła płaszcz na krzesło, telefon na blat kuchenny. Ani jednemu, ani drugiemu nie poświęciła uwagi. Weszła do łazienki. Spojrzała w lustro.
Odbicie było neutralne. Ani ciepłe, ani chłodne. Po prostu obecne. Bez emocji. Bez treści.
Związała włosy w niedbały kok. Po chwili je rozpuściła. Spojrzała jeszcze raz.
— Kogo dziś zagrasz, Isa? — zapytała półgłosem.
W sypialni otworzyła szafę. Sukienki wisiały równo — każda jak dowód innej wersji siebie. Ułożone, przewidywalne. Przydzielone do wieczorów, w których miała wyglądać, ale się nie ujawniać.
Palce zatrzymały się na czarnej. Cienka, opięta, z odkrytymi ramionami. „Ta, w której Clara powiedziała, że wyglądam jak ostrze.” Może właśnie dziś chciała wyglądać jak coś, co rani — zanim ktoś znów zrani ją.
Wsunęła ją przez głowę, bez pośpiechu. Jakby przygotowywała się do roli. Zapięła kolczyki. Delikatnie muśnięta szminka — nie za mocno, nie za lekko. Dokładnie tak, by wyglądać jak ktoś, kto nie potrzebuje niczyjej aprobaty, ale wie, jak ją zdobyć.
Włożyła szpilki, choć w głowie wciąż miała obraz siebie w wełnianych skarpetkach, z kubkiem herbaty, zaszytej w koc.
Spojrzała w lustro po raz ostatni.
„Nie wyglądam źle” — pomyślała. „Wyglądam jak ktoś, kto zna uśmiech od podszewki. Kto nauczył się go jak alfabetu. I nigdy nie zapomniał litery: udawaj.”
Telefon rozbłysnął wiadomością od Clary: „Nie spóźnij się, mam coś dla ciebie”.
Isabella uniosła kącik ust, bez cienia uśmiechu. Clara zawsze miała niespodzianki. I zawsze pod nimi coś się kryło.
Sięgnęła po perfumy. Te same, które nosiła jeszcze w liceum. Zapach zatrzymał ją na chwilę. Jakby nagle zobaczyła siebie sprzed lat — dziewczynę na dachu z błyszczykiem o smaku truskawek. Dziewczynę, która jeszcze wierzyła, że wystarczy być sobą.
— Jeszcze tylko dziś — wyszeptała. — Jutro znów będę sobą. Albo kimś, kogo będą potrzebować.
Na klatce schodowej spojrzała w niebo. Czerwień na horyzoncie wyglądała jak rana, która nie chce się zagoić.
„Niedziela zaczyna się dziś” — pomyślała. A potem ruszyła w noc, która smakowała jak coś nieuniknionego.
Dom Clary pachniał nowością i perfumami. Jasne światło odbijało się od białych ścian, a z głośników sączyła się muzyka — lekka, przyjemna, dokładnie taka, jakiej nikt nie słucha naprawdę. Idealna do rozmów, pozorów i bezpiecznego flirtu.
Isabella weszła ostrożnie. Nogi miała napięte jak przed biegiem, choć nikt na nią nie patrzył. Wszystko wyglądało znajomo: dziewczyny w szpilkach i lekkim makijażu, chłopcy w rozpiętych koszulach, śmiechy i błysk kieliszków. A jednak czuła się jak widz — nie uczestniczka.
Clara podbiegła jak zawsze — z tą swoją energią, która przypominała eksplodujące perfumy. — No wreszcie! Już myślałam, że cię nie będzie. — Jej głos był zbyt głośny, zbyt żywy. Isabella uniosła kąciki ust, ale uśmiech nie dotarł do oczu. — Musiałam przetrawić dzień.
— Mam coś dla ciebie. — Clara wskazała na wysoką szklankę z kolorowym drinkiem. — To raj w płynie. Kokos, ananas, coś z rumem. Tylko spróbuj.
Isabella spojrzała na napój. Błyszczał jak obietnica — śliski, zimny, tropikalny. — Dzięki, ale dziś nie piję.
Clara zrobiła minę, jakby usłyszała herezję. — Co? Przecież nie jedziesz dziś do pracy, tylko jutro rano. Odrobinę możesz. — Muszę wstać o piątej. Jadę po ludzi z lotniska. Ważnych — dodała z ironią. — Serio? Ojciec cię wysłał?
W tym pytaniu było wszystko. Zdziwienie. Współczucie. I cień kpiny.
Isabella odetchnęła przez nos.
„Tak. Ojciec mnie wysłał. Bo nie ufa nikomu poza kierownicą Maserati, która akurat nosi moje nazwisko.”
Zerknęła znów na drinka.
„Nie zapytał, czy mogę. Nie zapytał, czy chcę. Tylko wydał polecenie. Jak zawsze. Bo przecież jestem jego cichym, sprawnym narzędziem.”
Clara wzruszyła ramionami i dodała: — Daj spokój. Wiesz, że on cię nie traktuje poważnie, tylko jak swoją wizytówkę. Może choć raz rób coś dla siebie?
Isabella zamarła na sekundę. W gardle coś drgnęło. Nie złość. Coś bardziej kruchego. Jak wstyd.
Wzięła szklankę. Trzymała ją chwilę. Patrzyła na ciecz, jakby widziała w niej własne odbicie.
— Może właśnie dlatego powinnam się napić — powiedziała cicho.
Zrobiła pierwszy łyk. Smak był lepki, słodki, pełen wakacyjnych nut. Trochę jak dzieciństwo na pokazie. Trochę jak kara za uległość.
— Widzisz? — Clara rozpromieniła się. — Mówiłam, że ci się spodoba.
Muzyka zrobiła się głośniejsza. Ktoś przemykał z piwem, ktoś się śmiał. Świat nagle przyspieszył, choć Isabella nadal stała w miejscu.
— Jeden i koniec — mruknęła bardziej do siebie niż do kogokolwiek.
Ale nawet ona nie była tego pewna.
Na stoliku pojawił się drugi drink. Nie pamiętała, kto jej go podał. Pamiętała tylko, że tym razem już się nie wahała.
Było już po dwudziestej drugiej, gdy gwar w salonie przycichł. Muzyka zwolniła, a goście — rozmyci przez alkohol i tańce — rozpłynęli się po mieszkaniach Clary jak dym. Niektórzy siedzieli na podłodze w kuchni, inni przeszli na taras, kilkoro rozmawiało o filmach, których nie oglądali.
Isabella wyszła na balkon z butelką piwa. Nie lubiła piwa. Ale lubiła chłodne powietrze — prawdziwe, nieprzefiltrowane. Oparła się o ścianę, siadając na poduszce przy niskim stoliku. Butelkę trzymała między palcami, powoli ją obracając.
— Też nie pijesz, ale trzymasz w dłoni? — zapytał głos tuż obok.
Odwróciła głowę. Mężczyzna w granatowej koszuli. Ciemne włosy, lekko zmierzwione. Oczy jak z rozdziału, który jeszcze nie został napisany. Usiadł obok z tą pewnością siebie, która nie musiała być hałaśliwa.
— To rytuał — odpowiedziała. — Jak papieros bez ognia. Trzymasz, żeby nie czuć się dziwnie.
— Julian — powiedział, wyciągając dłoń.
— Isabella.
Uścisnęli się krótko. Jego dłoń była ciepła. Nie próbował jej zatrzymać. I to też było w nim przyjemne.
— Kuzyn Clary? — zapytała. — Tak. Przyjechałem z Lyonu. Studiuję rzeźbę. Clara uznała, że muszę „wyjść do ludzi”, zanim kompletnie zglinieję.
— Rzeźbisz? — uniosła brwi z zaciekawieniem.
— Głównie twarze. Uwielbiam twarze. Są jak mapy. Tylko trzeba nauczyć się je czytać bez przewodnika.
Przez chwilę milczeli. Nie z braku słów, tylko z powodu ich gęstości.
Isabella upiła łyk. Piwo było letnie, gorzkie, nadal nieprzyjemne.
— A ty? — zapytał. — Co robisz, gdy nie trzymasz butelki tylko dla towarzystwa?
Zawahała się. Nie chciała mówić o ojcu. Ani o Maserati. Ani o 6:00 rano.
— Robię zdjęcia — rzuciła. — Ale to nie zawód. Raczej… sposób patrzenia.
Julian zmrużył oczy. — Robisz je też sobie?
— Prawie nigdy.
— Dlaczego?
— Bo nie chcę zobaczyć siebie tak, jak patrzę na innych.
Znowu cisza. Ale tym razem zbliżająca.
— Masz w oczach coś rzadkiego — powiedział cicho. — Widzę w nich prawdę. Nie twoją. Tę, którą widzisz w ludziach.
Odwróciła wzrok. Nie była gotowa na to zdanie. A jednocześnie — była bardzo gotowa.
— A ty? Umiesz ulepić siebie tak, żeby pasować? — zapytała.
Julian uśmiechnął się, ale było w tym coś łagodnego. — Próbuję. Ale może nie chodzi o to, żeby pasować. Może chodzi o to, żeby zostawić ślad.
Rozmowa trwała długo. Nie szukali puent. Po prostu mówili. Milczeli. Oddychali tym samym powietrzem.
Kiedy Julian zapytał:
— Chcesz przejść na chwilę do pokoju? Puszczę ci coś cichego. Zdecydowanie nieimprezowego.
Nie analizowała.
Po prostu skinęła głową. Wstała. Szła za nim.
Bez lęku. Bez planu.
I w tej jednej chwili wszystko w niej było ciche. A serce — zaskakująco spokojne.
Pokój był niewielki i prawie pusty. Miękkie światło lampki sączyło się po ścianach jak ciepły dym, odbijając się od półek, książek, niedomkniętych szkicowników. Na materacu, zamiast prześcieradła, leżał pled, a pod ścianą stała ceramiczna figurka — nieukończona, z porowatym śladem palców.
Julian zamknął za nimi drzwi. Bez słowa. Włączył cicho muzykę — kobiecy głos, głęboki, niemal szeptany, na tle prostych smyczków. Dźwięk był tak subtelny, że ledwie obecny, jak powietrze po deszczu.
Isabella nie ruszyła się z miejsca. Nie musiała. Nie chciała analizować. Ten pokój nie wymagał niczego poza byciem.
Julian zbliżył się bez pośpiechu. Stanął przed nią — na tyle blisko, by mogła poczuć ciepło jego ciała i zapach: skórzany, trochę wina, trochę mydła, coś jeszcze. Intymność bez deklaracji.
— Jeśli chcesz wyjść — powiedział cicho — powiedz.
