E-book
23.63
drukowana A5
50.52
Między światami

Bezpłatny fragment - Między światami


5
Objętość:
314 str.
ISBN:
978-83-8245-002-6
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 50.52

Wydanie drugie uzupełnione.

I. Gdzie ja jestem?

Policyjna syrena wdzierała się z ulicy do sypialni, a stąd do wnętrza mojej głowy, boleśnie wyrywając mnie z objęć snu. Zerwałem się i gwałtownie usiadłem. Wokół wciąż jeszcze panowała noc. Po chwili wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Nikły blask ulicznej latarni, rzucał delikatną poświatę na ścianę obok łóżka. Wzór firanki rozciągnięty nieforemnie po ciemnoszarej powierzchni, wyglądał jak nierzeczywista sieć, którą metafizyczny pająk zarzucił właśnie na mnie. Chwytałem nikłe światło szeroko otwartymi oczyma i wsłuchując się w coraz cichszy dźwięk, oddalającej się syreny, starałem się odświeżyć w pamięci obrazy, które nawiedziły mnie we śnie. Zakręciło mi się w głowie i rozglądając się, próbowałem nieporadnie opanować to dziwne uczucie. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio spałem spokojnie. Bardzo często szukałem snu, wpatrując się godzinami w ekran telewizora. Zmieniałem kanały bez zainteresowania. Patrzyłem beznamiętnie to na jakiś film, to na program sportowy, lub kanał przyrodniczy. Programowałem wcześniej odbiornik na automatyczne wyłączenie się, ale bardzo często bywało tak, że nadal nie mogłem zasnąć. Programowałem więc jeszcze raz. Gdy wreszcie zamykałem oczy, wystarczył byle hałas, by wszystko zaczynało się od początku. Kilka godzin spędzanych przed komputerem również nie było niczym dziwnym. Tym razem w łatwiejszym zaśnięciu pomogło mi kilka butelek piwa, które wysączyłem ze Skorkiem — jedynym przyjacielem, jaki mi jeszcze pozostał. Siedzieliśmy przy kominku i wpatrując się w tańczące płomienie, wylewaliśmy na siebie żale, które jak zwykle, bardzo pomagała wyzwolić kombinacja piwa, płonących w kominku polan i dwóch samotnych facetów. Zaczęło się zupełnie niewinnie. Poranny telefon z propozycją przejażdżki na motocyklach. Kilkugodzinna podróż przed siebie. Przepiękne, nastrajające nostalgicznie widoki, prędkość, wiatr, wolność. Powrót, zakupy i wreszcie bardzo długa rozmowa na tematy poruszane tylko w takich właśnie okolicznościach. Te — jak byłem w zwyczaju je nazywać — konferencje, odbywały się zresztą dosyć regularnie. Podobnie jak częste były motocyklowe wypady w różne, czasami zupełnie niecodzienne miejsca. Moje dotychczasowe życie upływało według pewnego, beztroskiego, zaplanowanego schematu: praca, dom, relaks. O ile praca była koniecznością, bo z czegoś przecież trzeba żyć, a dom miejscem wykorzystywanym głównie do noclegu, to zabawa wypełniała mi każdą wolną chwilę. Takich wolnych chwil miałem zresztą naprawdę wiele. Jeszcze za czasów studenckich, rozpocząłem staż w firmie zajmującej się reklamą. Na początku biegałem z pocztą, zamawiałem pizzę i odbierałem telefony, podczas nieobecności którejś z sekretarek. Odpowiadało mi to. Obowiązki właściwie żadne i odpowiedzialność praktycznie zerowa. Kasa z tego była niewielka, ale i moje wymagania, nie były zbyt wygórowane. Zwłaszcza, że praca ta niosła ze sobą jeszcze jedno, a mianowicie nowe znajomości, nowe kontakty, nowe możliwości, nowe — wszystko. Wiązało się z tym jeszcze coś. Były to spotkania integracyjne, wycieczki i inne firmowe imprezy. To w czasie tych spotkań uczyłem się życia i stwierdzam to bez zbytniej przesady, nauka ta szła mi całkiem nieźle. Poza tym wiedza, którą wtedy chłonąłem, bardzo przydawała mi się zwłaszcza w kontaktach z ludźmi. W tym temacie bowiem, byłem jak dotąd prawie zupełnie nieśmiało-zielony. Cały wolny czas wykorzystywałem na motocyklowe szaleństwa i wszystko to, co szukający wrażeń młody facet, może mieć bez większego zachodu. Dziewczyny? Tak, ale na drugim, może nawet na trzecim planie. Teraz jednak chciałem to wszystko uporządkować. Odgrodzić się grubą kreską od dotychczasowego życia. Czas nauki, zakończony dyplomem, zostawiłem za sobą. W obecnych realiach i tak nie znalazłbym pracy w wyuczonym zawodzie. Kontynuowałem studia niejako siłą rozpędu, a po ich zakończeniu, planowałem rozpocząć zupełnie nowe, inne niż dotychczas życie. Stało się to łatwiejsze, gdy w firmie poznałem już wszystkich i powoli zaczynałem ich do siebie przekonywać. Poczułem się wtedy nieco pewniej i zaczynałem doceniać własną wartość. Szefowa podniosła mi pensję i otrzymałem własną firmową plakietkę z napisem — asystent. Był to mój pierwszy awans, można by rzec — awansik. Potem jednak zupełnie nieoczekiwanie nastąpił następny. Czy jednak awans ten naprawdę bardzo mnie zaskoczył? Wiedziałem przecież, że w pracy awansowałem głównie dzięki temu, że regularnie uprawiałem seks z panią wiceprezes, co również mi bardzo odpowiadało. Byłem przecież niewyżytym, świeżo upieczonym magistrem, który jak dotąd nie wzbudzał zbyt wielkiego zainteresowania wśród koleżanek. Szefowa natomiast mimo, że prawie dwa razy ode mnie starsza, była piękną, zadbaną kobietą. Mówiło się, że zawsze zdobywała tego, kogo tylko zechciała, ale była przy tym bardzo wybredna. Wielu facetów zabiegało o jej względy, ale większość z nich odchodziła z kwitkiem. Tym bardziej pochlebiało mi to, że wybrała właśnie mnie. Była żoną dużo od siebie starszego mężczyzny, który wciąż gdzieś wyjeżdżał. Ona natomiast, jak każda, normalna, zdrowa kobieta, miał swoje potrzeby i musiała sobie z tym jakoś poradzić. Zmieniała partnerów, starannie ich dobierając. Chodziły słuchy, że jej mąż wiedział wszystko o wyczynach żony, jednak nie widział w tym wielkiego problemu, akceptując taki stan rzeczy. Żyli ze sobą na bardzo dziwnych zasadach. On wiecznie nieobecny, ona zarabiała na siebie, dbając o dobrą kondycję firmy. Bawiła się i żyła własnym życiem, w którym swoje miejsce znalazłem i ja. Tak to właśnie poznawałem tajniki gier miłosnych od ich podstaw, do wymyślnych zabaw włącznie. Miałem, rzec by można doskonałą, bardzo profesjonalną, prywatną nauczycielkę. Stałem się praktykiem i miłośnikiem seksu w każdej niemalże jego formie. W krótkiej karierze zawodowej stałem się młodszym asystentem, a gdy jeden z pracowników odszedł z firmy, awansowałem na jego miejsce. Miałem własne biurko, nienormowany czas pracy, dziwne obowiązki z duża ilością „papierkowej roboty” i trzy razy większe zarobki. Niestety wymagania szefowej również uległy zwiększeniu i to zarówno w kwestii zawodowej, jak i intymnej. Jeśli chodzi o sferę naszej intymności, problemów raczej nie było. Kłopot polegał na tym, że właściwie nie wiedziałem co mam robić w kwestii zawodowej. Nikt nie chciał mi pomóc, a zażyłość z szefową wzbudzała, wyraźnie wyczuwalną niechęć i ciągłe podszepty współpracowników. Starałem się nie wpadać w panikę i jakoś to wszystko ogarnąć. Trwało kilka tygodni zanim wgryzłem się nieco w nowe obowiązki. Szefowa powtarzała wciąż, żebym nie martwił się niczym i dbał tylko o siebie, swoje zdrowie i kondycję. Cóż z tego, gdy w pracy miałem coraz więcej zajęć, a w zaistniałych okolicznościach nikt nie chciał kiwnąć nawet palcem, by ułatwić mi życie. Podchodziłem do tego z dystansem i nie ukrywam, że mimo wszystko odpowiadało mi takie życie. Choć w planach mojej szefowej pełniłem rolę specyficznej zabawki, nie myślałem o szybkiej zmianie tego stanu. Byłem wolny, miałem nieźle płatną pracę, w której nie musiałem się przemęczać, a szefowa co kilka dni zapraszała mnie na dobre jedzenie i równie dobry seks. Oczywiście zdawałem sobie sprawę z tego, że ten stan nie może trwać wiecznie. Kiedyś przecież nastąpi moment, gdy coś się zmieni. Teraz jednak chciałem stanąć mocniej na nogach, kontynuować studia na nowym, interesującym mnie kierunku i odłożyć trochę grosza na przyszłość. Szukałem przecież własnego miejsca w życiu, a obecny jego fragment, wydawał się całkiem udany. Wydawałoby się, że ta sielanka jest urzeczywistnieniem potrzeb i szczytem samorealizacji młodego faceta. Jednak nie. Wrażenie wolności i swobody powoli ustępowało, a w jego miejsce pojawiało się nieodparte przeświadczenie, że to co odczuwałem, jest tylko jej namiastką. Im więcej o tym rozmyślałem, tym bardziej dochodziłem do przekonania, że wszystko co dzieje się wokół mnie, jest dziełem szalonego architekta, w którego projekcie jestem tylko małą kreską na marginesie kartki. Początkowy spokój i pozornie poukładane w schematy życie, zaczęło dziwnie doskwierać. Czułem coraz częściej duszność i brak prawdziwej swobody. Z jednej strony chciałem i potrzebowałem stabilizacji i pewności bytu. Z drugiej jednak moja prawdziwa natura, wyrywała się, szukając własnej przestrzeni i wolności. Wtedy właśnie stało się coś, co zburzyło moją rzeczywistość, choć nic nie zapowiadało jak na razie jakichkolwiek, większych zmian. Owszem, wiedziałem, że takowe muszą nieuchronnie nastąpić. Nie chciałem przecież utknąć w jakimś biurze na zawsze. Zdawałem sobie sprawę z tego, że jest to tylko krótki przystanek na mojej drodze życia. Pracowałem więc rzetelnie, wypełniając swoje obowiązki i szukałem wciąż sposobów, by pogodzić to z potrzebami duchowymi. Uczyłem się sumienności, punktualności, lojalności, pracy zespołowej i dbałem o wyglądem zewnętrzny, co było w moim przypadku dość trudne, bowiem kłóciło się z dotychczasowymi, młodzieńczymi nawykami. Tego dnia miałem sporo pracy związanej z wykonaniem zestawienia zamówień z ostatniego okresu i jak często ostatnio, tak i tego popołudnia, zostałem dłużej w pracy. Próbowałem poukładać stertę papierów, piętrzącą się przede mną na biurku i wklepać w tabelki dane, na które już od rana czekała koleżanka zza sąsiedniego biurka. Gdy byłem w połowie pracy, podeszła do mnie szefowa i powiedziała, żebym pakował manatki, bo zabiera mnie na imprezę. Właściwie nie zdziwiła mnie taka propozycja. Podobne zdarzały się już kilkukrotnie. Teraz też odpowiadało mi takie zakończenie dnia. Nie miałem żadnych planów na wieczór, a perspektywa dobrej zabawy, zakrapianej jeszcze lepszymi trunkami, przypadła mi do gustu. Zwinąłem więc wszystko do szuflady, zapisałem zmiany w dokumentach, założyłem marynarkę i zszedłem na dół. Szefowa siedziała już w uruchomionym aucie i niecierpliwie poprawiała makijaż. Usiadłem obok, przepraszając za to, że musiała czekać i po chwili jechaliśmy już czarną terenówką za miasto do nieznanych mi ludzi. Miało tam być kilku jej znajomych, dobra muzyka, alkohol i luźna atmosfera. Jechałem w milczeniu, podczas gdy ona opowiadała z podnieceniem w głosie, jak będzie przyjemnie i miło. Trzymała przy tym rękę na moim udzie, poruszała palcami drażniąc i podniecając mnie coraz bardziej. Podróż przeciągała się nieco, na co miały wpływ korki na trasie wylotowej z miasta i spora, jak mi się wydawało odległość do pokonania. Po kilku minutach szefowa włączyła muzykę i podróżowaliśmy dalej w milczeniu, wsłuchując się w jakąś symfonię. Nie potrafiłem odgadnąć ani nazwy utworu, ani kompozytora. Muzyka poważna nie leżała w centrum moich zainteresowań. Mimo tego, wydłużająca się podróż, monotonia mijanego otoczenia i przerwa w rozmowie, powodowały to, że muzyka wypełniała doskonale swoje zadanie w tym momencie. Wsłuchiwałem się w rytm, brzmienie i barwę poszczególnych instrumentów. Oparłem głowę o zagłówek, odprężyłem się i łączyłem przyjemność słuchania z niewątpliwą przyjemnością, której sprawcą była prawa dłoń szefowej. Trudno powiedzieć, jak długo trwała podróż, ale gdy dojechaliśmy na miejsce, moim oczom ukazała się ogrodzona wysokim parkanem posiadłość, byłem już w doskonałym nastroju. Odprężony, zaciekawiony i podniecony, czekałem na dalszy rozwój wydarzeń. Za automatycznie zamykaną bramą, zobaczyłem pamiętającą chyba jeszcze przedwojenne czasy willę, otoczoną wielkimi, rozłożystymi drzewami. Na dużym parkingu przed domem stało już kilka wypasionych aut. Gdy weszliśmy do hallu, od razu dał się wyczuć niepowtarzalny klimat wnętrza. Kilkanaście osób bawiło się już, wypełniając wnętrze salonu i przyległych pomieszczeń wesołymi rozmowami. Wokół słychać było cichą muzykę, mającą jak mi się wydawało dalekowschodnie korzenie. Od razu zostałem uściskany przez kilka kobiet i ich partnerów. Moja pani gdzieś zniknęła, a ja zacząłem krążyć po wielkim salonie i podziwiałem gustowny wystrój wnętrza. Po chwili dostałem do ręki szklaneczkę z różowym płynem o początkowo nieokreślonym, słodko — kwaśnym posmaku, a w usta włożono mi skręta w szklanej fifce. Zarówno alkohol, jak i skręt były miłym zaskoczeniem, a pierwsze wrażenie powodowało chęć picia i ciągłego uzupełniania zawartości szklaneczki. Zrobiłem to. Wypiłem wszystko i uzupełniłem pustą szklankę do połowy. Po chwili uczucie słodkiej błogości zmieniało się w miłe ciepło rozchodzące się z brzucha wszędzie wokół po całym, rozluźnionym już zupełnie organizmie. Odczuwałem to z lekkim podnieceniem, patrząc na smużkę dymu, tańczącą nad żarzącym się skrętem. Jak dotąd nie paliłem, więc nie byłem zbyt entuzjastycznie nastawiony do tego pomysłu. Ciekawość jednak zwyciężyła. Pociągnąłem delikatnie i natychmiast moimi wnętrznościami targnął spazmatyczny kaszel. Zrobiłem się czerwony, a oczy napłynęły łzami. Wzbudziło to lekkie zamieszanie wokół mnie. Powtórzyłem to jeszcze raz i znów krztusząc się, straciłem oddech. Goście śmiali się i poklepywali mnie po plecach. Po trzeciej próbie i „powtórce z rozrywki”, szefowa objęła mnie i poprowadziła do toalety. Tam uspokoiłem wreszcie oddech. Przemyłem twarz zimną wodą i wsparty na sporych rozmiarów wannie, patrzyłem na własne, falujące dziwacznie odbicie w lustrze. Moja opiekunka przytuliła mnie, pocałowała i poprowadziła do pokoju na górze, gdzie miałem chwilkę odpocząć i dojść do siebie. Usiadłem na wygodnej kanapie i pociągnąłem spory łyk kolorowego płynu. Oddałem szklankę mojej partnerce i rozparłem się w półleżącej pozycji patrząc, jak machając dłonią, wychodzi z pokoju. Rozejrzałem się wokół. Przez okno po prawej wpadały ostatnie promienie zachodzącego Słońca. Ścianę naprzeciwko pokrywało wielkie malowidło, przedstawiające chyba jakąś bliżej nieokreśloną, biblijna scenę. Z sufitu spływały zwoje upiętego fantazyjnie sukna, które z jednej strony oplatało obraz, z drugiej obejmowało kanapę, na której siedziałem. Wszystko, na co spojrzałem, zdawało się poruszać w dziwnym, falującym tańcu. Zza przymkniętych drzwi dochodził stłumiony dźwięk dalekowschodniej muzyki. Wydawał się on idealnie współgrać z falującym wnętrzem pomieszczenia, w którym się znajdowałem. Zsunąłem się z oparcia, ułożyłem wygodnie na kanapie i po chwili odpłynąłem. Przed oczyma pojawiły się przepiękne, kolorowe, świetliste wzory. Były tak zachwycające, że chciałoby się zanurzyć w nich i tak pozostać już na zawsze. Znalazłem się w stanie, w którym nie docierają do człowieka żadne konkretne dźwięki, wyraźne obrazy ani znane zapachy. Wszystko, co widziałem i czułem, pochodziło z wnętrza mojej świadomości, czy może raczej nieświadomości. Trudno racjonalnie wyjaśnić, na jakich zasadach i według jakich reguł działa ten proces. Czas i przestrzeń przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Płynąłem w oceanie cudownych barw, żeglując w stronę coraz jaśniejszego światła, rozświetlającego wszystko przede mną aż po horyzont, a światło zapraszało i kusiło urzekającym pięknem. Nie czułem nic prócz błogiego ciepła i niesamowitej wręcz lekkości. Trudno opisać słowami doznania, jakie odczuwałem w tamtych chwilach. Być może istnieje na świecie język, który posiada słowa i zwroty na tyle pełne i wieloznaczne, by móc użyć ich do opisania tego, co czułem. Jedyne, co przychodzi mi do głowy to przecudowny, kolorowy obraz, podświetlony falującymi blaskami, wewnątrz którego artysta umieścił to pulsujące, magiczne światło. A wszystko to zbudowane w niesamowitej harmonii. Czułem, że powinienem wstać i dotknąć źródła tego światła. Miało ono w sobie jakiś niesamowity magnetyzm. Coś, co delikatnie, a jednocześnie stanowczo, skupiało na sobie całą moją uwagę. Spróbowałem się podnieść, gdy nagle poczułem, że nie muszę nic robić. Wystarczyło, że o tym pomyślałem i już zbliżyłem się do źródła światła. Zrozumiałem, że nie działają tu żadne znane mi siły, a głównym napędem jest sama myśl. Początkowo, świadomość tego stanu zauroczyła mnie, lecz po chwili zaniepokoiła, by nagle wypełnić coraz większą obawą. Z jednej strony czułem się bezpiecznie, z drugiej jednak wszystko było nowe i nieznane. Coś podpowiadało mi, że mogę być spokojny i nic złego mnie tu nie spotka. Odczuwałem jednak dziwny stan podniecenia i chciałem, musiałem wiedzieć, gdzie ja właściwie jestem. Co oznaczała ta świadomość bezczucia, beztroski i bezczasu? Nie wiem, jak długo trwałem w tym stanie. To, co stało się później, dosłownie mnie olśniło. Światło stało się bardziej intensywne, a zarazem mniej rażące. Ogarniało mnie teraz zewsząd, unosiło i mile pieściło, pociągając delikatnie w stronę, gdzie prawdopodobnie znajdowało się jego źródło. Ogarnął mnie cudowny błogostan. Postanowiłem poddać się mu i podążyć tam, skąd pochodziło światło. Nagle nastąpiła zaskakująca i nieoczekiwana zmiana. Wszystko, co dotąd widziałem nagle zniknęło. Nastała ciemność tak nieprzenikniona i gęsta, że niemal namacalna. Już nie unosiłem się, kierując w stronę źródła światła. Już nie cieszył jego ciepły blask. Teraz dryfowałem zawieszony w czarnej mazi, ale nie to było najbardziej nieprawdopodobne. Wytrzeszczałem oczy, przynajmniej tak mi się wydawało, ale nie widziałem zupełnie nic. Przelatujące przez moją głowę obrazy, ustąpiły miejsca dziwnemu odczuciu, braku ciążenia, braku jakichkolwiek doznań, prócz tego czegoś, co gęstniało wokół mnie z każdą chwilą. Uczucie bezczasu i lekkości zmieniło się w napierającą na mnie siłę niewiadomego pochodzenia. Brak ciążenia zmienił się gwałtownie w jego przesadną obecność. Odczuwałem to coraz wyraźniej i jednocześnie stawało się to coraz bardziej nieprzyjemne. Już nie byłem lekkim niebytem, lecz zwykłym ludzkim organizmem, ściskanym coraz mocniej przez coś, co otaczało mnie zewsząd i bardzo mocno przytrzymywało mnie na miejscu. Nagle poczułem, że nadal mam nogi i ręce. To one same „powiedziały” mi o tym. Powiedziały przez ból. Tak, poczułem ból rąk i nóg. Byłem zupełnie zdezorientowany. W pierwszej chwili chciałem poruszyć się, wstać i odejść stamtąd. Było jednak jeszcze coś, co mnie unieruchamiało. Coś prócz bólu. Była to ciekawość, ogromna ciekawość tego, czym była otaczająca mnie przestrzeń, której nie widziałem, lecz którą czułem coraz wyraźniej, coraz boleśniej. Prócz ciężaru, który najbardziej unieruchamiał nogi i ramiona, czułem coraz większy ból. Ogarniał on teraz całe moje ciało i wciąż mocniej i mocniej napierał na pierś. Poczułem nagły wstrząs. Ból rąk i nóg stał się tak wielki, że usłyszałem swój krzyk. Docierał do mnie jakby zza ściany. Był stłumiony i mieszał się z innymi dźwiękami nieokreślonego pochodzenia. Krzyczałem i miotałem się chcąc wstać i uciec. Coś jednak z ogromną siłą przyciskało mnie i przytrzymywało na miejscu. Próbowałem rozejrzeć się, lecz nadal nie widziałem zupełnie nic. Sparaliżował mnie strach. Nie mogłem się poruszyć. Słyszałem tylko swój głos zniekształcony innymi, dziwnymi dźwiękami. Ból rąk i nóg jakby delikatnie się zmniejszył. Stał się raczej dziwnym, nieprzyjemnym doznaniem, możliwym jednak do zniesienia. Przestałem krzyczeć. Skupiłem się na otaczającej mnie przestrzeni. Nadal nic nie widziałem, cisza pulsowała w uszach, a nogi i ręce stały się nie tyle bolące, co niesamowicie ciężkie. Nie czułem już bólu. Tak, jak gwałtownie ogarnął mnie poprzednio, tak nagle teraz ustąpił. Pozostał dziwny ciężar, uciskający zewsząd bezwładne nadal ciało. Podjąłem kolejną próbę poruszenia się i o dziwo coś się zmieniło. Ciężar jakby zmalał i naciskał mocno tylko na pierś. Z trudem oddychałem, lecz… oddychałem. Czułem to. Po raz pierwszy od początku tych niesamowitych doznań zdałem sobie sprawę z tego, że moje płuca pracują. Jeśli tak, znaczyło to, że nadal żyłem. Powietrze wpływało przez szeroko otwarte usta do płuc i po chwili opuszczało je tą samą drogą. Gdy zdałem sobie z tego sprawę, do moich zmysłów poczęło docierać coraz więcej bodźców. Powrócił ból nóg. Nie tak silny, jak poprzednio, lecz bardzo wyraźny. Wszechogarniająca ciemność powoli ustępowała. Tak, jak czułem, że posiadam kończyny, tak teraz zdałem sobie sprawę, że widzę. Mam oczy, które zaczynają ponownie działać. W pierwszej chwili zniknęła gęsta czerń, a zaczęły pojawiać się plamy nieokreślonego kształtu, koloru i jasności. Mieszały się ze sobą, przenikały i zamieniały miejscami. Miałem wrażenie szeroko otwartych oczu, lecz do mózgu nie docierał żaden konkretny, wyraźny obraz. Właściwie nadal nic nie widziałem. Nic, co pomogłoby mi zrozumieć. Nie byłem w stanie nic zrobić, nie mogłem spojrzeć tak, jak wcześniej wokoło i zorientować się wreszcie, gdzie ja jestem?

