E-book
15.75
Między lasem a rzeką

Bezpłatny fragment - Między lasem a rzeką

Wydarzyło sie na Pogorzelcu


Objętość:
199 str.
ISBN:
978-83-65543-97-4

„Pa­mięć jest straszli­wa. Człowiek może o czymś za­pom­nieć — ona nie. Po pros­tu odkłada rzeczy do od­po­wied­nich przegródek. Przecho­wuje dla Ciebie różne spra­wy, al­bo je przed Tobą skry­wa — i kiedy chce, to ci to przy­pomi­na. Wy­daje Ci się, że jes­teś pa­nem swo­jej pa­mięci, ale to od­wrot­nie

— pa­mięć jest Twoim panem.”

John Irving


*

Drogi czytelniku, oddaję w twoje ręce drugi tom opowiadań z Pogorzelca. Niedawno ukazały się drukiem „Dwie ulice na krzyż”, teraz pora na „Między lasem a rzeką”.

Od lat mieszkam w Bydgoszczy, ale myślę, że zarówno perspektywa czasu jak i odległości powodują, że pewne rzeczy widzi się lepiej. Zabieram Państwa w podróż do miasta, które przez dekady bardzo się zmieniło. Bywam tutaj często i widzę: „teraz i tu” a w pamięci mam „kiedyś” — czyli cytując klasyka: „jak to drzewiej bywało”.

Wszystkie wydarzenia opisane w książce mają w części swoje odbicie w rzeczywistości. To naprawdę wydarzyło się na Pogorzelcu. Oczywiście dodałem coś od siebie, pozmieniałem imiona bohaterów.

Z pewnością niektóre osoby rozpoznają samych siebie na kartach książki, a ci którzy odeszli do lepszego świata spojrzą z góry na moją prozę łaskawym okiem. Taką mam nadzieję.

Korzystając z okazji, jaką daje ten króciutki wstęp, chciałbym podziękować mojej żonie Maryni, za te wszystkie lata cierpliwości i miłości, za wsparcie jakie zawsze w niej miałem. Jest wyjątkowo twardym krytykiem i recenzentem. Przyjaciołom, wszystkim osobom, które przyczyniły się do powstania książki i Bogu, który dał mi siłę i determinację do spisania tych kilku słów o Pogorzelcu pozostającym wciąż w mojej pamięci.

Mam nadzieję, że lektura nie będzie dla Państwa czasem straconym i wniesie w Wasze życie powiew nostalgii za czasem, który pozostaje już tylko w naszej pamięci.


Książkę tę dedykuję mojemu bratu, Jurkowi.


Waldemar Więckiewicz

Święconka

Była sobota. Babcia mówiła, że to Wielka. Na Pogorzelcu zaczynało być zielono, przecież każdy przed lub za domem miał ogródek. Można było przebywać na podwórku, ale nie wolno było grać w piłkę, ani nic z tych rzeczy. Jeszcze tylko duża torba do ręki, kilka złotych do kieszeni i idziemy grupką do Hellmana. Idzie Janek od Tremków, Wiesiek od Bonarów, Hantzlik Gabor i jeszcze kilku kumpli. Jest wesoło bo za chwilę zobaczymy jak pan Hellman, stary piekarz otworzy piec i będzie można zajrzeć do rozgrzanej czeluści, skąd wyjmuje piękne, pachnące bochenki. Kto chce może pokręcić kołem od maszynki do mielenia maku. Wracamy do domu już bardzo ostrożnie, aby nikomu nie upadł na ziemię jakiś bochenek lub żemła. Około południa wszyscy znikają w swoich domach. Jest mycie i ubieranie. Dostałem nowe, białe kolanówki. Koszula świeżo krochmalona i wybiglowana. No i do ręki koszyk przystrojony gałązkami i przykryty ładną serwetką, którą usztrykowała oma. U niektórych była oma a u innych — babcia. A w koszyku, same pyszności. Dwa jajka farbowane w łupinkach cebuli, kawałek wursztu, kawałek chleba, sól, pieprz i kąsek babki, która wczoraj się piekła w bradrurze. — Kołocze zostały upieczone u Hellmana. — Z tymi koszykami, pięknie i czysto ubrani idziemy do miasta, do kościoła św. Mikołaja

Kościół Św. Mikołaja. Zdjęcie z albumu autora.

Idziemy grzecznie, bo już są dziewczyny. Ta od Tremków Grażyna, Maryśka z Krasińskiego, Zośka od Bonarów, no i my — chłopaki. W kościele dużo dzieci. Jest trochę cicho i trochę głośno. Ksiądz Opiela święci potrawy, wszyscy się modlą i możemy wracać do domu. Po przyjściu będziemy mogli nareszcie coś zjeść.

To był święty dzień, zapowiedź Świąt Wielkanocnych. Piękne było to, że w naszej grupie były dzieci urodzone na Pogorzelcu, mimo, że niektórzy dziwnie, nieswojsko się nazywali. Były rodziny z Polski, ze Śląska, z Niemiec, z Francji, z Włoch, Rosji, Rumuni. Nikomu to nie przeszkadzało. Byliśmy wszyscy z Kędzierzyna.

W krótkich galotkach

Wakacje miały się ku końcowi. Powoli parki i ulice zapełniały się młodzieżą, która wracała do miasta. Widać było większy ruch w sklepach, parkach i kawiarniach. Życie nabrało żywszego tempa. Rankiem, grupka składająca się z kilku dzieciaków i tyleż dorosłych, podchodziła do budynku przy ul Paderewskiego, w którym znajdowało się przedszkole państwowe. Wtedy wszystko było państwowe. Prawie wszystko, bo jeszcze piekarnia, czy fryzjer, czy jakiś drobny handel, to były prywatne firmy. Prywaciarze nie cieszyli się zbytnio łaskami ówczesnych władz i firmy te były jak wrzód na dupie w całym systemie gospodarki państwowej. Zatem, przedszkole owo z racji tego, że było państwowe było najlepsze, wspaniałe! Mieściło się w budynku jednopiętrowym, którego cztery mieszkania, dwa na piętrze i dwa na parterze były adaptowane do potrzeb tej placówki.

Zdjęcie z albumu autora.

Na podwórku znajdował się niewielki plac zabaw z piaskownicą, huśtawkami i drabinkami, po których dzieci uwielbiały się wspinać. W otoczeniu rosło kilka drzew i kilka krzaków bzu, z których już dawno opadło kwiecie, bo był to ostatni dzień sierpnia 1956 roku. Mimo, że już minęło 11 lat od czasu gdy wojna trzasnęła drzwiami i jedni uciekli, a drudzy weszli, oraz prawie cztery lata, jak ci drudzy też wyjechali, widać było gdzieniegdzie ślady minionej zawieruchy. Na rzece stał jeszcze drewniany most zbudowany przez saperów, bo ten kamienny leżał w gruzach, wysadzony przez tych uciekających. Nie wszystkie domy były odbudowane. Na Kościuszki brakowało całej jednej klatki w budynku po prawej stronie, a na Piotra Skargi, pozostały tylko fundamenty po dwóch domach. Ulica Paderewskiego wyglądała jakby wojna ją ominęła. Była to przecznica pomiędzy ul Kościuszki a Kozielską, równoległa do Chopina. Patrząc od Kościuszki, po prawej stronie stały przedwojenne wille otoczone parkanami. Po lewej zaś, na pierwszym miejscu, stał ładny domek jednorodzinny, w otoczeniu zabudowań gospodarskich. Była tam jakaś obora, mała stodoła, trochę sadu a całości pilnowały dwa jamniki, które bardzo głośno oznajmiały, kto pilnuje tego domostwa. Kiedyś, przed wojną i jeszcze w czasie wojny był to dom wildhutera. Teraz — gajowego. W dalszej części ulicy, stały jeszcze dwa budynki czterorodzinne, takie same jak budynek przedszkola.

Zdjęcie z albumu autora.

Wspomniana grupka dzieci, oraz ich mamy, weszła przez furtkę na teren ogrodzony siatką, a tam wielkie zamieszanie. Dzieci, wszystkie odświętnie ubrane, stały w grupkach pod opieką pań wychowawczyń. Dziewczynki w białych bluzeczkach, w spódniczkach granatowych, plisowanych, niektóre w sukienkach. Która tylko miała warkoczyki, to obowiązkowo, piękne kokardki. Te dziewczynki, którym rodzice obcięli włosy na krótko, musiały się zadowolić kolorowymi spinkami w kształcie motylka czy jakiegoś kwiatka. Między dziewczynkami kręcili się chłopcy, bo jak się ma siedem lat, to trudno ustać w jednym miejscu. Toteż panie przedszkolanki przywoływały chłopaków do porządku i co chwila poprawiały szereg. Chłopcy też ładnie, odświętnie wyglądali. Tak samo jak dziewczynki, przeważnie w białych bluzkach i granatowych galotkach. Niektórzy mieli westki, a jeszcze kilku miało pod szyją zawiązaną kolorową tasiemkę. Prawie wszystkie dzieci, chłopcy i dziewczynki na nogach miały kolanówki. Co do bucików to było różnie. Były sandały, trzewiki, nawet ktoś był w tenisówkach. To zależało od tego ile tata zarabiał. Lecz na takie szczegóły nikt nie zwracał uwagi. Uwaga wszystkich dzieci, również dorosłych, była skierowana na to, kto miał jaką tytę. Każde dziecko mocno trzymało kartonowy rożek, można byłoby powiedzieć róg oklejony kolorowym papierem w różne wzorki, z wstążkami, czy innymi ozdóbkami. A w środku same pyszności. Mnóstwo bombonów, czekoladki, dropsy, ciasteczka. Niektórzy mieli nawet apfelziny, ale tylko ci, do których zdążyła dotrzeć paczka od tante albo od onkla.

