E-book
18.9
drukowana A5
55.58
Między cieniem a domem

Bezpłatny fragment - Między cieniem a domem

Objętość:
271 str.
ISBN:
978-83-8431-396-1
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 55.58

„Miłość nie polega na patrzeniu na siebie nawzajem, lecz na patrzeniu razem w tym samym kierunku”.

Antoine de Saint-Exupéry

ROZDZIAŁ 1

Ta opowieść, na dobrą sprawę, mogłaby się zacząć każdego dnia. To, że wybrałem konkretną datę, ma jednak pewne uzasadnienie. Ten czerwcowy dzień stanowi bowiem swoistą cezurę między wyraźnie się od siebie różniącymi obliczami mego życia.

Był jedenasty czerwca. Rok nie ma tu istotnego znaczenia. Jakieś dwa piętnaście czy trzynaście, bądź osiemnaście.

Kiedy się mówi rok dwa tysiące piętnasty czy dwa tysiące osiemnasty, to trwa to strasznie długo, a przecież dziś świat się tak bardzo spieszy, więc w krótkim czasie trzeba przekazać maksymalnie dużo informacji, zagarnąć, ile się da dla siebie, dokopać innym, wybić się i zaistnieć.

Po cholerę? Dokąd ten pęd? Na końcu zawsze jest tylko jedno — ziemia lub ściana kolumbarium.

Nie można się rozkoszować jedzeniem, łykając w pośpiechu duże kęsy. To nawet nie jest jedzenie. Raczej jakiś rodzaj żarcia. Życie w pełnym i nieustającym biegu nie daje satysfakcji, możliwości smakowania go. Chyba że jest się w stanie terminalnym i wówczas czuje się potrzebę „życia na pełnej petardzie”.

Po co zatem większość z nas tak gna, niczym rywalizujące z sobą szczury? Szukałem i nadal szukam odpowiedzi na wiele pytań. Na to też.

Ten dzień to czwartek, na dodatek Boże Ciało. Nie to jest było ważne. To były moje urodziny. Czterdzieste piąte. To dobra okazja do podsumowań, zrobienia nie tyle rachunku sumienia, co rachunku z dotychczasowego życia, a to nie to samo.

Wyjątkowość tego dnia, na swój sposób wigilijnego, ma też jeszcze inny powód, ale o tym później. Chcę wszystko opowiedzieć w miarę po kolei.

— Nie spiesz się tak Adamie. Wszystko po kolei, panie Żabiński. Wolniutko, Grenouille (tak na mnie wołają na komendzie), wolniutko — powtarzałem sobie wielokrotnie i również wtedy, siedząc na tarasie swojego skromnego domu.

Miałem go wyłącznie dla siebie. Kupiłem ten dom stosunkowo niedawno, jak to się mówi, tak jak stał, ze wszystkim, co się w nim znajdowało. Jego poprzedni właściciel, samotny starszy pan, przeprowadził się do domu opieki.

Los na starość bywa okrutny. Można być człowiekiem mądrym, majętnym, ale jeśli się nie ma rodziny i przyjaciół, trzeba pochylić głowę, szepcąc: Fiat voluntas tua, przełknąć niejedną gorzką łzę i znaleźć dość sił, by zatrzasnąć za sobą drzwi do dotychczasowego życia.

Pan profesor Marceli Szuszkiewicz, czyli człowiek, od którego nabyłem dom, zabrał tylko rzeczy osobiste i pamiątki. Szczególnie żal mu było okazałej biblioteki pełnej prawniczych woluminów, wydanych przed wielu laty, wspaniałych powieści, stanowiących kanon literatury światowej, a także mebli pamiętających jeszcze lata dwudzieste ubiegłego wieku.

Widziałem tę rozpacz w jego oczach i drżenie rąk. Wiedział, że nie przesadza się starych drzew, a on był właśnie takim drzewem, skazanym przez los na zbyt szybkie odejście. Ileż wiary i siły trzeba mieć w sobie, by powiedzieć, czy choćby pomyśleć: „Bądź wola Twoja, Panie”.

Biblioteka, będąca jednocześnie gabinetem, urządzona została w stylu angielskim. Musiałem obiecać panu Marcelemu, emerytowanemu profesorowi prawa i adwokatowi w stanie spoczynku, że będę szanował ten księgozbiór i nigdy nie dopuszczę do jego rozproszenia.

Nieruchomość, tak jak jej dotychczasowy właściciel, miała sporo lat, co było dla mnie dodatkowym atutem. Lekko skrzypiące podłogi, wygodne stare meble, nieco poczerniałe od długiego używania, skórzane fotele i zapach pasty do podłogi — czuło się, że dom ma duszę.

Profesor wybrał mnie spośród wielu chętnych do zakupu tej posiadłości przede wszystkim dlatego, że zdałem swoisty test ze znajomości francuskiego, jako że pan Marceli był zagorzałym frankofilem, a także z uwagi na to, że potrafiłem grać na pozostawianym w domu pianinie. Dom kupowałem z myślą, że będzie to lokata kapitału, a gabinet w całości przeniosę kiedyś „do siebie”, lecz w miarę upływu czasu stał się moim miejscem na Ziemi.

Miasteczko Boża Wola to niewielka i na pierwszy rzut oka bardzo spokojna miejscowość, położona w pobliżu miasta, w którym dotychczas żyłem i pracowałem (ledwie trzy kwadranse spokojnej jazdy samochodem).

Ulica Jaśminowa, przy której zamieszkałem, znajduje się na dość wysokim zboczu. U jego stóp, po mojej lewej stronie, stoi dom, w którym do śmierci mieszkał Siwy, niegdysiejszy organista, a obecnie zamieszkuje go Sara, jego córka, ze swoim synkiem, dość rezolutnym czterolatkiem. Nieco wyżej usytuowany jest dom, w którym pomieszkuje Benek, a moja usytuowana jest najwyżej. Te trzy domy stanowią jakby wierzchołki trójkąta. Dalej prowadzi już tylko wąska ścieżka na szczyt wzgórza i stamtąd do dolinki za nim, przez którą przepływa niezbyt duża, ale wartka rzeczka Łupina.

Za moim domem rozciąga się las, porastający wzgórze i brzegi Łupiny. To krajobraz typowy dla Kaszub — morenowe wzgórza, jeziorka i rzeki. Jest po prostu przepięknie, a widok lasu zawsze mnie uspakajał, więc ta posiadłość szybko przypadła mi do gustu.

Już na pierwszy rzut oka widać było, że dom Sary i mój są zamieszkane. Benek ponoć kupił swoją posiadłość kilka miesięcy wcześniej i próbował go remontować, ożywić, ale szło mu to niesporo, bo chłopisko prawie całe dnie, aż do nocy, spędzał w pracy, dojeżdżając kilkadziesiąt kilometrów do Gdańska.

Nasze domostwa odróżniały się dość mocno od pozostałych w miasteczku. Te położone niżej, to prawie wioskowe zagrody — domy otoczone płotami, w obejściach stodoły, psy (niestety, najczęściej na łańcuchu), drób spacerujący po podwórzach, pijący wodę ze starych garnków czy poobijanych emaliowanych miednic, szopy na węgiel i składy wszystkich „przydasiów”, którym udało się uniknąć losu ich gorszych pobratymców, rdzewiejących i gnijących w zakamarkach podwórek, gdzie królują stare pralki i wanny. Gdzieniegdzie straszyły brudem i smrodem konstrukcje z listew i drucianej siatki oraz spróchniałych desek, mające być w zamyśle gospodarzy gołębnikami.

Szczerze mówiąc, nigdy nie lubiłem gołębi, gdyż zawsze uważałem je za rodzaj latających szczurów.

Do tego wory pełne śmieci, których nie udało się spalić w piecu, a także popiołów pozostałych po spalaniu kiepskiej jakości węgla i drewna wyszabrowanego gdzieś w lesie lub otrzymanego z rozbiórki przegniłych komórek. Odpady te były odbierane ledwie raz w miesiącu.

Jeśliby już szukać „miejskości” Bożej Woli, to raczej bliżej centrum, czyli rynku (przy którym stoi kościół pod wezwaniem Świętej Teresy od Dzieciątka Jezus), i w okalających go kilku uliczkach. Posadowione tam dwu i trzypiętrowe domy pamiętały czasy sprzed II wojny światowej, a ostatnie remonty przechodziły pewnie w połowie ubiegłego wieku. Odpadające tynki, wypaczone okna i drzwi, liszaje czerwonej, nasiąkniętej wilgocią cegły, kruszącej się przy byle uderzeniu, ciemne podwórka, studnie i zapach biedy — oto „miejskość” Bożej Woli.

Dom Sary, mój, a także posiadłości kilkunastu innych mieszkańców były inne — zadbane, niewielkie obejścia, skromne ogródki kwiatowe, róże przy furtce (u mnie herbaciane), obowiązkowo jaśmin przy płocie i tyle. Sara uprawiała jeszcze dodatkowo warzywnik.

Miejscowi nie przepadali za naszą uliczką. Mawiali, że mieszkają tu pokręceni dziwacy, mający zapewne konszachty z diabłem i że od pewnego czasu wieczorami straszy tu duch Siwego.

Dla nich nie byliśmy ani swoi, ani też nie mieliśmy przymiotów prawdziwych Polaków, cokolwiek to dla nich znaczy. Gdy ja bądź Sara spotykaliśmy ich gdzieś na drodze lub w miasteczku, nie uciekali co prawda z krzykiem, ale dyskretnie (w ich mniemaniu) czynili znak krzyża i mijali nas obojętnie, ledwie odburknąwszy na nasze „Dzień dobry”, a czasem nawet spluwając z pogardą pod nogi.

W stosunku do Sary bardzo często nie kryli się nawet z jawną niechęcią, a niektórzy i wrogością.

Sara, jak się niebawem dowiedziałem, a później miałem się przekonać, nie miała lekko. Musicie bowiem wiedzieć, że jest matką wychowującą samotnie synka, Piotrusia. Tak się zdarza i nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że Piotruś jest Mulatem.

Parę lat wcześniej Sara, zaraz po maturze, wyjechała do miasta, by studiować sztuki piękne na ASP.

Siwy był niepocieszony, gdyż liczył na to, że córka zostanie w domu, znajdzie pracę w jakimś urzędzie, męża, jak się patrzy, a on doczeka spokojnej starości, bawiąc wnuki i pijąc piwko z zięciem lub koleżkami. Pogodził się jednak w końcu z wyborem córki, choć przyszło mu to z trudem i bardzo zgorzkniał.

Po kilku latach Sara wróciła do Bożej Woli, do ojca, z dzieckiem, Murzynem, jak zaczęli mówić mieszkańcy. Nie dość, że bez męża, to jeszcze z czarnym bachorem.

Siwy się załamał. Nie mógł przeżyć takiej hańby i wkrótce powiesił się w lesie, niedaleko domu.

Tego było już mieszkańcom za wiele, bo nie dość, że córka człowieka, którego na swój sposób szanowali, odarła go z godności i zachowała się, jak ladacznica, to na dodatek okazała się zdrajczynią rasy.

Proboszcz, Marek Sawicki, wyklął ją z ambony i zabronił wchodzić do kościoła. Ledwie tolerował to, że z początku stawała pod drzwiami świątyni, by wysłuchać niedzielnej Mszy Świętej. Z czasem przestała przychodzić, bo i tam dosięgały ją obelgi i szykany miejscowych „porządnych katolików”.

Była wyklęta, zła, niechciana. Nie raz i nie dwa zdarzyło się, że ktoś nocą wybił jej szyby w oknach, czy podrzucił pod drzwi pakunek z ludzkimi ekskrementami.