Spojrzała na niego. Nie było w nim oczekiwania. Ani głodu. Była tylko zgoda.
Zgoda, która bolała bardziej niż pożądanie. Bo była prawdziwa.
— Nie chcę — odpowiedziała, ledwo słyszalnie.
Nie dotknął jej od razu. Najpierw był cień jego dłoni przy jej szyi. Potem palce — ostrożne, jakby sprawdzały, czy jest zrobiona z porcelany. Pocałował ją przy obojczyku. Cicho. Bez pośpiechu.
Jakby to była modlitwa.
Dłonie miał spokojne. Nie chciały wziąć. Chciały tylko być.
Isabella rozpięła ramiączko sukienki z lewej strony, potem z prawej. Materiał zsunął się jak oddech. Nie było w tym nic dramatycznego. Tylko cicha zgoda. Na bycie widzianą — choćby przez chwilę.
Julian przesunął dłonią po jej talii. Pocałował ją w usta — delikatnie, jakby całował wspomnienie. Ich oddechy się zsynchronizowały. Nie szarpali czasu. Nie przyspieszali ciała.
Zsunęli się razem na materac. Leżeli chwilę bokiem, twarzą w twarz. Czas nie istniał.
Potem — bez słów — zaczęli się dotykać. Powoli. Uważnie. Każdy gest miał wagę. Każdy pocałunek — czułość podszytą lękiem. To nie było pragnienie. To było wołanie: „Zobacz mnie, zanim zniknę”.
Isabella była miękka i cicha. Julian cierpliwy i obecny. Ich ciała znalazły wspólny język — nie do końca erotyczny. Raczej cielesny zapis samotności.
Po wszystkim leżeli w ciszy. Nie przytuleni. Nie odwróceni. Po prostu — obok siebie. Jak dwa cienie, które na moment się zeszły.
— Jesteś daleko — powiedział po dłuższej chwili.
Isabella odetchnęła. Nie głęboko. Nie płytko. Po prostu… prawdziwie.
— Bo ja zawsze jestem daleko — wyszeptała. — Nawet kiedy jestem bardzo blisko.
Julian nie zapytał więcej. I to też było w nim dobre.
W jej głowie pojawiła się niedziela. Szóstą rano. Maserati. Lotnisko. Ale jeszcze nie teraz. Jeszcze przez chwilę mogła być tylko sobą.
Oddychała jego ramieniem. Nie z miłości. Z wdzięczności, że chociaż raz — ktoś dotknął jej tak, jakby to coś znaczyło.
Czułość, której i tak nigdy nie będzie. Ale która — przez chwilę — istniała.
Leżeli jeszcze razem na materacu. Pokój był ciepły od ciszy i oddechów, a świat za drzwiami — jakby oddalony. Muzyka w salonie ucichła, rozmowy stłumiły się za ścianą. Światło lampki rysowało miękkie linie na ich ciałach, jakby próbowało ich narysować jeszcze raz, od nowa.
Julian opierał głowę na ramieniu, patrząc na sufit.
— Masz w sobie coś… jakbyś ciągle próbowała udowodnić, że jesteś inna — powiedział cicho.
Słowa nie miały ciężaru. Ale były ostre. Jak szkło, o które niechcący się skaleczasz.
Isabella poczuła, jak coś się w niej zaciska. Nie do końca ból. Raczej irytacja. Ale przytłumiona, dobrze ukryta.
„Udowadniam?” — pomyślała. „Komu? Tobie? Sobie? Ojcu? A może wszystkim naraz?”
Nie pokazała tego. Tylko lekko się uśmiechnęła.
— Może po prostu taka jestem — odpowiedziała spokojnie. Zbyt spokojnie.
Julian nie kontynuował. Przesunął dłonią po jej ramieniu, jakby chciał zetrzeć to, co powiedział.
Ale słowo już padło. I rozgościło się między nimi.
Drzwi otworzyły się nagle, szeroko, bez uprzedzenia.
— No proszę, no proszę! — rozbrzmiał znajomy, teatralny głos.
W progu stała Clara — z kieliszkiem w dłoni, biodrem opartym o framugę. Ubrana w satynową sukienkę, z uśmiechem tak szerokim, że aż niebezpiecznym.
— Tu się schowały nasze gołąbeczki, jak widzę! — zawołała. — Julian, widzę, że zdążyłeś poznać. A nawet bardzo dobrze poznać.
Julian tylko westchnął i opadł plecami na materac. Isabella usiadła powoli, naciągając materiał sukienki na uda. Nie spojrzała na Clarę. Patrzyła w bok. Jakby czekała, aż ta scena sama się zakończy.
— Clara… — powiedziała cicho.
— Oj, Isa, nie patrz tak. Przecież nie przeszkadzam. Tylko sprawdzam, gdzie zniknęliście. A tu — taka scena. — Clara podniosła kieliszek w górę. — Zdrowie artystów.
Zamilkła na chwilę, przechyliła głowę z udawanym zdziwieniem.
— Czy ja właśnie zburzyłam coś romantycznego? No trudno. Czas wracać na parkiet.
Zrobiła teatralny krok w tył, jeszcze raz rzucając spojrzenie na leżących.
— Czekamy na was, kiedy już skończycie… sztukę niezależną.
Zamknęła drzwi.
Cisza po jej wyjściu była jak fala, która opada z hukiem. Julian roześmiał się krótko, półgłosem.
— To była Clara?
Isabella skinęła głową.
— Clara w wersji light. W wersji heavy rozgrywa ludzi jak karty.
Usiadła na skraju materaca. Nagle wszystko wydawało się obce: pled, zapach jego skóry, nawet światło.
— Chcesz wrócić na dół? — zapytał Julian.
Przez chwilę się wahała. Potem:
— Tylko po buty.
Taksówka pachniała plastikiem, starą skórą i niedopitą kawą z termicznego kubka. Kierowca milczał, a radio szumiało cicho gdzieś w tle, jakby też nie chciało się odzywać. Isabella siedziała w ciszy, z głową opartą o szybę. Palcami kreśliła niewidzialne linie na zaparowanym szkle.
Miasto migało. Neony, witryny, światła przejść. Wszystko wydawało się odległe. Nienaturalnie czyste. Jak świat, który istnieje, ale nie dla niej.
Było po trzeciej, kiedy podjechali pod blok. Zamknęła za sobą drzwi i weszła do mieszkania, jakby wchodziła do muzeum rzeczy porzuconych. Każdy mebel był na swoim miejscu. A jednak wszystko wydawało się inne. Obce.
Zrzuciła szpilki w korytarzu. Bez słowa. W łazience zapaliła tylko jedno światło nad lustrem. Spojrzała na swoje odbicie.
Twarz. Bez makijażu. Bez wyrazu. Tylko oczy — jakby nie spały od dni.
Zsunęła sukienkę powoli. Nie z kokieterii. Nie z potrzeby. Z ulgi.
Odkręciła wodę w prysznicu. Ciepły strumień zalał skórę. Stała w nim przez długi czas. Nie poruszała się. Jakby chciała zmyć nie tylko dotyk. Ale i myśli.
„Dlaczego pozwoliłam na to?” „Dlaczego się zgodziłam?” „Dlaczego niczego nie żałuję… a mimo to jestem wściekła?”
Woda spływała po szyi, ramionach, udach. Jakby chciała ją przekonać, że wszystko jest w porządku. Ale nie było.
Wysuszyła ciało niedbale. Ręcznik zsunął się na podłogę. Związała włosy. Ubrała się w stary sweter, ten, w którym chodziła po domu zimą. Pęknięcie przy mankiecie, zmechacony materiał — bezpieczeństwo.
W kuchni nalała sobie wody. Nie wypiła.
Usiadła na kanapie. Zegarek na ścianie wskazywał 3:52.
Spojrzała na to beznamiętnie.
„Mogę zasnąć. Tylko na chwilę.” „Tylko na trzydzieści minut.” „Wystarczy. Przecież ustawię budzik.”
Wstała. Sięgnęła po telefon. Ustawiła alarm na 5:15. Położyła się na kanapie, podwinęła nogi. Ręce wsunęła pod głowę.
Ale nie zamknęła oczu od razu. Wpatrywała się w sufit, jakby miał jej coś powiedzieć.
„Nie zawiodę go. Nie dam mu tej satysfakcji. Będę tam. Na czas. W Maserati. Uśmiechnięta. Cicha. Jak zawsze.”
Tylko… coś w niej drżało.
Nie ze zmęczenia. Z przeczucia.
Kiedy zamknęła oczy, serce jeszcze biło szybko. Ale sen — nie pytał o pozwolenie.
Przyszedł. Cichy. I za ciężki.
Sen, który przerwał świat
Najpierw był śmiech — lekki, dziewczęcy, jakby gdzieś z innego życia. Potem słońce — miękkie, złote, rozlewające się po skórze jak jedwab. Isabella biegła boso przez łąkę. Trawa łaskotała jej kostki, a powietrze pachniało liśćmi, miodem i spokojem. Niebo było błękitne aż do bólu. A ona — uśmiechnięta — po prostu biegła, jakby w końcu znalazła swoje miejsce.
Nie myślała. Nie musiała nic. Była lekka. Była wolna. Była sobą.
I wtedy — brutalny, wibrujący dźwięk telefonu. Jakby świat rozerwał się w pół.
Zerwała się gwałtownie, serce tłukło się w klatce. Telefon pulsował na szafce. Ekran: TATA.
Nie musiała zgadywać. Zawsze dzwonił wtedy, kiedy już było za późno na idealne odpowiedzi.
— Tak? — wymamrotała, gardło suche jak papier.
— Jesteś już na miejscu? — głos ojca był jak zawsze: chłodny, rzeczowy.
— Już… zaraz dojeżdżam — skłamała automatycznie.
— Dobrze. Po spotkaniu jedź prosto do biura. Nie wracaj do domu.
— Tak, tato. Wiem.
— W Maserati masz na siedzeniu powitalny plakat z nazwiskami. Omar Al Nasser i Yusuf Karim. Powitaj ich po imieniu i bez zbędnych komentarzy. Zadbaj, żeby czuli się komfortowo. Rozumiesz?
— Tak… super, dziękuję. Dobrze, tato.
— Nie spóźnij się. I nie zapomnij o plakacie. To szczegóły robią wrażenie.
Rozłączył się, zanim zdążyła odetchnąć.
Isabella siedziała przez chwilę w miejscu, wciąż ciepła od snu, ale już z zimnem w brzuchu.
„Plakat. Klienci. Biuro. Jasne. Jak zawsze. Znowu gra.”