W tej właśnie chwili dotarło do mnie to, że zanim zaczęły się kłopoty, byłem na przyjęciu. Tak, przypomniałem sobie — pojechałem tam z szefową. Wracała do mnie pamięć, a wraz z nią wracała nadzieja. Tak, zjadłem coś lub wypiłem i „odleciałem”. Za jakiś czas wszystko wróci do normy. Odzyskam świadomość, czucie, wzrok, równowagę. Odzyskam wszystko, co było przed.

— No właśnie, przed czym?

— Co mi się stało?

— Dlaczego dotknęło to właśnie mnie?

— Czy jestem nadal na imprezie?

— Co robią pozostali?

— Czy udzielają mi pomocy, czy może to ktoś z nich tak mnie urządził?

— A jeśli tak, to czy nadal coś mi grozi? Co się ze mną dzieje? co stało się z moim ciałem i duszą?

— Znowu strach i niepewność. Znowu pytania bez odpowiedzi. Skoro zacząłem przypominać sobie to, co działo się wcześniej i wiedziałem, kim jestem, to nadal nie rozumiałem, co mnie spotkało i jak mam wytłumaczyć wszystkie moje odczucia i wizje?

Oczy nadal przekazywały do mózgu obraz, przedstawiający mieszaninę jasnych i ciemnych plam. Spróbowałem potrzeć je dłońmi, ale nie mogłem unieść ramion.

— Dlaczego wciąż coś mnie trzymało?

— Co to było i dlaczego tak właśnie na mnie działało?

— Gdzie ja tak naprawdę jestem? Gdzie?!

— Co to za miejsce?!

Gdy wysilałem mózg, by dojść do jakichkolwiek wniosków, ponownie poczułem nogi. Poczułem je bardzo mocno i wyraźnie. Przeszył je niesamowitej siły ból. Był tak wielki, że krzyk, który wyrwał się z moich piersi, wypełnił całą przestrzeń wokół. Jeszcze nigdy nie odczuwałem tak wielkiego bólu. Jeszcze nigdy tak głośno i spazmatycznie nie krzyczałem. Jedyne, co czułem teraz to ten ogromny ból, a jedyne, co słyszałem, to mój przeraźliwy wrzask. Nie potrafiłem tego opanować. Nie mogłem przestać krzyczeć. Próbowałem poderwać się, wstać, biec, uciekać. Chciałem coś zrobić, cokolwiek, co przerwie tą niesamowitą mękę.

Nagle wszystko ucichło. Przestałem krzyczeć, zniknął ból, zniknęło to, co dotąd odczuwałem, a ponownie pojawiła się ciemność. Nie wiedziałem czy cieszyć się tym, czy martwić? Ciemność… A jednak nie mogłem porównać jej do ciemności znanej ze snu. Takiej, którą „widzimy” zamkniętymi oczyma. Byłem przecież świadomy. Co prawda nie czułem w tej chwili zupełnie nic, ale miałem świadomość istnienia i przeogromną chęć wyjaśnienia tego, co działo się ze mną i wokół mnie. Skoro ta świadomość wciąż dawała o sobie znać, za wszelką cenę chciałem, by była wciąż aktywna. Wtedy prawdopodobnie po raz pierwszy pomyślałem, że umarłem, a to, co dzieje się ze mną, jest tego mocnym dowodem. Czytałem wiele na temat śmierci. Wiele również o tym rozmawiałem i rozmyślałem. Bardzo interesował mnie ten temat i swego czasu sporo wiedziałem o śmierci klinicznej. Nie obce mi były również najróżniejsze teorie dotyczące tzw. „życia po życiu”. Z jednej strony zawsze chciałem przekonać się na własnej skórze — jak to jest? Co innego jednak czytać o tym, czy rozmawiać, a co innego, doświadczać tego na sobie. W pierwszej chwili, gdy tylko zmalało uczucie bólu, opanowała mnie panika. Paraliżujący strach przed nieznanym. Żal za tym, co minęło bezpowrotnie. Dopiero w takich chwilach, człowiek odczuwa prawdziwie wielką tęsknotę za życiem. Za tym wszystkim, co to życie uosabia, a co nie powróci już nigdy. Strach, a zarazem ciekawość. No tak, ale czego właściwie ja się tak bałem? Bólu? Przecież nie odczuwam go już. Nieznanego? Ciekawość jest jednak o wiele silniejsza.

— Co mogłem zatem zrobić?

— Jak zrozumieć to, co właśnie działo się ze mną?

No dobrze — nie czułem już tego strasznego bólu. To rzecz bardzo pozytywna. Na wspomnienie o nim, robiło mi się słabo. Skoro wiedziałem, że oddycham, skoro myślałem i wspominałem, czy możliwe jest, że umarłem? Bałem się tego, co za chwilę mogę sobie uzmysłowić. Bałem się właściwie wszystkiego, co jest teraz wokół mnie. Więc czego właściwie się bałem? Nic nie widzę. Niczego nie czuję. Niczego w znaczeniu negatywnym. Jedyne, co powinno mnie niepokoić, to właściwie tylko niemożność ogarnięcia otoczenia zmysłami. Wszystko, co w tym momencie odczuwałem, ograniczało się do odruchów. Nie mogłem się poruszyć, nie mogłem niczego zaobserwować ani wyczuć. Myśli, które opanowały mnie wtedy, ani na moment nie pozwalały uspokoić się i choć na chwilę ogarnąć to, co działo się ze mną w tej nowej i jakże odmiennej od wszystkiego, co dotąd znałem rzeczywistości. Najbardziej niepokoiła mnie świadomość niemocy.

— Co mógłbym zrobić, by choć minimalnie zmienić ten stan?

— Czy jest to w ogóle możliwe?

— A jeśli tak już pozostanie?

— Jeżeli to będzie już na zawsze moją rzeczywistością?

Zawieszenie w próżni. Gdzieś, w jakiejś niezrozumiałej, ciemnej, obcej przestrzeni. Co miały znaczyć obrazy, które zagościły w mojej głowie po przybyciu na imprezę? No właśnie — impreza! Wracała pamięć miejsc i osób. Tak, pamiętam to! Wypiłem coś, zjadłem, wypaliłem. To jest przyczyna!

— No dobrze, ale co dalej?

— Jak wyrwać się z tego miejsca?

— Co to jest właściwie za miejsce?

— Czy faktycznie wpadłem w jakąś wielką czarną dziurę odurzenia?

— Czy to, co odczuwam istnieje tylko w mojej świadomości?

Myśli, które kłębiły się w mojej głowie, zdawały się rozsadzać ją od wewnątrz. Nie było to uczucie przykre, czy dokuczliwe. Odczuwałem coś w rodzaju wewnętrznego ucisku, parcia, którego źródło mieściło się gdzieś w potylicy. Skupiałem się na tym odczuciu, ponieważ było to jedyne doznanie, które absorbowało teraz moje zmysły. Starałem się wyczuć siłę i rodzaj doznawanych wrażeń. Tak bardzo pragnąłem zrozumieć sens całej tej sytuacji. Umiejscowić siebie w konkretnym miejscu i czasie. Wytłumaczyć sobie znaczenie odczuć i obrazów, które stały się tak nagle moją nowa rzeczywistością. Pamiętając to, co wydarzyło się poprzednio, bardzo delikatnie, z lękiem i obawą o powrót wielkiego bólu, postanowiłem się poruszyć. Ponieważ miałem nadal świadomość własnego ciała, spróbowałem poruszyć palcami prawej dłoni. Nic z tego. Nie czułem jej. Wiedziałem, że moje ramię leży obok, ale to było wszystko, co mnie z nim teraz łączyło. Świadomość jego posiadania, to nic wobec niemożności jego użycia. Co jednak to mi dawało? Co z tego, że posiadałem ramię, dłoń skoro nie potrafiłem jej użyć? W tym momencie stało się coś, co w pierwszej chwili zaniepokoiło mnie, ale w następnej ucieszyło. Próba poruszenia dłonią, spowodowała chęć spojrzenia na nią. Co należy zrobić, by skierować wzrok w danym kierunku? Nikt nigdy nie zastanawia się nad tym. To czynność oczywista, prozaiczna, niewymagająca zastanowienia, automatyczna. W mojej sytuacji nie było to tak oczywiste. Nie mogłem się poruszyć. Niczego nie widziałem. Nic nie słyszałem. Zaraz, zaraz! Czy nic nie słyszę? Przecież słyszałem już swój własny krzyk. Teraz jednak dotarło do mnie wrażenie o tyle dziwne i zaskakujące, co nieoczekiwane. Z jednej strony nie słyszałem żadnego, możliwego do określenia dźwięku. Z drugiej jednak, zdawałem sobie sprawę z tego, że coś dziwnego jest tuż obok mnie. Coś, co emituje niesłyszalny, ale wyczuwalny dziwnym sposobem dźwięk. Zadawałem sobie wciąż nowe pytania:

— Co to jest?

— Gdzie znajduje się jego źródło?

— Gdzie w tym wszystkim jestem ja?

— Gdzie ja jestem?!

II. Kim jestem?

Czas i przestrzeń zatraciły swoją dotychczasową rolę. Wiedziałem już, że patrzę, ale nie widzę. Słucham, ale nie słyszę. Odczuwam, ale nie czuję.

— Co to za miejsce?

— Co to wszystko znaczy?

— Skoro jestem tu, ale nie potrafię zrobić nic, co mogłoby ten stan zmienić, to gdzie ja właściwie jestem?

— Kim ja jestem?

— Czy wiem, kim byłem.

— Czy pamiętałem swój wygląd sprzed.

— No właśnie, sprzed czego?

— Ile czasu upłynęło od chwili, gdy przestałem być sobą, a stałem się czymś, gdzieś?

Gdy czułem ból, wiedziałem, że mam ciało. Teraz byłem tylko samą świadomością.

— Gdzie znalazłem się tak nagle i nieoczekiwanie?

— Czy rzeczywiście pamiętam kim byłem?

— Czy wiem, kim jestem?

— Czy pamiętam jak wyglądam?

— Boże wszechmogący!

— Nie wiem!

— Nie pamiętam!

— Co się ze mną dzieje?!

Poczułem coś w rodzaju przebudzenia. Wrażenie było takie, jakby włączono odbiornik TV, ale ekran był nadal czarny. Pustka wokół wydawała się być wszechobecna. Była wszędzie, wkradała się do mego wnętrza i przenikała mnie na wskroś. Skoro się przebudziłem, oznacza to, że spałem lub straciłem przytomność. Nie wiem jak długo to trwało.

— Czy tylko krótką chwilę?

— A może dłużej?

— Boże co się ze mną dzieje?

— Dlaczego coś takiego mnie spotkało i właściwie co to wszystko

ma znaczyć?

To, co w tej właśnie chwili dotarło do mojej świadomości, zdziwiło mnie i jednocześnie przeraziło. Zatęskniłem za bólem. Tak, zapragnąłem go poczuć. Ból jest możliwy wtedy, gdy mamy ciało. To ono jest tym, co może, co powinno boleć. Chcę, go! Chcę mieć ciało, chcę cierpieć, chcę je poczuć, chcę wiedzieć, że żyję! Kolejna dawka pytań i życzeń. Kolejna porcja czegoś, czego nie znałem, nie rozumiałem, czego nie chciałem. Jedynym dowodem na moje istnienie, była myśl. Jakie to paradoksalnie proste: „myślę, więc jestem”. Rany boskie, cytuję klasyków. Tak, myślę, rozmawiam sam ze sobą. Bez używania ust, bezgłośnie. Rozmawiam w myślach. Nie czuję własnego ciała, nie czuję ramion, nóg, tułowia. Nie czuję twarzy, ust, nosa. Nie czuję zupełnie nic. Potrafię jedynie myśleć. Każda próba poruszenia się, to kolejny dowód na to, że nie mam czym poruszyć. W świadomości tkwi obraz mojego ciała, ale od zamysłu, do czynu droga bardzo daleka. Tym bardziej, że tu, gdzie byłem teraz, poruszanie się nie miałoby raczej większego sensu. Nawet gdybym czuł własne ciało, co mógłbym z nim począć? Gdzie pójść? Nic przecież nie widzę. Nie wiem nawet, czy mam powieki i czy są one właśnie otwarte. Nie wiem, czy mrugam nimi… Zaraz, przecież oczy wymagają nawilżania. Dlatego wciąż musimy mrugać. W przeciwnym wypadku, rogówka robi się sucha, odczuwamy najpierw dyskomfort, potem pieczenie, w końcu ból. Tak ból! Nie wiem, czy bardziej wmówiłem to sobie, czy rzeczywiście odczułem? Chyba bardzo tego pragnąłem. Nie, nic nie czuję. Wiem, co działoby się z długotrwale i szeroko otwartymi oczyma. Co to dla mnie oznacza? Albo są one wciąż zamknięte, albo ich nie mam. Tak, jak nie czuję całego ciała, tak nie czuje i oczu. Dlaczego miałoby być inaczej? Co dalej? Jak długo przyjdzie mi tkwić w tym stanie? Jak długo już w nim tkwię?

Ponowne wrażenie włączenia świadomości.

— Dlaczego tak się dzieje?

— Kto tym steruje?

— Czy znów zasnąłem?

— Czy znowu straciłem przytomność?

— Ile trwało moje „wyłączenie”?

— Co dzieje się wtedy ze mną?

— Jeśli mam jednak ciało, a opanował mnie jakiegoś rodzaju paraliż?

— Czy ja leżę?

— Stoję, czy może wiszę?

Wciąż nie dawałem wiary temu, co mnie spotkało. Skoro jednak mogę myśleć, muszę to wykorzystać. Nie skupiać się na tym miejscu i czasie, lecz przypomnieć sobie to wszystko, co mogłoby pomóc mi w zrozumieniu tego, co się stało. Tego, co dzieje się teraz ze mną. Pamięć! Tak, pamięć może być do tego jedynym kluczem.

— Dobrze, więc myśl, myśl.

— Chwileczkę, kto ma myśleć, o czym?

— Boże nie pamiętam, nic nie pamiętam!

— Dlaczego!?

Znów pustka. Znów włączenie świadomości. Znów dylemat miejsca i czasu. Pustka, a jednak coś się zmieniło. Nie wiedziałem jeszcze co. Nie potrafiłem zdefiniować różnicy pomiędzy moim stanem przed i po ponownym włączeniu świadomości. Czy chodziło o to miejsce? Nie. Zresztą o jakim miejscu mówię? Przecież nie wiem gdzie jestem. Nic nie widzę. Nic nie słyszę. Nie słyszę własnego głosu. Mam tylko świadomość własnych myśli. Boże, czy to dzieje się naprawdę? Skoro nie czuję własnego ciała, czy nadal je mam? Czy jestem samą myślą? Zaczynam wariować. Skup się! Coś jednak jest nie tak. Coś… Tak! Tak!!! Mam oczy! Nadal nic nie widzę. Wciąż wokół panuje nieprzenikniony mrok, ale wiem, że je mam! Czuję to! Czuję, że patrzę i… to najważniejsze… ja mrugam powiekami! Boże, jakie to szczęście. Jeśli tak, to znaczy, że może wszystko wróci do normy. Może po prostu zachorowałem? Jak to zachorowałem? Na co? Złapałem coś? Zaraz, zaraz, ale… Doznałem szoku. Ja nie tylko nic nie pamiętam, ale nie wiem nawet, jak wyglądam. Boże, ja nie pamiętam jak mam na imię! Nie wiem jak się nazywam!

Oczy. Tym razem poczułem wyraźnie, że je otwieram. Ciemność wokół mnie, odczuwałem niemal namacalnie. Namacalnie! Tak! NAMACALNIE!!! To co stało się w następnej chwili, wywołało we mnie tak nieopisaną radość, że gdybym tylko mógł, roześmiałbym się. Poczułem dłoń. Poczułem, że mam prawą dłoń! Nie mogłem nią poruszyć, ale czułem wyraźnie, że ona leży obok mnie. Dotyka podłoża i jest moja. Na pewno moja! Czuję ją i zaraz nią poruszę. Potem poczuję całą rękę i resztę ciała! Ja mam ciało! Ja żyję! Nic jednak się nie wydarzyło. Rzeczywiście, czułem dłoń i coraz wyraźniej czułem ramię. Postanowiłem czekać. To, że niewiele, właściwie nic nie pamiętałem, nie martwiło mnie już tak bardzo, jak wcześniej. Owszem, nadal nie wiedziałem kim byłem przedtem. Nadal moja pamięć ograniczała się tylko do tego, co działo się w tym przerażającym, nieznanym miejscu. Wciąż nie potrafiłem ogarnąć zmysłami rzeczywistości, która mnie otaczała. Nic nie widziałem, nic nie słyszałem. Jedyne, co czułem, to fakt posiadania oczu i prawego ramienia. Prawe ramię! Poczułem je całe! Ta świadomość ekscytowała mnie i dawała nadzieję. Może za chwilę, za jakiś czas, poruszę nią. Może uda mi się ją unieść i dotknąć… Czego miałbym dotknąć? Wokół nie ma nic, to znaczy nie wiem, co jest wokół. Niczego przecież nie widzę mimo, że na pewno mam otwarte oczy. No tak, ale sam fakt otwartych oczu, to nie wszystko. Przecież niewidomi mają je otwarte, a mimo to nie widzą. Czy to spotkało właśnie mnie? Co wobec tego z moim ciałem? Nie, to nie może być prawda. Skoro jest jakiś postęp. Skoro coś zmienia się na lepsze. Skoro odzyskuję czucie w ręce. Cóż, poczekam. W końcu i tak nie wiem gdzie i kim jestem. Nie mam pojęcia o co w tym wszystkim chodzi. Nie wiem właściwie zupełnie nic. Pozostało mi wierzyć, że jeżeli powoli powracało czucie ciała, odzyskam też pamięć. Nie wiedziałem nadal skąd się tu wziąłem, gdzie i kim jestem. Nie pamiętałem niczego, prócz tego, co działo się za mną tutaj, w tej nieprzeniknionej ciemności. Nie znałem swojego położenia, ani tego, jak się nazywam. Czekać. Tak, pozostaje mi czekać. Zrozumiałem już, że nie mam najmniejszego wpływu na to, co się tutaj dzieje. Znalazłem się tu niewiadomo skąd i niewiadomo dlaczego. Ta świadomość powodowała przedziwne uczucie ni to lęku, ni zaciekawienia. Dlaczego nic nie pamiętam? Często słyszy się o tym, że ktoś stracił pamięć. Niczego, ani nikogo nie poznaje. Czy to właśnie spotkało mnie? Raczej nie. Przecież prócz totalnej amnezji, jest jeszcze to wszystko wokół. To czego nie widzę, nie czuję i nie słyszę. Dlaczego nie odczuwam strachu? Podobno człowiek najbardziej boi się tego, czego nie zna i nie rozumie. W związku z tym, powinienem być chyba przerażony. Powinienem miotać się i krzyczeć. Jak jednak miałbym to zrobić, skoro nie mam nawet najmniejszej możliwości poruszenia się. Nie mogę wydobyć z siebie żadnego dźwięku.

Oddech. Oddycham! Poczułem to wyraźnie. To właśnie mnie zbudziło! Jeśli spałem. Jeśli to, co ogarnia mnie co chwila, to właśnie sen. Poczułem i usłyszałem. Tak, usłyszałem! Opanowała mnie wielka radość. Teraz wiedziałem na pewno. Ja żyję! Żyję i mam odruchy. Jeśli mam świadomość posiadania oczu, dłoni, jeśli oddycham — żyję! Nie martwiły mnie kolejne „wyłączenia” i ponowne „włączenia” mnie. Wręcz przeciwnie. Teraz kojarzyły mi się one z odzyskiwaniem siebie. Każde następne przebudzenie umysłu, pozwalało mi na odkrywanie czegoś nowego. Najpierw przebudziła się moja świadomość. Potem myśl. Zacząłem zastanawiać się nad tym, co mogło mnie spotkać. Podejrzewałem, że umarłem, ale gdy zaczęło powracać czucie własnego ciała, pojawiło się pragnienie poznania tego miejsca. Miejsca, które było dla mnie jedną, wielką zagadką. Gdy zdałem sobie sprawę z tego, że mam nadal ciało, które powoli daje mi o sobie znać, opanowała mnie przedziwna euforia. Gdybym mógł to zrobić, na pewno uśmiechnąłbym się do siebie. Teraz powróciła świadomość oddechu. To było pierwsze, tak oczywiste potwierdzenie tego, że ja żyję. Oddychanie to funkcja życiowa. Gdybym był tutaj tylko samą świadomością, a wszystko wokół i we mnie było ułudą, oddychanie na pewno nie byłoby mi potrzebne. Skoro oddycham, musi być tu powietrze, a skoro ono tutaj jest… Tak, poczekam. Będę czekał na coś, cokolwiek, co pozwoli zrozumieć.

