1
Mimo słabego oświetlenia czarny mercedes pędzi tunelem z zawrotną prędkością. Światła pojazdów jadących w przeciwnym kierunku migają niczym pociski. Nagle samochód wypada z tunelu na szosę. Tuż za wylotem stoi wóz policyjny, policjant usiłuje zatrzymać samochód, ale mercedes mija go i jeszcze przyspiesza. Policjant wraz z kolegą wskakują do wozu, włączają sygnały i ruszają w pogoń. Za wzniesieniem mercedes skręca w boczną drogę, czego ścigający nie widzą i gubią ślad. Podają tę informację do bazy i wkrótce nad szosą pojawia się helikopter. Słychać komunikaty radiowe: „mercedes wjechał w las. Zatrzymał się. Wyskakują z niego dwaj mężczyźni, ciągną za sobą kobietę, biegną w kierunku rzeki. Zdaje się, że mają broń”. Helikopter obniża lot nad otwartą polaną, trawa kładzie się pokotem pod podmuchem powietrza. Słychać strzał…
W tym momencie ekran zgasł i ukazał się napis informujący o przerwie w transmisji spowodowanej problemami technicznymi. Daniel zaklął cicho, bo była dopiero druga rano, a bez telewizji noc będzie mu się dłużyć. Już od jakiegoś czasu kiepsko sypia, dręczy go jakiś dziwny niepokój, chociaż obiektywnie nie ma ku temu żadnych powodów. W rodzinie wszyscy są zdrowi, w jego życiu nic specjalnego się nie dzieje. Ale on już znał takie przypadki. Nie jest zabobonny, ale już kilkakrotnie taki niepokój był zwiastunem jakiegoś wydarzenia, coś wisiało w powietrzu. Nie musiało to być coś złego, ale coś ważnego.
Teraz kiedy telewizor zgasł, Daniel uświadomił sobie, jak bardzo jest od niego uzależniony. Zresztą oglądał nie tylko kryminały, interesowało go także malarstwo, podróże, historia, czasem przepisy kulinarne.
Kiedy jeszcze był pies, to kładł się na kanapie obok niego i kazał się głaskać. Niestety stary był i miał reumatyzm. Bardzo się męczył, trzeba go było uśpić. To było żałosne i dlatego nie będzie miał drugiego psa.
Daniel mieszka w małym domku na wzgórzu. Rankiem wychodzi przed ganek i zagląda do skrzynki pocztowej. Właściwie jest to raczej rytuał, a nie realne oczekiwanie na list, bo od lat wpadają tam jedynie rachunki. Ten nawyk to zapewne relikt dawnych lat, kiedy to kolorowe koperty niosły ze sobą słowa nadziei, radości lub dramatów. Dzisiaj zastąpiły je krótkie, lapidarne i pełne błędów maile.
Po sprawdzeniu skrzynki Daniel zjada śniadanie — zwykle płatki owsiane albo jajecznicę. Lubi przy tym słuchać lekkiej muzyki, ma swoją ulubioną stację radiową. Kiedyś przypadkowo włączył program z muzyką klasyczną, akurat nadawali symfonię Strawińskiego. O siódmej rano było to trudne do strawienia, mimo obiecującego nazwiska kompozytora.
Przy goleniu z rezygnacją patrzy na liczne zmarszczki i kibicuje w wyścigu między siwymi włosami a łysiną. Wiele lat temu zauważył w umywalce parę włosów, które mu wypadły, ale się tym nie przejął. Wymyślił sobie, że w międzyczasie więcej włosów odrasta. Czas pokazał mylność tej hipotezy i niestety wielu innych. Po śniadaniu zażywa pigułki. Kiedy wyjmuje je z buteleczki, ma świadomość, że pigułek ubywa codziennie niczym dni życia. Tylko że kiedy słoiczek jest pusty, można kupić nowy.
Po goleniu Daniel zmywa naczynia, ogarnia kuchnię, a potem w pełni może się oddać temu, co lubi najbardziej. Kiedy dopisuje pogoda, bierze sztalugę, farby i pędzle i wyjeżdża gdzieś za miasto. Jego ulubione widoki to lesiste pagórki nad jeziorem albo nad rzeką. Jeśli pogoda nie sprzyja, maluje w domu widok na ogródek albo martwą naturę. Kiedy jest pod wrażeniem jakiegoś wydarzenia albo głęboko coś przeżywa, maluje obrazy ambitniejsze. Tylny pokój pełen jest ustawionych pod ścianami płócien, do których nigdy nie zagląda. Obraz jest dla niego ważny w czasie malowania, a skończone dzieło przestaje go interesować. Może z paroma wyjątkami.
Z biegiem lat życie towarzyskie stopniowo przygasa, część przyjaciół odeszła. Już nieraz przypadło mu w udziale wygłaszanie mowy pogrzebowej. Nie dość, że sama utrata przyjaciela boli, to na dodatek jest smutnym przypomnieniem, że i na niego przyjdzie kolej. Ale i to nie było najgorsze. Najbardziej przerażała go myśl już długo po pogrzebie, może rok, dwa czy jeszcze później. Próbował sobie wyobrazić stan leżącego, będącego już pewnie tylko garstką kości. Może krążyły wokół nich robaki? Po czym nagle przypominał sobie uśmiechnięte twarze tych ludzi, tembr głosu, serdeczne gesty… Wtedy ogarniała go rozpacz.
Z tych, co pozostali, wielu powaliły choroby, a i innych trosk nie brakuje. Jerry, którego znał od lat — kiedyś uosobienie energii, biegał setki kilometrów. Teraz może zrobić zaledwie kilka kroków, ale zasadniczo porusza się na wózku inwalidzkim. Samochodu już dawno nie prowadzi, sam nie potrafi nawet zamknąć okna i ma kłopoty z kojarzeniem. Właściwie jest już wrakiem człowieka pod stałą opieką żony.
Daniel poszedł do kuchni zrobić sobie kawę. Czekając, aż się zaparzy, spojrzał na ogródek. Derek śmiał się, że to nie ogród, a znaczek pocztowy, nie to, co jego polana. Stary kumpel już od lat mieszka samotnie w małej chatce na wsi. Może niezupełnie samotnie, bo ma jeszcze kozy — siedem sztuk. Traktuje je jak swoje dzieci. „Muszę żyć, dopóki one nie odejdą, bo kto się nimi zajmie?” — powiada. Ściśle mówiąc, zostały mu tylko trzy kozy, pozostałe niedawno zdechły na jakąś chorobę. Daniel namawiał go, żeby przeniósł się do miasta, zawsze to bliżej kolegów i lepsza opieka lekarska, ale on się upiera, że jest mu tam dobrze, a kolegów odwiedza raz na pół roku. Jednak nie jest tak dobrze, bo od dawna cierpi na depresję i jest w kiepskim stanie. Gdyby mu się coś stało, to nawet kumple by nie wiedzieli, no bo skąd?
Kiedy Daniel o nich pomyśli, docenia swój szczęśliwy los. Przynajmniej ma jeszcze rodzinę, córkę z mężem i dwoje wnuków. Ma, ale i nie ma, bo co z tego, że Agnieszka dzwoni co jakiś czas, skoro na tym kontakt się kończy? Odkąd przenieśli jej męża do Londynu, nie obchodzą już razem świąt i skończyły się wspólne kolacyjki. Najbardziej mu szkoda, że nie może być z wnukami, patrzeć, jak rosną, jak się rozwijają. Pamięta, jak siadali przy choince, były prezenty, śmiech, Daniel przebierał się za Mikołaja. Wnuki uwielbiały te obchody.
Okazjonalna rozmowa na Skypie jest kiepskim substytutem osobistego kontaktu. Minęło już sześć lat, odkąd opuścili Melbourne, toteż rzadko dzwoni telefon, a dni tygodnia zlewają się ze świętami, bo niczym się od siebie nie różnią.
Wyjątek stanowią czwartki — wtedy Daniel goli się dokładniej, perfumuje się, zakłada dżinsową koszulę i najlepsze spodnie. Czasem, niby od niechcenia, zarzuca na szyję jedwabną apaszkę i niecierpliwie oczekuje swojego gościa: pani Ewy. Jest ona jego pomocą, opiekunką i kontaktem ze światem zewnętrznym. Podczas tych wizyt zaprzyjaźnili się, mimo że jest ona pracownikiem agencji państwowej pomagającej seniorom. Pani Ewa często przynosi ciastka do kawy i prowadzą długie rozmowy. Jeśli zajdzie potrzeba, to pomoże coś uprać lub uprasować.
Jest ona znacznie młodsza od Daniela, bo o blisko dwadzieścia lat, ale nie wygląda na sześćdziesiątkę. Aż trudno uwierzyć, że ma dwoje dorosłych dzieci. Jest sprawna, zawsze zadbana i ładnie ubrana. Swój młodzieńczy wygląd na pewno zawdzięcza genom, ale i stylowi życia. Zdrowo się odżywia, jest aktywna, korzysta z siłowni. Chodzi do teatru, do kina, na wystawy i dużo czyta. Jej ulubiona książka to wielkie dzieło Prousta. Daniel kilkakrotnie próbował tę książkę przeczytać, ale nie potrafił się wciągnąć. Kiedyś nad tym ubolewał, dzisiaj mówi filozoficznie, że widocznie jest z tym jak z wiarą: nie każdemu jest dane.
Pani Ewa jest pogodna i okazuje swemu podopiecznemu dużo życzliwości, na którą według niego samego nie zasługuje. O sobie mówi niewiele. Skończyła socjologię czy jakiś podobny fakultet. Ma męża, syna i córkę. Mimo dojrzałego wieku dzieci nadal z nią mieszkają. Taka jest teraz moda. Pani Ewa wie, że wiele lat temu Daniel miał poważny wypadek, w wyniku którego niemal całkowicie utracił pamięć o wszystkim, co wydarzyło się wcześniej. Wprawdzie jest tego świadomy, ale tamten świat jest dla niego niedostępny. Przez lata przyzwyczaił się do tej luki w życiorysie, chociaż momentami czuje z tego powodu dziwny niepokój.
Zanim pani Ewa objęła nad nim opiekę, Daniel uczęszczał na sesje terapii grupowej. Pozwoliło mu to zredukować stres, ale w końcu prowadząca spotkania doradziła mu opiekę osobistą, która powinna przyspieszyć rekonwalescencję. Ta forma faktycznie okazała się skuteczniejsza.
Pani Ewa podejrzewa, że zanim stał się spokojnym i statecznym panem, był człowiekiem o bogatszej osobowości. Nie ma na to żadnych dowodów, ale tak jej podpowiada intuicja, a ta rzadko ją zawodzi — to już takie profesjonalne doświadczenie. Oczywiście nigdy nie podejmowała tematu przeszłości czy też nieszczęsnego wypadku. Jeśli przyjdzie na to pora, to zapewne powie jej sam. Z niecierpliwością czekała na tę chwilę.
Obecna wizyta była szczególnie uroczysta, bo były to urodziny Daniela. Z tej okazji przygotował mały poczęstunek i długo stał przed szafą, zastanawiając się, w co ma się ubrać. Przesuwając kolejne wieszaki, doszedł do ciemnego garnituru, wyjął go z szafy i powiesił na krześle. Oczywiście nie miał zamiaru go założyć. Patrzył na porządne, niegdyś modne ubranie z politowaniem — nie był pewien, czy dla garnituru, czy samego siebie. Kiedyś był to obowiązkowy strój do teatru czy na koncert. Dzisiaj wyróżniałby się w tłumie osób ubranych w dżinsy, a nawet w krótkie spodenki. Jedynie na pogrzebach strój ten ciągle był aktualny i na miejscu, chociaż już nie ten fason. Daniel odwiesił garnitur, wyjął swoje ulubione spodnie, odprasował je i z niecierpliwością czekał na panią Ewę.
W międzyczasie z Londynu zadzwoniła Agnieszka i wraz z wnukami zaśpiewała mu sto lat, na co zareagował, że może powinni zwiększyć liczbę, bo setka zbliża się niepokojąco szybko. Śmiali się wszyscy, a starszy wnuk Adrian powiedział, żeby się dziadek nie martwił, „bo będzie żył wiecznie”. „Optymizm młodych jest bezgraniczny” — pomyślał Daniel.
