E-book
22.05
drukowana A5
50.7
MIDRAJ

Bezpłatny fragment - MIDRAJ


5
Objętość:
294 str.
ISBN:
978-83-8369-946-2
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 50.7

Pod bzu czarnego kirem

Wężowe zawarł pakta

By swą własną trucizną

Udławił się jej władca


Gdy rebus sic stantibus

Zagrzmiało na tle burzy

Zrozumiał wilk Midraju

Że owca już nie służy


Króciutka ta historia

A krótszy jeszcze morał

Najciemniej tuż przed świtem

Półmroku jest to pora

Boruta Melinger, Żarty i knowania

Nić Pierwsza — Czarna

Rozdział I — Tam, gdzie światło dotrzeć nie zamierza

Noc zapadła znacznie mroczniej, niż się tego spodziewał. Cichy, rytmiczny szum fal mieszał się ze szmerem spadających gwiazd. Panującą wokół ciemność rozświetlał od czasu do czasu taniec pojedynczych świetlików, które szybko znikały za zakrętem nocnego życia lasu. Sylwetka koloru cienia zarysowała się niespodzianie na tle oświetlonych księżycową poświatą skał, po czym bezszelestnie pokonała dwustumetrowy odcinek dzielący ją od wcinającego się w jezioro pomostu. Żaden ze śpiących o tej porze ptaków nie uchylił nawet powieki, kiedy mijała kolejne gniazda, susując od drzewa do drzewa, od pnia do pnia. Jej obecność zdradzał wyłącznie szelest powłóczystej, dramatycznie pretensjonalnej szaty, czarniejszej nawet niż nocne niebo.

Przyzwyczajone do mroku źrenice utkwiły swe mordercze zamiary w stojącej nieruchomo na drewnianym pomoście ofierze. Odwrócona plecami do nadciągającego niebezpieczeństwa postać zdawała się niepomna otaczającego ją świata, wpatrzona w głaszczące powierzchnię jeziora fale. Cień w pretensjonalnym płaszczu zwolnił nieco, ostrożnie pokonując ostatnie metry. Nie chciał przerwać dobrej passy polowania. Oddalony o jakieś trzy kroki od celu Godefroy wyszczerzył radośnie długie kły. Nie mógł sobie życzyć łatwiejszej kolacji. Obserwował przez chwilę poetycko nieobecną postać, wsłuchując się z zafascynowaniem w powolne bicie jej serca. Głód zwyciężył jednak w końcu nad poruszoną lirycznym obrazem duszą wampira. Elektryczny impuls pobudził jego mięśnie i Godefroy runął na swój posiłek niczym sokół na bezbronnego gołębia. Długie, spragnione krwi kły rozwarły się o kilka centymetrów od wąskiej szyi ofiary. W statycznej ciemności nocy rozległo się stłumione sapnięcie. Źrenice wampira rozszerzyłyby się z bólu i zaskoczenia, gdyby tylko potrafiły — ale nie potrafiły. Usta niedoszłej kolacji zbliżyły się powoli do spiczastego ucha napastnika.

— Witam — szepnął Sajmonella, po czym szybkim ruchem wyciągnął srebrny sztylet z wątroby Godefroya.

Właściciel pretensjonalnego płaszcza westchnął lekko i umarł — tak po prostu. Nocne fale poniosły bezwładne, opatulone kirem płaszcza ciało w głąb lodowatej toni, a dusza wampira odeszła pomostem w towarzystwie żercy.


Mężczyzna zapadał się w głębokim śniegu już dziewiątą godzinę. Gdy las przerzedził się nieco, przystanął dla złapania oddechu. Spojrzał zziajany na niebo ponad ciemniejącą koroną drzew, na którym pojawiła się pierwsza gwiazda. Do szałasu szumnie zwanego domem pozostawał jeszcze wciąż kawał drogi. Czas poszukać zapasowego miejsca na nocleg, pomyślał niechętnie.

Przebrnął przez kolejną zaspę, przebijając się w końcu na niewielki leśny trakt. „Trakt”, kurwa, żachnął się w myślach. Przykryta śniegiem ścieżynka, ledwo widoczna spod białego puchu, skręcała łagodnie na południe, prowadząc żercę do szczątków opustoszałej wioski na brzegu bezimiennego potoku. Kształty chat zlewały się już powoli z mrokiem. Sajmonella rozejrzał się ostrożnie. Nadgryzione mocno zębem czasu budynki z trudem opierały się wyjątkowo nachalnej w tym roku zimie. W przeszłości istniała tu zapewne osada myśliwych, smolarzy albo jeszcze innych, leśnych ludzi. Ewentualnie rolników, których zaskoczyła przedwczesna zima. Trudno było orzec, jak mawiali klasycy demagogii. Kimkolwiek byli niegdyś mieszkańcy bezimiennego sioła, ich ówczesne domostwa zmurszały, przypominając teraz bardziej kurhany.

Minął szybko kilka chat, wypatrując mimowolnie matecznych pogrobowców. Trafił kiedyś na jednego — nie było wiadomo, czy to wytwory czarnej magii, czy jakieś defekty rozbuchanej ewolucji. Nikt też nie dociekał. Ludzie woleli nie wiedzieć, jakim sposobem bliskie urodzenia dziecko zakopane razem ze zmarłą matką dwa metry pod ziemią wydobywało się z niej na świat. Z matki i spod ziemi. Podobno pożerały swoje niedoszłe rodzicielki, wysysając jakoś wartości odżywcze przez pępowinę, do samego końca, do sucha — jak wampiry krew. Były to jednak tylko chore domysły i legendy powtarzane po karczmach — nikt nigdy nie zbadał tej kwestii, nikt nie odkopywał zwłok. W każdym razie nikt normalny.

Sajmonella wzdrygnął się, tym razem bardziej z zimna niż obrzydzenia. Obrzucił badawczym spojrzeniem przycupniętą w płytkim zagłębieniu terenu chatkę. Z zewnątrz prezentowała się całkiem przyzwoicie jak na ruinę, choć może to wieczorny półmrok skutecznie zacierał niedoskonałości konstrukcji. Dalej był już tylko las. Młody żerca chuchnął w dłonie i zdecydowanym ruchem pchnął na wpół otwarte drzwi.


Rozpalone z resztek zwęglonej ławy ognisko tliło się nieśmiałym płomieniem. Sajmonella sięgnął po wygrzebaną spod sterty brudnych szmat pandari, która jakimś cudem ocalała z zawieruchy. Instrument, choć lokalnej, niewyszukanej produkcji, nadawał się jeszcze do użycia. Wprawne palce mężczyzny przesunęły się zwinnie po trzech strunach lutni, intonując starożytną pieśń fajterów. Zamruczał pierwszą zwrotkę, której melodia poniosła się w ciemność tak daleko, jak daleko sięgała w tamtych czasach ludzka tęsknota.

— Miqvars marto siaruli me, mteli ghamis udzilo var sul mtlad gadareuli. Moi amegham gadmoi chemsas, geikhare da gamakhare…

Urwał w pół mruczanki, uśmiechając się do słów piosenki. Tknięty nagłym podmuchem wiatru las za chatą zawtórował mu piszczącym utyskiwaniem przemarzniętych pni. Ostatnią zwrotkę zanucił ze ściśniętym gardłem.

— Uwielbiam wędrować w samotności, całą długą noc bez zmrużenia oka, jestem absolutnie szalony… — Zacisnął mocniej palce na gryfie.

— Zatem przyjdź do mnie tej nocy, uczynisz mnie szczęśliwym, a i sama poczujesz się dobrze…

Drzewa zapiszczały mocniej, na polanie podniósł się nawet tuman śnieżnego pyłu. Płomień ogniska zasyczał, zabełtał się nerwowo.

Geikhare da gamakhare…

Śmierć jednak nie przyszła. Przemknęła pomiędzy drzewami, zerwała kilka igieł, cisnęła nawet szyszkę w ogień, lecz w końcu pognała dalej. Były fajter westchnął ciężko i odłożył lutnię. Widocznie dość miała roboty gdzie indziej.


Poranek dnia następnego z trudem oddzielił się od bladego świtu, ale jednak się oddzielił. Sajmonella stracił tym samym nadzieję na wylegiwanie się pod słomą, udając, że nadal jest za wcześnie na pobudkę. Niebo wciąż było szare, monotonnie jednolite. Nie miał ochoty wstawać, ale przymus przeżycia wzywał — no i pęcherz. Sapnął z rezygnacją, spoglądając na zimne pozostałości ogniska. Czas mu było w dalszą drogę.

Ruszył na południowy wschód przez skuty lodem potok za ostatnią z chat. Drzewa po tej stronie lasu rosły luźniej, świerkowy bór nie odbierał wiewiórkom światła. Śnieżna cisza była tu jednak równie złowroga, jak ta pomiędzy chatami opustoszałej wioski. Każde chrupnięcie śniegu pod stopami zdawało się rozbrzmiewać amfiteatralnym echem, ogłaszać wszem wobec jego obecność. Nawoływać.

Sajmonella zatrzymał się na chwilę, pociągając solidny haust lodowatego powietrza poranka. Zamknął oczy i uśmiechnął się pod nosem. Jeszcze rok temu narzekał na swoje nowe życie. Ciągłe zmiany miejsca, głód, nieprzespane ze strachu przed pościgiem noce — to był wyczerpujący okres. Przepełniony żalem i nienawiścią złączył się na bagnach Toab gordyjskim węzłem zależności z czarnoksiężnikiem o imieniu Metah. Nie zdawał sobie jeszcze wtedy sprawy z ceny, jaką przyjdzie mu za ten pakt zapłacić. Pragnął jedynie zemsty — dyszał pożądaniem niszczącej mocy, mogącej mu w niej pomóc, ale kiedy opadł pierwszy emocjonalny kurz, niedoszlifowany wciąż charakter wziął górę nad pochopnym gniewem. Przepełniła go szybko zgryzota, a wyrzuty sumienia buzowały z każdą kolejną żertwą napotkaną po drodze, choć na szczęście nie było ich tak wiele. Pożałował swojej nieprzemyślanej decyzji, bał się jednak zaprotestować — moc i obecność półmrocznego maga były niesamowicie przytłaczające. Nie umiał się od niego uwolnić, nie umiał podówczas nawet o tym myśleć.

Spojrzał w zamyśleniu na białe pustkowie pokryte gęstwiną lasów. Westchnął ciężko w duchu. Nawet gdyby chciał się uwolnić, nie wiedział na dobrą sprawę od czego. Wiele słyszał w Gildii o Półmroku, o czarnoksiężnikach i Midraju, jednak były to tylko szczątki dawnych plotek, fragmenty opowieści z pogranicza legend. Nikt tak naprawdę nie wiedział, czym Midraj w swej istocie był. W ostatniej wojnie z Półmrokiem nie brano jeńców, nie badano dogłębniej równoległej, midrajskiej rzeczywistości. Wszyscy pragnęli wtedy po prostu zetrzeć magię z Toab z powierzchni ziemi. Tak, aby już nigdy nie powróciła — zwłaszcza kapłani Wielkiego Gajowniczka.

Prychnął pod nosem. Wielce szanowni kapłani świętych gajów rzadko kroczyli ścieżką, którą z takim zapałem głosili i wytyczali innym. Podobni byli do jemioły — daru bogów i leku na wszystko, ale jednak pasożyta. Wystarczyło odziać się w odpowiednie słowa, a ludzie przyjmowali ich za dobrą monetę, bo nie zabijali jak Półmroczni mistrzowie. Przynajmniej nie fizycznie. Po swojej przygodzie z Wojtasem Redheadem, Sajmonella wciąż jakoś nie mógł i nie chciał się do nich przekonać.


Midraj, Midraj…


Pamiętał pierwszą rozmowę ze swoim panem, a zarazem mistrzem. Niewiele wtedy pojął, nie bardzo rozumiał ezoteryczny świat zawieszony pomiędzy „tu, a teoretycznym tam”. Metah zapewne nie mówił mu też wszystkiego. Niewątpliwie bezpieczniej było utrzymywać świeżo upieczonego sługę i ucznia w ciągłej niepewności co do tego, ile tak naprawdę mógł i w czym dokładnie przebywał. Ile z jego myśli słyszał. Podstawy mu jednak wyłuszczył.

Magowie Półmroku praktykowali oddzielanie ducha od ciała jeszcze za życia, aby przygotować się na ostatnie sekundy przed śmiercią, gdy ich ziemska powłoka umierała. Nazywali to wędrówką świadomości. Dzięki tej umiejętności duch zmarłego nie ulatywał w zaświaty pchnięty ostatnim oddechem. Pozostawał „na ziemi”, niewidoczny niczym podmuch wiatru, a jednocześnie równie obecny.

Według słów Metaha wrót tego wymiaru nie można było odnaleźć lub otworzyć z zewnątrz, z tej strony rzeczywistości. Aby nie błądzić po świecie niczym upiory w noc zaduszną, magowie musieli dać się wciągnąć do Midraju przez innych, przebywających tam już czarnoksiężników.

Z Midraju mogli do pewnego stopnia wpływać na świat materialny — pojawiać się w myślach, podszeptywać w podświadomości. Najlepsi potrafili nawet na krótko przejmować kontrolę nad umysłami i ciałami bez zgody ich właścicieli, choć było to energetycznie bardzo wyczerpujące.

Sajmonella z początku nie był w stanie pojąć, jak coś niematerialnego może fizycznie wpływać na cokolwiek materialnego. Metah przyrównał to do błyskawicy — błysku światła, którego nie sposób dotknąć. Nie wiadomo skąd się bierze, ale gdy uderzy, potrafi nawet zabić. Podobnie sprawa miała się przedstawiać z bytami Midraju — były jakby we wnętrzu pioruna i piorunem jednocześnie. Naładowane energią, dzięki której istniały i której upust kontrolowały.

Co zaś do samego powstania Midraju, była to klasyczna historia o jajku i kurze lub o pierwszym drzewie w lesie. Niektóre półmroczne legendy głosiły, że to świat poboczny, który powstał przy okazji tworzenia form przez Wielkiego Gajowniczka. Miał być z początku wymiarem eksperymentalnym, gdzie trafiały po śmierci wszystkie dusze przedludzkich, przejściowych stworzeń. Część opowieści kontrowało jednak tę teorię, twierdząc, że Wielki Gajowniczek, jeśli istnieje, mógłby przecież zniszczyć takie byty — nie musiał ich nigdzie upychać.

Według nich za początek Midraju miał odpowiadać pewien potężny czarownik, żyjący przed wieloma wiekami. Jako pierwszy odkrył, jak odłączyć się od ciała i stworzył Midraj. Wojen i głodu było podówczas ­­tyle w świecie, że o niedobór energii nie musiał się martwić –­­­­ bezpańskie zwłoki walały się wszędzie. Jedyne, co musiał zrobić, to znaleźć sposób na magazynowanie pozyskanej energii. Tak miała powstać eteryczna kula utrzymywana w ryzach obwodowym zaklęciem. Część zasobów energetycznych była z niej pobierana dla podtrzymywania osłony utrzymującej resztę energii wewnątrz.

Z biegiem czasu kula powiększała się od kolejnych doładowań, aż zaklęcie osłony nie wytrzymało i uwolniona energia wypełniła powietrze. Od eksplozji miała powstać przestrzeń zawieszona między światami. Niewidzialna, ale obecna — podobna do tej, z której biorą się pioruny i od której wieje wiatr.