Gwar był wielki. Mamuśki gadały, komentowały zachowanie i ubiory dzieci swoich sąsiadek, dzieci chwaliły się swoimi tytami i nowymi częściami garderoby. Na parapecie okna stał głośnik, tak zwany kołchoźnik, nastawiony na cały regulator, z którego rozbrzmiewała muzyka ludowa, bo właśnie taka podobała się ówczesnym włodarzom miasta. Trzeba powiedzieć, że jeszcze w tamtym roku, miasto było zradiofonizowane. To znaczy, w Urzędzie Miejskim było studio i do każdego domu, no prawie do każdego, po słupach, kablami szła muzyka, lub inna gadka. Nie wszyscy jeszcze mieli odbiorniki radiowe. A ci co je mieli, to musieli bardzo uważać czego słuchają. Jeżeli ktoś chciał posłuchać swojej ulubionej rozgłośni, to musiał robić to w nocy i po cichu. I znowu utrudnienie. Po cichu nic nie było słychać z powodu zakłóceń, a jak było głośno, to też niedobrze, bo mógł to usłyszeć ktoś „życzliwy”. I tak źle i tak niedobrze.

Powoli podwórko przedszkolne całkowicie się zapełniło i pani dyrektorka, Pani Niemies — tak się nazywała — przywitała rodziców i wszystkie dzieci. Najbardziej te, które w tym dniu przyszły się pożegnać z przedszkolem. Jutro pójdą do szkoły.

W tym czasie głośnik został wyłączony, aby wszyscy mogli usłyszeć co pani Niemies im powie. Była to bardzo elegancka kobieta. Wysoka. Charakteryzowała się bujnymi włosami koloru blond oraz tym, że zawsze była uśmiechnięta. Dzieciaki za nią przepadały, a i u dorosłych mieszkańców cieszyła się sympatią i szacunkiem. Jeszcze przez wiele lat prowadziła przedszkole na Paderewskiego, a później na Kozielskiej.

W tamtym dniu wypuszczała z przedszkola kolejną grupkę dzieci. Znała wszystkie bardzo dobrze. Większość dzieciaków chodziła do przedszkola, bo prawie wszyscy rodzice pracowali. Jedni na kolei, drudzy w Azotach, inni jeszcze w Blachowni. Pracowali wszyscy, bo tak trzeba było. Dzieciaki mocno przeżywały dzisiejsze święto. Po krótkiej przemowie pani dyrektor, nakryto stoliki rozstawione na podwórku. Panie wychowawczynie i pani kucharka, wyniosły na tacach ciastka i sok owocowy w dzbankach. Każde dziecko dostało pyszne ciacho a soku mogło wypić do woli. Później, zaczęła się przedszkolna zabawa. Dzieci śpiewały o rolniku co był sam w dolinie i co sobie wziął żonę…, albo o Ojcu Wirgiliuszu, co kochał dzieci swoje, a miał ich bardzo dużo.

Dalej, jedna dziewczynka weszła do środka koła, bo miała nową chusteczkę, a dzieci śpiewały — mam chusteczkę haftowaną, co ma cztery rogi….

Zabawa trwała do południa. Gdy już wyśpiewano wszystkie znane piosenki i wyczerpano repertuar zabaw i pląsów, mamy zabierały swoje pociechy i powoli wszyscy wracali do domów. Rozchodziły się dzieci we wszystkie strony. Budynek przedszkola stał jakby w samym środku osiedla. Część poszła na Kościuszki i dalej, inni na Kozielską, jeszcze inni na Piotra Skargi i na osiedle Azotowe. Dużo dzieci mieszkało na Moniuszki.

Wspomniana wcześniej grupka dzieciaków podążała ul Kościuszki w stronę gdzie było w zimie lodowisko a po drugiej stronie, Ognisko Muzyczne i Plastyczne.

Ul. Moniuszki. Zdjęcie z albumu Heńka Blaucika.

Powoli grupka się rozdzielała. Zaraz za Ogniskiem Muzycznym, Hajna ze swoją mamą skręcili w prawo na ul Moniuszki a w drugą stronę na Słowackiego poszedł Jorguś. Na rogu Kościuszki i Cichej, w małym ładnym domku mieszkał Handzlik, a naprzeciwko Wojtek. Na podwórku już czekali na niego kumple. Starszy brat Jurek był całym szefem, bo on już szedł do trzeciej klasy. Wiesiek szedł do pierwszej, ale on nie chodził do przedszkola bo jego mama nie pracowała. Jego rodzice mieli pierwszą wypożyczalnie sprzętu domowego w mieście. Tata miał znajomości i załatwił sobie wspaniałą nową pralkę „Frania” i tę pralkę za drobną opłatą wypożyczali sąsiadom. Mieli jeszcze stary wózek dziecięcy, który użyczali do transportu pralki, ale to było już gratis.

Byli tam jeszcze, Janek i Rajmund, Grażynka, sąsiadka Wojtka, Marysia z przeciwka, Mietek i jeszcze kilku fajnych chłopaków. Wojtek nie mógł zostać na podwórku, bo musiał się przebrać w zwykłe ubranie — podwórkowe, i musiał pilnować swojej tyty. Każdy liczył na to, że coś dostanie od Wojtka, albo od innego pierwszoklasisty.

W domu babcia czekała z obiadem. Jedli w małym pokoju naprzeciwko kuchni. Do stołu zasiadły dzieci z babcią. Mama z tatą jedli w kuchni dopiero koło czwartej, jak tata wracał z roboty. W tym dniu była zupa szczawiowa z kartoflami. Sąsiedzi, którzy mieszkali naprzeciwko, jedli zupę, ale z ziemniakami. Wojtek nie bardzo rozumiał w czym tkwi ta różnica. Dzień wcześniej razem z Jurkiem byli na wale za rzeką i nazrywali całą tytkę szczawiu. Wszyscy się zajadali. Babcia co chwilę upominała chłopaków — nie chlip, nie garb się, trzymaj łokcie razem i tak w kółko. Babcia gderała, ale i tak była najlepszą Omą pod słońcem. Na drugie były też kartofle z karminadlami i mizerią z ogórków. Wszystko to było mocno posypane koperkiem. Ogórki i koperek rosły na dole w ogródku. Babcia wiedziała co robić, aby wszystko fajnie wyrosło. Do chłopaków należało tylko ogródek podlewać wodą ze szlaufa, i ewentualnie coś ukradkiem zerwać. Najlepiej lubili ogórki, ouberibe i tomaty.

Po skończonym obiedzie należało swój talerz zanieść do kuchni i zostawić na stole. Babcia później nagrzeje wody, bo jeszcze wtedy gazu nie było.

Na podwórku było już słychać głosy kolegów. Zbierali się wszyscy pod domem i biegli na koniec ulicy, na łąkę Tabora i tam grali w fuzbal.

Bramki były zrobione z dwóch kamieni i gole przeważnie się strzelało w górny róg, bo nikt nie był w stanie udowodnić, że bramka się nie liczy. Wyniki takich meczy przyprowadziłyby o zawrót głowy dzisiejszych kibiców. Nigdy nie schodziło poniżej 15:12, lub 18:15, czy coś w tym stylu. Problem był zawsze, kto z kim będzie grał. Zwykle odbywało się to w ten sposób, że dwaj starsi koledzy, np. Jurek i Mietek na przemian, wybierali do swoich drużyn zawodników z całej grupy. Na pierwszy ogień szli najlepsi gracze. Tadziu, Handzlik, Jorguś, Hajna, potem ci słabsi. Najważniejsze, że wszyscy grali. Jeżeli powstała sytuacja, że była nieparzysta liczba zawodników, to ten co został ostatni, robił za sędziego. On miał najgorzej, bo wszyscy mieli zawsze pretensje, a to o faul, a to o korner i w ogóle o wszystko. Najlepsze było też to, że przed rozpoczęciem meczu zawodnicy zaklepywali sobie rzuty karne. Wołało się głośno — pierwsza elwa! (jedenastka) druga elwa! itd. W tamtym pamiętnym dniu, mecz był bardzo zacięty, lecz nie trwał długo.

Pod wieczór chłopcy zmęczeni, spoceni, brudni, wracali do domu. Mietek oglądał sfatygowaną piłkę która miała jeszcze dętkę i była sznurowana. — Ten bal już długo nie wytrzyma i nie wiadomo czym będziemy grać — martwił się.