Zaraz po rozmowie zadzwonił dzwonek. Pani Ewa jak zwykle przyszła punktualnie. Wyglądała bardzo elegancko, wręcz atrakcyjnie. Przyniosła jego ulubione pączki i butelkę wina. Na wstępie złożyła mu życzenia, ucałowała w oba policzki i powiedziała, że ładnie wygląda. W normalnych warunkach zapytałaby solenizanta o wspomnienia z czasów młodości, ale tu byłoby to nie na miejscu, więc pozostała przy chwili obecnej.
— Ciekawa jestem, czy pamięta pan, jaką rocznicę jeszcze dzisiaj obchodzimy?
Daniel usiłował sobie przypomnieć, ale nic mu nie przychodziło do głowy.
— No, a nasza terapia? — podpowiedziała pani Ewa.
— Ależ oczywiście, przecież to jest najważniejsze, jakże mogłem zapomnieć? Proszę mi wybaczyć, to podniecenie naszym uroczystym spotkaniem. Oczywiście pierwszy raz przyszła pani równo pięć lat temu. Byłem w okropnym stanie, brałem antydepresanty, nie spałem po nocach…
— Miał pan ataki paniki.
— Tak, te były najgorsze. Wtedy poleciła mi pani psychiatrę. Sesje z nim i lekarstwa zaczęły przynosić rezultaty. No i oczywiście nasze spotkania. Jednak chyba najważniejsze było pani holistyczne podejście, bo przecież wtedy zacząłem także medytować. Pamiętam, jak mnie pani zachęcała do malowania, do spacerów i do ogólnego wyciszenia. To właśnie pani uczuliła mnie na szkodliwe działanie stresu. Powiadała pani, że jest to przyczyną wielu chorób, także zaburzeń snu i poczucia niepokoju. Gdzie ja bym teraz był, gdyby nie pani?
— A miewa pan nadal te ataki?
— Bardzo rzadko, ostatnio wiele miesięcy temu, a był on krótki i łagodny. Można powiedzieć, że jestem z tego kompletnie wyleczony.
— W takim razie proszę mi powiedzieć, jak się czuje człowiek na progu dostojnej rocznicy, bo już za parę lat nie tylko liczba, ale i same cyfry będą okrągłe.
Daniel uśmiechnął się.
— Uczucia są mieszane. Z jednej strony to trochę przerażające. Mogę nie dożyć ślubu wnuczki. Ania ma piętnaście lat, a wie pani, kiedy się teraz żenią młodzi. Wielu bliskich i znajomych już odeszło. Pewnej bezsennej nocy policzyłem, że jest to przeszło dwieście osób, pani sobie wyobraża? Dwieście osób! Byli to głównie ludzie z pokolenia moich rodziców i ich przyjaciół, ale przecież znałem ich doskonale, świetnie pamiętam ich uśmiechy, gesty, ich słabości i zalety, w mojej pamięci pozostali niezmienieni. Zdaję sobie sprawę, że nie przeżywam nic osobliwego, że dotyczy to nas wszystkich, nie zmienia to jednak istoty rzeczy.
— To brzmi raczej smutno — wtrąciła pani Ewa.
— Z drugiej strony doceniam fakt, że dożyłem już dostojnego wieku, to istna wygrana na loterii. Ale skoro się pani pyta, to powiem coś ciekawego. Na pewno nie zgadnie pani, co jest dla mnie najbardziej uciążliwe. Wbrew pozorom nie zdrowie, bo, dzięki Bogu, mam się całkiem nieźle i umysł jeszcze jako tako funkcjonuje. Głównym problemem jest aspekt społeczny, poczucie, że jest się na bocznicy, na ślepym torze. Obok pędzą pociągi w lewo i w prawo, a mój stoi przed barierą, nie sapie, nie sypie iskier tylko stoi w miejscu.
Pani Ewa uśmiechnęła się.
— Podam kilka przykładów. Jestem w kawiarni, przy drugim stoliku siedzi para młodych ludzi. W rękach trzymają komórki i fruwają po nich palcami. Od czasu do czasu uśmiechają się do siebie, wymieniają parę uwag i dalej klikają. Przy następnym stoliku mężczyzna i młoda dziewczyna, pewnie jego córka. On je szarlotkę, ona wpatrzona w komórkę, palce obu rąk na małym ekranie. Rozglądam się, podobny obraz przy innych stolikach. Ludzie, chciałbym krzyknąć, po co tu przyszliście? Zapomnieliście języka w gębie? Wie pani, jakby oni na mnie spojrzeli?
— Niestety, jakbym widziała swojego syna — przerwała pani Ewa.
— A wnuki — kontynuował Daniel — wszystko robią na laptopie albo na jakimś gadżecie. Czy uwierzy pani, że ja nigdy nie grałem w grę komputerową?
— Może pocieszy pana, że ja też nie.
— Spotykają się w sieci, coś tam miga, coś się kręci. Oczywiście te starsze nie wyobrażają sobie życia bez Instagrama, tam się śmieją, tam płaczą. Co gorsze, są także kluby samobójców, terrorystów, pedofili i Bóg wie jakich jeszcze świrów. Wie pani, miałem dwóch kumpli w szkole, byli na owe czasy technicznie zaawansowani. Z budki telefonicznej wyjęli słuchawki, przerzucili kabel między swoimi oknami w bloku i mogli do siebie dzwonić bezpłatnie, gorąca linia.
— To mi się podoba — uśmiechnęła się pani Ewa.
— Dam jeszcze jeden przykład, może najbardziej uderzający. Wiadomo, że poczucie piękna jest względne dla różnych kultur i w różnych czasach. Była moda na kobiety o bujnych, rubensowskich kształtach, potem preferowaliśmy skromniejsze wymiary szczuplutkiej Twiggy, były spodnie szerokie i wąskie, różne fryzury, suknie, a także piosenki, architektura, słowem: zmieniało się wszystko. I dobrze, że tak jest, ale wydaje mi się, że zawsze lansowano piękno, różnie pojęte, ale piękno. Te mody nie kolidowały z pojęciem piękna. Natomiast od wielu lat pojawiają się cechy, które trudno wpisać w kanony piękna: niechlujstwo, wulgarność, fetysze zła, podarte spodnie, faszystowskie insygnia, literalne akty gwałtu i przemocy, brzydota. To wszystko wpisało się w ramy współczesnej kultury.
— Ma pan rację, chociaż przyznaję, że nigdy nie zwróciłam na to uwagi.
Daniel sięgnął po kieliszek wina i opowiadał dalej ̶ jestem w teatrze, na otwartej scenie tuż przed widownią stoi krzesło, na nim siedzi rozkraczony aktor. Bez majtek. Pani wybaczy, dla mnie nie ma przesłanki, która by uzasadniała taki zamysł sceniczny. Pani się uśmiecha, ale proszę mi wierzyć, ja próbuję, może nieudolnie, ale próbuję iść z postępem czasu, Kiedy powiedziałem o tym mojej córce, zaśmiała się i powiedziała, że prześle mi coś na ten temat. Po kilku dniach otrzymałem maila — Daniel przyniósł z kuchni wydrukowaną kartkę papieru — pozwoli pani, że przeczytam.
Podsumowując, wulgarność i brzydota są częścią współczesnej kultury, ale pełnią funkcję narzędzi wyrazu, krytyki i innowacji, a nie jedynie czynników umniejszających jej wartość. Ich obecność często odzwierciedla głębsze zaangażowanie w złożoność współczesnego życia.
Pani Ewa nie mogła powstrzymać śmiechu i aż klasnęła z radości.
— To jeszcze nic ̶ kontynuował Daniel ̶ Agnieszka dopisała, że uwagę tę wygenerowała sztuczna inteligencja. Czy pani słyszała coś takiego? Czy ją produkują sztuczni inteligenci?
— Tak, spotkałam się z tym określeniem, ale dużo panu na ten temat nie powiem. Właściwie powinnam się tym zainteresować. Mają to wprowadzić u nas w pracy, to tyle, co na ten temat wiem. Ale powracając do meritum sprawy, to co pan mówi, to wszystko prawda, ale odpowiem panu pewną anegdotą.
Dzisiejsza młodzież jest niedokształcona, brak jej manier, kultury i dyscypliny. Młodych nie interesuje historia czy filozofia. Nie mają szacunku dla starszych, ubierają się niechlujnie i bez gustu, ich wierszom brak poezji — mówiąca zawiesiła głos. — Coś takiego powiedział Sokrates.
Daniel przechylił głowę w zakłopotaniu.
— Słyszałem to i zgadzam się, jest to stara prawda. Teoretycznie ma pani rację, ale w praktyce trudno się z tym pogodzić. Pani pewnie uważa, że jestem staroświecki? Może tak, właśnie o to chodzi. Problem polega na tym, że to nie oni, a ja jestem outsiderem, to oni na mnie patrzą z mieszaniną pobłażliwości i politowania. Mówi się o dalszych możliwościach przedłużania życia, ale czy chciałbym żyć jeszcze pięćdziesiąt lat? Trudno sobie wyobrazić świat za pół wieku, oczywiście o ile do tego czasu go nie rozwalimy. Pomyśleć, że ostanie pięćdziesiąt lat zmieniło świat bardziej niż pierwsze milenium. Patrząc na potworności naszej epoki, myślę, że może lepiej będzie od tego odpocząć, z drugiej strony i odejść szkoda. Zostawić to wszystko, dzieci, wnuki? Nie tylko to, bo są jeszcze wschody słońca, śpiew słowika, wiersze, muzyka. Zresztą co ja pani będę mówił? Tak to jest.
Daniel dopełnił kieliszki.
— Ale ja tak tylko o sobie. Proszę, może pani coś powie, na pewno będzie to ciekawsze i weselsze.
— Wręcz przeciwnie: słucham pana z zainteresowaniem, w końcu prędzej czy później wszystkich nas to czeka, a starość staje się problemem społecznym. Ale dobrze, zmienimy temat.
Byłam w teatrze na wspaniałym spektaklu — zaczęła, popijając wino. — Była to dramatyzacja Portretu Doriana Graya. Pan sobie wyobrazi, że jedna aktorka grała dwanaście ról, ale wybrnęli z tego znakomicie, to był super spektakl. Zrobienie takiego monodramu wymagało najnowszej technologii. Nad sceną wisiały ogromne ekrany, natomiast na scenie krążyło kilku kamerzystów ubranych na czarno, tak że byli prawie niewidoczni. W ten sposób widownia miała przed sobą żywą aktorkę oraz jej różne zbliżenia na ekranach. Więc może nie jest aż tak tragicznie, nawet dzisiaj artyści potrafią dostarczyć wielu emocji i wzruszeń. Zresztą z tą sztuką to różnie bywa, ileż to wielkich dzieł zostało początkowo wyśmianych, odrzuconych, by po latach doczekać się uznania.
Pani Ewa często opowiadała ciekawe rzeczy, co Daniel bardzo cenił i słuchał uważnie. Dawno temu czytał tę książkę Wilde’a, ale to już było poza zasięgiem jego pamięci. W dalszej rozmowie pojawił się temat zdrowia. Ewa rozpoczęła kolejną dietę–cud. Daniel wspomniał o powracających bólach krzyża, ale starał się nie robić z tego wielkiej sprawy. Wiadomo — z wiekiem każdemu gdzieś coś strzyka. I tak jak na swoje lata trzymał się nieźle.
Kiedy spotkanie dobiegło końca, w butelce pozostała już tylko kapka wina. Może starczyłoby na mały kieliszek. Nie pozwoli tego zmarnować.
