E-book
1.58
drukowana A5
31.02
Między prozą a prozą

Bezpłatny fragment - Między prozą a prozą

opowiadania


Objętość:
133 str.
ISBN:
978-83-8126-955-1
E-book
za 1.58
drukowana A5
za 31.02

Życiorys dość typowy

Był młody, zdolny, przystojny i nieźle wykształcony. Przyszłość stała przed nim otworem (chociaż ten otwór był raczej na miarę tamtych czasów). Chodził tylko utartymi ścieżkami, jakby szkoda mu było energii na własne poszukiwania. Chodził nimi jednak nie dlatego, że tak bardzo kochał rutynę albo że czas poświęcony na szukanie innych dróg uważałby za stracony, ale z tej przyczyny, że tak akurat się złożyło, pasowało, i było to zgodne z jego wyobrażeniami.

W życiu jest czas na dorastanie, naukę i zabawę, na pracę, dom, rodzinę. „No i na czekanie”, powtarzał często. Może nawet zbyt często. A mówił tak pewnie dlatego, że — oprócz tego iż dorósł (na co w zasadzie nie miał większego wpływu), zdobył wykształcenie (dzięki zachętom i pomocy rodziny), pracował, a nawet (może z rozpędu, a może i z tej przyczyny, że jego dziewczyna spodziewała się dziecka) założył własną rodzinę — z nim samym właściwie niewiele się działo. Pozostawał „młodym, zdolnym, obiecującym” mężczyzną u progu kariery.

Chodził więc tymi swoimi sprawdzonymi, wydeptanymi dróżkami, chociaż bywały momenty, kiedy wydawało mu się, że to, co robi, myśli czy mówi, tak naprawdę tylko w pewnym stopniu dotyczy właśnie jego. I to niekoniecznie dlatego, że on się z tym nie do końca identyfikuje (bo przecież uważał, że to wszystko jest takie, właśnie takie, jak być powinno i że takie pozostanie, dopóki on będzie tego chciał i dopóki on sam pozostanie taki, jaki jest w tej chwili).

Było to trochę paradoksalne, bo przecież, kiedy tylko głębiej zastanawiał się nad swoim życiem, dochodził do przekonania, że żadne nieprzewidziane zmiany jego akurat dotyczyć nie mogą. Nigdy też nie wyobrażał sobie, że mógłby być kimś innym — na przykład mocno umięśnionym brunetem, filozofem-poliglotą, prezydentem czy siwym starcem — a już na pewno nie słabym nieudacznikiem. Natomiast zupełnie prawdopodobne wydawało mu się to, że mógłby, ot tak, po prostu, wsiąść do samochodu albo do autobusu i pojechać w zupełnie innym niż dotychczas kierunku, gdzieś bardzo daleko, w jakieś nieznane miejsce. I tam zamieszkać. Żyłby tam na pewno podobnie jak tutaj, tyle, że byłoby to gdzie indziej.

Czasem nawet korciło go, żeby sprawdzić, czy naprawdę tak by było i czy rzeczywiście chciałby tego. Jednak natychmiast przychodziła refleksja — po co właściwie miałby to robić i dlaczego teraz? Przecież dobrze wiedział (podobnie jak i jego otoczenie), że jest wyjątkowo zdolny i obiecujący, że potrafi wszystko i — jeśli tylko by się postarał — mógłby nawet, siłą swojej woli, unieść się i ulecieć gdzieś ponad to, co go otacza, choćby po to, żeby przyjrzeć się z góry swoim śladom na ziemi.

By je zobaczyć z dystansu, bo przecież był przekonany, że przed krytyką obronią się same.

Jednak bywały też chwile, kiedy jakieś najbardziej wewnętrzne przeczucie mówiło mu, że wszystko w jego życiu może się zmienić z dnia na dzień, za sprawą jakichś sił lub czynników zewnętrznych. Wydawało mu się wtedy, że na coś czeka. Niemalże fizycznie czuł, iż takie zmiany są zapisane gdzieś tam na górze i że kiedyś jego przeznaczenie się wypełni. Wówczas, zapewne w ramach skracania sobie tego oczekiwania, liczył przelatujące gołębie, gwiazdy, płyty chodnikowe, schody, a nawet własne kroki (przy zmierzaniu do jakiegoś nieodległego celu) i wmawiał sobie, że jeśli ich ilości będą równe założonej z góry liczbie (np. siedemnaście, dwadzieścia jeden albo czterdzieści cztery), to będzie znak, że „to coś” — rzeczywiście przyjdzie.

Lata mijały, a on pozostawał taki sam, jak był, i wszystko wokół niego także się nie zmieniało. To nic, że gdzieś umierały jakieś ciotki i ich mężowie, że zmarli jego rodzice, a dzieci przyjaciół dorastały. Jego własne, jedyne dziecko było niepełnosprawne i wiedział, że umysłowo i — być może — fizycznie nigdy nie będzie miało więcej niż sześć-siedem lat. Kochał je i godził się z tym faktem. Zresztą zawsze starał się dostrzegać we wszystkim dobre strony. Może to dzięki temu w jego najbliższym otoczeniu czas jakby się zatrzymał; żona, która nie chciała mieć więcej dzieci, nadal była piękna, on wciąż tak samo przystojny, energiczny i rokujący nadzieje, a ich śliczne, przytulne mieszkanie ciągle było kusząco-przyjazne.

Żył własnym rytmem i w głębi duszy wierzył, że dopóki tak jest, on pozostanie młody i atrakcyjny. Tylko z rzadka pozwalał sobie na jakieś mrzonki. Nie można więc twierdzić, że swoją rodzinę, dom, pracę — traktował jako coś tymczasowego. Nie, to wszystko było „tu i teraz” i powinno trwać — dopóki on był taki, jaki był. Po prostu wszystko miało swój czas.

A czas biegł nieubłaganie, coraz szybciej, i w końcu zaczęło do niego docierać, że tak, jak jest teraz — to już pozostanie; chyba że on sam to zmieni. Uświadomienie sobie tego było jak bolesne przebudzenie. Obiecał sobie wtedy, że kiedyś, w wolnej chwili przeanalizuje ten problem „bardziej dogłębnie”.

*

Pewnego razu zauważył, że na stałej trasie jego codziennych wędrówek pojawiła się tajemnicza postać o inicjałach „NS” wyhaftowanych na kieszonce koszulki. Trudno powiedzieć, czy był to przypadek, czy też owa NS od dawna czekała na możliwość spotkania się z nim, ukryta (na przykład) w wieczornej mgle, gdzieś za drzewami…

Najpierw starała się dotrzymywać mu kroku w jego powrotach z pracy, ale wyraźnie nie nadążała. Wydawało mu się to dość zabawne i nawet zastanawiał się, czy nie powinien namówić jej na zmianę obcasów na niższe. Próbował zgadnąć, jak ma na imię — Natalia, Nadzieja, a może Nasturcja? Aż któregoś dnia, kiedy poczuł się jakoś wyjątkowo zmęczony i zmierzał właśnie ku parkowej ławeczce, ta NS podeszła do niego i, ciężko oddychając, nieoczekiwanie zarzuciła mu ręce na szyję. Nie przeraził się, bo była taka krucha i delikatna, i ledwo mogła utrzymać się na nogach. Widział, że potrzebuje jego pomocy. Próbował zanieść ją na rękach gdzieś do jakiegoś najbliższego lekarza, ale nie miał dość siły; nie mógł się z nią swobodnie poruszać. Okazało się, że wcale nie jest taka lekka, jak przypuszczał. Wówczas pomogła mu o tyle, że samodzielnie przeniosła ciężar ciała na jego plecy i barki. W ten sposób mógł już iść. Szedł więc przygarbiony, nieco przytłoczony tym jej ciężarem.