W domu Oma już czekała z ciepłą woda i po kolei, od najmłodszego do najstarszego, myli się w wannie. Dolewało się tylko ciepłej wody z czajnika, bo było jej mało i szybko stygła. Po kolacji, Wojtek jeszcze sprawdził swój ekwipunek na jutrzejszy dzień. Na stole leżał piękny nowy tornister z twardej, polakierowanej tektury, nowe dwie ksiązki, Elementarz i Katechizm. Nowy drewniany piórnik, nowe kredki i ołówek, bo piórem jeszcze nie wolno było pisać. Dopiero później można było pisać piórem z obsadką. Oczywiście — zeszyt w linijki, zeszyt w kratkę i zeszyt do rysowania. Nowe kapcie i nowa granatowa bluza z marynarskim kołnierzykiem. Gdy już to wszystko obejrzał i sprawdził, babcia zebrała wszystkich w pokoju i musieli się pomodlić na dobranoc. Na ścianie nad łóżkiem wisiał duży święty obraz w złotych ramach. Na obrazie Pan Jezus siedział na skale, a w dolinie było widać jakieś domy i drzewa. Była noc, bo za chmurami wyglądał kawałek księżyca. Był to bardzo ładny obraz i dzieci się do Pana Jezusa codziennie modliły. Babcia pilnowała żeby wszyscy ładnie klęczeli, nie siedzieli na piętach, żeby rączki były złożone i żeby zachować należytą powagę w czasie modlitwy. Czasami chłopcy robili babci na złość i zamiast się modlić… Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi… Przekręcali słowa …Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzecznymi…, co babcię bardzo złościło. Po skończonej modlitwie wszyscy kładli się do łóżek. Wojtek spał z bratem Jurkiem, a siostra spała obok na leżance. Wszystkim było wygodnie. Tego wieczora, Wojtek nie mógł zasnąć. Mimo wielu wrażeń w minionym dniu, długo się wiercił w pościeli. W swojej małej główce przedstawiał sobie różne sytuacje, jakie mogą spotkać go w szkole. Najbardziej obawiał się tego, aby nie dostać dwójki, bo jak mówił Jurek, to jest coś najgorszego. Nie rozumiał jeszcze, że do wszystkiego można się przyzwyczaić.

Wreszcie mały Wojtek się doczekał. W tym dniu, miał iść do szkoły. Oczywiście, pójdą też jego koledzy. Wczesnym rankiem zerwał się z łóżka, nawet babcia nie musiała go budzić jak każdego dnia. Sam poszedł do łazienki.

Do szkoły czas. Zdjęcie z albumu autora.

Trochę go złościło, że babcia zaraz za nim wchodziła i pilnowała czy dobrze myje zęby, czy się obmył i wytarł ręcznikiem. W pokoju na stole leżało nowe ubranie. Wojtek z zachwytem oglądał bluzę z marynarskim kołnierzem i krótką krawatką. Pod bluzką leżały nowe krótkie spodenki z szelkami, oraz nowe kolanówki — białe z wzorkami. Jeszcze do kompletu sandałki, ale już nie nowe, bo mama powiedziała, że w sklepie nie było dla niego rozmiaru. Często, jak Wojtek coś chciał, to albo było za małe, albo za duże, albo sklep był zamknięty. Nigdy mama nie powiedziała, że czegoś nie kupi, bo nie ma pieniędzy.


W tym dniu, w domu był spory ruch, bo do szkoły szykowali się też starsza siostra Baśka i brat Jurek. Młodszy brat Tadek, tylko plątał się po mieszkaniu, bo on do szkoły jeszcze nie szedł. Miał zostać z babcią. Przed godziną ósmą, Wojtek z mamą wyszli z domu. Do szkoły, piątki, mieli jakieś pięćset metrów. Po drodze spotykali kolegów. Wiesiek, Karlik, Handzlik, no i dziewczyny. Pogoda była słoneczna i zapowiadał się ładny dzień. Zaczynało się babie lato. Szli ulicą całą grupą. Dzieciaki z rodzicami. Mijali po drodze ogródki pełne kwiatów i warzyw. Wszystkie dzieci z okolicy chodziły do piątki lub do czwórki. Ta ostatnia była na ul Kozielskiej i chodziły tam dzieci z ulic, od mostu na Kłodnicy, aż do wiaduktu kolejowego. Do piątki wszystkie dzieci od Gliwickiej i też do wiaduktu kolejowego. Powoli boisko szkolne przy piątce się zapełniało. Rodzice stali z boku placu a panie nauczycielki ustawiały dzieciaki w grupach. Wojtek, wraz z kilkoma kumplami z podwórka dostali się do jednej klasy. W tym roku były dwie pierwsze, a i b. Klasa była bardzo liczna, bo część dzieci była przeznaczona do przejścia do nowej szkoły, którą wybudowali pod lasem. Mieli ją otworzyć w październiku. Jak już wszystkie dzieci znalazły się na swoich miejscach i zapanował jako taki porządek, rozpoczęto apel. Pan dyrektor przywitał zebranych rodziców i uczniów, a szczególnie serdecznie pierwszoklasistów. Mówił coś o ojczyźnie, o pracy i nauce, o obowiązkach i przywilejach i jeszcze o wielu rzeczach, ale Wojtka, Handzlika czy Wieśka to nic, a nic nie interesowało. Czekali z niecierpliwością kiedy się to skończy, bo chcieliby już iść ze swoją panią do klasy. Cały ten uroczysty apel trwał z jakąś godzinę, bo jeszcze występowali inni panowie i nawet jedna ważna pani z Urzędu Miejskiego.

Gdy już powiedziano wszystko, co miało być powiedziane, nareszcie dzieci przeszły do swoich klas. Tam się zrobił wielki rozgardiasz. Wszyscy chcieli siedzieć w pierwszych ławkach, a dziewczynki nie chciały siedzieć z chłopakami, i na odwrót.


Wojtek szybko wcisnął się do drugiej ławki pod oknem, a obok usiadł Karlik. Za nimi siedzieli Handzlik i Wiesiek. Wszystkie pierwsze ławki były zajęte przez dziewczyny. Jakie to dziwne, że jeszcze nie zaczęły się uczyć, a już niektóre były prymuskami, a inne skarżypytami. Pani jeszcze wprowadziła do klasy resztę dzieci i już po chwili zrobiło się dosyć spokojnie. Chłopcy uważnie przyglądali się swojej nauczycielce. Jak się poruszała, jak mówiła i jak się uśmiechała. Dla nich, chłopaków z Pogorzelca, osoba Pani nauczycielki była jakby z innego świata. Już sam fakt, że pani Maria, bo tak miała na imię, była na dotknięcie ręki i była blisko. Dzieci czuły jej przychylność. Łagodnie się uśmiechała, chodziła miedzy ławkami, dla każdego miała coś miłego do powiedzenia. Była to osoba bardzo elegancka. Ubierała się według najnowszej mody i używała zagranicznych perfum, bo dookoła unosił się przyjemny zapach. To wszystko sprawiało, że Wojtek bardzo panią polubił i już w pierwszym dniu szkoły przyrzekł sobie, że będzie bardzo dobrze się uczył. Miał wtedy siedem lat i te przyrzeczenia nie miały wielkiej wartości, bo z tą nauką to jemu wychodziło raczej średnio.

Najważniejsze, że w dniu rozpoczęcia szkoły był pilnym uczniem.

Podstawówka. Zdjęcie z albumu Andrzeja Leśniewskiego.

Gdy już wszystkie dzieci siedziały w swoich ławkach, Pani przeszła się kilka razy po klasie, wzięła dziennik i zaczęła wyczytywać po kolei, w porządku alfabetycznym, wszystkie dzieci z imienia i nazwiska. Wyczytywany uczeń miał powstać i się pokazać. Nauczycielka chciała wszystkich poznać. Kolejno wyczytywane dzieci wstawały i wszystko było dobrze do momentu, gdy wywołała Hantzlika. — Gabor Jan — wyczytała głośno. Hantzlik siedział w trzeciej ławce przy oknie, ale nie reagował na swoje nazwisko. Ponownie Pani wyczytała

— Gabor Jan — i znowu Hantzlik nie zareagował. Na to wszystko, trochę głośniej zapytała — czy jest Gabor Jan? — Wszystkie dzieci wpatrywały się w Handzlika, ale nikt się nie odzywał. Wreszcie Handzlik podniósł się z ławki, stanął i nic nie mówił, tylko wpatrywał się w Panią jak wół na malowane wrota (tak się wtedy mówiło). Ta ponowiła pytanie — Ty jesteś Gabor Jan? — Biedny Handzlik! — Proszę pani — ja nie jestem Jan, tylko jestem Hantz. Ja nie chcę się nazywać Jan. — Pani nie bardzo wiedziała co ma powiedzieć temu chłopcu. Teraz dopiero dotarło do niej, że do jej klasy chodzą dzieci różnych narodowości. Wszystkie są Polakami, ale mają różne pochodzenie.

Podeszła do Hantzlika i łagodnie wzięła go za ramię każąc mu siadać. Chłopak zmieszany usiadł i tak jakby się skulił w sobie. Nie mógł zrozumieć, dlaczego w szkole, do której szedł z taką radością, zmieniają mu imię? Pani wróciła do stołu i tak jakby sprawa była zamknięta wyczytywała dalsze nazwiska i imiona. Jeszcze dwóm dzieciakom musiała powiedzieć jak mają faktycznie na imię. Jorguś Majer też nie chciał się zgodzić na imię Jerzyk, ale już tak bardzo się nie upierał. Mima natomiast, była zadowolona, że nazywa się Monika Marioli. Ona miała pochodzenie włoskie.

Po całej ceremonii ustalania imion i gdzie kto ma siedzieć, pani zaproponowała, aby klasa zapoznała się ze szkołą. Wszyscy wyszli z klasy i ruszyli zwiedzać szkołę. Przeszli po wszystkich piętrach. Pani pokazywała gdzie są ubikacje, gdzie sala gimnastyczna, gabinet pielęgniarki i sekretariat. Potem wyszli na szkolne boisko, gdzie bawiły się już dzieci z innych klas. Teraz chłopaki mogli poczuć się już swobodniej. Wojtek z kumplami, usiedli na murku przy płocie i z uwagą przyglądali się innym chłopcom. Nie znali wszystkich, bo niektórzy mieszkali po drugiej stronie szkoły. Ich świat dotychczas ograniczał się od łąki, do szkoły.

W tym rejonie znali się wszyscy i byli u siebie w domu.