2
Nazajutrz, mimo ponurej aury, Daniel obudził się w doskonałym nastroju. Po chwili nagły podmuch wiatru przyniósł zimną ulewę, jednak to go nie odstraszyło — włożył płaszcz, otworzył parasol i ruszył w wiadomym kierunku. Okazało się, że ta determinacja nie była daremna. W skrzynce znajdowała się gruba, nieco już wilgotna koperta. Szybkim krokiem wrócił do domu i bliżej przyjrzał się listowi. Wprawdzie adres był właściwy, ale adresatem była jakaś kobieta. Na odwrocie nie było danych nadawcy. Dla pewności Daniel założył okulary, ale to niczego nie wyjaśniło. Postanowił poradzić się pani Ewy.
Przy następnej wizycie pokazał jej kopertę. Ona wyjęła swój laptop i odszukała nazwisko kobiety. Daniel siadł obok niej i śledził informacje na ekranie. Okazało się, że adresatem była poetka, która posiadała własną stronę internetową. Z dalszych informacji wynikało, że przez jakiś czas figurował na jej stronie niewłaściwy adres, czyli adres Daniela. Teraz podała adres mailowy i już nie przyjmowała poczty papierowej. Niestety uwaga ta była podana pod niewłaściwym nagłówkiem i łatwo ją było przeoczyć, co pewnie przydarzyło się nadawcy zabłąkanego listu.
Po wyjściu gościa Daniel położył kopertę na półce i wkrótce zapomniał o jej istnieniu. Dopiero po kilku tygodniach, szukając jakiejś książki, pani Ewa niechcący strąciła list na podłogę. Zdziwiła się, że nadal nie był otwarty. Uważała, że skoro wysłany został na zły adres i nie ma nadawcy, to należy go otworzyć. Może znajdzie się tam jakaś informacja pozwalająca zwrócić list autorowi. Daniel pokiwał głową, ale wciąż był niepewny, jakby w zaklejonej kopercie mógł czyhać na niego jakiś zły duch.
Wieczorem oglądał w telewizji film, w którym bohater wyłowił zalakowaną butelkę z listem w środku. Okazało się, że była to alarmująca prośba rozbitka o pomoc. Daniel niemal podskoczył z wrażenia i natychmiast sięgnął po tajemniczą kopertę. Rozciął ją delikatnie i wyjął spory plik kartek. Pierwsza rzecz, która go uderzyła, to drobne, regularne pismo i lekko pochylone litery. Był przekonany, że musiała to pisać kobieta. Powąchał kartki, ale pachniały tylko papierem. Siadł wygodnie w fotelu, założył okulary i zaczął czytać.
Szanowna Pani Poetko,
piszę do Pani po raz pierwszy, chociaż mam już pewne doświadczenie w korespondencji z poetami. Poprzednio pisałam do sędziwego wieszcza, ale przeczytawszy Pani ostatni tomik wierszy, zrozumiałam, że to właśnie tu jestem bliżej duchowo. Zwłaszcza wiersz „Między duszą a ciałem” poruszył mnie głęboko i zmusił do refleksji. Pani mówi o sprawach, które ja czuję i chętnie bym o nich powiedziała, ale nie potrafię tak ładnie jak Pani. W tym wierszu, niczym w pigułce, potrafiła Pani powiedzieć tak wiele, a wiersz jest tak piękny, że aż sam temat wydaje się piękny, a przecież nie jest. Pisze Pani o losie przegranym, o człowieku, w którym dusza i ciało nie potrafią współżyć w jednej istocie. To jestem ja i proszę mi wybaczyć, ale to jest też i Pani, bo nikt tak tego nie opisze, jeżeli tego nie doświadczył.
Pani przemawia do mnie moim językiem, bo dla mnie sztuka jest wehikułem do komunikacji. Oczywiście mam na myśli Sztukę przez duże S.
To komunikowanie ma tym większy rezonans, im bliższe są osobowości autora i odbiorcy. Takie właśnie mam poczucie, czytając Pani wiersze. Pomyślałam więc, że jeżeli ja tak czuję, to i Pani usłyszy mój głos. Pani twórczość łączy w sobie ogromną wrażliwość z doświadczeniem życiowym, które jednak nie zdołało zabić świeżości i dziecięcej wiary w dobro, co jest rzadką cechą. Podejrzewam, chociaż mogę się mylić, że niejedno Pani w życiu przeszła.
Piszę dlatego, że mam taką potrzebę. Nie szukam tu porad, współczucia czy rozgrzeszenia, jedynie wysłuchania. Przy okazji może wzbogaci to Pani wiedzę o człowieku, o jeszcze jednym ludzkim doświadczeniu, bo przecież to się zawsze przydaje poecie. Trudno mi powiedzieć, czy mój los jest oryginalny, pozostawię to do Pani oceny. Wydaje mi się jednak, że należę do pewnej grupy ludzi — ściślej mówiąc kobiet — nazwijmy to, obciążonych, ale nie uprzedzajmy faktów.
Zawsze marzyłam o przypadkowym spotkaniu mojego urojonego słuchacza gdzieś w pociągu pędzącym przez mroczną aurę. Wiedząc, że nigdy więcej go nie spotkam, mogłabym się zwierzyć, tak bez reszty, do końca. I właśnie to Pani proponuję tę rolę.
Kiedyś wymyśliłam sobie taką piramidę poznania. Proszę ją sobie wyobrazić do góry nogami i podzieloną na trzy warstwy. Ta górna to osobowość postrzegana przez ogół ludzi, odkryta i otwarta. Pod nią warstwa druga, czyli pewien stopień wtajemniczenia dostępny jedynie dla bliskich przyjaciół, i wreszcie warstwa trzecia, czyli rożek na samym dole, którego nie zna nikt. Paradoksalnie to właśnie tu leżą najistotniejsze elementy mojej osobowości: słabości, ułomności, a zarazem napęd mojego działania. Nie wiem, czy podobnie myślą tysiące ludzi, może dziesiątki, a może nikt. Niedawno wpadłam na pomysł trafniejszej metafory, a mianowicie porównanie do drzewa, którego korona jest tą warstwą najwyższą, konary warstwą drugą i wreszcie korzenie są tą najistotniejszą, głęboko ukrytą esencją. Mam cichą nadzieję, że właśnie tą drogą uda nam się do tych korzeni dotrzeć, ale zależy to od tego, jak się rozwinie nasza korespondencja.
Daniel odłożył list, zdjął okulary i przetarł oczy. „Kolejna” — pomyślał. Co to jest, że ludzie tak bardzo potrzebują się komuś wyżalić, wypłakać? Świat zalany jest informacjami, jednocześnie rośnie plaga samotności. I to nie tylko fizycznej, ale i psychicznej, samotności pośród ludzi. Wbrew pozorom samotność uderza nie tylko w ludzi starych i fizycznie samotnych, ale również młodych, otoczonych gronem znajomych.
Zaintrygował go ten rożek na dnie, czyli te korzenie. Zastawiał się, czy on też ma taką strukturę piramidalną. Czy ma takie niezbyt piękne albo wstydliwe zakamarki duszy, bo jeżeli nie, to dlaczego musiały być ukryte? Czy drzemią tam cechy, które istotnie wpływałyby na jego działalność i motywację, bo autorka mówi o napędzie do działania. Po namyśle Daniel doszedł do wniosku, że nie, że może śmiało mówić o wszystkim, przynajmniej swoim bliskim, czyli nie ma tego tajemniczego rożka. Oczywiście w tym układzie metafora drzewa nie bardzo pasuje, bo jakże może być drzewo bez korzeni?
Ale tutaj list się nie kończył. Daniel powrócił do czytania.
Nie będę ukrywała, że jestem w kiepskim stanie — szczęśliwi do poetów nie piszą. No bo z czego tu się cieszyć? Jestem już dobrze po pięćdziesiątce, owszem, mam męża i córkę, niezłą pracę, jestem w miarę zdrowa, mieszkam w bezpiecznym kraju, mam dach nad głową i nie chodzę głodna. Właściwie nie ma powodów do narzekania. To, co posiadam, niby niewiele, uszczęśliwiłoby połowę ludzkości. Wiem, wiem, Heraklit już dwa tysiące lat temu powiedział: „Pozwólcie mi obniżyć poprzeczkę, a uszczęśliwię świat”. Ale drugi cytat, równie ważny i prawie równie stary, każe nam unieść wzrok powyżej poprzeczki, wszak „nie samym chlebem…”. Zresztą, przyznam się szczerze, relatywność szczęścia i nieszczęścia, męczy mnie od lat. Przykładowo, sportsmenka jest we łzach, bo otrzymała srebrny medal, a cały kraj oczekiwał złota. Z drugiej strony młody chłopak, który w wypadku stracił rękę i nogę, jest pełen radości i optymizmu. Wiem, jest to temat rzeka, więc powrócę do sedna listu.
Moje małżeństwo jest totalną pomyłką i nieporozumieniem. Był już moment, kiedy mieliśmy się rozejść, ale powstrzymała nas obawa o reakcję naszej córki. Edyta była bardzo wrażliwa i mogłoby się to źle skończyć. Kiedyś opowiedziała mi swoją historię kobieta, której ośmioletni syn nie mógł pogodzić się z rozwodem rodziców i z tego powodu się powiesił. Ta historia prześladuje mnie niczym upiorne widmo i powraca w marach nocnych, więc pozostaliśmy razem. Nie wiem, jaka jest Pani sytuacja, ale proszę mi uwierzyć, że życie z osobą, której się nie kocha, życie bez miłości jest męczarnią, może nie dla wszystkich, ale dla mnie tak. Tym bardziej że wiem, co to Miłość, ta przez duże M, ale do tego jeszcze powrócimy. Pewnie się Pani uśmiecha, bo przecież większość ludzi żyje bez miłości, większość jej nigdy nie zaznaje. Powiadają, że dla wielu pierwszą miłością są wnuki, ale na to jeszcze muszę poczekać.
Wie Pani, ja też kiedyś próbowałam pisać wiersze, nawet kilka wysłałam na konkurs. Akurat natrafiłam na życzliwego jurora. Napisał, że widzi we mnie człowieczeństwo (śmiesznie to określił) i ma dla mnie dużo sympatii, ale że muszę jeszcze trochę popracować, może nawet znaleźć mentora. Była to zapewne uprzejma forma powiedzenia, że nie mam talentu i powinnam poszukać innego zajęcia. Na koniec dodał, że dzisiaj nie pisze się już rymowanych wierszy. Jednak, jak Pani widzi, piszę, może nie wiersze, ale piszę. Daje mi to pewną ulgę i uwalnia od kotłujących się w głowie myśli. I właśnie Panią wybrałam na swoją powierniczkę. Mam nadzieję, że będzie to dla Pani ciekawą przygodą, a nie kłopotliwym obciążeniem.
Z poważaniem
Wielbicielka
Daniel raz jeszcze przeczytał list i doznał dziwnego poczucia déjà vu. Nagle przypomniał sobie wypowiedzi jednej z uczestniczek terapii grupowej. Była to kobieta już w sile wieku, nadal atrakcyjna i dostojna. W swoich kwestiach często powracała do komunikacji międzyludzkiej, do pragnienia poznania nieznajomego, któremu mogłaby powiedzieć o sobie wszystko, bo uważała, że prawda o niej jest wielowarstwowa i że tej najgłębszej nie zna nikt, a to ona jest najważniejsza. Podobieństwo jej myśli do treści listu było zaskakujące. Czyżby pozornie błędny adres był jednak właściwy? Ależ to absurd. Wielu ludzi może mieć podobne poglądy.
Daniel wstał z kanapy, stanął przy oknie i patrzył na swoją ulubioną brzozę. Potem podszedł do sztalugi i zaczął ją szkicować. Czy on rzeczywiście nie miał korzeni, o których pisała nieznajoma? Czy faktycznie jest gotów wszystko o sobie powiedzieć? Wszystko? Nie. Jednak nie, gdzieś tam drzemią jakieś szczątki, ale jest ich niewiele. W pewnym stopniu nieznajoma ma rację. Pod pniem brzozy nakreślił linię ziemi, pod nią korzenie. Najpierw pionowe, potem dodał wijące się, poplątane. Chyba raczej tak, bo przecież gdzieś tam w głębi są zawijasy, jak na przykład w miłości.