Wstała gwałtownie. W lustrze zobaczyła rozmazaną siebie. Przetarła twarz zimną wodą. Związała włosy. Nałożyła warstwę perfum, jak zbroję. Guma miętowa — dla pozoru świeżości. Ubranie z wczoraj. Buty z automatu.
Spojrzała na zegar: 7:32.
— Kurwa — wyszeptała. — Kurwa mać.
Zbiegła po schodach, kluczyki w dłoni. Maserati czekało pod blokiem, eleganckie jak zawsze, gotowe na reprezentację. Wsiadła. Silnik odpalił z gardłowym pomrukiem.
Zegar na desce rozdzielczej: 7:33.
W głowie: pętla. Klienci. Biuro. Ojciec. Plakat. Znowu zawiodę.
Silnik zaryczał nisko, surowo, kiedy tylko przekręciła kluczyk. Maserati wystrzeliło z miejsca jak obudzone zwierzę. Asfalt świtał pod kołami, zroszony nocą, a miasto dopiero zaczynało przeciągać się do życia.
Zegar: 7:36. Isabella poczuła ścisk w gardle.
— Kurwa… — syknęła. — Kurwa, kurwa, kurwa…
Palce zacisnęły się na kierownicy. W ustach — guma, którą przeżuwała od godziny. W sercu — rozrzedzony strach wymieszany z wściekłością.
— Nie zdążę. Nie zdążę, nie zdążę… — powtarzała szeptem, w kółko, jak zaklęcie, które nie działało.
Jechała szybko. Zbyt szybko. Klatka piersiowa unosiła się płytko, jakby oddech nie mógł się zmieścić w ciele. Na szybie — krople pary. Na skroniach — pot.
— Po co mi była ta domówka… po co ten Julian? Po co te usta, ten pokój, to wszystko?! Jasne, Isa. Jasne. Zawsze musisz się rozpierdolić w najgorszym możliwym momencie. — Głos w jej głowie nie miał litości.
Spojrzała na zegar: 7:46. Jeszcze rondo. Jeszcze jeden pas. Jeszcze…
TRZASK.
Czas się zatrzymał. Nie widziała go. Nie przewidziała. Zahamował. Ona — nie.
Maserati zderzyło się z tyłem starego Opla. Krótko, głucho. Nie dramatycznie, ale wystarczająco, by wszystko nagle zamarło.
Wysiadła natychmiast. Drzwi otworzyła z takim impetem, jakby mogła tym odwrócić skutki zderzenia. Wybiegła z auta w nerwach, włosy rozwiane, policzki czerwone. Była w niej już tylko wściekłość.
Zobaczyła jego samochód. Stary Opel. Srebrny, przybrudzony, z przyciemnionymi szybami. Zderzak Maserati — wygięty, odprysk lakieru. Ale to nie blacha ją bolała.
To był symbol.
To była porażka. Znowu.
— Co ty robisz, baranie?! — wrzasnęła, nawet nie czekając, aż on wysiądzie.
I wtedy — wysiadł.
Spokojnie. Bez krzyku. Miał ciemne włosy, zarost, kurtkę z kapturem. Spojrzał na nią. Długo. Uważnie. Bez złości.
I coś w niej zadrżało.
Twarz. Ten spokój. Gdzieś to już było.
Ale umysł był zbyt rozedrgany, by połączyć punkty.
— Na stopie się hamuje — powiedział miękko. Bez ironii. Bez złośliwości.
— Głupku! — eksplodowała. — Spieszę się, rozumiesz?! Jeździsz jakbyś zdał prawo jazdy tydzień temu! I to jeszcze takim… złomem!
Rzuciła wzrokiem na jego Opla, jakby jego istnienie było osobistym atakiem.
Potem spojrzała na Maserati. Zderzak. Farba. Rysa.
Ale najbardziej bolała myśl, która spadła na nią jak kamień.
Ojciec. Trzeba zadzwonić. Trzeba się tłumaczyć. Znowu.
Isabella patrzyła na chłopaka tak, jakby był winny wszystkiego: spóźnienia, rozbitego zderzaka, życia, które wciąż wymykało się spod kontroli. Ale on… milczał. Stał obok swojego Opla, z rękami w kieszeniach, spokojny, jakby nic się nie wydarzyło.
Ten spokój był jak sól sypana na otwarte rany.
— Nic nie powiesz?! — syknęła. — Po prostu stoisz i się gapisz?
— A co mam powiedzieć? — odparł. Głos miał spokojny, jakby w ogóle nie należał do tej sytuacji. — Zatrzymałem się, bo kobieta przechodziła przez pasy. Ty… nie patrzyłaś. Jechałaś jakbyś ścigała się z czasem.
— Ścigałam się! — wrzasnęła. — Bo nie każdy może jeździć gratem i nigdzie się nie spieszyć!
Zrobiła krok w jego stronę. Ręce jej drżały. Twarz płonęła.
— Masz pojęcie, co to za samochód?! — wskazała na Maserati. — Masz pojęcie, gdzie ja miałam być dziesięć minut temu?!
On tylko patrzył. Spokojnie. Zbyt spokojnie.
I wtedy coś w niej pękło.
Nie z powodu jego słów. Nie z powodu blachy. Z powodu jego spojrzenia.
Znała je. Nie dziś. Nie teraz. Skądś. Z cienia. Z chwili. Z parku.
Obraz wrócił nagle — z zapachem liści i farby. Park. Ławka. Cisza. Pędzle. Spojrzenie.
To był on.
Ten chłopak. Ten, którego twarz ją zaskoczyła, którego oczy przez chwilę milczały bardziej niż ona sama.
Ale teraz… teraz była zbyt wściekła, by to przyjąć.
Odwróciła się bez słowa. Wróciła do auta, usiadła ciężko. Drzwi zatrzasnęły się z głuchym dźwiękiem, który zakończył wszystko.
Telefon. Cichy, zimny ekran. Wibracja w dłoni.
Spojrzała na godzinę: 7:56.
Już po wszystkim.
Wybrała numer. Czuła, jak cała się napina. Jakby ten jeden telefon miał zdecydować o jej istnieniu.
Odebrał po dwóch sygnałach.
— Halo?
— Tato… miałam stłuczkę — wyszeptała. — Nie zdążę na lotnisko.
Chwila ciszy. Ciężka. Lepka. Znana.
— Jak zawsze zawodzisz — odpowiedział i rozłączył się bez pożegnania.
Siedziała w aucie, patrząc w martwy punkt przed sobą. Nie było łez. Była tylko pustka. Tłusta, ciężka. Wewnątrz niej: zderzak, park, Julian, lotnisko, farba, Clara, ojciec, Maserati, zegar.
I ten chłopak. Który stał teraz kilka metrów dalej. I patrzył.
Na poboczu zaparkował radiowóz. Ktoś musiał zadzwonić. Dwóch policjantów wysiadło z auta. Mundury, znajome twarze.
A ona wiedziała już wszystko. Tylko nie to, co dalej.
Radiowóz zaparkował kilka metrów dalej, nieśpiesznie. Żadnych syren. Żadnego pośpiechu. Tylko dwa granatowe mundury, które wysiadły z auta z miną ludzi, którzy już wiedzą, że to nie będzie nic wielkiego.
Isabella poznała ich od razu. Znajomi ojca. Bywali na firmowych uroczystościach, składali życzenia w imieniu komendy. Raz nawet jeden z nich uścisnął jej dłoń z taką dumą, jakby właśnie wręczał jej medal.
Teraz spojrzał na nią z tą samą łagodną gracją. Trochę rozbawiony. Trochę zaniepokojony.
— Wszystko w porządku? — zapytał, zbliżając się do Maserati.
Isabella wysiadła z auta. Wciąż czuła pulsowanie wewnątrz czaszki. W brzuchu — ciężar. W sercu — coś między wstydem a odrętwieniem.
— Nic mi nie jest — odpowiedziała cicho. — Tylko… nie zahamowałam.
— Rozumiem. — Kierowca drugiego auta spokojny. Miły chłopak. Nic mu nie jest. — Starsza pani przechodziła. Hamował na pasach. — Tak wyszło.
Ton policjanta był niemal opiekuńczy.
Isabella pokiwała głową, patrząc gdzieś poza nimi.
— Trzeba lawetę. Z przodu lekko wbity, ale prowadzić nie możesz. Nie ryzykuj. — Zajmiemy się tym — dodał drugi funkcjonariusz.
— Jasne — odpowiedziała bez emocji. — Dzięki.
— Możemy cię gdzieś podwieźć? Albo wezwać kierowcę z jednostki.
Spojrzała na niego i po raz pierwszy się uśmiechnęła. Ale to nie był uśmiech wdzięczności. To był uśmiech kogoś, kto dawno przestał liczyć na cokolwiek od świata.
— Nie, dziękuję. Wolę sama. Wezmę taksówkę.
Zamilkli. Wiedzieli, że nie chodzi o transport. I nie zadawali więcej pytań.
Wróciła do auta po torebkę. Zabrała telefon. Plakat z imionami. Omar Al Nasser. Yusuf Karim. Czarne litery na białym tle, z logo firmy ojca. Teraz wyglądały jak drwina.
Taksówka przyjechała szybko. Zwykły samochód. Czarny. Przeciętny. Idealny.
Kierowca nie patrzył na nią z lustra. Tylko zapytał: — Dokąd?
— Centrum. — Numer trzydzieści dwa, biurowiec z niebieskim logo — dodała po chwili.
Wsiadła. Zatrzasnęła drzwi. I pozwoliła sobie zamknąć oczy na pięć sekund. Nie na sen. Na chwilę ciszy.
Wciąż czuła ten wzrok. Jego wzrok. Z parku. Z pobocza. Z dzisiaj.
I to było gorsze niż zderzak. Gorsze niż telefon od ojca. Bo ten wzrok był prawdziwy.
Taksówka ruszyła cicho, niemal bezdźwięcznie. Miasto za oknem wyglądało jak coś obcego — fasady budynków, przystanki, ludzie z papierowymi kubkami i słuchawkami w uszach. Wszyscy gdzieś szli. Wiedzieli dokąd. Tylko nie ona.
Isabella siedziała z tyłu, nieruchomo. Dłonie splecione na kolanach, wzrok wbity w przestrzeń przed sobą. Ramiona napięte, szczęka zaciśnięta. Jakby każdy mięsień w ciele był w stanie alarmu.
Nie miała już siły myśleć. Zamiast myśli — były tylko odczucia. Ciężkie. Lejące się przez kręgosłup i gardło. Złość, która przeszła w smutek. Smutek, który zamieniał się w bezsilność. Bezsilność, która cicho wypalała jej wnętrze.
„Czemu znowu ja?” Pytanie powtarzało się w niej jak bicie serca. Bez końca. Bez sensu.