Cała uroczystość rozpoczęcia roku szkolnego trwała krótko, bo już około południa wszyscy wracali do domów. Jeszcze grzecznie, bo mamy pilnowały i nie wolno było pobrudzić nowych ubrań. Po obiedzie, znowu cała banda spotkała się na podwórku i znowu w ruch poszła stara, obszarpana piłka. Ten bal jeszcze długo służył chłopakom. Dla Wojtka, oraz jego kolegów ten dzień był dosyć ważny, bo skończyło się beztroskie dzieciństwo. Teraz będą mieli nowe obowiązki. Na razie niewielkie, lecz będzie ich coraz więcej.


***


Pod koniec  września Pani przyprowadziła do klasy jakiegoś starszego chłopaka. Na sobie miał bluzę harcerską, z przypiętym krzyżem, na rękawach przyszyte okrągłe oznaki, pod szyją miał zieloną chustę spiętą z przodu małą lilijką. Pani przedstawiła go klasie jako drużynowego harcerzy. Okazało się, że w szkole prężnie działała drużyna harcerska, a całym drużynowym był druh Jurek. No i ten druh Jurek, opowiadał jak to fajnie jest być harcerzem. Mówił, że harcerze chodzą na zbiórki, jeżdżą na biwaki i obozy, mają dużo przyjaciół, wszyscy mają mundury takie jak on i jeszcze mają czapki z daszkiem i lilijką. Wojtek był zachwycony. Zresztą wszyscy chłopcy i niektóre dziewczyny zapisały się póki co do Zuchów, bo do harcerstwa pójdą dopiero w czwartej klasie. Chłopaki zapisywali się spontanicznie i dopiero w drodze do domu powstał problem. — Co na to wszystko rodzice? Czy im też tak się będzie podobało harcerstwo? Karlik, Wiesiek, Jorguś i inni, nie mieli problemów z wstąpieniem do drużyny.

U Wojtka tata nawet się ucieszył, bo Jurek już dwa lata chodził do Zuchów. Już niedługo będzie prawdziwym harcerzem. U Handzlika było coś nie tak. Na wiadomość, że wnuczek idzie do harcerzy, babcia bardzo podejrzliwa, zaczęła wypytywać — co i jak?

No to Handzlik tłumaczył, że to jest taka organizacja dla dzieci, że chodzą w mundurach, śpiewają różne piosenki, organizują biwaki i jeżdżą na obozy. Na te wyjaśnienia, Oma bardzo się zdenerwowała i głośno powiedziała, tak żeby wszyscy usłyszeli

— mój Handzliczek do żadnych „Hajotów”* chodzić nie będzie.

Dopiero na to wszystko, tata Handzlika musiał Omie tłumaczyć, że to nie to samo co kiedyś, że jak już tu zostali, to Handzlik musi być taki jak wszystkie dzieci. Tym bardziej, że bardzo chce. Wszystko się dobrze skończyło i jeszcze w tym roku, w jedną sobotę na jesieni, harcerze rozbili dwa namioty na ul. Cichej, gdzie wieczorem rozpalili ognisko. Przyszło wielu ludzi z pobliskich domów, harcerze śpiewali o stokrotce polnej, co nad nią szumiał gaj, a jej urok zachwycał harcerza, o płonącym ognisku i szumiących kniejach, o zachodzącym czerwonym słoneczku i powstańcach śląskich i wiele innych, smutnych i wesołych piosenek. Piekli kartofle, przedstawiali skecze i było wesoło. Wtedy Oma Handzlika przekonała się, że harcerze to jednak nie to samo co „Hajoty”.


* Hajoty — potocznie H-J — Hitler –Jugend — niemiecka organizacja młodzieżowa NSDAP, zorganizowana na wzór paramilitarny.

Przedsionek nieba

Pochód z okazji święta 1 Maja dobiegał końca. Mieszkańcy miasta powoli rozchodzili się do domów. Grupki mężczyzn przystawały przy budce z piwem stojącej obok kina. Tam toczyły się rozmowy na temat tegorocznego pochodu. Wszystko było w najlepszym porządku, ale nie wszyscy pracownicy maszerowali. Pan Skiba, mistrz zmianowy w zakładach chemicznych, był bardzo niezadowolony z faktu, że aż czterech jego pracowników nie było na pochodzie. Sekretarz organizacji partyjnej sprawdzał obecność. Niby nic się nie działo, lecz jutro wszyscy się dowiedzą o konsekwencjach absencji kolegów.

Fotografia z albumu autora.

Pan Skiba kupił dla siebie jedno piwo w butelce, a dla dwójki swoich dzieci, Zosi i Andrzejka, po lizaku. Przystanął przy grupce kolegów z zakładu. Panowie popijali piwo, czasami spoglądając na swoje pociechy. Tradycją było to, że na pochód zabierało się dzieciaki. Dla nich to była atrakcja. Sam fakt, że maszerowało się razem z dorosłymi, trzymając się za ręce, oraz to, że widziało się wszystkich sąsiadów odświętnie ubranych, często trzymających flagi, sprawiał, że dzieci na długo zapamiętywały to święto. W roku 1960 1-go Maja było obchodzone szczególnie uroczyście. Zakłady przeżywały duży rozwój. W mieście powstawało nowe osiedle i gwałtownie zwiększała się liczba mieszkańców.

Kino „Junak” Zdjęcie z albumu Tadka Latuska.

Gdy pan Skiba z dzieciakami wracał do domu, na głównej trybunie już nikogo nie było. Lecz mistrz zmianowy był bardzo szczęśliwy, bo maszerując w pochodzie z dwójką swoich dzieci, został zauważony przez sekretarza oddziałowego. Dobrze, że zaopatrzył dzieciaki w chorągiewki. Magazynier wciskał mu te całkiem czerwone, ale się uparł i wziął biało-czerwone. Towarzysz sekretarz, stojąc na trybunie pomachał w stronę pana Skiby, dając mu znak, że go widzi i że zapamięta. W domu czekała na męża i dzieci mama. Wyglądała przez okno, ręce wycierając co chwilę w fartuszek, jak by były ciągle brudne. To już tak z przyzwyczajenia. Pani Wanda pracowała w szkolnej stołówce jako kucharka i musiała pilnować czystości. Zauważyła swoje pociechy już z daleka. Biegły zadowolone wymachując małymi chorągiewkami i lizakami.

Ul. Kościuszki lata 50te. Zdjęcie z albumu Ani Raby-Janocha.

Tata szedł trochę za nimi, bo nie wypadało mu biegać po ulicy. Przecież był mistrzem na zakładzie i członkiem partii. Jego członkostwo nie bardzo podobało się żonie, lecz była posłuszna mężowi tak, jak nakazywała jej religia. Pani Wanda regularnie uczęszczała w każdą niedzielę do kościoła zabierając dzieci. Nie było to żadną tajemnicą. W zakładzie też wszyscy o tym wiedzieli. Z tego to powodu, pan Skiba już kilka razy był wzywany na rozmowę do komitetu zakładowego. Sekretarz namawiał go, aby wpłynął na żonę, by tak nie afiszowała się ze swoją pobożnością, bo jak to wygląda.

Co pomyślą sobie inni członkowie partii? — pomyślcie Skiba, jaki to ma wpływ na Wasz awans? — mówił sekretarz.

— Już cztery lata jesteście mistrzem, a macie kwalifikacje, aby być kierownikiem. No ale… — Tu pan sekretarz rozkładał bezradnie ręce. Pan Skiba po każdej takiej rozmowie postanawiał zrobić z tym porządek jak tylko wróci do domu. Nigdy mu się to nie udawało. Pani Wanda była jak skała. Mąż szukał argumentów aby odciągnąć żonę od kościoła, lecz nie znajdywał. Jak już, to bardzo słabe, które nie miały szans z argumentami żony. Gdy rozmowa zaczynała być bardziej stanowcza, pani Wanda wyganiała dzieciaki na podwórko, przekręcała zamek w drzwiach i zaciągała męża do drugiego pokoju. Była kobietą urodziwą i wiedziała jakich argumentów użyć przeciwko zatwardziałości męża. Pan Skiba był bezradny. Wychodziło na to, że już do końca zostanie mistrzem zmianowym.


W tym dniu obiad był wyjątkowy, bo było podwójne święto. Była niedziela i na dodatek Święto Pracy — 1 Maja. Dzień wcześniej, pani Wanda zamówiła u sąsiada, Olka, dorodnego królika. Olek go sprawił i już wypatroszonego i obranego z futerka przyniósł sąsiadce. Królik od rana dusił się w brytfannie. Gdy mąż i dzieci zasiedli do stołu, pani Wanda na głębokie talerze nałożyła, dzieciom i sobie po jednym jajku na twardo, rozkrojonym na cztery, a mężowi, mistrzowi zmianowemu, dwa jajka, też rozkrojone na cztery. Po chwili z kuchni, bo obiad jedli w pokoju stołowym, przyniosła garnek, gorącej, parującej, pachnącej wiosną i łąką zupy szczawiowej.

W sobotę Andrzejek z kolegami byli na wałach i przynieśli, każdy po dużej torbie szczawiu. Delikatnie, uśmiechając się do męża i dzieci, pani Wanda nalewała zupę na talerze. Zupa miała kolor jasnej zieleni, bo była zaprawiona śmietaną, którą przyniosła od Lewińskiego, gospodarza zza rogu. Zupa zakrywała talerze do zagłębienia a nad jej powierzchnią widać było piękne, biało-żółte ćwiartki jajek. Cała rodzina pochyliła się nad stołem. Było słychać tylko dźwięk łyżek i lekkie siorbanie Andrzejka. Mama nie zwracała mu uwagi. W takim dniu mógł siorbać, byle nie za głośno.