U lekarza okazało się, że sama wizyta, niestety, niczego nie rozwiązuje. Natomiast po wyjściu z gabinetu NS długo przekonywała go — przywołując jakieś zawiłe zaszłości rodzinne i to, jak bardzo jest samotna i jak bardzo on jest jej bliski — że powinien ją przygarnąć.

Próbował coś przedsięwziąć. Pytał po drodze ludzi — czy jej nie znają, czy nie wiedzą, gdzie mieszka, czy ma krewnych, ale nikt się do niej nie przyznawał, nikt nic nie wiedział; nikt nie chciał go od niej uwolnić. Wobec tego zrobił szybki rachunek sumienia i uznał, że może rzeczywiście powinien coś dla niej uczynić, choćby dlatego, że dotychczas nie okazywał innym zbyt dużo serca. No i że właściwie stać go na taki gest.

Postanowił, że na razie zabierze ją do siebie, a potem się zastanowi. Tak naprawdę to ta sytuacja go przerosła; nic z tego nie rozumiał; miał też pewne obawy — jak to przyjmie jego żona. Ale wówczas pomyślał o swoim dotychczasowym, skrytym wyczekiwaniu na wpływ dziwnych i tajemniczych sił na własne życie, i o tym, że może właśnie teraz nadeszła chwila, kiedy te siły zechcą się ujawnić.

Niestety, okazało się, że wprawdzie w kruchej postaci NS rzeczywiście drzemią jakieś dziwne siły, jednak na pewno nie te, na które tak czekał. Tymczasem ona szybko się u niego zaaklimatyzowała i oczywiście wcale nie miała zamiaru się wyprowadzać. Mało tego! Wszelkie próby pozbycia się jej kończyły się fiaskiem.

Odtąd bardzo często odczuwał jej ciężar na swych barkach, bo ta NS — niczym złośliwy staruch z Przygód Sindbada Żeglarza — zaczęła go traktować jak swój prywatny środek transportu. Snuła się po jego domu, marudziła, wskakiwała mu nagle na plecy, kazała się gdzieś zanosić. Dopiero kiedy zasnęła — czuł, że może być sobą, że znów jest „młody, zdolny, obiecujący”. Jednak, na jego nieszczęście, sypiała krótko, sen miała płytki, wstawała o świcie.

Jego żona jeszcze mniej niż on rozumiała całą tę sytuację. Najpierw się buntowała, lecz widząc swoją bezsilność wobec intruzki, stopniowo zaczęła usuwać się w cień, a potem niemal całkowicie wycofała się z jego życia.

Trwało to wszystko długo i aż do czasu, kiedy pewnego jesiennego popołudnia, jeden z jego „dobrze poinformowanych o wszystkim” kumpli, spotkany przypadkowo, patrząc na jego zszarzałą wymiętą fizjonomię, powiedział półżartem: „No cóż, stary, jeśli nie można się czegoś pozbyć, trzeba to pokochać”.

Więc postanowił spróbować.

Nie cierpiał tej NS, nienawidził jej, a jednak wcale nie musiał pokonywać wstrętu, żeby ją pokochać. Miał widocznie gdzieś zakodowane, że miłość i nienawiść to uczucia dopełniające się. Doświadczał tego zresztą osobiście, bo wprawdzie od niedawna, ale zdarzało się już, że z NS sypiał.

No i rzeczywiście — udało mu się z tą miłością. Krok za krokiem, powolutku, najpierw przyszła wewnętrzna zgoda na jej istnienie, potem nienawiść ustąpiła miejsca obojętności, aż w końcu pojawiła się aprobata dla dziwactw tej NS. Później dostrzegł, ku własnemu zadowoleniu (chociaż bezczelnie wylegiwała się teraz w jego łóżku, bo nie chciało jej się rano wstawać ani robić mu śniadań!), że jej obecność wpływa stymulująco na ich stosunki z otoczeniem. Zauważył także, iż jego własne dziecko staje się przy niej jakby mądrzejsze i bardziej dorosłe. A ci, którzy wcześniej udawali, że go nie poznają, od kiedy pojęli, że istnienie ich związku jest już „faktem niepodważalnym”, zaczęli spoglądać na nich życzliwie.

Teraz już bez zażenowania i bez protestów spełniał jej życzenia, nosił ją na rękach albo na plecach. I nie robił z tego tajemnicy. Wprawdzie dźwigał ją z coraz większym trudem, ale jednocześnie jego stosunek do niej stawał się coraz bardziej przyjazny. Nie bał się już jej nieprzewidywalności i codziennie witał ją miłym uśmiechem. „Przecież nie z własnej winy jest taka niesprawna”, myślał.

A ona tymczasem rosła i krzepła.

Stopniowo poddawał się jej dominacji. Nie przeszkadzało mu to, że (chociaż z każdym dniem stawała się większa i cięższa, i wcale nie ładniejsza) ani myślała rezygnować ze swego przywileju „bycia noszoną na barkach”. Nabrał nawet przekonania, że ona, powierzając mu siebie, okazuje w ten sposób, jak bardzo go kocha.

Wtedy dopiero NS uznała, że może mu powiedzieć, kim naprawdę jest.

— Nieunikniona Starość chyba w żadnym języku nie brzmi dobrze. Dlatego na co dzień używam tylko inicjałów — wyznała pewnego dnia zawstydzona.

— Ale chyba nie jestem w tym kamuflowaniu się odosobniona — dodała patrząc na niego z psim oddaniem, chociaż on nie myślał już przecież o pozbyciu się jej ani o tym, że mógłby zmienić swój stosunek do niej.


Było im razem dobrze i ona także umiała to docenić. Ilekroć bowiem znalazł się w przykrej albo kłopotliwej sytuacji — zeskakiwała mu z ramion, stawała przed nim, taka duża i brzydka, i zasłaniała go własnym ciałem jak płaszczem. A on czuł się wówczas przy niej naprawdę bezpieczny.

Perła

(albo względność rzeczy)

Biała, chłodna w dotyku, lodowo połyskująca, zaszyła się w kąt, tuż za nogą szafy. Poturlała się tam, gdy sznurek się rozerwał. W tym kącie pod szafą, na skraju puszystego dywanu od razu jej się spodobało. Toteż wstrzymywała oddech, kiedy uważne spojrzenie właścicielki przeszukiwało dywan, który zajmował prawie całą podłogę.

Ten pokój w ogóle był rzadko używany, porządki robiono w nim też nieczęsto i przeważnie ograniczały się one do szybkiego odkurzenia dywanu i wytarcia kurzu z mebli. Ssawka odkurzacza nie sięgała zbyt głęboko pod szafę, więc perła czuła się w tym swoim kącie prawie bezpieczna.

Mijały dni, a potem tygodnie i miesiące, a ona wciąż była zadowolona i czuła się doskonale. Uważała, że nareszcie ma czas na porządkowanie myśli i wspomnień. Trwała zatem w tym samozadowoleniu, wspominała czasy własnej świetności i świetności Izabelli, a potem Any, bo to ich szyje zdobił, przy różnych ważnych okazjach, ten „jej” sznur pereł. Teraz perły nieco się postarzały, stały się odrobinę mniej białe, ale ich właścicielki także nie były już młode.