Zgłaszała to oczywiście na miejscowym posterunku policji, gdzie lokalny szeryf, podkomisarz Józef Konkol, niemal natychmiast umarzał sprawę z powodu niewykrycia sprawców, tudzież niskiej szkodliwości czynu. Nie musiał do tego nawet podnosić swojego tłustego tyłka z krzesła. To, że nie podejmował absolutnie żadnych czynności, by te akty wandalizmu i nienawiści wyjaśnić, było dla wszystkich czymś oczywistym, miejscowi bowiem uważali, że policja nie jest od tego, aby angażować swoje skromne siły i środki w obronie jakiejś gorszycielki i jej Murzyniątka.

Mieszkańcy Bożej Woli w gruncie rzeczy nie byli złymi ludźmi, ale ze strachu woleli unikać wszelkich kłopotów. Miasteczko terroryzowała bowiem grupka młodych ludzi nazywających siebie „Bractwem Czystej Polski”. Ta niezbyt liczna banda ksenofobów, nacjonalistów i płytkich, prymitywnych katolików trzymała w garści zarówno szefa posterunku policji, jak i proboszcza.

Niebawem na własnej skórze miałem okazję się przekonać, że była to taka swojska, przaśna, a przez to bardziej niebezpieczna, camorra.

Witek Kumor, młody, niedawno tu przybyły posterunkowy, parę razy usiłował zająć się problemem, ale szef wyraźnie mu tego zabronił.

— Policja — jak oświadczył — ma za zadanie między innymi ochronę polskości i nie będzie się zajmować sprawami takich, co na tę polskość napluli, sprawami tej zdrajczyni rasy. Boże Narodzenie i Polska powinny być białe. Posterunkowy ma dwa wyjścia: albo przyjmie to do wiadomości, albo spakuje manatki i się z Bożej Woli wyniesie.

Z „panem komendantem” (jak tytułowano Konkola, będącego kierownikiem posterunku) spotkałem się po swojej przeprowadzce do tej miejscowości tylko raz. Niedługo po tym, jak się rozgościłem, przyszedł poznać (jak to określił) „kolegę z województwa”.

Od pierwszej minuty naszego spotkania wyczułem, że czegoś się boi. Pod pozorem uprzejmości, niemalże galanterii, dawał mi wyraźnie do zrozumienia, że to jego terytorium, on na nim rządzi i nie będzie tolerował żadnej konkurencji, a jednocześnie w jego zachowaniu widoczny był ten strach, iż mu to wszystko zburzę i zabiorę tę jego ukochaną władzę. Zachowywał się niczym samiec jakiegoś dzikiego zwierzęcia, który obsikał teren, znacząc w ten sposób granice swoich włości, a teraz unika walki z silniejszym konkurentem. Wiedziałem (zresztą to powiedział mi wprost), że pomóc, nie pomoże, gdyby trzeba było, ale zaszkodzić może zawsze, gdy tylko nadarzy się okazja.

„Kolega, psiakrew, się znalazł” — pomyślałem ze złością.

Na szczęście nie jestem zbyt porywczy, bo w moim zawodzie to się nie sprawdza, ale „komendant” Konkol wzbudzał we mnie poczucie narastającej agresji. Podczas jego wizyty scyzoryk otwierał mi się sam w kieszeni, więc dobrze, że mój prywatny glock repetował w sejfie.

Drugim osobnikiem, który odwiedził mnie wkrótce, tuż po wizycie „komendanta”, był proboszcz Marek Sawicki, dla przyjaciół Maro. Do grona tych przyjaciół zaliczał komendanta, dyrektora miejscowej podstawówki i sekretarza gminy, mieszkającego w Bożej Woli.

Panowie bardzo chętnie grywali wieczorami w karty, zwłaszcza w pokera, a wówczas, choć nie tylko wtedy, Maro był niczym porządna gąbka — chłonął wszelką gorzałę z takim zapałem, że najczęściej wikary musiał go później taszczyć do samochodu. Ze względu na to jego zamiłowanie do trunków lodówka na plebanii była zawsze pełna małych buteleczek z określonym rodzajem kefiru.

— To jego eminencja generał Leszek wskazał mi to lekarstwo — zwykł mawiać ksiądz Marek.

Wizyta wielebnego nie trwała jednak zbyt długo, bo od słodkich słówek i komplementów wygłoszonych przy kawie i (dużym) koniaczku, dość szybko przeszliśmy do konkretów. Purpura, która pojawiła się na twarzy proboszcza Sawickiego podczas tej rozmowy, nie była efektem wypitego koniaku, gdyż wielebny był zbyt zaprawionym w bojach zawodnikiem, by setka alkoholu mogła zrobić na nim wrażenie.

Przyzwyczajony do policyjnej asysty przy byle okazji, do podległości munduru wobec sutanny, a nawet wręcz do swojej nieomylności i tej malutkiej, lokalnej omnipotencji, kaznodzieja nie mógł pojąć, że nie każdy musi to akceptować, a ja dałem mu wyraźnie do zrozumienia, że nie jestem bezwolną, bezrefleksyjną owieczką potrzebującą duchowego czy jakiegokolwiek innego pasterza, a już z pewnością nie pasterza w jego osobie.

Wielebny fuknął, mruknął coś pod nosem i bez pożegnania, trzasnąwszy drzwiami, opuścił moje niegościnne, agnostyczne progi, a ja, po jego pospiesznym wyjściu, na wszelki wypadek bezzwłocznie otworzyłem szeroko okna, by wywietrzyć wszelkie miazmaty, które Marek Sawicki wniósł z sobą do mojego domu.

Tak, mniej więcej, dobiegły końca działania mające na celu doprowadzić do mojej integracji z miejscowym establishmentem, a właściwie to z miejscowym „mentem”.

W stosunku do mnie ta niechęć była jednak mniejsza, niż do Sary, ale i tak od początku czułem, że jestem tu niczym spory kamyk w bucie — uwieram, przeszkadzam i najlepiej byłoby przy pierwszej nadarzającej się okazji pozbyć się mnie. Wiadomo, jestem psem, a z psami się przecież nie rozmawia i nie pomaga im. Psy ma się w pogardzie.

Profesor, czyli poprzedni właściciel domu, był tu człowiekiem szanowanym i poważanym. Wszystkim życzliwy, pomocy nikomu nie odmówił, a i Kościół wspierał hojnie. Nie to co ja — gość, co to do porządnej roboty się nie bierze, tylko ludziom życie uprzykrza. Po prostu pies…

Nie znalazłem w sobie jeszcze co prawda odwagi, by kiedyś powiedzieć: „Niech będzie pochwalony” i zobaczyć, jak ci, demonstrujący swój katolicyzm, ludzie zareagują. W sumie mam na to wywalone. Całe to panoptikum, bo tak ich postrzegam (jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie), nie jest mi do szczęścia potrzebne.

Otoczony nieufnością i powszechną pogardą glina, Benek, co to niby jest, a go nie ma, oraz (zdaniem tutejszych) amoralna, wewnętrznie brudna dziewczyna ze swoim bękartem — to jedyni mieszkańcy ulicy Jaśminowej, która teraz raczej winna nosić nazwę Wyklęta.

Ale wróćmy do dnia, od którego postanowiłem rozpocząć swoją opowieść…

Minęło właśnie południe, zatem mieliśmy już za sobą idącą po porządnej, asfaltowej drodze, wzdłuż której rozciąga się to (w jakimś sensie moje) miasteczko, procesję. Śpiewy i dzwonki wciąż jeszcze, siłą rzeczy, dobiegały do moich uszu, bez względu na to, czy mam na to ochotę, czy nie. Procesja była co prawda lokalna i niezbyt imponująca, ale nagłośnienie miała godne koncertu topowej kapeli rokowej. Na szczęście zapach kadzidła już nie docierał do moich nozdrzy, bo pielgrzymujący odeszli już wystarczająco daleko.

Szedł więc ten lud Boży dalej, niektórzy w tradycyjnych strojach ludowych, mężczyźni obowiązkowo w czarnych garniturach, śpiewem wielbiąc Pana, błagając Go o przebaczenie i mając nadzieję, że życie stanie się przez to lepsze i łatwiejsze. Mieszkańcy Bożej Woli nieśli z sobą ten swój odpustowy, płytki, pozbawiony jakiejkolwiek refleksji niby-katolicyzm. Niejeden zapewne w myślach życzył nagłej śmierci temu Putinowi, przez którego pieniądz z dnia na dzień tracił swoją wartość, marząc też i o tym, że w drodze do piekła zgarnie jeszcze i tego niemieckiego sługusa Tuska, wszelkie „pedalstwo” i niejako przy okazji Sarę, Piotrusia i mnie, bo przecież ukochany Prezes tego właśnie by sobie życzył. A to, że tę piękną asfaltową drogę wybudowali „za Tuska”, nie miało już dla nich znaczenia, bo przecież „to był ichni zasrany obowiązek”.

„Jeszcze ta wojna w Ukrainie…” — myśleli sobie bogobojni mieszkańcy miasteczka. „Strach, że Ruskie niedługo i tu się pojawią. Tych Ukraińców też coraz to więcej. Niby w większości kobiety z dziećmi, ale jakoś ich tak dużo. Biedni ludzie, pomóc trzeba, ale wszystko ma swoje granice. Już dostają więcej socjalu i szybciej niż miejscowi. Niedługo pracę naszym zaczną kraść albo, co nie daj Bóg, jaki nowy Wołyń przyjdzie im do tych łbów. Kto ich tam wie? Niby to oni wojnę prowadzą, a tak po prawdzie to walczy Ameryka i Europa, a Ukraińcy to tylko mięso armatnie. Bo niby czyje te wszystkie działa, samoloty czy rakiety? Ukraińskie? A w życiu! Gdyby nie pomoc ze świata, a zwłaszcza nasza, to Putin by ich w dwa tygodnie zdusił, a później wyciągnąłby łapy po nas”.

I nikt tego ludu nie przekona, że białe jest białe, a czarne jest czarne, że NATO, że gwarancje. Nie trafisz za tą pokrętną chłopską logiką. Mówią, że cała nadzieja w Trampie, który wygrał te amerykańskie wybory i wkrótce pomoże i u nas zrobić porządek, a wtedy znowu będzie można oglądać TVP.

Zostawmy jednak na razie politykę…

„Ta procesja to folklor, tradycja czy rzeczywista potrzeba zamanifestowania autentycznej wiary?” — zastanawiałem się, ale ponieważ nie znałem odpowiedzi na to pytanie i nie chciałem wtedy roztrząsać tego tematu, postanowiłem napawać się krajobrazem i ciszą, która powróciła wraz z zakończeniem procesji.

Słuchałem śpiewu ptaków i usiłowałem opanować swój lęk, to wewnętrzne rozedrganie pojawiające się od chwili, w której uświadomiłem sobie, że za sprawą kilku zadrukowanych kartek mój dotychczasowy świat runie, bo przecież podziękują mi za dotychczasową robotę.

„Jedno życie się zamknie, a drugie, Bóg wie jakie, nie wiem czy i kiedy się otworzy, a ja siedzę przy stole niczym nagi, bezbronny, zagubiony dzieciak. Drżą mi lekko ręce i nieco nadmiernie się pocę. Czy to strach? A może adrenalina? Dobrze, że nikt tego nie widzi. Muszę coś z tym zrobić, by wieczorem być w formie”.