Młody żerca nie do końca wierzył w którąkolwiek z wersji, ale i sam czarnoksiężnik tego nie wymagał.

— Midraj istnieje i tyle — skwitował Metah przy jakiejś okazji. — Wielkiego Gajowniczka też nikt nigdy nie widział, a podobno jest.

Rozdział II — Kabotyn

Kilka tygodni po wydarzeniach na bagnach, klucząc podczas ucieczki przed pogonią Spiecslużby, Sajmonella trafił do zapomnianego przez los przysiółka. Jedna z chat stała pusta, w drugiej mieszkała zaś młoda wdowa przy nadziei. Udzieliła mu schronienia i nakarmiła, a on jeszcze tej samej nocy pozbawił jej nadziei długim, zakrzywionym nożem. Nie chciał, błagał, bronił się przed tym strasznym czynem, jak mógł, ale Metah użył resztek swojej mocy do poprowadzenia jego niechętnej ręki. Dusza nienarodzonego dziecka — to był dla niego nie lada kąsek. Duchowa, magiczna bomba kaloryczna.

Gdy czarnoksiężnik wchłonął świeżo zdobytą energię z Sajmonelli i zapadł w Midraj, młody żerca padł na ziemię przy ciele zaszlachtowanej kobiety i przepłakał całą noc. Wypłukał z siebie wtedy wszystko — strach przed mistrzem, gniew, chęć do życia. Nie zdążył go sobie jednak odebrać. Wybudzony rozpaczliwymi emocjami mag w ostatniej chwili przejął fizyczną kontrolę nad ciałem ucznia. Ogarnięty nienawistną wściekłością, wytarł Sajmonellą wszystkie ściany w chacie, a potem rzucił nim jak skrwawioną szmatką obok skostniałego ciała gospodyni.

Dwa dni później do przysiółka zawitał pewien myśliwy, znajomy wdowy. Zaskoczony brakiem świeżych śladów stóp na śniegu przed chatą, wszedł ostrożnie do środka. Rozszerzonymi do granic możliwości źrenicami wchłonął makabryczny obraz wnętrza, nie uroniwszy przy tym ani słowa. Gdy ujrzał nieznajomego wpatrującego się pustym wzrokiem w podłogę, trzymającego zwłoki za skrwawioną dłoń, nie zadawał zbędnych pytań. Obił chłopaka, skrępował i zawlókł do najbliższej wioski, przed oblicze miejscowego sołtysa.

Na wschód od masywu Sieriebatki istniała jedynie lokalna administracja. Ta odgórna, stricte rządowa, w przeszłości miała tak nikły wpływ na lokalną rzeczywistość, że uznano koszty jej utrzymywania za „niewspółmierne” do mikrych korzyści. Nie było tu więc obecnie żadnych urzędników z zewnątrz, żadnych poborców podatkowych czy sędziów. Wyjątkiem było Tosen — jedyne miasto Sfornych Terytoriów. Niepodzielną władzę improwizował tam z królewskiego nadania pewien hrabia ze starego, traperskiego rodu z południa. Na prowincji rządzili zaś sołtysi, a tradycja hołubiła prawo linczu. Autochtoni wysoko cenili sobie możliwość bezpośredniego decydowania o życiu i śmierci. Swojej lub cudzej. Najchętniej cudzej.

Trudne warunki życia na ogarniętych chłodem terenach pomagały tworzyć bliskie więzi międzyludzkie, choć nie zawsze tylko te przyjazne. Mieszkańcy poszczególnych wiosek generalnie dbali o siebie nawzajem, więc rzadko zdarzało im się przelewać między sobą krew. Co innego krew sąsiadów. U zarania dziejów, mordercze waśnie pomiędzy osadami Sfornych Terytoriów były na porządku dziennym — zwłaszcza zimą, kiedy głód szczególnie mocno kołatał nerwy. W ramach prób opanowania sytuacji ustanowiono urząd sołtysa — wybieranego spośród współziomków, ale opłacanego i kontrolowanego przez państwo. Mianowani dożywotnio, pełnili funkcje rozjemcze, tonowali nastroje, likwidowali konflikty w zarodku.

Z początku efekty ich działalności były skromne, a sami sołtysi padali ofiarą niezrozumienia korzyści wynikających z ich obecności. Czasem podawano im kubek wody przed śmiercią, a czasem przekręcano tylko nóż pod żebrami. Z biegiem lat i generacji, urząd nabrał jednak właściwego znaczenia i powagi, zwłaszcza kiedy administracja królewska wycofała się praktycznie z tych terenów. Dużą rolę w procesie „poszanowania” urzędu odegrała na początku także Spiecslużba. Dziś była tu jedyną pozostałością struktur rządowych, kontrolującą i aktywnie wspierającą lokalny ustrój oraz jego przemiany. Jak bardzo aktywnie — o tym, zawleczony przed oblicze sołtysa Sajmonella miał się niebawem przekonać.


Słońce dawno zdążyło już przekroczyć granice zenitu. Zima powoli dobiegała końca w lepszych częściach świata, tutaj jednak zawsze przesiadywała nieco dłużej. Młody żerca przetarł twarz zmarzniętymi dłońmi. Starał się nie rozpamiętywać przeszłości, a zwłaszcza spotkania ze spiecslużbistami. Potarł mimowolnie jedną z blizn na ramieniu. Sforne Terytoria, psia mać. Chuchnął w dłonie i podreptał dalej w las, skupiając się na robocie.

Pół godziny później dostrzegł w oddali jakiś ruch. Pomiędzy drzewami zamajaczyła ciemna, niewyraźna sylwetka. Zmrużył oczy, aby lepiej widzieć i czekał. Po chwili niepozorny cień mignął ponownie na tle niskich świerków. To na pewno nie było zwierzę. Zaintrygowany, pchnięty iskierką nadziei, ruszył ostrożnie w kierunku postaci. Zatrzymał się kilkanaście metrów od niej i przykucnął za przewróconym pniem.

Na niewielkiej polanie krzątał się przy sidłach mały chłopiec. Zgrabiałymi z zimna palcami starał się doprowadzić do porządku poplątane, przemarznięte linki. Rozczochrana, kruczoczarna czupryna oblepiała mu skronie, a zasmarkane rękawy wskazywały na to, że i on wałęsał się po lesie przynajmniej od świtu. Najwyraźniej z podobnym rezultatem — nie miał przy sobie nawet zdechłej wiewiórki.

Sajmonella obserwował go przez kilka minut, rozglądając się co jakiś czas wokół. Wyglądało na to, że młody kłusownik był sam. Skupiony na żmudnym zajęciu zapomniał chyba o całym świecie. Jego ruchy stawały się coraz gwałtowniejsze, coraz bardziej niecierpliwe. Kilka razy jęknął z frustracją. Pewnie to jego ostatnie wnyki, pomyślał żerca. Dobrze rozumiał emocje chłopaka — widmo głodu, to najstraszniejsza ze zjaw.

Mężczyzna sięgnął powoli za pazuchę, przesuwając kciukiem po ostrzu zakrzywionego noża. Wystarczy, pomyślał. Może chociaż jeden z nas będzie miał dzisiaj szczęście. Nie zamierzał wybrzydzać — energia życiowa starszych dzieci nie była pierwszorzędnej jakości, ale lepsze to niż nic. Najlepsze były oczywiście niemowlęta, ale nie spodziewał się żadnego spotkać w środku lasu, choć różnie ostatnio bywało. Zimą, gdy głód zaglądał w oczy, ludzie często porzucali tu psy, koty, a czasem i noworodki. Wszystko, czego nie dało się zjeść, a co jeść chciało. Czysta, pełna niewykorzystanej jeszcze witalności dusza niemowlęca ustępowała jakością jedynie zaprawionej w bojach duchowych energii prawiczków. Łowca płynnym ruchem powrócił do pionu, starając się nie zaburzyć zastanej ciszy. Jego pan i tak będzie zadowolony, okolica nie obfitowała w ludzkie zasoby energetyczne. Obecna ostatnio w stałym jadłospisie sarnina miała co prawda smaczne mięso, ale za to aurę zupełnie do dupy.

Żerca wychynął cicho zza oblepionych białym puchem, świerkowych igieł. Starał się sunąć najciszej, jak potrafił, ale gęsta śnieżna pokrywa szybko załamała się pod jego stopami z głośnym chrupnięciem. Chłopiec poderwał głowę, spłoszony.

— Cześć, dzień dobry — zagaił miękkim głosem uczeń czarnoksiężnika.

Otrząsnął się teatralnie z kilku płatków śniegu. Nonszalancja dawała zazwyczaj najlepszy efekt.

— Ależ dzisiaj rześko! — Skinął głową na czerwone dłonie chłopaka. — Pomóc?

Młody myśliwy spojrzał na swoje skołkowaciałe od zimna palce, jak gdyby dopiero teraz zdał sobie sprawę z ich stanu. Miał na oko jakieś dwanaście lat, ale trudne życie w ostępach szybko oduczyło go zwracania uwagi na nieistotne szczegóły. Potarł o siebie wyziębione dłonie — bardziej z przyzwyczajenia, niż z nadzieją na efekt. Spojrzał na przybysza spode łba.

— Kiepsko, co? — Sajmonella rzucił okiem na poplątane sidła. — U mnie dzisiaj podobnie, nic nie chwyciło, tylko dziki poszarpały linki. Ciężka ta zima.

Chłopiec zgarbił się lekko, spuszczając głowę w mimowolnym geście rezygnacji. W jego umyśle walczyły ze sobą przekonanie o przymusie istnienie i kiełkujący bunt wobec przymusów jakichkolwiek. Żerca widział to w jego zrozpaczonym spojrzeniu.

— Jak ci na imię? — ciągnął dalej były fajter. — Ja jestem Sajmonella. Tak, wiem, prawie jak ta choroba. Przyjaciele mówią mi Sajmi.

— Joszko — odparł ochryple chłopiec. Obrzucił pułapkę sfrustrowanym spojrzeniem, wzdychając ciężko. Był bliski płaczu.

— Miło poznać, Joszko. Chyba widziałem cię już kiedyś. Często tu polujesz?

— Często. — Młody myśliwy oderwał się na moment od czarnych myśli. Podniósł się szybko, zauważalnie spięty. Dotarło do niego, że jest w lesie sam. Prawie sam. — A ty?

— Ja też. Mieszkam niedaleko. Rozkładam wnyki tu i tam, ale wiesz, jak to jest zimą. Głównie włóczę się po lesie, szukając korzonków.

— No właśnie… — Chłopiec bacznie obserwował każdy ruch Sajmonelli. Przełknął głośno ślinę przez ściśnięte gardło. — I… i coś znalazłeś?

Były fajter uśmiechnął się w duchu, widząc pełne nadziei spojrzenie głodnych oczu. Wydobył zza pazuchy kilka zasuszonych płatów mięsa. Joszko poruszył się niespokojnie.

— Masz, jedz, aż żal patrzeć na głodnego kolegę myśliwego — odparł przesadnie strapionym głosem.

Młody kłusownik niemal zachłysnął się rzuconą mu porcją, uśmiechając się nieśmiało z wdzięcznością. Po całym dniu spędzonym na przeszukiwaniu sideł poczuł się wreszcie doceniony. „Kolega myśliwy”. Choć nieraz wykonywał dorosłe prace, w domu zawsze traktowano go jak dziecko. Obcy napotkany w lesie najwyraźniej go rozumiał, znał jego rozterki i trudy. Rozmawiał z nim jak równy z równym.

— Spokojnie, gryź! — Zaśmiał się wesoło Sajmonella, patrząc na malca z bezinteresowną sympatią.

Chłopak odwzajemnił radość swobodnym spojrzeniem. Gładko poszło, pomyślał żerca. Zadzierzgnął cienką nić zaufania niczym sznur na szyi wisielca. Sam też pochłonął kilka kęsów dziczyzny dla scementowania pierwszego wrażenia, po czym odchrząknął.

— Dasz sobie dalej radę? Ja już idę, muszę jeszcze obejrzeć ostatnie wnyki, mam takie swoje sekretne miejsce, gdzie zawsze coś się złapie. — Mrugnął porozumiewawczo, obracając się w kierunku zwartej ściany drzew po lewej.

Joszko drgnął niespokojnie, jakby chcąc ruszyć za nim, ale nieufność nagle przeważyła. Intuicja kazała mu zostać w miejscu, ciekawość pchała naprzód. Rozterki powróciły. Sajmonella udał, że tego nie widzi.

— No to co… udanych łowów! Ja znikam, niedługo zacznie się ściemniać…

Były fajter ruszył żwawym krokiem w kierunku gęstwiny. Kilkadziesiąt metrów później usłyszał za sobą lekki chrupot śniegu pod stopami. Obejrzał się dyskretnie, mijając najbliższy świerk. „Kolega myśliwy” podążał za nim w bezpiecznej odległości. Żerca uśmiechnął się do siebie z satysfakcją. Rybka chwyciła haczyk.


Nienachalny estetycznie, leśny zakątek pasowałby do każdego innego miejsca w puszczy, ba, do każdej innej puszczy. Nie wyróżniał się niczym — był jednym z tych miejsc, które przez wzgląd na swoją nijakość tworzyły idealny labirynt. Wpadłszy raz pomiędzy identycznie zielone, świerkowe igliwie, człowiek miał wrażenie, że z każdym krokiem do przodu cofał się ponownie do „początku” lub chodził w kółko. Zielone kaftany drzew były niczym okrzyk tłumu — bezkształtne, przytłaczające, jednakie z każdej strony świata, choć tych akurat nie sposób było tutaj określić.

W miejscu tym, zupełnie niepozornym, panowała owego dnia zimowa cisza. Nie ta jesienna, oszemrana suchymi trawami i wiatrem, ani nie wiosenna, przebrzęczana skrzydłami trzmieli na łąkach. Zimowa — onieśmielająca bezruchem przyrody i powietrza, owinięta w szare tło nieba, wyrównana jednolitą warstwą śniegu na gruncie.

No, może nie do końca jednolitą. Pod jednym ze świerków bez twarzy, ziemia została rozbełtana niezbyt głębokim wykopem. Świeżo zasypany grób mógłby stanowić punkt orientacyjny dla zagubionego wędrowca, gdyby zima nie postanowiła schować go szybko pod swój kożuch. Sajmonella mruknął z zadowoleniem. Padający coraz gęściej śnieg zatrze krew, przyklapie mogiłę, usunie ślady butów. Do wiosny może nawet zapomną o chłopaku — w końcu i tak na pewno go już nie znajdą.

Żerca ruszył z powrotem po zacierającym się z wolna tropie. Miał nadzieję wrócić do opuszczonej wsi, nim zaskoczy go ciemność. I wilki.

Rozdział III — De puella decepta a lupo

Miotało nim. Szarpało, wierzgało, wywracało na drugą stronę, aż żercę krew zalała — tym razem jego własna. Sajmonella sarknął poirytowany. Miał już tego dość.

Od dwóch dni Metah szalał w jego podświadomości jak ranione zwierzę. Świeży posiłek z dziecięcej duszy podrażnił wszystkie duchowe zakątki czarnoksiężnika. Mocniej, niż się tego spodziewał. Sam uczeń nie doświadczał kulinarnej ekstazy po energetycznym posiłku, ale czuł aż nadto wyraźnie narkotyczną szamotaninę obecności w swojej głowie. Coraz częściej marzył o tym, aby zrzucić z siebie ten duchowy bagaż. Odłączyć się od strachu i pychy Metaha, być Sajmonellą w jednej osobie. Zwłaszcza w takich momentach jak ten.