Dłoń! Obudziła mnie dłoń! Moja własna, prawa dłoń. Ona drży! Czuję ją. Znów ją czuję! Palce w bardzo krótkich skurczach uderzały o podłoże. Prócz tego, że czułem dłoń, czułem, że na czymś leżę lub siedzę. Nie potrafiłem wyczuć, w jakiej pozycji znajduje się moje ciało, ale najważniejsze było w tej chwili to, że je mam. Już nie dziwiły mnie te, jak je nazywałem — „wyłączenia” świadomości. Przestałem zastanawiać się nad tym, jak długo trwały i ile ich tak naprawdę było. Skupiłem się na tym, co czułem tu i teraz, a odczucia te dawały mi nadzieję, na zrozumienie choć w małej części tego, co się ze mną stało. Już nie chciałem na nic wpływać. Niczego przyspieszać. Czekałem na to, co przyniesie los. Wiedziałem, że mam nadal jakiś los, ponieważ byłem przekonany, że wciąż żyję. Postanowiłem „płynąć z prądem”. Nie walczyć z nieznanym. Nie stawiać oporu. Podświadomie wyczuwałem, że taki opór i tak byłby bezcelowy i bezsensowny. Było to swego rodzaju pogodzenie się z losem. Jednak to, co działo się z moim ciałem, wciąż bardzo mnie irytowało. Nie tak, jak w początkowym okresie tej historii, ale nadal czekałem na jakikolwiek postęp. Ten postęp cieszył mnie i kazał spokojnie czekać na dalszy ciąg. Wciąż czułem drgające palce. Poruszały się bez mojego wpływu. Przez chwilę stukały jednocześnie, by za moment bardzo przyspieszyć i uderzać kolejno, począwszy od małego skończywszy na wskazującym. Spróbowałem ingerować w ten swoisty rytm, ale niestety, nie udało mi się to. Moja dłoń po prostu drżała. Zauważyłem jednak pewną zmianę. Pojawiło się dziwne uczucie ciepła, które umiejscowiło się… Tak! Tak! Czułem je w przedramieniu, łokciu i barku. Moje palce poruszały się, więc oznaczało to, że pracują mięśnie przedramienia. Nawet, jeśli były to mimowolne skurcze, oznaczało to, że moja ręka jest wciąż tutaj, ze mną. Ta myśl bardzo dziwnie zadźwięczała mi w głowie. Na chwilę powrócił lekki niepokój. Jeśli mam głowę. Patrzę i słucham. Jeśli mam ramię, które poprzez bark, łączy się z tułowiem. Skoro czuję, ze żyję, muszę nadal posiadać tułów. To w nim nasz „konstruktor” umieścił przecież wszystkie organy wewnętrzne, które przez swoje działanie, to życie umożliwiają. Co jednak z resztą mojego ciała? Z jednej strony ogarnęła mnie swego rodzaju radość z faktu, że jestem w stanie cokolwiek odczuwać. Z drugiej jednak, lekki niepokój znów zagościł w mojej świadomości. Moja dłoń wciąż lekko drgała. Palce z dużą częstotliwością stukały w podłoże. Właśnie — podłoże! Poczułem je pod sobą! Co prawda nie pod całym sobą, ale pod dłonią, ramieniem i głową. Tak, głową! Wiedziałem już, że leżę. Leżę na czymś płaskim. Jak dobrze mieć świadomość bytu. Jak dobrze czuć, że wracają odruchy i doznania. Jak dobrze…

Kolejne „wyłączenie”. Kolejne „włączenie”.

— Który to już raz?

— Czy to po prostu zwyczajny sen?

— Czy tracę świadomość z innej, mniej oczywistej przyczyny?

Wbrew pozorom, nie martwiło mnie to. Raczej zaciekawiało i popychało do rozmyślań i zastanawiania się nad sobą. Nad tym, co czuję i jak to odbieram? Myślałem o tym, czy te kolejne „wycieczki” w niebyt i powroty do świadomości odpowiadają rytmowi dnia i nocy. Ani wzrok, ani słuch nie pozwalały mi przecież na kontrolę upływu czasu. On jakby zatrzymał się dla mnie. Nie istniał w znanej mi postaci. Jedynym symptomem jego biegu, był swoisty cykl — jak to teraz nazywałem — „wyłączeń” i „włączeń” mojej świadomości. Ponieważ następowały one po sobie, wiedziałem, że czas płynie. Nie potrafiłem jednak ocenić tego, jak długo znajduję się w tym stanie, kiedy to się zaczęło i przede wszystkim, nie mogłem zrozumieć i oszacować ile ten stan może jeszcze potrwać? Mimo lekkiego niepokoju, nie odczuwałem strachu. Nie obawiałem się o moje bezpieczeństwo. Nie przeszkadzało mi to, że nie potrafię przypomnieć sobie prawie niczego, co działo się ze mną, zanim znalazłem się w tej, jakże nowej dla mnie rzeczywistości. Nawet to, że nie pamiętałem kim tak naprawdę jestem, nie przerażało mnie zupełnie. Możnaby rzec, że stałem się obojętny na to, co wcześniej działo się ze mną. Jedyną rzeczą, która mnie poruszała, było to, że nie mogłem wpływać na moje ciało. Miałem je przecież nadal. Zaczynałem je czuć. Co prawda nie podpowiadały mi tego jak zazwyczaj moje zmysły, ale coś przecież odczuwałem. Wszystko tu było inne. Wszystko było nieznajome. Gdybym mógł cokolwiek zobaczyć, lub usłyszeć, zapewne inaczej wyglądałaby moja sytuacja. W tej chwili jednak, mogłem tylko czekać. Nie wiedząc na co. Nie wiedząc, jak długo. Nie wiedząc praktycznie nic.

To przebudzenie było odmienne od poprzednich. Prócz tak zwanego, ponownego „włączenia”, usłyszałem wyraźnie swój oddech. Nie było to w żadnym wypadku złudzenie, ani inny, bardzo podobny dźwięk. To był na pewno mój własny oddech. Czy słyszałem go po raz pierwszy? Czy już wcześniej to zauważyłem? Czułem dłoń i część ramienia. Moje palce drżąc, wciąż postukiwały z dużą częstotliwością o podłoże. Łokieć leżąc, naciskał na nie delikatnie i czułem wyraźnie, że go mam. Podobne doznanie docierało do mnie z tyłu głowy. Mogłem spróbować wyobrazić sobie, że leżę na wznak z ramionami rozrzuconymi po bokach tułowia. Dziwiły mnie skurcze mięśni, ale cóż mogłem w tej kwestii począć? Oddychałem, a to znaczyło, że żyłem. Reszta się w tej chwili nie liczyła. Nieistotne było dla mnie to, czy stało się ze mną coś naprawdę złego. W pewnym sensie dziwił mnie ten fakt, ale patrząc z drugiej strony, pomyślałem, że nie powinienem się martwić czymś, czego w rzeczywistości nie rozumiałem. Przecież zamartwianie się w niczym mi tutaj nie pomoże. Wsłuchiwałem się w swój oddech. Zacząłem nawet liczyć wdechy i wydechy, zastanawiając się, czy są płytkie, czy głębokie? Z jaką częstotliwością oddycham? Czy będę czuł to nadal, czy znów coś się zmieni? Czy równocześnie z odzyskiwaniem czucia, powróci pamięć? Oddech. Skupiałem się na nim. To on był teraz inspiracją dla mnie i to on pozwalał mi na to, bym wierzył w jakikolwiek sens tego, co stało się ze mną. Gdy wsłuchiwałem się w dźwięk, jaki wydawało przepływające przez usta i nos powietrze, zdałem sobie sprawę z tego, że skoro oddycham, moja pierś powinna unosić się i opadać. Nie wiem, czy bardziej chciałem w to uwierzyć, czy rzeczywiście to odczułem. W pewnym momencie oczyma wyobraźni zauważyłem jej ruch. Powolny, spokojny, rytmiczny, ruch w górę i w dół. Zastanawiałem się nad drogą, jaką pokonuje powietrze, wpadające przez nos, krtań, tchawicę i oskrzela do płuc. By potem w odwrotnym kierunku powrócić w przestrzeń nade mną. Gdy już prawie poczułem ruch klatki piersiowej, moją uwagę przykuło coś zupełnie innego, nowego. Było to coś trudnego do określenia. Coś, co było jednocześnie we mnie i poza mną. Zacząłem lokalizować źródło i rodzaj nowej zmiany i zdałem sobie sprawę z tego, że jest to dźwięk. Dźwięk, który nakładał się na odgłos mojego oddechu. Dźwięk, który był samym oddechem. Tak, słyszałem to wyraźnie. To mój oddech zmienił swój charakter. Stał się początkowo świszczący i płytki, by po jakimś czasie przekształcić się w dziwne charczenie i chrapanie. Równocześnie, ruch klatki piersiowej, który poprzednio był delikatnym falowaniem, stał się dziwnym, raczej przykrym doznaniem, przypominającym spazmatyczne podskoki. Odczułem to, a właściwie raczej usłyszałem wyraźniej jako stukanie, dochodzące do mnie z tyłu głowy. Początkowo nie rozumiałem dlaczego właśnie w ten sposób to odczuwam? Zapewne trwało to dłuższą chwilę, ponieważ dźwięk docierający do mnie, zacząłem z pewnością lokalizować gdzieś z tyłu głowy. Nie odczuwałem zupełnie nic, co mogłoby kojarzyć się z bólem, ruchem głowy czy czymkolwiek innym. Po chwili nastąpiło kolejne „wyłączenie”.

Zmiana, którą odczułem natychmiast, po odzyskaniu świadomości, była czymś w rodzaju zaskakującej, miłej niespodzianki. Skurcze mięśni powodujące drżenie dłoni, stały się jakby normalnością. Pamiętałem, że czułem je już wcześniej, zanim zasnąłem. Po „włączeniu”, wciąż były ze mną. Pojawiło się natomiast coś nowego. Było to dziwne mrowienie z tyłu głowy. W miejscu, z którego dochodził do mnie wcześniej odgłos głuchego stukania, pojawiło się delikatne łaskotanie. Czułem, jak rozchodzi się na boki i ogarnia całą potylicę. Chyba po raz pierwszy tak dokładnie, niemalże namacalnie poczułem to, że mam głowę. Mrowienie nie ustawało, a ja z radością oddawałem się odbieraniu nowych bodźców. Nie chciałem zasypiać ponownie. Nie chciałem przerwy w odbieraniu bodźców, które do mnie docierały. Pragnąłem uczyć się siebie na nowo. Czekałem z utęsknieniem na jakiekolwiek, nowe przejawy mojej własnej aktywności. Chciałem powrotu. Pragnąłem wszystkiego, co mogłoby przypomnieć mi to, co działo się wcześniej. Wiedziałem, że mam głowę, ramię, dłoń, tułów. Być może w innych okolicznościach, taka wiedza nie powodowałaby wielkich emocji, ale dla mnie były to jedyne pewniki, jakie miałem. Mrowienie z tyłu czaszki nie ustępowało. Uczucie to było nie tyle uciążliwe, co dziwnie znajome i zarazem bardzo ciekawe. Zastanawiałem się wciąż nad związkiem drżenia palców i mrówek w głowie.

— Czy to dobry znak?

— Czy powinienem cieszyć się, czy raczej martwić?

Gdy myślałem o tym, ponownie usłyszałem swój oddech. Usłyszałem bardzo wyraźnie dźwięk, towarzyszący wypuszczaniu powietrza płuc. Zaraz, zaraz, tak — przez usta!

— Przez usta!!!

— Chłód na języku i zębach!

— Mam usta!

— Boże wszechmogący!

— Pomóż mi przez to przejść!

— Pomóż mi to wszystko zrozumieć!

— Oddycham, więc żyję!

— Myślę, więc nie zwariowałem!

— Słyszę, więc jest nadzieja na to, że zaczną działać i inne zmysły.

— Kiedy to nastąpi?

— Czy reszta mojego ciała zacznie również budzić się do życia?

Nagle prócz oddechu zacząłem słyszeć inny, trudny do zdefiniowania dźwięk. Było to czymś w rodzaju dźwięku gwizdka. Zastanawiałem się skąd mogę znać taki dźwięk? Szukałem w pamięci sytuacji, zdarzeń, miejsc, w których mógłbym taki dźwięk słyszeć. Próbowałem odgadnąć, co mogłoby taki dźwięk emitować? Tutaj. W tym dziwnym miejscu. W ciemnościach.

— Czy mam się tego dźwięku obawiać?

— Czy obawiać się czegokolwiek?

— Wciąż tyle pytań. Wciąż nowe pytania.

— Co to wszystko znaczy?

— Słuch. Słyszę. Słyszę coś.

— Co to jest?

— Coś nieokreślonego.

— Szmer?

— Świst?

— Skąd pochodzi?

— Co go wywołuje?

Kolejne przebudzenie. Kolejne „włączenie” świadomości. Kolejne pytania bez odpowiedzi. Ponownie pomyślałem, że umarłem. Skończyłem ziemską wędrówkę i znalazłem się gdzieś pomiędzy. Nie jest to niebo. Na pewno nie. Nie jest to też piekło. Czy jestem w czyśćcu? No tak. Co to za pytania? Jak wygląda niebo, a jak piekło? Przecież nikt tego nie wie. Nikt nie wie tak naprawdę, czy te miejsca rzeczywiście istnieją. Nikt stamtąd przecież nie powrócił i nie opowiadał o nich. Być może to tylko próba sensownego tłumaczenia człowiekowi bezsensu śmierci. Coś przecież musi być później. Czy to coś stało się właśnie teraz moją rzeczywistością? Może to, co czuję jest tylko mglistym wspomnieniem poprzedniego życia. Może umarłem i zanim dotarłem do nowego miejsca, coś się popsuło i utkwiłem w połowie drogi. Gwizd, słyszę gwizd! Co to może być? Skąd dochodzi? Jakie jest jego źródło? Staje się coraz głośniejszy i wyższy? Przechodzi w trudny do zniesienia pisk. Gdybym mógł, zakryłbym uszy i sam zacząłbym krzyczeć. Wydawało mi się, że dźwięk ten rodzi się wewnątrz mojej głowy, a jego siła za chwilę ją rozsadzi. Było to przykre, niemalże bolesne uczucie, a jednocześnie ciekawiło mnie i kazało poddać się mu i czekać. Czekałem. Nie wiem ile trwało to czekanie. Wysoki jednostajny pisk rozsadzał mi czaszkę. Nie zaznałem nigdy dotąd podobnego uczucia. Nie pamiętam niczego podobnego. Byłem bezsilny wobec wszystkiego, co mnie otaczało. Choć nie potrafiłem nazwać tego, co było, co mogłoby być wokół. Niczego konkretnego nie umiałem sprecyzować. Jedyne, co mógłbym uznać za jakikolwiek pewnik, to możliwość myślenia i prawdopodobne posiadanie głowy, tułowia i ramienia. Niewiele, a jednocześnie tak wiele.

W tym momencie wydarzyło się coś, co zburzyło moje i tak mgliste wyobrażenie o sobie i otaczającej mnie rzeczywistości. Nie wiem czy można uznać to za kolejne przebudzenie. Nie potrafię tego porównać do poprzednich tzw. przebudzeń. Początek był podobny. Włączenie świadomości. Szybka analiza tego, co pozostało jeszcze w pamięci. Wsłuchiwanie się w siebie i w otoczenie. Wyczuwanie podłoża i próba wyobrażenia sobie tego, jak ono może wyglądać. Kolejne, zadawane sobie pytania i ponowny brak odpowiedzi. Stukot palców i mrowienie w potylicy. Początkowo cichy, przechodzący w coraz głośniejszy pisk w uszach. Myślałem, że wszystko zaczyna się od początku i powoli przygotowywałem się na nadchodzące, bolesne dźwięki. Miałem nadzieję, że po nich nastąpi wreszcie coś, co zmieni choć na moment obecny stan. Coś, co być może pozwoli mi na pełniejsze zrozumienie mojej sytuacji. Czekałem na cokolwiek nowego. Doczekałem się. Stało się coś tak niesamowitego, że w pierwszym momencie odczułem przeogromną radość. Gdybym tylko mógł, roześmiałbym się w głos. Niestety, nie mogłem tego zrobić. Nie mogłem, a po chwili nie chciałem. Dlaczego? Po kolei. Pierwszą rzeczą, jaką pamiętam był obraz. Tak OBRAZ!!! Ja widzę!!! Moja radość była tak wielka, że początkowo nie zwróciłem uwagi na rodzaj obrazu, na to, co widziałem, ani nawet na jego tło i głębię. Ja WIDZIAŁEM!!! W tym momencie jednak dotarło do mnie to, co się stało. Owszem, ja widziałem. Widziałem siebie, ale patrzyłem nie swoimi oczyma. Widziałem siebie i jednocześnie nie siebie. Widziałem, ale czy na pewno? Może to tylko obraz powstały w moim umyśle? Może to sen lub wyobrażenie togo, co tak bardzo chciałem zobaczyć? Może… Czy już to widziałem? Czy widziałem cokolwiek? Chyba nie. Na pewno nie. Pamiętam to. Nie widzę. Czuję tylko coś, sam nie wiem do końca co. Słyszę. A teraz widzę. WIDZĘ!!! Spróbowałem zamrugać oczyma. Nic. Jednak na pewno widzę. Widzę siebie.

— Co to do licha może oznaczać?

— Widzę, ale dlaczego nie patrzę, a widzę?

— Czy to na pewno ja?

— Wiem! Już wiem!

— Patrzę na swoje odbicie! To lustro!

— Spokojnie. Skupmy się.

— Jakie lustro?

— Dlaczego lustro?

Przecież tak jak dotąd, prawdopodobnie wciąż leżę, nie poruszając się, nie widząc, nie słysząc. A teraz nagle słyszę i widzę siebie.

— Boże wszechmogący, czy to może być prawda?

— Czy ja rzeczywiście otworzyłem oczy i patrzę na swoje odbicie?

— Jeśli leżę nadal na wznak, lustro musiałoby być nade mną.

— Czy ktoś je trzyma?

— Czy jest ktoś przy mnie?

— Widzę jakąś postać, ale obraz ten jest bardzo dziwny.

— Rozpoznaję siebie, a jednocześnie jestem jakiś inny. Odmieniony i jakby mniejszy.

— Zaraz, czy ja leżę, czy raczej siedzę?

— Leżę, tak leżę.

— To ja. Moja twarz, moje włosy, oczy. OCZY!!!

— Co to ma znaczyć?

— OCZY!!! Dlaczego są zamknięte?

— Muszę się uspokoić.

Koniecznie muszę się uspokoić i przeanalizować to, co się stało. Przecież nic nie dzieje się bez przyczyny. Wszystko ma jakiś sens. Nawet jeśli początkowo go nie dostrzegamy, on jest. Jest na pewno. To, co dzieje się tu ze mną, również musi mieć jakieś wytłumaczenie. Ale spokojnie. Jak to TU? Tu, czyli gdzie? Skoro widzę siebie, muszę się rozejrzeć. Muszę to zrobić. Spróbować popatrzeć dalej, poza moje odbicie. Spojrzeć w bok. Co tam jest? Przecież zazwyczaj nie stanowi to żadnego problemu. Wystarczy przenieść wzrok z postaci na tło, na to, co jest poza nią, na cokolwiek. Nie mogę tego zrobić. Dlaczego? No tak, przecież to, co widzę… Czy ja rzeczywiście widzę? Dotarło do mnie coś niesamowitego. Coś, co kolejny raz zburzyło mój pozorny, jak się okazuje spokój. To tylko obraz. Gdybym faktycznie patrzył, nie widziałbym siebie samego, tylko poszczególne części mojego ciała. Ja jednak widzę całą moją postać. Czemu jednak nie mogę mieć żadnego wpływu no to, jak patrzę? Widzę siebie, ale w przedziwny sposób nie mogę dostrzec tego, co jest obok, co jest poza mną, co jest wokół. To jednak ja. Teraz poznaję wyraźnie siebie.

— Jeśli tak, to dlaczego prawdopodobnie nadal mam zamknięte oczy?

— Skoro to jest moje odbicie, dlaczego ono na mnie nie patrzy?

— Czy to naprawdę lustro?

— Czy ja patrzę na siebie?

— Może to nie jestem ja.

— Może to tylko wytwór mojej wyobraźni?

— Może ten ktoś jest tylko podobny do mnie?

— Może ten ktoś faktycznie nie istnieje?

— Skup się. Skup na tym, co widzisz. Cokolwiek to miałoby oznaczać.

— Widzisz, czy nie?

— Patrzysz, czy nie?

— Patrz. PATRZ!

Dobrze, tak, widzę. Skupiłem uwagę na postaci przede mną. Mężczyzna, nagi mężczyzna. Okryty kawałkiem jakiejś tkaniny na wysokości bioder. Leży, tak leży, ale nie potrafiłem sprecyzować na czym. Ramiona wzdłuż tułowia, nogi lekko rozchylone. Głowa prosto, oczy zamknięte. Może to nie jest moje odbicie? Może to jakaś fotografia? Swego rodzaju plakat naturalnej wielkości. Naturalnej? Nie wiem, przecież już wcześniej zauważyłem, że postać jest jakby mniejsza. Czy to ja? Próbowałem skupić się teraz na samej twarzy. Tak to ja. Śpię. Widzę wyraźnie, poruszającą się rytmicznie klatkę piersiową. To nie plakat. To nie jest żadna fotografia. To ja, moje odbicie. Zaraz, zaraz. To nie tak. To nie jest moje odbicie, a na pewno nie moje obecne, rzeczywiste odbicie w lustrze. Przecież ja patrzę, widzę, a on śpi. Jak mogę stwierdzić, czy to faktycznie jestem ja? To sen? Nie! Przecież myślę, analizuję, to nie sen. Jakiś obraz z pamięci? Nie! Co to jest? Boże, czy to rzeczywiście ja?

— Czy pamiętam jak wyglądam?

— Dlaczego jestem nagi?

— Czy wiem, jak wyglądałem przed…

— Przed czym?

— Kiedy i jak stało się to, co dzieje się teraz ze mną?

— Co to za miejsce?

— Na Boga, co to za miejsce?

III. Pokój

Obraz, który pojawił się tak nagle, równie nagle zniknął. Wraz z nim zniknęły obawy o to, co się stało i o to, co jeszcze może się wydarzyć. Każde następne wyłączenia świadomości, powodowały pewien swoisty rytm, który dawał swego rodzaju spokój, dawał nadzieję. Spokój, ponieważ nowe przebudzenie, to nowe doznania. Nadzieję, ponieważ przebudzenie i nowe doznania to kolejny krok w przód, a ja nie zamierzałem się cofać. Z jednej strony, oddałbym wszystko, by znaleźć się ponownie na początku drogi, która doprowadziła mnie tutaj. Z drugiej jednak nie chciałem wracać do tego, co pozostawiłem za sobą. Pamiętałem, że widziałem siebie, choć nie byłem pewien co do tego, czy rzeczywiście to moje własne oczy, przekazywały do mózgu ten obraz. Fakt przebudzenia powodował wyczekiwanie na to, co może stać się tym razem. Nie działo się jednak zupełnie nic. Wiedziałem, że nastąpiło przebudzenie, ale niczego nie widziałem i nie słyszałem. Nie czułem też pod sobą podłoża ani żadnego mrowienia czy odruchu. W pierwszym momencie wydało mi się to dziwne, ale po chwili, uspokoiłem się. Pozostało mi czekanie. Przywykłem już do tego. Przywykłem do utraty pamięci i do oczekiwania. Cykl przebudzeń dawał pewność, że nastąpi coś, co prędzej czy później, spowoduje choćby minimalne wyjaśnienie mojej sytuacji. Nie spodziewałem się cudu, jednak towarzyszyła mi wielka nadzieja na to, że dam radę. Że wyjdę wreszcie z tego stanu. Że wreszcie będę miał wpływ na własne ciało. Że pojawi się jakaś zmiana na lepsze. Dziwiłem się samemu sobie. Dziwił mnie mój spokój i akceptacja obecnej rzeczywistości. Coś jednak zastanawiało mnie i jednocześnie ciekawiło. Wydawało mi się, że takie zachowanie nie leży w mojej naturze. Bezczynne czekanie to coś, z czym raczej nie potrafiłem się utożsamiać. W mojej pamięci nie pozostał jednak żaden obraz, który potwierdzałby to przypuszczenie. W obecnej sytuacji przeważał jedyny, jak mi się wydawało sposób na racjonalne dążenie do osiągnięcia nowego, lepszego stanu. Sposobem tym, było spokojne czekanie na to, co przyniesie los.