Postanowiłem się wyciszyć, podziwiając otaczające mnie piękno. Na stoliku stała filiżanka kawy. Nie jakiś fajansowy, gruby kubek, jakich pełno w biurach i hotelach, ale piękna, biała porcelana.

„Do kompletu brak mi tylko szklaneczki dobrej szkockiej, z dwiema kostkami lodu lub kieliszka koniaku oraz snującego się z popielniczki cienką smużką dymu z cygara czy papierosa. Ale nie takiego nowoczesnego, tylko z czasów, gdy papierosy nie były w wersji slim — cieniutkie, chciałoby się rzec anorektyczne. Pociągniesz ze trzy razy i koniec palenia. Brakuje mi papierosa dostatecznie grubego, wyjętego z twardego opakowania kuszącego kolorowymi rysunkami, fałszywie sugerującymi, że palenie to radość życia. Wtedy to były porządne gilzy z cieniutkiej bibułki wypełnione dobrym tytoniem, na przykład tureckim. Kto ma więcej niż trochę lat przeżytych za sobą, wie o czym mówię”.

U moich stóp drzemał Otto — skundlony sznaucer, którego jakiś czas temu przygarnąłem ze schroniska, a ja pogrążyłem się w świecie wyobraźni…

Wyobraziłem sobie, iż życie toczy się tak, jak w wielu starych, dobrych filmach. Takich, w których jeszcze nie istniały telefony komórkowe. Zawsze lubiłem takie filmy i żałowałem, że nie żyłem dorosłym życiem w tamtych czasach.

„Jako fanatyk sprawności fizycznej nigdy nie paliłem, a alkohol do ust biorę już sporadycznie. Kiedyś piłem częściej, bo gdy człowiek babrze się w tym całym gównie, zmuszony jest obcować z kryminalistami wszelkiej maści — mordercami, pedofilami, socjopatami wszelkiego autoramentu — to czymś trzeba z siebie zmyć cały ten brud, odreagować, choćby w tak prymitywny sposób. Nie wystarczy powiedzieć sobie, że to taka praca”.

Na chwilę przerwałem swoje rozważania i spojrzałem na śpiącego psa, a później przeniosłem wzrok na stolik i uśmiechnąłem się sam do siebie.

„Dziś w zupełności wystarcza mi miska kupionych wczoraj ciemnych, niemalże czarnych, nabrzmiałych słodkim sokiem, czereśni. Za tymi jasnymi nie przepadam. Jeszcze dwa lata temu, o tej porze, kilogram tych owoców kosztował dwieście sześćdziesiąt złotych. Paranoja. Kogo było wówczas stać na taki wydatek? Zapewne niewielu. Sprzedawcy, sprowadzający tak drogi towar mocno ryzykowali, że zostaną z gnijącymi owocami. Cóż — kto nie ryzykuje, nie pije szampana. Coś o tym wiem… Dzięki temu mogłem już wówczas zajadać się tymi owocami bez względu na cenę. Fanaberia faceta przy forsie” — pomyślałem, konsumując kolejną soczystą czereśnię.

Ze smakiem pałaszowałem owoce, pestki wypluwałem na dłoń, a później odkładałem na spodeczek i w ogóle się nie dziwiłem, ani nie denerwowałem, że czereśniowy sok plami mi koszulę.

„Już dawno pogodziłem się z tym, że po prostu tak mam, iż z moich koszul często da się wyczytać, co jadłem. Był taki czas, że w McDonald’s sprzedawano ciepłe ciasteczka z jagodami w środku. Zjadałem ich mnóstwo i za każdym razem miałem te owoce na koszuli bądź krawacie. I oczywiście później nie dało się tego sprać! Przestałem kupować te ciastka, kiedy udało mi się zjeść je pierwszy raz bez poplamienia się, ale dobrnąłem chyba do setki. Można bez upaprania koszuli? Można! To po co dalej próbować?”

Nagle usłyszałem stukanie do drzwi.

„No i szlag trafił moje rozkoszowanie się ciszą. Ta kołatka u drzwi, wykuta przez kowala na kształt wzoru z góralskiej parzenicy, postawiłaby swoim łomotem umarłego na nogi. Swoją drogą, motyw góralski na drzwiach domu na Kaszubach? Żart ludowego artysty? Bezmyślne skopiowanie widzianego gdzieś wzoru? W sumie to jakie to ma znaczenie…”

Tak po prawdzie to spodziewałem się tego łomotu. Zamówiłem dostawę produktów na wieczorną kolację urodzinową. Trochę się namęczyłem, by zorganizować to tak, jak sobie wymyśliłem, zwłaszcza że było święto, a ja mieszkam jednak stosunkowo daleko, do Gdańska, jak mówiłem, ze trzy kwadranse drogi samochodem, ale udało się i to było najważniejsze.

„W jakimś sensie klamka więc zapadła. W poniedziałek czeka mnie ważna rozmowa. Wcześniej stawałem przed komisja lekarską. Kręcili mocno nosami. Domyślam się więc, jaki wyrok usłyszę w ten poniedziałek. Adieu. Koniec służby operacyjnej. Co najwyżej biureczko w sekcji osób zaginionych. Komputer i osiem godzin żmudnej, potrzebnej, ale nudnej roboty. Taki werdykt komisji to dla mnie śmierć. Kolację urodzinową łączę zatem ze stypą. Ta moja swoista stypa musi więc mieć wyraźny styl, tyle tylko, że i tak nikt tego nie zauważy. Ważne, żeby było wystarczająco dużo odpowiednio dobrej gorzały. Ten ostatni raz, bo przecież później samotność będzie moją najbliższą towarzyszką”.

Otto, rozbudzony kołataniem do drzwi, zamanifestował swoje znudzenie i po trosze niezadowolenie. Przeciągnął się leniwie, ziewnął i zatrzepał głową na boki, by po chwili spojrzeć na mnie swoimi bursztynowymi ślepkami.

„Znam to spojrzenie… »Co jest grane?« — pyta mnie niemo. »Kogo diabli niosą o tej porze i po co? Wszak to czas drzemki przed psim lunchem«”.

Bardzo polubiłem tego psa i byłem pewien, że z wzajemnością. Nie potrafiłem zrozumieć, jak ktoś mógł się go pozbyć, porzucając gdzieś w lesie. Tak mi powiedziano w schronisku.

„To psisko jest piekielnie inteligentne. Te wszystkie serialowe Aleksy czy Szariki powinny czekać w kolejce do jedzenia, aż się mój Otto naje. Może z tego powodu jakiś głupek się go pozbył… Pies był bardziej inteligentny od swojego pana. Tak czy siak, rozumiemy się doskonale, niemal w pół słowa czy spojrzenia. Zapewne dlatego, że w końcu ja też jestem psem, gliną. Chociaż z tym „jestem” mógłby ktoś polemizować, bo w służbie nie ma mnie już ładnych kilka miesięcy i boję się, że do niej jeszcze nie prędko wrócę. O ile wrócę…” — pomyślałem ze smutkiem.

Policjantem chciałem być od zawsze. Kilkuletni chłopcy marzą o byciu strażakiem, pilotem, żołnierzem czy właśnie policjantem. Większość z nich wyrasta z tych marzeń, zostając lekarzami, prawnikami, kolejarzami, fryzjerami i Bóg wie kim jeszcze. Niektórzy, na skutek przeróżnych zbiegów okoliczności, zostają menelami czy przestępcami. Tacy jak ja nie porzucają swoich marzeń i uparcie dążą do ich realizacji. Taki byłem.

Mój ojciec, zapytany o zdanie na temat mojej przyszłości zawodowej, zwykł mawiać, że jego dziecko może być inżynierem, szewcem, krawcem czy poetą. Kimkolwiek, o ile świat z tego powodu nie będzie płakał. Liczyło się dla niego tylko to, bym był szczęśliwy.

Nie wiedziałem i nigdy się nie dowiem, jakie zdanie na ten temat miałaby moja matka. Słabo ją pamiętałem i słabo ją znałem. Byłem jeszcze dzieckiem, które nie odróżniało znaczenia takich słów, jak „wyjść” i „odejść”, kiedy zniknęła z mojego życia. To mama, w sposób niezwykle bolesny, uświadomiła mi, że „wyjść” to znaczy, że ktoś wróci, a „odejść” to już tak definitywnie.

Nie wiedziałem, co sprawiło, że odeszła, gdy miałem cztery lata, pozostawiając mnie, niejako na wyłączność ojcu. Kiedyś nikt nie miał wątpliwości, że tych dwoje połączyła autentyczna miłość. Wiele wskazywało na to, że taka do grobowej deski. Stało się jednak inaczej. Ze skąpych relacji przyjaciół rodziny wywnioskowałem, że przyczyną odejścia mamy nie była zdrada. Nikt nie potrafił mi powiedzieć, co było praprzyczyną, czym było to coś, co pojawiło się między nimi, zabiło miłość i wkrótce uczyniło ze mnie faktycznego półsierotę.

Mój tata, to akurat zapamiętałem, żegnał ją z poszarzałą twarzą, w milczeniu i ze spuszczoną głową, jakby zdał sobie sprawę z tego, że przegrał szczęśliwe życie.

„Ponoć w sporze to mądrzejszy ustępuje. Czy to była twoja mądrość, profesorze Żabiński? Co zwyciężyło?” — zapytałem w myślach. „To nie do końca mądre przekonanie, że jak się kogoś kocha, to pozwala mu się odejść… A może przekonanie, że nie można usiłować zmieniać drugiego człowieka, bo to ogranicza jego wolność? Jeśli się odchodzi z tego świata w przytomności umysłu, to musi być straszliwie bolesna ta świadomość, że mimo pozornego pasma sukcesów i zwycięstw wszelakich, tych licznych orderów, pucharów, statuetek i listów gratulacyjnych, w rzeczywistości zmarnowało się, powiem dosadnie — spierdoliło — własne, a może i cudze życie”.

Te wspomnienia były dla mnie bolesne, ale nie potrafiłem o tym zapomnieć.

Po odejściu mamy płakałem, ale zapominałem o smutkach zabawiany przez ciocię Marię, która od zawsze była kimś więcej niż gosposią w naszym domu. W sumie mówienie, że płakałem, to może nieco na wyrost, gdyż szloch pojawiał się tylko w nocy, gdy nikt nie widział i nie słyszał, bo przecież mężczyźni nie płaczą, a mi wmawiano, że jestem już duży.

— Cztery, pięć lat to już mały mężczyzna, który powinien wiele rozumieć i nie pozwalać sobie na płacz. Trzeba twardym być! — mawiał tata.

Kochałem swoją matkę i jednocześnie jej nienawidziłem. Nie chciała mnie, odtrąciła. Niczym kukułka podrzuciła to swoje jajko do cudzego gniazda i w dupie miała, czy i jak pisklak się rozwinie. Z czasem ta nienawiść przytłoczyła, stłamsiła i zepchnęła w niebyt miłość.

Gdzieś w okolicach matury pojawiły się u mnie nawracające koszmary. Śniłem, iż wracam ze szkoły i zawsze dochodzi do konfrontacji z matką. Ona za każdym razem była zimna i wyniosła. Już od progu okazywała mi lekceważenie i pogardę. Mówiła, że jestem nieudacznikiem, że niczego nie potrafię, do niczego w życiu nie dojdę, a już z pewnością nie zdobędę żadnej dziewczyny. Kłóciłem się z nią o to, że oczekuje, iż natychmiast wyprowadzę się z domu, a jeśli nie, to zacznę płacić za wszystko — za jedzenie, czynsz, sprzątanie. Pranie miałem robić sobie sam. Krzyczałem na nią, a ona nigdy nawet nie podniosła głosu, tylko patrzyła kpiącym, pełnym pogardy wzrokiem, jak na szczeniaka ujadającego wokół kostek u nóg i szarpiącego za nogawki spodni.