Zanosiło się na kolejną nieprzespaną noc. Nieme wycie podrażnionego głodu mistrza doprowadzało go czasem na skraj szaleństwa. Dziś na pewno. Poderwał się z posłania i ruszył w ciemność, na oślep. Byle nie stać w miejscu.

Mróz nocy ostudził nieco irytację, odwrócił uwagę od rozsierdzenia. Czarnoksiężnik zadygotał raz jeszcze, po czym zakleszczył się przez moment wokół umysłu ucznia, zaalarmowany niespodziewaną przechadzką. Nie wyczuł jednak niczego nowego — ot, niezmienną frustrację i zmęczenie. Uspokoił się nieco, emitując po chwili pytającą myśl.

— Nie wiem, przed siebie — mruknął cierpko Sajmonella.

Po kilku krokach zatrzymał się jednak i wypuścił głośno powietrze przez nos.

— Rano wracam na to miejsce. Nie padało od dwóch dni, ślady powinny być jeszcze choć trochę widoczne. Poza tym, na pewno go szukali, może nawet trafię na świeże tropy. Spróbuję dotrzeć do jego wioski.

Poczuł w głowie falujące opary niezdecydowania. Wiedział, że Metah bał się jeszcze powrotu między ludzi, ale nie było wyjścia. Inaczej obaj tu zwariują.

— Pójdę, wkupię się jakoś w łaski. Potrenuję. Najwyższy czas, niczego się przecież nie uczę w tej dziczy! No, może poza zabijaniem czasu i saren. Tak naprawdę obaj stoimy w miejscu, tylko ty coraz głodniejszy, a ja… ja niedługo dostanę od tego kurwicy.

Czarnoksiężnik zapłonął odruchowo gniewem na butną odpowiedź. Niegdysiejszy fajter czekał beznamiętnie na ból — było mu już wszystko jedno. A niech go karze, może nawet tym razem przesadzi i nadejdzie śmierć. Lepszy taki koniec niż jałowe bieganie po lesie bez celu w środku zimy, śpiąc, gdzie popadnie. Ból jednak nie nadszedł. Metah, choć niechętnie, musiał przyznać uczniowi rację. Sam miał już dość głodu i ciszy. Niechby się wreszcie coś działo. Niechby zagrała melodia zawiści, niechby zatliła się w kimś wreszcie podsycona zazdrość. Tęsknił do teatru intryg i podszeptów. Do regularnych posiłków. Nadal jednak bał się, że coś pójdzie nie tak, że ściągną na siebie niepotrzebną uwagę przed czasem.

drugiej strony, jeśli Sajmonella nie nabierze wprawy w swoim fachu, właściwy czas na wychynięcie z cienia nigdy nie nadejdzie. Być może nadszedł już właściwy moment, aby zostawić strach w tej głębokiej głuszy i wrócić na powierzchnię. Ostrożnie, bez pośpiechu, ale jednak.

Czarnoksiężnik wyszeptał dwa słowa aprobaty i zapadł ponownie w Midraj. Sajmonella skinął głową, bardziej z przyzwyczajenia niż dla potwierdzenia. Wciągnął głośno powietrze. Nareszcie.


Nim wyruszyli w drogę, trzeba było ustalić szczegóły całego przedsięwzięcia. Dysputa na temat taktyki i strategii przeciągnęła się im do późnego świtu. Czarnoksiężnik to była stara szkoła zabijania — jak najwięcej, jak najszybciej, bez oglądania się na konsekwencje. Zawsze przecież można przenieść się w kolejne miejsce, a w najgorszym razie uciec gdzieś daleko, aby przeczekać burzę. Temat poganianej pogonią tułaczki był pierwszym, o który posprzeczali się bez rozlewu krwi. Sajmonella żachnął się, że łatwo mówić o nomadyzmie i przeprowadzkach, gdy kto inny nosi ich brzemię na wytłuczonych, przemarzniętych stopach. Metah prawie wpadł w „pański szał na niewolnika” wobec tak butnej uwagi, ale młody żerca zdążył wtrącić, że są inne sposoby. Na przykład adaptacja. Regularne posiłki, mniejsze zużycie półmrocznej energii na partyzantkę, może nawet stopniowy rozwój magii, przywrócenie ciemnej szkole jej dawnej chwały i potęgi. Czarnoksiężnik zatrzymał w pół drogi karzącą, mistyczną rękę, nim ta wymierzyła pierwszy cios za samodzielne myślenie. Sajmonella westchnął z ulgą, odchrząknął i wyłożył mistrzowi swój misterny plan.

Dotychczasowe zabójstwa dla pozyskania energii kończyły się dla magów i żerców zawsze tak samo. Wcześniej czy później wpadano na trop mordercy, a wtedy trzeba było brać nogi za pas, nim oprócz chłopów z cepami pojawiła się Gildia, Spiecslużba lub najemne zbiry kapłanów Gajowniczka. Ryzyko niepotrzebne a wielkie, z którego zysk był czasem znikomy.

— A może by tak inaczej — zaproponował żerca. — Może byśmy sprawili, że to będzie wyglądać na wypadek? Rozbujamy emocje ofiar do granic, z każdego da się przecież wyłuskać pierwiastek samobójczy — albo morderczy. Zabijalibyśmy wtedy zabójców jak praworządni obywatele. Moglibyśmy nawet sprawić, że ludzie sami będą do nas przychodzić. Pomyśl tylko! Mógłbyś, mistrzu, przynosić ulgę przedśmiertnym bólom starców i chorych, a ja odbierałbym im energię ulatującą przy ostatnim westchnieniu. Nazwalibyśmy to nawet jakoś… może… może… namaszczeniem chorych lub ostatnią posługą. Tak, żeby wyglądało, że coś dobrego robimy. Nie trzeba by wtedy przelewać krwi, chodzić ze sztyletem. Obawiać się pogoni. Ludzie sami by nas zapraszali, sami dostarczali nam pożywienia.

— Albo i lepiej, a gdyby tak… — Sajmonella niemal udławił się własną, intelektualną podnietą. — A gdyby tak stworzyć jakieś miejsce, jakąś przestrzeń, dom… przekonać ludzi, że staruszkom będzie u nas lepiej. Zaoferować, że zdejmiemy z ich barków ciężar zajmowania się marudnymi babciami i rozeźlonymi dziadkami, że zaopiekujemy się nimi „do końca”. Ileż by z tego było stałych posiłków, pomyśl tylko! Gdyby tak przekonać wszystkich, że da się starcze niedołęstwo upchnąć w jedno miejsce. Dla spokoju, ba, nawet dla dobra ogółu… ech… pomyśl tylko!

Metah pomyślał, nawet dwa razy. Zatopiony przez kilka dni w Midraju powrócił pewnego wietrznego poranka, podejrzanie ugodowy. Do zrobienia było sporo, zdawali sobie z tego sprawę — przede wszystkim, czarnoksiężnik musiał nauczyć Sajmonellę wnikania w serca i umysły, manipulowania emocjami, tworzenia iluzji. To wymagało czasu, ale półmroczny mistrz uznał, że gra warta była świeczki, a nawet i całego kandelabru. Odrzucił jedynie pomysł ze starcami i przytułkiem — ich dusze były zbyt mało wartościowe, a pomysł zbyt rewolucyjny, przynajmniej na ten czas.


Ślady pechowego Joszka wtopiły się już szczelnie w zimowy krajobraz, przysypane dokładnie przez ostatnią śnieżycę. Na szczęście dla żercy, śnieg wokół wnyków rozbełtany był teraz innymi stopami — szukali go, tak jak przypuszczał. Rozejrzał się wokół. Od miejsca, w którym stał, tropy prowadziły w dwóch kierunkach. Po chwili namysłu wybrał te prowadzące na zachód.

Po godzinie marszu znalazł się z powrotem przy wnykach. Uśmiechnął się z zadowoleniem — nie stracił zbyt wiele czasu. O ile pamiętał, ślady małego kłusownika prowadziły z jednego kierunku, ale mógł on wtedy wracać od poprzedniej pułapki, a mieszkać zupełnie gdzie indziej. Sajmonella wolał się upewnić. Zaciągnął się świeżym powietrzem noweg dnia i ruszył na południe, prostą jak strzała linią ludzkiego tropu.

Słońce stało już wysoko, gdy wypadł spomiędzy drzew na leśny trakt. Ślady stóp wiły się niewyraźnie wzdłuż ścieżki, skręcając wraz z nią na zachód. Odetchnął z ulgą — miał już dość brodzenia w mokrym śniegu i potykania się o korzenie ukryte pod białym puchem. Zadowolony z pomyślnego obrotu sprawy, postanowił zrobić sobie małą przerwę na odpoczynek. Czasu do zapadnięcia zmroku było jeszcze sporo, pomimo krótkiego dnia. Wyjął zza pazuchy opieczone nad ogniskiem udko wiewiórki. Jak pies, pomyślał, wypluwając wiewiórczy pazurek. Byle co i bez przypraw, bez soli. Ślinka pociekła mu na samo wspomnienie fajterskiej kuchni w siedzibie Gildii. Prawie zatęsknił, żując powoli mdłe mięso.

Prawie.

Przełknął ostatni kęs i wznowił marsz. Za każdym zakrętem spoglądał z lekkim niepokojem na kolejny wyłaniający się odcinek trasy. Na szczęście, trop prowadził ciągle równo i komfortowo, nie zbaczał z traktu w las. Po kilku kilometrach żerca dotarł do niewielkiego mostku, przerzuconego nad jarem godnym większego strumienia. Nim przytłumiony krok wędrowca zadudnił na ostatniej desce przeprawy, zza cyklopowego kamienia po drugiej stronie jaru wychynęła młoda dziewczyna, ubrana w czerwoną pelerynę z kapturem. Uśmiechnęła się na widok Sajmonelli na tyle niecodziennie, że nie oglądał się nawet za siebie. Napad.

Spod mostu wystrzeliło zwinnie dwóch mężczyzn. No, może półtora. Pierwszy z nich miał życie wypisane na przeoranej zmarszczkami twarzy, natomiast drugi… drugi miał je chyba wymalowane. Nadzwyczaj nieskazitelna jak na lokalny klimat cera opinała delikatne rysy młodzieńca. Ubrany w nieco wyświechtany surdut, w modnym ubiegłej jesieni, buraczkowym kolorze, prezentował się błyszcząco. Opadająca na jedno oko, zadbana grzywka z blond włosów zakrywała częściowo nieco senne, rozmarzone spojrzenie błękitnych oczu. Na widok Sajmonelli mimowolnie przygryzł wargę. Jagodowa szminka?. Żerca spojrzał z ukosa w podkreślone popiołem oczy. Wzdrygnął się odruchowo. Jak na bandziora, ten był estetycznie cokolwiek dyskusyjny. Za to jego kompan nadrabiał za nich obu.

Po chwili do dziewczyny w czerwonej pelerynie dotoczył się też największy mężczyzna, jakiego Sajmonella dotąd widział. Prawdziwy troll. Gdyby takowe istniały. Mistrzu? Przydałoby mi się teraz twoje zainteresowanie, mruknął w myślach, przełykając cicho ślinę. Dziewczyna skrzywiła się nieco, otaksowawszy wzrokiem całe jego jestestwo. Liczyła najwyraźniej na smakowitszy kąsek, lecz mimo to uśmiechnęła się szeroko. W tych okolicach mało kto wybrzydzał.

— Dzień dobry państwu — zaczął ostrożnie Sajmonella.

— A to się jeszcze okaże, co nie, Rozi? — Wymuskany właściciel buraczkowego surduta zaćwierkał perliście.

— Stul pysk, Brajanek. — Kobieta spojrzała gdzieś za plecy fajtera. — A ty co? Zgubiłeś się? Sam tu tak, po lesie?

Sajmonella poczuł, jak w jego świadomość zsunął się lotem sępa Metah. W samą porę.

— Sam i nie sam. Mam tu takiego wyimaginowanego przyjaciela. Spacerujemy sobie czasem po lesie dla zdrowotności.

— Wymia… wy… kurwa, jakiego?

— Rozi, a co un tak dziwnie godo? — zainteresował się olbrzym. — Może on jaki szlachcic, co? Abo kupiec!

— Pietja, bo się zatchnę… — odparła cicho kobieta, przymykając oczy. — Widziałeś kiedyś tak obdartego szlachcica? Albo kupca? Włóczęga jakiś albo debil. Jak ten książę od gęsiego pióra… jak mu tam… Adrian.

— A no, no… — Pietja spuścił oczy, wbijając skruszony wzrok w ziemię.

— Pani Rozi — odchrząknął Sajmonella. — Mo…

— Panienko — rzuciła mechanicznie herszt baba, zanim dotarło do niej, że w tej sytuacji to co najmniej zbędna informacja. — Yyy… pytałam się ciebie o coś ktoś?

— Słuchajcie, nie chcę kłopotów — zaczął dobrodusznym tonem żerca. — Wróćcie sobie spokojnie pod swój most, czy tam w krzaki, a ja pójdę w swoją stronę i zaraz mnie tu nie będzie.

Rozi parsknęła wesoło, robiąc krok w jego kierunku.

— I tu się nie mylisz. Bieda ci z oczu patrzy, ale pieniądze to nie wszystko. Jakoś się tobą podzielimy. Co nie, Brajanek?

Estetycznie dyskusyjny wyczarował, nie wiadomo skąd, niewielki kozik. Uśmiechnął się szeroko. Jego przeorany życiem kompan doskoczył do Sajmonelli, chcąc opatulić mu szyję mocarnymi ramionami, ale uczeń czarnoksiężnika był szybszy. Srebrny sztylet wystrzelił z obdartego rękawa w trakcie wykonywania półobrotu, tnąc na odlew. Napastnik warknął gniewnie, łapiąc się za ramię. Spod palców popłynęła mu cienka strużka krwi.

Rozi zatrzymała się w pół kroku, ściskając mocniej wydobyty spod płaszcza toporek.

— No proszę… chyba jednak nie będzie tak nudno. — Spojrzała z uśmiechem na mocarnego kompana. — Pietja?

Olbrzym wyszczerzył jowialnie zęby, jak gdyby dostał właśnie prezent urodzinowy lub wiadomość o spadku cen szyszek. Ruszył radośnie do ataku, z nadspodziewaną przy swoich rozmiarach zwinnością. Sajmonella zamknął oczy, biorąc głęboki oddech.

Metah przejął kontrolę.


Młoda herszt baba siedziała oparta o wielki głaz, obejmując rękami kolana. Czerwony kapturek, ochlapany błotem zmieszanym ze śniegiem i krwią, zakrywał płynące po jej policzkach łzy. Nie mogła powstrzymać cichego szlochu, przerywanego jedynie dla nabrania powietrza. Wysmarkała zapłakany nos w rękaw.

— Czego beczysz — zżymał się Sajmonella, wycierając skrwawione ręce w śnieg — przecież nic ci się nie stało.

Kobieta zerknęła na rozwalonego na śniegu Pietję. Niedoszły troll spoglądał martwymi oczami w kierunku wijącego się na śniegu Brajanka. Trzeci bandyta zniknął w jarze razem z fragmentem mostu. Absolutna cisza dochodząca z wąwozu świadczyła jednoznacznie o jego losie. Rozi pociągnęła głośno nosem, wracając spojrzeniem do młodego żercy. Nie umiał odgadnąć, czy więcej było w jej oczach zaskoczenia, czy strachu.