Po chwili, gdy talerze były już puste, mama wstała od stołu, zebrała je i wyszła do kuchni. Pan Skiba, Zosia i Andrzejek cierpliwie czekali. Z kuchni słychać było głos tłuczka, który miażdżył kartofle oraz odgłos garnków przesuwanych na piecu. Najpierw mama nałożyła każdemu na talerz kartofli — może ziemniaków?. Nie ważne, wiadomo, że chodzi o pyry. Następnie wniosła dużą brytfannę i postawiła ją na stole podkładając pod spód deskę do krojenia mięsa. Gdy uchyliła pokrywę, stało się coś dziwnego. Spod pokrywy wydostał się, jak duch z lampy Alladyna, obłok pachnącej pary. W pokoju unosił się zapach młodego mięsa, grzybków zbieranych jesienią, których kilka mama wrzuciła do duszenia, zapach ząbka czosnku i świeżych warzyw. Dzieciom zaświeciły się oczy, a panu Skibie ślina napłynęła gwałtownie do ust. Pani Wanda kroiła tuszkę królika i każdemu nałożyła spory kawałek. Pan Skiba, mistrz zmianowy, otrzymał całą tylną łapkę, Andrzejek i Zosia dostali po kawałku piersi a sobie pani Wanda nałożyła łapkę przednią. Następnie, każdemu polała kartofle i mięso zawiesistym sosem. Oprócz tego, każdy z domowników miał na miseczce utarte buraczki z chrzanem. Już mieli zabrać się do jedzenia, gdy pani Wanda jeszcze odeszła od stołu i po chwili postawiła dzbanek z kompotem, a przed mężem butelkę z ładną etykietką, na której było napisane — „Piwo — Jasne –Żywiec”. Pan Skiba, spojrzał na żonę, uśmiechnął się pod nosem.

— Dla takich chwil nie warto z Wandą wojować — pomyślał i dał znak, że mogą przystąpić do jedzenia.


Następnego dnia, było to w poniedziałek, tuż przed godziną ósmą Andrzejek wybiegł z domu z ciężkim tornistrem na plecach. Na dole czekał na niego starszy o dwa lata sąsiad Heniek. Heniek chodził już do czwartej klasy i był ministrantem. Chłopcy spędzali dużo czasu ze sobą. Heniek lubił przebywać w towarzystwie młodszego kolegi, gdyż ten nigdy mu się nie sprzeciwiał. Co Heniek powiedział, to dla Andrzejka było najważniejsze. Chłopcy przywitali się i ruszyli do szkoły. Po drodze Andrzejek wypytywał, jak to jest być ministrantem. Był ciekawy, bo właśnie w tym dniu na lekcji religii, siostra katechetka będzie zapisywała chętnych, którzy chcą zostać ministrantami. Heniek był bardzo ważny i spoglądając na mniejszego kolegę, zapytał:

— Wiesz jak trudno jest być ministrantem?

— Dlaczego trudno? Przecież podczas mszy nic nie robisz, tylko czasami walisz w gong albo dzwonisz dzwoneczkami.

— To jest nic — odpowiedział Heniek. — najtrudniejsze jest to, że musisz nauczyć się na pamięć całej ministrantury. Po łacinie.

W tym miejscu chłopcy zatrzymali się na drodze, a Heniek wyjął z torby — bo już był za stary na tornister — katechizm i otworzył go, pokazując Andrzejkowi dwie strony tekstu po łacinie. Tego wszystkiego należało się nauczyć, aby zostać ministrantem. Widząc to, Andrzejkowi zrzedła mina lecz się nie poddawał.

— Jeżeli ty się nauczyłeś, to ja też potrafię. A najbardziej to bym chciał chodzić za księdzem z tą tacką i podstawiać ją ludziom pod brodę.

— Oj, Andrzej, co ty wygadujesz? To nie jest tacka, tylko patena i tak się robi, aby hostia nie upadła na ziemię. — odpowiedział Heniek. Wchodzili już do szkoły, więc sprawę ministrantury zostawili na po lekcjach.

W poniedziałki pierwszą lekcją w drugiej klasie, była lekcja religii. Siostra zakonna rozpoczynała od wspólnej modlitwy a później opowiadała piękne historie o Panu Bogu i różnych świętych. Najbardziej Andrzejkowi podobało się, gdy pokazywała obrazki ze starej księgi. Były tam pięknie namalowane historie ze Starego Testamentu. Andrzejkowi aż skóra cierpła na plecach, gdy widział jak Mojżesz ze swoimi znajomymi ucieka przez morze, które się rozstąpiło lub jak Noe ze wszystkimi zwierzętami na swojej arce pokonuje spienione fale oceanu. — Taka arka przydała by się chłopakom na rzece. Wtedy by mogli popłynąć nawet do Odry i dalej na wyspę do stadniny koni. Ale nie zawsze siostra wyjmowała tę księgę. Teraz mieli dużo nauki, bo za miesiąc, na początku czerwca wszystkie dzieci z drugiej klasy przystąpią do pierwszej komunii. Wtedy już Andrzejek zostanie ministrantem.

Pod koniec lekcji siostra zapisywała chłopaków, którzy chcieli zostać ministrantami. Gdy Andrzejek się zgłosił, siostra go zapisała i powiedziała, aby mama zgłosiła się do niej lub do księdza proboszcza. Koniecznie ma to przekazać mamie. Andrzejek trochę się przestraszył, bo nie wiedział o co chodzi. Przecież jest grzeczny na lekcjach religii. Może o to, że kiedyś nie pokolorował obrazka, na którym Pan Jezus rozdawał ryby i chleb ludziom ubranym w takie dziwne szare koce. Ale przecież zaraz to uzupełnił i siostra była zadowolona. Do końca lekcji w tym dniu Andrzejek myślał tylko o tym. Pod szkołą czekał na niego jak zwykle Heniek. Wracając do domu musieli skręcić trochę w bok aby znaleźć się nad rzeką. Heniek uwielbiał się kąpać. On pierwszy rozpoczynał sezon kąpielowy i ostatni kończył. W zeszłym roku już był koniec września i padał deszcz, a Heniek jeszcze pływał w rzece. Bo pływać umiał najlepiej ze wszystkich. To był dopiero początek maja, a nad rzeką spotkali już kilku chłopców. Niektórzy grali na łące w nogę, inni rzucali kamieniami do wody, robiąc zawody kto przerzuci najdalej na drugi brzeg. Długo nad rzeką nie zabawili, gdyż Andrzej musiał iść do domu i przekazać mamie wezwanie od siostry katechetki. Heniek trochę był zły, że byli tak krótko nad wodą. — Niech się tylko bardziej ociepli to będziemy mogli już pływać — cieszył się na myśl o nadchodzącym lecie.

Andrzej myślał o Pierwszej Komunii, którą będzie miał za miesiąc. O pływaniu nie myślał nic, bo wcale tak bardzo do wody go nie ciągnęło. Chyba, że się nauczy pływać, bo póki co, to udaje że pływa, ale zawsze jedną nogą dostaje do dna. W zeszłym roku też tak niby pływał, aż w jednym momencie natrafił na dziurę i stracił grunt pod nogami. Wtedy zachłysnął się wodą i o mało co by się nie utopił, tylko szczęśliwym trafem złapał się krzaka pochylonego nad brzegiem. To go uratowało. Teraz już był bardzo ostrożny i kąpał się tylko przy brzegu, gdzie było płytko. Heniek, to co innego. On bez problemu przepływał na drugi brzeg. Tak rozmyślając Andrzejek wszedł do domu. A w domu, jak zwykle roznosił się zapach gotowanej zupy. Tym razem było czuć w powietrzu coś więcej. Andrzej znał to coś i nie był zadowolony. W powietrzu było czuć zapach mydła, gotującej się bielizny w kotle na piecu, a z kuchni rozlegał się głos pracującej pralki Frania. W domu było pranie. Mama Andrzejka jeszcze nie posiadała własnej pralki, lecz pożyczało się pralkę od pana Wiesia z drugiego domu. Andrzejek wiedział już, że w tym dniu może zapomnieć o kolegach i rozróbie na podwórku. Będzie musiał pomagać mamie i co chwila kręcić wyżymaczką, do której mama wsuwała wypraną pościel albo różne inne koszule czy majtki. Wszystko to składała do białej, emaliowanej wanienki, a potem jeszcze ze dwa razy płukała w pralce. Trzeba było co chwilę podstawiać wiaderko i z wężyka spuszczać brudną wodę a garnkiem wlewać wodę czystą. Takie pranie trwało zwykle do wieczora, a nieraz i do późnej nocy. Dla Andrzejka to nie był powód do radości.

Pani Wanda nawet nie wychodziła z kuchni, gdy synek wszedł do domu. Krzyknęła tylko:

— Dobrze, że już jesteś, to zaraz pokręcisz wyżymaczką. Zosia nie ma siły.

— Co było robić? Andrzejek rzucił tornister na krzesło w małym pokoiku i wszedł do kuchni. Mama stała przy piecu mieszając wielką drewnianą łychą w kotle. Przewracała gotującą się pościel, a całe pomieszczenie było wypełnione parą przesiąkniętą zapachem mydła o nazwie „Biały Jeleń”.

Pierwsze co, to Andrzejek przekazał mamie to, co powiedziała siostra katechetka. Mama nic nie odpowiedziała. Przez chwilę zatrzymała się z uniesioną ręką uzbrojoną w drewnianą łychę. Trwało to tylko ułamek sekundy. Spojrzała na synka, dalej mieszając w kotle.

— Nic się nie martw. Wiem o co chodzi i jutro będę u farosza — powiedziała.