O tak, ona w tych koszmarach doskonale wiedziała, jak odebrać mi godność i poczucie własnej wartości, a ja nie mogłem tego znieść i za każdym razem rzucałem się na nią, by pozbawić ją życia, uciszyć na zawsze. Dusiłem ją, dźgałem nożem, uderzałem siekierą, czasem rozkawałkowywałem jej ciało. Robiłem wszystko byle się wreszcie zamknęła, byle zetrzeć z jej twarzy ten uśmieszek, zniszczyć to jej przekonanie, że jestem nieudacznikiem.

A ona? Umierała, by odrodzić się kolejnej nocy, w następnym koszmarnym rojeniu.

Te rojenia, powracające do mnie czasem i dziś, bywały szczególnie bolesne, gdy w tle pojawiał się ojciec — niemy widz moich zmagań z matką. Stał zawsze z boku z zatroskaną, przepraszającą miną, bez słowa i bez ruchu, nieco zakłopotany, niczym Felicjan Dulski z Moralności Pani Dulskiej.

Najstraszniejsze było chyba to, że te koszmary niczego mi nie przynosiły poza porannym rozedrganiem i obrzydzeniem do siebie samego. Żadnego odprężenia, ulgi. Nic takiego. Tylko poczucie bezsilności, niemocy i zwątpienia we własną wartość oraz we własną poczytalność. Budziłem się zazwyczaj z gardłem obolałym od krzyku, zlany potem, z potwornym bólem głowy.

To Maria po wielokroć musiała wcielać się w rolę mojej mamy, a kiedy dorastałem, przekonywać, że w jej odejściu i rychłej śmierci w dalekiej Australii nie było mojej winy. Ale ja wiedziałem swoje…

To wówczas nauczyłem się doskonale udawać. Rozumiem przecież, że chcieli, abym był dużym, grzecznym chłopcem. Chcieli pogodnego, uśmiechniętego młodzieńca, więc go mieli. Raz, dwa odpowiednia maseczka lądowała na mojej twarzy.

Uśmiech na ustach, w sercu jest ból — lubiłem tę pieśń Chińczyka z operetki Kraina uśmiechu Franza Lechàra i w pewnym sensie identyfikowałem się z nią.

Tata, pomimo tego, że mógł, nie związał się już z żadną kobietą Byłem niemal pewien, że żadnej innej nie było po mamie w jego życiu, choćby w postaci jednodniowej, przelotnej miłostki. Na dobrą więc sprawę, mimo starań i miłości tak taty, jak i ukochanej cioci Marii, nigdy nie zaznałem prawdziwego ciepła domowego ogniska, bo nie miałem prawdziwej rodziny.

Gdy ojciec umarł, albo (jak wolę mówić i myśleć) powrócił do źródeł istnienia, to moje życie spieprzyło się jeszcze bardziej. Odszedł tak, jak żył — cicho i tak, jak chciał — niespodziewanie, we śnie. Nawet nie zdążyłem się z nim pożegnać, bo, tak jak wszyscy głupcy, zakładałem, że ma się jakikolwiek wpływ na swoje czy czyjeś odejście.

Pocieszałem się tym, że po jego śmierci chociaż ściany tego urządzonego ze smakiem i dość przestronnego mieszkania będą dla mnie źródłem wspomnień i oparciem, ale stało się zupełnie inaczej. Tylko samotność błąkała się po kątach, a kurz, niczym para oddechu, kładł się na meblach i bibelotach, bo nie widziałem powodu, aby sprzątać. Jedyne, czego pilnowałem, to aby brudne naczynia zmieściły się do zmywarki.

Gdzieś po roku od śmierci taty pojawił się jakiś Levi, syn Aarona, który niegdyś był właścicielem działki i domu, w którym mieszkaliśmy. W naszym mieście mało co stanowiło mienie pożydowskie, ale, niestety, okazało się, że nasz dom akurat tak. Levi, żyjący w kibucu pod Hajfą, okazał się być jego spadkobiercą i miał na to niepodważalne papiery.

Usłyszeliśmy jakże miłe „Szalom”, po czym, ze względu na święte prawo własności, adwokat w jarmułce zażądał, by oddać Leviemu, co niegdyś należało do jego spadkodawcy. To, że po drodze była wojna, zmiana granic, że minęły już dziesiątki lat od czasu, gdy Aaron w tym miejscu przebywał, nie miało najmniejszego znaczenia.

Nowy właściciel nie zamierzał prowadzić działalności charytatywnej, za jaką uznawał wynajem nam mieszkań na dotychczasowych warunkach, a my, lokatorzy, nie mieliśmy środków na zaspokojenie oczekiwań nowego właściciela. Rozsprzedaliśmy więc, co się dało i wyruszyliśmy na poszukiwanie nowego świata, Bóg wie gdzie, aby tam się osiedlić.

Do tej pory byliśmy niczym starożytny garniec wypełniony złotymi monetami, ukryty gdzieś bezpiecznie…

Mieszkała tam między innymi stara Biskupowa (jak ją nazywaliśmy), dotknięta zapewne POChP, sapiąca niczym lokomotywa, popijająca każdego dnia seteczkę wódki dla zdrowia. Nie sądziłem, żeby miało to korzystny wpływ na jej zdrowie, ale do pogłębiania się nękającej ją podagry ta seteczka przyczyniała się z pewnością. Biskupowa miała charakterystyczny niezwykle obfity i z racji wieku już obwisły biust. Kiedy wyglądała przez okno, układała go przed sobą na parapecie.

Nie sposób też zapomnieć babki bliźniaczek — Lonii. Została ona ściągnięta przez matkę dziewczynek gdzieś z okolic Uralu. W pamięci pozostało mi jej wieczne wykrzykiwanie przez okno:

— Lala, Dzidzia, do domu!

Gdy mocno wiało, wszyscyśmy mówili, że wieje, bądź piździ, jak w kieleckim. Ona zaś twierdziła, że wieje, jak na Uralu.

Była też krzykliwa Arciszewska, zwana powszechnie z tego powodu „Szczekaczką”, pilnująca, niczym źrenicy oka, jedynego synka — Tadzia. Chłopaczek znosił niezłe katusze zadawane mu przez mamusię, ewidentnie cierpiącą na zespól Münchhausena.

Mieszkała tam również głęboka alkoholiczka, niegdysiejsza podrzędna chórzystka, rusofilka Gogorzewska, wygrywająca całymi dniami na rozstrojonym pianinie, wypełniające jej głowę wspomnieniami przebrzmiałe, niemodne melodie i uprawiająca głośny seks kazirodczy z synem, umysłowo ograniczonym Jarkiem.

A, i jeszcze Witek i Aniela… Witek tak bardzo bał się kobiet, że nie podawał im ręki na powitanie, więc w końcu matka pojechała na wieś, w rodzinne strony, i przywiozła mu Anielę.

— Ona będzie twoją żoną, koniec i kropka — zadysponowała.

Czy i kto pokazał Witkowi co i jak, czy też hormony i odwieczne instynkty wzięły górę, nie wiadomo, ale córeczki urodziły mu się dorodne.

Do tego gabinetu osobliwości trzeba jeszcze dodać wszystkim życzliwą i cichutką Gerberową, którą Edek póki żył, to bił, bo pił.

I na końcu, oczywiście, ja z tatą, a wcześniej i z mamą…

Żyliśmy sobie w tym naszym ukrytym dzbanku skarbów, w domu z trzeszczącymi drewnianymi schodami (malowanymi, podobnie jak balustrada, raz na parę lat, olejną wiśniową farbą), z połupanymi kafelkami na ścianie klatki schodowej, oknami witrażowymi z wytłuczonymi już wieloma szybkami (zwłaszcza, jeśli przedstawiały menorę lub gwiazdę Dawida), zastąpionymi burą płytą pilśniową. Ten nasz mały świat był bezpieczny, bo znajomy.

W okolicach Bożego Narodzenia w naszym domu autentycznie pachniało jedliną i gotowaną kapustą oraz suszonymi grzybami. W piątki śmierdziało smażoną rybą, a raz w miesiącu wodą z mydłem i jakimiś środkami, którymi gospodynie, na zmianę, solidarnie myły schody. Strych, gdzie suszono wykrochmalone pranie, pachniał smołowanymi nieheblowanymi belkami krokwi. W kącie stał stary stół kuchenny, na którym Gerberowa, z pomocą sąsiadek, siłami natury urodziła Dankę (jedyną, która później potrafiła wyrwać się z biedy Gerberów).

Powtarzalność stwarzała poczucie bezpieczeństwa i nagle to wszystko runęło za sprawą Żyda Leviego, jego świętego prawa własności i maszyn przypominających dinozaury, błyskawicznie rozszarpujących tkankę naszego świata. Garniec, kryjący bezcenny skarb, czyli nasze splecione z sobą życia, został rozbity. Ta bezpieczna bańka pękła i my oraz nasi znajomi, mający przez dziesięciolecia ten sam adres i wiedzący o sobie prawie wszystko, rozsypaliśmy się po świecie, zaczęliśmy żyć w swoistej diasporze. Straciliśmy poczucie bezpieczeństwa, jakie daje znajomy dom.

Taka sytuacja modeluje człowieka, to wyłazi w dalszym życiu i trzeba cholernego samozaparcia, by skrzętnie to skrywać i aby depresja nie rozgościła się na naszej kanapie. To boli, gdy kolejne znaczenie słowa „dom” przestaje mieć sens, dlatego, zanim te stalowe, kopcące spalinami dinozaury rozerwały tkankę naszego domu, ostatni raz wyruszyłem na przechadzkę po pustych pokojach i szukając wspomnień, ładowałem akumulatory, by móc przetrwać pierwsze starcie z nieznanym.

Ojciec był szalenie lubianym przez studentów profesorem uniwersytetu, nic więc dziwnego, że czuł się dumny z tego, co osiągnął jako syn stoczniowego robotnika. Wiedział i doceniał to, jak ciężko musiał pracować mój dziadek, aby on mógł wejść do zupełnie innego świata. Wielką wagę przywiązywał zatem do wykształcenia oraz wszelkich działań związanych z jego zdobywaniem. Miał też wiele szacunku do osób posługujących się poprawną polszczyzną. Zwykł mawiać, że szacunek dla języka ojczystego jest jedną z miar patriotyzmu. Cenił sobie racjonalizm, chłodne spojrzenie na wszystko, co nas otacza, na dziejące się procesy historyczne i społeczne przemiany. Uważał też, że praca powinna być godziwie wynagradzana. Nie krygował się więc, zarabiając pieniądze. One były ważne, ale nie dominowały w jego życiu. Tata nie uważał, że życie należy podporządkować ich zarabianiu. Traktował je jako środek niezbędny do utrzymania rodziny, dla której gotów był zrobić wszystko i która była dla niego jedną z podstawowych życiowych wartości. Wpajał mi także, i to wcale nie na końcu, przywiązanie do wolności. Uczył, że myśl ludzka powinna być swobodna i że są, co oczywiste, pewne niezbywalne i przynależne człowiekowi prawa.

„Chyba jednak mimo wszystko, jeśli uwzględnić nieudane małżeństwo, życie mojego ojca nie do końca było szczęśliwe” — pomyślałem mimochodem. „Może dlatego, odchodząc, zostawił mnie z jedną myślą czy też przykazaniem: »Miłość jest najważniejsza w życiu. To z niej będziemy rozliczani na końcu naszej drogi. Reszta przykazań nie jest aż tak ważna«. Wiem, że wierzył w to święcie. Brakuje mi go”.