„Dlaczego ja musiałam tam jechać? Dlaczego nie kierowca? Nie sekretarka? Dlaczego nikt nie mógł tego załatwić za mnie?”
Nie odpowiedziała sobie. Bo znała odpowiedź. Bo znała ojca.
Bo przecież on tak nie ufa nikomu. Poza sobą. I nazwiskiem. A ona była jego przedłużeniem. Nie osobą. Funkcją.
Piekło ją wszystko. Skóra. Oczy. Myśli, które nie dawały się zatrzymać.
„Zawsze byłam tylko elementem układanki. Ładna sukienka na bankiet. Uśmiech na zdjęciu. Delikatna obecność przy windzie, kiedy przyjeżdżali ważni goście.”
Nigdy pytana. Zawsze przypisana.
„Nie miałeś prawa robić ze mnie narzędzia, tato. Nie miałeś prawa żądać, wymagać, karać. Nie dając nic.”
W ustach czuła gorzki smak żalu. Tak intensywny, że niemal słony.
I wtedy coś w niej pękło głębiej.
„Może po prostu… nie jestem wystarczająca. Nie jako córka. Nie jako kobieta. Nie jako ja.”
Poczuła, jak łzy zbierają się pod powiekami, ale żadna nie spadła. Bo płakać też już nie umiała. Bo kiedy latami tłumisz wszystko — nawet łzy przestają znać drogę.
Przypomniała sobie tamten wieczór, kiedy miała dziesięć lat. Ojciec nie przyszedł na jej szkolne przedstawienie. Powiedział później: „Miałem spotkanie z zarządem. To ważniejsze.”
Wtedy też się nie rozpłakała. Po prostu przestała czekać.
Teraz było tak samo.
„Nie będę ci już nic udowadniać. Nie będę się więcej spinać, żebyś spojrzał. Żebyś zobaczył.”
„Bo nigdy nie patrzysz. Patrzysz tylko na to, co nie wyszło. Na to, co nie dotarło. Na to, co zawiodło.”
Westchnęła. Cicho. Głęboko.
„Nie mam pracy. Nie mam kierunku. Nie mam celu. Ale mam ciebie. A ty — masz tylko wyrzuty.”
I nagle przyszło coś zimnego. Coś, co nie bolało. Co nie krzyczało.
Obojętność.
Myśl: „Może jak mnie kiedyś nie będzie, to nawet nie zauważysz.”
I zaraz potem — przerażenie. Nie przed śmiercią. Przed tym, że może to być prawda.
Zaczęła oddychać wolniej. Nie po to, by się uspokoić. Po to, by nie krzyczeć.
Za oknem mignął znajomy budynek. Szkło. Kamień. Logo firmy. Ojciec.
Zatrzymali się.
— Jesteśmy — rzucił kierowca.
Isabella nie odpowiedziała. Wyjęła kartę. Zapłaciła.
Drzwi otworzyły się jak ostatni akt.
Stała na chodniku. Obok — ludzie w pośpiechu. W niej — tylko bezruch.
— Ostatni raz — szepnęła. Nie wiadomo, do kogo.
I ruszyła.
Z plakatem. Z tą samą twarzą. Z tą samą raną.
Tylko krok miał inny ciężar.
Bo ten krok był w stronę czegoś ostatecznego.
Winda sunęła powoli, jakby też nie chciała dotrzeć. Isabella patrzyła na cyfry, które zmieniały się ospale — 2… 3… 4… Czuła w środku drżenie, którego nie potrafiła już zatrzymać.
Nie poprawiła włosów. Nie poprawiła makijażu. Nie poprawiła niczego.
Bo nie było już czego poprawiać.
Szklane drzwi otworzyły się automatycznie. Biuro ojca — zimne, perfekcyjne, jak zawsze. Kroki odbijały się od marmuru, ściany pachniały klimatyzacją i drogiej kawy.
Za ladą siedziała Elena — zawsze perfekcyjna, jakby urodziła się z wyprostowaną grzywką i kpiną na ustach.
Uśmiechnęła się na widok Isabelli, ale to nie był uśmiech. To był komentarz w formie grymasu.
— No proszę, jakby nigdy nic — powiedziała. — A gdzie twoi panowie?
Isabella przeszła obok niej bez słowa.
— Halo, słonko, dokąd ty idziesz? — podniosła głos Elena. — Tam są goście. Twój ojciec rozmawia z nimi właśnie teraz. Nie możesz tam wchodzić.
Brzmiała jak nauczycielka upominająca dziecko, które zgubiło się na szkolnym korytarzu.
— Nie dość, że zawaliłaś, to teraz jeszcze będziesz przeszkadzać?
Słowo „zawaliłaś” uderzyło jak sztylet.
Isabella przystanęła. Ale nie odwróciła się.
W jej ciele wszystko drżało, ale twarz miała nieruchomą. Wewnętrzny ogień parzył, ale z zewnątrz — tylko chłód.
— Ja muszę tam wejść — powiedziała cicho.
— Ty musisz? — Elena zaśmiała się pod nosem. — Nie rozśmieszaj mnie. Dobrze, że nie dałaś się sfotografować w tym swoim wypadku. Firma jeszcze się jakoś trzyma…
Isabella powoli odwróciła głowę. Spojrzała na nią. Nie jak na człowieka. Jak na lustro, które całe życie odbijało nie to, co trzeba.
Nie powiedziała już nic.
Stanęła przed drzwiami sali konferencyjnej. Za nimi — głosy. Męskie, spokojne, wyćwiczone. Głos ojca, którego rozpoznałaby nawet przez mur.
W dłoni trzymała zwinięty plakat. Omar. Yusuf. Zadrukowany papier, który miał udawać gest. Przygotowany. Idealny.
A teraz — tylko niepotrzebny dowód jej niedoskonałości.
Zawahała się. Pierwszy raz tego dnia.
Dłoń uniosła się w stronę klamki. Ale nie dotknęła jej.
I wtedy pomyślała: „Może nie warto. Może on i tak nie słucha. Może… nic się nie zmieni.”
W tej jednej chwili nie było furii. Nie było dumy. Była tylko pustka.
I na tym właśnie się zatrzymała.
Stała. Z plakatem. Z rozdartą duszą. Przed drzwiami. Między dawnym posłuszeństwem a czymś, co pierwszy raz zaczynało wyglądać jak wolność.
ROZDZIAŁ 3: Rysa w marmurze
Gabinet ojca zawsze wydawał się Isabelli zbyt duży, zbyt ciemny, zbyt pełen cieni. Ale dziś — był inny. Gdy weszła, zderzyła się z czymś, czego się nie spodziewała. Jej ojciec — ten sam, który nie okazywał emocji, który znał tylko siłę i kontrolę — zarumienił się, jakby przyłapano go na czymś intymnym. Był zdezorienotowany. Unikał wzroku. Dłoń drżała mu lekko, choć starał się to ukryć.
Naprzeciw niego siedzieli dwaj mężczyźni. Starszy — siwy, spokojny, z twarzą rzeźbioną przez czas i ciężar decyzji, które już dawno przestały boleć. Drugi — młody. Zbyt młody, by pasować do tego miejsca, a jednak czuł się w nim jak u siebie. Miał nienaganną cerę, czyste linie twarzy, ciemne, gęste brwi i spojrzenie, które przenikało do środka, nie pytając o pozwolenie. Jego noga spoczywała nonszalancko na kolanie, a dłoń lekko muskała brodę w geście, który wydawał się równocześnie zamyśleniem i prowokacją.
Isabella poczuła, jak jej oddech staje się płytszy.
— Dzień dobry — odezwała się, siląc się na spokój. — Miałam po panów przyjechać, ale… była mała przeszkoda. Przepraszam. Przyniosłam kartkę z…
— Córko, proszę wyjdź — przerwał jej ojciec.
Słowa zawisły w powietrzu jak klamra. Chciała zapytać: dlaczego? Ale coś w spojrzeniu ojca mówiło: nie teraz. Już miała się odwrócić, gdy rozległ się głos.
— Zapomnijmy o wszystkim — powiedział młody mężczyzna, zerkając na nią z uśmiechem — jeśli państwa córka zgodzi się spotkać ze mną.
Milczenie. Ciężkie. Ojciec skinął głową prawie natychmiast.
Isabella zesztywniała. Czy ja jestem walutą? — przemknęło jej przez głowę. Ale zaraz potem przyszła inna myśl. Cisza była pełna oceny, ale i fascynacji. Ten mężczyzna… nie jest jak inni.
Uśmiechnęła się. Krótko. I wyszła.
Reszta dnia była jak zamglony sen. Zrobiła herbatę, ale jej nie wypiła. Próbowała czytać, ale słowa się rozmazywały. Obraz jego twarzy — zbyt wyraźny, zbyt pewny siebie — wracał. Jak on się nazywa? Może Omar? Albo Yusuf?
Gdy słońce zaczęło znikać za dachami miasta, telefon zawibrował:
„O 20:00 przyjadę po Ciebie. — O.”
Bez podpisu. Bez pytań. Jakby wiedział, że się zgodzi.
Punktualnie o dwudziestej biały Mercedes zjechał pod jej dom. Nowy, połyskujący, jeszcze bez pyłku kurzu. Isabella wychyliła się przez firankę i jej serce przyspieszyło. Drzwi otworzyły się bez pośpiechu. Wysiadł on — w jasnej koszuli, z rozpiętym kołnierzem i złotym zegarkiem na nadgarstku. Krok miał miękki, ale pewny. Jak drapieżnik, który zna teren.
— Dla ciebie — powiedział, wręczając bukiet czerwonych róż i całując ją w dłoń. — Gotowa?
— Chyba tak — odparła cicho.
Weszła do auta i zatrzymała się w pół ruchu. Wnętrze pachniało świeżą skórą, nutą drzewa sandałowego i czymś jeszcze — czymś drogim i nieuchwytnym. Wciągnęła ten zapach głęboko.
— Ten zapach… Auto jest nowe?
Uśmiechnął się, nie patrząc na nią.
— Kupiłem dziś rano.
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
— Ale jak to? Przecież jak ja kupowałam samochód z salonu, musiałam czekać trzy miesiące.
— Ja nie muszę — odpowiedział krótko. Bez arogancji. Po prostu jak fakt.
Isabella zamilkła. Ale czuła, że to był początek innej rozmowy.
— Lubisz prowadzić? — zapytała po chwili.
— Uwielbiam kontrolować kierunek — odpowiedział, zerkając na nią. — W każdej dziedzinie życia.
Jechali przez centrum miasta. Ulice tętniły wieczornym życiem. Ludzie spacerowali w parach, śmiech dzieci niósł się spod kawiarni, a światła witryn migotały odbiciami w szybach. Miasto wyglądało jak scena — piękna, żywa, oddychająca.