Późnym wieczorem, gdy całe pranie było już rozwieszone na strychu, Andrzejek, leżąc w łóżku rozmyślał o nadchodzącym święcie Pierwszej Komunii. Już nie musiał się tego wieczora myć, bo od ciepłej wody, mydlin i wszechobecnej pary był tak czysty, że nawet skóra na palcach mu się pomarszczyła i stała się bardzo delikatna.

Marząc o prezentach, zasnął zmęczony kręceniem korbą od wyżymaczki.

Przechodząc pod wiaduktem kolejowym pani Wanda musiała uważać, aby nie dotknąć się biodrami do ściany lub balustrady. Miała na sobie nową garsonkę w kolorze zieleni butelkowej. Tak powiedziała „sprzedawaczka” w Domu Handlowym, określając ten kolor. Pani Wanda musiała co kilka kroków przystawać, gdy mijała się z inną osobą, bo w biodrach miała dosyć sporo centymetrów, co przeszkadzało na swobodne minięcie się dwóch osób. Gdy w przejściu spotkały się dwie panie, to obowiązkowo jedna musiała obrócić się bokiem, by druga mogła przejść nie wycierając brudów ze ściany. Po kilku minutach nacisnęła dzwonek w drzwiach plebani. Proboszcz, ks. Opiela zaprosił mamę Andrzejka do biura. Znali się dobrze, bo pani Wanda była aktywną parafianką. Proboszcz poprosił, by pani Wanda zajęła krzesło, sam usiadł wygodnie za biurkiem. Otworzył pudełko i poczęstował gościa czekoladką.

Wyjście spod wiaduktu do miasta. Zdjęcie z albumu Lilki Pelc.

Pani Wanda, wkładając kosteczkę do ust, zapytała dlaczego ks. proboszcz chce z nią rozmawiać. Ksiądz przysunął do siebie dużą księgę, która leżała na biurku i odpowiedział.

— Pani Wando, za kilka dni jest Komunia, a Andrzejek nie jest ochrzczony. Trzeba coś z tym zrobić, bo inaczej nie będzie dopuszczony do sakramentu.

Mama Andrzejka dobrze wiedziała, że nie chrzcili swoich dzieci ze względu na karierę polityczną męża. Gdy urodził się Andrzejek, pana Skibę przyjęli do partii i nie mógł pokazać, że ma staroświeckie poglądy, sprzeczne z jedyną słuszną ideologią. Nawet sekretarz, na zebraniu, oficjalnie pochwalił ojca Andrzejka, stawiając go za przykład właściwie myślącego członka partii. Gdy po roku urodziła się Zosia, co do chrztu nic się nie zmieniło.


Pani Wanda zagadnęła proboszcza.

— Proszę księdza. Chcemy ochrzcić Andrzejka i Zosię tak szybko, jak to jest możliwe. Dzieci są wychowane w naszej wierze i są gotowe do przyjęcia chrztu.

Proboszcz lekko odchylił się od biurka.

— No dobrze, ale co z mężem?

— Z mężem ja wszystko załatwię, już mam swoje sposoby

— to mówiąc pani Wanda tajemniczo się uśmiechnęła.

— Ważne tylko, aby chrzest odbył się w tajemnicy. Żeby ludzie nie gadali.

Proboszcz otworzył swój zeszyt i przewracając kartki szukał wolnego terminu. Po chwili zaproponował:

— Pani Wando, zrobimy tak.

-Mama Andrzejka przysunęła się do biurka pokrywając sporą część blatu biustem. Ksiądz udawał, że tego nie widzi, lecz stracił wątek i musiał powtórzyć.

— Zrobimy tak, na przyszły tydzień, w środę, to jest jedenastego maja, ochrzcimy dzieci w zakrystii, o godz. 19:00. Czy pani to odpowiada?

Pani Wanda aż podskoczyła na krześle. Była szczęśliwa. Proboszcz jeszcze przypomniał, że ceremonia odbędzie się w tajemnicy, ale chrzestni muszą być po spowiedzi i należy wnieść stosowne opłaty. Wracając do domu, mama Andrzejka wstąpiła do starej znajomej nauczycielki, która uczyła jej dzieci. Pani Elwira była w domu. Na wiadomość o mającym nastąpić wydarzeniu, bardzo się ucieszyła i nawet zadeklarowała udzielić wszelkiej pomocy. Pozostała sprawa chrzestnego. Wiadomo było, że pan Skiba nie będzie prosił nikogo ze znajomych. Ten problem musiały panie rozwiązać same. Bardzo szybko pani Elwira znalazła odpowiedniego chrzestnego. Była pewna, że jej przyjaciel, nauczyciel geografii nie odmówi. Całkiem już uspokojona pani Wanda wróciła do domu, aby zająć się obiadem. Poglądami męża nie przejmowała się wcale, gdyż miała inne zmartwienia. Co ugotować i czy zdąży jeszcze poskładać pranie do magla.


Za ścianą, w sąsiednim mieszkaniu, pani Knopikowa była gotowa z obiadem i mogła na chwilkę usiąść przy stole obserwując jak jej córeczka Gabi odrabia lekcje. Gabrysia chodziła do trzeciej klasy i nie było z nią żadnych kłopotów. Gorzej było z jej starszym bratem Heńkiem. W czwartej klasie, do której chodził, trzeba już było bardziej się przyłożyć do nauki. Henio był zdolnym chłopcem i szybko się uczył, bo całą ministranturę opanował w ciągu dwóch dni, to jednak nie przykładał się do lekcji. Ciągle gdzieś biegał z kolegami. W lesie mógł przebywać godzinami, a najczęściej uciekał nad rzekę. Najgorsze było to, że ciągał za sobą małego Andrzejka od sąsiadki, pani Wandy. Już kiedyś sąsiadka skarżyła się na Henia. Bała się o synka, że coś mu się stanie. Pan Knopik skarcił chłopaka i zabronił mu samowolnie chodzić nad rzekę, lecz nic to nie dało. Woda była jego żywiołem. Wieczorem, gdy dzieci już leżały w łóżkach pani Knopikowa opowiadała mężowi, co w tajemnicy powiedziała jej pani Wanda. Wymusiła na mężu, aby przysiągł, że nikomu nie powie o planowanym chrzcie Andrzejka i Zosi. Pana Knopika to nic, a nic nie zdziwiło.

— Tak myślałem, że Skiba ma dzieci nieochrzczone, bo jak długo tu mieszka, to jeszcze nikt go w kościele nie widział.

— Ale jest partyjnym i nie może chodzić — odpowiedziała żona.

— Znam wielu partyjnych co chodzą i nic się złego nie dzieje. Pan Knopik zakończył rozmowę i przeszedł do sypialni, bo musiał wcześnie rano wstać do roboty.

Następnego dnia sąsiadki siedziały na ławce przed domem. Każda trzymała w ręku kubek z gorącą kawą, którą zaparzyła pani Wanda. Było dosyć ciepło, przed domem zakwitały przeróżne kwiaty a na grządkach widać było kiełkujące warzywa. Panie cicho rozmawiały.

— To ilu gości się pani spodziewa? — pytała Knopikowa.

— Tylko będą chrzestni, my i wy, no i dzieci. Razem sześciu dorosłych i czwórka dzieci.

Sąsiadka przez chwilę się namyślała, przełknęła łyk kawy i ciągnęła dalej.

— To ja upiekę kołocz ze śliwkami, a tort zamówię u Helmana. Pani Wando, nie musi się pani o nic martwić. Niech pani tylko ugotuje rosół, zrobi rolady do „klusków” i dobry sos.

Na takiej sąsiedzkiej rozmowie, układaniu planów i potraw na chrzciny, zleciało całe przedpołudnie. Tajemnica była zachowana, tylko jakoś dziwnie wszystkie sąsiadki z podwórka spoglądały na Andrzejka i Zosię. Wieczorem u Knopików znowu słychać było podniesiony głos ojca. Heniek przyniósł uwagę w dzienniczku. Pani nauczycielka informowała, że opuścił pierwszą lekcję i nie odrobił zadania domowego. Pan Knopik był bardzo rozgniewany i chciał nawet przyrżnąć synkowi pasem, lecz mama szybko wkroczyła do akcji i zasłoniła chłopaka swoim ciałem.


Ostatnie kilka dni były dosyć nerwowe dla pani Wandy. Gdy nadeszła oczekiwana środa, 11 maja, wszystko się uspokoiło. Dzieci jak zwykle poszły do szkoły. Całe przedpołudnie pani Wanda spędziła w kuchni. Wieczorem, odświętnie ubrana w nową garsonkę koloru butelkowej zieleni, wyszła na ulicę trzymając za ręce dwójkę swoich dzieci. Andrzejek wiedział, że idzie do kościoła i tam będzie ochrzczony. Zosia też była zadowolona ze spaceru, lecz nie bardzo rozumiała o co chodzi. Przed kościołem czekali już, pani Elwira, oraz jej przyjaciel, pan od geografii.

Fotografia z albumu Romka Żarnowca.

Nie wchodzili do kościoła, tylko bocznym wejściem weszli do zakrystii. Tam czekał na nich ks. proboszcz ze starszym panem. Był to kościelny. Kościelny, to taki facet, który zna się na wszystkim w kościele. Zapala świece, pomaga ubierać się księdzu do mszy, chodzi po kościele z koszyczkiem, do którego ludzie wrzucają pieniążki, przeważnie drobne, a po mszy wychodzi zza ołtarza z taką długą tyczką i umieszczonym na końcu kapturkiem gasi świece. Patrząc na kościelnego, Andrzejek chciałby robić to samo. Teraz stał w towarzystwie siostry i pani Elwiry w zakrystii, a mama z panem od geografii coś załatwiali z księdzem. Ksiądz zapisywał w dużej księdze parafialnej, spoglądając na Andrzejka i Zosie. Na koniec mama wyjęła z torebki kilka banknotów, które ten włożył do szuflady. Następnie kościelny pomógł księdzu założyć przez głowę pięknie wyszywany płaszcz bez guzików oraz zarzucił na szyję długi, szeroki szal, który zwisał księdzu aż na brzuch.