Moje pragnienie, by zostać policjantem, nie natrafiło więc na jakikolwiek opór w domu.

— Synku, proszę cię tylko, nim wstąpisz do policji, skończ przyzwoite studia — prosił.

Nie mogłem więc nie spełnić jego prośby…

Za przyzwoite studia uznałem politologię, którą skończyłem z wynikiem bardzo dobrym. Bogiem a prawdą, nie musiałem się specjalnie wysilać. Te studia nie należą do najtrudniejszych, ale — jeśli ktoś chce — mogą dać bardzo wiele.

Dbałem o formę fizyczną, więc na egzaminie do policji testy sprawnościowe przeszedłem bez problemu. Wiedza ogólna dla absolwenta politologii była pestką. Problemem mogła się okazać rozmowa z psychologiem, ponieważ byłem zbyt nerwowy i porywczy.

Paradoksalnie to praca, o którą zabiegałem, wyleczyła mnie z tej przypadłości i wyciszyła, ale najpierw musiałem ją jakoś zdobyć… Kosztowało mnie to sporo pieniędzy i morze wypitej z kim trzeba wódki, ale dostałem prawie wszystkie testy i zadawane najczęściej pytania. Rozwiązań i odpowiedzi nauczyłem się na pamięć. Nie sprawiło mi to trudności, bo przecież przez całe dotychczasowe życie grałem i udawałem.

Przez pewien czas rozważałem nawet, czy nie zostać aktorem. Chowałbym się wtedy za różne maski i pytany o to, kim jestem, odpowiadałbym: „Jestem tym, kim mnie widzisz i takim, jakim mnie widzisz”.

Finalnie udało mi się oszukać psychologa, czy jak dziś się mawia psycholożkę (mody wracają, bo przed wojną też dbano o feminatywy, ale, prawdę powiedziawszy, nie wiedziałem, po co, bo mnie to raczej śmieszyło).

Tym, do czego przywiązywałem szczególną wagę, zarówno w liceum, jak i na studiach, była tężyzna fizyczna. Siłownia stała się wówczas moim drugim domem. Udało mi się jednak, mimo licznych pokus, zachować tam czystość — żadnego wspomagania, sterydów, koksu czy diabli wiedzą czego jeszcze. Wystarczył mi trening, odpowiednia dieta i higiena życia.

Późniejsza służba zweryfikowała mój pogląd, że sprawność fizyczna jest w policji najważniejsza. Szybko poznałem tę oczywistą prawdę, że czynnikiem decydującym o sukcesie jest jednak rozum i konstruktywne myślenie. Bezrefleksyjny osiłek sprawdza się jedynie jako odpowiednie narzędzie do tłumienia rozruchów i demonstracji.

Każda władza musi mieć takie pododdziały policyjne, które będą gotowe na jej rozkaz działać brutalnie, na granicy człowieczeństwa i poza prawem. Wszyscy doskonale o tym wiedzą, nawet jeśli udają, że jest inaczej.

Podczas demonstracji w obronie wartości uznawanych za szalenie ważne, praw podstawowych lub przeciwko niesprawiedliwości komuś puszczają nerwy lub zadziała prowokator czy zwykły zadymiarz i — jak mawiał towarzysz Lenin — „z iskry rozgorzeje płomień”. W stronę policjantów zabezpieczających wydarzenie lecą kamienie lub, co gorsza, koktajle Mołotowa.

Wówczas gumowe pałki poczynają uderzać miarowo o pleksiglasowe tarcze, osłony twarzy idą w dół, a same twarze kryją się w maskach przeciwgazowych. Na atak trzeba odpowiedzieć atakiem. Adrenalina buzuje, pojawia się oszołamiające poczucie bezkarności, usprawiedliwiane działaniem w grupie ze zdjętymi plakietkami identyfikacyjnymi. Anonimowość.

Tłum protestujących ogarnia panika nakazująca cofanie się. Bezmyślne antylopy gnu, tratując się wzajemnie, uciekają przed atakującym stadem lwów. Zawsze jednak znajdują się jacyś harcownicy, którzy postanawiają stawić czoła uzbrojonym i umundurowanym oddziałom.

Wtedy w ruch idą policyjne granaty hukowe i te z gazem łzawiącym. Zamęt się zwiększa. Zaczyna królować kompletny chaos. Równe szeregi policyjne rwą się. Demonstrujący i ci cywile, którzy mieli to nieszczęście znaleźć się w tym miejscu przez przypadek, rozpierzchają się, uciekając byle dalej od dławiącego gazu i huku granatów oraz petard, a rozjuszeni policjanci rozpoczynają swoje safari, wyłapując co słabsze jednostki, bijąc i kopiąc bez opamiętania.

Odgłosy gumowych pałek, okładających ludzkie plecy, mieszają się z krzykami i jękami cywilów, którzy zaczynają krzyczeć:

— „Gestapo, gestapo!”

To staje się pretekstem do jeszcze większej brutalności policji, a mundurowi nie zwracają już uwagi na to, kogo atakują. Każdy, kto znajdzie się w zasięgu ich pałek, będzie pobity.

Później nadchodzi liczenie strat i uzasadnianie brutalności. Mówi się o spalonych radiowozach, zdemolowanych sklepach, rannych funkcjonariuszach. Rzecznik policji bez mrugnięcia powieką wylicza wszystkie negatywne skutki ulicznych zajść. Na pytanie dziennikarzy o to, kto odpowiada za taki przebieg wypadków, pada natychmiastowa odpowiedź:

— Demonstranci i tylko oni oraz opozycja, podsycająca zamieszki.

— Jak to się stało, że policja była brutalna i poszkodowani zostali Bogu ducha winni ludzie? — pytają przedstawiciele mediów.

Odpowiedź jest równie szybka, co bezczelna:

— Policja się tylko broniła i strzegła porządku za pomocą adekwatnych, prawem dozwolonych środków. Policja stoi na straży prawa i jej zadaniem jest obrona konstytucyjnych wartości, praw i wolności obywatelskich, stanowiących podstawę demokracji. Oczywiście, zostanie wszczęte wewnętrzne dochodzenie, by ostatecznie wykluczyć lub potwierdzić rzekome nadużycia.

Znajdą więc kozła ofiarnego i poddadzą go karze dyscyplinarnej, aby zamknąć usta ludziom żądnym sprawiedliwości, o którą w rzeczywistości nikt nie dba. Tyle. Koniec i kropka.

Prawdę powiedziawszy, nigdy nie mogłem zrozumieć, kim trzeba być, by wpaść w tłum manifestujących kobiet i metalową pałką teleskopową rozdzielać razy na prawo i lewo. Kiedy nachodziły mnie takie myśli, zadawałem sobie pytanie: „Czy władza naprawdę potrzebuje także degeneratów?”.

Z własnej i nieprzymuszonej woli pierwsze dwa lata służby odbyłem jako krawężnik w jednostkach patrolowych. Pałować na szczęście nie musiałem, ale napatrzyłem się na takie zachowania wystarczająco dużo. Chciałem wiedzieć, jak wygląda taka służba.

Policja, jaką wówczas poznałem, dość często cuchnęła przepoconym mundurem, zarzyganym radiowozem, ale także korupcją.

Przez te dwa lata przekonałem się, że ci, którzy trafiają na patrole, czyli w zasadzie większość początkujących funkcjonariuszy, z pragnieniem, by służyć społeczeństwu i umacniać państwo prawa, dość szybko przekonują się, że w swej masie to społeczeństwo nie tylko nie darzy ich szacunkiem, ale nawet się nie boi i ma ich wręcz głęboko w dupie lub uznaje za swoich wrogów.

Dlatego dość powszechnie mówią o nas per psy, gdyż to ma wyrażać pogardę, bo, jak już wspomniałem, z psami, z definicji, się nie gada, co znacznie utrudnia wykonywanie jakichkolwiek czynności.

Czasem telewizja pokazuje łzawe obrazki. Na przykład sytuacja, w której policja pomogła staruszce z demencją odzyskać setki tysięcy złotych, wyłudzonych od niej metodą na wnuczka, policjanta czy Bóg wie jak jeszcze. Innym razem dzielny sierżant sztabowy ratuje tonące dziecko, a jego kolega skutecznie reanimuje maleńką dziewczynkę, która się zadławiła. Społeczeństwo bije wówczas brawo i wynosi pod niebiosa dzielnych funkcjonariuszy. Są kwiatki, laurki, awanse i nagrody pieniężne, ale kilka dni później pijany tatuś jakiejś maleńkiej dziewczynki śmiertelnie ugodzi nożem interweniującego policjanta czy obleje kwasem jego koleżankę.

„Skąd się to bierze? Dlaczego tak się dzieje? Czy rzeczywiście jako naród jesteśmy zbiorem niereformowalnych Januszów i Grażynek? Aż tak źle jest z nami?” — zastanawiałem się wielokrotnie.

Efektem takiego stanu rzeczy są odejścia z służby i związane z tym braki kadrowe, a także brutalność, która zastępuje hasło: „Pomagamy i chronimy”, jak również szybkie wypalenie zawodowe, co prowadzi do alkoholizmu i korupcji.

Nigdy nie żałowałem tych dwóch lat spędzonych w służbie na ulicy. Dużo się wówczas nauczyłem, ale w międzyczasie uznałem, że trzeba bardziej zaangażować własne szare komórki w służbę narodowi, więc przeniosłem się do pionu kryminalnego. Prawdę powiedziawszy, nawet nie zauważyłem, kiedy przeleciało te ponad dwadzieścia lat służby. Dawno zapomniałem, jak to jest, kiedy się trafia do nowego środowiska, podejmuje pracę w innym niż dotychczas miejscu czy wręcz pierwszą pracę w życiu, gdy pojawia się ten dreszczyk emocji związany z pytaniem: „Jak będzie?” i zaczyna się nadrabianie miną oraz udawanie kogoś, kim się w istocie nie jest.

Przechodząc do kryminalnych, można powiedzieć, że trafiłem lepiej niż dobrze. Nade mną był świetny szef, spokojny o swoją pozycję, i być może właśnie dlatego tak bardzo chciał nam przekazywać całą swoją wiedzę. To poukładany i konkretny mężczyzna, który wymagał, ale też zawsze traktował nas po partnersku, a gdy była taka potrzeba, krył nam dupska.

Szanowaliśmy inspektora Marka Mroza — naszego „Starego” — i poszlibyśmy za nim choćby i do samego piekła. Może brzmi to trochę egzaltowanie, ale taka jest prawda.

Mijający czas odcisnął swoje piętno na twarzy inspektora albo, jak mawiał Maciek Kruk: „Rydwan czasu trącił go swoim skrzydłem”, ale nasz naczelnik był trochę jak Yoda z Gwiezdnych Wojen — łączył w sobie filozoficzny spokój i opanowanie, będące efektem wiedzy i lat praktyki, jednakże, kiedy trzeba było, to i szef nieźle potrafił przypieprzyć napastnikowi.

Upływ czasu nie miał co prawda żadnego negatywnego znaczenia dla jego sprawności intelektualnej, ale fizycznie istotnie nie był to już ten sam naczelnik, którego poznałem, podejmując służbę w kryminalnych.