— Mówiłem, proponowałem — warknął poirytowany.

Przypomniała mu nieszczęsną, ciężarną wdowę z samotnej chatki w lesie. Tamta też patrzyła na niego z podobną mieszanką emocji, gdy przekręcał sztylet w jej brzuchu.

Westchnął ciężko. Za każdym razem, kiedy pozwalał się opętać czarnoksiężnikowi, kończyło się to krwawą jatką. Czasem nie miał innego wyjścia — a może tylko tak sobie wmawiał dla wygody. Kiedy Metah opętywał go wbrew jego woli, sprawa była jasna, sumienie czystsze, jeśli nawet nie całkiem czyste. Kiedy wzywał go z własnej woli, przybywało mu koszmarów nie tylko na jawie.

Zrugał się w myślach za dupowatość — przecież sam tego chciał. Musiał w końcu wziąć się w garść, porzucić moralne dylematy. Jak inaczej zapanuje nad Półmrokiem, nad Metahem, jeśli ciągle będzie „pomiędzy”?

Wciągnął głośno powietrze, wściekły na samego siebie. Dość tego. Idę na całość, od tu i teraz. Podszedł do Pietji z obnażonym sztyletem w dłoni. Przyklęknął przy głowie i położył mu dłoń na ustach, szepcząc wersety. Poczuł, jak wnika w niego bandziorska dusza. Spojrzał na jagodowe usta ciężko rannego Brajanka i zdecydował, że woli jednak zejść do jaru. Dwie dusze jednego dnia to aż nadto. Po kilku minutach było po wszystkim. Uśmiechnął się do swoich myśli, wdrapując się z powrotem na leśny trakt. Jak to było? Zostaw ziemniaczki?

Rozi siedziała nadal w tym samym miejscu. Wyglądało jednak na to, że dochodziła już powoli do siebie. Wstępnie. Spojrzała pustym wzrokiem na pojękującego Brajanka.

— Co ja teraz ludziom powiem — wyszeptała półgłosem, nie odwracając spojrzenia od wymuskanego bandziora. Miała dziwnie beznamiętny ton. — Jesteśmy… byliśmy… najlepszą bandą na północ od Tosen. Wyśmieją nas. Nas czterech, on jeden. Nikt nie uwierzy w… w to.

Podniosła powoli głowę, spoglądając na Sajmonellę, jakby widziała go po raz pierwszy.

— Powiesz, że poszliście nazbierać szyszek do ogniska i zaatakowała was wataha wilków. Albo jeden duży — zażartował w przypływie niewyjaśnionej wesołości. Chyba zaczynał to lubić. Kontrolę.

— Pożarły chłopaków, a ty uciekłaś, spotkałaś w lesie myśliwego i zaprowadził cię do siebie. A co było potem, to już wedle twoich upodobań — mrugnął porozumiewawczo.

— Tak… — odparła cicho, nieprzytomnym szeptem. Podniosła się wolno, trochę nieskoordynowanie, jakby świeżo wybudzona ze snu. Naciągnąwszy na głowę czerwony kapturek, podniosła z ziemi toporek i ruszyła w kierunku kwilącego nadal Brajanka. — Tak…

— Ja żartow… — zaczął Sajmonella, nim krew tryskająca z odciętej głowy blondyna ochlapała mu twarz. Przetarł rękawem oczy. A zresztą, przebiegło mu przez myśl. Machnął ręką obojętnie i ruszył w dalszą drogę.

Nim zniknął za zakrętem, obejrzał się jeszcze za siebie. Po Rozi nie było już śladu.


Zimny wiatr ze wschodu przedarł się przez zasłonę z konarów drzew i zmiótł ze ścieżki ostatnie, ciepłe promienie słońca. Sajmonella wzdrygnął się mimowolnie. Zatęsknił przez chwilę za Rzeczykolegialną Lechicką, za Helmsby. W jego rodzinnej wiosce, na łące u Leczniaka zakwitły już pewnie pierwsze prymulki. Na Sfornych Terytoriach nie znano nawet tego kwiatu. Chuchnął w zamyśleniu w przemarznięte dłonie. Tutaj nie znano wielu rzeczy. Na szczęście.

Dzień miał się już ku zimowemu wieczorowi, kiedy z ciemniejącego szybko półmroku wyłonił się kształt zabudowań. Żerca przystanął na chwilę za nieco większym drzewem, obserwując z uwagą obejście — jak dalece był jeszcze w stanie coś dostrzec. W oknie najbliższego budynku zamigotał niewyraźnie płomień świecy, od którego od razu zrobiło mu się cieplej na duszy. Odczekał kilka minut, po czym ruszył z wolna w kierunku chaty, starając się człapać możliwie najgłośniej.

Daleko stąd, dalej nawet niż za linią horyzontu, ludzie mieszkali w ziemiankach, których dach wystawał ponad powierzchnię gruntu. Na mróz wołano tam pieszczotliwie, żeby od niego nie zwariować. Był jak nielubiany członek rodziny — jakoś trzeba było z nim żyć. Wkopane w ziemię chaty zapewniały lepsze warunki do przetrwania, izolowały całkiem nieźle od zimna. Wystarczyło rozgrzać kamienie w ich wnętrzu, zalać je wodą i już można było cieszyć się ciepłem oraz opowieściami o duchach, którymi raczono się w oczekiwaniu na lepsze dni.

Sajmonella dostał gęsiej skórki na samo ich wspomnienie. Szlak jego ucieczki zawiódł go niegdyś za horyzont, ale na krótko. Wolał cieplejsze południe, jeśli nawet niekoniecznie bezpieczniejsze. Poza tym tutejsze chałupy z bali przypominały mu o pewnej chatce w lesie. O Cristal. Potrząsnął głową, próbując odgonić nachalne wspomnienia. Musiał się teraz mocno skupić, żeby wiarygodnie sprzedać swoją historię. Cristal…

Drzwi domostwa otworzyły się z hukiem, zanim jeszcze zdążył unieść pięść, aby załomotać w drewniane wrota. Zaskoczony, cofnął się odruchowo o krok i potknąwszy się, upadł na śnieg. Nie przypominał sobie, żeby słyszał chrobot odsuwanej zasuwy. Na progu zakołysał się potężny cień, zasłaniając sobą prawie całe wejście.

— Kto tu?! — zagrzmiał gniewnie niski, gardłowy głos mężczyzny. — I czego o tej porze?!

— Panie, dobrzy ludzie, ja… — zająknął się Sajmonella. — Ja tu z lasu… łaski, noclegu upraszam, choćby i na sianie w stodole, aby do rana… panie, zlitujcie się…

— Jeszcze mi tu włóczęgi z lasu… a może wy zbójca, co? — Gospodarz rozejrzał się niespokojnie na boki. Z półmroku wyłonił się zarys ściskanego w dłoni topora. — Gdzie twoje kamraty?

— Ja… panie, ja nie… ja nie zbójca, przysięgam… noclegu jeno szukam, rano mus mi w drogę, z wiadomością… przysi…

— Z wiadomością? A co wy, kurier jaki? — Mężczyzna obrzucił szybkim spojrzeniem nienagannie obszarpane jestestwo żercy. — Obdarty włóczęga z lasu, będziesz mi tu pierdolił w żywe oczy! Ech ty!

— Chłopaka, rodziny chłopaka szukam! — zaskomlał Sajmonella, zasłaniając się ręką od uniesionego w górę ostrza. — Panie, zlitujcie się, ja nie zbójca… z rana zaraz pójd…

— Chłopaka? — Gardłowy głos zastygł niemal w tym samym momencie, co trzymany w dłoni topór.

— Joszko… Joszkiem się zwał, na rękach mi umarł, przed śmiercią wyszeptał… ryś…

— Gabor? — Z wnętrza chaty rozległo się zaniepokojone wołanie. — Gabor, kto to? Wrócił?

— Ryś… — ciągnął dalej żerca łamiącym się głosem. — Ryś go poszarpał, kiedy zakładał wnyki… dobiegłem, na polowaniu byłem, dobiegłem, ale nie zdążyłem… jeno kota żem odgonił, ale dziecko… — zachlipał możliwie najżałośniej. — Dziecko już obszarpane, panie, co to za straszny widok, tyle krwi… jeno mi wyszeptał swoje imię i umarł… pochowałem niedaleko, między drzewami, kamieniami obło…

— Gabor? — Na progu zamajaczyła kobieca postać. — Gabor, stało się co? Kto to, na litość…?

— Włóczęga — warknął gospodarz, ale nieco łagodniejszym tonem. — Noclegu szuka. Tam! — Wskazał toporem na zlewającą się już z mrokiem stodołę. — Tam śpijcie, miejsca w chacie nie ma.

— Dzięki ci, panie, niech ci los pobłogosławi… — Sajmonella podniósł się szybko i pokuśtykał pokracznie we wskazanym kierunku, otrzepując z siebie śnieg.

Obejrzawszy się jeszcze, zobaczył, jak gospodarz w milczeniu zawraca kobietę do wnętrza chaty. Zanim załomotały zamykane drzwi, młody żerca był już pewien, że trafił bez pudła. Gabor na pewno wiedział, o kogo chodzi, choć…

— Interesujące — szepnął pod nosem, uchylając wrota stodoły.

Obiecał sobie, że poduma o tym następnego dnia. Dziś był zbyt zmęczony, aby rozwodzić się nad czymkolwiek. W samym rogu stodoły położył sztylet, nakrywając go gęsto sianem. Gdyby znaleźli przy nim ostrze, pierwsze wrażenie szlag by trafił. Ukontentowany, umościł się wygodnie na chłodnym sianie. Zamknął oczy i wypuścił powoli powietrze przez nos.

Bardzo interesujące.

Rozdział IV — Stawka większa niż…

Poczuł na twarzy chłód i suche, drażniące źdźbła słomy. Sapnął ciężko, otwierając zaspane oczy. Opatulony resztkami odzienia i nakryty grubą warstwą siana wcale nie miał ochoty wstawać. Było mu tak dobrze, tak błogo. Przewrócił się leniwie na drugi bok, gdy nagle ogarnął go niezrozumiały niepokój. Powiódł wzrokiem po przepastnej stodole i sapnął ponownie, poirytowany na własny lęk. Wspomnienia z noclegu w innej stodole dawno, dawno temu, nadal były zaskakująco żywe. Tym razem ocknął się jednak przywalony ciepłą słomą, a nie masywnymi bronami. W dodatku zupełnie trzeźwy. Zamknął prawe oko.

Zimą trudno dokładnie określić godziny poranka, ale musiało być chyba blisko świtu. Cienie pod ścianami nabierały stopniowo coraz wyraźniejszych kształtów, a pomiędzy szparami w deskach dostrzegł szarawy jeszcze o tej porze śnieg. I ruch. Wrota stodoły uchyliły się nienaturalnie cicho, a wspomnienia wróciły ze zdwojoną siłą. Zupełnie nieproszone. Sajmonella otworzył ponownie prawe oko, szeroko — źrenice rozszerzyły się mimowolnie aż pod powieki. Koszmar jednak powracał. W półmroku zamajaczyła jakaś postać. Wstrzymał oddech, zastygając w bezruchu.

— Dobry… — wyszeptał nagląco znajomy, gardłowy głos. — Jesteście tu, panie kurier?

Młody żerca wygramolił się powoli spod słomy, oddychając z ulgą. Przetarł dłońmi twarz, po czym zszedł po drabinie na klepisko. Kiedy tylko dotknął stopami ziemi, mocarne ramię uniosło go w górę jak piórko i przygwoździło do ściany. Poczuł na policzku metalowy chłód sierpowego ostrza.

— Słuchajcie, panie kurier — zaczął gospodarz, szeptem nieznającym sprzeciwu — ten chłopak, coście go tam w lesie znaleźli… mówił co?

— Ale… ale co miał mówić? — Sajmonella przełknął głośno ślinę. — Imię jeno pod…

— No! No… — Ucisk na szyi fajtera nieco zelżał. — To teraz uważajcie. Mojej Aliz, żonie znaczy się, ani słowa, jasne? Nikomu ani słowa! Rozumiecie?

Żerca pokiwał żarliwie głową, dla pewności odmrukując też, że nie trzeba mu będzie dwa razy powtarzać.

— No… — Gospodarz odwiesił sierp na wbity w ścianę gwóźdź, po czym odjął rękę od przyduszonego gardła.

— Do wiosny niedaleko, śniegi wnet zejdą. Zostać możecie, pomożecie w obejściu. Tylko! — Zbliżył gwałtownie pięść do oka Sajmonelli.

— Tak, wiem. Nikomu ani słowa.

— No… to jak was tam wołają?

— Brune — wypalił bez namysłu pierwsze imię, jakie przyszło mu do głowy. Za nic nie podałby prawdziwego.

— Brune… dobre, niech będzie i Brune. Chociaż dziwne to imię.

— Nazwisko, panie — odparł, jąkając się nieco. — Na imię mi Oto.

— No to już lepi, jak człowiek. Idę teraz do chaty, Aliz zara wstaje. Przyjdźcie za jaką godzinę, jak się rozjaśni. Zjecie co i damy wam jakie lepsze odzienie. Wasze szmaty widzę dobre, ale do pieca.

— Będę. Dzięki wam, gospodarzu.

Gdy mężczyzna zniknął za wrotami stodoły, Sajmi rozmasował obolałe gardło. Interesujące, bardzo interesujące.


Gospodarz z żoną nie mieszkali biednie — nawet w daleko szlachetniejszych okolicach „gazdowano” by im i to z pełnym szacunku ukłonem. Chlupiąc pod stopami rozmemłanym śniegiem, młody żerca dreptał wolno w kierunku chaty. Po drodze zdążył rozejrzeć się uważnie po obejściu. Wszystkie budynki były zadbane — strzecha świeża, ściany domu pobielone chyba tuż przed zimą. Prychnął pod nosem z zazdrosną pogardą dla zbytków — mieli nawet kamienną studnię.

Pod drzwiami chaty ogarnęło go dziwne uczucie niepokoju, jakieś natarczywe, niejasne wspomnienie. Obejrzał się mimowolnie. Nikogo. Las wokół gospodarstwa był jeszcze ciemnym zlepkiem świtu, nietkniętym dotąd pierwszym promieniem słońca. Na framudze wisiała na gwoździu żelazna podkowa. Uśmiechnął się pod nosem. Zabobony. Wziąwszy głęboki oddech, zapukał dwa razy i czekał.

Po chwili domostwo uchyliło swe podwoje rękami młodej kobiety. Ubrana w szarą, wełnianą tunikę do połowy łydek i poplamiony fartuch, rzuciła mu z progu niepewne spojrzenie. Narzucona na ramiona długa peleryna, podszyta króliczym futrem, nie była w stanie zakryć błogosławionego stanu właścicielki. Sajmonella przełknął cicho ślinę na wspomnienie samotnej wdowy. Gospodyni cofnęła się o krok.

— Wejdźcie, wejdźcie. — Uśmiechnęła się nieśmiało na powitanie, opierając dłonie o krawędź drzwi. — Mam nadzieję, że dobrze spaliście, panie kupiec.