Już dawno nie słyszał słowa „miłość”, nawet zapomniał, że ono istnieje. Nie przeszkadzało mu to żyć, chociaż przyjemniej byłoby kochać. Oczywiście teoretycznie, bo w jego wieku to już odległa historia. Owszem, w filmach często pokazywali dziesiątki wariantów miłości: szalonej, głupiej, beznadziejnej, czasem spełnionej, ale on już patrzył na te zmagania z dystansem. „Kiedy bolą stawy, nie czas żałować serca”. Nie, to chyba było inaczej; „Nie czas żałować róż, kiedy płoną lasy”.
Musi porozmawiać na ten temat z panią Ewą. Jest inteligentna, oczytana, ciekawe, co o tym myśli. A jak to było w jej życiu? Patrząc na jej racjonalność i równowagę, trudno sobie wyobrazić spontaniczność i romantyzm, bo chyba tego wymaga miłość. Właściwie niewiele o niej wiedział, chroniła swoją prywatność, przynajmniej przed nim. Pewnie tego wymagała jej praca.
Daniel nalał sobie kieliszek koniaku, przygotował farby i zaczął nakładać je na płótno: najpierw jasna zieleń na czubku drzewa, a im niżej, tym barwy stawały się ciemniejsze. Od czasu do czasu zerkał na listek przyklejony w rogu płótna.
Nagle zadzwonił dzwonek. Daniel przykrył płótno i poszedł otworzyć drzwi. Tym razem pani Ewa przyszła w nastroju refleksyjnym, nawet minorowym. Oczywiście z racji pełnionej funkcji nie wypadało jej „mieć nastrojów”. Ona miała być dla pacjenta białą kartą bez własnego życia i swoich problemów, ale przecież człowiek jest tylko człowiekiem: czuje i myśli. Daniel z miejsca zauważył jej niepokój.
— Pani jest dzisiaj jakaś zaniepokojona.
— Tak — powiedziała z bladym uśmiechem — ale to nie powinno wpływać na nasze spotkanie.
— Wiem, ale może będzie pani lżej, jeśli podzieli się ze mną swoim problemem. Przecież to nie jest jakaś formalna instytucja, jesteśmy tylko ludźmi, pani też.
— Nie powinnam tego robić, ale pana życzliwość mnie ośmiela, więc powiem, co się stało. Mam podopieczną: młodą, ładną kobietę, to trudny przypadek, została zgwałcona przez grupę bandziorów i nie może się z tego otrząsnąć. Widuję ją dłużej niż pana i zrobiłyśmy już ogromny postęp, ale głęboki ból ciągle w niej pozostał, nadal przechodzi przez wzloty i upadki. Ma niechęć do mężczyzn, w każdym widzi potencjalnego gwałciciela, czemu trudno się dziwić. Z drugiej strony pragnie mieć dziecko i rodzinę. Te dwa uczucia kolidują ze sobą, powodując nieustanny mętlik w głowie. Nasze spotkania są zwykle w środy, ale wczoraj nie zastałam jej w domu. Zapytałam sąsiadów, czy wiedzą coś na jej temat. Okazało się, że zabrało ją pogotowie, więc odwiedziłam ją w szpitalu. Próbowała otruć się gazem. Długo przy niej siedziałam i nadal nie jestem pewna, czy płakała dlatego, że próba się nie udała, czy ze wzruszenia, że jednak żyje. Wie pan, czasami ludzkie problemy mnie przygniatają, czuję, że nie starcza mi sił, żeby stawiać im czoła. Patrzę na pacjenta, w jego oczach jest rozpacz i prośba, a ja czuję niemoc.
Pani Ewa siadła w fotelu i cicho poprosiła Daniela o koniak — wiedziała, że w szafce zawsze jest butelka. Po wypiciu długo siedziała zamyślona, po czym przeprosiła i podziękowała za wyrozumiałość. Bardzo ceniła u niego tę cechę i dzięki temu się uspokoiła. Daniel, widząc, że pani Ewa powraca do siebie, zapytał, czy nie chciałaby przeczytać tajemniczego listu od nieznajomej?
— Ach tak, jak najbardziej.
Czytała w spokoju, ale z widocznym zaangażowaniem. Po skończeniu wstała i podeszła do okna. Teraz ona patrzyła na ulubioną brzozę Daniela. Opadły już prawie wszystkie liście, ścieląc żółty dywan pod drzewem. Podobał jej się pomysł odwróconej piramidy, a jeszcze bardziej analogia do drzewa, którego esencja tkwi w niewidocznych korzeniach. Patrząc na zimową brzozę, starała się wyobrazić sobie, jak mogą one wyglądać. Na pewno są poplątane, nierówne, z przyklejonymi grudkami ziemi, w niczym nie przypominają bujnej i rozwianej korony drzewa. Odwróciła się do Daniela z łagodnym uśmiechem.
— Podoba mi się ta analogia do drzewa i jego korzeni — powiedziała.
Daniel podszedł do okna i razem patrzyli na brzozę, która nagle nabrała nowego znaczenia.
— Może mógłby pan to namalować? Pewnie lepiej wiosną, kiedy drzewo będzie w jasnej zieleni. Wyobrażam sobie, że korzenie będą kompletnie inne niż reszta drzewa i że patrzący na bujną zieleń korony nigdy nie odgadnie mroczności tego, co ukryte, a przecież to stąd płyną soki do najwyższych gałęzi. Bez tych potarganych nitek nie byłoby niczego, nawet żółtych liści.
Daniel patrzył na panią Ewę z podziwem.
— Pani powinna być poetką — powiedział, po czym pokazał jej zaczęty obraz. — Będzie tak, jak pani mówi: z jasnozielonymi liśćmi na samej górze.
— A propos poetki, przypomniałam sobie ogłoszenie w gazecie; nasza poetka będzie miała spotkanie autorskie, na którym zaprezentuje swój nowy tomik wierszy. Prześlę panu szczegóły mailem.
Dopiero po chwili dotarło do Daniela, że może tam spotkać kobietę z terapii. Poczuł z tego powodu dziwne podniecenie, chociaż starał się tego nie okazywać.
— Może uda mi się spotkać tam autorkę listu — powiedział spokojnie.
— Właśnie też tak pomyślałam.
— A teraz zrobię herbatę. Rumianek jak zwykle?
— Nie, może tym razem poproszę miętę, o ile pan ma.
Wracając z herbatą Daniel zapytał, co sądzi o tym liście?
— W mojej pracy spotykam się z tym na co dzień. Taka potrzeba wysłuchania jest powszechna, ale nieznajoma ładnie to przedstawiła. Kiedy się nad tym zastanawiam, to wydaje mi się, że powinno się o tym więcej mówić. Na przykład moja pacjentka, o której wspomniałam, po tym potwornym akcie przemocy była w tragicznym stanie. Nie dość, że została zhańbiona w tak bolesny sposób, że była fizycznie i psychicznie obolała, że miała bezpodstawne poczucie winy, to na dodatek była w swoim cierpieniu potwornie samotna. Podzielenie się tym przeżyciem z kimś przychylnym oczywiście nie zmniejszyłoby rozmiaru tragedii, ale przyniosłoby jej pewną ulgę. Już sama świadomość, że dany problem odczuwa także ktoś inny, ma działanie terapeutyczne. Brońmy się przed samotnością, bo nie wszyscy radzą sobie tak dobrze jak pan.
— Nie przesadzajmy. Zresztą nie jestem aż tak samotny. Mam wspaniałego kompana, czy raczej kompankę, jest miła, wyrozumiała, życzliwa. Niejeden mógłby mi pozazdrościć. Nazywa się…
— Dobrze, dobrze — śmiała się pani Ewa.
— Cieszę się, że się pani trochę rozchmurzyła. Korzystając z okazji, czy mógłbym panią o coś poprosić?
— Słucham.
— Niedawno sprzątałem garaż i okazało się, że jest tam kilka nierozpakowanych pudeł, nawet nie wiem, co w nich jest. Czy mogłaby mi pani pomóc je zdjąć?
— Ależ oczywiście.
Po wypiciu herbaty poszli do garażu, gdzie na wysokiej półce stały tekturowe pudła. Pani Ewa weszła na drabinę i podała je Danielowi. Były nieotwierane od lat i mocno zakurzone. W jednym z nich leżały jakieś zeszyty i książki, w drugim — adapter i płyty.
Po wyjściu Ewy Daniel odkurzył je, wniósł do pokoju, uruchomił adapter i włączył pierwszą z brzegu płytę. Po trzaskach zaczęła się muzyka. Daniel słuchał uważnie, stopniowo zaczynał rozpoznawać melodię, usłyszał słowa: „return to sender”. Nagle poczuł szum w głowie i prawie stracił równowagę. Usiadł w fotelu. Potem wstał, nalał kieliszek koniaku, wypił parę łyków i usiłował sobie przypomnieć, jak nazywa się ten piosenkarz. „El…”, „prys…”, „pres…”. Głośniej nastawił muzykę. Nagle przyszła zbawienna myśl. Daniel podniósł ramię adaptera, zdjął kręcącą się płytę i przeczytał napis: „Return to sender, Elvis Presley”. „Oczywiście” — powoli sobie przypominał. Początkowo jakby przez mgłę, jakieś majaki, postacie, widoki, wszystko zamazane, ale stopniowo mgła się przecierała. Daniel popijał koniak, przymknął oczy i coraz wyraźniej widział barwny obraz.
Piękny wiosenny poranek, matka krząta się przy praniu, pies szczeka w ogródku. Daniel odrabia lekcje przy włączonym radiu — Presley śpiewa właśnie jego ulubioną piosenkę: Return to sender. Już czwarty tydzień ten utwór jest na topie. Chłopiec śpiewa razem z nim. Mama wchodzi zdziwiona: „Miałeś odrabiać lekcje”. On odpowiada, śmiejąc się: „Właśnie to robię, mamy się nauczyć na pamięć tej piosenki”. „Czaruś jak zawsze” — matka uśmiecha się.
Daniel wstaje z krzesła i zaczyna tańczyć. Wymachując rękami, uderza niechcący w wiszący na suficie samolot. Przystaje, by sprawdzić, czy go nie uszkodził, ma ich wprawdzie kilka, ale ten model Spitfire jest jego ulubiony. Daniel kolekcjonuje modele samolotów, najczęściej mama kupuje mu zestawy do sklejania, co go kompletnie pochłania, dopóki nie skończy konstrukcji. Jeden z modeli nawet lata, puszczali go z Marcinem w parku, ale trzeba uważać, żeby nie odfrunął. Już raz niewiele brakowało, a odleciałby popychany silnym podmuchem wiatru.
Gdy utwór się kończy, chłopiec wchodzi do swojego pokoju, by raz jeszcze spojrzeć na plakat z królem rock’n’rolla. Uwielbia jego fryzurę. Planuje umyć samochód sąsiada, a za zarobione pieniądze ostrzyc się na Elvisa. Marcin już to zrobił, wygląda super. Jeszcze potrzebuje trochę forsy na tę płytę, musi ją mieć, chociaż boi się starego — na pewno będzie krzyczał. Na widok plakatu Elvisa nad łóżkiem syna przez tydzień z nim nie rozmawiał. Jak zobaczy tę fryzurę, to może marudzić, ale matka go wybroni. Zawsze to robi. Tylko ona potrafi się oprzeć domowemu despocie. Gdyby nie mama, ojciec pewnie by go pobił, on chyba w ogóle nie lubi ludzi, nawet siebie. Nigdy nie powiedział Danielowi dobrego słowa, nigdy nie pochwalił. Wszystko było nie tak. Jak tylko Daniel podrośnie, ucieknie z domu — byle gdzie, oby dalej od ojca. Tylko mamy mu żal — ona nigdzie nie ucieknie.
Daniel wyszedł na taras zaczerpnąć świeżego powietrza. W pudle było dużo płyt. Czy każda przyniesie wspomnienia? Czy to oznacza, że będzie mógł odtworzyć młodzieńcze lata zagubione w wypadku? Może nie, ale warto próbować, to tak jakby odkurzał stare obrazy na strychu. Wrócił do pokoju. Na samym wierzchu leżała płyta Beatlesów Love me do.