Jak to właściwie było?

Gdy Izabella podarowała Anie ten sznurek pereł na osiemnaste urodziny, sama była już wtedy dosyć wiekowa. Teraz Ana dobiega sześćdziesiątki, a Izabella chyba setki, i obie na pewno niewiele pamiętają z tamtych czasów.

Perła nie tęskniła ani za Aną, ani za Izabellą, czuła się szczęśliwa i wcale nie dokuczała jej samotność. Zresztą nigdy nie była zbyt towarzyska; nie czuła również duchowej więzi ze swymi koleżankami i bardzo ją drażniło, że przez większość dnia potrafiły licytować się, która z nich jest piękniejsza. Ona i tak wiedziała swoje, i nie musiała się z nikim porównywać. Wiedziała, że — chociaż nie lśniła może najpiękniej w tym naszyjniku — ma klasę, „regularne rysy” i arystokratyczny wdzięk. A tutaj naprawdę było jej dobrze i jedyną rzeczą jakiej jej brakowało — było lustro. W końcu przez tyle lat przyzwyczajano ją do przeglądania się…

Jednak czasem, kiedy nie miała ochoty na porządkowanie wspomnień, zastanawiała się, co też może się dziać z tymi jej koleżankami. Szczęściem nie zajmowała się tym długo, bo zazwyczaj w porę przypominała sobie, że przecież musiały pozostać w naszyjniku, zatrzymane przez oddzielające je supełki. Leżą pewnie teraz w jakiejś ciemnej szufladzie, rzucone niedbale obok innych rozsypanych już dawno koralików. Wkrótce nikt do nich nawet nie zajrzy, a one nadal będą się złościły na siebie, prowadząc te idiotyczne rozmowy o własnej urodzie. Bo to chyba tylko jej przypadek był tak szczególny i los sprawił, że odzyskała wolność.

Pewnego dnia, kiedy tak rozmyślała, drzwi nagle otworzyły się i do pokoju wpadło dziecko; sądząc po pantofelkach — dziewczynka. Malutka śpiewała jakąś dość melodyjną piosenkę, przytupując wdzięcznie nóżkami. Dywan tłumił wystukiwany rytm, ale perła widziała, że ta mała robi to dobrze. Zresztą co jak co, ale wyczucie rytmu to perła miała doskonale. Ai lata treningu też zrobiły swoje. Bo ileż to wieczorów i nocy przetańczyła z Izabellą, a potem z Aną, gdy bywały razem na balach…

Dziewczynka usiadła na dywanie i zaczęła się rozglądać dookoła. Potem położyła się i wpatrzona w sufit przeleżała tak kilkanaście sekund. A jeszcze później zaczęła na czworakach posuwać się po dywanie. Perła wiedziała, że dzieci bywają ruchliwe i chaotyczne, więc nie przywiązywała jakiejś szczególnej wagi do tych czynności. Przyglądała się jednak malutkiej z zainteresowaniem i zastanawiała się — kim jest ta ładna dziewczynka. Czyżby to była wnuczka Any?

Tymczasem mała — przesunąwszy się już w pobliże szafy — znieruchomiała. Potem ostrożnie wyciągnęła rączkę i wstrzymując oddech, wsunęła ją pod mebel. Drobne paluszki przesuwały się powoli po dywanie, przeczesując miękkie runo, jakby czegoś szukały. I zanim perła zdążyła ochłonąć ze zdumienia, została wyłuskana z dywanu, z tego swojego ukochanego kąta pod szafą. Była tym zszokowana.

— Babciu, babciu, zobacz, znalazłam śliczny koralik! — wołało dziecko, biegnąc do drugiego pokoju.

— Ana siedziała przed lustrem i szczotkowała włosy. Metodycznie, nie spiesząc się, tak samo jak kiedyś. I wyglądała też tak samo jak wtedy, kiedy perła widziała ją ostatni raz.

— To pięknie — Ana uśmiechnęła się uprzejmie do dziewczynki. — Gdy skończę z włosami, poszukam ci odpowiedniego pudełeczka, żebyś mogła schować ten swój skarb — powiedziała, nie wykazując przy tym większego zainteresowania znaleziskiem.

— A jak myślisz, babciu, czy można by było wykorzystać taki koralik przy robieniu figurek z plasteliny?

— Wiesz, Kiciu, ja myślę, że ty byś na pewno potrafiła to zrobić — odpowiedziała Ana, nie przerywając swego zajęcia.

— Perła poczuła delikatne ukłucie żalu, że Ana nawet na nią nie spojrzała.

— Pójdę do siebie, spróbuję — roześmiała się malutka i cmoknąwszy Anę w przelocie, pobiegła dalej.


W swoim pokoju usiadła przy stoliczku, wyjęła pudełko z plasteliną.

— To będzie dziewczynka z białą buzią, w czerwonej chusteczce — mówiła półgłosem,

ugniatając plastelinę i próbując zrobić figurkę z perłową buzią. Jednak przy dorabianiu dziewczynce włosów, noska, oczu i ust — nie była z siebie zadowolona.

Nie! Źle! Nawet wiązanie chusteczki wyszło brzydko! — złościła się. W końcu wszystko zniszczyła.

Perła była niepocieszona, bo wydawało jej się, że w tej czerwonej chusteczce prezentowałaby się doskonale.

Mała próbowała jeszcze robić jakieś inne postacie, ale wciąż to było nie to, co sobie wyobrażała (że będzie).

A może po prostu zrobię świnkę? Świnki zawsze mi najlepiej wychodzą — zdecydowała na koniec i przystąpiła do dzieła. Otoczyła przerażoną perłę różową plasteliną i zrobiła sporą kulkę. Leciutko spłaszczyła boki, potem „wyciągnęła” paluszkami plastelinowy ryjek, uszka i mały, zakręcony ogonek. Ostry ołówek wciśnięty głęboko w plastelinę zaznaczył oczka (wprawdzie to perłę nieco zabolało, ale dzięki temu nareszcie mogła zobaczyć — co się dzieje wokół). Jeszcze tylko nóżki… i już!

Wyszło to bardzo ładnie. Malutka zaśmiała się radośnie i pobiegła do babki.

Ana chowała właśnie do szufladki w toaletce swoje przybory do czesania.

— Zobacz, babciu, podoba ci się?

— Bardzo.

— Sama zrobiłam! To będzie mój prezent dla ciebie. Chcesz? Wyszło to tak ładnie dzięki temu koralikowi!

— Jakiemu koralikowi?

— No… temu białemu, co go znalazłam!

— Aha, a gdzie jest ten koralik?

— W brzuszku!

— Nie powiesz mi chyba, że go połknęłaś.

Malutka zachichotała.

— Coś ty, babciu, to świnka ma go w środku. I pewnie dlatego jest taka ładna.

— Masz rację, na pewno dlatego — zgodziła się Ana i ziewnęła. — Postawimy ją na toaletce, pod lustrem, chcesz?

— Pewnie, że chcę.

— Świetnie, a teraz pora spać — powiedziała Ana.


Oczywiście, nikogo nie obchodziło, co o tym wszystkim myśli sama perła. Tymczasem ona trzęsła się po prostu z oburzenia. „Przepraszam bardzo, skoro już muszę być wystawiona widok publiczny, to wolałabym jednak, żeby podziwiano mnie, a nie jakieś różowe lepiszcze. Poza tym — ironia losu! Stoję wprawdzie na toaletce, ale pod lustrem! Zbyt nisko, żebym mogła się przejrzeć!”, szeptała z goryczą.