— Bardzo dobrze, dziękuję — odparł uprzejmie, ostrożnym tonem. — Widzę, że rozmawialiście już pani z mężem?

— Tak, wszystko mi opowiedział. — Położyła mu dłoń na ramieniu, popychając lekko w stronę głównej izby. Gdzieś z zewnątrz dobiegł przytłumiony klekot rąbanego drwa.

— Szczęście to zaiste, że was nie ubili na drodze. Te rozbójnicze bandy nie mają zmiłowania.

— Prawda, szczęśliwy mnie los prowadził w tej mojej biedzie.

Usiadł na brzegu ławy pod ścianą, tuż przy wyjściu, opierając łokcie o masywny, dębowy stół. Rozejrzał się po izbie będącej jednocześnie kuchnią, jadalnią i salonem. Dopiero teraz poczuł, jak daleko był od cywilizacji. Od Gildii i Rzeczykolegialnej Lechickiej.

Z paleniska emanowało przyjemne ciepło, od którego przez moment zaciążyły mu powieki. Spojrzał na podwieszony na kremalierze gar. Gęste kłęby pary unoszące się z naczynia sprawiły, że kiszki zagrały mu nadzwyczaj głośnego marsza. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz jadł gorący posiłek, nie mówiąc już o śniadaniu.

— Zwą was Brune? — Kobieta położyła przed nim parującą miskę kaszy z omastą i skwarkami.

Całym sobą zapragnął się jej w tym momencie oświadczyć za tę porcję gorącego jadła. Prawe kolano zgięło się mimowolnie, ale opanował je w pół drogi do ziemi. Chwycił w dłoń drewnianą łyżkę, starając się mlaskać cywilizowanie i bez pośpiechu. Bezskutecznie.

— Mhm… — wymamrotał, przełykając pospiesznie przedostatni kęs. — Brune, Brune miłościwa pani. Oto Brune.

— Mnie Aliz. Musieliście z daleka iść. — Obrzuciła zafrasowanym spojrzeniem podarte łachmany. — Macie tu jeszcze chleba, a mleko w garku, weźcie sobie. Co tak suche będziecie jeść. Zaraz wam jakie lepsze odzienie znajdę, ino dziecka doglądnę.

— Dziękuję, pani, dziękuję!

Gospodyni podniosła się z wysiłkiem, sapiąc pod nosem i masując dłońmi plecy na wysokości krzyża. Przechodząc obok garnka, zamieszała w nim jeszcze z przyzwyczajenia, po czym zniknęła za zasłoną z futer oddzielającą kuchnię od drugiej izby. Do uszu młodego żercy dobiegł dziecięcy głos, dziewczęcy, stłumiony zaraz przez matczyne komendy. Urwał kawałek chleba i przeżuł go w zamyśleniu. Kupiec. Niech będzie i kupiec.

W międzyczasie do chaty powrócił Gabor, uginając się pod ciężarem niesionych drew. Ułożył porąbane równo kawałki obok paleniska i nalał sobie mleka do glinianego, szkliwionego kubka. Opróżnił naczynie jednym haustem, strzepując ostatnie krople mleka w ogień. Spojrzał na Sajmonellę trochę podejrzliwie, z deliberacją, jakby ważąc w myślach przyszłe pytania. Nim zdążył jednak na którekolwiek się zdecydować, jego żona wróciła do kuchni, uchylając ciężką futrzaną zasłonę dla swojej trzyletniej córki.

Dziewczynka przydreptała niepewnie do izby i od razu uczepiła się kolan matki, oblepiając Sajmonellę spojrzeniem szeroko otwartych, zielonych oczu. Aliz odepchnęła ją delikatnie, ale z czułością.

— Lili, ady puśćże mnie, coś ty taka dzika! Nie bój się pana, przecież to nie upior. Siadaj, dam ci co do jedzenia.

Gabor schwycił małą jak liść na wietrze i podsadził na drugą stronę ławy przy stole. Dziewczynka oparła się bokiem o ścianę, twarzą w kierunku Sajmonelli. Uśmiechnęła się lekko. Niegdysiejszy fajter posłał jej oczko i uśmiech numer cztery. Zadziałał. Lili włożyła radośnie rękę do nosa, manifestując dziecięcy gest spokoju wewnętrznego, lecz nim udało jej się coś z niego pozyskać, matka trzepnęła córkę w rękę, kładąc przed nią miskę kaszy z mlekiem. Po chwili dziewczynka pochłonięta była już tylko siorbaniem.


Podczas kilku pierwszych dni żerca upewnił się, że przebywał u rodziny Joszka. Zagaił o niego Gabora przy okazji rąbania drewna, choć ten niechętnie pociągnął temat. Sajmonella spędził ten czas także na zdobywaniu podstawowego zaufania gospodarzy oraz na ugładzaniu ich poczucia bezpieczeństwa. Nie chciał, aby jakiekolwiek nietypowe sytuacje związane z treningiem zostały przypisane jego nagłemu pojawieniu się w gospodarstwie. Zawieszona nad drzwiami wejściowymi podkowa oraz czerwona nitka, której Aliz nigdy nie zdejmowała z nadgarstka, przypominały mu codziennie o potrzebie szczególnej ostrożności w tej sprawie. Zabobony nie oglądały się na logikę ani na klasy społeczne.

Lili za to nadzwyczaj szybko przyzwyczaiła się do nowego towarzystwa. Poczęła nawet traktować gościa jako głównego i najlepszego towarzysza zabaw. Żerca użył w tym celu wszystkich swoich uroków — zaufanie córki uspokajało nieco podejrzenia matki. Dla ustabilizowania efektu wspomniał raz czy dwa o własnych dzieciach, czekających pewnie z żoną na jego powrót „kiedy tylko śniegi zejdą z przełęczy”. Aliz, zamartwiająca się codziennie o los syna, każdą wzmiankę o dzieciach spijała z jego ust jak najlepsze wino. Starał się o tym jak najczęściej pamiętać, ale nie przesadzać. Ziarno należy siać równomiernie, a wino pić z umiarem.

Gabor pokłócił się z żoną o Joszka już drugiego dnia, kiedy stało się jasne, że chłopak nie zaspał raczej w pierwszej lepszej, borsuczej jamie. Nerwy Aliz, napięte wyczekiwaniem do granic cierpliwości, puściły jak tama na rzece. Przycupnięty w kącie kuchni Sajmonella starał się nową zabawą odwrócić uwagę małej Lili od pokrzykujących na siebie rodziców. Gabor grzmiał, że Joszko był już dużym chłopcem, a zima ciężka, wysłał go więc dalej niż zwykle, bo szanse na powodzenie polowania były większe na południu. Niegdysiejszy fajter zastrzygł uszami.

— Poza tym — ciągnął dalej gospodarz — na południu nie ma złego zwierza, nic mu się nie stanie. Może gdzie wpadł na jaki lepszy trop. Aliz, sikoreczko, dwa dni padało, pewnie zrobił jaki szałas na przeczekanie. W śnieżycy tylko by przepadł, a to mądry chłopak.

— Gabor… — Ukryła twarz w dłoniach. — Ja się tak boję, że jemu co…

— Już, cichaj. — Mężczyzną objął żonę, całując delikatnie jej włosy. Pogładził ją ręką po brzuchu z czułością.

— Pójdemy go poszukać z Oto, jak tylko pogoda się zrobi. A ty się nie zamartwiaj, miej baczenie na dziecko. Czas niedługo, musisz uważać na siebie bardziej, żeby syn był zdrowy.

— A skąd ty wiesz, że syn? — Uśmiechnęła się szeroko, ocierając zagubioną łzę. Spojrzała na męża tkliwie, pociągając lekko nosem. — A jak córka?

— Stara Szabó mówiła, że syn, bo tak ci spać nie daje. A wiesz, że ona zielarka, z zaświatami gada. — Przytulił partnerkę mocniej, wtulając policzek w jej włosy. — Syn, na pewno syn.

Odwrócony do nich plecami Sajmonella zmrużył oczy w zamyśleniu. Czego tak wzdychasz Gabor, w co ty grasz? Miałeś już przecież syna, a mimo to jego śmierć niespec…

Tknięty nagłą intuicją spojrzał w czyste, zielone oczy Lili. Na jej kręcone, jasne jak łan pszenicy loki. Takie same jak u ojca i nieco tylko jaśniejsze niż u matki. Uśmiechnął się pod nosem na wspomnienie kruczoczarnej czupryny Joszka i głodnego spojrzenia orzechowych oczy. A może jednak nie miałeś?


Dzień po kłótni zima zaczęła się powoli wycofywać — ostatnie płatki śniegu spadły nieśmiało tuż przed południem. Gaborowi udało się przekonać Aliz, żeby wyprawę poszukiwawczą odłożyć na następny poranek. Wyruszyli z Sajmonellą o świcie, prosto na południe. Gospodarz bał się jeszcze zostawić żercę samego z żoną — nie był pewien, czy pod jego nieobecność ten się nie wygada.

Chata leżała jakieś półtora kilometra od głównych zabudowań wsi. Przeszli przez sam środek miejscowości, witając się z każdym, kto się nawinął. Przy okazji Gabor przedstawił oficjalnie „mości kupca Brune” i ostrzegł ludność przed bandami złoczyńców grasującymi na północy. Pokazowa akcja poszukiwawcza nabierała rumieńców. Dwie czy trzy osoby zagadnęli o Joszka, po czym ruszyli dalej. Pół godziny później skręcili na zachód, głębiej w las. Kiedy dotarli do sporych rozmiarów strumienia, Gabor starł dłonią śnieg z najbliższego głazu i zarzucił nań płaszcz. Z sakiewki u pasa wyjął fajkę z głogowego drewna, którą począł nabijać z niewzruszonym spokojem. Sajmonella przykucnął, aby zaczerpnąć w dłonie wody z potoku. Szybki marsz wzmagał pragnienie.

— A zatem, mości panie kupiec — zaczął Gabor, nie podnosząc wzroku znad cybucha. — Wdzięcznym wam za niemamlenie niepotrzebnie jęzorem przy małżonce. Jeślim był wam z początku nieprzyjemny, to wybaczcie, w nerwach byłem, a i dziecka śmiercią naturalnie przejęty. Przeto jednak…

— A zatem, mości panie Gabor — przerwał mu w pół zdania żerca, nie podnosząc wzroku znad tafli wody. — A zatem przestańcie pieprzyć, bom przecież nie taki głupi. Nie moja to rzecz, kto po was dziedziczyć będzie, a że nie w smak wam było, aby Joszko, to przecież domyślić się nie trudno. Ani kolor włosów, ani oczu, ani nawet fizjonomia zupełnie do waszej była niepodobna. Daliście mnie dach nad głową, tajemnicy tedy dotrzymam, a o pierwszych śniegach pójdę precz. Tak wam przecież rzekłem, a małżonce waszej nic żem przecież nie przysięgał. Co o was w duchu myślę, to zaś moja rzecz, jako nie moja wasze rodzinne sprawy.

— Bystrzyście, panie Brune — odparł półgłosem gospodarz, pykając lekko z fajki. — Bystrzy. Podobacie mnie się i prawdę żeście podali. Ani nie moja to rzecz, co rzecz nie moja, ani nie wasza, co nie wasza.

— Skoro mamy to już ustalone, powiedzcie mości fajczarzu, ile zamierzacie pałętać się po lesie na pokaz?

Gabor wydmuchał całkiem ładne kółeczko dymu, po czym spojrzał niespiesznie w szare niebo.

— A może tak jeszcze z godzinkę — rzucił leniwie. — Jest tu blisko taka sekretna melina, możem tam przeczekać nieco, a pod wieczór dalej ruszymy. Ku domowi. Aliz martwić się będzie, jeśli przed zmierzchem nie staniem w progu.

— Dzieciak dzieciakiem, ale żonę to chyba naprawdę kochacie, co, panie Gabor?

— Żona moja to świętość. — Gazda spoważniał nagle, ściskając mocniej fajkę. — Syn jej z cudzego chłopa to dla mnie wart mniej niż ćwierć funta kłaków albo nawet i cały funt, choć to z jej brzucha wyszedł. Ona jednak…

Wyprostował się powoli, posyłając żercy nieokraszone przesadą spojrzenie prosto w oczy.

— Ona to pół mojego serca, panie Oto. Zapamiętajcie to sobie dobrze, bo gdyby jej co…

— Raz rzekłem, powtarzać się zaś nie lubię. Tajemnicy dotrzymam, reszta to nie moja rzecz.

— Porządny z was człowiek, panie Brune — skwitował tonem komitywy Gabor, z uśmiechem zadowolenia klepiąc go po plecach. — Choć cudzoziemiec. No, to pójdźmy obaczyć, czy bimber w melinie aby nie osłabł, zanim my osłabniemy.

Gdy odchodzili znad strumienia, Sajmonella uśmiechnął się do siebie w duchu. Poszło łatwiej, niż myślałem.

Rozdział V — Formant

Po powrocie z fałszywych poszukiwań Metah zdecydował się w końcu wprowadzić żercę w techniki przenikania umysłu. Taktyka i strategia ich wykorzystania miały już zależeć od wyobraźni samego Sajmonelli. Dostał w tym zakresie wolną rękę. Najpierw jednak były fajter musiał nauczyć się trudnej sztuki korelacji umysłów oraz tworzenia podszeptów.

Dotychczasowe treningi młodego adepta opierały się na koncentracji umysłu w takim stopniu, aby móc oddzielić ducha od ciała. Rezultat nie był jednak celem samym w sobie — zebrane po drodze doświadczenie miało tu największą wagę. Leżąca u podstaw tego szkolenia umiejętność skupienia się na konkretnym celu przy jednoczesnym wyciszeniu wszelkich rozpraszaczy z zewnątrz miała kluczowe znaczenie w technice korelacji.


W wieczór po powrocie znad ruczaju Metah spłynął w umysł Sajmonelli, aby wyłożyć mu podstawy arkan półmrocznych manipulacji.

 Sztuka podszeptów to pierwsza i najpotrzebniejsza umiejętność maga — zaintonował z namaszczeniem czarnoksiężnik.  Nie pozwala widzieć obrazów tworzonych w głowie, ale uczy słyszeć ludzkie myśli i na nie odpowiadać. Budowanie fałszywych wizerunków w umysłach to następny etap.

Ludzkie myśli są nagromadzeniem niemych dźwięków w głowie. Tworzą oni dźwięki słów i zdań, które słyszą swoim wewnętrznym, umysłowym uchem. Podobnie jak wtedy, gdy nucą w głowie melodię — nie wybrzmiewa fizycznie, a jednak dokładnie ją słyszą.

Własne myśli usłyszeć łatwo — aby posłyszeć cudze, trzeba wiedzieć skąd biorą się ich podmuchy.

Kiedy mówisz, dźwięk nie tworzy się z samej woli mówienia. Musisz wprawić język w ruch, w drżenie. Otworzyć usta, ścisnąć gardło. Podobnie jest z myślami. Tworząc je, ludzie bezwiednie wprowadzają swój mózg w bardzo, bardzo delikatne drżenie. Buzuje on od ilości pracy, którą musi wykonać, aby ubrać w dźwięki słowa lub obrazy.