Isabella obserwowała wszystko przez szybę. Miała wrażenie, że jest w filmie, którego scenariusz pisany jest na bieżąco.
— Często jeździsz sam? — zapytała.
— Czasami. Ale dziś nie chciałem być sam — odpowiedział.
Spojrzała na niego ukradkiem. Był inny. Trochę zbyt pewny siebie, ale nie ordynarny. Elegancki, ale nie zimny. Z tajemnicą.
Podjechali pod restaurację. To była TA restauracja. Ta, do której chodziła kiedyś z ojcem. Tam były homary. Tam były śmiechy, rozmowy, kiedyś. Teraz — tylko wspomnienia.
Zaskoczyło ją to miejsce. Ale nie powiedziała nic.
W środku było elegancko, spokojnie. Pachniało winem, cytryną, ziołami. Muzyka sączyła się z głośników jak aksamit.
Kelner zaprowadził ich do stolika. Isabella sięgnęła po menu z zamiarem zamówienia homara. Tego samego, co zawsze.
— Menu jest przestarzałe — powiedział Omar, zanim zdążyła otworzyć kartę. — Kto jeszcze je homary?
— Ja… — zaczęła.
— Carbonara będzie idealna. Dwa razy — rzucił w stronę kelnera, nie czekając na jej reakcję.
Isabella zamarła. Poczuła, jak coś w niej się zamyka. Nie zapytał. Nie pozwolił wybrać. Ale milczała. Uśmiechnęła się sztucznie.
Jedli. On mówił. O pieniądzach. O ropie. O ojcu. O magazynach. O tym, co osiągnął. O tym, co jeszcze zamierza osiągnąć.
Ona słuchała. Wciąż milcząc.
W drodze powrotnej atmosfera zgęstniała.
Omar położył dłoń na jej kolanie. Nieśmiało, ale wyraźnie. Spojrzała na niego — nie gniewnie, nie złością — tylko z chłodnym spokojem.
Zrozumiał.
Pod domem, zanim wysiadła, spróbował się zbliżyć. Zatrzymała go lekkim ruchem głowy.
— Nie dziś — powiedziała cicho.
Uśmiechnął się. Bez cienia urazy.
— Do kolejnej randki — rzucił, jakby to było oczywiste.
— Do kolejnej — odpowiedziała.
Wchodząc do domu, zdjęła buty i oparła się o ścianę. W dłoni wciąż trzymała jednego z czerwonych róż. Zaciśniętą tak mocno, że prawie wbijała sobie kolce w skórę.
Chciał mnie pocałować. Ale ja… nie mogłam na to pozwolić.
Nie chcę być kolejną przygodą. Chcę czegoś więcej. Tylko nie wiem jeszcze, czy on potrafi to dać.
W domu panowała cisza. A w niej — jej własne myśli, które wcale nie chciały zamilknąć.
ROZDZIAŁ 4: Pierwsze spojrzenie
Isabella siedziała w fotelu, nogi podciągnięte pod siebie, filiżanka kawy już dawno wystygła. W tle cicho sączył się stary utwór jazzowy, którego nawet nie słuchała. Myślami była gdzie indziej — gdzieś między kolacją a spojrzeniem, które zostawiło ślad na jej skórze.
Omar. Ten wieczór.
Był jak obraz namalowany zbyt idealnie — każdy gest starannie zaplanowany, każda uwaga ubrana w szarmancki ton. I choć patrzył na nią jak na coś cennego, nie mogła pozbyć się wrażenia, że widzi w niej raczej własność niż osobę. Decydował za nią. Wybierał. Prowadził. Wszystko z uśmiechem.
A jednak… czuła się przy nim zauważona. Wysłuchana. I właśnie to ją najbardziej myliło.
„Z jednej strony: szarmancki, uważny, pewny siebie. Z drugiej: nachalny, dominujący, przewidujący za mnie wszystko. Kim on naprawdę jest?”
Wciągnęła powietrze i zaśmiała się cicho, sama do siebie.
„Na imprezę lecę z pierwszym lepszym, z Julianem seks po dwóch drinkach… A teraz? Omar — i stop. On mnie stopuje. Ja się zatrzymuję. Co się ze mną dzieje?”
Odłożyła filiżankę i poprawiła włosy. Wiedziała, że musi to z siebie wyrzucić. A była tylko jedna osoba, która mogła jej teraz wysłuchać — bez oceny, bez świętoszkowatości.
Clara czekała już przy stoliku. Ubrana jak zawsze — prosto, ale perfekcyjnie. Ciemny płaszcz, błyszczące buty, włosy związane niedbale, jakby przypadkiem — ale Isabella wiedziała, że u Clary nic nie jest przypadkowe.
— No wreszcie — uśmiechnęła się. — Już myślałam, że wymieniłaś mnie na mężczyznę z własną winnicą i prywatnym kucharzem.
— Jeszcze nie — rzuciła Isabella, zasiadając naprzeciwko. — Ale… mam historię.
Clara sięgnęła po filiżankę, unosząc brew.
— Lubię twoje historie.
Isabella opowiedziała. O wypadku. O ojcu. O Omarze, który pojawił się nagle, jakby ktoś go wyreżyserował. O randkach, które miały w sobie coś z bajki, i o momentach, w których czuła się jak rekwizyt.
Clara słuchała uważnie. Czasem kiwała głową, czasem coś mruknęła. Ale Isabella zauważyła — coś w jej twarzy drgnęło, gdy wspomniała o pocałunku, o kwiatach, o tym, że myśli o nim. Nie była pewna — zazdrość? Niepokój?
— I co, powinnam w to brnąć? — zapytała w końcu.
Clara odłożyła filiżankę.
— Myślę, że warto spróbować. Może właśnie tego teraz potrzebujesz. Nowości. Ale… nie oddawaj wszystkiego od razu. Zobacz, czy naprawdę słucha. Czy widzi więcej niż swoją wizję ciebie.
— Czyli „stopniowo otwieraj drzwi, ale trzymaj rękę na klamce”?
— Mniej więcej — uśmiechnęła się Clara.
— A ty? Co u ciebie?
— Kariera w górę. Projektuję dla dwóch nowych marek. Nawet mnie słuchają. Czasem — rzuciła z sarkazmem.
— A życie prywatne?
Clara zawahała się. Potem wzruszyła ramionami.
— Nikogo. Nawet na seks ciężko się umówić, jak nie masz w sobie tej… powabnej bezradności.
Isabella patrzyła na nią uważnie. Czuła, że coś w niej się kotłuje. Gdy wspomniała o Omarze, Clara nagle wydała się bardziej zamknięta. Coś w oczach. Ucieczka wzroku.
— Wszystko w porządku? — zapytała cicho.
— Jasne — odpowiedziała zbyt szybko. — Cieszę się, że coś cię poruszyło.
Po chwili zapadła cisza. Zamówiły ciasto. Kawa parowała jeszcze przez chwilę, zanim zupełnie zgasła.
— Pójdę jeszcze do parku — powiedziała Isabella, wstając. — Tęskniłam za tym jeziorem, za drzewami. Ptaki tu śpiewają inaczej.
— Wiem — Clara roześmiała się. — Gdyby drzewa miały imiona, znałabyś każde.
Isabella uśmiechnęła się i wyszła.
Park witał ją szumem liści i zapachem ziemi. Wieczorne światło rozlewało się jak miód po gałęziach. Szła powoli, oddychając głębiej niż zwykle. Zatrzymała się przy ławce, tej jednej, którą znała lepiej niż inne. To tu kiedyś siedział chłopak. Ten z pędzlami. Ten spokojny.
Nie było go.
Ale wspomnienie wróciło. Obraz. Ruch ręki. Uśmiech.
I wtedy przypomniała sobie. To był ten sam chłopak. Ten, którego potrąciła. Lucas.
Telefon zawibrował.
„Odbierz Maserati z warsztatu. Wszystko opłacone. Wysyłam adres. — Ojciec.”
Westchnęła i ruszyła.
Warsztat mieścił się na obrzeżach miasta — pomiędzy cichymi magazynami i podniszczonymi domami z czerwonej cegły. Miejsce, do którego bogate auta rzadko trafiały. A jednak — czarne Maserati stało przed wejściem jak złoty gość, wyrwany z katalogu luksusowych marzeń.
Isabella wysiadła z taksówki i rozejrzała się. Powietrze było gęste od zapachu oleju, smaru i metalu. Stare szyby w biurze odbijały niebo jak matowe lustra. Otworzyła rdzewiejącą furtkę i weszła powoli.
— Halo? — zawołała. — Jest ktoś?
Od środka odpowiedział jej przytłumiony głos:
— Już idę, droga pani!
Stanęła przy Maserati. Przesunęła dłonią po masce — chłodna, gładka, błyszcząca. I wtedy usłyszała kroki. Ciche, ale pewne.
— Dzień dobry. W czym mogę pomóc?
Odwróciła się i… zamarła.
To był on.
Chłopak z parku. Ten, którego potrąciła. Ten, który malował liście i miał oczy, jakby widziały coś więcej.
Lucas.
W jego spojrzeniu nie było złości. Tylko zdziwienie. I coś jeszcze — coś ciepłego, znajomego, choć przecież byli dla siebie obcy.
Isabelli zadrżały palce.
Lucas był ubrany w roboczy kombinezon, rękawy podwinięte, włosy lekko zmierzwione. Pachniał smarem i czymś… czystym. Jego dłonie były duże, silne, z czarnymi śladami po pracy. Uśmiechnął się.
— O, pani od Maserati. Pewnie po odbiór?
Skinęła tylko głową. Nie mogła mówić. Miała wrażenie, że coś w niej rozpuściło się jak lód pod pierwszym promieniem słońca.
— Lucas — przedstawił się. — Twoje auto trafiło tu przypadkiem. Przyjął je mój wspólnik, ale… ja je naprawiałem. Już gotowe. Zaraz przyniosę kluczyki.
Gdy odszedł, spojrzała za nim. Czuła, że patrzy na kogoś, kogo zna od zawsze — choć znała go od sekund.
Wrócił. Podał jej klucze. Jego palce musnęły jej dłoń. Na moment. Ale wystarczyło.
— Dziękuję — powiedziała cicho. — I przepraszam. Za tamto.
— Zapomnijmy — uśmiechnął się. — W życiu są gorsze stłuczki.
Już miała odjechać, ale coś ją zatrzymało. Spojrzała jeszcze raz.
— Będziesz w parku?
Zaskoczenie. Potem miękki uśmiech.
— Bywam. Co drugi dzień po pracy. Albo wtedy, gdy niebo wygląda tak, jak dziś.