Ale perła, tak naprawdę, miała dobry charakter i potrafiła się cieszyć tym, co los jej zsyłał. Więc już rankiem uznała, że to wspaniale, że zajmuje teraz poczesne miejsce na toaletce Any. I to nic, że pod lustrem. Może to nawet i lepiej, bo po co miałaby oglądać siebie jako świnię!

Zaraz też rozprawiła się ostatecznie ze swymi rozterkami. „Tak czy siak doskonale się złożyło, że jestem tutaj, a nie w jakiejś zapomnianej szufladzie albo za nogą szafy. Zresztą świnki też potrafią być słodkie”, powtarzała sobie.

„No, a w ogóle, to jednak dobrze jest mieć coś w zanadrzu”, podsumowała.

„Melodramat”

Tego ranka obudziła się na mokrej od łez poduszce i podobnie jak wczoraj, przy zasypianiu — nie mogła nie myśleć o tym, co się wydarzyło. Tyle że teraz nie miała już zamiaru płakać.

Dowiedziała się o wszystkim właśnie wczoraj, na balu charytatywnym. Kiedy człowiek dobrze się bawi, zawsze się znajdzie ktoś życzliwy, kto byłby skłonny to zmienić. I rzeczywiście, tym razem temu komuś się udało. Te parę zdań, wypowiedzianych ni to w formie przypuszczenia, ni to stwierdzenia, zrobiło swoje.

Gdybyż to przynajmniej była zwykła zdrada — byłoby jej łatwiej. A tak, to, co się stało, przekraczało granice percepcji!

Były narzeczony, były narzeczony, były narzeczony — tłukło się jej po głowie. Aż do bólu. Myślała, że za chwilę zwariuje.

Jednak poproszona przez niego do tańca — nie odmówiła. Rytm, melodia, pojedyncze słowa łapane w locie, narzucony zharmonizowany układ ruchów i gestów, i ta dławiąca gorycz — wszystko to składało się na jakiś dziwny rytuał pożegnania; rozstania ze złudzeniami.

Później, gdy stał obok — chociaż wyglądał zupełnie tak samo jak jeszcze przed kwadransem, jak wtedy, kiedy był jej prawdziwym narzeczonym — był już dla niej kimś obcym.

Mówił coś, a ona nie miała pojęcia co. Widziała napięte szczęki, poruszające się usta, język, połyskujące zęby. Było jej zresztą wszystko jedno,

o czym mówił i co jeszcze kiedykolwiek mógłby powiedzieć. Patrzyła na jego twarz jak na preparat anatomiczny…

Nadal mówił. Może uważał, że tym swoim gadaniem mógłby zrobić jej jakąś przyjemność? Albo może tłumaczył się z czegoś? Może przypuszczał, że ona płacze, bo powiedział coś niedelikatnie? Pomyślała, że on w ogóle znajdował przyjemność w używaniu takich wyrażeń jak „delikatnie”, „niedelikatnie”, „subtelnie”, „z przymusem”, „z wahaniem” itp.

Niedelikatnie!!! Kretyn.

Dziwne, ale potem nie słyszała już żadnych dźwięków. Nawet muzyki. Wszystko wokół niej wirowało jakoś bezgłośnie. Połykając łzy, patrzyła na poruszające się rytmicznie pary. Czuła, że powinna stąd jak najszybciej odejść; zanim jej nos i oczy zrobią się czerwone. Nie chciała współczucia!

Przyszło jej nagle do głowy, że szkoda, że jej łzy nie są większe i bardziej sprężyste. I że nie ma ich w zapasie więcej. Lśniłyby wtedy pięknie, brylantowo; odbijałyby się od parkietu, toczyły, zderzały. Przeszkadzałyby tańczącym, którzy ślizgaliby się, przewracali, skręcali nogi. Ktoś mógłby nawet mieć skomplikowane złamanie. Może on?! Można by też było takie brylantowe kuleczki wykorzystać do strzelania z procy! Na pewno pięknie dzwoniłyby w kieliszkach. Albo jeszcze lepiej — tłukłyby kieliszki! To by była jej zemsta za to, że wszyscy są tacy beztroscy i zadowoleni, kiedy ona cierpi. Łzy spływają jej po policzkach i do gardła. Gdyby rzeczywiście były sprężyste, to połykane w dużych ilościach, mogłyby jej poważnie zaszkodzić. Może nawet umarłaby od nich? Może zresztą tak by było lepiej…

A w ogóle — myślała gorączkowo — najskuteczniejsza byłaby teraz trąba powietrzna, która otworzyłaby na oścież okna i zmiotła z parkietu to całe okolicznościowo uśmiechnięte towarzystwo, te loki, fioki, tandetne ozdoby i dekoracje, te głupie kobiety i udających pewnych siebie mężczyzn.

Wyobraziła sobie ich wszystkich, siłą wiatru przestawianych z miejsca na miejsce, w jakichś idiotycznych wygibasach i prysiudach, albo taplających się w kałużach i błocie. Wtedy na pewno nikt nie zwracałby na nią uwagi, nie widziałby jej mokrych oczu w nieregularnej oprawie rozmazanego tuszu.

Ciekawe, czy on już wie, że ja wiem; bo inni to na pewno wiedzą — pomyślała patrząc na tę jego gadającą gębę ze złośliwą satysfakcją. I wówczas uświadomiła sobie, że ona sama, chociaż została skrzywdzona, właściwie niewiele różni się od tych, którymi gardzi i że — w tej właśnie chwili — w swojej wieczorowej sukni poplamionej winem, z tą ponurą miną i rozmytym makijażem, musi przypominać wstrętną, złośliwą czarownicę, która miesza w tyglu łzy, żółć i nienawiść, doprawiając to szczyptą sadyzmu.

Wtedy szybko wyszła z sali.

Szła coraz szybciej i szybciej, biegła, a wiatr osuszał jej oczy. Zmęczenie tłumiło rozpacz. Spocona otwierała drzwi mieszkania…

*

Poranek był piękny, powietrze pachniało świeżością, niebo było wyjątkowo czyste. Otworzyła szeroko okno. Mechanicznie włączyła wodę na herbatę. W łazience lała się już woda do wanny.

Zwykłe czynności działały na nią kojąco. „Ranek jest mądrzejszy niż wieczór” — mawiała Mądralinka z pewnej rosyjskiej bajki. I miała chyba rację…

Wszystko wymaga czasu — pomyślała, a przeczucie podpowiadało jej, że od dziś każdy kolejny dzień może być tylko lepszy od poprzedniego. Natomiast teraz — na pewno powinna zjeść grzankę. Chociażby z rozsądku.

Taaak, jutro musi najpierw iść do fryzjera i do kosmetyczki, a potem… kupi sobie nowe buty albo torebkę. A może i to, i to?!

Pojutrze umówi się z Dotellą i pójdą razem do klubu. Jednak najlepiej — klin klinem…

Trzeba będzie rozejrzeć się za kimś odpowiednim… Za kimś, kto nie da się tak szybko wysadzić z siodła jak ten kretyn. A już na pewno nie pozostanie z niczym, kiedy go wywalą z pracy.

Aha! Temu byłemu narzeczonemu trzeba w związku z tym odesłać pierścionek. Szkoda, bo ładny i „tak dobrze leży”.

Zderzenia

Cierpienia z Józiową w tle


Szu-szu, szu-szu.