Impreza u Marcina, Daniel tańczy z Dorotą właśnie do tej melodii. Długo czekał na tę chwilę — wszyscy chcą z nią tańczyć. Niedawno przyjechała ze Szwecji, ma długie blond włosy, jest bardzo ładna i zgrabna. Zna swoją wartość, więc nie udaje skromnej. Chłopiec startuje do niej jak wszyscy inni, ale ma małe szanse — są tu lepsi od niego, on nie ma wzięcia u dziewczyn. Nie jest szczególnie przystojny i nie ma czym zaimponować. Poza tym jest nieśmiały, a to chyba jest najgorsze. Marcin nie jest od niego jakiś lepszy, ale ma gadane, śmieje się, rozśmiesza innych, a dziewczyny to lubią.
W pewnym momencie Marcin wypija kieliszek wódki, po czym proponuje grę w karty. Pomysł spotyka się z ogólnym śmiechem i gwizdami, ale Marcin nie jest taki głupi i wie, co robi. Przekrzykując okrzyki protestu, tłumaczy, że nie będzie to poker ani brydż, tylko „gra Marcina” — jego własny wynalazek, za który powinien dostać Nagrodę Nobla. Poprzez śmiechy sypią się pytania, na co z góry przygotowany wodzirej tłumaczy proste zasady: przygotował dwie kupki kart, każdy chłopak wybiera kartę z jego lewej ręki, a dziewczęta z prawej, jedne są czarne, drugie czerwone. Po rozdaniu pierwsza dziewczyna pokazuje wybraną kartę. Chłopiec posiadający odpowiednik w czarnym kolorze idzie z nią do drugiego pokoju i tam się całują. Po powrocie następna dziewczyna dobiera partnera i tak do ostatniej karty.
Daniel nerwowo patrzy na stojące za stołem dziewczęta: są tam piękne, ładne i takie sobie. Oczywiście marzy mu się Szwedka, ale nawet nie dopuszcza możliwości, że może mu się poszczęścić.
Pierwsza startuje znana z „hojności uczuć” Iwona i wyciąga z talii czerwoną damę. Jej partnerem okazuje się Marcin. Wybór przechodzi bez entuzjazmu — całowali się już kilka razy tego wieczoru. Podobno kiedyś byli w bliższym związku. Po chwili wracają roześmiani i swoją kartę pokazuje następna dziewczyna. To Dorota, w ręku trzyma czerwoną dziewiątkę. Nastaje cisza, chłopcy uważnie sprawdzają, czy to ich wybrał los. Daniel patrzy na swoją kartę, przeciera oczy i spogląda jeszcze raz — zgadza się, to dziewiątka trefl. Cały rozpromieniony występuje do przodu, bierze Dorotę za rękę i znikają w drugim pokoju.
To, co nastąpiło, przerosło nie tylko jego oczekiwania, ale i wyobraźnię. Owszem, całował się już przedtem, ale to, co zademonstrowała Szwedka, było z innej ligi. Mógłby już nie wracać na imprezę, ale chociaż był to długi pocałunek, to musiał się kiedyś skończyć. Rozochocony osiągnięciem wieczoru zapytał Dorotę, czy by się z nim nie chciała umówić, no co ona odparła uprzejmie, ale stanowczo, że nie, bo już ma chłopaka.
Odurzony i skonfundowany wrócił na zabawę, ale musiał to przeżycie jakoś odreagować. Tak się złożyło, że Iwona, której nieobcy był kieliszek, chwaliła się, że przepije każdego chłopaka. W ramach wyzwania jednym haustem wypiła szklaneczkę czystego spirytusu. Podziałało to na Daniela jak płachta na byka: co to, on nie dorówna dziewczynie? W alkoholu? Kazał sobie nalać tyle samo, chociaż nigdy w życiu nie pił spirytusu. Przechylił szklankę, aż się zakrztusił. Potem nie mógł tego odkaszlnąć, a jak już mu się udało, to wyszedł na ganek i tam na ławce przeleżał do rana. Obudził się w wyjątkowo niechlujnym stanie. Cały dzień spędził, na zmianę kucając nad muszlą klozetową i piorąc upaprane ubranie. Przyrzekł sobie, że już nigdy nie będzie pił alkoholu.
Daniel uśmiechnął się. „Szalone deklaracje młodości” — pomyślał i sięgnął po następną płytę. Po okładce poznał popularny wówczas album Dylana.
Siedzą na ganku u Marcina, piją tanie wino i palą trawkę. Mają zrelaksowane twarze, długie włosy, szerokie spodnie i lniane koszule. Ktoś się całuje, ktoś brzdąka na gitarze. Dorota usnęła na ramieniu swojego chłopaka, włosy opadły, zakrywając jej twarz. Robi się ciemno. Wokół, niczym świetlik, krąży nikłe światełko papierosa. Ktoś zapala świeczkę. Zza chmury wysuwa się księżyc. Daniel z zazdrością patrzy na chłopaka Doroty, ten to ma szczęście. Co ci faceci posiadają, czego on nie ma? A robią to z taką lekkością, niemal bezwiednie. Dziewczyny same wpadają im w ramiona, a jemu? Przypomniał sobie pocałunek Szwedki, a Marcin ma to na co dzień.
Daniel zastanawia się, co przyciąga kobiety. Teorii jest wiele: jedni powiadają, że to wszystko kwestia zapachu, według innych najważniejsze jest poczucie humoru, stara szkoła mówi, że głównie chodzi o kasę. Kundera twierdził, że miał niezawodną metodę: wchodził do kawiarni w towarzystwie dwóch pięknych dziewcząt, a reszta przychodziła już sama. Ale skąd tu wziąć dwie piękne dziewczyny? Chyba żeby „pożyczył” Dorotę i Iwonę, ale czy się zgodzą? Kolega mu opowiadał, że w Berlinie jest restauracja, w której kobiety i mężczyźni siadają przy numerowanych stołach i kobiety wysyłają do facetów zaproszenia. Może pojechać do Berlina? Bo gdyby jeszcze tylko miał dziewczynę, to nic by mu do szczęścia nie brakowało. Ma kolegów, towarzystwo. Lubi zapalić trawkę, lubi dźwięk gitary i ten klimat. Tylko żeby jeszcze… Ach, życie.
Nagle na tarasie pojawia się jakaś dziewczyna, Daniel jej nie zna. Marcin aż podskoczył, budzi przysypiającą Dorotę, jej głowa opadła niczym przekłuty balon.
— Maja, a ty skąd się tu wzięłaś? Myślałem, że jesteś w Londynie.
— Byłam — odpowiada z uśmiechem — a teraz jestem tutaj, prosto z lotniska.
Obejmuje Marcina i kolejno wszystkich gości, większość z nich zna. Daniel patrzy na nią z podziwem. Nie wiadomo, czy to przez jej strój, czy sposób bycia, może przez jej brytyjski akcent, czuje się powiew Europy.
— Nalejcie jej karniaka! — krzyczy gospodarz.
— Poczekajcie — odpowiada Maja. — Mam tu dla was coś specjalnego. — I wyjmuje z plecaka butelkę whisky jeszcze w opakowaniu duty free. Podaje ją Marcinowi, on fachowym okiem patrzy na etykietę.
— Słuchajcie, to jest Jasio Wędrowniczek z niebieską naklejką! No, kochana, to się postawiłaś, jest jakaś okazja?
— Ano jest. Zostałam przyjęta na studia do Oxfordu, na wydział historii.
Rozlegają się okrzyki i oklaski. Marcin biegnie do kuchni, przynosi szklaneczki i już zaczyna otwierać butelkę, ale Maja go powstrzymuje.
— Jest jednak warunek. — Okrzyki cichną. — Nim rozlejemy, mam do was małą prośbę… — zawiesza głos. — Musicie wykonać małe zadanie.
— Nie powiesz, że mamy robić dwadzieścia pompek — niepokoi się Marcin.
— Nie, nie jestem tak okrutna. Poproszę, żeby każdy z was odpowiedział na jedno pytanie.
Nagle wtrąca się widocznie już przebudzona Dorota:
— Nie, nie jestem dziewicą.
Rozlega się głośny śmiech, ale Maja nie daje za wygraną:
— Pytanie jest nieco trudniejsze, a zaintrygował mnie tym tematem sąsiedzcy obok mnie pasażer w samolocie. Nie wiem, kim on był, ale miał pewne oryginalne przemyślenia.
— Mów już. Znając ciebie, będzie to jakaś pułapka. — Marcin nie wytrzymał.
Maja bierze od Marcina butelkę i unosząc ją, mówi:
— Powiedz: gdybyś stanął przed wyborem między prawdą a pięknem, to co byś wybrał?
Marcin zastanawia się chwilkę i odpowiada:
— Prawdę.
— A ty? — pyta Dorotę.
— Też prawdę.
Maja zadaje pytanie wszystkim po kolei i wszyscy odpowiadają tak samo. Daniela pyta na końcu — może dlatego, że siedzi w rogu, a może dlatego, że go nie zna. Bez wahania odpowiada, że wybiera piękno. Nastaje cisza. Maja podchodzi bliżej i mówi:
— A to ciekawe. Mógłbyś nam wyjaśnić dlaczego?
Daniel zastanawia się chwilę, jakby ważąc słowa, po czym odpowiada:
— Wybranie prawdy jest niejako intuicyjną odpowiedzią, bo kojarzy się ze szlachetnością, prawością, z platońskim idealizmem, ale jest to smutny wybór — przerywa, szukając odpowiedniego wyjaśnienia. — Pokażę to na przykładach. Święty Mikołaj to piękna tradycja, ale on naprawdę nie istnieje. Niemowlak jest piękną istotką, ale prawda jest taka, że jak wszystko, co żyje, pewnego dnia i on odejdzie. Nasze spotkanie tutaj jest piękne, ale za sto lat nawet nie będą o nas pamiętali. Słowem: prawda jest na ogół smutna, jak nasza cała egzystencja, a życie jest krótkie i dlatego wybieram piękno.
Słuchający popadli w zadumę i nastało długie milczenie.
Daniel zaczął nerwowo chodzić po pokoju. Coś się z nim działo. Nagły powrót pamięci, zagubionego świata młodości, te obrazy jak żywe, dzieciństwo, Presley. I ten list od nieznajomej, drzewo, korzenie. Zbyt wiele jak na jego skromny umysł. Musi ten stan opanować, bo przecież teraz jest nadzieja, że może powrócić do normalnego życia, odzyskać straconą świadomość. Owszem, medycyna zna takie przypadki, ale że właśnie jemu się to przytrafiło? Takie szczęście w nieszczęściu, bo przecież nagle odzyskał przeszło czterdzieści lat życia, w tym całą młodość, najwspanialszy okres. Będzie mógł przynajmniej myślą powrócić do wielkich wzruszeń, chociaż nie zawsze było wspaniale, jak to w życiu.
Po długiej przerwie powróciła wichura, a z nią deszcz. Daniel pospiesznie założył kurtkę i wyszedł na ulicę. Strużki wody spływały mu po twarzy, gasząc kotłujący się w środku płomień.
3
Rano z niecierpliwością czekał na przyjście pani Ewy. Miał jej tak dużo do powiedzenia. Nie wiedział, od czego zacznie. Na wszelki wypadek przygotował koniak i małe kanapki — już to ją na pewno zdziwi. W podnieceniu nawet zapomniał sprawdzić pocztę. Jak on to wszystko wytłumaczy pani Ewie? Ileż to lat? To tak, jakby ktoś otworzył tajemniczą skrytkę. Wspomnienia wracały mu stopniowo, jego życie powracało niczym rozwijana taśma filmu. Dużo jeszcze jej zostało. Pamięć wracała od końca, szczególnie muzyka miała to magiczne działanie. Zadziwiające było to, że kiedy już powracał jakiś epizod, to ukazywał się z całą wyrazistością, niczym w klarownym śnie. To był dopiero temat dla naukowców. Chociaż on na pewno nie był pierwszy. Tylko czy uda mu się opowiedzieć to pani Ewie? Przecież jest tak trudno z jednego mózgu przekazać coś do drugiego. Od myśli do słowa, potem od sława do drugiego mózgu to cały tor przeszkód. To cud, że w ogóle się jakoś porozumiewamy. Niemniej Daniel będzie próbował, coś tam na pewno dotrze.