— To piękny park — szepnęła. — Może… kiedyś się złapiemy.
Odjechała. Ale jej myśli zostały tam. Z nim.
Dojechała do biura ojca. Sekretarka odebrała klucze, nawet nie patrząc. Ojca nie było. Było tylko echo.
W taksówce myślała o Lucasie. Jak mówił. Jak patrzył. Jak pachniał.
Gdy dojechała do domu, zobaczyła go.
Omar.
Stał przy drzwiach, z bukietem większym niż ostatnio. Tym razem różane pąki aż uginały się od ciężaru barw.
Zapłaciła za kurs, poprawiła płaszcz. Uśmiechnęła się, choć serce miała podzielone.
Omar podszedł, chciał pocałować — i pozwoliła. Ich policzki się dotknęły. Krótki gest. Niby bliskość. Ale nie tak blisko, jak kiedyś z Julianem. Nie tak intensywnie.
Weszli do środka.
W domu panował spokój. Zamówili pizzę — najprostszą, Margheritę. Jedli na altanie, która wychodziła na morze. Niebo było koralowe, złote, poruszane wiatrem. Morze oddychało spokojnie.
Rozmawiali długo. Omar mówił ciszej niż zwykle. Pytał. Słuchał. Opowiadał o dzieciństwie w Dubaju, o dziadku, który uczył go hiszpańskiego, o tym, jak pierwszy raz zobaczył śnieg.
Isabella uśmiechała się. Czasem z prawdziwym zainteresowaniem. Czasem tylko z grzeczności.
Gdy zrobiło się chłodno, podniosła się.
— Wezmę koc.
— Albo ja cię ogrzeję — powiedział.
Zatrzymała się.
Jej serce krzyczało „nie teraz”. Ale ciało — chciało bliskości. Przez sekundę widziała twarz Lucasa. Potem znikła.
Odwróciła się. I pozwoliła.
Ich ciała spotkały się w ciszy. Najpierw ostrożnie. Potem pewnie.
Jego dłonie były ciepłe, usta delikatne. Ściągał z niej ubranie powoli, z szacunkiem, jakby każdy guzik był decyzją. Ona oddychała głęboko. Próbowała czuć. Próbowała naprawdę być.
Ale jej myśli wciąż dryfowały. Do parku. Do pędzla. Do ciemnych oczu.
Omar całował jej szyję, potem obojczyk. Szepnął coś po hiszpańsku — coś miękkiego. Pociągnął ją ku sobie. Ich ciała splotły się. Ruchy stały się głębsze, mocniejsze. Oddychała coraz ciężej. Ale nie było w niej ognia. Tylko ciepło.
Seks był dobry. Miękki. Ciało ciału. Ale nie dusza duszy.
Kiedy skończyli, leżeli razem, okryci kocem, z policzkami blisko siebie.
Zasnęli. Bez słów.
Isabella obudziła się z uczuciem ciepła na policzku. Słońce przeciskało się przez zasłony leniwie, jakby nie chciało jeszcze wejść do środka. Omar spał obok niej, odwrócony plecami. Jego oddech był głęboki, spokojny, rytmiczny — jakby nic się nie wydarzyło. Jakby w jego świecie wszystko miało swoje miejsce.
A jednak w niej coś się przesunęło.
Spojrzała na jego sylwetkę. Na zgięcie łokcia, na plecy poruszające się pod kołdrą. Jego dłoń leżała obok niej — ciężka, nieruchoma, jakby ją jeszcze obejmował. Ale jej ciało było gdzie indziej. Nie czuła bliskości. Czuła tylko… ciepło. I nic więcej.
Zamknęła oczy.
W śnie szła przez park. Było mgliście, ale nie zimno. Drzewa miały liście z akwareli, jakby ktoś malował je pędzlem z wodą. Nad jeziorem stał Lucas. Ubrany w jasną koszulę, z podwiniętymi rękawami, trzymał sztalugę. Malował.
Kiedy ją zobaczył, nie zdziwił się. Uśmiechnął się tak, jakby na nią czekał. Ale nie powiedział nic. Malował dalej. Patrzyła, jak jego dłoń porusza się miękko, uważnie.
Zbliżyła się. Spojrzała na obraz.
To była ona.
Ale jej oczy były niewykończone. Jakby ich nie znał. Albo nie chciał narysować zbyt wcześnie.
Poczuła coś wewnątrz — nie lęk. Raczej lekkość. Jakby jego obecność była odpowiedzią, której nie zdążyła zadać.
Obudziła się z tym obrazem pod powiekami.
Po południu pojechała do biura ojca.
Czekała w jego gabinecie, siedząc na tym samym krześle, co zawsze. Obok — filiżanka po kawie, niedopita. Na ścianie portret matki. Twarz jak porcelana. Oczy pełne ciszy.
Ojciec rozmawiał przez telefon, z gestami. W końcu odłożył słuchawkę i zdjął okulary. Przetarł oczy. Wyglądał na zmęczonego. Może starszego niż ostatnio.
— Już — powiedział krótko.
— Tato… chciałam zapytać.
Skinął głową. Czekał.
— Dlaczego właściwie… Omar? Czemu miałam się z nim spotkać? Tak nagle? Tak bez pytania?
Cisza. Patrzył na biurko, nie na nią. A potem westchnął.
— To nie miało tak wyglądać. Wiesz, wtedy… byłem wściekły. Ty miałaś wypadek. Ja ważne spotkanie. Omar przyszedł z ojcem. I… po prostu… rzucił propozycję.
— I zgodziłeś się — powiedziała cicho. — Jakby chodziło o transakcję. A nie o mnie.
Pokręcił głową.
— To był głupi, instynktowny ruch. Może ambicja. Może próba zrobienia wrażenia. Ale nie powinienem. Wiem, jak to wyglądało. I nie masz się czuć jak przedmiot. Nigdy. Jeśli nie chcesz się z nim widywać — nie musisz. Niczego nie obiecywałem. Niczego ci nie narzucę.
Isabella milczała. Czuła, że mówi prawdę. Ale jednocześnie, że nie wszystko można cofnąć.
— Jeśli będę się z nim spotykać, to tylko dlatego, że sama wybiorę. Nie dlatego, że ktoś coś za mnie ustalił.
Ojciec spojrzał jej prosto w oczy. I kiwnął głową.
— Tak powinno być.
Wstała. Wychodząc, przez moment spojrzała jeszcze raz na portret matki. Jakby czekała, że powie coś ze ściany.
Ale obraz milczał.
Tak jak ona.
Deszcz zaczął padać nagle — jakby niebo zbyt długo milczało i w końcu musiało się wypowiedzieć. Najpierw cicho, niemal szeptem, potem mocniej, uderzając o parapety, rozciągając cienką siatkę kropli na szybach. Miasto przygasło. Latarnie mrugały ospale. Samochody zostawiały za sobą świetliste smugi.
W mieszkaniu było ciepło, ale Isabella czuła chłód — nie ten fizyczny, ale głębszy, jakby ktoś zostawił uchylone okno w środku jej serca. Owinięta w koc, siedziała na kanapie z kubkiem herbaty w dłoniach. Nie piła. Trzymała go tylko dla ciężaru. Dla iluzji, że coś jest w niej stabilne.
Muzyka sączyła się cicho z głośników — bossa nova, leniwa i miękka, zbyt elegancka na wieczór, który był pełen niepokoju. Nic do siebie nie pasowało. Ani herbata. Ani muzyka. Ani ona — do siebie samej.
W głowie miała dwa imiona. Dwa światy. Dwie wersje siebie.
Lucas.
Wciąż czuła jego wzrok, jego obecność w warsztacie. Nie powiedział zbyt wiele, ale jego milczenie niosło więcej niż tysiąc słów. Jego dłonie, mocne i zabrudzone od pracy, były jednocześnie spokojne i uważne. Jego oczy — ciemne, nieśmiałe, ale szczere. Jakby widział w niej coś, czego nie widziała nawet ona.
I Omar.
Ciepły. Uprzejmy. Zorganizowany. Pełen gestów — bukiety, altany, dotyk. Seks, który był jak taniec — kontrolowany, dopracowany, pełen gracji. A jednak — coś w nim nie drgało. Coś nie grało w tym rytmie. Jakby każde ich zbliżenie było dobrze wyreżyserowane, ale bez improwizacji.
Wstała, przeszła do okna. Deszcz rozmazywał światła miasta, zamieniając je w kolorowe plamy. Patrzyła na nie długo. W ciszy.
„Lucas to pytanie, którego się boję. Omar to odpowiedź, którą próbuję przyjąć.”
Usiadła z powrotem. Objęła kolana. Patrzyła na telefon, który leżał obok. Wzięła go do ręki. Przewinęła czaty. Przeszła na kontakt z Lucasem. Nic nie napisała. Zawiesiła palec nad ekranem. Myśli były zbyt głośne, by ułożyć z nich jedno zdanie.
„Napisać? Że dziękuję? Że śnił mi się dziś w nocy? Że… się boję?”
Zablokowała ekran. Odłożyła telefon.
W jej głowie wracał sen.
Lucas nad jeziorem. Pędzel. Cisza. Uśmiech. Obraz, który malował — jej twarz, niedokończone oczy. Jakby nie chciał ich namalować, dopóki nie pozna ich naprawdę. A może… bał się, że jeśli skończy, obraz zniknie.
Omar był teraźniejszością. Lucas — zagadką, która bolała samą możliwością.
Wstała i zgasiła lampę. Tylko światła zza okna rozświetlały mieszkanie złotymi smugami. Podeszła do stołu. Wzięła telefon jeszcze raz.
Tym razem napisała.
„Jutro wieczorem będę wolna. Jeśli nadal chcesz — spotkajmy się. — I.”
Wysłała.
Nie dlatego, że była pewna.
Nie dlatego, że zapomniała.
Ale dlatego, że tym razem to ona decydowała.
Nie ojciec.
Nie przeszłość.
Nie strach.
Ona.
Została przy oknie jeszcze chwilę. Patrzyła na deszcz. Miała wrażenie, że wszystko w niej właśnie zaczyna się od nowa — cicho, ostrożnie. Jak pierwsze krople, które nie pytają, czy mogą spaść.
Słońce opadało powoli, zanurzając się w linii horyzontu jak w lustrze. Niebo przybrało odcienie bursztynu i różu, a morze odbijało je jak spokojna tafla. Fale szeptały do brzegu, zostawiając delikatne smugi piasku, które znikały, nim zdążyła się im przyjrzeć.
Szli wzdłuż wybrzeża w ciszy. Ramię w ramię. Omar miał ręce w kieszeniach, a wzrok wbity gdzieś w linię fal. Przez chwilę wydawał się nieobecny. Ale potem nagle się odezwał, spokojnie, jakby ważył każde słowo.