Czas niszczy ludzką fizyczność, niezależnie od naszej woli. To, że biega się na siłkę, stosuje różne kremy i botoksy, faktycznie niczego nie zmienia, Ślady upływu czasu będą zawsze bardziej lub mniej widoczne. Może i czyni to nas atrakcyjnymi dojrzałymi mężczyznami z posiwiałymi nieco skroniami, zwłaszcza że w tej robocie są niewielkie szanse na to, by dorobić się brzuszka zwisającego nad paskiem, ale wiek robi swoje — sprawność fizyczna spada.

Ktoś z zespołu wyskoczył kiedyś z propozycją, by o szefie nie mówić już „Stary”, ale „Dziadek”, ale jednogłośnie uznaliśmy to za wyjątkowo głupi pomysł.

„Stary” był jednak tak dobry, że pomimo iż dawno powinien być na emeryturze, nikt nie próbował go na nią przenieść czy wręcz wygonić.

Od jakichś dziesięciu lat pracowałem w parze z Baśką. Nikt o niej nigdy nie mówił inaczej niż „Basik”, a dziewczyna, słysząc to, wściekała się, twierdząc, że to zawoalowany przytyk do jej niezbyt imponującego wzrostu. Wówczas poprawialiśmy się, mówiąc:

— No jasne, żaden „Basik”, tylko „Bas” — kryminalistyki as.

Baśka okazała się świetną kobietą i policjantką. Byliśmy wyjątkowo zgranym duetem, co w naszej robocie jest bardzo istotne. Wiedzieliśmy o sobie prawie wszystko.

„Bas” to drobna, nieco pulchna blondynka o przepastnych niebieskich oczach. Matka natura dała tej niewielkiej osóbce tyle urody, wdzięku i wewnętrznego ciepła, że ci, którzy nie mieli okazji wcześniej jej poznać, na jej widok zatrzymywali się i przez chwilę nie byli wręcz zdolni do jakichkolwiek działań, poza podziwianiem tej kobiety w niemym zachwycie.

Dla mnie zawsze była jak wywołujący ciepło tuż przy sercu bibelocik, który chciałoby się zabrać do domu, postawić na fortepianie i kontemplować w długie jesienne wieczory, grając nastrojowe nokturny. Przynajmniej ja niejeden nokturn czy jazzowy kawałek zagrałem, grzejąc się ciepłem jej obrazu przywołanego w pamięci. Grywałem bowiem i nadal grywam na fortepianie. Pomimo częstych wizyt na siłowni, zachowałem smukłe palce, a to, co w dzieciństwie wydawało mi się początkowo torturą, czyli lekcje gry na fortepianie, stało się z biegiem lat źródłem przyjemności.

Jeśli ktoś zastanawiałby się, czy można kochać się w Basi, to, oczywiście, można, ale pod jednym warunkiem — że będzie to miłość na odległość, cicha i platoniczna, bez jakiegokolwiek narzucania się, bo „Basik” była w szczęśliwym związku małżeńskim, ze swoim Piotrem — doktorem historii i mediewistą pracującym na uniwersytecie, co daje mu stosunkowo dużo wolnego czasu dla domu i ich przeuroczego synka — Karolka.

Ten urok drobnej pani podkomisarz był bardzo zwodniczy, gdyż Basia była doskonałą, wytrawną śledczą. Kiedy łapała właściwy trop, stawała się niczym rozwścieczony pitbull, który właśnie wgryzł się w swą ofiarę. Zaciśnięte szczęki już delikwenta nie wypuszczały. Do tego ta dziewczyna była też piekielnie inteligentna, bo widocznie, kiedy Bóg rozdawał ludziom różne dary, ona nie stanęła w kolejce po wzrost, tylko po rozum.

Z czasem tak się zgraliśmy, że, kiedy trzeba było, porozumiewaliśmy się bez słów, działając niczym sprawna maszyna. Byliśmy przecież partnerami w służbie, a to oznacza, że musieliśmy ufać sobie bezgranicznie.

To zaufanie było tak głębokie, że z biegiem czasu dowiedzieliśmy się również sporo o tym, co dzieje się w naszym życiu prywatnym. Kac, migrena, miesiączka, choroba psa czy smutek po śmierci kogoś bliskiego — o tym wszystkim musieliśmy wiedzieć nawzajem, bo to miało istotny wpływ na nasze funkcjonowanie.

Każdemu glinie życzyłbym takiej partnerki, tym bardziej, że i wódki można się było z nią napić, by rozładować stres czy zwyczajnie spłukać z gardła lepki, ohydny trupi fetor, z jakim przychodziło się nam spotykać wielokrotnie.

Praca w policji dała mi bardzo dużo, ale i sporo zabrała…

Gdy przyszedłem do kryminalnych, mój szef powiedział:

— Jeśli oddasz się tej służbie, będziesz ją traktował serio, to ona da ci wszystko. Nie raz i nie dwa będziesz przekonany, że to nieprawda, że ona nie daje, tylko zabiera. Będziesz chciał rzucić mi na biurko blachę i trzasnąć drzwiami. Jednakże, jeśli wystarczy ci sił na rzetelną analizę, zmienisz zdanie. Ta służba nie jest i nie będzie udręką, w ogólnym rozliczeniu więcej ci da niż zabierze. Jedyne, co może cię skutecznie wypłoszyć, to zarozumialcy i głupki, których możesz napotkać na swojej drodze. Oby to nigdy nie nastąpiło. I jeszcze jedno — Grenouille — masz broń. Jeśli będziesz musiał jej użyć, to nie wahaj się, bo twoja niepewność może kosztować partnera życie. Pamiętaj jednak, że nie jesteś na Dzikim Zachodzie. Jej użycie musi być zawsze uzasadnione.

„Czasem mam wrażenie, że służba wymodelowała wręcz moje życie. Prawdę powiedziawszy, nadal, mimo upływu tylu lat, nie wiem, czy się cieszyć z tego powodu, czy przeklinać” — pomyślałem, wciąż tkwiąc we wspomnieniach.

We wszystkich decydujących, przełomowych dla mnie momentach Baśka uczestniczyła w większym lub mniejszym stopniu. Także, a może zwłaszcza i w tym, którego ostateczne konsekwencje miałem poznać w najbliższy poniedziałek.

ROZDZIAŁ 2

Nawet nie wiedziałem, kiedy przeleciały te wszystkie lata mojej służby. Niedawno odbierałem dyplom z gratulacjami za dwudziestoletnią służbę, do którego dołączono, co bardziej istotne, kopertę z całkiem przyzwoitą premią. Na galowym mundurze przybyła mi też kolejna baretka, a w szufladzie jeszcze jedna błyskotka do położenia na poduszce niesionej za moją trumną, bo te wszystkie odznaczenia tylko do tego się nadają.

Przez obowiązkowy w tym dniu mundur galowy, o mały włos nie zignorowałem uroczystości. Drobne poprawki krawieckie, które trzeba było wprowadzić, nie były największym problemem. Mundur przez lata wisiał sobie spokojnie w szafie, bo nie był mi do niczego potrzebny. Założywszy go, stanąłem przed lustrem i jeden rzut oka wystarczył, bym doszedł do wniosku, że wyglądam w nim jakoś nienaturalnie. Pomyślałem, że wyglądam jak idiota, a po założeniu czapki tylko się w tym utwierdziłem. Swój wygląd uznałem wręcz za operetkowy. Mężczyzna w tym mundurze, to nie byłem ja.

Dopiero cierpliwa Baśka zmusiła mnie, bym przestał traktować tę uroczystość śmiertelnie serio:

— Pięć minut wstydu, ale kasa i sława na co najmniej rok w garści — przekonywała.

— Sława? A niby jaka? — zapytałem.

— Jak to jaka? Ludzie, a zwłaszcza psy, rzadko żyją tak długo! — kpiła w żywe oczy.

Włożyłem zatem ten mundur i poszedłem cierpieć dla sprawy i dobrych układów z Basią.

Jak wspomniałem, „Bas” uczestniczyła w wielu ważnych momentach mojego życia, które w fundowała mi policja, ale nie tylko. Jednym z pierwszych był mój związek z kobietą poznaną podczas pracy. Była poszkodowaną, jak się u nas mawia o takich osobach i chyba pierwszą od dłuższego czasu kobietą, w której się zakochałem.

Baśka pracowała ze mną wówczas już na tyle długo, by móc sobie na wiele pozwolić. Byliśmy już dobrymi przyjaciółmi. Wręczając mi kubek z poranną kawą, zakomunikowała, że niezwłocznie mamy stawić się u szefa.

— Jest robota. — Szef nie lubił długich wstępów.

— Co tym razem? — dopytywałem. — Znów w komunikacie o stanie obywateli w tym kraju pojawi się informacja: „Ubyło jeden”? Kto dziś wypadł z łódki?

— Nie błaznuj, Adasiu — skarcił mnie szef. — Włamanie było.

— Co takiego?

— To, co słyszysz. Włamanie do willi Rity Madejskiej.

— Kto to?

— Wzięty architekt, czy, jak się to teraz mówi, wzięta architektka wnętrz. Córka Jeremiego Madejskiego. Jego chyba kojarzysz?

— No nie, ale to pewnie forsiasty facet.

— Naprawdę nie kojarzysz? — Baśka się zdziwiła. — Facet projektuje domy za horrendalne pieniądze. Kolejki klientów, znajomości, ambicje polityczne.

— Telefon grzeje mi się od dobrych kilkudziesięciu minut! — Szef nie krył wyraźnej irytacji. — Te dupki myślą, że w ten sposób mnie mobilizują! Mamy się szczególnie przyłożyć do pracy, bo przecież zazwyczaj się tu wszyscy opierdalamy, a sprawy się rozwiązują same!

— Szef się tak nie denerwuje — powiedziałem spokojnie, starając się być oliwą wylewaną na spienione fale. — Jeszcze szefowi, nie daj Boże, jakaś żyłka pęknie.

— Żeby tobie, Żabiński, zaraz coś nie pękło!

— No, bo po co my tam? Włam to zabawa dla miejskiej. Chyba nawet wtedy, gdy dotyczy pani Rity.

— No… — wtrąciła się ponownie „Bas”. — Ale tam strzelane było.

— Och, strzelane! Ofiary? Czyli jednak ubyło jeden?

— Nie! Nie błaznuj! Przestraszono tylko panią Ritę. Nasi już tam pracują.

— No dobra — warknąłem. — Jak kiedyś śpiewał Okudżawa: „Gdy każą, idę, gdy nie każą, leżę” … To zaiste musiało być straszne! Włamywacz z taaakim rewolwerem!

— Kto niby śpiewał? — Baśka starała się wykazać zainteresowanie.

— Basiu, ty jesteś za młoda, by znać takich bardów.

— Jedźcie już! — rzucił szef, ucinając mi tak dobrze zapowiadający się wykład na temat radzieckiej dysydenckiej piosenki.


Już w samochodzie Baśka wykorzystując to, że to ja prowadziłem, postanowiła się trochę ze mną podroczyć.

— Riiita — powiedziała najbardziej zmysłowo, jak tylko potrafiła, przeciągając głoskę „i”. — Riiita — powtórzyła. — Idę o zakład, że jest ruda i bobra też ma rudego. Do tego obłędnie długie nogi, na widok których wszelkie myśli, prócz jednej, pierzchają z męskich głów, niczym stado ptaków, spłoszonych nagłym wystrzałem. Mówię ci, na bank jest ruda! I do tego to imię… Rita. Spróbuj je, Grenouille, wymówić wolno, wolniutko, jakbyś chciał rozsmarować je językiem na podniebieniu. Czujesz, jak smakuje? Obiecującą tajemnicą, podbojem, upojną majową nocą, seksem? Ech, Adasiu, Adasiu. Ciężki żywot przed tobą, freelancerze!