Lustro — pierwsze, co przywiódł na myśl obraz, „włączony” właśnie przede mną. Lustro, a w nim moje odbicie. Tak, już to widziałem. Widziałem siebie leżącego na wznak. Pamiętam to. Pamiętam również, że patrzyłem, nie patrząc. Co to miało oznaczać? Teraz widzę postać, nagą postać. Obraz jest wyraźny i jednocześnie zamazany. Jak to wytłumaczyć? Skupiając uwagę na twarzy, reszta kryje się jakby za mgłą. Patrząc niżej, na tułów i nogi, zamazuje się głowa i ramiona. Próba spojrzenia poza odbicie ciała, kończy się zamgleniem całości. Jak to możliwe? Przecież patrząc na cokolwiek, mimowolnie rejestrujemy wszystko wokół. Nie widzimy tego, ale zdajemy sobie sprawę, że coś tam jest i wystarczy przenieść wzrok poza obserwowany obiekt, by przyjrzeć się temu. Jak to się dzieje, że widzę siebie? Jeśli to faktycznie moje własne odbicie, powinienem przecież widzieć również moje najbliższe otoczenie. Niczego jednak poza własną postacią nie widziałem. Poza tym miałem coraz większe wątpliwości co do tego, czy obraz, który widzę jest rzeczywisty. Czy to moje odbicie? Czy to w ogóle ja? Postanowiłem skupić się na twarzy. Twarz, to przecież nasza wizytówka. Jej rysy są charakterystyczne dla każdego. Spojrzałem na nią, choć trudno nazwać tą czynność spojrzeniem. Raczej myślałem o tym, niż to faktycznie robiłem. Nie mogę powiedzieć, że ucieszyło mnie to. Do tej chwili myślałem, że rzeczywiście odzyskuję wzrok. Miałem nadzieję na stopniowe odzyskiwanie kontroli nad innymi moimi zmysłami. Teraz niestety ponownie nie byłem niczego pewien. Twarz. Czy ona jest moja? Znam ją dobrze. Tak, to moje rysy. Nie widzę jednak oczu. One są zamknięte, więc nie jest to moje odbicie w lustrze. Nie mogę zamrugać powiekami, lub nie czuję tego, więc obraz ten powstał raczej tylko w mojej wyobraźni. Jest jednak bardzo realistyczny. Poza tym, że nie mogę ogarnąć jego całości, poszczególne fragmenty nie są zbyt wyraźne. Twarz. Tak, twarz. To moja twarz. To ja. Moja własna postać. Twarz. Muszę skupić się na niej. Patrząc — tak mi się wydawało — na moje własne oblicze, nie zauważałem żadnego ruchu, grymasu czy czegokolwiek, co świadczyłoby o autentyczności obrazu, na który patrzyłem. To nie jest lustro, a jeśli tak, musi być bardzo dziwne. To zresztą nie powinno mnie specjalnie poruszać. Cała ta sytuacje jest kosmicznie dziwna. Przerasta wszelkie wyobrażenia. Twarz. Gdyby oczy były otwarte, dopełniłyby obrazu i rozwiały resztki wątpliwości. Mimo tego byłem pewien, że to moja twarz, moje ciało. Dlaczego jest prawie nagie? Widziałem, że spoczywa w pozycji leżącej, przepasane w biodrach białą tkaniną. Przeniosłem wzrok na klatkę piersiową, próbując zauważyć, czy unosi się ona i opada w rytm oddechu. Niestety, nie mogłem tego dostrzec. Mimo, że jak mi się wydawało, wytężałem wzrok. Widziałem wyraźnie rysy twarzy, sutki i wzgórek pod materiałem na wysokości narządów płciowych. Nogi również należały do mnie. To moje ciało. To ja. Nie cały ja jednak. Nie wiem czy oddycham. Nie widzę żadnego ruchu. Czy to tylko obraz, czy faktycznie w jakiś sposób widzę siebie? Czy widzę to z góry? Jeśli tak. Jeśli to co widzę jest autentycznie mną. Jeśli widzę to z góry… Boże, ja chyba naprawdę umarłem. Wiele czytałem o takich sytuacjach. Ci, którzy wracali z tak zwanej drugiej strony, opowiadali o tym, jak patrzyli na swoje ciało i jego otoczenie jakby spod sufitu, lub po prostu z góry.

— Czy ze mną stało się właśnie to samo?

— Czy można ufać wspomnieniom ludzi, przeżywających własną śmierć?

— Czy te wspomnienia nie były tylko chwytem obliczonym na zdobycie popularności, lub na zarobienie pieniędzy?

— W związku z tym, czy to, co właśnie widzę nie jest tylko sennym odzwierciedleniem tamtych wspomnień?

— Jak to sprawdzić?

— Jak przekonać się, co jest prawdziwe, a co mi się tylko wydaje?

— Twarz. Tak twarz!

Coś podpowiadało mi, że musze skupiać się właśnie na niej. Coś mówiło mi, że właśnie tędy prowadzi droga do wyjaśnienia choćby fragmentu tej historii. Skupiłem się na twarzy. Patrzyłem na nią, jak mi się wydawało, wytężając wzrok z całych sił. Zwróciłem uwagę na zamknięte powiekami oczy. Zazwyczaj u śpiących osób, pod powiekami poruszają się gałki oczne. Szczególnie intensywnie dzieje się to wtedy, gdy się śni. Widziałem wyraźnie całą twarz. Miałem nawet wrażenie, że sama twarz jakby przybliżyła się do mnie i jest teraz tuż, tuż. Jej obraz był teraz tak niesamowicie ostry, że widziałem nawet maleńkie zmarszczki w kącikach oczu i małe piegi pod nosem. Tak, teraz dotarło do mnie, że mam wygoloną twarz. Jeśli obraz jest rzeczywisty, oznaczałoby to, że albo nie upłynęło wiele czasu od chwili, gdy znalazłem się w tym stanie, albo ktoś mnie dokładnie ogolił.

— Włosy. WŁOSY!!!

— Dlaczego to dociera do mnie z takim opóźnieniem?

— Ja jestem łysy! Nie mam na głowie ani jednego włoska!

— Co to wszystko ma znaczyć?

— Kto mnie ostrzygł?

— Dlaczego to zrobił?

Również teraz ponownie dotarło do mnie to, że jestem prawie nagi.

— Co z moim ubraniem?

Pytania, które znów zaczęły pojawiać się w mojej głowie, spowodowały powrót niepokoju. Spokojnie. Muszę się uspokoić. Przecież myślę. Analizuję. Wspominam. Wspominam? Spróbuję. Co jeszcze pamiętam? Kim jestem? Boże, nie wiem, nie pamiętam. Wiem, że patrzę na siebie samego, więc pamiętam jak wyglądam. Czy na pewno? Raczej tak. To jest dla mnie jedyną pewną rzeczą. Tego nie można zapomnieć. Za wszelką cenę muszę zachować w pamięci ten obraz. Muszę wiedzieć jak wyglądam. Koniecznie muszę to wiedzieć. Spróbowałem spojrzeć na całą postać. Twarz jakby powoli oddaliła się ode mnie a jej miejsce zajęło całe ciało. Moje własne, nagie, leżące na wznak ciało. Przenosząc wzrok powoli w dół, starałem się dostrzec wszystkie, nawet najmniejsze znaki, które mogłyby zburzyć pewność, że to właśnie ja. Niestety, wszystko wskazywało na to, że jednak tak jest. Blizna po operacji na ramieniu, pieprzyki na klatce piersiowej i brzuchu. Zaraz!

— Dlaczego widzę je tak wyraźnie? Zarost!

— Gdzie jest mój zarost?

Nie mam na ciele włosów. Nie mam ich na głowie, nie mam ich na klatce piersiowej i brzuchu. Nie mam ich na nogach.

— Co się ze mną stało?

— Dlaczego?

— Czy ktoś mnie ostrzygł, ogolił i wydepilował?

— Po co?

Widziałem wyraźnie wszystkie anatomiczne szczegóły mojej budowy. Jedynie pas materiału zakrywający biodra, przesłaniał mały fragment ciała. Ramię, tak ramię. Tatuaż! Jest! Jest mój tatuaż. To ja! To naprawdę ja! Spokojnie, przecież w sumie nic złego się nie dzieje. Leżę. Mój wygląd wskazuje na to, że jestem cały. Czy zdrowy? Raczej nie, ale skoro mogę rozmyślać, jest nadzieja na powrót do zdrowia. Patrzę, widzę siebie. Czemu nie widzę nic poza tym? Na czym leżę? Jak to możliwe, że nie mogę tego dostrzec? Czy to łóżko, czy po prostu jakieś inne podłoże? Wydaje się, że leżę na równej powierzchni. Wskazuje na to wygodne, symetryczne i poziome ułożenie ciała. Patrząc na głowę, zanika ostry obraz reszty. Podobnie dzieje się, gdy patrzę na tułów, czy nogi. Nie widzę wtedy wyraźnie pozostałych części ciała. Teraz jednak, patrząc całościowo, obraz jakby oddalił się ode mnie. Owszem, widziałem wyraźnie całe ciało, ale jakby z większej perspektywy.

Po kolejnej przerwie, zbudziłem się równocześnie z włączeniem wizji i ponownie zobaczyłem siebie. Ten sam obraz, a jednak jakby odmieniony. Na czym polega różnica? Spokojnie, skupmy się. Wiem, już wiem! Moja ręka! Ona się porusza! Teraz zobaczyłem to, co do tej pory tylko czułem. Czy na własne oczy? Trudno powiedzieć. Nieważne. Najważniejsze było dla mnie to, że dostrzegałem jakiekolwiek symptomy zmian.

Kolejne przebudzenie, kolejna zmiana. Jak dobrze. Nieistotne są szczegóły. I tak nie miałem na nie najmniejszego wpływu. Ucieszyła mnie moja poruszająca się ręka. W zasadzie nie poruszała się cała. Prawa dłoń, rytmicznie drgająca i palce postukujące w… Boże, widzę więcej! Ja leżę na… Zaraz, zaraz. Co to jest? Łóżko! Ja leżę na jakimś łóżku. Nie widzę tego wyraźnie. To jest jakiś dziwny mebel. Skup się, skup! Jakby wąska leżanka, biała z lekko uniesionym wezgłowiem. Biała! Szpitalne łóżko! To wiele wyjaśnia. Mój stan. Moja obecna sytuacja. Brak możliwości poruszania się. Brak czucia. Dziwne obrazy przed oczami. Dziwne dźwięki odczuwane jakby wewnątrz głowy. To szpital. Ja jestem chory, a leżąc tu, ktoś się mną na pewno zajmuje. Komuś zależy na tym, by mi pomóc. No dobrze, tylko dlaczego widzę siebie z góry? Co jest prawdą, a co wytworem wyobraźni? To nie jest moje odbicie w lustrze. Przecież widzę siebie, ale moja twarz, moje oczy nie patrzą na mnie. One są zamknięte. Tak, ale skoro widzę, że dłoń się porusza, skoro zacząłem widzieć szerzej, dalej, wyraźniej? Widzę, że leżę na łóżku. To prawdopodobnie łóżko szpitalne.

— Czym jest wobec tego widok z góry?

Przecież już wcześniej myślałem, że umarłem. Potem jednak działy się różne rzeczy. Powoli wracały odruchy. Zaczynałem coś słyszeć, coś widzieć, coś odczuwać.

— Jak mam pojmować to, co widzę?

— Czy to jednak śmierć?

— Tak, to chyba śmierć.

Nie mogę jednak stwierdzić tego z całą pewnością. Widzę moje ciało. Patrzę na nie, niejako unosząc się nad nim. Wszystko wskazuje na to, że opuściłem je i obserwuję wszystko z góry.

— Opuściłem je?

— Opuściła je moja dusza?

— Jestem gładko wygolony. Na całym ciele nie ma jednego włoska.

— Czy to znaczy, że zrobiono to w jakimś, konkretnym celu?

— Może będą robili mi sekcję?

— Jaką sekcję?!

— O Boże!!!

— Co też przychodzi mi do głowy.

— Moja dłoń! Ona przecież się porusza.

— Czy to tylko jakieś mimowolne skurcze.

Słyszałem, że czasami nawet po śmierci, mięśnie drgają, co powoduje wrażenie ruchu. Po chwili to jednak ustępuje. Ja jednak nie tylko widziałem ten ruch. Ja również go odczuwałem. Najpierw wróciło do mnie czucie dłoni, dopiero potem włączył się obraz. Jak to wszystko wytłumaczyć? Skoro widzę, nie patrząc, w rzeczywistości nie widzę. Gdybym mógł cokolwiek czuć, zapewne rozbolałaby mnie głowa. Może jednak to nie jestem ja? Może to tylko podobny do mnie facet? Co ja gadam? Przecież rysy twarzy, znaki na ciele, tatuaż — one wszystkie są moje. To ja, z całą pewnością ja. Skoro widzę ruch dłoni, który nie ustaje. Skoro jestem pewien, że jestem tu i leżę na łóżku, oznacza to, że nie odszedłem definitywnie. Patrzę na siebie, ale jakim bytem jestem? Moje ciało… Boże, po raz pierwszy pomyślałem o sobie w ten sposób. Po raz pierwszy, niejako automatycznie, określiłem siebie jako „moje ciało”. To z jednej strony zaburzyło moje dotychczasowe rozważania, z drugiej jednak dało mi swego rodzaju wyciszenie. To dziwne, ale po chwili, zupełnie płynnie przeszedłem ze stanu poszukiwania odpowiedzi, do zaakceptowania mojego obecnego stanu. Stanu oddzielenia mnie, ode mnie. Dziwnie to określiłem, ale nie wiedziałem jak Inaczej, mogę zdefiniować swój obecny stan. Czy jestem duszą? Czy duchem? Czy może jakimś innym niematerialnym bytem? Właściwie jaka to różnica? Dla mnie, być może jakaś jest. Dla reszty świata, prawdopodobnie żadna.

W tym momencie obraz, na który patrzyłem rozmyślając, stał się jakby pełniejszy. W pierwszej chwili nie potrafiłem określić, na czym polega zmiana. Nadal widziałem siebie. Nadal leżałem na wznak. Nadal drżała moja prawa dłoń. Nadal leżałem na łóżku. Łóżko! Tak! TAK!!! Wiem! Prócz łóżka pojawiło się coś… Coś, co dawało pełniejszy obraz tego miejsca. Wokół łóżka zaistniało otoczenie. Początkowo niewyraźne, po chwili pojawiło się coraz więcej szczegółów. W pierwszym momencie zauważyłem podstawę łóżka. Jasne rury zakończone kółkami. Upewniło mnie to w przekonaniu, że jest to łóżko szpitalne. Kółka stały na podłodze. Tak, to podłoga! Wyłoniła się jakby ze swego rodzaju cienia, czy mgły. Choć mgła nie jest najlepszym określeniem tego, co wtedy widziałem. Był to rodzaj rozmycia obrazu przez coś w rodzaju półprzezroczystej folii, która falując, powoli rozpływała się na boki, odsłaniając szczegóły podłoża. Nieokreślonego koloru błyszcząca powierzchnia. Jakieś plamy wokół łóżka. Nie wiem, czy to wzór na podłodze, czy coś innego. Nie było to dla mnie tak bardzo istotne. Chwilowo zapomniałem o rozstaniu z ciałem. Moim ciałem. Ciekawiło mnie to, co mogę jeszcze zobaczyć. Powoli dostrzegałem coraz większą połać podłogi. Dziwiło mnie to, że nie widzę żadnych innych sprzętów, ani szczegółów otoczenia. Co to za miejsce? Czy to rzeczywiście jest szpital? Co działo się z moim ciałem wcześniej? Patrzyłem to na siebie, to na łóżko, podłogę, znów na siebie. Twarz nie wyrażała zupełnie nic. Moja dłoń drgała rytmicznie, stukając palcami o brzeg łóżka. Próbowałem rozejrzeć się po otoczeniu. Starałem się przenieść spojrzenie na coś, co mogłoby w jakiś sposób pomóc mi choć w częściowym wyjaśnieniu mojej sytuacji. Trudno jednoznacznie opisać ówczesny stan mojego umysłu. Strach, który towarzyszył mi na początku, przeobraził się w ciekawość, a ona z kolei w nieprzepartą chęć wyjaśnienia tego, co się ze mną stało. Co stało się z moim ciałem i moją duszą. Zacząłem w ten sposób postrzegać tą sytuację. Zaakceptowałem to, że jestem jakimś dziwnym i trudnym do zrozumienia bytem. Pogodziłem się nawet z tym, że moje ciało leży bezwładnie i nie mam najmniejszego wpływu na to, co się z nim dzieje. Jedyne, czego nie rozumiałem, to moja, wciąż poruszająca się dłoń i powoli powracający i zawierający coraz więcej szczegółów obraz. Miałem jednak dziwną pewność, że niebawem coś się odmieni. Coś się wydarzy i wreszcie będę miał jakiś pewnik. Nie potrafię określić co to było. Nie wiem również dlaczego tak właśnie myślałem. Przecież właściwie nie wiedziałem nawet kim i gdzie jestem. Jedyne, co wiedziałem, choć i tego nie mogłem być do końca pewien, to fakt, że leżałem tam właśnie ja. A właściwie nie ja, tylko moje ciało. Moje żyjące nadal ciało. Ono żyje, ponieważ się porusza. Nie jest to jakaś przesadnie wielka aktywność. Właściwie prawie żadna. Niemniej jednak moja dłoń wciąż drży. Na początku to czułem, potem zobaczyłem. Teraz nie czuję zupełnie nic, ale widzę. Czy rzeczywiście widzę? Moja dłoń, ona niejako mówi do mnie. Nie mogłem zrozumieć co, ale wiedziałem już, że ona do mnie mówi. Obraz, który jak mi się wydało widziałem, musiał przecież coś oznaczać. Spokojnie, zastanówmy się. Jeśli rozpoznaję siebie, jeśli siebie widzę, jeśli moja dłoń się porusza, to znaczy, że NIE UMARŁEM!!! Fakt patrzenia na siebie z góry niczego nie zmienia.

— Może to jakiś trik?

— Może rzeczywiście ktoś bawi się mną i moją świadomością?

— Nie, to niemożliwe.

— Jak i przede wszystkim po co ktoś miałby to robić?

— Czy jest możliwe, że to tylko wytwór mojej wyobraźni?

— Czy jest możliwe, że to jakiegoś rodzaju sen?

Zdarza się przecież tak, że coś śni się nam jakby w oddzielnych częściach. Każdy następny sen jest kontynuacją poprzedniego. Nasze senne mary są wtedy swoistym serialem. Dobrze, jeśli sny te są miłe i przyjemne. Jak mam jednak interpretować to, co widzę teraz? Każde następne przebudzenie, to nowe, niekoniecznie miłe doznania. Cudownie byłoby przebudzić się teraz we własnym łóżku. Tylko gdzie jest to łóżko? Nie pamiętam. Nie wiem nic, prócz tego, co widzę, a widzę przecież tak niewiele. Jedyne, co potrafię stwierdzić z całą pewnością, to fakt rozpoznania samego siebie. Tego jestem pewien. Patrzę na samego siebie. Nie potrafię wyjaśnić, jak to się dzieje. Nie wiem, dlaczego obraz, który wydawał się początkowo lustrzanym odbiciem, stał się teraz bardziej realny i prawdziwy. Wiedziałem też, że nie jest to odbicie w lustrze. Tatuaż znajdował się na lewym ramieniu, blizna po operacji na prawym. Początkowo było to lekkim szokiem, potem zdałem sobie sprawę z tego, że widzę, nie patrząc. To już nie lekki szok. To rewolucja.

Kolejne przebudzenie. Kolejne włączenie umysłu i wizji. Łóżko. Moje ciało leżące na nim. Nieruchomy manekin z żywą dłonią. A może ten ruch jest tylko pozorny? Jak to pozorny, przecież wcześniej sam to czułem. Tym razem obraz był jednak inny. Bardziej wyraźny. Więcej szczegółów. O wiele więcej szczegółów. Tak szczegóły! Teraz je widzę! Widzę całe pomieszczenie! Kwadratowy pokój. Zupełnie pusty. Jakież to smutne i posępne miejsce. Żadnych sprzętów, półek czy innych mebli. W centrum wąskie, szpitalne łóżko, na którym leży nieruchomo moje własne ciało. Spróbowałem spojrzeć szerzej. Dostrzec jakieś drzwi, lub okno. Niestety, nic takiego nie widziałem. Łóżko, podłoga z dziwnym wzorem o nieokreślonym kształcie. Jasne ściany, które widziałem jednak, jakby tylko do połowy. Zastanawiałem się, jaka logika rządzi tą rzeczywistością? Czy można tu dostrzec jakąkolwiek logikę? Co oznacza obraz, który właśnie widzę? To przecież ja. Leżę tutaj. Jestem bezpieczny. Dłoń daje oznaki życia. Nie widzę, czy klatka piersiowa unosi się i opada, więc nie potrafię stwierdzić, czy oddycham. Jednak ten pokój. Jest w nim coś dziwnego. Coś, co każe odczuwać swoisty niepokój. Nie lęk, nie obawę, ale trudny do zdefiniowania i opisania niepokój. Czy wyczuwam jakieś zagrożenie? Przecież byłem już zupełnie spokojny. Mimo totalnej amnezji, miałem coś pewnego — miałem siebie. Widziałem siebie i byłem niemalże pewien, że żyję. Mimo tego dziwacznego przeświadczenia, które kłóciło się ze zdrowym rozsądkiem. Przeświadczenia o śmierci klinicznej. Duch opuścił ciało, ale jest między nimi jakaś, być może ostatnia, cieniutka więź, która nie pozwala na ostateczne rozdzielenie. Delikatna nić wiążąca to, co doczesne z tym, co ponadczasowe. Pozorny spokój podszyty lekką nutą obawy, pomieszanej z zaciekawieniem i troską. Tak, troską. Dotarło to do mnie nagle i natychmiast upewniło w przekonaniu, że muszę coś zrobić. Nie wiem jak. Nie wiem czy cokolwiek mogę. Nagle zaczęło mi zależeć. Nie chciałem nadal bezczynnie patrzeć z góry na ten sam obraz. Mimo coraz większej perspektywy, on wciąż był niezmienny. Drobne zmiany, które następowały po sobie, nie odmieniały obrazu całości. Na moją postać padało jakby punktowe światło, które wydobywało z zamglenia jej szczegóły. Im dalej od łóżka, tym obraz był mniej wyraźny. Co to miało oznaczać? Czy powinienem skupić się na sobie, nie poświęcając uwagi na otoczenie? Czy to jakiś znak? Jak mam to rozumieć? Jak rozumieć to wszystko? Kim, a może czym jestem, skoro nie mogę utożsamić się w pełni z moim własnym ciałem?