— Muszę wracać do Dubaju.
Isabella przystanęła. Fala chłodu przeszła jej po plecach. Nie powiedziała nic. Czekała.
— Pojutrze — dodał. — Na dwa tygodnie. Muszę przypilnować budowy, ludzi. Tam jest druga połowa mojego świata. I… obowiązki, których nie mogę odłożyć.
Isabella spuściła wzrok. Piasek pod jej butami wydawał się nagle bardziej miękki, mniej pewny. Milczała.
— Jeśli chcesz… — powiedział po chwili — zabiorę cię ze sobą. Wszystko zorganizuję. Tylko nie chciałem stawiać cię przed faktem dokonanym.
Spojrzała na niego. W jego oczach nie było presji. Tylko pewność. I coś jeszcze — delikatna troska?
— I potem? — zapytała cicho. — Po tych dwóch tygodniach?
— Wracamy razem do Hiszpanii — odpowiedział bez zawahania.
Mówił, jakby wszystko było już zaplanowane. Jakby wiedział. Jakby chciał, by ona tylko… dołączyła.
Zamilkli znowu. Szli dalej. Ale jej krok był wolniejszy, myśli szybsze.
W jej głowie wszystko się mieszało.
Dubaj. Daleko. Nieznane. Luksus? Pułapka? Czy tylko inne niebo?
Omar. Ułożony. Otwarty. A jednak wciąż trochę nieprzenikniony. Czasem jego dotyk koi, czasem odbiera powietrze.
Lucas. Cisza. Obraz, którego nie dokończył. Sen. Czy coś więcej niż sen?
Zatrzymała się.
Spojrzała na fale. Jakby miały odpowiedzieć.
— Nie znam Omara do końca. Czasem czuję, że on chce wszystkiego od razu. A ja… wciąż nie wiem, czy potrafię ufać. Ale… też wiem jedno.
Nie chcę znowu zostać. Patrzeć, jak wszystko odchodzi beze mnie. Nie chcę znowu być tą, która tylko obserwuje cudze wybory.
Zamknęła oczy.
Tak. Boję się. Ale nie pójdę do tyłu.
Otworzyła je powoli.
— Pojadę — powiedziała miękko, prawie szeptem. — Ale nie dlatego, że mam. Tylko dlatego, że wybieram.
Omar uśmiechnął się — nie triumfalnie, nie pewnie. Po prostu z wdzięcznością.
Podał jej dłoń. Chwyciła ją.
Szli dalej brzegiem morza. Słońce właśnie znikało za linią horyzontu. Wieczór miał w sobie ciszę, ale nie milczenie.
W niej wciąż trwała burza. Ale po raz pierwszy — nie paraliżowała.
ROZDZIAŁ 5: Między dotykiem a ciszą
Biuro ojca pachniało starym drewnem, skórą i ciszą, która zawsze zwiastowała rozmowy trudne, ale konieczne. Isabela weszła bez pukania — jakby tylko ten jeden raz miała do tego prawo. On podniósł wzrok znad dokumentów i spojrzał na nią spokojnie, ale czujnie.
— Coś się stało? — zapytał.
Usiadła naprzeciwko, starając się nie pokazywać napięcia. Palce splotła w dłoniach, ale nie umiała ich utrzymać w bezruchu.
— Lecę do Dubaju — powiedziała po chwili. — Z Omarem. Na dwa tygodnie. Chce pokazać mi swoje życie, swój świat. Wszystko zorganizował, bilety już mamy.
Nie odwracała wzroku. Wiedziała, że jeśli teraz zmięknie, on to wyczuje.
— Dubaj… — powtórzył powoli, jakby musiał spróbować smaku tego słowa w ustach. — Na dwa tygodnie. Z człowiekiem, którego znasz od miesiąca?
— Z człowiekiem, który okazuje mi więcej zaufania i szacunku, niż wielu ludzi przez lata — odparła cicho, ale stanowczo.
Zapadła cisza. On nie był człowiekiem, który podnosi głos. Jego dezaprobata miała inny kolor — była powolna, wyważona, bolesna właśnie dlatego, że nie trzeba było słów.
— Rozumiem — powiedział po chwili. — Masz swój dom. Swoje decyzje. Ale ten dom nie może stać pusty, gdy ty się uczysz życia na drugim końcu świata.
Wyjął telefon z kieszeni marynarki, wybrał numer i wstał. Chodził po pokoju, rozmawiając cicho, krótko, konkretnie.
Po kilku minutach wrócił, siadając znowu naprzeciw niej.
— Ana. Dwadzieścia trzy lata. Córka kobiety, która kiedyś u nas pracowała. Skromna, punktualna, zorganizowana. Przyjdzie dziś do ciebie o osiemnastej. Wszystko jej wyjaśnij. Daj klucze, zostaw instrukcje. Jest godna zaufania.
— Tak szybko? — Isabela uniosła brwi. — Nie musiałeś…
— Musiałem — przerwał jej łagodnie. — Bo mimo że masz prawo decydować, ja nadal mam prawo cię chronić. Nawet jeśli tylko w drobiazgach.
Westchnęła. Nie była już dzieckiem, ale jego sposób bycia wciąż ją rozbrajał. To nie była kontrola — to była troska, która nie chciała umierać.
— Dziękuję — powiedziała po prostu. — Dobrze, że to zrobiłeś.
Spojrzał na nią z lekkością, która rzadko pojawiała się na jego twarzy.
— Dobrze, że mi powiedziałaś. Iza… Nie wszystko, co błyszczy, jest złotem. Ale czasem trzeba dotknąć ognia, żeby wiedzieć, czy naprawdę parzy.
Uśmiechnęła się, tym razem szczerze.
— Wrócę. Z ogniem… albo z popiołem.
Wstała i ruszyła do wyjścia. Wiedziała, że o 18:00 zjawi się Ana, a o 20:00 — Omar. Dwa obce światy miały się dziś zderzyć w jej drzwiach. Jeden z nich miał ją zabrać daleko stąd.
Dom Isabelli był cichy. Cichszy niż zwykle, jakby sam przeczuwał, że coś się kończy albo właśnie zaczyna. Wysokie okna wpuszczały złotawe światło popołudnia, które miękko rozlewało się po parkiecie. W sypialni leżała otwarta walizka — granatowa, elegancka, nietknięta jeszcze przez chaos wyborów.
Isabela siedziała na brzegu łóżka, boso, z kubkiem herbaty w dłoniach. Parujący napar był tylko wymówką, by nie zacząć pakować. By jeszcze przez chwilę… być tutaj. W znanym. W swoim.
W powietrzu unosił się zapach lawendy z poduszki, którą miała od dziecka, i perfum, które od lat wybierała na wieczory. Wszystko wokół zdawało się nagle zbyt osobiste, zbyt trwałe, by zostawić to na dwa tygodnie.
Oparła łokcie na kolanach i przez chwilę patrzyła w milczeniu na walizkę. Tylko ona i ona. Niech to będzie jeszcze jej moment. Jej czas.
— Co ja robię… — szepnęła sama do siebie. Głos zabrzmiał jej obco. Jakoś za cicho.
Myśli wirowały. Omar. Dubaj. Samolot. Obietnice. Fascynacja. Zaufanie — a może to tylko chwila słabości? Serce biło szybciej na myśl o tym, że nie będzie mogła się cofnąć, że nie będzie odwrotu.
Wstała powoli, jakby czuła, że każdy krok, każda rzecz, którą weźmie ze sobą, ma znaczenie. Podeszła do szafy. Wyciągnęła jedwabne sukienki, białą koszulę, ulubione perfumy — zapach, który znała tylko ona. Z każdym kolejnym ruchem, walizka stawała się pełniejsza, a jej serce — lżejsze, cięższe, zależnie od tego, którą rzeczą właśnie dotykała.
Ostatnia rzecz, którą włożyła do walizki, to notatnik. Jej przestrzeń, jej myśli, które nie miały prawa wyjść poza te strony. Z każdą rzeczą wrzucaną do torby rosło w niej poczucie, że coś zostaje za nią. Że coś nie wróci. I to coś… może zniknąć na zawsze.
Spojrzała w lustro. Dłonie drżały, jakby ciało wiedziało więcej niż umysł. Miała na sobie prostą, kremową sukienkę, subtelny makijaż. Wyglądała na spokojną. A w środku… była burzą.
Zamknęła walizkę z westchnieniem, które brzmiało bardziej jak pytanie niż decyzja.
Telefon zawibrował.
Omar: „Będę o 20:00. Ubierz się wygodnie. Zabieram cię do innego świata.”
Zamarła na chwilę. Wzrok wbił się w ekran, a serce zabiło szybciej. Nie była pewna, co ją zaskoczyło — to, że napisał, czy że tak mocno tego potrzebowała. Palce same napisały: „Czekam.”
Odłożyła telefon. Zerknęła na zegar. Było 17:45. Ana miała zjawić się za kwadrans. Czekała na nią nowa rzeczywistość — nie ta, którą znała. Nie ta, która dawała jej poczucie bezpieczeństwa. Złapała oddech.
Spojrzała jeszcze raz na swój dom, na wszystkie rzeczy, które za chwilę zostaną za nią. Ojciec zorganizował wszystko. Nawet gospodarza, który będzie dbał o jej dom. Wykonał krok, który była gotowa zrobić, ale nie miała odwagi. Wszystko to miało zniknąć na dwa tygodnie. I ona miała pójść tam, gdzie nikt nie znał jej lęków. Nikt oprócz niej.
Isabela wstała powoli, wzięła walizkę, po czym podeszła do drzwi. Nie bała się tego, co miało nadejść. Bała się tego, co musiała zostawić za sobą. I tego, co miało się wydarzyć, kiedy wróci.
Szum silników miał w sobie coś kojącego — jak kołysanka dla tych, którzy zostawili za sobą zbyt wiele, by teraz zawrócić. Isabela siedziała przy oknie, nieruchoma, z dłońmi splecionymi na kolanach. Patrzyła, jak ziemia oddala się w cichym pożegnaniu, jak miasto zamienia się w mozaikę świateł i cieni.
Obok niej siedział Omar. Zapięty pas nie krępował jego swobody. Był spokojny, niemal leniwy, jakby ten lot nie miał dla niego znaczenia — jakby robił to setki razy. Pachniał dyskretnie — czymś orientalnym, z ciepłą nutą skóry. Jego obecność była wyczuwalna nawet wtedy, gdy nie mówił.
— Myślisz jeszcze, czy to była dobra decyzja? — zapytał cicho, spoglądając w jej profil.