Na dźwięk dzwonka aż podskoczył. Pani Ewa z miejsca zauważyła jakąś zmianę. Koniak i szklaneczki na stole, obok kanapki, ale przede wszystkim błysk w oczach Daniela. Nigdy go takiego nie widziała.
— Już wszystko wyjaśniam — powiedział, widząc reakcję pani Ewy. — Przejrzałem. To znaczy, wróciła pamięć. Nie całkowicie, fragmenty. — Nalał koniak. — Napijmy się.
— Chwileczkę, panie Danielu, powoli. Jaka pamięć? Jakie fragmenty? Proszę mi spokojnie wyjaśnić, co się stało.
Daniel opowiedział o tym, jak muzyka nagle odblokowała klapki jego pamięci. Czyli ten zapis tam nadal jest, tylko zaginęła ścieżka do niego. W komputerze nazywają to adresem, bo tak właśnie działa pamięć komputera. Podobno tak też jest u ludzi. Próbował z innymi płytami i rzeczywiście przypominały mu różne sytuacje, do których od lat, od wypadku, nie miał dostępu. Pani Ewa przeczesała palcami włosy.
— Napijmy się — powiedziała. — Za pana zdrowie i za odzyskane życie!
Daniel wstał, podszedł do okna, potem podszedł do biblioteczki jakby czegoś szukając, wrócił i usiadł przy pani Ewie.
— Czy mogę panią pocałować? — Nie czekając na odpowiedź, delikatnie pocałował ją w policzek. Zarumieniła się.
— Proszę mi powiedzieć: co się panu przypomniało? Przecież to otwiera całe nowe obszary pana egzystencji. Jestem bardzo ciekawa.
Niewiele wiedziała o jego wypadku, tyle tylko, że przeszło trzydzieści lat temu coś dramatycznego zaszło w jego życiu. Nie było jasne, czy był to wypadek natury fizycznej, czy psychicznej. Gdzieś w tym samym okresie stracił żonę, przyczyny jej śmierci też nie znała. Mieszkająca w Londynie córka na pewno wiedziała więcej. Na początku zajęć z Danielem Ewa spotkała ją i próbowała się czegoś dowiedzieć, ale Agnieszka z miejsca urwała rozmowę, nie chciała o tym mówić.
Daniel opisał przypomniane obrazy z dzieciństwa i młodości, ukazując swoje nieznane dotąd oblicze. Po raz pierwszy uświadomiła sobie, że ten starzec był kiedyś młody.
— Zacząłem malować nowy obraz, ale nie brzozę. Chce pani zobaczyć?
— Oczywiście.
To niedokończone płótno zaparło jej dech.
— Pan tak nigdy nie malował — powiedziała, nie odrywając wzroku od obrazu. — Ile tu energii, ile bólu. To wszystko pan?
Nie wiedziała, kim są biegnące dziewczęta, dlaczego ciemny las w cieniu groźnych chmur aż przerażał, ale czy to w ogóle miało jakieś znaczenie? Wszystkie te pytania stawały się nieistotne w obliczu tragedii i smutku, jakie emanowały z płótna. Czy przedstawiało to dramatyczne wspomnienia, czy raczej wynikało z nagłego odnalezienia przeszłości, co powodowało katharsis? Pierwszy raz brakowało jej słów.
— Spotykamy się już od dawna i nagle się okazuje, że ja w ogóle pana nie znam. Jestem w szoku, a niejedno już w życiu widziałam i niełatwo mnie zadziwić.
— Przyznaję, że ja też jestem mocno poruszony. Poznawanie nowych ludzi jest rzeczą normalną, ale odkrywanie nowego człowieka w sobie to zupełnie inna sprawa. Ciekawe, że te powracające obrazy są dla mnie nowe, nieznane, a zarazem bliskie. Nie wiem, jak to pani wytłumaczyć. Jest to nagłe przebudzenie, niemal zmartwychwstanie. Jedno jest pewne: otwiera się przede mną nowe życie.
Wszytko się zgadzało: w starym ciele budził się nowy człowiek i pani Ewa była tego świadkiem. Powrócili na kanapę, stuknęli się kieliszkami i spojrzeli na siebie, jakby widzieli się po raz pierwszy.
— Proszę mi wybaczyć — powiedział nieśmiało Daniel. — Może to, co zaproponuję, będzie zbyt śmiałe, niewłaściwe, toteż z góry przepraszam.
— Proszę się nie krępować.
— Taka niezwykła okazja, kto wie, może przyczynek do zakończenia pani opieki…
— Słucham pana.
Daniel wstał, kręcił się po pokoju, potem znowu usiadł na kanapie. Wreszcie raczej wyjąkał niż powiedział:
— Czy moglibyśmy sobie mówić po imieniu?
Ewa wahała się przez chwilę, po czym odparła z uśmiechem:
— Myślę, że tak, zwłaszcza teraz.
— Daniel.
— Ewa.
— Musimy to przepić, ale naprawdę — zawiesił głos. — Jeśli całkowicie odzyskam pamięć i zacznę normalnie funkcjonować, to skończą się pani… to znaczy twoje wizyty.
— Nie martw się na zapas. Zresztą, kto wie, jeśli wyjdziesz do ludzi, może zapiszesz się do jakiegoś klubu tańca dla seniorów, przecież takich jest masa. Może poznasz kobietę i zaczniesz nowy romans?
Daniel roześmiał się, aż ręka zadrżała mu podczas nalewania koniaku.
— Tak długo się znamy i, jak widzisz, ja też odkrywam w tobie nowe cechy. — Uniósł kieliszek. — Nigdy, ale to nawet w najśmielszych snach, nie podejrzewałem cię o taką wyobraźnię. Nasza pani Ewa opowiadająca takie bajki. — Wziął jej dłoń i pocałował. Teraz ona też się śmiała. Kiedy się uspokoili, sięgnęła ręką do torebki.
— Zupełnie bym zapomniała. Przechodząc obok skrzynki pocztowej, zauważyłam wystającą kopertę. — Podała Danielowi list. Już po przelotnym spojrzeniu rozpoznał pismo nieznanej kobiety.
— Może tym razem ty przeczytaj? Na głos — zaproponował.
— Tak uważasz?
— Jak najbardziej.
Ewa rozdarła kopertę i zaczęła czytać.
Szanowna Pani Poetko,
może rozpozna Pani mój charakter pisma. To jeszcze nawyk szkolny, nasza nauczycielka była bardzo wymagająca i przez pierwsze lata szkoły zmuszała nas do ładnego pisania. „To wasza wizytówka” — powiadała. Dzisiaj oczywiście to już historia. Niedawno słyszałam w radio zaniepokojony głos pedagoga, który ubolewał nad tym, że dzieci zapominają, jak pisać na klawiaturze, ponieważ nagrywają wiadomości głosowe. To tylko taka dygresja.
Może mój poprzedni list zaginął pośród dziesiątek innych. To zrozumiałe. A więc przypominam, że piszę do Pani jak do swojej powierniczki, której pragnę powiedzieć to, o czym nie wie nikt — to taka moja spowiedź. Może to dziwne, więc proszę mi wybaczyć to dziwactwo.
Na wstępie napiszę parę słów o dzieciństwie. W moim przypadku było ono radosne: ciepły dom, kochający rodzice, przyjemna szkoła, koleżanki, kolonie. Mam tu na myśli szkołę podstawową. W liceum sprawy nabrały trochę innego obrotu, co pewnie jest zrozumiałe. Mocniej zarysowują się osobowości, łatwiej o konflikty, do akcji wkraczają hormony, zwłaszcza u dziewcząt. Budzi się poczucie tożsamości, pojawia się lustro, a z nim wątpliwości i kompleksy. Słowem: budzi się człowiek, szczególnie kobieta.
Przeniesienie mnie do żeńskiej szkoły jedynie pogłębiło te problemy. Jednym z nich, który wtedy był rzadkością, a dzisiaj stał się nagminny, było znęcanie się. Byłam jedną z tych nielicznych dziewcząt, na które spadło to nieszczęście. Nie wiem, dlaczego Elżbieta wybrała sobie na ofiarę właśnie mnie. Byłam cicha, spokojna, bezkonfliktowa. A może właśnie dlatego.
Ewa przerwała czytanie i zamyśliła się na chwilę.
— Współczuję tej kobiecie, są ludzie, których los niejako wybrał do cierpienia. Poznałam kilka takich przypadków, zwykle są to dobre osoby, co potęguje rozmiar nieszczęścia. Zastanawiam się, dlaczego tak jest. Nie trzeba sięgać daleko. Mój syn Szymon padł ofiarą znęcania się przez rzekomo dobrego kolegę, miał wtedy jedenaście lat. Oczywiście mąż i ja nie mieliśmy o tym pojęcia, na ogół tak jest. Przez jakiś czas chodził do psychologa, co mu bardzo pomogło, ale nie do końca. Pewna nieśmiałość i obawa pozostały do dzisiaj. Mam nadzieję, że udana relacja przywróci mu wiarę w ludzi. Chciałabym, żebyś go kiedyś spotkał. Może nadarzy się taka okazja.
— Chętnie go poznam.
Ewa przełknęła łyk koniaku i powróciła do listu.
Elżbieta zrobiła ze mnie swoją niewolnicę: kazała mi robić rzeczy wbrew mojej woli, wyśmiewała mnie, poniżała i utrzymywała w potwornym strachu. Drżałam na jej widok. Zabroniła mi mówić o naszej relacji komukolwiek, a ja, tak bardzo wystraszona, posłuchałam. Toteż nie znalazłam pomocy u rodziców ani nauczycieli. Na szczęście w trzeciej klasie Elżbieta zmieniła szkołę i zostałam uwolniona, ale jakiś ślad pozostał. Zachwiane zostało u mnie poczucie własnej wartości, a jak Pani wie, nie jest to dobrą cechą.
Po latach przekonałam się, że i tak miałam szczęście. Znałam dziewczęta, które były molestowane, nawet gwałcone: przez ojca, krewnych, i to w bardzo wczesnym wieku.
Ewa przerwała czytanie i posmutniała. Przez chwilę siedziała, wpatrując się nieruchomo w podłogę. Daniel wstrzymał oddech. Chciał podejść bliżej, ale wyczuł, że może to być dla Ewy drażliwy temat. Chętnie by o to zapytał, ale wiedział, że tego typu sprawy są bardzo delikatne i gdyby chciała o tym mówić, to sama podjęłaby temat. Pozostał więc na miejscu, czekając, aż Ewa powróci do listu.
Ewidentnie Stwórca był mężczyzną i to chyba mało sprawiedliwym. Prawda, że mężczyzn wysłał na wojnę, ale nam przypadły w udziale dziesiątki innych cierpień; począwszy od głupiej błony dziewiczej, poprzez okresy, bolesny poród, gwałt i przynależność do niższej kasty. Zawsze kobieta postrzegana była jako istota niższa. Właściwie dopiero w ostatnich pięćdziesięciu latach sytuacja zaczęła się zmieniać. Rozgadałam się, przepraszam, tym bardziej że nie odkrywam tu Ameryki.
A więc powracamy do liceum. Siedemnastoletnie dziewczęta już dobrze wiedziały, że chłopcy są nie tylko po to, żeby je dręczyć, ale mogą być także obiektem kochania, przyjaźni, a nawet pożądania. U wielu właśnie ten ostatni element dominował. Koleżanki zaczęły się przechwalać swoimi sukcesami sercowymi, a może raczej erotycznymi. Braki w edukacji seksualnej były rekompensowane radami koleżanek. Te, które już „przekroczyły Rubikon”, chodziły z głową do góry. Inne albo udawały, że mają to już za sobą, albo popadały w kompleksy. Te najbardziej zaawansowane chwaliły się także umiejętnościami samo zadawalania. Na tle tych rozmów ukazały się różnice w libido. Dla jednych seks mógł nie istnieć, dla innych był boleśnie niezbędny.