IV. To ja.

Rozbłysk światła wyrwał mnie z kolejnej wycieczki w niebyt. Obraz, który stał się tak nagle moją nową rzeczywistością, zaskoczył mnie zaciekawił. Nadal leżałem na wznak. Byłem nagi, jeśli nie liczyć przepaski na biodrach. Moja dłoń nadal lekko drżała, postukując końcami palców w obrzeże łóżka. Zmiana dotyczyła jednak nie mnie, lecz pomieszczenia. Jasne światło, które spowodowało kolejne włączenie wizji, wydobyło z zamglenia i półmroku kolejne szczegóły mojego otoczenia. Choć w pierwszej chwili ponownie zwróciłem uwagę na moją twarz, to nie ona wydała mi się w tym obrazie najważniejsza. Mimo braku zarostu i włosów, co już nie dziwiło mnie tak jak wcześniej, zauważyłem coś, co upewniło mnie w przekonaniu, że leżę na szpitalnym łóżku. Wenflon i wężyk kroplówki. Nie mam pojęcia, dlaczego nie zwróciłem na to uwagi wcześniej. Być może zbyt mocno skupiałem się na mniej istotnych szczegółach. Nie widziałem go wcześniej. Był tam? Nie wiem. Nie wiem! Co decyduje o tym, jaki szczegół jest bardziej, lub mniej istotny? Może powinienem inaczej spojrzeć na siebie i na to, co jest wokół mnie? Może powinienem mniej chcieć, a wtedy będę więcej mógł? Gdy czegoś za bardzo chcemy, często działamy na własną niekorzyść. Może rzeczywiście lepiej poddać się i płynąć z prądem, czekając wytrwale na zmianę i akceptując ją? Jakakolwiek ona będzie. Byłem zdezorientowany. Rozsądek podpowiadał aktywność. Zalecał poszukiwanie i dążenie do wyjaśnienia, a przez nie, do wyjścia z tej sytuacji. Jaka jednak miałaby być teraz moja aktywność? Cóż ja mogę? Mogę patrzeć. Mogę obserwować i analizować. Mogę chcieć. Tak Chcieć, tylko czego? Czego ja właściwie chcę?

Chyba po raz pierwszy zadałem sobie to pytanie. Po raz pierwszy, ale odkąd? Od ostatniego przebudzenia? Od wczoraj? Od miesiąca? Od roku? To wszystko zdawało się być pozbawione sensu. Czy można w tej sytuacji dostrzec jakiś głębszy sens? A może na tym właśnie polega problem? Może nie należało doszukiwać się możliwości powrotu, czy wyjścia z tej opresji, a powinienem próbować, odnaleźć w tej właśnie rzeczywistości jakiś sens. Może to jest klucz do tych, zatrzaśniętych przede mną drzwi? Drzwi! DRZWI!!! Zauważyłem je w chwili, gdy o nich pomyślałem! Obraz pomieszczenia wzbogacił się o drzwi. Tuż za łóżkiem, dosłownie na wyciągnięcie ręki były drzwi. Widziałem je teraz bardzo wyraźnie. Białe, dość szerokie drzwi z dziwną, jakby obłamaną klamką. Bez szyby. Bez jakiegokolwiek wzoru, czy znaku. Mogłem im się przyjrzeć. Trochę zdziwiony, ale jeszcze bardziej zaintrygowany, patrzyłem na nie, czekając na rozwój sytuacji. Nie działo się jednak nic ponad to. Zauważyłem je. Kolejne zmiany, które wprowadzały tak wiele nowego. Wróciłem wzrokiem do prawego ramienia. Moja drżąca dłoń, nadal była dobrze widoczna. Nadal poruszała się, delikatnie postukując. W jej grzbiet wbita była igła wenflonu, z którego wzdłuż ramienia ku górze, prowadził przezroczysty wężyk. Wysoko, nad łóżkiem, dostrzegłem wystający ze ściany hak, na którym zawieszona była sporych rozmiarów butla, wypełniona niemal do połowy, przezroczystym płynem. Poniżej, mniej więcej w połowie wężyka, znajdował się mały, pojemnik, w którym co chwila opadała na dno mała kropelka płynu. Skupiłem uwagę na tej kropli. Podobnie jak poprzednio, gdy przyglądałem się swojej twarzy i tym razem pojemnik jakby przybliżył się do mnie. Obraz stał się o wiele większy i bardzo ostry. Widziałem wyraźnie wchodzące do wnętrza zakończenie wężyka, z którego zwisała właśnie mała kropelka. Pojemnik w kształcie walca wypełniony był również do połowy. Kropla, która właśnie oderwała się i połączyła z resztą płynu, spowodowała wzburzenie zawartości. Kolejna dawka tajemniczej substancji, spłynęła wężykiem w dół do mojej dłoni. Dłoń drżała i byłem prawie pewien, że już wiem dlaczego. Skoro wbita była w nią igła, przez którą ktoś aplikował mi jakieś świństwo, musiała tak właśnie reagować. Przypomniałem sobie moment, gdy pierwszy raz poczułem to drżenie. Czy to właśnie wtedy ktoś wbił mi to coś w dłoń? Możliwe, ale dlaczego butla na ścianie jest taka duża? Dlaczego nikt mnie nie pilnuje? Nie dogląda pomieszczenia i spływającego leku, jeśli to rzeczywiście jest lek. Widziałem to tak, jakby tuż przed moimi oczyma zawieszony był ten przezroczysty pojemnik z wystającymi po obu stronach wężykami. Kolejna kropla opadła na dno i mieszając się z resztą płynu spłynęła w dół. Byłem przeświadczony, że drżenie dłoni spowodowane jest właśnie przez ten płyn. Przecież nie porusza się żadna inna część mojego ciała, tylko dłoń z wkłutą weń igłą. Jeśli ktoś aplikuje mi jakąś substancję, znaczy to, że ja jednak faktycznie żyję. Nie umarłem i nie błądzę gdzieś między Ziemią, a czymś tam. Nie jestem samą duszą, błąkającą się jeszcze w doczesnym świecie. Mam nadzieję, że sposób, w jaki siebie widzę, również wkrótce zostanie wyjaśniony. Krople spadały na dno pojemnika w bardzo dużych odstępach. Każda z nich opadała jakby w zwolnionym tempie. Widziałem wyraźnie moment, gdy zawisała na końcu rurki, odrywała się od niej, by po chwili opaść i rozprysnąć się po ściankach pojemnika. Każde takie uderzenie o powierzchnię pozostającego na dnie płynu, powodowało dziwne uczucie. Czegoś mi brakowało. Chciałbym bardzo usłyszeć to kapanie. Marzyłem, by usłyszeć plusk. Niestety nic takiego nie nastąpiło. Wokół panowała cisza. Przeniosłem spojrzenie wzdłuż wężyka i zatrzymałem je na wiszącej na ścianie butli. Jaj wielkość sugerowała mi, że opróżnianie jej musi trwać niezmiernie długo. Płyn znajdujący się wewnątrz, wypełniał ją mniej więcej w połowie. Kropelki sączące się bardzo powoli, pozwalały przypuszczać, że leżę już tutaj dosyć długo. Poza tym, nie wiadomo, czy to jest pierwsza dawka tego niby leku. W każdym razie na pewno będzie opróżniała się jeszcze dobrych kilka godzin. Co to za substancja? Czy jest dla mnie zbawieniem, czy udręką? A może to ten sączący się powoli płyn, powoduje mój obecny stan? Co jednak może mieć do rzeczy kroplówka z widzeniem siebie spoza ciała? Niewątpliwie jestem poza ciałem. W jakiś zadziwiający sposób je opuściłem. Zawisłem ponad nim i z góry obserwuję siebie i najbliższe otoczenie. Widzę coraz więcej jego szczegółów i mam wrażenie, że jestem coraz bliżej jakiegoś przełomu. Nie miałem wtedy pojęcia, co mnie jeszcze czeka? Nie wiedziałem jak i co mógłbym zrobić, by tą sytuację w jakikolwiek sposób zmienić. A zmienić ją chciałem i to coraz bardziej. Choć początkowo pogodziłem się z tym stanem, nie widząc sposobu i nadziei na jego zmianę, to z czasem ogarnęła mnie przemożna chęć zmiany. Pomyślałem o drzwiach i niejako automatycznie, przeniosłem na nie moje spojrzenie. Pamiętałem, że poprzednio widziałem pokój jakby do połowy. W centralnej części łóżko i ja na nim w punktowym świetle. Pewna część podłogi i ściany w lekkim półmroku. Nie widziałem wtedy ani drzwi, ani wielkiej butli na ścianie ani tym bardziej wbitej w dłoń igły. Drzwi — jasne z dziwnym cieniem na dole i jakby obłamaną klamką. Spróbowałem przyjrzeć im się bliżej. Natychmiast, gdy o tym pomyślałem, one jakby urosły, przemieściły się i znalazły na wprost, przede mną. Rany boskie, jak to się dzieje? Może to nie one, ale mój wzrok, niejako dopasował się do obserwowanego obrazu. W tym momencie dotarło do mnie coś niesamowitego. Dotychczas to coś, jakby blokowało moje trzeźwe myślenie i nie pozwalało dostrzec tego, co olśniło mnie w tym momencie. Jak mogłem nie zauważyć tego wcześniej? Przecież powinno mnie to zastanowić już na samym początku. Spojrzałem na swoją twarz, a natychmiast miałem wrażenie, że ona przybliżyła się do mnie, a jej rysy nabrały niesamowitej ostrości. Tym samym wszystko inne stało się mniej wyraźne i jakby zamglone. Podobnie było z pozostałymi częściami mojego ciała, dłonią z wenflonem, tatuażem na lewym i blizną po młodzieńczym zabiegu na prawym ramieniu. Tak samo było z łóżkiem, podłogą, ścianami i wreszcie teraz z drzwiami. Dotarło do mnie, że to prawdopodobnie moja własna myśl powoduje to, że obraz przemieszcza się, rośnie i wyostrza, zasłaniając resztę. Tak to myśl. MYŚL!!!

Patrzyłem na nie. Widziałem je tak wyraźnie. Każdy szczegół. Im bardziej tego chciałem, tym lepiej i dokładniej mogłem im się przyjrzeć. Szerokie i wysokie. Wykonane prawdopodobnie z jakiegoś starego drewna. Pomalowane jasną farbą, która odstawała od powierzchni małymi płatkami, odsłaniając poprzednią, również jasną warstwę. TO DZIAŁA!!! Myśląc o czymś, widzę to. Im bardziej tego chcę, tym wyraźniej to widzę. Myślałem o drzwiach i tym samym, obserwowałem je. Każdy, nawet najdrobniejszy szczegół, był dla mnie bardzo wyraźny i ostry. Pomyślałem o klamce i w jednej chwili miałem ją przed sobą. Dawniej była to zapewne, duża, mosiężna, zdobiona roślinnymi motywami klamka. Teraz jej kikut zwisał pod kątem z wyrobionego otworu. Była złamana w połowie z wyraźnie widocznymi śladami zużycia. W pierwszej chwili potraktowałem to zwyczajnie, bez zbędnego zdziwienia, czy zakłopotania. W końcu postanowiłem przecież płynąć z prądem i czekać. Jednak widok tej złamanej i zużytej klamki, spowodował nawrót dziwnego uczucia niepokoju. Coś nie pasowało tu do reszty. Coś burzyło wygląd całości. Już sama możliwość swego rodzaju sterowania obrazem, była co najmniej dziwna. Gdy jednak przyglądałem się samym drzwiom i klamce, zdałem sobie sprawę z tego, że miejsce, w którym leży moje ciało, nie jest szpitalną salą. Czym więc jest to pomieszczenie? Może to jednak jest szpital? Jeśli tak, dlaczego ten pokój jest taki ciemny, marnie urządzony i obskurny? Czy to kostnica? Nie! Przecież na ścianie wisi kroplówka. Moje ciało żyje. Co prawda trudno mi zdefiniować jego faktyczny stan, jednak jestem pewien, że nie umarłem. Co mają więc oznaczać te stare drzwi z urwaną klamką? Znowu opanowały mnie wątpliwości. Nie opierały się one jednak na strachu, czy obawie. Tego byłem pewien. Była to raczej ciekawość, pomieszana z coraz większą chęcią pokonania tej dziwnej, niemożliwej do przekroczenia granicy. Bariery, która uniemożliwiała mi wykonanie choćby malutkiego kroku w przód, w stronę wyjaśnienia tego, co działo się tutaj ze mną.

W tym momencie przyszło mi na myśl coś, co spowodowało nie tyle podniecenie, ale wręcz euforię. Były to zupełnie nowe możliwości. Była to nadzieja, połączona z nadaniem sensu tej, jakże trudnej do ogarnięcia rzeczywistości. Skoro mogę sterować widzianym przeze mnie obrazem, skoro mogę przybliżać, oddalać i wyostrzać to, co widzę… Tak, musze spróbować. Muszę sprawdzić, czy to, co przyszło mi właśnie na myśl, jest do zrealizowania. Podniecenie, które opanowało mnie zupełnie, zatarło na krótką chwilę jasność myślenia. Gdybym mógł, pewnie roześmiałbym się w tym momencie i podskakiwałbym, lub nawet odtańczył jakiś dziki taniec. Niestety, nie mogłem tego zrobić z przyczyn oczywistego rozdzielenia mnie — jako świadomości, od mojego ciała. Byłem jednak tak bardzo podekscytowany, że obraz widziany przeze mnie zaczął lekko falować i drżeć. Patrzyłem to na drzwi, to na łóżko i siebie samego. Przenosiłem wzrok na podłogę, ścianę z wiszącą na haku kroplówką. Za każdym razem, w momencie większego skupienia uwagi, obraz rósł i nabierał idealnej wręcz ostrości. W chwili, gdy zatrzymałem się dłużej na mojej twarzy, a ona zbliżyła się do mnie, zauważyłem, wszystkie jej najdrobniejsze szczegóły. Kropelki potu na czole, tuż poniżej skroni. Łza spływająca z kącika oka w kierunku małżowiny lewego ucha. Gładko wygolona głowa, odbijała nikły blask, zawieszonej gdzieś pod sufitem żarówki. Pory skóry były tak wyraźne, że wydawały się jakby były widziane pod mikroskopem. Zdziwienie, ekscytacja, ciekawość, radość, ciemność…

Przebudzenie. Kolejne, nie pamiętam już które włączenie świadomości i obrazu, pobudziło mnie do jeszcze bardziej intensywnego myślenia. Myślenia, połączonego z przeogromną chęcią przypominania sobie tego, co opanowało mnie tuż przed ostatnim zaśnięciem. Tak, wiem już, mogę, muszę, koniecznie muszę spróbować. Obraz, który widziałem, uspokoił mnie. Wszystko było tak, jak zapamiętałem. Półmrok, lekko oświetlone łóżko i ja na nim. Przeniosłem spojrzenie na drzwi, potem na ścianę i wiszącą na niej butelkę. Była prawie pusta. Cóż, już to widziałem. Nie martwiło mnie to. Postanowiłem skupić się najmocniej jak to tylko możliwe. Spojrzałem na siebie. Tułów, szyja, twarz. Twarz. To ona wydawała mi się teraz najważniejsza. To w niej upatrywałem największe możliwości. To ona wreszcie była tym, co teraz stało się moim najważniejszym celem. Drogą, wyjściem, ucieczką, powrotem, wszystkim. Skupiłem się na niej. Spojrzałem i wpatrywałem się w nią, a ona stawała się coraz większa i wyraźniejsza. Po chwili wypełniała sobą wszystko, na co mogłem w tej chwili patrzeć. Była wielka, wręcz ogromna, a obraz wydawał się aż nadto ostry. Usta, nos, policzki, zamknięte oczy. Wydawało mi się, że unoszę się tuż nad nią. Odległość tą możnaby pewnie zamknąć w kilku centymetrach. Patrzyłem coraz uważniej i miałem wrażenie, jakby każdy, nawet najdrobniejszy szczegół mojej twarzy mówił coś do mnie. Skupiłem się na oczach i czole. To miejsce, pomiędzy brwiami przyciągało mój wzrok najbardziej. Nie potrafiłem tego wyjaśnić, ale właśnie na tym punkcie coś kazało mi się najmocniej skupić. Robiłem to i po chwili zaczęło dziać się coś zadziwiającego. Obraz twarzy zaczął jakby lekko falować i gwałtownie jaśnieć, by w następnym momencie stać się tak bardzo jasnym, że gdybym mógł, zakryłbym oczy dłońmi.

To, co stało się w następnej chwili, odmieniło wszystko, co kształtowało moją obecną rzeczywistość. Byłem tak bardzo podekscytowany, że krzyczałbym, gdybym tylko mógł. Twarz, która wypełniała teraz całą przestrzeń przede mną, generowała jakąś, trudną do określenia moc. Czułem to jako dziwną wibrację, która nie objawiała się tylko drżeniem obrazu. Ja czułem ją całym sobą. Ja drżałem. Drżały moje ramiona, tułów, nogi. Drżało całe moje ciało, a ja to czułem. Czułem to!!! Błysk!!! Zaraz potem sufit. Sufit!!! Żarówka zwisająca na zwykłym kablu. To ona pierwsza wyłoniła się z jasnego jak Słońce rozbłysku. Mimo jasności, światło nie raziło. Patrzyłem w nie. Patrzyłem własnymi oczyma!!! Po chwili zobaczyłem oświetlony centralnie umieszczoną żarówką, fragment sufitu. Patrzyłem na to. Widziałem!!! Wróciłem do ciała!!! Jestem znowu sobą! Patrzę! Postanowiłem coś zrobić i to jak najszybciej. Zrobić coś. Tak, ale co? Przypomniałem sobie nagle, poprzednie próby poruszania się, drżenie dłoni, czucie podłoża… No dobrze. Teraz jest inaczej. Byłem gdzieś poza ciałem, ale wróciłem. Wróciłem, ale na jak długo? A może to kolejna zmyłka? W końcu skąd mogłem mieć pewność, co było rzeczywiste, a co było być może tylko wytworem mojej chorej, sam już nie wiem jakiej wyobraźni.

Myśl! To mogę robić bezkarnie.

Myśl!

Oczy!

Mam oczy i patrzę wreszcie właśnie nimi. W tym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że zamrugałem powiekami. Powtórzyłem to jeszcze raz. Z dużą częstotliwością zamykałem i otwierałem oczy, a przed nimi widziałem wciąż żarówkę i sufit. Ciągłość patrzenia, przerywana wielokrotnie ciemnymi pauzami mrugnięć, sprawiała wrażenie oglądania starego, niemego filmu. Jakie to dziwne, a zarazem cudowne uczucie. Coś, co dla każdego człowieka wydaje się czymś zupełnie normalnym. Czymś, na co z reguły nie zwraca się w ogóle uwagi, w tamtej chwili było dla mnie wydarzeniem na miarę mistrzostwa świata. Mam oczy, patrzę, mrugam nimi. Nie chciałem ich zamykać. Obawiałem się, że gdy je zamknę na dłużej, po otwarciu znów zobaczę to, co widziałem poprzednio — moje ciało w widoku spod sufitu. Najbardziej na świecie nie chciałem zobaczyć tego znowu. Musiałem jednak spróbować. Było w tym coś kuszącego i zarazem koniecznego. Musiałem i chciałem przekonać się, czy rzeczywiście wróciłem? Czy faktycznie stałem się ponownie jednością z moim ciałem?

Zrobiłem to. Zamknąłem oczy na dłuższą chwilę. Gdy zapadła przede mną czarna kurtyna, w głowie eksplodowało tysiące myśli. Nie wiem jak długo trwała ta próba. Otworzyłem oczy i zobaczyłem… żarówkę i sufit. Postanowiłem zrobić to jeszcze raz. Zamknąłem je. Zacisnąłem powieki z całych sił. Zrobiłem to tak mocno, że poczułem lekki ból. Nie byłem jeszcze wtedy tak do końca pewien swoich doznań, ale w tym momencie uczucie bólu, zadziałało pozytywnie. Po otwarciu oczu, obraz nie zmienił się. Przez jakiś czas na tle świecącej żarówki, fruwały biało czarne punkty, które po chwili rozpłynęły się. To, co zobaczyłem, upewniło mnie w przekonaniu, że jestem z powrotem we własnym ciele. Radość, wielka radość, a po chwili niepokój, połączony z nieodpartą chęcią zrobienia czegoś. Czegokolwiek.

Teraz!

Natychmiast!

Zapragnąłem dotknąć własnej twarzy. Tej, na którą dotąd mogłem tylko patrzeć. Chciałem unieść rękę, ale w momencie, gdy próbowałem to zrobić, straciłem ostrość widzenia, a po chwili zupełnie przestałem widzieć. Nie zapadła jednak przede mną całkowita ciemność. Wręcz przeciwnie. Nastała jasność. Jasność, która kłuła w oczy i bardzo boleśnie dawała o sobie znać. Zrozumiałem co oznaczała. Była to projekcja bólu. Po prostu najpierw go zobaczyłem, a dopiero po chwili poczułem. Pojawił się, gdy spróbowałem poruszyć ręką. Natychmiast przerwałem tą próbę i poczułem ulgę. Powoli otworzyłem oczy. Sufit, żarówka, krąg światła. Dobrze. Teraz ręka, ale nie tak gwałtownie, jak poprzednio. Spokojnie i powoli. Poruszyłem palcami. Tak! Poruszyłem nimi! Było dziwnie i ciężko, ale nie czułem zbyt wielkiego bólu. Zginałem je i prostowałem, a stawy wydawały się pracować jakby „bez smarowania”. To samo uczucie towarzyszyło drugiej dłoni. Bez bólu, ale jakby z lekkim oporem i ciężarem. Ze stawem łokciowym nie poszło już tak dobrze. Gdy spróbowałem zgiąć ramię, poczułem kłujący ból i natychmiast przerwałem próbę. Spróbowałem jeszcze raz, bardzo powoli. Udało się. Mimo bólu i blokady, zgiąłem ramię w łokciu i obróciłem dłoń, wewnętrzną stroną w kierunku twarzy. Spuściłem wzrok i po raz pierwszy ją zobaczyłem. Tak, poznaję, to moja własna dłoń! Powoli obróciłem ją na zewnątrz i poruszyłem ponownie palcami. Palce, paznokcie, linie papilarne, dawna blizna po skaleczeniu. Moja dłoń. Bolało. Cóż miał oznaczać ten ból? Nie widziałem żadnych ran, opuchlizny ani siniaków. Odbierałem go jakby z wnętrza ramienia. Tak. Ból pochodził bezpośrednio ze stawów. Znaczyło to, że prawdopodobnie nie poruszałem nimi jakiś czas. Stąd trudności i towarzyszący temu ból. Uniesione ramię zaczęło lekko drżeć. Towarzyszył temu również ogromny ciężar. Wydawało mi się, że ramię ważyło tonę. Uniosłem je, a ono drżało i opadało coraz niżej. Było to zapewne następstwem nagłego wysiłku. Powoli opuściłem ramię na brzuch. Dotknąłem go. Wspaniałego uczucia, którego wtedy doznałem, nie mógłbym porównać z niczym innym. Czynność, na którą zazwyczaj nie zwraca się w ogóle uwagi, była wówczas dla mnie tak ważną i nadnaturalną wręcz rzeczą, że uśmiechnąłem się i wyraziłem swą radość pierwszym od dawna dźwiękiem. Zapragnąłem krzyknąć, ale z gardła wyrwał się tylko chrapliwy, cichy, piskliwy ton. Zabolało podobnie, jak poprzednio, podczas pierwszego ruchu ramieniem. Zrozumiałem wtedy to, co stało się najważniejszym motywem mojego dalszego postępowania. Wiedziałem już na pewno, że żyję, jestem znowu we własnym ciele, mogę się poruszać i ruch ten w pewnym stopniu kontrolować. Oczywiście początkowo będzie to trudne, ale dam radę. Powoli, małymi kroczkami. Byłem tego pewien. Dam radę!!!