Isabela nie odpowiedziała od razu. Wpatrywała się w chmury, które przemykały obok, jakby zabierały ze sobą jej wątpliwości. Albo właśnie je potęgowały.
— Myślę — przyznała. — Ale chyba już nie ma znaczenia. Lecimy.
Omar uśmiechnął się lekko. Nie kpiąco. Uważnie.
— Decyzje nie przestają mieć znaczenia tylko dlatego, że są już podjęte. Czasem dopiero później okazują się naprawdę ważne.
Spojrzała na niego. Jego oczy miały ten szczególny rodzaj pewności, który potrafi uspokoić… albo przerazić.
— Nie chcę, żeby to był teatr — powiedziała po chwili. — Żeby wszystko było tylko… pokazem.
— Nie będzie — odpowiedział spokojnie. — Pokażę ci moje życie. Nie scenerię. Miejsca, w których jem, gdzie milczę, gdzie czasem się gubię. I te, które kocham. Nic na siłę. Nie musisz się zachwycać. Ale jeśli chcesz — poczujesz.
Słowa miały w sobie rytm. Nie reklamował się, nie sprzedawał idei. Mówił, jakby oferował przestrzeń. Do bycia. Do oddychania.
— A jeśli… — zawahała się. — Jeśli się nie odnajdę?
— To wrócisz — odparł bez śladu złości. — I powiesz, że to nie twój świat. Ale jeśli zostaniesz… może odkryjesz w sobie coś, czego jeszcze nie znałaś.
Samolot drgnął lekko. Światło zachodzącego słońca zalewało skrzydło złotą smugą. Isabela odchyliła głowę i przymknęła powieki. Miała wrażenie, że wszystko w niej jest w drodze — nie tylko ciało.
Zacisnęła dłonie na podłokietnikach. Czuła napięcie. Nie od niego. Od samej siebie. Bo wiedziała, że to nie jest wycieczka. To był wybór. Test. Może nawet przełom.
Telefon była już wyciszony. Książka — nieruszona. Rozmowa z Omarem brzmiała w niej jeszcze przez długi czas, choć już żadne słowa nie padły.
Samolot leciał prosto w noc. A ona… leciała tam, gdzie wszystko miało smak niepewności i obietnicy. Gdzie miała sprawdzić, ile w niej odwagi — i ile złudzeń.
Gdy tylko zeszli z pokładu, ciepło Dubaju otuliło ich jak gęsty, słodkawy szal. Powietrze nie było duszne, ale cięższe, pełniejsze — niosło w sobie aromat kadzideł, klimatyzacji, przypraw i czegoś jeszcze… niewypowiedzianego. Czegoś, co pachniało pieniędzmi i milczeniem.
Omar szedł kilka kroków przed nią, swobodnie, pewnie, jakby należał do tego miejsca. Isabela chłonęła wszystko: głosy w różnych językach, rytm kroków, metaliczne światło odbijające się od posadzki. Było w tym wszystkim coś… niepokojąco pięknego.
W hali przylotów czekał kierowca — w białej kandurze, z twarzą zakrytą cieniem daszka. Bez słowa skinął głową i wziął bagaż. Ruszyli ku wyjściu.
— Gotowa na małą niespodziankę? — rzucił Omar, jakby to było coś zabawnego.
— Nie wiem — odpowiedziała ostrożnie. — Zależy, co to za niespodzianka.
Wsiedli do auta. Luksusowy SUV sunął cicho przez szerokie arterie miasta. Za szybami światła, szkło, wieże, reklamy, palmy, ludzie w strojach, których nie znała. Dubaj nie spał. Dubaj grał. I grał głośno.
Omar odchrząknął.
— Mój dom… jest w remoncie. W zasadzie to jedno piętro, bo reszta jest już gotowa. Ale nie chciałem, żebyś pierwsze chwile spędziła wśród zapachu farby i kurzu. Zarezerwowałem nam apartament w hotelu. Najwyższe piętro. Z widokiem na całe miasto.
Isabela odwróciła głowę. Przez chwilę milczała. W środku wszystko się napięło.
— Hotel? — zapytała. — Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej?
— Bo wiedziałem, że byś się przejęła. A ja chciałem, żebyś po prostu odpoczęła. Bez stresu.
Uśmiechnął się, ale ona nie odwzajemniła uśmiechu. Patrzyła przed siebie, na dzielnice, które nie kończyły się nawet w ciemności.
— Lubię wiedzieć, gdzie śpię. Nawet jeśli to tylko dwa tygodnie.
— Rozumiem — powiedział cicho. — Ale obiecuję: ten hotel nie jest „tylko”. To coś więcej. Jutro pojedziemy do domu. Pokażę ci wszystko.
Nie odpowiedziała. W środku walczyły ze sobą dwie kobiety: ta, która chciała mu zaufać — i ta, która już raz została zawiedziona przez mężczyzn, którzy obiecywali zbyt wiele.
Samochód wjechał na podjazd szklanego wieżowca. Fontanny tryskały w kształcie srebrnych łuków, a portierzy w turkusowych marynarkach poruszali się bezszelestnie jak duchy.
Omar podał jej rękę. Wzięła ją — z wahaniem, ale bez oporu.
Gdy wjeżdżali windą na górę, miasto przesuwało się za nimi w powolnym tańcu świateł. W jego pulsie było coś magnetycznego. Obcego. Pięknego. Niepokojącego.
— To tylko początek — powiedział Omar, zerkając na nią kątem oka. — Chciałem, żeby był niezapomniany.
Ona skinęła głową. Ale coś w niej milczało. Coś, co jeszcze nie chciało zaufać.
Pokój hotelowy był jak osobna planeta. Cisza była tu inna — gęsta, wyważona, jakby każde echo znało swoje miejsce. Isabela weszła powoli, jakby wchodząc do świata, w którym nic jeszcze nie należało do niej, ale wszystko mogło się nią stać.
Widok za oknem zaparł dech — miasto ciągnęło się po horyzont jak rozświetlona tkanina utkanych ambicji. Szkło, światła, ruch, kolory — pulsowało w rytmie, którego nie dało się opisać, tylko poczuć w klatce piersiowej.
Zsunęła buty i pozwoliła stopom zetknąć się z chłodnym drewnem podłogi. Była zmęczona. Ale to nie było zmęczenie fizyczne — to było napięcie, które narastało w niej od godzin. Czuła się przeładowana — dźwiękami, obrazami, emocjami.
Omar zamknął za sobą drzwi, zostawił klucze na blacie i podszedł do niej z wolna. Stanął kilka kroków za nią, w milczeniu. Nie musieli nic mówić. Całe to miejsce mówiło za nich.
— Chcesz się odświeżyć? — zapytał cicho, głosem, który nie wymagał odpowiedzi, tylko decyzji.
Skinęła głową. Zabrała kosmetyczkę i zniknęła w łazience.
Wnętrze było luksusowe, ale nie krzykliwe — jak spa ukryte na dachu świata. Marmur, szkło, delikatne światło skryte za mleczną taflą. Pachniało eukaliptusem i cytrusami. Woda pod prysznicem była ciepła od pierwszej sekundy. Rozebrała się powoli, z uważnością. Każdy gest był jak zrzucanie pancerza. Bielizna, sukienka, kolczyki — wszystko zostawało na chłodnych płytkach, a ona wchodziła do wody naga nie tylko fizycznie, ale i emocjonalnie.
Zamknęła oczy.
Woda spływała po jej ciele jak odpowiedź, której szukała. Kładła się na ramionach, spływała po plecach, wsiąkała we włosy. Przez chwilę nie istniało nic poza tym dotykiem. Ciepło, zapach, oddech. Woda była jak dłonie — cierpliwe, bezpieczne, nieoceniające.
Nie usłyszała drzwi.
Zorientowała się dopiero wtedy, gdy poczuła lekki ruch powietrza. Obróciła głowę. Omar stał tuż za szklaną szybą, już bez koszuli. Ich spojrzenia spotkały się. Przez chwilę nic się nie działo. Czas zawisł między nimi — napięty, łagodny, nieunikniony.
Wszedł powoli, nie pytając. Ale jego ruchy nie były nachalne. Raczej ostrożne. Jakby sprawdzał, czy ona tego chce. I ona… chciała.
Woda objęła ich oboje.
Jego dłonie sięgnęły do jej ramion — nie od razu w pieszczocie, ale w obecności. Trwał przy niej, blisko, ciepło, tak, jakby jego dotyk miał najpierw uspokoić, a dopiero potem poruszyć.
Przysunęła się. Delikatnie. Czołem oparła się o jego ramię. Jego oddech był głęboki, równy. Jedna dłoń objęła jej talię, druga przesunęła się wzdłuż kręgosłupa — nie śpiesząc się. Jakby pisał na niej alfabet, którego jeszcze nie znała.
Kiedy jego usta dotknęły jej karku, nie wzięła oddechu. Nie musiała. Było w tym coś więcej niż pożądanie. Jakby próbowali przez ten pocałunek uchwycić wspólny rytm.
Odwróciła się. Ich ciała zetknęły się na nowo. Skóra do skóry. Mokra, ciepła, pulsująca. Spojrzała mu w oczy. Tam nie było dominacji. Było pytanie. I obietnica.
Pocałowali się.
Powoli. Jakby każdy centymetr ust miał swoją historię. Nie było w tym pośpiechu. Było trwanie. Pragnienie. Delikatna siła. Jego palce wsunęły się w jej mokre włosy, a jej dłoń oparła się o jego tors — wyczuwając każdy oddech, każdy mięsień, każde zawahanie.
Woda płynęła dalej.
Ich ciała zaczęły poruszać się wolniej, świadomiej. Przysuwali się, odsuwali. Jakby taniec ich bioder miał znaczyć coś więcej niż fizyczność. Jakby mówili do siebie ruchem, nie słowami.
Isabela westchnęła cicho. Nie z rozkoszy, ale z ulgi. Bo oto, przez krótką chwilę, wszystko miało sens.
Przenieśli się do łóżka — nadal milcząc, ale w tym milczeniu było wszystko. Woda lśniła na ich ciałach jak cienki jedwab. Światła miasta migotały przez panoramiczne okno, rzucając smugi na ich skórę.
Kochał się z nią uważnie. Bez gwałtowności. Bez tej męskiej potrzeby „zdobycia”. Z czułością, której nie znała, ale której ufała natychmiast. Ich dłonie splatały się, biodra odnajdywały wspólny rytm, a ich oddechy łączyły się w jedno.
Nie pytała, czy to coś znaczy. Nie chciała nazywać tej chwili.
Bo czasem ciało wie lepiej niż słowa.
Bo są noce, których się nie opisuje — tylko pamięta.