Niestety mnie trafił się ten drugi przypadek, co mi bardzo utrudniało i nadal komplikuje życie. Prawdopodobnie wysokie libido jest nam dane niczym kolor oczu i nie mamy na to wpływu. Połączenie tej cechy z dużą wrażliwością jest niestety bardzo bolesną kombinacją, żeby nie powiedzieć zgubną. Historia zna wiele takich przypadków, często były to artystki, malarki, poetki, a ich trudne życie na ogół kończyło się smutnie i marnie. Wprawdzie ja też próbowałam swoich sił w twórczości, nawet przez pewien okres uczyłam się gry na skrzypcach, próbowałam pisać wiersze, ale natura nie obdarzyła mnie talentem, pozostała jedynie wrażliwość.
Jak się Pani domyśla, byłam niejako bezbronna wobec mężczyzn. W okresie intensywnej potrzeby mogłabym „pójść z każdym”, na co nie pozwalał mi szacunek do siebie i moich zasad. Dlatego musiałam unikać niebezpiecznych sytuacji, takich jak towarzystwo mężczyzny sam na sam w mieszkaniu. Drugą słabością było silne przywiązanie do partnera, zwłaszcza jeśli był on również dobrym kochankiem. Łączyło się to z zaborczością i patologiczną obawą przed zdradą albo porzuceniem. Dzisiaj rozumiem, że nie są to dobre cechy w relacji i nawet dla najbardziej kochającego mogą stać się uciążliwe. Oczywiście dotarło to do mnie po gorzkich doświadczeniach.
Słowem: los zgotował mi niezłe wyzwanie, z którym przyszło mi się borykać przez całe życie. Czy wygrałam tę walkę? Ewidentnie nie, ale przynajmniej udało mi się zachować swoją godność. Jakim kosztem? Przepłaciłam to morzem łez i trudnym życiem. Jednak nie chcę popadać w skrajny pesymizm. Ta nieszczęsna kombinacja cech pozwala również osiągnąć szczyty uniesień niedostępne dla moich „zrównoważonych” rówieśniczek, ale o tym następnym razem.
Z serdecznymi pozdrowieniami
Wielbicielka
PS Z radością przeczytałam zapowiedź spotkania literackiego, na którym zaprezentuje Pani swoją nową książkę. Niestety kilka tygodni przed spotkaniem będę miała operację biodra, ale mam nadzieję, że będę w stanie przyjść. Za nic nie chciałabym stracić tak cennej okazji.
Zerwała się wichura. Z brzozy posypały się na ziemię ostatnie liście. Ciszę mąciło niepokojące zawodzenie wiatru i tykanie zegara. Dopiero po chwili Ewa wyrwała się z zamyślenia.
— Nie lubię wiatru.
— Ja też nie, powoduje u mnie poczucie niepokoju.
— Ale powracając do listu, współczuję tej kobiecie. Drugi problem autorki to rzeczywiście koszmar, recepta na złamane życie. Wysokie libido z dużą wrażliwością to mieszanina piorunująca. Nie bardzo wiem, jak można tym ludziom, pomóc. Historia zna wiele takich przypadków; poetki, malarki. Często pozostawiały po sobie wspaniałą sztukę, niestety kosztem złamanego życia. A ta trzypoziomowa piramida przypomina model Freuda, przed nim Platona. Przekonywał on, jak ważny jest balans, ale wiemy, że Platon był idealistą.
Ewa spojrzała na zegarek — zagadałam się, już muszę lecieć.
Daniel pozostał w szoku. Nigdy nie zetknął się z tymi problemami, a z relacji nieznajomej widać było ich smutne konsekwencje i rozmiar cierpienia autorki. Sartre powiedział piekło koegzystencji, może powinien dodać i egzystencji.
4
Po wyjściu Ewy Daniel zastanawiał się, czy sam kiedyś poznał taką kobietę. Być może, ale w tej chwili żadna nie przychodziła mu na myśl. Może odkrywając dalsze swoje losy, coś sobie przypomni. Wkrótce będzie szansa na spotkanie autorki listów. Pewnie będzie się wspierała laską, może nawet być na wózku. Bez trudu poznałby uczestniczkę terapii grupowej. Co za niezwykła postać, o ile jest to rzeczywiście ona. Intrygująca sprawa.
Ponownie zaczął szperać w pudłach. Okazało się, że pod książkami leżały albumy zdjęć. To była dopiero kopalnia wspomnień. Dzięki nim otwierały się dalsze komórki pamięci. Dzieciństwo: zabawy w parku, wyścigi rowerowe. Ze szkoły lekcje śpiewu i rysunku pamiętał najlepiej. Były ciekawsze niż nudne wykłady z chemii. Na wagary nie chodził, za to uwielbiał zabawy szkolne. No i oczywiście kolonie: gry w podchody i łowienie ryb, wygłupy i legendarne zielone noce. Niczym się nie odróżniał od kolegów, uczył się średnio, był spokojny, szara twarz w tłumie, co mu wcale nie przeszkadzało, przeciwnie — było mu z tym dobrze.
Dopiero w liceum życie nabrało barw: prywatki, pierwszy pocałunek i gorycz rozstania, spływy kajakowe i zimowiska. Daniel nie wiedział, że miał tych zdjęć tak dużo. Ich przeglądanie było niczym niemy czarno — biały film, w którym on grał główną rolę. Dzięki nim i muzyce odbywał podróż, w której ukazywał się zapomniany świat. Czuł, że powracające życie przywraca mu samego siebie, wzbogaca go o całą młodość, a przecież właśnie ten okres był najciekawszy. Momentami odnosił wrażenie, że patrzy z boku na inną osobę. Kiedy indziej angażował się i wczuwał się w rolę swojego bohatera, jakby to był on sam. Bo był.
Między zdjęciami leżała pocztówka z Singapuru. Tak, to był okres jego azjatyckich podróży. Miał dwadzieścia jeden lat: był już w Tajlandii, w Japonii, w ramach wymiany studenckiej spędził miesiąc w Singapurze. Jednak cały czas marzył o wyjeździe do Europy. Pociągała go kultura europejska: wieki bogatej historii, miasta — perełki, muzea, zamki — wszystko. Ale był też element osobisty, może najważniejszy. To zamiłowanie rozbudziła w nim matka, która pochodziła z Warszawy.
Daniel zaczął szukać starych zdjęć. Wreszcie znalazł, nie było ich wiele. Na jednym z nich są rodzice; biednie ubrani i wychudzeni. Na odwrocie widniała data, maj, czterdziesty szósty rok, zaraz po wojnie. Teraz przypomniał sobie historię, którą matka opisała w zeszycie specjalnie dla niego.
Przed wybuchem wojny Halina studiowała prawo, ale wojna studia przerwała. Dołączyła do AK i brała udział w powstaniu warszawskim. Niewiele brakowało, a straciłaby życie. Ostatecznie trafiła do obozu w Niemczech, gdzie pozostała do końca wojny. Tam poznała Waldka. Mimo że oboje byli ubrani w obozowe łachy, niedomyci, nieuczesani, słowem: mało atrakcyjni, zakochali się w sobie. Po zakończeniu wojny odzyskali wolność i chcieli być razem, ale tu pojawił się problem. Halina nie chciała wracać do kraju. „Tam nigdy nie będzie spokoju” — powiadała. Chciała uciec jak najdalej od Europy, nic więc dziwnego, że wybrała Australię — dalej już nie było można. Ojciec nie widział siebie gdzie indziej — tu była jego ojczyzna, może nie najszczęśliwsza, ale jego. W ten sposób stanął przed dylematem: miłość albo ojczyzna. Ostatecznie zdecydował się pozostać. Kiedy ją żegnał w porcie, stała wysoko na statku i machała chusteczką. Płakała. On też. Jak dziecko.
W zrujnowanych Niemczech czuł się obco i samotnie, nie miał kontaktu z rodziną, nie wiedział, czy przeżyli. Widząc trzymające się za rękę pary, czuł jakby kłucie z lewej strony. Te smutne realia i tęsknota przesądziły sprawę. Popłynął za Haliną następnym statkiem.
Z czasem zaakceptowali swoją nową ojczyznę, zwłaszcza Halina. Tu zbudowali nowe życie, tu urodził się Daniel, ale tęsknota do kraju i do Europy pozostała. Nic więc dziwnego, że matka nauczyła syna języka polskiego i od najmłodszych lat opowiadała mu o pięknych zamkach i otulonych śniegiem lasach. Daniel próbował sobie te obrazy wyobrazić i pragnął zobaczyć je na własne oczy. Postanowił zaraz po skończeniu studiów ruszyć do Europy.
Daniel powrócił do pudła z płytami. Tym razem wpadło mu w ręce stare nagranie Yves’a Montanda. Nie pamiętał, że taką płytę w ogóle posiadał. Na dźwięk słów À Paris Daniel aż drgnął. Przecież to tam… Usiadł, popił koniak i ręką zasłonił oczy.
Minął miesiąc od ceremonii na uczelni. Daniel z dumą przyjął dyplom architekta, teraz już nic nie stało na przeszkodzie, by ruszyć w drogę. Jako młody chłopak czytał wiele książek o podróżach morskich, dalekich oceanach, egzotycznych krajach. Nie wiadomo dlaczego kojarzył to głównie z pracą marynarza, jego życiem na morzu i w portach świata. Właśnie w ten sposób chciał popłynąć do Europy: jako marynarz. Chociaż może niezupełnie, bo przecież nie posiadał odpowiednich kwalifikacji. Mógłby być jakimś niewykwalifikowanym pomocnikiem. Postanowił ruszyć do portu i chodząc od statku do statku, znaleźć pracę.
W większości przypadków odpowiedź była krótka: taki pracownik nie był im potrzebny. Daniel był już gotów zrezygnować, ale wszedł na ostatni statek. Był to mocno sfatygowany frachtowiec pod panamską banderą. Odpadająca farba odsłaniała duże połacie rdzy. Tego typu statki znane były z kiepskiego standardu, za to oferowały tanie usługi. Tym razem na pokładzie przywitał go sam kapitan i zaprosił na rozmowę do swojej kajuty. Był w sile wieku, postawny, jego szpakowate włosy i mała bródka nadawały mu dystyngowaną aurę. Ubrany był w elegancki biały mundur i mówił pięknym, arystokratycznym angielskim — bez wątpienia był Brytyjczykiem.
— Owszem — powiedział — mogę dać ci pracę. Będziesz wraz z załogą mieszkał na dolnym pokładzie. Pracują tam sami Malajowie. Śpią na hamakach w dużych kajutach, po dwanaście osób. Wyżywienie jest skromne, głównie ryż z jakąś przyprawą. Często dochodzi do bójek, a bywa i tak, że ktoś wypadnie za burtę. My, to znaczy oficerowie, nigdy nie schodzimy na niższy pokład, a każdy nosi przy pasie pistolet.
W miarę słuchania tego opisu Daniel czuł, jak blednie i uginają się pod nim kolana.
— To ja się zastanowię — powiedział nieśmiało.
Kapitan wstał, uścisnął mu rękę i dodał z uśmiechem:
— Młody jesteś, dobrze ci z oczu patrzy, świat przed tobą, ale chyba nie ten na dolnym pokładzie.
Daniel podziękował, uśmiechnął się niepewnie i pobiegł prosto do biura podróży. Najbliższy statek o dźwięcznej nazwie Patris odpływał za cztery dni. Bilet w ośmioosobowej kabinie nawet nie był taki drogi. Kilka dni później płynął już na drugi koniec świata. Szczególnie pragnął zobaczyć Paryż — uwielbiał język francuski, francuskie piosenki, literaturę, chociaż głównie znał ten kraj z filmów. I właśnie piosenka Montanda przywiodła go prosto pod wieżę Eiffla.
Teraz chodzi po swoim wymarzonym mieście. Patrzy pod stopy na kamienie paryskiego bruku, wsłuchuje się w uliczny gwar, w mowę, którą tak lubi. Rozgląda się wokoło, jakby w życiu nie widział miasta. Kupuje „Le Monde”. Wprawdzie nie zna francuskiego, ale co to ma za znaczenie?