— Co ty możesz wiedzieć?! Imię to imię. Nie ma żadnego znaczenia.

— Nie oszukuj się. Ma i to duże. Jechałbyś z równym zaciekawieniem do Preksedy czy Kunegundy? Te imiona już same w sobie sugerują, że osoby, które je noszą, to raczej jakieś pasztety.

— Jesteś obrzydliwa. To jakieś kolejne wykluczenie, jakiś „izm”, z których mamy dziś do czynienia.

— Och, nie złość się. Ta laseczka jest więcej niż całkiem, całkiem. Nie będę kłamała, widziałam jej fotki. Na Sznaucerkach czy innych Wilczurach, czyli na plotkarskich portalach napisali, że nie ma aktualnie chłopaka, a z ciebie przecież kawał ciacha o wyraźnych, sądząc z tego, co mogę zaobserwować, potrzebach.

Nie chciałem wdawać się w bezsensowne dyskusje.

Służbowa Renówka cichutko parła do przodu przez zatłoczone już ulice miasta, kolejny raz dowodząc wyższości hybrydowego automatu nad manualnymi benzyniakami. Komfort tego służbowego SUV-a, oddanego mi praktycznie do wyłącznej dyspozycji, zawsze mnie rozleniwiał. Podgrzewane, wentylowane fotele, dwustrefowa klimatyzacja i panoramiczny dach — można by pomyśleć, że to auto raczej dla statecznego ojca rodziny lub singla goniącego za panienkami, niż oficera policji, wykonującego zadania operacyjne. Ale nic bardziej błędnego. Pod maską krył się demon mocy, prędkości i przyspieszenia.

Wszystko, co się miało wydarzyć w wilii, do której zmierzaliśmy, już się stało. Nie było żadnego powodu do nadmiernego pośpiechu, czy torowania sobie drogi błyskającym na niebiesko kogutem wyrzuconym na dach i irytującym dźwiękiem syreny. Na miejscu z pewnością i tak już były ze trzy radiowozy urządzające taką bezsensowna dyskotekę, jakby nie mogły tam stać zaparkowane bez tych błysków, wabiących niepotrzebnych gapiów, jak lampa ćmy.

— I co? Zatkało kakao? — nie dawała za wygraną „Bas”.

— Weź ty zejdź ze mnie. Nie muszę szukać chętnych kobiet wśród poszkodowanych. Dość mam uroku osobistego i błyskotliwej inteligencji, by nie cierpieć na brak flirtu czy seksu. Przecież wiesz, że jestem w tobie nieszczęśliwie zakochany — dodałem prześmiewczo.

— Nie dla psa kiełbasa, żabko, ale tak mi mów! Tym mi z pewnością zrobisz dzień — dodała z uśmiechem, kiedy dojeżdżaliśmy właśnie na miejsce.


Dom, pod który podjechaliśmy, stał na niewielkim wzniesieniu, oddalony nieco od pozostałych budynków, tworzących razem przyjemne osiedle na skraju pobliskiego lasu.

Miałem wrażenie, że już gdzieś widziałem podobną, nieskazitelnie białą, idealną geometrycznie bryłę prostopadłościanu o wydłużonej podstawie. Mimo owej prostoty architektonicznej nie można było powiedzieć, że jest to betonowy klocek, jakich wiele. Ktoś z nieco większą wiedzą na temat architektury bez trudu rozpoznałby, że willę projektował Jeremi Madejski, ojciec poszkodowanej.

Do wnętrza, od strony frontowej, wchodziło się poprzez taras będący dachem parterowego pomieszczenia, zapewne garażu, porośniętego gęstą winoroślą.

— No, proszę… — rzuciła Baśka, doceniając to, co ujrzeliśmy. — Ludzie to potrafią mieszkać. Już tu czuję wnętrza zalane światłem dziennym, skąpane w słońcu, w których można swobodnie oddychać, a domownicy nie wpadają na siebie bez przerwy. Nie to, co spółdzielcze siedemdziesiąt metrów kwadratowych z balkonem, w bloku, na czwartym piętrze bez windy.

Nasze ekipy, które zwykle docierają pierwsze na miejsce zdarzenia, z właściwym sobie profesjonalizmem, realizowały już swoje zadania.

Przywitaliśmy się:

— Siema.

— Tylko nie próbujcie się żegnać i klękać po wejściu do środka — odezwał się jeden z mundurowych.

— Goń się, Marczak! — warknąłem, nieświadom tego, co nas czeka.

Jednak, kiedy znaleźliśmy się w środku, powiedzieć, że szczęka mi opadła, to jak nic nie powiedzieć.

Weszliśmy przez szerokie, przeszklone drzwi w stylu francuskim i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znaleźliśmy się w świecie z innej epoki. Przestrzeń, do której wkroczyliśmy, była jak sen o dawnym pięknie. To było wnętrze, które wyglądało tak, jakby ktoś zaprojektował je specjalnie, aby spełnić moje marzenia.

Secesja to był mój ulubiony styl. Wolna od symetrii, pełna miękkich linii, organicznych kształtów i nostalgii. Pachniało drewnem, politurą i czymś, co można było nazwać świętym spokojem. Obok wejścia stał duży mosiężny dzban na parasole. Kręcone schody, z kunsztownie ukutą balustradą, prowadziły na piętro. Hol przechodził łagodnie w salon, a granicę między nimi wyznaczały trzy szerokie stopnie. Posadzka w tonacji jasnego, saharyjskiego piasku, ożywiona była jedynie delikatnymi czarno-białymi wstawkami i odbijanym naturalnym światłem, płynącym z dwu wielkich witrażowych świetlików, w stylu Tiffany. Bursztyn, miód i ciepło.

Meble — oryginalne, epokowe — wtopione były w przestrzeń tak naturalnie, że miałem wrażenie, iż rosły tam razem z domem. W kącie salonu stał fortepian. Lśnił czernią, zupełnie jakby czekał właśnie na mnie. Na ścianach wisiały obrazy Klimta. Założyłem, że to były kopie, ale pewności nie miałem.

Wstyd się przyznać, ale zakochałem się w tym domu od pierwszego wejrzenia i odbiło mi całkiem na jego punkcie. Zamiast zabrać się do roboty, usiadłem przy fortepianie, gdyż to było silniejsze ode mnie. Palce same odnalazły klawisze. W pamięci odszukałem znajomą melodię — tę jedną, najważniejszą: As Time Boes By i zatonąłem w myślach:

„Ta piosenka to moje życie. I o moim życiu. Wszystko przemija. Ludzie, miejsca, emocje. Zostaje tylko świat — niezmienny, choć wciąż się zmieniający. Napędzany miłością. Nie jej podróbką. Prawdziwą. Taką, co z niej wyrasta dom i cisza wieczorna. Jeśli tego zabraknie — zostaje tylko wódka. A to prosta droga w dół. W naszym zawodzie samotność przychodzi często i bez pukania. Małżeństwa? Rzadko przetrwają próbę. Jak roślinki wyhodowane z pestki avocado — na początku zachwycają, potem marnieją. A ja? Jestem chyba człowiekiem vintage. Tęsknię za epoką, której nie doświadczyłem. Szukam jej w muzyce, przedmiotach, architekturze. Stąd ta miłość do secesji”.

— Grenouille! Komisarzu Żabiński!

Głos Baśki dobiegał jak zza tafli szkła, a ja grałem dalej.

— Żaba! — rzuciła ponownie, nie ustępując. — Robotę mamy, a nie jakieś brdim, brdam, brdum!

I wtedy ją zobaczyłem… Stała na szczycie schodów. Zeszła powoli — z gracją, jakiej nie powstydziłaby się Audrey Hepburn. Kobieta przez wielkie „K”.

Trudno było ją opisać… Ruda, fryzura w stylu old money bob. Garnitur w kolorze butelkowej zieleni. Długie nogi skryte w eleganckich spodniach, czerwone szpilki i oczy w kolorze orzecha — zamglone, z obietnicą i tajemnicą.

Patrzyłem, jak urzeczony.

„Motyle w brzuchu? Nie wiedziałem, że coś takiego może przytrafić się komuś takiemu jak ja”.

— No, no… Co to się w tej policji porobiło… — rzuciła z uśmiechem. — Fortepian? Stare kawałki? Prawdę mówiąc, spodziewałabym się raczej Sonaty księżycowej. Grzeczni chłopcy uczą się jej jako pierwszej.

— Nie jestem grzecznym chłopcem — odpowiedziałem, nie przerywając gry. — Ale jeśli pani sobie życzy…

— Grenouille! — rzuciła Baśka głosem ostrym jak brzytwa. — Dość. Robota czeka!

Ocknąłem się.

„Oczywiście. Secesja, muzyka, kobieta z marzeń — wszystko to na bok”.

— Pani wybaczy. Ma pani piękny dom. I to secesyjne wnętrze… A ja kocham secesję.

— Grenouille!

— Już, już. A zatem, pani Rito, proszę nam opisać, co tu zaszło.

— Tylko niech pani uważa, bo plotka głosi, że mój kolega to takli glina, co to albo bzyka, albo zamyka.

— Niezależnie od mizernej finezji tej pani złośliwości, jestem pewna, że zamknięcie mi raczej nie grozi.

— Przecież mówię!

Baśka była wyraźnie rozjuszona i nie mogłem pojąć z jakiego powodu.

— Byłam w Bydgoszczy. U klienta.

— Konkretnie, u kogo? — zapytała, jak zawsze, drobiazgowo i dociekliwie.

— To chyba nie ma znaczenia…

— Ma, nie ma, ja zadecyduję.

— OK. Aleksander Fordoński.

— Super… Bydgoszcz i Fordoński nawet do siebie pasują. Zapisze mi tu pani adres pana Aleksandra i jego telefon.

— Zatem, była pani w Bydgoszczy i…? — zapytałem. — Ktoś wiedział, że pani tam jedzie i kiedy?

— Nie, nie chwalę się w mediach, kiedy i do kogo jadę. Uprzedzając pytanie pana dociekliwej koleżanki, zatrzymałam się w hotelu „Pod Orłem”. Konsultacje z panem Olkiem przebiegły nadzwyczaj sprawnie, tak że oszczędziłam jeden dzień w stosunku do planu i mogłam wcześniej wrócić do domu. Ucieszyłam się, bo nie lubię hoteli, nawet tak zacnych i wygodnych jak „Pod Orłem”. Zjedliśmy z panem Fordońskim kolację w restauracji hotelowej, zwolniłam pokój i krótko po północy wyruszyłam w drogę do domu. Na miejscu byłam koło drugiej, pewnie parę minut po.

— Szybko — zauważyła „Bas”.

— Lubię szybko jeździć nocą. Autostrady są wówczas puste.

— No, nie tylko chyba nocą. Fotoradary pani nie oślepiają?

— Doprawdy, musi pani? O tym będziemy rozmawiać?

— Czy wchodząc do domu, zauważyła pani cokolwiek nietypowego?

— Nie, raczej nie. Drzwi były zamknięte, wewnątrz nic się nie zmieniło.

— A alarm? Co z alarmem?

— Nie wiem. Byłam zmęczona i chciałam szybko się położyć. Mam wrażenie, że machinalnie wprowadziłam kod odblokowujący. Nie pamiętam, jak zareagował system.

— Trzeba posłać mundurowego do firmy ochroniarskiej. Niech sprawdzi zapisy — stwierdziła Basia.

— Już to zrobiłem, wchodząc tu.

— Zuch!

— Ku chwale ojczyzny, pani podkomisarz!