Przerwa.


Szu-szu, szu-szu.

Znowu przerwa.


Szu-szu, szu-szu. Szu-szu, szu-szu, powtarzało coś w głowie.


Szu-szu-szu.


Co to za dźwięk? Gdzie ja to wcześniej słyszałem? Kiedy?


Szu-szu, szu-szu…


Czy to pranie?


Pranie… na… tarze?


Chyba tak. Tak!? Tak, teraz słyszał wyraźnie. To było niegdysiejsze pranie.


Ale kto dziś pierze na tarze?


Obudził się z ciężką, obolałą głową, z bólem pleców, z ohydnym ropnym katarem, kaszlem, charkaniem i diabli wiedzą z czym jeszcze. Jednak najgorsze było to, że bolały go uszy. Znowu dopadło go jakieś paskudztwo!

Połknął aspirynę, posmarował, zgodnie z zapamiętaną instrukcją, „okolice za uszami” maścią kamforową, wrócił do łóżka i schował się z głową pod kołdrę. Chciało mu się wyć. Nie miał siły ani ochoty ubierać się. Na szczęście, mógł sobie dziś pozwolić na luksus niewstawania. Monotonne szu-szu, szu-szu docierało jednak także pod kołdrę.

Trzeba spróbować mocno skoncentrować się na czymś, żeby zapomnieć o bólu — myślał, zaciskając zęby.

Pranie na tarze!? Józiowa!? Boże, skąd się wzięła w mojej głowie Józiowa? Zaraz, zaraz… Józiowa? Jak ona właściwie wyglądała?

Kiedy Misio był małym chłopcem, w domu jego babci „do prania brało się Józiową”. Polecona przez którąś z ciotek kobieta szybko zaczęła opierać całą rodzinę.

Teraz stała znowu nad balią i wszystko było dokładnie tak samo jak kiedyś. Przyszła tu wprost z dzieciństwa Misia… w swojej szerokiej, suto marszczonej spódnicy (która maskowała jej, być może mało ponętne kształty, a spod której wyglądały dość chude „żylakowate” nogi tonące w zbyt dużych, lecz mimo to przydeptanych pantoflach) oraz w gumowym czy też gumowanym, szarozielonym fartuchu. Miała te same ciemne iponure, głęboko osadzone oczy, a siwiejące włosy w taki sam jak kiedyś sposób opadały jej na czoło (zanim przewiązała je chusteczką)…

Józiowa przychodziła do nich także sprzątać, ale jej postać przede wszystkim kojarzyła się Misiowi z praniem. Nieprzypadkowo zresztą. Podwinięte rękawy jakiejś nieokreślonego koloru bluzki odsłaniały białe, jakby wymokłe na całej długości ręce, z mocno „pokreskowanymi” od wody i bielidła dłońmi.

Ciekawe, że nigdy wcześniej ani później nie zastanawiał się nad jej urodą. Dla niego Józiowa wyglądała po prostu zwyczajnie. I był przekonany, że tak właśnie powinna wyglądać taka osoba. Zresztą w tych czasach Miś w ogóle nie przywiązywał wagi do czyjegoś wyglądu (no… chyba że chodziło o kogoś bardzo bliskiego sercu). Oczywiście umiałby, na przykład, nie wchodząc w detale, wyobrazić sobie Józiową albo, nie widząc jej, ogólnie ją opisać, a może nawet jakoś narysować, ale nie zastanawiałby się nad tym, czy obiekt jego zainteresowań jest ładny czy brzydki; a już na pewno nie myślałby o tym, czy wizja oddaje piękno duszy tego obiektu.

Nie rozważał też kwestii — w jakim wieku jest Józiowa. Pewnie dlatego, że nie patrzył na nią jak na kobietę. Kobietę, która (na przykład) mogła się komuś podobać albo chciałaby czegoś więcej poza praniem i posiłkiem zjadanym naprędce u babci. Może był zbyt młody, żeby się nad tym zastanawiać.

Raz tylko dostrzegł u Józiowej „coś”, co go zdumiało. Otóż Józiowa przyszła do nich kiedyś pod nieobecność mamy i przyniosła zmaglowane pranie, a ojciec Misia, na powitanie, pocałował ją w rękę. Taki miał zwyczaj i w ten sposób okazywał kobietom szacunek. A wtedy pocałował ją chyba po raz pierwszy i prawdopodobnie jedyny, bo — tak przedtem, jak i potem — zawsze widywał ją w trakcie zwykłych zajęć, przeważnie z rękami w mydlanej pianie albo z jakąś ścierką w dłoni. Ale nie to było istotne. Ważne było, że Józiowa oblała się rumieńcem (co Miś uznał za „niebywale zabawne”) i — wyszarpując ojcu swoją dłoń — wykrztusiła: „Co też pan…”

Jednak nawet gdyby Miś zobaczył w niej osobę zdolną do wzbudzania albo do odczuwania silnych emocji — to na pewno nadal nie potrafiłby określić jej wieku. Dla niego ludzie dzielili się wówczas tylko na starych i młodych. A Józiowa nie była ani taka, ani taka. Była więc nijaka, a co dziwniejsze, nie miała nawet własnego imienia. W każdym razie tak można było sądzić, wiedząc o tym, że ona zawsze przedstawia się obcym jako „Józiowa” i tak samo mówi o sobie, gdy opowiada jakieś swoje rodzinne historie.

W domu Misia mama i ciotki zwracały się do niej przez „pani”, a prababka, przy wydawaniu poleceń, używała najczęściej formy pamiętającej dziewiętnasty wiek — „może by Józiowa…” (albo „niech no Józiowa”, „proszę Józiową, żeby…”, „a co Józiowa myśli o..” itp.).

No tak… czasem już w dzieciństwie utrwalają się pewne stereotypy, pewne „przypisania”. Tak też było z tym „niezniszczalnym wzorcem pielęgniarki”, który (jak podśmiewał się ojciec) zakodował się w głowie siostry Misia — Julii. Bo młodsza siostra Misia bardzo długo była przekonana, że każda pielęgniarka — to pani Celina.

Julka uważała tak zapewne dlatego, że często — kiedy była chora — po wizycie lekarza mama wzdychała: „Znowu będzie penicylina”. A potem przychodziły do domu pielęgniarki i robiły Julii zastrzyki… I jakoś wcale jej to nie dziwiło (chociaż trochę ją śmieszyło!), że wszystkie te panie muszą nosić to samo imię.

Nieco podobnie było zresztą (a wyszło to na jaw zupełnie nieoczekiwanie) z szewcem Gaussem, który w starym miejscu zamieszkania „rezydował” tuż za rogiem ich ulicy.

Kiedy rodzina zmieniła adres, Misio, proszony przez mamę o zaniesienie butów do pobliskiego warsztatu szewskiego, niezmiennie oznajmiał, że idzie do Gaussa. Wszyscy myśleli, że to taka zabawa w znane nazewnictwo i bawili się razem z nim, ale rychło okazało się, że Miś był całkowicie przekonany, że słowo „gauss” znaczy tyle samo co szewc!

Wracając jednak do Józiowej — to jej „zawołanie” (bo przecież nie imię!) zawsze będzie mu się kojarzyło się z praniem.