Chwila odpoczynku i zastanowienia. Myślałem o wszystkim i o niczym. Jeśli tak dalej pójdzie, rozgrzeje się do czerwoności i osiągnie pewnie konsystencję galarety. Cóż za zmiana? Jaki ogromny postęp. Muszę utrzymać ten stan za wszelką cenę. Muszę pokonać ból i spróbować jeszcze raz poruszyć rękoma. Jestem pewien — mogę to zrobić. Najpierw ręce, potem przyjdzie czas na resztę. Ruch to symptom życia, a ja przecież żyję. Teraz wiem to na pewno. Spokojnie, zastanówmy się. Jeśli działają moje zmysły. Jeśli patrzę, słyszę, czuję. Mogę wreszcie zrobić coś, co zmieni moją sytuację. Spróbowałem poruszyć głową. Kilka milimetrów w lewo, kilka milimetrów w prawo. Kark był bardzo sztywny i odczuwałem kłujący ból w szyi. Dlaczego wszystko mnie boli? Czy leżałem tu tak długo, że wszystkie stawy stały się tak bardzo usztywnione? W tej sytuacji tylko to przychodziło mi do głowy. Próbowałem przypomnieć sobie, co się wydarzyło i dlaczego jestem w tym miejscu? Niestety, tylko pustka. Brak jakichkolwiek wspomnień. Mam nadzieję, że pamięć powróci, a może coś lub ktoś mi w tym pomoże. KTOŚ!!! Tak, ktoś! Przecież musi ktoś tutaj być. Ktoś przecież opiekował się mną. Ktoś mnie tu przyniósł, czy przywiózł. Ktoś ogolił i rozebrał. Boże! Ja przecież jestem nagi. To jednak jest chyba mniej ważne. Skupmy się na samej sytuacji.

Lekkie ruchy głowy. Ból dość silny, jednak do zniesienia. Przypomniałem sobie, że widziałem już siebie, ściany i podłogę z góry. Teraz patrzyłem na sufit nade mną i ścianę po lewej i prawej stronie. Po kilku próbach udało mi się bardziej obrócić głowę w lewo. Spojrzałem maksymalnie w bok i zdołałem zauważyć łączenie ściany z podłogą. Bolało jak diabli i zacząłem delikatnie drżeć. Nie mogłem jednak oderwać wzroku od tego, co właśnie zauważyłem. Wzdłuż ściany, próbując co chwilę wspiąć się na nią, spacerował pokaźnych rozmiarów karaczan. Właściwie nie widziałem dokładnie co to za robak, ale wydawało mi się, że tak właśnie wygląda ten stwór. Rany boskie, co to za miejsce? Robactwo w szpitalu? Zdawało mi się, że słyszę jak jego małe nóżki tupią po podłodze i drapią lekko ścianę, próbując się na nią wspiąć. Tak, to jest nie złudzenie, ja słyszę i to bardzo wyraźnie. W tej chwili, próbując wrócić głową do poprzedniej, wygodnej pozycji, poruszyłem nią zbyt gwałtownie. Coś chrupnęło w szyi, piekący ból wypełnił całą górną część mojego ciała, pokój zniknął w oślepiającym blasku i straciłem przytomność.

Prawdopodobnie pierwsza, inne niż dotąd utrata przytomności, po powrocie z tamtej strony. Tamta strona — zdziwiło mnie, że tak to określiłem. Teraz to określenie wydaje mi się zupełnie nie pasujące do tamtego stanu.

Już to widziałem. To już raz się wydarzyło. Sufit, żarówka, krąg światła. Patrzę. Patrzę i widzę. Patrzę oczyma. Znów zamrugałem powiekami. Ciemność, jasność, ciemność, jasność… Uśmiechnąłem się sam do siebie i w tej chwili przypomniałem sobie ból i trzask w szyi. Tylko Krótką chwilę trwało zastanawianie się. Zamknąłem oczy i spróbowałem powtórnie, tak jak poprzednio, poruszyć głową. Najpierw delikatnie, bardzo powoli w prawo. Kilka milimetrów, potem centymetr. W porządku, teraz w drugą stronę. Centymetr, dwa, trzy. Dobrze. Mogę nadal poruszać głową. Szyja trochę boli, ale wyraźnie mniej, niż poprzednio. Być może, gdy poruszyłem nią zbyt gwałtownie, coś wróciło na swoje miejsce, zaskoczyło i teraz już będzie łatwiej. Bardzo chciałem w to wierzyć, spróbowałem więc jeszcze raz. Powoli, delikatnie, coraz dalej i dalej. Tym razem nie zamykałem oczu. Przeniosłem wzrok na łączenie sufitu i ściany. Potem niżej, coraz niżej, aż do samego dołu, gdzie ściana łączy się z podłogą. Kręgosłup szyjny trochę bolał, ale ból był zupełnie inny niż poprzednio. Patrząc na łączenie podłogi ze ścianą, przypomniałem sobie robaka, którego zauważyłem wcześniej. Starając się nie poruszać zbyt gwałtownie głową, przenosiłem powoli wzrok wzdłuż ciemniejszego zakamarka, łączącego obie powierzchnie. Starałem się coś dostrzec, jakiś ruch, cokolwiek. Nic. Cisza. Cisza? Nie, nie jest zupełnie cicho. Słyszę coś. Co to za dźwięk? Jest bardzo słaby, cichutki, ale dochodzi z przeciwnej strony pokoju. Bardzo powoli, starając się nie popełnić poprzedniego błędu, obróciłem głowę w prawo. Najpierw do góry, następnie coraz bardziej w dół, aż opuszczając wzrok, zobaczyłem własne ramię. Spoglądając dalej, widziałem identyczne do przeciwległego, łączenie ściany z podłogą. Patrzyłem i szukałem sam nie wiem czego. Dźwięk, który słyszałem nie przypominał tupania karalucha. Było to coś zupełnie innego. Trochę głośniejszy, ale jakby bardziej delikatny. Patrzyłem coraz dalej i dalej, wzdłuż listwy przy podłodze, jednak nie mogłem nic dostrzec. Widok ograniczała słaba ruchomość szyi i choć wybałuszałem oczy, nie widziałem samego narożnika sali, a stamtąd jak mi się wydawało, dochodził ten dziwny dźwięk. Nasłuchiwałem i czekałem. Obawa przed zrobieniem czegoś, co spowoduje nawrót bólu, nie pozwalała mi na obrócenie głowy jeszcze bardziej w bok. Musiałem odpocząć. Pozwolić sobie choć na chwilkę wytchnienia. Zarówno organizm, jak i umysł potrzebował uspokojenia. Tyle zmian. Tak wiele nowych bodźców i doznań. Spokojnie, spróbujmy to jakoś ogarnąć. Nie, to niemożliwe. Znów to słyszę. Co to może być? Powoli, ale zdecydowanie obróciłem głowę w stronę, skąd dochodził ten dziwny hałas. odchyliłem ją nieco w tył i spojrzałem w bok najdalej, jak tylko mogłem. Jest! Widzę go! Co to? Zmrużyłem oczy próbując skupić wzrok i wyostrzyć widzenie. Tak, widzę wyraźnie, ale co? Wzdłuż ściany w pobliży narożnika sali przesuwał się niewielki cień. W pierwszej chwili opanowała mnie wielka ciekawość pomieszana ze swego rodzaju euforią. W drugiej jednak skóra ścierpła mi na myśl, że może to być coś, co może wyrządzić mi krzywdę. Spojrzałem jeszcze raz i jeszcze mocniej skupiłem wzrok na miejscu, skąd dochodziły hałasy. Owalny cień przesuwał się powoli z narożnika pomieszczenia w stronę nieco lepiej oświetlonej ściany. Jeszcze chwila, może sekunda. Szczur! Niech to szlak! Szczur! Boże co to za miejsce? Szpital? Jaki szpital? To jakaś obskurna nora! Gryzoń niewiele robił sobie z mojego przerażenia. Spacerował wzdłuż ściany, przystając co chwila i rozglądając się ciekawie wokoło. Zrobił stójkę, nasłuchiwał, po czym opadł na wszystkie łapy i pobiegł powrotem do ciemnego narożnika pomieszczenia. Skup się! Myśl! Co to wszystko oznacza? Robactwo i szczury. Boże, gdzie ja się znalazłem? To nie jest żaden szpital. Nikt się mną nie opiekuje. Nikt nie zagląda do mnie i nie martwi się moim stanem. Zaraz, co to? Nowe dźwięki. Dziwnie dalekie, dochodzące jakby zza ściany. Już sama ta myśl zaskoczyła mnie tak bardzo, że prócz mimowolnego spojrzenia w stronę drzwi, usztywniłem się i znieruchomiałem. Pierwszy raz chyba pomyślałem o czymś, co jest poza tym miejscem. Poza salą, w której pozornie nic się nie dzieje, a jednocześnie dzieje się tak wiele. Przecież musi być coś poza nią. Może jakiś korytarz, może inne sale. Kolejna myśl i kolejne dreszcze. Inne sale. Inni ludzie w podobnej do mojej sytuacji. Nie, to niemożliwe. To tylko mój koszmar. Co to? Dźwięk był coraz wyraźniejszy, głośniejszy i rytmiczny. To dlatego szczur przerwał spacer i schował się gdzieś w bezpiecznym dla siebie miejscu. Czego się obawiał? Czy zbliżało się jakieś niebezpieczeństwo? Co ja mogłem zrobić? Gdzie się schować. Przed czym? Kroki. KROKI!!! Ten rytmiczny dźwięk, to zbliżające się kroki. Co powinienem zrobić? Jak zareagować? Wołać o pomoc? Kto to może być? Nie! To miejsce nie jest miłe. Ktoś, kto tu jest, też nie może być miły. Powróciłem głową do poprzedniej pozycji, ułożyłem ramiona wzdłuż tułowia, zamknąłem oczy i czekałem. Kroki ucichły pod drzwiami. Coś zachrzęściło i do wnętrza sali wdarło się zupełnie inne powietrze. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, jak zatęchłe i wilgotne było to, którym dotąd oddychałem. Usłyszałem zgrzyt i kroki znalazły się tuż obok łóżka. Nie miałem odwagi, by otworzyć oczy, a jednocześnie wiedziałem, że muszę choć na chwile spojrzeć i zobaczyć to, co się obok mnie dzieje. Delikatnie i najwolniej, jak tylko mogłem, uchyliłem powieki i spojrzałem w dół, wzdłuż mojego ciała. To kobieta! Widziałem bardzo niewyraźnie. Przez szparki pomiędzy powiekami widziałem słabo i bardziej domyślałem się obrazu, niż byłem go do końca pewien. Obeszła łóżko dookoła i stanęła za moją głową. Zamknąłem oczy i czekałem struchlały, na rozwój wydarzeń. Nie zwróciłem uwagi na to, czy wniosła coś ze sobą, ale gdy usłyszałem hałas pod ścianą, domyśliłem się, że wymienia kroplówkę. Upewniłem się, gdy dotknęła mojej dłoni. Sprężyłem się z całych sił, by nie zadrżeć i nie wykonać żadnego innego gestu, świadczącego o tym, że jestem przytomny. Coś w głębi duszy podpowiadało mi, że tylko w ten sposób mogę czuć się bezpiecznie. Obawiałem się zdemaskowania. Nie mógłbym przecież zrobić zupełnie nic, by się obronić. Domyślałem się, że ona nie przyszła tu po to, by zaopiekować się mną, a raczej by tylko dopilnować porządku. Kolejne hałasy, dotyk, kroki wokół łóżka w stronę drzwi. Odważyłem się jeszcze raz. Uchyliłem powieki. Stała przed drzwiami. Średniego wzrostu kobieta w nieokreślonym wieku. Blondynka ubrana w biały fartuch. Stała tyłem do mnie siłując się z klamką. Uchyliłem szerzej powieki i patrzyłem chciwie na nią. Raczej szczupła, mruczała coś pod nosem gdy… Jezu, co to? Zamarłem przerażony. Już zaczynałem oswajać się z myślą, że nie jestem tu sam, gdy ponownie stało się coś nowego. Niemal podskoczyłem ze strachu i zaskoczenia. Całe ciało zabolało okropnie, gdy sprężyłem się, by pozostać w bezruchu. Sam nie wiem jak udało mi się stłumić jęk. Na szczęście nic nie zauważyła. Może dlatego, że stała tyłem i zajęta była otwieraniem opornego zamka. Ten dźwięk. Wysoki, przenikliwy. Jakaś dziwaczna melodyjka. Tak, to telefon. Dzwonek telefonu. Odebrała

— Tak

— (…)

— znów ten cholerny zamek

— (…)

— już

— (…)

— musisz coś z tym zrobić

— (…)

— Ten w porządku, ciągle nieprzytomny

— (…)

— na całą noc

— (…)

— zaraz sprawdzę

— (…)

Potem stało się coś, co zdziwiło i przeraziło mnie jeszcze bardziej. Mówiła nadal, ale nie rozumiałem z tego ani słowa. Wysokie, gardłowe dźwięki łączyły się w słowa, a te w zdania wypowiadane w obcym dla mnie języku. Po chwili, wychodząc już na zewnątrz, powiedziała jeszcze tylko:

— do zobaczenia

Ciche tym razem piknięcie, oznaczało pewnie zakończenie rozmowy. Zaskrzypiały, potem trzasnęły drzwi i słychać było tylko odgłos oddalających się kroków. Nie zorientowała się. Sam już nie wiedziałem czy zrobiłem dobrze. Może trzeba było dać jakiś znak? Może pomogłaby mi? Może coś wreszcie wyjaśniłoby się? Byłem tak zdezorientowany tym zwrotem sytuacji, że myśli kłębiące się w głowie, powodowały jeszcze większe zapętlenie. Boże, co ja mówię? Jaka pomoc? Przecież doszedłem już do tego, że nie jestem tu bezpieczny. Już sam wygląd tego miejsca daje wiele do myślenia. Łącząc z nim mój stan, można bez zbytniego wysiłku zorientować się w beznadziejności, okropieństwie i trudności mojej sytuacji. Dobrze, że już sobie poszła. Dobrze, że nie dałem nic po sobie poznać. Na dodatek jeszcze ta rozmowa. Kontaktowała się z kimś innym. Z kimś, kto być może własnoręcznie mnie skrzywdził. Potem jeszcze ten dziwny język. Nie rozumiałem żadnego słowa. Cóż to za szaleństwo? Kroplówka. Tak, to tym muszę się natychmiast zająć. Uniosłem prawą dłoń na tyle, bym mógł na nią spojrzeć. W grzbietową jej część wbita była gruba igła z plastikową końcówką, z której biegł wzdłuż ramienia przezroczysty wężyk. Wszystko przyklejone w dwóch miejscach niezbyt szerokim plastrem, skrzyżowanym na wenflonie i pojedynczym, przytrzymującym sam wężyk na przedramieniu. Coś kazało mi natychmiast, wyrwać igłę z dłoni. Odłączyć to, co jak myślałem łączyło prawdziwego mnie z tym światem, gdzie zatraciłem swoją osobowość, pamięć, wszystko. Uniosłem drugą dłoń i sięgnąłem do igły. Udało mi się dotknąć, ale nie było mowy o chwyceniu jej w palce. Każdy ruch przypłacałem bólem. Nie był on już tak jak początkowo, ciężki do zniesienia, niemniej jednak bolało coraz bardziej. Spróbowałem uchwycić koniec plastra kciukiem i palcem wskazującym. Nie udało się. Spojrzałem na drugi, krzyżujący się kawałek. Jeden z jego rogów odstawał nieznacznie od skóry. Podsunąłem pod niego kciuk lewej dłoni i lekko podważyłem. Pokonując ból i jęcząc cicho, udało mi się odkleić go do miejsca krzyżowania się plastrów. Teraz drugi kawałek. Obróciłem lekko dłoń, podkładając paznokieć palca wskazującego pod róg plastra. Czułem coraz większe zmęczenie i ból. Krople potu spływały po skroniach, a z kącików oczu spływały łzy. Nie wiem, czy to sama wielka determinacja i podniecenie, czy po prostu wola przetrwania, dodawały mi sił, kazały trwać w postanowieniu i dążyć do celu. Celem tym było teraz odłączenie tego cholernego wężyka. Musiałem to zrobić, już teraz, natychmiast! Przycisnąłem kciuk do palca wskazującego. Cała dłoń zadrżała, ale udało się. Spróbowałem jeszcze raz i jeszcze raz. Dobrze. Teraz to samo z plastrem. Chwyciłem go starając się nie zerwać uchwytu i odsuwałem coraz bardziej dłoń, w którą wbita była igła. Plaster powoli, ale stopniowo i coraz bardziej odrywał się, odsłaniając miejsce wkłucia. Było opuchnięte, zaognione po środku i sine wokoło. Zerwałem plastry do końca. Zmęczenie i ból kazały mi za wszelką cenę odpocząć. Tak, to logiczne i konieczne. Małymi krokami, ale wciąż do przodu. Zaczynam walczyć. To pierwszy krok, a będą następne, Byłem tego bardziej niż pewien. Opuściłem dłonie na brzuch. W pierwszej chwili odczułem wielką ulgę, lecz po chwili miejsce zetknięcia ramion z tułowiem stało się kolejnym źródłem bólu. Boże, czy tak już będzie? Wciąż boli, coraz bardziej. Dlaczego? Bolał mnie brzuch i bok. To nowe doznanie świadczące o pewnym postępie, lecz z drugiej strony, nie wiedziałem ile jeszcze bólu jestem w stanie znieść. Prawa dłoń dotykała do dziwnego zgrubienia na brzuchu. Przesunąłem palcami po tym miejscu. Czułem dziwne zgrubienia stwardnienia. Dotykowi towarzyszyło dziwne uczucie jakby bolesnego oparzenia, zmieszanego z odrętwieniem. Co to może być? Dlaczego zaskakują mnie wciąż nowe, bolesne doświadczenia? Zaraz, powoli. Tak widocznie być musi. Musi boleć! Gdy udało mi się na moment przerwać odczuwanie ciągłego bólu i zmęczenia, przypomniałem sobie moment wyjścia kobiety z mojego pomieszczenia. Mojego — jak to dziwnie zabrzmiało. Muszę zrobić wszystko, żeby ono nie było moje. Muszę to zrobić jak najszybciej. Telefon, ona rozmawiała z kimś, kto był zorientowany w całej sytuacji. Mówiła mu o kłopotach z drzwiami, o mnie. Zaraz, zaraz, powiedziała: „ten w porządku” i miała jeszcze coś sprawdzić. Co to miało oznaczać? Czy „ten” to jestem ja? Czy może jest tu jeszcze ktoś inny? Ktoś w podobnej sytuacji. Ktoś cierpiący i potrzebujący jak ja pomocy. Wychodząc, mówiła, ze musi coś sprawdzić. Coś lub kogoś. Niech to szlak! Myślałem dotąd tylko o sobie. Nagle pomyślałem, że być może nie tylko ja jestem tu przetrzymywany. Nie wiedziałem przez kogo i po co, ale dotarło do mnie to, że na pewno sprawcy tego wszystkiego, nie są przyjaźnie nastawieni. Muszę za wszelką cenę uwolnić się i wydostać stąd. Uciec jak najdalej, ale jak to zrobić? Owszem, wraca powoli czucie, lecz do jako takiej sprawności jeszcze bardzo daleko. Cóż, skoro nie mogę liczyć na niczyją pomoc, muszę liczyć na samego siebie. Nic na to nie poradzę. Chwila zamyślania pozwoliła mi nieco odpocząć, uspokoić oddech i zebrać się w garść. Teraz igła. Uniosłem dłonie, zbliżyłem je do siebie i dotknąłem jej plastikowego zakończenia. Na ile to było możliwe, wcisnąłem go pomiędzy palec wskazujący i kciuk. Przesunąłem palce w górę nadgarstka, jednocześnie prostując prawe ramię w łokciu. Igła zaczęła się wysuwać. Pociągnąłem mocniej i wysunęła się zupełnie. Na jej końcu pojawiła się kropelka płynu, która po chwili skapnęła i spłynęła po ręce. W tej samej chwili z miejsca wkłucia zaczęła sączyć się strużka krwi. Widok opuchniętej i zasiniałej dłoni, dopełniony krwawiącym miejscem nie nastrajał pozytywnie. Wiedziałem jednak, że to wszystko, co robię jest konieczne i uzasadnione przeogromną wolą uwolnienia się stąd i wyjaśnienia tego, co się ze mną stało. Krew sączyła się z dłoni coraz bardziej. Nakryłem miejsce po igle prawą dłonią, uciskając lekko. Ból, który wciąż odczuwałem, stał się nieco mniejszy i zaczynałem się do niego nieco przyzwyczajać. Musiałem zatamować krwawienie, więc trzymając dłonie razem, opuściłem je ponownie na brzuch. W momencie dotknięcia, przeszła przeze mnie kolejna fala piekącego bólu. Dłonie opadły dokładnie w miejsce, w którym wyczułem wcześniej twarde zgrubienia. Czułem je wyraźnie pod palcami. Nie zmieniając pozycji dłoni, przesunąłem nimi po zgrubieniach. Zabolało, zapiekło. Przerwałem i czekałem co stanie się dalej. Czułem brzuch. Miałem przecież tułów, który żył, tak jak żyłem ja. Miejsce dotyku było jakby oparzone i odrętwiałe. Poruszyłem palcami jeszcze raz. Przesunąłem dłonie w bok, wzdłuż tego czegoś. Zgrubienia ciągnęły się dalej w dół prawego boku. Wróciłem dłońmi do punktu wyjścia, gdy coś nagle zaniepokoiło mnie. Nie wiedziałem co to może być, ale odczuwałem wyraźny dyskomfort i ciepło. Pomyślałem, że poruszanie dłoni spowodowało krwawienie z miejsca po wkłuciu. Uniosłem dłonie, ale lewa dotykała prawej i szczelnie uciskała miejsce po igle. Obróciłem nieco nadgarstki i spojrzałem na wewnętrzną część dłoni i palce. To one były zakrwawione. Ale dlaczego? Przecież krew spływająca z dłoni, nie sączyła się w stronę palców, lecz po nadgarstku i w dół. Myśl, która wpadła i do głowy w następnej chwili, zmroziła mnie, pobudzając jeszcze mocniej do działania. Krew na palcach pochodziła ze zgrubień na brzuchu i boku. Tak, na pewno z tego miejsca. Co to jest do diabła? To jakaś rana? Ona krwawi, to znaczy, że jest świeża! Kto i dlaczego mi ją zrobił? Opuściłem dłoń jeszcze raz i dotknąłem delikatnie bolesnego miejsca. Zgrubienia zaczynały się na prawo od pępka i ciągnęły się w bok i w dół tułowia. Nie mogłem sięgnąć do miejsca, gdzie się kończyły. Uniosłem dłoń i spojrzałem na palce. Były czerwone od krwi. Poczułem mdłości. Chyba pierwszy raz odkąd pamiętam, odczułem doznanie pochodzące z wnętrza mojego organizmu. Ze wszystkich sił starałem się powstrzymać ten odruch wiedząc, że nie mogę pozwolić na to, by w tej sytuacji zwymiotować. Nie pamiętam, bym ostatnio cokolwiek jadł. Nie pamiętam też by ktokolwiek mnie karmił. Pewnie jakieś odżywki dostawałem w kroplówce. Jednak powtarzający się odruch wymiotny, targając moimi wnętrznościami powodował kolejne fale piekącego bólu i coraz głośniejsze jęki. Gdy wiedziałem już, że nie zdołam nad tym zapanować, jedyne co mogłem w tej sytuacji zrobić, to odwrócenie głowy. Obróciłem ją w ostatniej chwili. Gdy pokonując ból karku skręcałem szyję, zwymiotowałem. Z ust buchnął zielonkawy płyn, i poczułem jakby moje wnętrzności rozdarło kłujące, rozpalone żelastwo. Miałem wrażenie, jakby ktoś wiercił mi dziurę w brzuchu rozżarzonym pogrzebaczem. Sam nie wiedziałem już czy bardziej boli mnie kark, brzuch, czy podrażnione gardło. Splunąłem, a raczej wypchnąłem z ust resztki wymiocin, wymieszanych ze śliną i z wyraźnym uczuciem ulgi obróciłem głowę do poprzedniej pozycji. Byłem teraz cały obolały. Leżałem chwilę bez ruchu, starając się uspokoić, odpocząć i zastanowić się — co dalej? Trudno było mi zorientować się, ile czasu minęło od wyjścia kobiety. Zaraz, co ona mówiła do słuchawki wychodząc? Chyba stwierdziła, że jestem nieprzytomny i wspomniała coś o całej nocy. Co to miało oznaczać? Czy wróci tu rano? O jakiej nocy mówiła? Czas. Mało czasu. Gardło paliło, ale szyja bolała już mniej. Uniosłem powoli głowę, spuściłem wzrok na tyle, na ile mogłem i zobaczyłem to. Zgrubienia ciągnęły się dokładnie tak, jak wyczułem je wcześniej palcami. Skóra wokół była żółtobrązowa. Im dłużej patrzyłem, tym większe ogarniało mnie przerażenie. Opadłem na posłanie niemal nie zwracając uwagi na towarzyszący temu ból. Blizna, to na pewno blizna po jakimś zabiegu. Muszę ją jeszcze raz dokładnie zobaczyć.