Jak wiesz, najlżejszy nawet ruch tworzy podmuch powietrza. Wiatr powstaje zarówno od wybuchu, jak i od machnięcia ręką — tak silny, jak przyczyna jego narodzin. Drżenie mózgu, powstające przy tworzeniu myśli to ruch na granicy bezczynności. Powstały od niego podmuch to niemal cień wiatru, delikatny oddech umysłu. Echo. Przez kilka chwil płynie w powietrzu bezszelestną, wibrującą falą, zanim rozpłynie się niczym kropla wina w jeziorze. Jeśli odpowiednio mocno się skupisz i wyciszysz, wyczujesz ten podmuch — nałoży się on na wibracje w twojej głowie, prze…

 Skoro te podmuchy są bezszelestne, a w dodatku gdzieś w przestrzeni, to jak mam je wychwycić? — przerwał nieco skołowany Sajmonella. — I skąd wiedzieć, gdzie szukać?

 Czytanie w myślach, mój uczniu, zaczyna się od umiejętności wyciszenia umysłu — kontynuował ze stoickim spokojem Metah. — Dlatego kazałem ci na razie rozmawiać ze mną ustami, a nie myślami. W ten sposób rozdzielasz nadawanie i odbiór, nie mieszasz strumieni komunikacji, a to na początku najważniejsza sprawa. Nie można cię też podsłuchać na odległość, kiedy do mnie mówisz. Ja zaś umiem poznać, gdy ktoś nasłuchuje. Wracając jednak do sedna…

Mózg podobny jest do serca, on także pracuje bez ustanku. Bez przerwy przeto drży — choć znacznie słabiej, gdy nie tworzy obrazów, dźwięków i tak dalej. Krótko mówiąc, kiedy nie myślisz. Świadome utrzymywanie go w tym „niezaangażowanym” stanie to podstawowa umiejętność telepaty, pozwalająca odbierać wibracje poszczególnych słów w…

— No dobrze, ale jak. — Żerca znowu nie wytrzymał do końca wywodu. — Rozumiem, że myśli są jak wiatr, że mogę wyczuć ich podmuch. To całe echo. Ale przecież wiatru nie da się przeczytać…

Nastała chwila absolutnej ciszy, w której irytacja półmrocznego maga przetoczyła się gdzieś z tyłu głowy młodego adepta. Sajmonella przełknął głośno ślinę. Powinien pewnie ugryźć się w język już na początku, ale ilość nowych, abstrakcyjnych informacji przytłaczała. Odetchnął głęboko, czekając. Po minucie, która zdała mu się wiecznością, Metah powrócił do wykładu. Zauważalnie rozsrożony.

 WYCZUJESZ podmuch myśli, gdy nadciągnie  warknął.

Były fajter postanowił skupić się od tej pory na badaniu akustyki wiadra — lub jak mawiano na Sfornych Terytoriach — na „mordzie w kuble”.

 Każde pomyślane słowo to nieco inny „dźwięk”, więc inne drżenie mózgu przy jego tworzeniu, a więc i inaczej wibrujący podmuch w przestrzeni.  Czarnoksiężnik starał się poskładać w całość strzaskaną cierpliwość. — Jak już mówiłem, mózg bezustannie drży, nawet kiedy nie myślisz. W ten sposób, cały czas gotów jest odbierać echo pracy innych umysłów — nazwijmy je „wibracjami”. Jeśli twój umysł będzie czysty, fale cudzych myśli przepłyną przez ciebie swobodnie, niezakłócone i nieodbite twoimi własnymi. Mózg przechwyci ich wibracje, umysł porówna do znanych z pamięci form, a potem przetłumaczy na słowa. Tobie pozostanie odczytać komunikat.

Mag miał na tym zakończyć, ale dla pewności postanowił wyjaśnić ostatnią kwestię na przykładzie. Tak na wszelki wypadek.

— To tak, jakbyś musiał odczytać z zamkniętymi oczami napis na kamiennej płycie. Przesuwając palcami po wyrytych kreskach, rozpoznasz w nich umysłem kształty poszczególnych liter — dzięki temu odczytasz inskrypcję. Te kreski to wspomniane „wibracje”, a litery, układające się w słowa, to myśli. Jest to trening świadomości, który odbywa się codziennie i bez twojej wiedzy. Tak, jak nos i zapach to tylko narzędzia, ale zespolone dają świadomość węchu, tak umysł i mózg, działając wspólnie, mogą dać świadomość cudzych myśli.

— Trudna to mowa, któż jej może słuchać… — mruknął odruchowo Sajmonella.

Dotychczas sądził, że przenikanie do cudzego umysłu odbywało się na podobnej zasadzie, co czarnoksięskie wchodzenie w jego własną głowę. Brutalnie i bezpośrednio, znikąd, w niepojęty sposób. Zapewne „jakoś” magicznie. Wiedza, że dzieje się to bez udziału zaklęć, stanowiła dla jego intelektu nie lada wyzwanie. Do tego dość abstrakcyjne i złożone, choć nie niepojęte. Przeczuwał w tym wszystkim sens i logikę.

Wyglądało na to, że choć mylił się całkowicie w swoich dotychczasowych przypuszczeniach, to był to błogosławiony błąd. Taki obrót spraw rodził bowiem bardzo korzystne otwarcie w grze, w którą zamierzał wplątać w przyszłości swojego mistrza. Tymczasem jednak, czekały go dziesiątki godzin treningu zupełnie nowej umiejętności. Nadchodziły bardzo pracowite czasy — ale i światełko w tunelu.

Z zamyślenia wyrwał go szept mistrza.

— Panujesz już całkiem nieźle nad energią swojego umysłu, doskonale się wyciszasz w samotności. — Akademicko znudzony ton głosu wskazywał, że Metah tęsknotą był już zupełnie gdzie indziej. — Bądź teraz jak matka dziecka zagubionego na targu. Wycisz okrzyki sprzedawców ryb, porykiwanie bydła, kłótnie klientów i śmiechy podlotków. Szukaj tylko głosu twojego dziecka, nasłuchuj jego nawoływania. Gdy to osiągniesz, nauczę cię, jak na nie odpowiadać.

— I jeszcze jedno — rzucił na pożegnanie, nim zapadł w Midraj. — Zacznij od najsłabszego.


Mała Lili pod wieloma względami była doskonałym materiałem szkoleniowym. Wejście w skuteczną korelację z jej umysłem nie należało jednak do najłatwiejszych zadań. Echo dziecięcych myśli, choć ogłuszająco natarczywe, niosło się w eter urywaną, chaotyczną melodią. Dla doświadczonego telepaty byłaby to pewnie fraszka. Sajmonelli pozostawało wzdychać co chwila z cierpliwością balansującą na skraju przepaści. Miesiące intensywnego treningu medytacji szybko przyniosły jednak rezultaty. Od wykładu mistrza minęły zaledwie cztery dni i noce, a już potrafił dostroić umysł do odbioru obcych wibracji. Nie lada problemem okazało się jednak ich odczytanie.

Młody żerca kląłby w duchu od samego początku, gdyby nie konieczność utrzymywania czystości umysłu. Wibracje były co prawda bezdźwięczne, jałowe jak litery, ale każda z nich to jedna litera. Prawda, o nieco innym kształcie, po czasie stosunkowo łatwym do rozróżnienia, ale wciąż tylko jedna litera. Minęło dobrych kilka dni, zanim nauczył się przetwarzać je tak, jak się mówi — grupami, a nie pojedynczo. Całymi słowami. Choć nasłuchiwał bez przerwy, do perfekcji było mu jeszcze daleko.

Metah zdawał się zadowolony z postępów. Ba, nawet zaskoczony ich tempem. Któregoś wieczoru wyrwało mu się podczas jednej z regularnych teraz inspekcji, że Sajmonella ma wyjątkowy talent lingwistyczno-literacki.

W miarę płynne odczytywanie myśli niewiele jednak pomogło w odnalezieniu się w umyśle dziewczynki — przynajmniej na początku. Posiadał on bowiem jedną poważną przypadłość, istotnie utrudniającą cały proces — chaos.

Wyłuskiwanie konkretnych informacji z całego morza wibracji, jakimi raczyła go Lili, okazało się poważnym wyzwaniem. Dziecięce przyśpiewki, wierszyki, przerywane nagle rozmowami z ulubioną lalką, znowu przyśpiewki i tak w kółko. Trzylatka nie zatrzymywała się ani na moment, jakby zupełnie nie kontrolowała swojego umysłu.

Mimo wszystko — i to dosłownie — Sajmonella doszedł z czasem do niezłej wprawy w operowaniu na organizmie żywym jak srebro. Początkowa frustracja ustąpiła miejsca zadowoleniu — tym większemu, że został rzucony od razu na głęboką wodę. Unoszenie się z gracją na falach dziecięcych myśli dawało mu coraz większą satysfakcję. Zaczął trenować puszczanie mimo uszu niektórych treści. Przypominało to trochę wertowanie książki. Przed oczami przelatywały mu całe rozdziały, których nie czytał. Wystarczyło, że miał świadomość ich istnienia. Gdyby skupiał się na każdym wersie, pewnie zwariowałby szybciej, niż zamierzał.


Od momentu, w którym nabrał pewności co do swoich umiejętności, zaczął przysłuchiwać się pobieżnie także myślom rodziców. Ich echo nie było równie głośne i natarczywe, ale jednak dość wyraźnie wyczuwalne. Przypadek Aliz wydał mu się szczególnie interesujący. Jej wibracje były mocniejsze, wyrazistsze, naznaczone jakby dodatkowym szmerem gdzieś w tle. Czasem odbierał jedynie silne drżenie z ledwie zarysowanymi słowami. Coś, co przypominało szept, ale przecież w myślach nie dało się szeptać. A może jednak? Postanowił dopytać o to mistrza przy pierwszej okazji. Na razie nasłuchiwał z uwagą.

Dwie noce później Metah spłynął niespodziewanie z Midraju i znalazł ucznia wpatrzonego w gwieździste niebo pomiędzy deskami stodoły, przygryzającego w zamyśleniu źdźbło słomy.

— Mistrzu, jak to jest — zagaił Sajmonella, gdy tylko odczuł w sobie półmroczną obecność. — Umysły córki i ojca są dość podobne, choć wibracje Lili nieco bardziej rozmyte, ale kobieta… z jej myślami jest coś nie tak. Czasami są takie… szemrane. Jak gdyby były tam dwie fale lub jedna w drugiej. No i ten ciągły, delikatny szum w tle…

— Szum to dziecko w jej łonie — odparł bez cienia wahania czarnoksiężnik. — Nie myśli jeszcze, ale odbiera bodźce matki. Jej emocje i uczucia. Zmartwienia. To, co słyszysz, to jego pogłos. Echo echa. Co do szmerów, są to ślady głęboko zakorzenionych uczuć, spychane w podświadomość. Zapewne głównie tęsknota za synem i związane z tym lęki, niechciane myśli. Pewnie stara się nie godzić z tragiczną możliwością jego śmierci, której z każdym dniem bliżej jednak do pewności. Dlatego odbierasz wytłumione wibracje.

— Czyli nie wszystkie wibracje są po prostu jałową falą przekazu? Można wyczytać z nich emocje, których nie widać gołym okiem na twarzy… ofiary? — Sajmonella wypluł źdźbło i poprawił się na posłaniu.

— Przeczesałeś już umysł dziewczynki. Poznałeś jak głośny i szaleńczy to byt. — Metah parsknął cicho z rozbawieniem. Ostatnio robił to zauważalnie częściej. Żerca nadal nie mógł jednak zdecydować, czy był to powód do radości. — Najsilniejsze echo, najłatwiejsze do wychwycenia, mają zawsze emocje — przetaczają się przez głowę niczym potężna wichura. Smutki, strach, gwałtowne radości. Wszystko, co zakorzenione w chwili. Dlatego kazałem ci zacząć od dziecka. Emocje są dobre na początek treningu lub jako ostatni cios manipulacji. Prawdziwą sztuką jest granie na uczuciach. Można wtedy robić z ludźmi wszystko, niewolić dowolnie i na lata. Melodie z głębi człowieka brzmią w myślach nieco inaczej, z biegiem czasu wychwycisz te subtelne różnice. Podobne są do delikatnego drżenia głosu, gdy ktoś stara się nad sobą panować. Rozpoznasz je, o to się nie martw. Wszystko w swoim czasie.

— Mistrzu, jeszcze jedna rzecz. Gdy zacząłem słuchać całej trójki, okazało się, że byłem w stanie rozpoznać coś jakby melodię każdego z nich. Wibracje dziecka są urywane, takie… bębniące. Ojciec ma czysty przekaz, łatwy w odczytaniu, a znowuż matka jak wspominałem. To wszystko emocje? Nie wyczułem tego samego u dziecka i u mężczyzny, co u kobiety.

— Ludzie myślą tak, jak mówią — odparł krótko czarnoksiężnik. — Jedni szybciej, inni wolniej. Chaotycznie, składnie, ale zawsze charakterystycznie tylko dla siebie. Myśli tworzą się z podobną prędkością i intensywnością, co słowa. Dlatego jesteś w stanie rozpoznać poszczególne „głosy”. Szerzej opowiem ci o tym, kiedy już opanujesz podstawy. Od jutra zacznij nasłuch kobiety i mężczyzny. Postaraj się zwłaszcza wychwycić uczucia kobiety — ona przyda nam się najbardziej.

Rozdział VI — Sójka za morzem

Zima na Sfornych Terytoriach trzymała długo, nierzadko przez prawie połowę roku. Następująca po niej krótka i intensywna wiosna, przechodząca gładko w upalne lato, wybuchała bogactwem kolorów i zapachów. Temperatura gwałtownie wzrastała, a wraz z nią optymizm natury. Moment nadejścia wiosny zawsze był jednak niespodzianką, choć w tym sezonie zanosiło się chyba na nieco krótszą zimę. Pod koniec trzeciego miesiąca, śniegi na przełęczach stopniały już wystarczająco, aby pierwsze kolumny uwięzionych na obczyźnie migrantów mogły ruszyć w kierunku masywu Sieriebatki, a stamtąd górskimi przesmykami na drugą stronę. Na wytęskniony zachód. Powoli zbliżał się umówiony termin kupieckiego wyjazdu.

Sajmonella nie dał po sobie poznać, że dobrze wiedział, iż nigdzie się nie wybiera — gospodarze nie chcieli go jeszcze wypuścić i byli w tej kwestii wyjątkowo zgodni. Ostatnie pięć dni spędził na nasłuchu wyłącznie rodziców Joszka — pod nieobecność syna dodatkowa para rąk w gospodarstwie stała się nieoceniona. Zwłaszcza na początku wiosny i w błogosławionym stanie Aliz, której mąż zabronił się przemęczać. Do porodu brakowało niewiele, a obojgu rodzicom zależało, by potomek trafił na świat bez połogowych komplikacji. Zwłaszcza Gaborowi. Młody żerca z pewnym zafascynowaniem obserwował niezachwianą wiarę gospodarza w to, że na świat przyjdzie mu męski potomek. Jakże silna była jego determinacja w niedopuszczaniu do siebie myśli o kolejnej córce. Doskonale, po prostu doskonale.

O poranku dnia szóstego, licząc od początku nasłuchu rodziców, z dachu zsunął się spory kawał śniegu, niemal przysypując pogrążonego w myślach Gabora. Mężczyzna uskoczył w ostatniej chwili, z trudem utrzymując równowagę na rozmokłej, śnieżno-błotnej brei podwórka. Zaklął cicho pod nosem, omiatając spojrzeniem dach. Otrzepał dokładnie rękaw z części białego puchu, który sięgnął go mimo uniku i dziarskim krokiem wkroczył do chaty.