Dopiero teraz uświadomił sobie, że wymuszona biel jej rąk i w ogóle cały jej wygląd, w jakiś sposób świadczyły o ubóstwie, rezygnacji i o zupełnym „odpuszczeniu sobie” sprawy własnej prezencji. A może także o chorobie? Chociaż nie, Józiowa na pewno była zdrowa! Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek kasłała czy kichała. Musiała być zdrowa, skoro po takim praniu lub podczas przerwy w praniu zdarzało się, że biegła na dyżur do szpitala, gdzie pracowała (chyba na pół etatu) jako salowa. Jeśli to była tylko przerwa, to Józiowa wracała wieczorem. Niekiedy kończyła pranie następnego dnia; wtedy, żeby nie tracić czasu, spała u babci w kuchni…

Zastanawiał się także nad tym, czy zielonkawo-granatowe sińce, które czasem ujawniały się po podwinięciu rękawów, były wyłącznie wynikiem nieuwagi Józiowej, czy też, być może, chwilowego obniżenia nastroju jej męża Józia.

O tym Józiu w ogóle wiedziano w rodzinie niewiele; właściwie tylko tyle, że „dobry był człowiek, trochę tylko pił, ale na ogół bywał potem spokojny, chociaż czasem potrafił się zdenerwować”. No i że hodował gołębie.

Józiowa miała także córkę Rysię, o której sama, w rzadkich chwilach rozżalenia mówiła, że jest „ladaco”. Ale to dla niej ciężko pracowała i dorabiała praniem, bo Rysia przecież „ładna była, bywała między ludźmi, to i wyglądać potrzebowała odpowiednio”.

Kiedy zaczęły królować pralki elektryczne, Józiowa szybko kupiła taką pralkę i jeszcze przez jakiś czas zabierała pranie do siebie do domu, a potem je przynosiła już czyste, zmaglowane.

Jednak babcia zauważyła wówczas „znaczne pogorszenie się usług” i zrezygnowała z tej ich formy.

Później Józiowa przychodziła myć okna albo pomagać przy większych porządkach. A kiedy rodzina Misia wyprowadziła się z tego miasta, nikt nie miał pojęcia — co dalej działo się z Józiową i z jej bliskimi. Nie myśleli zresztą o tym. Pamięć o Józiowej pozostała widocznie pod starym adresem i… chyba odeszła razem z babcią. Ale teraz niespodzianie wróciła do Misia wraz z bólem, chociaż sama postać Józiowej, pozostawała nadal w półcieniu i trzeba było wywoływać z zakamarków pamięci różne szczegóły jej wyglądu, sposobu bycia itp.

Dlaczego trzeba było? Dlaczego wspomnienie

o niej tak go męczyło, dodając się do tego okropnego bólu uszu? Czyżby to wszystko razem miało uwrażliwić go na ludzką biedę i cały „ból istnienia”? Po co właściwie? To przecież była zamierzchła przeszłość! Boże, jak to się ma do bólu uszu?! Przecież on nawet nie pamiętał, jak dokładnie wyglądała balia. A tara…

Myśli jak gołębie

Machając szmatą na długim kiju rozpędzała je powoli, pozwalając im szybować zrazu bezładnie, później coraz bardzie regularnie. Zataczały koła, najpierw małe, potem coraz większe, wznosiły się, opadały, znowu wznosiły, żeby gdzieś się zapodziać w słońcu, a wkrótce potem wrócić. Wracały do niej, już uładzone, uporządkowane i zajmowały odpowiednie przegródki. Znały swoje miejsca w tym jej gołębniku. Ich fenomen polegał na tym, że były trochę dzikie (pewnie dlatego, że poświęcała im niewiele czasu), a jednak nie uciekały daleko. No więc były dzikie, wielokolorowe w tych swoich gołębich kolorach i to wspólne kołowanie sprawiało, że wydawały się raz białe albo niebieskawe, innym razem perłowoszare, a jeszcze kiedy indziej skrzyły się ślicznie, za każdym razem innym (gołębim) kolorem.

Czuła z nimi jedność, bo poruszały się według jakiegoś, im tylko znanego klucza, a może także dlatego, że bywały często — podobnie jak ona — słabe i smutne. A to, że próbowała je leczyć i zachęcać do lotu, jej także bardzo dodawało energii i pewności siebie. Kiedy tak szybowały, a ona stała, machając tą niegdyś białą szmatą na kiju, wyglądała, jakby sama chciała poddać się temu kołowaniu, wznoszeniu i opadaniu, i ogłosić swoje poddaństwo wobec bezkresu. Bo rzeczywiście wtedy czuła, że jest zdrowa, silna i że naprawdę potrafi oddychać głęboko, pełną piersią…

Majaki odpłynęły, kiedy skończyła mycie podłóg. Oczyściła szczotki, wypłukała szarawe ścierki, umyła wiadro i wystawiła cały sprzęt na balkon, na słońce, do wysuszenia. Czas wracać. Aha, trzeba jeszcze wysypać trochę okruchów dla wróbli, no i zabrać z podwórka tego okropnego kociaka, który przez cały czas udaje, że śpi na słonku. On przecież stanowi zagrożenie dla jej skrzydlatych pupili…

Magnetyzm smutku

Wszystko jest beznadziejne, każdy wysiłek idzie na marne, liczy się tylko to, co teraz — rozmyślał poeta, pokonując powoli swój codzienny Trakt Smutku, którym od pewnego czasu poruszał się zupełne automatycznie. Czasem do późna w noc. Zapadał właśnie jesienny zmierzch, zapalały się latarnie i światła w domach, a w tych odwiedzanych przez niego knajpkach i pubach nieprzerwanie wiało melancholią.

Skąd się tego tak namnożyło w tym niewielkim mieście? O tej porze wszędzie było jeszcze pustawo; za wcześnie na to, żeby się solidnie upić, za późno, żeby tylko coś zjeść. Zresztą on nie potrzebował specjalnie ani jednego, ani drugiego. Za godzinę albo trochę więcej, wszystko powinno tu nieco ożyć. Ktoś, idąc do kina lub z niego wracając, wpadnie na kawę, ktoś komuś, zapewne przez pomyłkę, tu właśnie wyznaczył spotkanie. Ale on nie sprawdzi — czy to był ktoś bardzo interesujący, czy trochę mniej. Jego już tu nie będzie, bo właśnie będzie wchodził do następnej takiej knajpy. Albo do jeszcze następnej.

W tych lokalach… („Lokal zamykamy po wyjściu ostatniego klienta”, głosił napis na drzwiach i chyba świadczył o pewnej bezradności właścicieli), a więc prawie wszędzie w tych lokalach było tak samo; światło było słabe (psuły się żarówki), podłoga brudna, a pod nogi stołów trzeba było podkładać kawałki tektury. Nikt nie czuł potrzeby wycierania butów przed wejściem, nikogo nie raziło czyjeś charkanie, smarkanie czy inne niechlujstwo. Podobne do siebie pannice, w krótkich, niezbyt świeżych już o tej porze bluzeczkach odsłaniających pępki, rozchlapywały przynoszone piwo, a potem bardziej udawały, że wycierają zalane stoły, niż to robiły naprawdę.

Tak, nie były to wystarczające powody, żeby czuć się tutaj dobrze. Toteż pewnie mało kto tak się czuł. W większości ci, którzy w drodze do swoich domów musieli tu wstąpić lub choćby przechodzić obok, zaczynali nagle się spieszyć; tęsknili za bardziej przytulną atmosferą. I — sądząc po ich wyglądzie i minach — mieli do czego wracać. A on, na przekór wszystkiemu i wszystkim, z całą świadomością preferował właśnie te knajpiane klimaty i zawsze, bez względu na wahania nastrojów, czuł się w nich na miejscu.