Gdy w zakrystii odbywała się ceremonia chrzczenia dzieci pana Skiby, w ich mieszkaniu rządziła się pani Knopikowa. W dużym pokoju stół został rozłożony i przykryty białym obrusem. Pani Wanda miała tylko cztery krzesła i dwa taborety w kuchni, więc jeszcze cztery krzesła przyniosła Knopikowa ze swojego mieszkania. Wszystko było przygotowane na powrót rodziny z kościoła. Pan Skiba stał w oknie za firanką i paląc papierosa wyglądał swojej żony i dzieci. Trochę był niespokojny. Obawiał się, że całe to przedsięwzięcie zostanie odkryte i o wszystkim dowie się sekretarz. Z drugiej strony, cieszył się, że dzieciaki będą ochrzczone tak jak wszyscy w jego rodzinie. On sam i jego bracia i siostry. Z zadumy wyrwał go głos sąsiada. Pan Knopik wszedł do pokoju trzymając w ręku butelkę i dwie szklaneczki.

— Sąsiedzie, napijmy się po jednym. Za zdrowie dzieciaków.

— Pan Skiba uśmiechnął się, wziął szklaneczkę i odpowiedział. — dobrze się stało. Pieprzyć partię i sekretarza.

Wypili jeszcze po jednym, gdy na podwórku rozległy się głosy powracających dzieci i gości. W mieszkaniu zrobiło się małe zamieszanie. Pani Wanda sprawdzała czy wszystko jest przygotowane, czy kluski już się gotują. Pan Knopik rozlewał wódkę do kieliszków, a pan Skiba zamknął się z Andrzejkiem i Zosią w małym pokoju. Tam wyściskał swoje pociechy, a ukradkiem wytarł łezkę, która pojawiła się na policzku. Tylko pani Knopikowa była niespokojna. Wszystko przygotowała do kolacji tak jak się umówiły z panią Wandą, lecz nie widziała swojego Henia. W mieszkaniu go nie było, na podwórku też nie. Zauważyła przy stole Gabrysię. — Gabi, gdzie jest Heniek?

— Córeczka, przez chwilę się zawahała, w końcu poskarżyła.

— Heniek z Tremkami poszli do piwnicy. Oni chyba tam kurzą cygarety. — Pani Wanda krzyknęła na męża — idź i przyprowadź synka, bo chyba dostanie lanie.

— Pan Knopik niechętnie oderwał się od gości i zszedł do piwnicy. Gdy otworzył drzwi od pralni, zauważył trzech chłopaków oraz tumany dymu. Dwóch przeskoczyło na schody i uciekło. Heniek wpadł prosto w ręce ojca.

— Już ja ci dam kurzyć papierosy — zawołał pan Knopik. Przytrzymał synka za ramię i przyłożył mu dwa razy na dupę, aż ten jęknął z bólu.

— Uciekaj do góry, później się z tobą policzę.

— Heniu przeskakując po dwa stopnie, wbiegł do domu i udając, że nic się nie stało, przysiadł się do stołu. Po chwili wrócił pan Knopik i zajął się butelką, aby rodzice i chrzestni mieli napełnione kieliszki. Impreza trwała do późna w nocy. Nikt się nie pytał o wizytę w kościele, tylko Andrzejek opowiadał Heńkowi jak było. Gdy wyszli z mieszkania usiedli w sieni na schodach. Heniek zapytał:

— Jak było w kościele?

Andrzejek przez chwilę się zastanawiał, aż wreszcie powiedział;

— Heniu, już nie chcę być ministrantem. Ten farorz jest jakiś dziwny.

— Co ci odbiło? Wszyscy lubią proboszcza.

— Ale dzisiaj jak nas chrzcił, mnie i Zośkę, to pytał chrzestnych, jak mamy mieć na imię? Przecież nas zna, to po co pyta? Potem pytał, po co przyszliśmy do kościoła? No to mama i chrzestni odpowiedzieli, że po chrzest, potem jeszcze pytał, czy będą nas dobrze wychowywać i czy nie będą grzeszyć.

Heniek słuchał tego co Andrzejek opowiadał, nie wiedział co odpowiedzieć.

— I co było dalej? — zapytał. — Dalej to farorz z takiego małego dzbanka wylał mi i Zośce coś na głowę, szczęście, że mama zaraz to wytarła, potem naznaczył mi na czole palcem znak krzyża. Jak on skończył, to wszyscy robili nam na czole znaki krzyża. Odetchnąłem jak to się skończyło i jak wróciliśmy do domu.

Heniek myślał przez dłuższą chwilę.

— Andrzejek, tak chyba wygląda chrzest i dobrze, że cię ochrzcili, bo inaczej dzieci by cię przezywały — Turku niechrzczony.

Jeszcze chciał coś powiedzieć, lecz rozmowę kolegów przerwali goście, którzy głośno rozmawiając i śmiejąc się wychodzili z domu. Pani Wanda w progu dziękowała chrzestnym a pan Knopik z panem Skibą zostali jeszcze przy stole bo mieli sobie dużo do powiedzenia i została prawie pełna, jedna butelka. Andrzejek z Heniem ukłonili się panu od geografii, który chwiejnym krokiem opuścił podwórko przytulając się do pani Elwiry. Chłopcy zauważyli, że był już tak słaby, że nie potrafił ręki trzymać wysoko, na ramieniu pani nauczycielki, tylko opadła mu ona na jej pupę i wcale ręki nie zabierał. Pani Elwirze to nie przeszkadzało.

Zdjęcie z albumu autora.

Po chrzcinach, życie wróciło na swoje tory. Pan Skiba chodził do pracy i na zebrania. Pan Knopik tylko do pracy, oraz doglądał królików w klatce za domem. Andrzejek już nie chciał zostać ministrantem, a Heniek każdego dnia po lekcjach biegał nad rzekę. W pierwszą niedzielę czerwca w domu znowu było wielkie święto. Andrzejek przystąpił do Pierwszej Komunii.

Wtedy zjechało się bardzo dużo gości. Niektórzy musieli spać u Knopików, a inni nawet u Tremków. Było dużo jedzenia, a pan Knopik zapraszał niektórych gości do swojej szopki z królikami. Jedni wchodzili, inni wychodzili. Wieczorem już przestali wychodzić, tylko było słychać podniesione głosy i różne wojskowe piosenki, których słuchały króliki strzygąc swoimi wielkimi uszami. Andrzejek dostał dużo prezentów. Najwięcej kartek „Pamiątka 1-szej Komunii”. Dostał też dwie książki „Król Maciuś Pierwszy”, od ciotki z Katowic dostał 100 zł, które zobowiązał się wpłacić na SKO, ale najlepszy prezent dostał od chrzestnego, pana od geografii.

W małym, brązowym pudełeczku, był prawdziwy zegarek marki RUHLA. Jak się ten zegarek nakręciło, to chodził przez cały dzień i całą noc. To był najlepszy prezent. Następnego dnia w szkole, okazało się, że większość chłopców chodzi z lekko uniesionymi rękami. każdy chciał pokazać swoją „Ruhle”.

Popularny komunijny prezent.

Po Pierwszej Komunii, Andrzejek był już dużym chłopcem i mógł częściej biegać z Heńkiem nad rzekę. W szkole lekcji prawie nie było. Dzieci chodziły na wycieczki do lasu, a jednego dnia, pani nauczycielka ustawiła całą klasę w pary i zapowiedziała, że pójdą do miasta zobaczyć jak powstaje osiedle NDM i jak budują na nim nowe wieżowce. Wszystkich to interesowało. Dzieci, trzymając się za ręce przeszły pod wiaduktem kolejowym i mijając dworzec, następnie halę sportową, w której zimą były na teatrzyku kukiełkowym, po dziesięciu minutach zatrzymały się na chodniku. Wszystkie dzieci z podziwem obserwowały piękny wieżowiec. Budynek miał cztery piętra. Na Pogorzelcu takiego nie było.

Po wycieczce Andrzejek sam poszedł nad rzekę. Oczywiście Heniu już tam był. Było też więcej dzieci, lecz nikt się nie kąpał. Chłopcy grali w piłkę, dziewczyny siedziały na betonowej płycie, tylko Heniek brodził w wodzie trzymając w ręku trampki. Bardzo chciał już pływać, lecz woda w rzece była jeszcze za zimna.


Do rozpoczęcia wakacji zostało jeszcze trzy dni, lecz dla dzieciaków z Pogorzelca to nie miało znaczenia. Chodziło się do szkoły jak każdego dnia, ale tylko na dwie lub trzy godziny. Później wszyscy rozchodzili się do domów. Coraz więcej dzieci przebywało nad rzeką. Sezon kąpielowy w tym roku rozpoczął się wyjątkowo wcześnie, bo aura temu sprzyjała. Część chłopaków przebywała na stawach, łowiąc ryby. Inni biegali nad rzekę. Tam było kilka miejsc przeznaczonych do plażowania. Najlepiej było na łące przy boisku „Kolejarza”, bo zejście do wody było łagodne, a sama rzeka w tym miejscu była szersza niż gdzie indziej. Dalej, za zakrętem było niebezpieczne miejsce „Wanna” i jeszcze dalej rzeka rozdzielała się na maleńką Młynówkę i Wodospad, który okupowali starsi chłopcy i takich maluchów jak Andrzejek, czy Heniek, w ogóle tam nie wpuszczali.