— Mości panie kupiec! — zakrzyknął gromko.

— Jestem, panie gazdo. Czego wam trzeba? — Sajmonella oderwał się na chwilę od obierania ziemniaków, spoglądając wyczekująco na gospodarza. Aliz podniosła głowę znad igły i nogawicy, którą właśnie cerowała.

— Co to ja… tego. Mości panie kupiec…

— Jestem, panie gazdo — powtórzył niezmienionym tonem żerca.

Gospodyni parsknęła śmiechem w kącie izby. Gabor spojrzał na nią z zaskoczeniem, jakby dopiero teraz zdał sobie sprawę z jej obecności, po czym odchrząknął nieco naburmuszony.

— Przecie wiem, żeś pan jest! Nie dworujcie sobie ze mnie, kiedy ja… sprawę mam do pana, to jest… my mamy.

— Acha?

— Mości p… — zaczął odświętnym tonem gospodarz, nim ugryzł się w język. — Jam człek prosty, toć pozwólcie, że prosto sprawę przedłożę.

Gospodarz odkaszlnął ponownie, rzucając żonie przelotne spojrzenie.

— Zostańcie, co? Przez jakiś czas ino. My wiemy, że przed wami droga daleka, a i tęskno wam pewnie do żony i dzieci, ale przecie tydzień lub dwa więcej, a choćby i miesiąc cały, różnicy wam zanadto nie zrobi przy takich odległościach. Oni tam w domu dobrze pewnie wiedzą, że zima ciężka, drogi zasypane. Domyślą się przecie, żeś pan żyw, a my…

— Rozumiem, panie Gabor. — Żerca postanowił przejąć inicjatywę, wybawiając przedmówcę z kłopotu sformułowania poważnej prośby w sposób możliwie dyplomatyczny. — Przydałaby wam się dodatkowa para rąk do pracy, skoro nie ma… skoro pani Aliz w ciąży, a wiosna za pasem. Chętnie i miesiąc ostanę, jeśli będzie trzeba. Wyście mi dobroć okazali, w potrzebie poratowali, to i ja was przecież samych nie zostawię.

— Mości panie kupiec! — Gabor rozłożył ramiona z szerokim uśmiechem. — Jam zawsze wiedział, że z pana to złoty człowiek. No nie tak, skowronku?

— Prawda to, prawda — odparła Aliz słabym, choć pełnym wdzięczności głosem.

Sajmonella odwzajemnił zarówno jej spojrzenie, jak i emocje. Ukłonił się lekko, teatralnie, skrywając pod pochyloną głową wyraz satysfakcji na twarzy. Jak po sznurku.

Gdy wyprostował się na zydlu, jego twarz promieniała najczystszą dobrocią serca.


Tej samej nocy, gwiazdy widoczne pomiędzy deskami stodoły zakrył szczelnie półmrok. Gdyby gospodarz wiedział, jakie to nocne debaty prowadzi jego mości pan kupiec, wyprawiłby go zaraz w podróż — ale ostatnią. Siekierą lub gołymi rękami.

Nie wiedział jednak. Na razie.


W języku wszelkich ras i szczepów ludzkich istniało kilka pojęć związanych z nieuświadomionym odbiorem myśli. Intuicje, przeczucia, eureki. Idee pojawiające się znikąd. Migreny. Gonitwy myśli przed snem. Natrętne wyobrażenia, często w najmniej odpowiednich miejscach. Kuszenia. Wszystkie wrzucano do jednego worka myślenia magicznego, z łatkami w rodzaju „umysł płata mi figle”, „nie wiem, co mnie podkusiło”, „po prostu na to wpadłem”. Niektórzy przypisywali takim zdarzeniom cechy nadnaturalne, głosom zaś we własnych głowach boskie lub demoniczne pochodzenie. Bywali i tacy, którzy szli jeszcze dalej — twierdzili, że są prorokami, wybranymi do przekazania woli tego czy innego boga.

Część tych przypadków wynikała zapewne z nadmiernej wrażliwości danego umysłu na odbiór echa. Niektórzy, zwłaszcza silnie związane ze sobą uczuciowo osoby, potrafiły odczuwać podmuchy mentalnych wibracji, ale nie umiały się do nich świadomie dostroić. Czuły wiejącą bryzę, ale bez pojęcia, z której strony i co ona właściwie oznacza.

W większości sytuacji były to jednak po prostu efekty działań mniej lub bardziej utalentowanych telepatów. Najczęściej kapłanów Wielkiego Gajowniczka, trenujących manipulację umysłami, pomimo mającego kilkaset lat zakazu wszelkich praktyk tego rodzaju. Przynajmniej nie od wewnątrz.

— Niektóre echa myśli, pochodzące z silniejszych drgań, szybują w przestrzeni dłużej, inne zaś szybko wygasają. Jak już dobrze wiesz… — Metah zawiesił na chwilę przekaz dla podkreślenia wagi kolejnych słów. — To tylko echa. Lustrzany obraz słów w postaci wibracji. Dlatego większość ludzi nie wychwytuje nawet cienia ich obecności.

Nie nałożysz echa na echo. Sam widzisz, że „myśląc sercem”, zaśmiecasz nim umysł. Wszystkimi tymi emocjami i uczuciami zagłuszasz cudzy przekaz. Ludzie robią to bez przerwy. Najlepsze pomysły przychodzą wam do głowy przed snem i tuż po przebudzeniu, kiedy mózg już nie tworzy albo jeszcze tego nie robi. Tylko wtedy zwykły śmiertelnik może posłyszeć czyjeś echo, nawet jeśli nieświadomie. Wasi wielcy filozofowie spisywali niegdyś na kartce papieru pierwszą myśl, która przychodziła im do głowy po przebudzeniu, sądząc, że to przebłysk geniuszu. Telepaci musieli mieć niezły ubaw.

Sajmonella słuchał z uwagą słów mistrza, nie mogąc opędzić się od przekonania, że półmroczny mag był ostatnimi tygodniami jakiś inny. Jak gdyby bardziej… ludzki. Dawna pompatyczność i dumna fasada coraz częściej ustępowała miejsca swobodzie w ich relacji. Czyżby powoli zaczynał traktować swojego ucznia jak równego sobie? To chyba raczej nie wchodziło w rachubę, a jednak zmiana była zauważalna. Może nawet Metah potrafił się czasem zapomnieć?

— Przez kolejny tydzień potrenujesz jeszcze nasłuch, ale zacznij już szukać pierwszych bocznych drzwi do umysłów Gabora i Aliz. Silnych uczuć, tęsknot, pragnień. Spotkamy się za siedem dni — opowiesz mi, jak rozegrałbyś to małżeństwo, a ja dam ci potrzebne narzędzia. Zaplanuj to tak, aby najdalej za miesiąc wszystko było gotowe. Porządnie już zgłodniałem.


Im bliżej oczekiwanego terminu rozwiązania, tym Aliz — paradoksalnie — stawała się coraz smutniejsza. Zamyślona. Sajmonella z początku sądził, że to przez niepokój o przebieg porodu, może strach przed znanym już bólem. Spoglądając na nią ukradkiem, widział jednak coraz częściej coś jeszcze. Wzrok wbity w horyzont, spowolnione ruchy przy zagniataniu ciasta, nieobecny wyraz twarzy. Kiedy któregoś dnia ukłuła się przez nieuwagę igłą w palec, oświeciło go. Wspominała. Może nawet śniła na jawie.

Imię zaginionego dziecka przewijało się w jej myślach coraz częściej. Joszko zajmował tam czasem więcej miejsca niż Lili i Gabor razem wzięci. Bądź co bądź, był to jej pierworodny, jedyny dotychczas syn. Owoc i żywe wspomnienie pierwszej miłości, również utraconej. Młody żerca zauważył, że spoglądała czasem na swego obecnego męża z wyrzutem, obwiniając go mimowolnie za nieobecność syna. Otrząsała się z tego potem ze wstydem, skonsternowana i zła na samą siebie. Rozgoryczenie i cień nieufności nigdy jednak nie znikały zupełnie z jej serca. Sajmonella, pochylony pewnego ranka nad darciem skóry z kota, uśmiechnął się niespodziewanie pod nosem. Miał już plan.

Punktualnie o siódmej północy od ostatniego spotkania Metah spłynął z Midraju. Z zadowoleniem wysłuchał relacji swego ucznia i przytaknął z aprobatą na wyłożony mu pomysł odnośnie do przyszłości. Były fajter poprawił się na kopie siana, kiedy czarnoksiężnik zgodnie z obietnicą począł wprowadzać go w arkana przekazu myśli. Zapowiadała się długa noc.


Gabor poderwał rozespaną głowę. Nie był pewien, co go obudziło, dlatego przez kilka chwil nasłuchiwał w napięciu potencjalnie niepokojących odgłosów. W chacie było jednak cicho, nawet myszy już posnęły. Przyłożył ponownie skroń do poduszki. Nim zasnął, na zewnątrz zapiała kura. Otworzył szeroko zaspane oczy i całkiem już rozbudzony, potykając się w ciemności o zabawki małej Lili, wypadł z chaty. Po drodze zdążył jeszcze chwycić wiszącą w sieni siekierę.

Gdzieś niedaleko za czubkami drzew już świtało, więc czerń nocy ustępowała szybko szarości chłodnego poranka. Gabor wiedział doskonale, że kury nie pieją o świcie — chyba że nie mają koguta. A oni mieli. Ściskając mocniej toporek, pognał przez podwórko w kierunku kurnika. Wypadł zza rogu stodoły z uniesioną siekierą, gotowy do śmiertelnego zamachu.

Sajmonella zbladł. Rozchełstana, powiewająca od pędu koszula Gabora w połączeniu z wąsatą, rozczochraną gębą i mordem w oczach nadawały gospodarzowi demonicznego wyglądu. W półmroku zdawało się, że sam szejtan wylazł z jeziora. Młody żerca zniósł to jednak dzielniej niż kura, która zniosła na ten widok dwa jajka. Od razu na twardo. Toporek zawisł na moment w powietrzu.

— Moś… — zająknął się zaskoczony gospodarz. — Panie kupiec, co pan?!

— Wielki Gajowniczku… — sapnął Sajmonella, głośno wypuszczając powietrze. — Myślałem, że mnie zabijecie.

— No nie było mnie daleko do tego. Alem się i ja zląkł. Co wy tu o tej porze…?

— Kura piała. — Żerca skinął głową w stronę ptaka. — A ma przecież koguta. Pomyślałem, że lis pewnie zaszedł, chciałem drania capnąć…

Gabor spuścił głowę i przeczesał wolną ręką włosy. Splunął za ramię, poprawiając odruchowo uchwyt na trzonku.

— Toście mieli szczęście, żem nie rzucił. — Pochylił się, aby podnieść świeżo zniesione jajka. — Dobre, to skoro my już wstali, to może by my jakiej jajecznicy narobili, chociaż chyba z innych jajek. Chodźcie, kawy się przynajmniej napijem. Ino cicho, niech se Aliszka pośpi jeszcze.

Młody żerca poczłapał posłusznie w ślad za gospodarzem, otulając się szczelniej kaftanem. Rzucił przelotne spojrzenie na jaśniejące powoli niebo. Niewiele brakowało.


Dwie godziny wcześniej, przed pierwszym pianiem kury, Metah odpłynął w Midraj, zostawiwszy swego ucznia z zafrasowaną miną. Im głębiej w las, tym… głębiej w las. Sajmonella nie miał już nawet siły na językowe wygibasy. Przymknął opadające z niewyspania powieki, bacząc, aby nie stracić nad nimi kontroli. Nie było dziś czasu na sen. Do porodu Aliz coraz bliżej, tymczasem roboty mentalnej nadal sporo — nie wspominając już o samej intrydze. Musiał zdążyć przed rozwiązaniem, potem mogło już być za późno na plan „A”. Innego zaś nie miał.

Z wywodu mistrza wynikało, że przekaz myśli to stosunkowo łatwa sprawa, gdy już umiało się je przeczytać. Należało posłać własne, drżące fale umysłu w przestrzeń, ale tak zmodyfikować ich rytm, aby był możliwie najbliższy rytmowi myśli odbiorcy. Trochę tak, jakby chciało się naśladować czyjś głos — wtedy istniała szansa, że umysł drugiej osoby wyłapie przekaz pomimo braku treningu telepatycznego. Jeśli rytm był doskonałą kopią, odbiorca nabierał przekonania, że to jego własne myśli. Dojście do podobnej wprawy zajmowało oczywiście odpowiednio dużo czasu, niektórym całe życie, ale na ten moment Sajmonelli zwykłe „podszepty” powinny w zupełności wystarczyć.

Aby zwiększyć prawdopodobieństwo skutecznego odbioru danego przekazu przez cudzy umysł można było posłużyć się pewną sztuczką. Istoty w stanie emocjonalnego pobudzenia intensywniej odbierały bodźce zewnętrzne, także umysłowe. Była to zapewne atawistyczna reakcja organizmu na potencjalne „zagrożenie” — rozbujane emocje pobudzały chwilowo percepcję, wzmagały koncentrację. Ciało i umysł wypatrywały, wyczekiwały ataku. Sentymentalna gorączkowość nie pomagała wcale w odbiorze cudzych myśli w sposób świadomy — hałas emocjonalny tylko zagłuszał obce wibracje.

Obce.

Wzburzony emocjonalnie, „zagrożony” umysł wchłaniał wszelkie pojawiające się w nim myśli całymi haustami. Zbierał intelektualną amunicję potrzebną do odpowiedzi na niebezpieczeństwo dla szybkiego ułożenia planu działania. Nie analizował pochodzenia komunikatów, nie odsiewał żadnych sugestii. W takich momentach nagłego, niespodziewanego chaosu, cudze wibracje — nawet nie do końca identyczne „rytmicznie” — mogły uchodzić za własne. Wystarczyło, że ich drżenie było bardzo zbliżone do oryginału.

Cała sztuka polegała na umiejętnym pobudzeniu ofiary. Sprawne wzmaganie wszelkich rozstrojeń, tak pozytywnych, jak i negatywnych, wymagało biegłości w empatii. Zbyt rozbujane serce przesłaniało emocjami umysł, który wpadał w pustkę, w stan upojenia doznaniami. Sajmonella znał tę przypadłość, pamiętał jeszcze Cristal. Z tego powodu telepaci nie cierpieli nieszczęśliwie zakochanych — byli najczęściej poza ich zasięgiem.

Podjudzanie działało na wszystkie istoty — ludzi i zwierzęta. Emocje nie wymagały bowiem werbalnej ingerencji w myśli, choć droga do nich prowadziła również przez umysłowe doznania. Należało wytworzyć mnóstwo fal o określonej wibracji, które wybrzmiewały w tle jednostajną melodią. Zalewały podświadomość swoją obecnością, nie wnikając jednak głębiej. Krótsze, bardziej natarczywe służyły do agresywnego pobudzania — umysł „zmęczony” takim hałasem łatwiej wpadał w gniew lub euforię, zależnie od nadanego rytmu. Dłuższe, spokojniejsze fale wibracji rozleniwiały, a nawet wpędzały w apatię — ich miarowe buczenie służyło głównie do nakierowywania myśli na wszelkie tęsknoty i smutki, ale także do wypłaszczania doznań, aż po depresję.