— Boże, ktoś zrobił mi krzywdę!

— A może zabieg był konieczny?

— Jak to konieczny?

— Co robić?

— Przecież to nie jest szpital, ale jakaś podła nora. Na pewno przetrzymują mnie tu siłą.

— Dlaczego wcześniej nie widziałem ani igły wbitej w dłoń, ani blizny na brzuchu?

— Jaki obraz siebie oglądałem z góry?

— Co to wszystko ma znaczyć?

Nic nie rozumiem. Nic nie pamiętam. Skoro nic nie pamiętam, może rzeczywiście znalazłem się tu z własnej woli. Może kobieta jest nastawiona przyjaźnie. Nie, to niemożliwe. Szczury, karaluchy, wielka butla na ścianie. Nie traktuje się tak człowieka, któremu udziela się pomocy. Po co ktoś przeciął mi bok? Muszę to zobaczyć, po prostu muszę się temu dokładnie przyjrzeć. Dźwignąłem głowę na tyle, na ile tylko mogłem. Uniosłem barki nieco w górę i wsunąłem łokcie jak najbliżej boków. Natychmiast pojawił się ból ramion i prawej strony tułowia. Zacisnąłem usta, by nie jęczeć. Choć najprawdopodobniej kobieta była daleko, obawiałem się tego, że ona, lub być może ktoś inny, usłyszy mnie i tu wróci. Nie wiedziałem przecież, czego tak naprawdę mogę się po niej spodziewać. Co chwila jaśniało i ciemniało mi przed oczami, a obraz znikał za mgłą. Czułem, jak z kącików oczu płyną łzy. Byłem jednak tak bardzo zdeterminowany, że po chwili swego rodzaju zawieszenia, udało mi się nieco podźwignąć. Wsunąłem łokcie jeszcze głębiej pod boki i cofnąłem je nieco. Brzuch rozdarł piekący ból. Wiedziałem jednak, że nie mogę się teraz cofnąć. Jeszcze jeden wysiłek, jeszcze chwila. Jęczałem. Nie mogłem tego powstrzymać. Choć dźwięki te trudno było nazwać głosem, wydobywały się jednak z gardła. Charczące jęki przerywane płytkimi, świszczącymi oddechami. Starałem się jak tylko mogłem, wyciszyć te hałasy. Czułem kropelki potu na skroniach i spływające po policzkach łzy. Udało się! Oparłem się na łokciach i ze strachem spojrzałem w dół. Boże wszechmogący, co to jest? Sam nie wiem, jak mógłbym nazwać stan umysłu, w którym się wtedy znalazłem. Ogarnęła mnie wielka panika, pomieszana z przerażającym lękiem. Patrzyłem na wielki, niezabliźniony jeszcze szew po jakiejś operacji. Zaczynał się na prawo od pępka i przebiegał lekkim łukiem w bok i w dół, pewnie aż do miejsca, gdzie plecy stykały się z posłaniem. Z dwóch miejsc sączyły się strużki krwi. To pewnie efekty moich dotyków i naprężeń skóry i mięśni, powstałych w momencie unoszenia tułowia. Oddychałem bardzo szybko, a oddech był płytki i świszczący. W chwili, gdy przestałem się unosić, a oparłem na łokciach, ból jakby zmalał. Stał się inny, dochodzący z mojego wnętrza. Im dłużej patrzyłem na ranę, tym większy ogarniał mnie strach i niemoc. Czy znajdę z tej makabrycznej sytuacji jakieś wyjście? Cóż jednak mogę? Nie czuję nóg. Widzę je, ale nie mogę nimi poruszyć. Wokół bioder opasywał mnie jakiś ręcznik, czy inny wąski pas białego materiału. Ponownie przypomniałem sobie widok mojego ciała z góry. Tak, byłem nagi. Tylko ten materiał na biodrach. Dalej uda, kolana, łydki i stopy. Poznaję je. To moje stopy. Skoro poznaję samego siebie, być może już niedługo zacznę przypominać sobie coś, co rozjaśni mi w głowie, poruszy pamięć i pozwoli wytłumaczyć to, co się tu ze mną dzieje. Blizna. Wielka blizna. Byle jak zszyta skóra. Pofałdowane brzegi. Kto i po co mi to zrobił? To straszne. Wstać! Wyrwać się stąd! Nogi. Poruszyć nimi za wszelką cenę. Brzuch bolał coraz mocniej. Ramiona zaczęły drżeć, a jęk był już nierozerwalnie połączony z oddechem. Gdy powietrze opuszczało płuca, prócz dziwnego świszczenia, towarzyszył mu charczący jęk. Krew sączyła się po moim boku i spływała w dół. Nie widziałem tego, ale pomyślałem, że musiała utworzyć na łóżku i podłodze pokaźnych rozmiarów plamę. Koniec tego. Nie pozwolę, by ktokolwiek dotknął mnie jeszcze raz. Nikt nie zbliży się do mnie. Nie wiem, jak to zrobię, ale będę się bronił. Za wszelką cenę, ze wszystkich sił. Spojrzałem raz jeszcze wzdłuż blizny i kątem oka zauważyłem coś, co wystawało z mojego boku. Cóż to jeszcze do diabła? Była to taka sama plastikowa rurka, jak ta, która dostarczała płyn z kroplówki. Nie widziałem jej zakończenia, ale domyśliłem się, że zapewne to jakiś sączek. Skoro mam tak wielką i pewnie głęboką ranę, ktoś wprowadził tu rurkę odprowadzającą z wnętrza rany krew. Bałem się poruszyć. Bałem się bólu i tego, że mogę krzyknąć i sprowadzić tu kogoś, kto skrzywdzi mnie jeszcze bardziej. Jednocześnie ze wszystkich sił starałem się zrobić coś, co pozwoli mi przezwyciężyć ból i niemoc. Co doda mi sił i wyprowadzi z tej nory na światło dzienne. Bardzo powoli opadłem na posłanie. W momencie ułożenia się, jęczałem już tak głośno, że gdyby był tu ktoś prócz mnie, na pewno usłyszałby i przyszedł sprawdzić, co się dzieje. W tej chwili było mi to zupełnie obojętne. Bolało tak bardzo, że nieomal straciłem przytomność i znów pojawiły się mdłości. Musiałem to jak najszybciej opanować. Nie poddawać się i za wszelką cenę, pokonać ból. Gdy tak boli, nie mam możliwości, by cokolwiek zrobić. Tak, to pewnie odłączenie kroplówki, w połączeniu z ruchem i stresem, powoduje falowe nawroty bólu. W płynie sączącym się rurką, był zapewne jakiś narkotyk, lub inny środek przeciwbólowy. Jeden diabeł wie, co jeszcze mogło tam być. Ból jakby zmalał, ale wiedziałem, że przy każdej następnej próbie poruszenia się, powróci. Nie mogło być inaczej. Miałem przecież rozcięty bok i nie wiem co jeszcze pocięte wewnątrz. Muszę chwile odpocząć. Odczekać moment i spróbować jeszcze raz. Zastanów się. Myśl!

— Co jest po prawej stronie brzucha?

— Po co ktoś miałby rozcinać mnie i zaglądać do środka?

— Usuwał mi coś?

— Wszczepiał?

— Litości, te myśli mnie wykończą. Wielkość szwu wskazuje na ogrom i zakres operacji.

— Jeśli było to zakrojone na tak wielką skalę, dlaczego leżę w tej norze?

— Dlaczego nikt nade mną nie czuwa?

Tylko kroplówka i jakaś kobieta zaglądająca tu na krótką chwilę. Nie, to niemożliwe. To absurdalne. To kosmicznie okropne i przerażające! Nie mogę się przecież poddać. Nie mogę tu zostać i czekać bezczynnie na rozwój wydarzeń. Muszę natychmiast coś wymyślić, cokolwiek, byle tylko nie zostać w tym strasznym miejscu. Podświadomie czułem, że nie czeka mnie tu nic dobrego. Ktoś mnie bardzo skrzywdził i będzie krzywdził nadal, wykorzystywał aż… Czy to możliwe? Myśl, która zaświtała mi w głowie, przeraziła mnie i spowodowała jeszcze większą determinację. Starałem się oddychać głęboko, uspokoić się i na ile to tylko możliwe, skupić, zebrać myśli i zapomnieć o bólu. Słyszałem wiele o różnych technikach z pogranicza parapsychologii, które pozwalały znieczulić bolące miejsca. Nie mam pojęcia skąd o tym wiedziałem, niemniej jednak gdzieś głęboko kiełkowała myśl, która pobudzała te dziwne wspomnienia. Skoro pamiętam o takich dziwnym rzeczach, może przypomnę sobie coś więcej. Może zaświta mi wspomnienie o sobie. Może wreszcie odzyskam chociaż jakiś malutki fragment mojej tożsamości. Przecież ciało zaczyna żyć. Jest coraz bardziej aktywne. Boli niemiłosiernie, ale ból, to również jeden z symptomów życia. Czuję to i choć trudno chwilami wytrzymać jego narastanie, chcę go czuć. Nie chcę, nie mogę zasnąć. Obawiam się tego, co może spotkać mnie we śnie. Nie mogę zerwać kontaktu z rzeczywistością. Kontaktu, którego już jakiś czas temu nie miałem. Trudno mi opisać słowami stan, z którego na szczęście już wyszedłem. Jestem na powrót sobą, choć nie wiem właściwie — jakim sobą? Nie to jednak wydawało mi się wtedy najważniejsze. Mimo przerażającej absurdalności mojego położenia, cieszyłem się z tego, że stałem się na powrót jednością ze swoim ciałem. Cokolwiek ta jedność miałaby oznaczać, sprawiała mi nieopisaną wręcz radość. To właśnie ta radość dodawała mi otuchy i pozwalała na uruchomienie pokładów nadziei, a właśnie nadzieja, stała się wówczas motorem napędzającym mnie i dającym siłę do działania. To ona pozwalała na przezwyciężenie bólu i niemocy. Gdy tak leżąc, rozmyślałem oszczędzając energię, stała się rzecz dziwna. W pierwszej chwili usłyszałem coś, co skupiło moja uwagę na sprawach bliższych ziemi w dosłownym znaczeniu. Z dołu, a dokładnie spod łóżka dochodziło coś w rodzaju cichutkiego stukania. Dźwięk ten wyrwał mnie z zamyślenia. Leżąc bez ruchu, udawało mi się ograniczyć ból. Owszem, co jakiś czas rana dawała o sobie znać, lecz nie były to tak gwałtowne, jak wcześniej doznania. Właściwie zaczynałem się już do tego przyzwyczajać. Ból stawał się moim nieodłącznym towarzyszem. W końcu nie miałem tu nikogo bliższego. Przyłapałem się nawet na tym, że zaczynałem traktować go, jako coś namacalnego, uosabiającego istnienie czegoś prócz mnie. Był mój, tylko mój i dlatego chyba udawało mi się wytrzymywać jego falowe nawroty. Teraz jednak dźwięk stawał się coraz wyraźniejszy. Próbowałem skupić się na nim i sklasyfikować jakoś jego pochodzenie, ale mimo tego, iż wytężałem słuch, dochodziło do mnie jedynie ciche stukanie. Stukanie, czy raczej kapanie. Tak, po chwili skupienia, stukanie przerodziło się w wyraźne kapanie. Coś, jakiś płyn skapywał na podłogę, lub inną powierzchnię pode mną. Jednocześnie poczułem jakby delikatne mrowienie poniżej bioder. Było to o tyle zaskakujące, że jak dotąd jedyne bodźce docierały do mnie ze stref powyżej pasa. Czy wraca do mnie czucie? Jeśli tak, to wspaniale! Nie spodziewałem się cudów, ale perspektywa czucia nóg, dawała zupełnie inne, nowe możliwości. Gdybym mógł wstać, gdybym mógł chodzić… Boże, jakie byłoby to niesamowite doznanie. Cóż to jednak za dźwięk? Co to za mrowienie w podbrzuszu. Odłączyłem kroplówkę. To pewnie płyn kapie z wężyka na podłogę. Z jednej strony nieco mnie to uspokoiło. Z drugiej jednak, zacząłem zastanawiać się nad tym, dlaczego nie słyszałem tego wcześniej? No tak, przecież po wyjęciu igły, wciąż coś robiłem, obserwowałem, poruszałem się i wreszcie jęczałem, zagłuszając inne odgłosy. To wytłumaczenie wydawało mi się jedynym rozsądnym z możliwych. Mrowienie stawało się coraz mocniej odczuwalne. Uniosłem lekko głowę i spojrzałem wzdłuż tułowia. Mięśnie brzucha natychmiast dały znać o sobie. Wytrzymałem to i spojrzałem dalej, poniżej rany. Biały materiał przykrywający moje biodra, poruszał się lekko w rytm oddechu. To stamtąd pochodziło mrowienie. Byłem pewien, że to właśnie spod materiału. Musiałem to sprawdzić, sięgnąłem więc prawą dłonią do miejsca, skąd jak mi się wydawało pochodziły te dziwne doznania. W pierwszej chwili pomyślałem o powracającym czuciu zarówno powierzchniowym, jak i wewnętrznym. Potem jednak ze zgrozą przypomniałem sobie wielkiego karalucha, a po nim szczura. Nie, to niemożliwe. Z drugiej jednak strony, dlaczego nie? Sięgnąłem poniżej pępka. Dotykałem podbrzusza, nie czując dotyku. Przesunąłem dłonią w lewo i w prawo. Nic. Wyprostowałem palce i dotknąłem penisa. Był na swoim miejscu. Ucieszyło mnie to i zdziwiło jednocześnie. Dlaczego nie pomyślałem wcześniej o swojej męskości? Materiał przykrywający biodra dziwnie mnie uspokoił, ale zważywszy ranę na brzuchu, powinienem chyba znacznie wcześniej zainteresować się stanem moich, ważnych narządów. Ująłem penisa w palce i poruszyłem nim. Wszystko wydawało się z nim w porządku. Chwyciłem go w dłoń. Wtedy poczułem zwiększone mrowienie i jeszcze coś. Lekki dyskomfort i ograniczenie ruchomości. Sięgnąłem dalej do jego końca i poczułem stwardnienie i rurkę, plastikową rurkę. Taką samą jak ta przy kroplówce i w sączku na boku. Początkowo poczułem się bardzo nieswojo, lecz po chwili pomyślałem, że to po prostu cewnik. Tak, to musi być cewnik. Pociągnąłem lekko za rurkę. Mrowienie narastało. Uniosłem lekko materiał i spojrzałem pod jego brzeg. Istotnie, z otworu cewki moczowej sterczał przezroczysty wężyk, częściowo wypełniony żółtawo — czerwonym płynem. To zapewne mocz. Kolor tłumaczy jakieś schorzenie, lub inną dolegliwość. Tuż u nasady, rurka owinięta był plastrem i przyklejona do penisa. Muszę to wyjąć. Muszę koniecznie odłączyć się od wszystkiego, co mnie unieruchamia, odrętwia, ubezwłasnowolnia i otumania. Pociągnąłem mocniej. Mrowienie zmieniło się w lekki ból, który z każdą następną chwilą stawał się coraz bardziej dokuczliwy. Uchwyciłem rurkę pomiędzy wszystkie palce i pociągnąłem mocniej. Plaster odkleił się od razu, a wężyk wysuwając się, spowodował jeszcze większy, piekący ból. Jęknąłem, ale nie przerwałem wyciągania. Po chwili byłem już od niego uwolniony. Bolało, ale chciałem tego. Czułem to, więc żyłem. Mam ciało, do którego wraca życie. Wypuściłem końcówkę rurki z dłoni i usłyszałem ciche stuknięcie o podłogę pod łóżkiem. W tej samej chwili na materiale pojawiła się różowa plama, a penis piekł i szczypał coraz bardziej. Jeszcze raz spojrzałem pod krawędź okrycia. Z otworu sączył się dziwnej konsystencji płyn zmieszany jakby z krwią. Patrzyłem, przezwyciężając ból karku i starałem się opanować emocje. Cóż, widocznie tak być musi. Przecież nic, odkąd pamiętam, nie dzieje się normalnie. Opuściłem głowę na posłanie. Postanowiłem chwilkę odpocząć i działać. Zaczynałem akceptować ten stan. Wiedziałem, że nie ma sensu walczyć z czymś, czego nie znam, nie rozumiem, nad czym nie mogę zapanować. Całą swoją energię postanowiłem skupić na sobie. Na moim własnym ciele i mojej własnej duszy. Doznałem niesamowitego wręcz olśnienia. Wszystko, co działo się ze mną od momentu, gdy mogłem to zapamiętać, świadczyło o tym, że ja, to moje ciało i moja dusza. Nierozerwalnie związane ze sobą. To one łącznie tworzą mnie całego. Gdy patrzyłem na swoje ciało, fizycznie nie mając na nie żadnego wpływu, byłem tylko samym bytem. Być może wystarczyła chwila, żeby rozłączyć się z nim na zawsze. Pozostawała jednak zapewne jakaś maleńka, cienka nić, która łączyła mnie niematerialnego, ze mną leżącym tam w dole. Teraz na powrót stanowimy jedność. Zrobię wszystko, by ten stan zachować. Zrobię wszystko by ten stan ochronić, bo teraz wiem już na pewno, że to właśnie ja.

V. Drzwi

Dwoistość ludzkiej natury była dla mnie dotąd czymś zupełnie obcym. Utożsamiałem się wyłącznie ze swoim ciałem. To ono — tak mi się przynajmniej wydawało — rosło, rozwijało się, poruszało, uczyło, czuło, żyło. Czy musiało wydarzyć się tyle złych i niezrozumiałych rzeczy, żebym zrozumiał, że mam jeszcze duszę? Widocznie tak, a wiedząc to, muszę to wykorzystać. Muszę chwycić się wszystkiego, co tylko możliwe, by wydostać się stąd. Wiedziałem, że nie czeka mnie tu nic dobrego. Jeśli nie zrobię nic i pozostanę w tym nędznym miejscu, skończę bardzo źle. Dobrze, tylko jak to zrobić? Przecież żebym mógł stad wyjść, musiałbym chodzić, a przecież nie mam władzy w nogach.

— Co prawda moje ciało budzi się powoli do życia, ale skąd mam wiedzieć ile to jeszcze potrwa?

— Czy czekać, aż będę mógł stanąć na własnych nogach?

— Co się stanie, jeśli ta kobieta wróci i zorientuje się w sytuacji?