Na prawo od łąki było jeszcze miejsce zwane „Pod mostem” Z daleka widać było jak co odważniejsi wspinali się na przęsło mostu i skakali do rzeki. Często też na główkę.

Był wtorek. Heniek czekał pod szkołą na Andrzejka. Wiedział już, że dzisiaj nie odpuści i będzie się kąpał. Gdy rozległ się dzwonek na przerwę, drzwi szkoły otworzyły się z wielkim hukiem i gromada dzieciaków wybiegła na ulicę. Heniek złapał Andrzejka za rękę

— Chodź, idziemy nad rzekę. Szkoda takiej pięknej pogody.

— Andrzejek nie sprzeciwiał się, bo też chciał się wykąpać. Na łące już była spora gromada. Dzieciaki, które chodziły do czwórki, miały bliżej i one były zawsze pierwsze.

Zdjęcie z albumu Heńka Blaucika.

Dla Heńka to nie miało znaczenia. Miał swoje ulubione miejsce, tuż przy wodzie w pobliżu betonowej płyty. Na tej płycie zwykle opalały się dziewczyny i można było popatrzeć na ich gołe nogi czy brzuchy. Chłopcy poskładali swoje ubrania, a Andrzejek wyjął z kieszeni kromkę chleba, która mu jeszcze została od rana. Słońce było prawie w zenicie. Gwar wielki. Kilku śmiałków skakało do wody z wysokiego brzegu. Andrzejek skierował wzrok na widniejący nieopodal most kolejowy. Tam też było sporo dzieciaków. Patrzał, jak jeden z chłopców wszedł na nasyp kolejowy, następnie stanął na barierce mostu. Kilka osób również zauważyło śmiałka. Andrzejek poznał Konrada, który mieszkał obok lodowiska. Wszyscy myśleli, że Konrad przejdzie po barierce nad wodę i stamtąd skoczy do wody. Lecz tak się nie stało. Chłopak stał przez chwilę trzymając się przęsła, następnie wolno, zaczął się wspinać na górę. Trwało to dosyć długo, bo przęsło było wysokie, a Konrad musiał uważać by nie spaść wcześniej, zanim znajdzie się na samym szczycie, nad środkiem rzeki. Wszyscy obserwowali w milczeniu poczynania skoczka. Gdy znalazł się na samej górze, wstał powoli i nie namyślając się długo odbił się od mostu i skoczył do rzeki. Większość widzów była zawiedziona, bo skoczył na nogi, a to było nic wielkiego. Co innego, gdyby skoczył na głowę, ale tego dokonywali tylko nieliczni.

Zdjęcie z albumu Heńka Blaucika.

Heniek wstał z trawy i podchodząc do wody, zapytał

— Idziesz pływać?

Andrzejek pokręcił przecząco głową i dalej zajadał swoją kanapkę. W wodzie kąpało się kilku chłopców, a kilka dziewczyn, brodziło po kolana, przy brzegu. Heniek musiał się popisać, więc biegiem, rozbryzgując wodę dookoła, wpadł do rzeki i od razu zaczął płynąć na drugi brzeg. Rzeka w tym miejscu była dosyć szeroka i tworzyła ostry zakręt. Czasami powstawały tam gwałtowne zawirowania. Heniek bez problemu dostał się na drugi brzeg. Nie było tam łagodnego zejścia i musiał namęczyć się aby wyjść na skarpę. Będąc już po drugiej stronie, stanął na brzegu i machał ręką do Andrzejka. Ten też pomachał Heńkowi i obserwował co będzie robił dalej. Heniek, widząc, że został zauważony nie tylko przez Andrzejka, ale też przez inne dzieci, skoczył na główkę do rzeki. Tym razem, w zetknięciu z wodą odczul przenikliwy ból w całym ciele i przejmujące zimno. Przez chwilę zrobiło mu się ciemno w oczach. Chciał wypłynąć na powierzchnię, lecz ręce opadały mu bezwładnie. Czuł, że opada na dno. Ale musi wypłynąć, aby nabrać powietrza. Zamachał nogami. Ciało Heńka zrobiło jeden obrót i porwał je wartki nurt. Zrozumiał, że dostał się w wir. Teraz wyniesie go na „Wannę”. Ale tam jest głęboko, tam nie można! Musi oddychać, ale jest pod wodą. Otworzył szeroko usta i próbował nabrać powietrza. Lecz powietrza nie było. Wciągnął do płuc olbrzymią ilość wody. Poczuł straszny ból w piersiach. W tej sekundzie nastąpił wielki wybuch i przed oczami zobaczył łunę ognia.

— Ratunku! Ratu… Ciało było rozpalone do czerwoności. Jakaś ręka chce go uchwycić. To mama! Jak dobrze.

— Mamusiu! Już chcę do domu! — Ręka zniknęła. Słońce zeszło tak nisko, że Henia całkowicie oślepiło. Nastąpiła wielka jasność a po niej nieprzenikniona ciemność.

Trwało to tylko ułamek sekundy. Po chwili wszystko się uspokoiło. Chłopak odczuł wielką ulgę. Nic już go nie bolało. Jaka szkoda, że mama tak szybko odeszła. Nie musiał już szukać powietrza. Nie miał takiej potrzeby. Jeszcze raz Heńkiem zakręciło i zatrzymał się przy brzegu, pod konarem, który był do połowy zanurzony w wodzie.


Piękny skok — pomyślał Andrzejek.- Ja chyba nigdy się tak nie nauczę. Patrzał, w którym miejscu Heniek wypłynie. Zwykle wypływał kilka metrów od brzegu. Wystarczyło potem machnąć kilka razy ramionami i Heniek wychodził z wody. Tym razem tak się nie stało. Andrzejek wstał z trawy i podszedł do samego brzegu. Heniek nie wypływał.

— Aha, wiem. Chce mi pokazać jakim jest świetnym pływakiem i wypłynie za zakrętem — pomyślał.

Wolnym krokiem ruszył wzdłuż brzegu. Za zakrętem Heniek też nie wypływał. Andrzejek rozglądał się niespokojnie. Nad wodą zaległa cisza. Chłopcy powychodzili z wody i cała gromada stała na brzegu wypatrując Heńka. Nagle jakaś dziewczynka się rozpłakała. Powoli dzieci zbierały swoje rzeczy i grupkami odchodziły do domów. Nikt nic nie mówił. Andrzejek został sam na brzegu. Przeszedł w stronę łąki, następnie, coraz szybciej, prawie biegnąc, w stronę „Wanny” i dalej aż do wodospadu. Heniek nie wypływał. Andrzejek, już nie zatrzymując się, tak jak stał, w samych kąpielówkach pobiegł do domu. Zbliżając się do drogi, minął kilku mężczyzn biegnących nad rzekę. Nie zważał na nikogo. Zdyszany wpadł do domu. — Jest! Jest! — mama siedziała w kuchni przy stole.

Andrzejek dopadł do niej łapiąc za szyję, przytulił się mocno a całym ciałem wstrząsał spazmatyczny szloch.

Pani Wanda w pierwszej chwili przycisnęła synka do siebie, lecz widząc jak bardzo płacze odsunęła go.

— Co się stało? Mów! - Andrzejek nie podnosząc głowy, jąkając się, zapytał.

— Kto teraz odbierze świadectwo dla Henia?

Huśtawka Gagarina

W roku 1961 na Pogorzelcu były trzy szkoły. Na Kozielskiej — czwórka, na Kościuszki — piątka i na Leśnej — 24. Do tej ostatniej chodzili Wojtek z Jasiem. Kolegów mieli dużo, lecz najbardziej kumplowali się z Arkiem. Arek był najstarszym z trójki braci. Mieszkał z rodzicami w domu na rogu ul. Kościuszki i Słowackiego. Był to szczupły, wysoki chłopak, a słynął z tego, że jego tata był prawdziwym kapitanem marynarki wojennej w stanie spoczynku

Nikt nie wiedział co to znaczyło w stanie spoczynku, ale wszyscy szanowali i podziwiali kapitana. Byli też tacy, którzy na własne oczy widzieli mundur z czterema paskami na rękawach i prawdziwy kordzik oficerski. Kordzik, to taki bagnet w pochwie, przymocowany rzemykami do paska.

Gdy tylko rodziców nie było w domu, Arek z chęcią pokazywał kolegom wiszący w szafie mundur wraz z kordzikiem. W piątek mieli tylko pięć lekcji i już przed godziną pierwszą, Arek w towarzystwie Jasia i Wojtka wybiegli ze szkoły, machając teczkami. W piątej klasie już nikt nie chodził z tornistrem, chyba, że tylko jakaś prymuska lub skarżypyta.

Kordzik oficera marynarki wojennej

Chłopcy biegiem minęli szkolną bramę i zatrzymali się przy domu Andrzeja. Była to stara leśniczówka, tylko z biegiem lat, las się oddalał coraz bardziej. Wtedy jeszcze stała na jego skraju przy szkole, którą wybudowali pięć lat wcześniej. Na podwórko do Andrzeja nie wchodzili, bo tam pilnował groźny pies, którego wszyscy się bali. Nie widząc Andrzeja przy domu, cała trójka przeszła do ul. Piotra Skargi i skręciła do lasu.

Przeszli obok nowego bloku wymalowanego we wzorki a la Picasso, w którym mieszkał trochę starszy kolega Janusz. Dalej minęli budynek hotelu budowlanego, gdzie mieszkał Jasiu i doszli na zaplecze przedszkola.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.