Przysiadał na nieco lepkich krzesłach, liczył muchy, kątem oka badał głębię gołych pępków i trochę niestarannie podmalowanych oczu, ale tak naprawdę uwagę jego przykuwał diabeł, który siedział w najciemniejszym kącie sali, nad kolejnym kieliszkiem, i na kieszonkowej kopiarce powielał siedem grzechów głównych. Takie kartki wsuwał potem dyskretnie do kieszeni zabłąkanych klientów, w dodatku razem z instrukcją — w jaki sposób co należy zrobić czy raczej popełnić. A w przerwach, dla przypomnienia, wypisywał te grzechy na ścianach knajpy sympatycznym sprayem, przeważnie razem z jakimiś bezeceństwami…

Powinno właściwie być zabawnie, więc dlaczego jest aż tak smutno — zastanawiał się poeta, który często, także dla towarzystwa, decydował się na szklaneczkę jakiegoś trunku. Tak jak dzisiaj. Dzisiaj zresztą nie zamierzał poprzestać na jednej… Smutek go nie tylko nie przerażał, ale wręcz w jakiś sposób pociągał. Zaliczał już w życiu różne smuteczki, ale nigdy nie były one takie jak ten obecny.

To nie sztuka być smutnym poetą. A już szczególnie wtedy, kiedy spotka nas strata — myślał. Ale wcale nie wstydził się swego smutku.

Odejście przyjaciela zawsze jest bolesne. Nawet jeśli chodzi o kota. Ten jego kot był po prostu wyjątkowy. Jeszcze właściwie koci podrostek, a już taki mądry, inteligentny, myślący; a jak szybko się uczył! No i w lot zgadywał jego myśli…

„Gdybym nie wiedział, że to jest zwykły dachowiec — przypisałbym temu kotu uniwersyteckie wykształcenie. Przynajmniej dwa fakultety!

Albo chociaż jakiś arystokratyczny rodowód”, mawiał. A teraz czuł się winny, że poświęcał mu tak mało czasu; nie tylko przez to ostatnie chorowanie. Bo rzeczywiście, chociaż tak lubił swego kota, nie okazywał mu specjalnie serca. Więc tylko jego własna obojętność mogłaby jakoś usprawiedliwić to porzucenie, tę kocią zdradę. Jeżeli to była zdrada…

Dobrze przynajmniej, że nie wiem na pewno, co się z nim stało — powtarzał sobie teraz. — Chcę wierzyć, że w tej chwili kogoś cieszy (jeszcze bardziej niż mnie do niedawna) obecność tego niezwykłego zwierzęcia; może nawet ten ktoś odnajdzie w opiece nad nim sens swego życia? Chęć bycia kochanym potrafi być bardzo silna…

— Nie wiem, czy będę mógł jeszcze kiedykolwiek pokochać jakieś zwierzę — wymamrotał w przestrzeń i zaraz rozejrzał się, czy przypadkiem nie patrzą na niego jak na stukniętego.

— Ale zawsze będziesz mógł się nad jakimś zwierzakiem poznęcać. Niektóre, za cenę posiadania własnego kąta, pójdą i na to — podpowiedział usłużnie diabeł.


Poeta potrząsnął przecząco głową. Patrząc na muchę spacerująca po stole, mimowolnie przestawił swoje myślenie na inne tory. Mucha, wyczuwając jego wzrok, odfrunęła.

„Poznanie, im szersze i szybsze — tym cenniejsze”. Ktoś zapewne powiedział to już wcześniej. A może on sam wymyślił tę prawdę w tej chwili? Nie wiedział. Pocieszył się natychmiast, stwierdzając, że chyba jest bardzo trudno nie popełnić nigdy w życiu plagiatu. Ależ oczywiście, że nieświadomie! Bo człowiek przypomina w swojej (także i twórczej!) wędrówce właśnie taką muchę, która krąży i spaceruje, i jedyne co potrafi, to wnieść się na pewną wysokość; a potem tak sobie lata, lata, jakby tylko po to, żeby na chwilę przysiąść na jakimś słodkim okruszku, na kwiatku, na szybie albo na psiej kupie. Każda tak samo, nawet jeśli wysokość lotu jest różna. Czy jej horyzont poszerza się przez to? Czy ona czymś się kieruje? Czy bogatsza o nowe doświadczenia i możliwość spojrzenia na wszystko z góry, następnym razem wybierze obiekt zainteresowania bardziej świadomie? I co wtedy wybierze — kawałek tortu, czy może g….?

„Ośmielam się przypuszczać, że jeżeli będzie to wybór świadomy, to wybierze jednak to ostatnie” — zasyczał diabeł w knajpową „prawiepróżnię”. I zaraz uzupełnił: „Tak, to właśnie łączy taką muchę ze sfrustrowanym twórcą”.

Wiedziony impulsem poeta powtórzył sobie półgłosem tę ostatnią diabelską kwestię, jakby dla utrwalenia, po czym porwał nagle z wieszaka czapkę i pospieszył do domu; przelewać swoje najnowsze przemyślenia na papier. A diabeł już nawet nie próbował wciskać mu swojego harmonogramu grzeszenia.

Powroty

Chociaż to tu były jego korzenie, nie mieszkał już w tym mieście ani nikt z rodziny, ani (chyba) żaden z kolegów z dzieciństwa. Zresztą nawet gdyby ktoś tutaj pozostał, to czy on poznałby tego kogoś? Albo czy sam zostałby rozpoznany? Na pewno nie! Może i ktoś, kiedyś, coś tam o nim słyszał, ale teraz prawdopodobnie nie skojarzyłby nazwiska z jego osobą… Nic więc dziwnego, że od kiedy wprowadził się do tego mieszkania po babce, właściwie nie miał innych przyjaciół poza tym swoim kotem.

Powoli wchodził starymi, krętymi, drewnianymi schodami na piętro. Kiedy sięgał po klucz wydawało mu się, że słyszy miauczenie. Rozejrzał się.

Przez poręcz wyższego piętra wychylała się jakaś stara kobieta. No nie, to chyba nie ona wydaje takie dźwięki!? Po co zresztą miałaby to robić.

— Przepraszam pana, czy to pański kotek? — zapytała kobieta.

Podszedł wyżej, a ona wysupłała ostrożnie jego małego przyjaciela z trzymanego w rękach szala.

— Tak, mój, o Boże! — odetchnął głęboko. Wzruszenie ścisnęło mu krtań. — Skąd on się wziął u pani?

— Znalazłam go dwa podwórka dalej i coś mi się wydawało, że widziałam go kiedyś tutaj…


Pospiesznie otworzył drzwi, żeby wpuścić przerażonego kociaka do mieszkania.

— Dziękuję pani. Bardzo dziękuję. Ten łazęga znowu gdzieś mi się zapodział. On jeszcze nie zna dobrze terenu. A ja… wie pani, trochę chorowałem. Jakże się cieszę, że pani go znalazła.

Powiedziawszy to, podbiegł do niej z wyciągniętymi rękami, uścisnął ją i ucałował obie jej dłonie. W tej samej chwili ze zdziwieniem zauważył, że jej chuda twarz pokryła się ciemnokrwistym rumieńcem. Siwy kosmyk opadł na czoło, kiedy, jakby zawstydzona, wyrywała się z jego uścisku. Głęboko osadzone oczy popatrzyły na niego uważnie. Poczuł, że otwiera mu się jakaś komórka pamięci.