Coś mówiło mi, że kobieta, którą tu widziałem jest zła. Każdy, kto jest związany z tym miejscem, musi być złym człowiekiem. Muszę zdążyć przed nią. Tak, ale czy zdążę? Czy moje ciało ożywi się na tyle, by wydostać się stąd? Muszę próbować. Muszę się bardzo starać. Spojrzałem na drzwi. Nie pamiętam, by zamykała je na jakiś klucz, czy w inny sposób. Przekonać mogłem się tylko w jeden sposób. Musiałem przemieścić się do nich i nacisnąć klamkę. Jak tego dokonać do diabła? Wyprostowałem lewą rękę, sięgnąłem w bok, pokonując blokujący się i niezmiernie bolący staw łokciowy. Piekący ból przeszył ramię, ale nie przestałem sięgać. Gdy ramię było wyprostowane i ustawione pod kątem prostym do tułowia, do ściany z drzwiami brakowało jeszcze około dwóch metrów. Co robić? Spojrzałem w drugą stronę. Ściana po prawej była znacznie bliżej. Wydawała się znajdować w zasięgu ręki. No tak, ale zdrowej, sprawnej ręki. Nie mojej, ledwie żywej, jak całe ciało, zbolałej kończyny. Dosyć tego! Dość użalania się! Muszę działać! Gdyby udało mi się sięgnąć do ściany, chwycić czegoś i przyciągnąć się razem z łóżkiem, miałbym wtedy jakiś punkt zaczepienia. Tak, to wydawało mi się jedynym w tej chwili wyjściem. Obróciłem głowę jeszcze bardziej w bok i pokonując okropne kłucie w karku, spojrzałem dalej, poza siebie. Istotnie, powyżej głowy, poza zasięgiem wzroku w normalnej pozycji głowy, wystawała ze ściany jakaś rura. Zmrużyłem oczy, starając się obejrzeć ją dokładniej. Zapewne był to kiedyś kran, lub jakiś zawór. Teraz był to wystający na kilkanaście centymetrów kikut, zaślepiony owalnym korkiem. To jest szansa. Tak, prawdopodobnie jedyna w tej sytuacji szansa, zrobienia małego kroku naprzód. Sięgnąłem. Początkowo ramię niezbyt bolało, lecz gdy zacząłem je wyciągać coraz dalej, ból był coraz silniejszy i ogarniał coraz większe partie ciała poprzez kark, bark, plecy, brzuch. Jęknąłem, ale nie przestawałem. Gdy ramię było już zupełnie wyprostowane, dotknąłem ściany. Jęczałem coraz głośniej, ale wiedziałem, że to jedyny sposób. Przesuwałem dłonią po gładkiej powierzchni, aż poczułem zimny metal. Spróbowałem go chwycić, ale palce odmawiały posłuszeństwa, a ból był coraz większy. Powoli cofnąłem ramię i położyłem na brzuchu. Sięgnąłem drugą dłonią i zacząłem masować nadgarstek i palce. Poruszyłem nimi. Prostowałem i zginałem palce dotąd, aż mogłem to robić samodzielnie, a stawy rozgrzały się na tyle, że nie bolały już tak bardzo. Wziąłem kilka głębokich oddechów i podjąłem drugą próbę sięgnięcia do rury. Wyprostowałem ramię i dotknąłem jej. Chwyciłem palcem wskazującym i kciukiem. Zacisnąłem na tyle mocno, na ile pozwalał mój stan i pociągnąłem. Nic. Jeszcze raz i znów nic. Jedyne, co się zmieniało, to rosnący ból ramienia i barku. Zacisnąłem zęby i pociągnąłem najmocniej, jak tylko mogłem. Powoli, milimetr po milimetrze łóżko zaczęło przesuwać się w stronę ściany. Kółka skrzypiąc, toczyły się, przesuwając mnie wraz z łóżkiem. Ciągnąłem coraz mocniej, nie zważając na silny się ból. Uginałem ramię w łokciu coraz bardziej. Ciągnąc, czułem wyraźnie, że łóżko zbliża się do ściany. Ból ogarniał prawie całe moje ciało. Zacząłem drżeć, sapać i pojękiwać. Na skronie wystąpiły kropelki potu. Nie przestawałem jednak. Wiedziałem, że nie mogę przestać. Skoro już zdecydowałem się działać, musiałem kontynuować to działanie i kumulować wszystkie wysiłki dla osiągnięcia celu, a cel wydawał mi się teraz mocno sprecyzowany. Musiałem wydostać się z tej nory, zobaczyć, co jest na zewnątrz i przede wszystkim zdobyć jakiś punkt zaczepienia dla odzyskania chociaż małej części mojej tożsamości. Czegokolwiek, co mogłoby dać mi prawdę o sobie.

Drgawki, coraz większe drgawki. Pot, ból, męka ponad siły, ale dało się. Patrzyłem z odległości kilkunastu centymetrów na wystającą ze ściany rurę. Trzymając kurczowo w zaciśniętej dłoni zimny metal, ugiąłem rękę w łokciu tak bardzo, że nie widziałem jak mam ją teraz wyprostować. Musiałem to jednak zrobić. Wszystko mnie bolało. Całe ciało zdawało się być zanurzone we wrzątku. Rozwarłem chwyt i uniosłem ramię w górę. Spojrzałem na otwartą dłoń i położyłem ją na brzuchu. Nadeszła oczekiwana ulga. Łokieć i nadgarstek kłuły jeszcze przez moment, ale było to już niczym w porównaniu z poprzednim uczuciem. W chwili, gdy ból się zmniejszył znowu poczułem coś dziwnego, nowego, zaskakującego i na pewno oczekiwanego. Poczułem pośladki. Wyraźnie odczuwałem nacisk, jaki wywierały na posłanie. Mrowienie rozchodziło się na boki, obejmując zasięgiem biodra. Przesuwało się też na wewnętrzną stronę ud, okolicę jąder i całego krocza. Zapomniałem o bólu. Wiedziałem, że to oznaka powrotu czucia. Mój organizm wraca do życia. Nie jestem sparaliżowany. To było jakiegoś rodzaju znieczulenie, czy coś w tym rodzaju. Krew krąży, mięśnie żyją, są tylko uśpione. Uczucie mrowienia nie ustępowało, ale wolałem to, niż ciągły ból i pieczenie.

Odpoczywałem, intensywnie zastanawiając się nad tym, co dalej? Teraz nie było już odwrotu. Przemieściłem się wraz z łóżkiem. Gdyby ktokolwiek tu wszedł, natychmiast zobaczyłby zmianę. Konsekwencje byłyby zapewne straszne. Choć trudno było mi wyobrazić sobie, co jeszcze straszniejszego mogło mnie spotkać. Chyba tylko śmierć. Żyłem jednak i nie zamierzałem się poddawać, a tym bardziej, pozwolić się dalej okaleczać i pewnie w końcu zabić. Uniosłem głowę, rozglądając się dokładnie jeszcze raz po całym pomieszczeniu. Ściana tuż obok, pomalowana matową farbą o nieokreślonym odcieniu szarości. Przestrzeń pomiędzy mną, a drzwiami oświetlała słaba żarówka. Odległość zdawała się być tak wielka, niemal nie do przebycia. Cóż oznaczało kilka metrów dla człowieka w pełni sprawnego? Dla mnie była to przepaść. Co robić? Jak dostać się do drzwi? Początkowo wydawało mi się, że będę mógł odepchnąć się od ściany, wprawić łóżko w ruch i w ten sposób przemieszczę się do drzwi. Nie miałem jednak tyle siły, by pchnąć dostatecznie mocno. Gdybym miał sprawne nogi, być może wtedy, ale w tej sytuacji. Muszę coś wymyślić. Pomysł z podciągnięciem łóżka w stronę ściany wydawał się dobry. W końcu stało się coś, co jeszcze przed momentem wydawało się niemożliwe. Zrobiłem to sam, bez niczyjej pomocy. Na jaką pomoc zresztą mógłbym tu i teraz liczyć? Mogłem polegać jedynie na sobie. W pewnym sensie było to coś dobrego i pewnego. Jeśli uda mi się działać nadal. Jeśli nic, lub nikt nie przeszkodzi mi w tym działaniu, osiągnę cel. Może gdybym użył obu rąk, mógłbym odepchnąć się na tyle mocno, by przetoczyć łóżko do drzwi. No tak, ale w jaki sposób, skoro leżę na wznak i nie mam możliwości, by obrócić się na bok. Nie mam możliwości? Dlaczego nie przyszło mi to do głowy wcześniej? Tak, obrócę się na bok i z całych sił odepchnę oburącz od ściany. Boli, piekielnie boli, ale muszę to zrobić. Słyszałem tylko własny jęk, charczący oddech i dziwne pulsowanie w uszach. Wysiłek i ból, jaki musiałem pokonać wydawały się nie do zniesienia. Nawet jeśli uda mi się dotrzeć z łóżkiem do drzwi, co potem? Przez chwilę zastanawiałem się, od czego zacząć. Najpierw głowa. Tak, jak poprzednio. Uniesienie jej, nie było już teraz tak ciężkim doznaniem. Być może dlatego, że już kilka razy udało mi się to. Patrzyłem na siebie, bliznę na brzuchu, ścianę za łóżkiem. Była dziwnie daleka zwłaszcza, że widziałem ją przez trójkąt, utworzony przez moje stopy. Patrząc na nią wcześniej, nie wydawała mi się tak odległa. Łóżko stało wtedy co prawda nieco bliżej, ale przecież nie aż tak? Pomyślałem, że być może to efekt wysiłku i bólu. Nie poddam się przecież teraz, gdy już zacząłem swoją drogę ku wolności. Łokcie, teraz kolej na nie. Podsuwałem je pod siebie bardzo powoli, unosząc jednocześnie tułów i przesuwając je w tył. Czułem się tak, jakby kawał rozżarzonego do czerwoności żelaza, wypalał mi wielką dziurę w brzuchu. Już nie jęczałem, a chrapałem przedziwnie cicho. Przed oczyma co chwilę jaśniało i ciemniało. W uszach grzmiał wielki kościelny dzwon, a ramiona i tułów drżały bezustannie. Udało się. Uniosłem tułów do pozycji, w jakiej byłem już poprzednio. Pół siad, pół leżenie. Wsparty na łokciach próbowałem uspokoić oddech i choć przez moment nie poruszać się, zmniejszając tym samym napięcie mięśni brzucha. Nie czułem wtedy nic, poza tym pulsującym kłuciem. Zdawałem sobie sprawę z tego, że przecież boli mnie również szyja, kark i ramiona, jednak ból pochodzący z wnętrza tułowia, był tak wielki, że przyćmiewał sobą wszystko inne. Oddychałem bardzo ciężko i płytko. Powietrze przepływające przez tchawicę i oskrzela wydawało świst, przerywany chrapliwym bulgotaniem. Gdy nie poruszałem się, ból zmalał na tyle, bym mógł rozejrzeć się po pomieszczeniu i ocenić z grubsza sytuację. Popatrzyłem wokoło. Pozornie nic się nie zmieniło. Prócz nowej pozycji łóżka, wszystko było tak, jak wcześniej. Pomijając oczywiście moje uwolnienie się z więzów plastikowych rurek, łączących mnie z tym światem. Ze światem złych, wykorzystujących i krzywdzących mnie ludzi. Jak na tym tle wygląda mój świat? Gdzie on teraz jest? Przecież zupełnie go nie pamiętam. Nie wiem kim w nim byłem i czym się zajmowałem. To jednak w tej sytuacji nie było najważniejsze. Mimo początkowo wielkiego zagubienia i rozpaczy, teraz wiedziałem czego chcę, a także to, że muszę zrobić wszystko co w mojej mocy, by wydostać się z tego miejsca, z tego świata. Poszukam drogi do tego, który był moim własnym, gdziekolwiek ten świat teraz jest. Zrobię to, uda mi się. Żadna inna chwila, nie będzie przecież lepsza od tej. Dobrze, teraz na bok. Najpierw głowa. Mocno w prawo, dokąd tylko się da. Jest. Teraz bardzo powoli lewa ręka. Łokieć! Niech to szlak! Trudno, niech boli. Coś w nim chrupnęło, ale nie przestawałem. Dotknąłem prawego barku i sięgałem dalej. Cała ręka począwszy od ramienia, poprzez łokieć po dłoń, drżała i wibrowała, wprowadzając resztę ciała w dziwny stan odrętwienia. Ból potęgował wszystko to, co starałem się ominąć. To czego pragnąłem uniknąć. Nie, nie cofnę się. Ostatkiem sił i woli sięgnąłem głębiej, poza ramię i dotknąłem krawędzi łóżka. Jeszcze centymetr, jeszcze jeden i jeszcze jeden. Mam. Czubkami palców lewej dłoni uchwyciłem krawędź łóżka po mojej prawej stronie. Zgiąłem je najmocniej, jak tylko mogłem i powoli zacząłem ciągnąć. Rozpalone żelazo przeszyło wnętrzności. Ból rozlał się po moim tułowiu, jak wiadro wrzątku, chluśnięte z góry wprost na mnie. Krzyknąłem przeraźliwie. Krzyk przeszedł po chwili w wycie. Ze wszystkich sił starałem się zamknąć usta, ale nie dawałem rady. Oddech stał się płytki i bardzo krótki. Przed oczyma zawirowało tysiące świetlistych punktów. Zatrzymałem się, ale nie zwolniłem uchwytu. Udało mi się zacisnąć usta. Przestałem krzyczeć, a do moich uszu jakby zza ściany docierał stłumiony jęk. Byłem otępiały. Ból stał się jakby częścią mnie samego. Nie mogę krzyczeć. Za głośno! Co teraz? Jeśli ktoś mnie usłyszy, będzie to zapewne mój koniec. Jak tego dokonać? Jak poruszać się, nie powodując tego przerażającego uczucia? To przecież niemożliwe. Skoro tak, muszę przezwyciężyć sam ból, strach przed jego nawrotami, a przede wszystkim zachowywać się cicho. To najważniejsze. Ona może przecież usłyszeć i wrócić. Nasłuchiwałem przez chwilę. Nic. Cisza. Skoro jeszcze nic się nie stało, skoro moje krzyki nie zaalarmowały nikogo, oznacza to, że jestem tu sam. W innym przypadku, już miałbym na karku kogoś, kogo za nic w świecie nie chcę spotkać. Dobrze, nie traćmy czasu. Jeszcze raz, powoli, ale stanowczo. Dwa głębokie wdechy i teraz… Jęk przez zaciśnięte z całych sił usta, a po chwili leżałem na boku. W oczach zajaśniało tysiącem gwiazd. W uszach huczał pędzący pociąg. Zdawałem sobie sprawę z tego, że mam coraz mniej czasu. Być może już niedługo ktoś się tutaj pojawi i moje wysiłki pójdą na marne. Tylko mała chwilka na uspokojenie oddechu. Dotknąłem ściany. Była zimna i śliska. Dotknąłem ją całą dłonią, przesunąłem powoli po miejscami gładkiej, miejscami chropowatej powierzchni. Dołączyłem drugą dłoń. Powierzchnia ściany była tuż przed moją twarzą. Obok wystawała zaślepiona rura, dzięki której mogłem zacząć działać. Zebrałem wszystkie siły i całą energię. Zamknąłem oczy, wziąłem najgłębszy z możliwych oddech i ze wszystkich sił odepchnąłem się od ściany. Ból eksplodował we mnie z jeszcze większą siłą. Przed oczyma najpierw rozbłysło tysiąc Słońc, by po chwili zapadła ciemność. Usłyszałem przeraźliwy krzyk, który po chwili przeobraził się w charczący jęk, a potem tylko dziwne, głuche pulsujące bębny i własny świszczący oddech. O dziwo nie krzyczałem zbyt długo. Po chwili okazało się, jak mi się to udało. Czułem, że leżę nadal na boku. Ramiona ugięte w łokciach zwisały za krawędzią łóżka. Starałem się uspokoić, zapomnieć o rozrywającym mnie bólu. Wnętrzności zdawały się płonąć i z trudem udawało mi się powstrzymać krzyk. W ustach czułem słodki smak. Nie wiedziałem co to może być, ale gdy wargi zaczęły dziwnie pulsować i szczypać, domyśliłem się. Ugiąłem bardziej lewą rękę i dotknąłem dłonią ust. Zabolało. Odsunąłem dłoń. Spojrzałem przez półprzymknięte powieki. Na palcach była krew. Moja krew. Musiałem zagryźć wargi z bólu i poranić je do krwi. Nie to jednak bolało najbardziej. Mój brzuch zdawał się eksplodować. Boże, co oni mi tam zrobili? Palił i piekł jak diabli. Z oczu płynęły łzy, a charczący oddech zdawał się zagłuszać wszystkie inne dźwięki. Gdyby był tu ktoś prócz mnie, na pewno już usłyszałby te hałasy. Wszystko wskazywało na to, że jestem tu sam. Kobieta, czy ktokolwiek inny wyszła, a ja koniecznie muszę to wykorzystać. Wnętrzności paliły, ale z każdą chwilą ból jakby lekko ustępował. Dobrze, chwila odpoczynku i dalej. Do przodu, w stronę drzwi. Bardzo powoli poruszyłem barkami i zacząłem obracać się w lewo, na plecy. Ból stał się jednostajny. Ciężki do zniesienia, ale na szczęście nie nasilający się. Po chwili leżałem na plecach. Za tułowiem podążały biodra i nogi. Zaczynałem czuć pośladki. Mrowienie postępowało w dół. Przemieszczało się z krocza na wewnętrzną stronę ud. Gdy poruszałem się, a co za tym idzie, nasilał się ból, nie czułem mrowienia, lecz gdy leżałem nieruchomo, uczucie to powracało. Wiedziałem już, byłem pewien, że niebawem odzyskam czucie w nogach. Czekałem na to, choć wiedziałem, że nie da się tego przyspieszyć. Obróciłem głowę w lewo. Powoli wracał obraz. Otworzyłem oczy i z ciemności wyłoniły się drzwi. Były tuż obok, na wyciągnięcie ręki. Nie mogłem się oprzeć. Po obróceniu się na wznak ramiona leżały wzdłuż tułowia. Wyciągnąłem lewą rękę i dotknąłem ich. Co za uczucie. Oto wyjście z tego strasznego miejsca. Z tego lochu, gdzie nie spotkało mnie nic dobrego. Gdzie nic dobrego mnie nie czeka. Gdzie nie mogę zostać dłużej bo czuję, że zbliża się coś jeszcze gorszego niż to, co spotkało mnie dotąd. Bolało mnie prawie wszystko. Miałem też dreszcze. Nie wiem, czy zacząłem odczuwać zimno, czy były to emocje? Być może zarówno jedno, jak i drugie. Docierało do mnie przecież coraz więcej bodźców. Ciało budziło się z letargu i poprzez ból, mówiło do mnie — żyjesz! Chwyciłem klamkę. Była zimna. Złamana metalowa końcówka, śliska, błyszcząca nasadka i dwie śrubki po bokach. Zacisnąłem na niej palce lewej dłoni. Czułem napinające się mięśnie przedramienia. Pokonałem obawę przed bólem i obróciłem się mocniej w stronę klamki. Dołączyłem prawą dłoń i zacisnąłem palce na lewej. W tym mocnym uchwycie zawarłem wszystkie moje pragnienia i dążenia. Pociągnąłem. Z początku lekko, potem coraz mocniej. Pamiętałem, że kobieta wychodząc, prawdopodobnie zajęta rozmową, nie zamknęła drzwi na klucz. Nie słyszałem dźwięku, przekręcanego w zamku klucza. Kikut klamki łatwo i lekko obrócił się w dół i zamek ustąpił. Zawiasy zaskrzypiały cicho i tuż obok mnie pojawiła się cieniutka szpara, wąska szczelina pomiędzy futryną, a drzwiami. Jednocześnie poczułem na twarzy leciutki powiew świeżego powietrza. Jakie to cudowne uczucie. Na moment zapomniałem o bliznach i bólu. Przymknąłem powieki i rozkoszowałem się namiastką tego, co było na zewnątrz, a czego tak bardzo wtedy pragnąłem. Ten leciutki powiew, który muskał delikatnie skórę twarzy, dawał nadzieję na przyszłość. Miałem przecież jakąś przyszłość. Musiałem ją mieć. Wróciłem w końcu z tamtej strony, cokolwiek miałoby to oznaczać. Nie wszystko rozumiałem, niewiele pamiętałem. To, co było wtedy tak naprawdę tylko moje, to skołatany umysł, umęczone, obolałe ciało i całe tony nadziei. Pociągnąłem mocniej. Szpara poszerzyła się i mogłem spojrzeć przez nią na to, co znajdowało się za drzwiami. Było tam ciemno, a powietrze wpadające przez szparę rześkie i czyste. Teraz dopiero poczułem, w jakim zaduchu i stęchliźnie, przebywałem dotąd. Wdychałem łapczywie ten cudowny chłód tak, jakby miał on dać mi nową, nadprzyrodzoną moc. Taką moc, która pozwoli wstać i wydostać się na zewnątrz. Przenieść się stąd tam, gdzieś, gdziekolwiek, byle nie pozostać dłużej tutaj. Cokolwiek miałoby mnie tam spotkać. Gdy pociągnąłem jeszcze bardziej, kant drzwi dotknął do krawędzi łóżka. Do wnętrza dostało się jeszcze więcej świeżego powietrza. Zimnego, czystego, pełnego nowych, innych woni. Tak bardzo chciałem zajrzeć poza brzeg futryny, ale w tym momencie stało się dla mnie jasne, że jest to niemożliwe. Po pierwsze — nie mogę się poruszyć. Po drugie — drzwi opierają się o łóżko i nie otworzą się szerzej. Po trzecie wreszcie — ból. Jak mam go przezwyciężyć? Każdy kolejny ruch powoduje jego nawarstwianie się. Nie uniknę bólu. Nie ucieknę od niego. Cóż, skoro tak, trudno. Nie zabił mnie dotąd, nie zabije i teraz. Przecież znam skądś przysłowie, które mówi: „co mnie nie zabije, to mnie wzmocni”. Gdy boli najbardziej, muszę jedynie uniknąć krzyku. Za wszelką cenę.

Dobrze, spokojnie, zastanowię się co daje mi dotarcie do drzwi, skoro i tak nie mogę znaleźć się po ich drugiej stronie? Nie mogę? Muszę! Dłoń trzymała nadal kikut klamki, głowa spoczęła pod dziwnym kątem do tułowia, ale o dziwo, kark w tej pozycji bolał jakby mniej. To dobra wiadomość, ale cała reszta była raczej zła. Co zrobić, by otworzyć szerzej drzwi? Pytanie wydaje się oczywiste, a rozwiązanie nadzwyczaj proste. Odsunąć łóżko i pociągnąć mocniej za klamkę. Niby nic, ale w mojej sytuacji, rzecz praktycznie nieosiągalna. Tyle wysiłku i bólu kosztowało mnie dotarcie do tego miejsca tuż obok wyjścia, a teraz miałbym znowu odsuwać się od drzwi? Dlaczego postępuję tak chaotycznie? Musze się uspokoić i zebrać myśli? Czy to może moja wyobraźnia jest chora tak, jak chore jest moje ciało? Przekonajmy się. Tak, przekonajmy się! Wystarczyła chwila. Krótki moment, w którym rządzi impuls. Bez zastanowienia najmocniej, jak tylko mogłem chwyciłem klamkę. Drugą dłoń zacisnąłem na tej, trzymającej metalowy kikut i zamiast odepchnąć się jeszcze raz tak, jak chyba powinienem zrobić, z całych sił pociągnąłem. Jedyne co pamiętam, to gwałtowny ruch, szarpnięcie ciała w stronę uchylonych drzwi, przechylenie się poza krawędź łóżka i krótki, zakończony głuchym plaśnięciem lot w dół. Zanim Obraz zniknął zobaczyłem tylko, jak łonie wypuściły klamkę z uchwytu.

Gdy otworzyłem oczy, tuż przed nimi zobaczyłem kant drzwi i oświetlony nikłym światłem fragment powierzchni podłogi. Dopiero po chwili poczułem jej chłód na policzku. Zrozumiałem, że leżałem na niej. Spadłem z łóżka. Szarpnąłem za klamkę i stało się. Dopiero po chwili poczułem paraliżujący ból całego ciała. Własny krzyk usłyszałem jakby z zewnątrz, zza drzwi. Odruch próby powstania, bezmyślnego szukania punktu podparcia dla ramion i jeszcze większy ból. Stłumiony krzyk, łzy, BÓL! Słodki smak w ustach, zimno, odrętwienie, dreszcze, ciemność. Straciłem przytomność.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 50.52