— Wchodzi pani zatem do domu… — kontynuowała rozpytanie Baśka. — Zrzuca pani szpilki w holu, by już dać odpocząć nogom, zostawia walizkę przy schodach i idzie na górę. Tak na marginesie, prowadzi pani w szpilkach? To mało rozsądne.

— Wynaleziono coś takiego, jak tempomat. A pani komisarz co, z drogówki? Reszta się zgadza, jakby pani przy tym była.

— Nie musiałam. Pani buty walają się po podłodze, a walizka stoi tuż obok schodów.

— To był sarkazm, pani oficer.

— Jest pani bosa, wchodzi na górę i co dalej? — zapytałem, próbując zdusić w zarodku wyraźnie rodzącą się, i to bez uzasadnienia, burzę.

— Na chwilę wchodzę do sypialni. Rozbieram się i w szlafroku zmierzam do łazienki.

— Jak daleko jest z sypialni do łazienki?

— Jakieś piętnaście metrów.

— No tak, duży dom. I co się wydarzyło?

— Nagle otworzyły się drzwi łazienki i stanął w nich włamywacz.

— Światło było zapalone czy wyłączone?

„Baśka jest profesjonalna w każdym calu” — pomyślałem, obserwując rozmowę obydwu kobiet.

— Włączone.

— Co może pani powiedzie o napastniku?

— Praktycznie nic.

— Coś musiała przecież pani widzieć. W pani zawodzie ma się zmysł obserwacji. Nie jest też pani naiwną gąską, mdlejącą na widok złodzieja.

— Baśka! — rzuciłem stanowczo, starając się pohamować nieco koleżankę. — Pani Rito, proszę spokojnie się zastanowić. Z pewnością coś pani zapamiętała. No, proszę…

— Był duży, taki trochę miśkowaty. Powiedziałabym, że gruby. Cały ubrany na czarno. Kominiarka, plecak. W ręku trzymał pistolet.

— Był prawo czy leworęczny? A broń? To był pistolet czy rewolwer? — „Bas” szybko wróciła do swojej roli.

— Praworęczny. A broń? Nie wiem. Jakie to ma znaczenie?

— Ma i to duże.

— Rewolwer — wtrącił się technik Maciek. — Broń czarnoprochowa, bez zezwolenia, zero łusek.

— Nieźle, pani Rito.

„Nawet nie wiem, kiedy zacząłem grać dobrego glinę…”

— Świetnie pani idzie. Może coś jeszcze? Tatuaże, blizny, zapach?

— Zapach nie, bo ten bandzior rozpylił w łazience moje perfumy. Może się nimi nawet spryskał. Ale bluza…

— Co z nią?

— Miała taki charakterystyczny nadruk. Hasztag. Na piersi, tam, gdzie sportowcy mają zwykle orzełka.

— Brawo! Widzi pani? To już całkiem dużo… — Nie mogłem nie pochwalić Rity.

— Jakiś pieprzony fetyszysta? — zastanawiała się głośno Baśka.

— Co było dalej? — dopytywałem.

— Na mój widok ten typ strzelił i rzucił się do ucieczki.

— Dobrze, że rykoszet nie uszkodził tych długaśnych tipsów — mruknęła pod nosem Baśka.

— „Bas”! — zareagowałem gwałtownie, przywołując partnerkę do porządku. — Proszę powiedzieć, czy miała pani wrażenie, że napastnik w panią celuje, czy też strzelał na oślep?

— Chyba na oślep. Sam był przerażony i mnie również chciał przestraszyć, co mu się, oczywiście udało. Uciekłam do sypialni i zamknęłam drzwi na klucz. Wtedy usłyszałam, że padł drugi strzał. Zadzwoniłam na sto dwanaście.

— Jak dobrze, że nic się pani nie stało — kontynuowałem. — Widzi pani, jak się spokojnie pomyśli, pojawia się mnóstwo szczegółów, które dla nas są bardzo ważne.

— Czy coś zginęło z domu?

— Na pierwszy rzut oka, nic.

— Pięknie, kurde, pięknie! — warczała Baśka, która demonstrowała nieznane mi dotąd oblicze. — Na bank fetyszysta… No, może jakiś głupi, cichy wielbiciel. Miała pani ostatnio głuche telefony albo wrażenie, że ktoś panią śledzi?

— Nie.

W tym momencie technik Marek postanowił podzielić się z nami swoim najnowszym odkryciem:

— To nie do końca fetyszysta. Raczej podglądacz. W łazience znalazłem ukrytą kamerkę. Wydaje się, że ten nocny gość został przyłapany tuż po jej zainstalowaniu.

— Cholerny zboczeniec! Podglądał mnie?!

— Wygląda na to, że dopiero miał zamiar.

— Wyciśniesz coś z tego? — zapytałem.

— Raczej nie. To urządzenie bez karty pamięci. Uruchamia się ruchem i streaminguje bezpośrednio do sieci. Zastanawia mnie coś innego. Pani mówiła o drugim strzale, co mogłoby sugerować samookaleczenie, ale nigdzie nie znalazłem śladów krwi, tylko na pocisku, który uszkodził posadzkę. TO dość dziwne, ale wytłumaczalne. Pewnie gość pakował broń za pasek. Ta wystrzeliła i pocisk ranił sprawcę. Nawet nie chcę myśleć, co chłop mógł sobie odstrzelić, zanim pocisk uderzył w posadzkę. Wniosek — sprawca może mieć ranę kontaktową poniżej pasa. Z tego, co mam na pocisku, bez trudu ustalę DNA.

— No, to na tę chwilę wiemy już chyba wszystko. Pozostaje tylko, jak zwykle, rozpytanie sąsiadów i sprawdzenie okolicznych monitoringów. Teraz nic tu po nas.

„Bas”, z właściwym sobie wdziękiem i bez większych skrupułów, kolejny raz usiłowała zająć moje miejsce dowódcy, ale nie byłem o to zły. Przyjmowałem to z przejaw partnerstwa.

„Faktycznie, nie mamy w tej chwili czego tu szukać. Technicy kończą swoją robotę. Meldunki mundurowych z rozpytania sąsiadów, podobnie jak nagrania z monitoringów, powinny już zacząć spływać na komendę. Nic, tylko odpalić maszynę i jazda do fabryki, by tam pomyśleć, co dalej i dać szefowi jakieś ochłapy, które mógłby rzucić rozjuszonemu ojcu Rity, bombardującemu go telefonami” — pomyślałem.

Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy do wyjścia.


Baśka wydawała się być jakaś naburmuszona. Wsiadając do auta, trzasnęła drzwiami, aż szyby zadrżały.

— Wow, wow — zaprotestowałem. — Nie musisz tak walić tymi drzwiami, to nie Syrenka!

— Co?

— Syrenka. Było kiedyś takie auto.

Pierwsze minuty jechaliśmy w milczeniu. W tandetnym serialu lub lichej książce pojawiłoby się stwierdzenie, że w grobowej ciszy. W końcu jednak nie wytrzymałem i zapytałem:

— Dowiem się, co jest grane?

— Nic nie jest grane. O co ci chodzi?!

— Tak, właśnie widzę! No dawaj! Co znowu zrobiłem, proszę stryjenki?!

— Jeszcze pytasz?! Jak mogłeś być taki! Pożerałeś babę wzrokiem, bo to, że ją wcześniej w myślach rozebrałeś, to oczywiste! Do tego ta melodia, którą zacząłeś grać. Ile ty masz lat, Grenouille? Raz dziesięć, a innym razem sto? Słabe to wszystko, by nie powiedzieć, że szczeniackie.

— Ktoś tu jest bezpodstawnie zazdrosny?

— Że niby ja? Chyba cię pogięło!

— A kto? Ten cichutki szept o tipsach, co to dobrze, że nie ucierpiały. To życzliwość taka? Teraz ta mina i tekst. Basiu, ty masz męża i dziecko — zażartowałem.

— Kretyn!

— To o co ci chodzi?

— Żebyś dorósł i trochę się ustatkował, a ty ciągle niczym ta pszczółka — z kwiatka na kwiatek.

— Pszczół chyba.

— Truteń, dureń, dzban.

— Pani podkomisarz… Mogę osobiste pytanko? — Nie czekając na przyzwolenie zapytałem: — Czy ty się może odchudzasz?

— Skąd ci to przyszło do tego głupiego łba?

— No bo te zmiany nastroju, młodzieżowe słówka… U faceta to może byłby kryzys wieku średniego, ale u pań? Dążenie do bycia wiecznie młodą? Klimakterium jakieś?

— Żaba! Ty chyba dawno nie brałeś po pysku?!

— No, ale musisz przyznać, że piękna jest… I| ta jej chałupa…

— Uważaj, bo się ugotujesz, jak prawdziwa żaba. Nawet się nie zorientujesz, kiedy.

— Przesadzasz.

— Ani trochę. Lubię cię, jesteśmy partnerami, wiele się od ciebie nauczyłam i dobrze ci życzę, ale, wierz mi, na babach to ja się znam i to zdecydowanie lepiej od ciebie. Ona też się na swój sposób śliniła do ciebie. Czuję jednak, że ta laleczka zrani cię głęboko. Trzymaj się od niej na dystans, Grenouille, bo inaczej będziesz mocno krwawił i nie wiem, czy to przeżyjesz.

— Kraczesz!

— No jasne, kraczę. Wspomnisz jednak moje słowa. A teraz patrz na drogę, bo jeszcze nas lub kogoś zabijesz.

— Dobrze, mamusiu.

ROZDZIAŁ 3

Ranek następnego dnia zapowiadał się niemal sielankowo. Słońce wspinało się leniwie po niebie, a ciepły oddech wiosny otulał ulice, jakby świat na chwilę zapomniał, że ludzkość robi wszystko, by go zniszczyć. Mazurki świergotały w zieleniących się gałęziach drzewa tuż przy osiedlowym parkingu, a ja, sadowiąc się w samochodzie, przez chwilę łudziłem się, iż wszystko jest na swoim miejscu.

Ale przecież nie było…

Rozmyślałem o tym, jak bardzo rozbestwiliśmy się jako gatunek. Niszczymy klimat i bezrefleksyjnie grzebiemy planetę, jakby nasze życie było grą komputerową z nieskończoną liczbą respawnów, tyle że game over tutaj naprawdę oznacza koniec.

W takim nastroju, lekko filozoficznym i podszytym smutkiem, jechałem po Basię. To był nasz codzienny rytuał — odbierałem ją z domu i ruszaliśmy razem do roboty. Czasem wchodziłem na górę, kiedy jeszcze nie była gotowa, i wtedy witał mnie Karolek. Ten mały urwis był jak powiew czystej radości. Gdyby tylko Baśka mi pozwoliła, rozpieściłbym go jak nikt inny. Dla niego gotów byłbym zostać najlepszym wujkiem na świecie. Albo przynajmniej Wujkiem Żabą, jak czasem mnie nazywał.


Tego ranka „Bas” spóźniła się wyraźnie. Wsiadła do auta bez słowa, rzucając tylko w naszym standardowym stylu:

— Hej.

— Spóźniłaś się — zauważyłem, jak zwykle grając rolę zrzędliwego taksówkarza.

— Karolek przyniósł z przedszkola wszy. Musiałam mu umyć głowę, zdezynfekować pokój i pół mieszkania.

— Widzisz… — Parsknąłem śmiechem. — Wiedziałem, co robię, gdy zacząłem golić się na zero. Zawsze czuję się z tobą bezpieczny.

— Cieszysz michę — odparowała. — Noc była pełna snów o rudej Ricie?

— A jeśli?

— To powtórzę: daruj sobie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 55.58