Uzbrojony w teoretyczną wiedzę Sajmonella postanowił działać natychmiast. W pierwszym odruchu pomyślał o małej Lili, którą dość dobrze już znał, ale zawahał się na myśl o tym, co będzie, jeśli przesadzi. A o błąd na początku nie trudno. Gdyby wpędził dziecko w histerię albo trwałe szaleństwo — wszak dziecięcy umysł był wyjątkowo niestabilny pod tym względem — z całego treningu nici. Wpatrzony w ciemność, zasępił się na kilka chwil. Co by tu…

Po dłuższej chwili jałowej zadumy wstał, otrzepał się z siennego pyłu i wyszedł na zewnątrz, aby przewietrzyć głowę. Brak kawy ciążył mu niemiłosiernie — liczył, że chłodne powietrze rozjaśni nieco mroki zaspanego umysłu.

Oparty o zimne deski północnej ściany, rozejrzał się od niechcenia wokół. Z ciemności przemijającej nocy wyłaniały się powoli kształty najbliższych drzew i obejścia, wciąż jeszcze niewyraźnie szare w słabej poświacie budzącego się świtu. Ziewnął przeciągle.

Miał już wracać na siano, aby skraść jednak Morfeuszowi bodaj pół godziny snu, gdy jego wzrok padł na kurnik…

Rozdział VII — Wypominki

Gabor był wściekły. Od tygodnia kury znosiły co prawda jajka jak szalone, ale ich nocne pokrzykiwania nie pozwoliły mu zmrużyć ani jednego oka. Ustalili z kupcem wspólną wachtę, aby lis nie przekradł się do kurnika — mieli spać na zmianę, dopóki go nie dopadną. Minął tydzień i nadal nic. Co więcej, gospodarz był gazdą starej szkoły gazdowania — nie ufał w powodzenie niczego, czego sam nie dotknął. Nie spał w związku z tym ani na swojej zmianie, ani na kupieckiej.

Co do jajek, był mile zaskoczony niespodziewanym urodzajem. Zwykle o tej porze roku ptactwo nie było jeszcze tak produktywne, ale kupiec miał chyba rękę do zwierząt. Kury na jego widok znosiły jajka jak na zawołanie. Kiedy brał je na ręce, czasem nawet dwa naraz. Gospodarz nie mógł się na to napatrzeć.

— Widzisz Aluśka, zaraz znać człowieka interesów — mruknął pewnego ranka z nieskrywaną zazdrością. — Aż żal, że wyjechać musi.

Aliz potaknęła w milczeniu głową. Ostatnie dni w gospodarstwie nie należały do najłatwiejszych. Przez tego przeklętego lisa i brak snu jej mąż chodził rozdrażniony, nieswój. Nie bała się go — nie był raczej z tych, co z frustracji okładali żony pod byle pretekstem, choćby „dla przywrócenia cnót”, ale ogólne napięcie udzielało się także jej. I córce. Lili plątała się pod nogami zauważalnie rzadziej, więcej czasu spędzając z Oto.

Kupiec. Coś z nim było nie tak, czuła to intuicyjnie. Z zewnątrz wydawał się normalnym, ba, nawet dobrym człowiekiem, ale ten dziwny wzrok pełen fermentu… Na początku tego nie zauważała albo po prostu nie zwracała uwagi, ale jej percepcja wyostrzyła się w ostatnich dniach pełnych rozjątrzenia.

Przyzwyczaiła się już do faktu, że mężczyźni się za nią oglądali. Do lubieżnych, ukradkowych spojrzeń. Do bezczelnych zresztą też. Brune nie patrzył na nią w żaden z tych sposobów, nie czuła w nim seksualnego pożądania. A jednak…

Spoglądał na nią czasem jakoś tak niepokojąco, z tym swoim świdrującym błyskiem w oku. Jak gdyby starał się przejrzeć ją na wylot. Jakby szukał czegoś w jej duszy, co tylko dla niego było przeznaczone, dla niego zrozumiałe. Starała się zrzucać to uczucie na karb swojego stanu psychicznego, nerwów na ostatniej prostej przed porodem, ale nie zawsze się udawało. Rzucała mu przeto często potajemne spojrzenia, kiedy myślał, że nikt nie widzi. Na jego spiętą i nieobecną twarz. Nie podobało jej się to, co w niej widziała.

Któregoś dnia pomyślała, że to może demon leśny, chochlik w ludzkiej skórze albo i gorzej. Na co dzień wszystko wyglądało jednak normalnie. Nie dostrzegała nigdzie efektów nieprzyjaznej magii czy rzucanych uroków. Znała historie o stworach wychodzących z lasu, z ciemności. O bebokach. Stara Szabó opowiadała je wszystkim dzieciom we wsi. Aliz obłożyła dyskretnie dom talizmanami już dawno temu, od czasu do czasu spalała również nieco szałwi, kiedy męża nie było w pobliżu. Gabor nie wierzył w uroki, w magię. W zaświaty. Nigdy co prawda nie naśmiewał się z jej przekonań otwarcie, dobrze jednak znała jego drwiący wzrok. Starała się tym nie przejmować, być mądra za nich oboje.

Kiedy mężczyźni rozgrzali się już przy rąbaniu drewna i nie zanosiło się na ich rychły powrót, odprawiła krótki rytuał. Świeżo zebranym z kurnika jajkiem zatoczyła trzydzieści trzy kręgi nad swoją głową, po czym rozbiła je o brzeg glinianej misy. Nie zdążyła niestety przyjrzeć się żółtku — w tym momencie Lili weszła z jakimś nowym kaprysem, nad którym należało zapanować. Potem przyszło doglądanie obiadu bulgoczącego w saganie, upewnianie się, że córka nadal była, gdzie być miała i inne domowe sprawy. Gdy w końcu gospodyni znalazła chwilę dla siebie, rozbite jajko do niczego się już nie nadawało. Dała je kotu w sieni — ostatnio doświadczali urodzaju w nabiale, jedno mogła poświęcić. Poczuła się bezpieczniejsza dzięki swej przezorności, a jednak… nadal coś ją w kupcu niepokoiło.

Potrząsnęła głową, próbując wytrząsnąć z niej niewygodne myśli. Musiała przyznać, że po ludzku rzecz biorąc, w gospodarstwie nie działo się nic złego. Wręcz przeciwnie — dodatkowa para silnych rąk przekładała się bardzo pozytywnie na stan obejścia. Wszystko byłoby wręcz idealnie, gdyby nie ten chędożony lis. Mąż podkręcałby teraz wąsa, w pełni zadowolony z życia. Spokojnie oczekiwaliby nowego członka rodziny. Zawsze jednak jakiś rudy musiał coś zepsuć — choćby i rudy lis.

Gabor trwał w przekonaniu, wręcz wierze, że urodzi syna. Przed zniknięciem Joszka uśmiechała się czasem na tę uroczą obsesję, ale teraz stawała się ona powoli nie do zniesienia. Była żywym przypomnieniem o stracie, ubranym w cudzą radość. Nigdy nie zwierzyła się z tego mężowi, ale była pewna, że w jej łonie śpi spokojnie dziewczynka. Nie chciała sprawiać mu przykrości, choć nigdy nie kochała go z własnego wyboru. Czuła, że to nie byłoby sprawiedliwe. Gabor dbał o nią i dzieci, choć do pasierba odnosił się z zauważalną rezerwą. Doceniała te starania — na niegościnnych terenach Sfornych Terytoriów trudno było o lepszego towarzysza w ogołoconym nagle z męskości gospodarstwie. Tęskniła jednak za swoją pierwszą i jedyną miłością. Syn przypominał ojca tak bardzo, że dzięki niemu potrafiła w dużej mierze przeboleć stratę. Mogła kochać chłopaka matczyną miłością i kochać tęsknotę za jego ojcem, którego obraz widziała w synu. Teraz gdy i on zniknął, straciła zarazem miłość, jak i wspomnienie o niej.

— Gabor! — zawołała z progu domu, okrywając się szczelniej chustą. Zima nadal hulała w powietrzu. — Obiad zaraz, dość tego rąbania a ręce mi umyć porządnie!

Gospodarz tym razem nie uśmiechnął się przekornie pod nosem, nie rzucił jej zawadiackiego spojrzenia. Zmęczony brakiem snu stał się nerwowy, drażniło go byle co. Starał się nad sobą panować, nie denerwować ukochanej żony. Pamiętaj o synu, powtarzał sobie w takich momentach. Dla pomyślnego urzeczywistnienia tego pragnienia był w stanie zmilczeć wiele. Aliz potrzebowała spokoju, zwłaszcza teraz.

Zamyślony nad niefortunnością ostatnich dni spudłował kolejne uderzenie siekierą, ryzykując odrąbaniem sobie stopy. Przeklął pod nosem i wyprostował się, wciągając głośno powietrze.

— Dajcie, panie gospodarzu, ja dokończę — zaoferował się Sajmonella. — Zmęczeniście, niewyspani, jeszcze się wam co stanie.

— Dzięki, panie kupiec, ale i wy w nie lepszej kondycji przez tego pieprzonego lisa — odsapnął się Gabor. — Dajcie pokój, później dokończymy. Skoro Aluszka obiad zgotowała, to i nie wypada nam kobiecie kazać na siebie czekać, nie tak mówią w wielkim świecie?

— Święta prawda, zaiste święta — skwitował żerca, ocierając pot z czoła. Schwycił podaną mu siekierę i wbił obie w gruby pniak. — Grzechem byłoby gardzić jedzeniem i kobiecą dobrocią.

— Ano — skwitował krótko gazda, ruszając zmęczonym krokiem w kierunku chaty. Jego śladem podążył po chwili mości pan kupiec, uśmiechając się półgębkiem. Z satysfakcją.


Uczeń Metaha był zachwycony nieoczekiwanym efektem swojego treningu. Kiedy po trzech dniach bezbłędnie żonglował już nastrojami w kurniku, postanowił zacząć eksperymenty na ludziach. Spostrzegł jednak, że nie były one potrzebne. Wystarczyło podjudzać co noc kilka kur, wmówić gospodarzom, że to wina lisa, a reszta układała się sama. Zamiast manipulować każdym z domowników z osobna, skupił się na znacznie łatwiejszym ptactwie, osiągając przy okazji zamierzony rezultat na ludziach. Nawet spokojna dotąd Aliz chodziła coraz częściej rozeźlona. Trzeba pracować mądrzej, a nie ciężej, przechwalał się którejś nocy Metahowi.

Pytaniem pozostawało, jak długo należało rozgrywać gospodarstwo, aby nie przeciągnąć struny. Gdyby wskutek ciągłego stresu poród gospodyni zaczął się wcześniej, niż przewidywali, cały plan szlag by trafił. Plan poważniejszego skłócenia małżonków opierał się na skupieniu emocji w określonym momencie. Gabor nie mógł się rozproszyć, musiał powoli nabrzmiewać i w końcu pęknąć. Gdyby jego żona zaczęła rodzić, troska i miłość wzięłyby górę nad brakiem snu i stresem. Na to nie można było pozwolić. Burza musiała przerwać ciszę.

Czas odprawić taniec deszczu, zdecydował Sajmonella.


— Kurwa mać… — mruknął pod nosem mężczyzna, zwlekając się z łóżka. Ubrał się możliwie najciszej, aby nie obudzić śpiących obok żony i córki. Tym razem się nie spieszył. A niechby i ten pieprzony lis zeżarł wszystkie kury, przynajmniej byłoby wreszcie cicho, pomyślał półprzytomnie, wychodząc na dwór.

Morderca…

Zatrzymał się jak wryty pośrodku ciemnego o tej porze nocy podwórka. Do świtu brakowało niewiele, ale pierwsze szarobure promienie słońca były jeszcze w drodze. W tym momencie jedynie pełnia księżyca przyodziewała okolicę w niewyraźne cienie. Rozejrzał się ostrożnie wokół, niepewny, czy się nie przesłyszał. Miał już ruszyć dalej, gdy jakiś szept w jego głowie powtórzył zeznanie.

Dzieciobójca…

Gabor zbladł. Przetarł twarz rękami, przeczesał włosy. Ja śnię, jeszcze żem się nie obudził! Ukrył twarz w dłoniach, czekając na koniec koszmaru. Ten jednak nie nadchodził. Noc, wciąż bardziej zimowa niż wiosenna, wydygotała go nagle lekkim podmuchem wiatru. Obejrzał się przez ramię. Cisza stała się naraz przytłaczająca, nawet kury już nie pokrzykiwały. Nie mógł się opędzić od coraz intensywniejszego uczucia, że jest obserwowany, a w ręku nie miał nawet siekierki. Poczuł się niemal nagi, bezbronny na środku własnego obejścia. Wyśmiewane dotąd lęki zagrały raptem pierwsze skrzypce. Cz-czary?

Morderca…

Gospodarz obrócił się na pięcie, zanim jeszcze włosy na głowie stanęły mu dęba. Runął ku chacie zamroczonym biegiem, ślizgając się na przemarzniętym błocie. Droga do domu zdała mu się wiecznością. Gdy dotarł na próg, obejrzał się raz jeszcze ze strachem. Zatrzasnął za sobą drzwi może nieco za głośno, ale w tym momencie nie dbał o spokojny sen żony. Oparty plecami o świeżo malowane deski starał się zapanować nad oddechem. Zamknął oczy, co w ogólnym rozrachunku niewiele zmieniło, poza tym, że poczuł się przez chwilę bezpieczniejszy. Kilka sekund później spłynęło na niego potężne przekonanie, że po drugiej stronie drzwi coś czyha, że aż na próg przypełzło za nim jakieś zło.

Odskoczył w głąb sieni jak oparzony, na ciemny jak smoła oślep, zahaczając stopą o stojący pod ścianą kufer. Runął na ziemię jak długi. Otrzeźwił go nieco dopiero ból i pełen niepokoju głos Aliz dobiegający z sypialni.

— Gabor?

— Jestem, jestem… — wycharczał pierwsze co przyszło mu do głowy, przeczesując machinalnie włosy po raz drugi tej nocy. Obtłuczona stopa zaczęła lekko pulsować. — Do kur byłem zajrzeć, śpij Aluszka, śpij. Zaraz będę, ino się napiję.

Ból i upadek wybudziły go już zupełnie. Stojąc w upiornej poświacie księżyca, rzucanej przez szybę w kuchni, nalał sobie zsiadłego mleka i wychylił je duszkiem. Oparty o blat stołu przymknął ponownie oczy, starając się uspokoić. Wziął kilka głębszych oddechów i wyjrzał przez okno na podwórze. Stary chłop, a bo… urwał myśl w pół skarcenia. Odstawił szybko kubek i ruszył żwawym krokiem do sypialni, starając się zapomnieć o cieniu, który przed chwilą zobaczył na krawędzi lasu. Nie bał się żywych, ale panicznie lękał się duchów.

Sajmonella cofnął się o kilka kroków głębiej w zarośla, gdy tylko dostrzegł w chacie ruch. Nie chciał, aby objęło go choćby najsłabsze światło księżyca.

 Gabor, Gabor, stary chłop, a… — mruknął drwiąco.

Odczekał jeszcze kilka minut, nim wychynął spomiędzy drzew i ruszył ku stodole. Przykładając zmęczoną głowę do znajomych źdźbeł słomy uśmiechnął z zadowoleniem.

Czas na matkę.

Rozdział VIII — Wilk…

— Chyba żeś mu w końcu dał radę — zagaiła znad stolnicy Aliz.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 50.7