Podziwia ten rozmach, przestrzeń. Był już w Berlinie, miesiąc spędził w Londynie, zwiedził Rzym, ale to wszystko nie to — dla niego to Paryż jest stolicą świata. Nawet jeśli malarze i pisarze już dawno przenieśli się do Nowego Jorku, nawet jeśli to Oscary przejmują pałeczkę i wszędzie króluje język angielski.
Z łuku triumfalnego podziwia panoramę miasta, szerokie aleje rozchodzące budynki w równych szeregach i dachy: zdobne, jakby niedawno myte. Teraz idzie Polami Elizejskimi, podziwia ich rozmach. Legenda mówi, że uznawano je za miejsce, w którym można doświadczyć szczęścia oraz wiecznego spoczynku. Niegdyś znajdowały się tu łąki, po których przechadzały się dusze dobrych ludzi, słuchając niewidzialne liry. Daniel spogląda na przechodniów: „Czy mają dobre dusze?”. Uśmiecha się.
Idąc przez ogród Tuileries, już z daleka poznaje budynek Luwru. Czekał na tę chwilę od lat. Wie, że będzie to wielka feta, chociaż nie sposób zobaczyć wszystkiego w ciągu jednego dnia, potrzebowałby miesiąca. Najbardziej oczekiwał na wizytę w Muzeum Rodina — nie znał drugiego rzeźbiarza o takiej ekspresji i pasji życia. A tu jeszcze wieża Eiffela i tyle innych atrakcji. Najlepiej byłoby tu mieszkać, ale to jest nierealne, więc musi się zadowolić tym, co można zobaczyć w ciągu tygodnia.
Przed portretem Mony Lisy stoją tłumy, ledwo udaje mu się przecisnąć do pierwszego rzędu. Jak miliony przed nim, staje oczarowany. Jak można coś takiego namalować? Sam trochę bawił się farbami, wie, jak trudno jest uchwycić uśmiech, zgłębić charakter, ale namalować tajemnicę, wieloznaczność — to już wyższa szkoła.
Ogrom skarbów i piękna po prostu powala. Nie da się wszystkiego ogarnąć, więc postanawia po południu pójść do galerii, na którą czeka najbardziej.
Ze wspomnień wyrwał go dzwonek telefonu. Była dziewiąta wieczorem, o tej porze mogła dzwonić tylko Agnieszka z Londynu. Słyszała, że tacie wraca pamięć. Była tym bardzo podekscytowana. Planowała wkrótce przyjechać, żeby się spotkać, ma tyle pytań i tak dużo chce powiedzieć. Daniel nie ukrywał radości, również bardzo tego pragnął. Na samą myśl o spotkaniu ścisnęło go w żołądku. Dotychczas jedynym jego powiernikiem była Ewa, wspaniała kobieta, ale jednak rodzina, córka to coś innego. No i jeszcze ta najważniejsza tajemnica: co było przyczyną utraty pamięci? Jak dotąd żadne poszlaki nie prowadziły do tego wydarzenia. Jakiego wydarzenia? Agnieszka musiała coś o tym wiedzieć — w rozmowie wyraźnie sugerowała, że wszystko się wyjaśni. Daniel poczuł niepokój, wyschło mu w gardle.
5
Powracająca pamięć kompletnie odmieniła życie Daniela, głównie jego stan psychiczny. Dotychczasowy spokój, może nawet letarg, był podyktowany niewiedzą o tym okresie, w którym wydarzyło się w jego życiu najwięcej. Być może utrata pamięci łączyła się z pewnym poczuciem apatii i defetyzmu, i odwrotnie: powracająca pamięć przyczyniła się do większej aktywności, zwiększonej energii i élan vital. Miało to odbicie w różnych aspektach jego życia. Czasami pojawiały się mary nocne: snuły się w nich jakieś postacie znajome, nieznajome. Raz był to groźny typ, niby postać ojca, to znów dziewczyna z szyderczym uśmiechem. Albo biegł gdzieś w nieznanym kierunku, uciekał przed kimś. Zwykle mary te znikały i po przebudzeniu nie pamiętał szczegółów.
Teraz stanął przed nowym wyzwaniem: świadomie przywoływał nowe obszary pamięci, jednocześnie zdając sobie sprawę, że zwiększa to jego wrażliwość, a co za tym idzie — osłabia go psychicznie. Musiał się nieraz mierzyć z widmami mrocznej przeszłości. Jednak nie zamieniłby obecnego stanu na to, co było przedtem, nie chciał powracać do wegetacji. Wolał życie bogatsze, chociaż zapewne trudniejsze. Często takie „seanse wspomnień” były jak podróże wehikułem czasu. Przed jego oczami przesuwały się znajome obrazy: pracownia architektoniczna, rząd rajzbretów, wielkie projekty i koledzy, śmieszny szef i stołówka na dole. To znowu klub sportowy, w którym trenował za młodu.
Próbował skoku w dal i o tyczce, ale najlepiej wychodziło mu bieganie. Na dystansie pięciu tysięcy metrów wygrał nawet kilka medali. Był okres, kiedy pasjonował się sportem. Pojawiły się i dziewczęta. Z nimi to różnie bywało: czasami cieszył się ich obecnością, ale były i gorzkie rozczarowania. Teraz od nowa przeżywał wydarzenia sprzed lat, te radosne i te smutne. Po takim seansie często dla uspokojenia musiał się napić koniaku, czasami sporo.
Ten stan ducha zaważył na jego codziennej rutynie. Często zapominał się ogolić, notorycznie zaniedbywał skrzynkę pocztową. Za to coraz częściej słuchał muzyki — tej starej, ale odkrywał także nowe utwory, zwłaszcza muzykę klasyczną. Nie zdawał sobie sprawy, ilu kompozytorów nie znał, ciągle poznawał nowe nazwiska starych mistrzów i te współczesne. Jego nowa osobowość oczywiście wpłynęła na relację z Ewą. Cieszył się, że ich spotkania stają się ciekawsze, ale oznaczało to, że jej pomoc może się okazać zbyteczna — a tego się bał.
Pewnego wieczoru pokazano w telewizji grupę emerytów malujących na plaży. Daniel już dawno nie był w plenerze. Postanowił wyjechać, przecież mieszkał niedaleko pięknej plaży. Wyruszył wczesnym rankiem, kiedy jeszcze nie było tłumów. Stanął na końcu małej zatoki, rozłożył sprzęt i zaczął szkicować ołówkiem. Kolorowe domki ciągnęły się szerokim łukiem wzdłuż wybrzeża. Łagodna fala zalewała piasek, to znów cofała się z cichym szumem. Faktycznie widok był czarujący, nic dziwnego, że stał się jedną z głównych atrakcji miasta. Daniel pracował szybko w obawie, że wkrótce pojawią się tłumy turystów.
I nie mylił się. Pierwszy autobus przyjechał, nim skończył szkicowanie. Z wielkiego pojazdu wysypała się na brzeg grupa Chińczyków. Weszli na plażę uzbrojeni w komórki, aparaty filmowe i nieodzowne kijki do selfie. Następną grupę stanowili chyba Japończycy, bo większość mężczyzn nosiła czarne spodnie i czarne buty. Może ich powinien namalować? Jednak nie, na jego płótnie nie będzie ludzi — ani Chińczyków, ani Japończyków. Jego plaża pozostanie pusta, tak jak ją zastał po przyjściu.
Kiedy był młody, przybiegał tu prosto z domu, rozbierał się i wypływał daleko, aż za boję. Po powrocie siadał na piachu i patrzył na morze. Przy czystym powietrzu widać było cypel na drugim końcu zatoki. Wtedy liczył okręty na redzie. Było coś kuszącego w podróżach morskich — tych starych, statkiem, kiedy wokoło był tylko ocean i jego magia, a świat zdawał się nie mieć końca. Tak siedząc, przymykał oczy i wsłuchując się w cichy plusk fal, dawał się ponieść wyobraźni, a bywało i tak, że po cichu zanucił starą pieśń. Kiedyś nucił ją kolega z pracy. Strasznie fałszował, ale na jego twarzy malowało się takie marzenie, takie pragnienie egzotycznego świata, że trudno było nie ulec chwili.
Drżą palmy wysmukłe, księżyca lśni blask
I w dali gdzieś łkają gitary.
Hawajską piosenkę zanuci ci wiatr
Urokiem Hawajów i czaru.
Gorzej było zimą — wtedy nie wypływał daleko i nie siadał na brzegu. Rozbierał się w pośpiechu, wskakiwał do wody, płynął w szalonym tempie kilkanaście metrów, wyskakiwał jeszcze prędzej, przecierał się koszulą i biegł z powrotem, bo tylko tak mógł się rozgrzać. Bywało i tak, że temperatura spadała do blisko zera. Wtedy pływanie było wyzwaniem, które wynagradzała duma z tego, że dał radę. Chociaż i to nie było takie proste, bo na plażę przychodzili ludzie, którzy chyba chcieli go upokorzyć. Szczególnie zapamiętał faceta, który rozebrał się do slipek i spotkawszy kolegę, gadał z nim, jakby to był upalny dzień, po czym wskoczył do wody i wypłynął tak daleko, że nie było go widać. Temperatura wody wynosiła około dziewięciu stopni, a powietrza — ciut powyżej zera. „Cóż — pomyślał — nie mogę być we wszystkim najlepszy. Chwileczkę, a w czym jestem?”. Długo myślał, ale nic mu nie przychodziło do głowy.
Z zamyślenia wyrwała go grupka młodych Chinek. Podeszły roześmiane, gestem pytając, czy mogą się z nim sfotografować. Jedna z nich nawet wydukała słowo „foto”. Daniel kiwnął głową, dziewczęta otoczyły go wiankiem szerokich uśmiechów, nastąpiło kilka pstryknięć, po czym gromadka podziękowała i ze śmiechem pobiegła dalej. Daniel nie postrzegał siebie jako celebryty — widocznie się nie doceniał. Jednak ten moment „chwały” zadecydował o przerwaniu pracy: zwinął sprzęt i postanowił kontynuować nazajutrz o świcie. W międzyczasie na parkingu pojawiły się kolejne autobusy.
Popołudnia Daniel często spędzał przed telewizorem, a wybór programów był imponujący. Przypadkowo natrafił na audycję, w której pokazywano serię ćwiczeń dla seniorów. Postanowił spróbować, ot tak, dla zabawy. Potem drugi raz. Z radością stwierdził, że po ćwiczeniach czuje się lepiej, a poranna gimnastyka stała się bodźcem do wcześniejszego wstawania, z czym kiedyś bywało różnie. Od czasu do czasu program przerywały reklamy. W jednej z nich dziewczyna wyjmuje ze skrzynki list i roześmiana biegnie z nim do domu. Daniel uśmiechnął się i powiedział panience, że zrozumiał aluzję. Poszedł do skrzynki tak pewny, że kiedy znalazł tam znajomą kopertę, nawet się nie zdziwił. Tym razem otworzył ją bez zwłoki.
Szanowna Pani Poetko,
obawiam się, że moje dotychczasowe listy nie napawają radością, więc postanowiłam, że tym razem będzie znacznie weselej, jak to w życiu. Gdybym potrafiła, napisałabym to wierszem, bo jest to sama poezja.
Pawła poznałam zupełnie przypadkowo (a co nie jest przypadkiem?) na studenckim zimowisku. Początkowo nie zwróciłam na niego uwagi, bo nie był jakoś zabójczo przystojny, przynajmniej jego wygląd nie zwracał uwagi. Dopiero przebywanie w jego towarzystwie robiło wrażenie. Miał świetnie poczucie humoru, doskonale potrafił opowiadać kawały i chociaż nie usiłował być wodzirejem, to jakoś bezwiednie przyciągał ludzi, zwłaszcza dziewczęta. Miał ładny uśmiech i coś miłego w sposobie bycia. Oczywiście były to wszystko cechy zewnętrzne, które niekoniecznie musiały stanowić o jego osobowości.