— Jeszcze raz bardzo dziękuję — wyszeptał, i już głośniej zapytał: — Czy pani tutaj mieszka?

— Nie, nie. Przychodzę tu tylko co drugi dzień, żeby coś ugotować panu Jelonkowi z drugiego pietra. On jest taki samotny. I jeszcze starszy ode mnie, niech pan sobie wyobrazi!

— No, no, niechże pani nie robi z siebie staruszki!

— Ależ ja jestem staruszką… Przepraszam, pozwoli pan, że zapytam — zmieniła nagle temat.

— Czy nie jest pan przypadkiem krewnym pana


Aleksandra? To był taki elegancki pan, który mieszkał kiedyś tu niedaleko, a w tym domu mieszkały jego babka i matka. (Powiedziawszy to obrzuciła go taksującym spojrzeniem).

No tak, ja na takiego eleganckiego pana na pewno nie wyglądam — pomyślał. Ale przyznał się do pokrewieństwa.

— Tak właśnie myślałam; nawet pan nie wie, jaki pan jest do niego podobny. A to był piękny mężczyzna… Miał dwoje dzieci, Julcię i chłopczyka… Misia, chyba.

— Zrobiło mu się miło.

— To właśnie ja jestem Misio. To znaczy byłem. Teraz powinienem być Michałem. Przepraszam, ale… — zawahał się chwilę i spokojniej już dokończył: — Przepraszam, ale nie pamiętam pani imienia. Coś mi chodzi po głowie, ale nie śmiem zapytać tak wprost… Czy pani… czy pani jest może panią Józiową?

— Uśmiechnęła się radośnie, potrząsając głową.

— Zuch chłopak! — powiedziała. — Teraz jestem właściwie Franciszkowa, jeśli pan pozwoli. Józio był moim pierwszym mężem i już dawno temu umarł. Nie ma pan pojęcia, jak się cieszę, że pan mnie poznał! A mój drugi mąż Franciszek…

Pan Konstanty

To była jej pierwsza długa delegacja po prawie rocznej pracy w stolicy. Julia została wysłana na kilka miesięcy do niewielkiego miasta, położonego nad morzem.

Zaraz po przyjeździe na miejsce zawiozła swoje rzeczy do hotelu, w którym zarezerwowano dla niej pokój. Potem miała zamiar iść do biura — zameldować swój przyjazd, zorientować się co i jak, popytać o możliwość znalezienia jakiegoś innego lokum. Wiedziała przecież, że długo w tym hotelu nie będzie mieszkała, bo z tego, co zdążyła dowiedzieć się wcześniej, do pracy było stąd daleko (jak na odległości w tym miasteczku), a poza tym ona sama także wolałaby wynająć pokój „przy rodzinie”. Byłoby weselej, ciekawiej, jakoś tak „bardziej swojsko”. Tak zresztą zrobili wszyscy ci, którzy przyjechali tu przed nią. Było to praktykowane i opłacało się obu stronom — i delegowanym do pracy, i instytucji, która ich delegowała. Upraszczało rozliczenia i w efekcie kosztowało instytucję mniej. Ona (podobnie jak inni) otrzymywałaby ryczałt za nocleg, a jej sprawą by było, jak i gdzie ten nocleg sobie załatwi. Na razie jednak, do czasu znalezienia czegoś odpowiedniego, trzeba było mieszkać w tym hotelu. Rezerwację miała załatwioną na tydzień.

„Szkicowy schemat hotelowych realiów” Julia poznała już trochę z wcześniejszych krótkich delegacji do takich jak to — małych miast. Bo wszędzie było trochę podobnie; podobne hotelowe hole i restauracje, miejscowe dziwki w tych restauracjach, i miejscowe piękności przychodzące tu z chłopakami poszaleć na dancingach.

Wydawało jej się, że takie hotele nawet pachną podobnie, a panny i „panienki” — w uczesaniach „świeżo od fryzjera” i w opiętych spódniczkach — do złudzenia przypominają te widziane gdzieś już wcześniej.

Zaraz po zameldowaniu się w recepcji i obejrzeniu pokoju wzięła się za rozpakowywanie.

Nie-nie, nie dlatego, że była aż tak pedantyczna i „dobrze zorganizowana”, ale po to, żeby się przebrać przed pójściem do biura. Wiedziała bowiem, że wielogodzinna podróż pociągiem pozostawia charakterystyczny, nieprzyjemny zapach na włosach i ubraniu. Człowiek może tego od siebie nie czuć, ale to jest!

Zapach włosów można jeszcze jakoś złamać wodą kolońską, a i silny nadmorski wiatr dodatkowo zrobi swoje; zresztą nie zdążyłaby teraz włosów umyć i uczesać. Jednak wziąć prysznic i przebrać się, to już trzeba obowiązkowo — myślała, szykując ręczniki, mydło i pastę do zębów oraz wyciągając z walizki świeże ubranie i bieliznę.

Od dziecka była bardzo wrażliwa na zapachy. Każde wnętrze (dom, mieszkanie, szkoła, urząd, miejsce pracy) miało dla niej swój zapach. Miły albo odpychający. Żaden z nich nie był jednak aż tak nieprzyjemny jak kolejowy. Ale to nie chodziło o zapach dworca. Same dworce miały dla Julii szczególny urok i ich zapach, aczkolwiek nie najmilszy, nie drażnił jej powonienia aż tak bardzo jak ten nazywany przez nią „pociągowo-podróżnym”, który — początkowo prawie niewyczuwalny — dawał o sobie znać dopiero w domu. Po prostu przyprawiłby ją o mdłości, gdyby musiała zanurzyć nos w swojej zdjętej właśnie bluzce czy bieliźnie.

Hotel, w którym przyszło jej teraz zamieszkać, był czysty, ale stary i na pewno przed generalnym remontem. Pokoje nie miały łazienek, a jedynie umywalki. Toalety i prysznice znajdowały się na końcu korytarza. Julia już chciała zdjąć sukienkę, żeby zmienić ją chwilowo na szlafrok, kiedy zapukano do drzwi. Sądziła, że to sprzątaczka albo ktoś z recepcji, więc szybko przykryła szlafrokiem przygotowane do przebrania się rzeczy i poszła otworzyć.

Na progu stał nobliwy starszy pan w tweedowej marynarce.

— Przepraszam za najście, pozwoli pani, że się przedstawię — powiedział. — Nazywam się Konstanty Przestrzelewski. Mieszkam na tym piętrze. Wracałem właśnie ze śniadania w hotelowej restauracji, kiedy zobaczyłem panią w recepcji. Okazało się, że jesteśmy sąsiadami, bo ja mieszkam dwa numery dalej. Przyjechałem tu przedwczoraj, w sprawach, że tak powiem, rodzinno-urzędowych. A pani tu służbowo? Na dłużej? (…) Czy pani jest warszawianką? Tak? Tak właśnie od razu pomyślałem. Przepraszam, że zawracam głowę i tak panią przepytuję, ale pomyślałem sobie, że powinienem… że przyjdę przedstawić się pani. Bo chyba i pani byłoby miło czasem pogawędzić z kimś jeszcze oprócz recepcjonistek. Na pewno nie raz tu się spotkamy, choćby w hotelowej restauracji. Więc kiedy pani tam zajrzy i mnie zobaczy, będziemy już starymi znajomymi. Prawda? (…) Cieszę się… Zatem do widzenia.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 1.58
drukowana A5
za 31.02