E-book
22.05
drukowana A5
49.93
Miasto umarłych

Bezpłatny fragment - Miasto umarłych


5
Objętość:
313 str.
ISBN:
978-83-8273-053-1
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 49.93

CZĘŚĆ I

Czas ucieka

Rozdział 1

Zegar odmierzał czas do mojej śmierci. Pędzące wskazówki tykały głośniej niż zwykle, chcąc wyryć w mojej głowie fakt przemijania. Tyk, tyk… Sekunda po sekundzie. Chwile, które przepadają bezpowrotnie.

W panującej ciszy przerywanej jedynie tykaniem zegara niemal równie głośno jak on brzmiał srebrny długopis, który w ręce lekarza niczym wariograf kreślił na papierze chaotyczny taniec słów. Wpatrywałam się w dramatyczny pokaz, błagając w myślach, aby już się skończył.

— Proszę podpisać czytelnie imieniem i nazwiskiem wraz z dzisiejszą datą. — Lodowaty ton głosu pojawił się jak na zawołanie.

Lekarz przesunął dokument po biurku w moją stronę, a ja nachyliłam się nad nim. Przez moment wpatrywałam się w papierek, chociaż nawet nie czytałam znajdujących się tam słów. Literki nie chciały układać się w słowa i zdania. Niemal jakbym znów była dzieckiem, które nie potrafi czytać. Gapiłam się tak, bo nagle zaczęła do mnie docierać brutalna prawda. Ten dokument był moim ostatnim ratunkiem.

— Długo trwa znalezienie dawcy? — zapytałam równie chłodno.

— Czas, niestety, jest bliżej nieokreślony. — Odchrząknął. — Powiadomimy panią telefonicznie.

A więc to tak. Niemalże jak na rozmowie kwalifikacyjnej, dokładnie w momencie, w którym zostałam odrzucona… Ale wciąż udaję pewność siebie, by zachować jako takie pozory. W rzeczywistości miałam ochotę rzucić się na szyję doktora i dusić go tak długo, aż zdecyduje się poruszyć niebo i ziemię, byleby tylko znaleźć dla mnie nowe serce. Może powinnam tak zrobić?

— Pani Ester?

Ach tak, dokument. Poprawiłam się na krześle, a następnie podpisałam wymagane pismo: Ester Ternal, 21.03.2017 r.

— Jeśli nie ma pani więcej pytań, to na dziś wszystko.

Było południe. Marzec. Wyszłam ze szpitala i ruszyłam do domu na piechotę. Tym razem nie miałam ochoty wsiadać do autobusu pełnego ludzi. Szczególnie gdy emocje, jakie się we mnie kotłowały, były bombą, która w każdej chwili mogła eksplodować. Słońce świeciło wysoko na niebie, śmiejąc się mi prosto w twarz. Cóż za piękny, radosny dzień! Jakże wspaniale rozpoczynający się pierwszy dzień wiosny! Świat budzi się do życia. A ja umieram.

Sytuacja była niewiarygodna. Jeszcze trzy tygodnie temu byłam pełną życia dziewczyną, która dopiero co wkroczyła w dorosłość, a potem nagle mój organizm powiedział „stop”. Źle się poczułam, uciskało mnie w klatce piersiowej, do tego doszły duszności, aż rodzice zabrali mnie do szpitala. A tam usłyszałam coś, czego nie mogłam przewidzieć. Niewydolność serca — konieczny przeszczep. W tamtej chwili moje życie się zatrzymało.

Jedno głośne piknięcie wyrwało mnie z zamyślenia. Sięgnęłam do torebki, by wyjąć telefon, spodziewając się, czyją wiadomość zobaczę. Moja przyjaciółka Amanda wysłała trzy pytajniki. Powinnam do niej zadzwonić, ale nie chciałam się rozkleić, nie tutaj, gdzie co rusz ktoś mnie mijał. Odpisałam więc krótko i znacząco: „Czekamy na dawcę”.

Chciałabym wierzyć w to, że ktoś uratuje moje życie. Ale tak naprawdę jakie miałam szanse? W dodatku nie byłam jedyną osobą z oddziału kardiologii, która czekała na przeszczep. W oczach zebrały mi się łzy. Może powinnam obwiniać siebie za tę sytuację. Od zawsze unikałam lekarzy jak ognia. Kiedy byłam mała, okłamywałam mamę, że wcale nie czuję się tak źle, robiłam wszystko, byle tylko nie zaprowadziła mnie do przychodni. Często powodowało to konflikty. Chodziłam więc do szkoły z katarem, grypa nie powstrzymywała mnie przed wyjściem na imprezę… Bagatelizowałam różne objawy, więc nic dziwnego, że nie dowiedziałam się wcześniej o moim chorym sercu. A teraz było już o wiele, wiele za późno.

Przemierzałam ulice w poszukiwaniu zbawienia. Mimo wiosennego słońca było nadal zimno. Wiał lodowaty wiatr i przebiegały mnie dreszcze, ale i tak wybrałam najdłuższą z możliwych drogę do domu. Świadomie nie chciałam wracać. Nie chciałam opowiadać mamie o tym, co powiedział mi lekarz. Niech to szlag.

Zatrzymałam się na starym wiadukcie. Było to miejsce oddalone od zgiełku miasta, zaciszne, spokojne, wręcz idealne na moje aktualne samopoczucie. Nikt mnie tutaj nie widział; może tylko kierowcy przejeżdżających samochodów przez chwilę zwracali na mnie uwagę, a potem odpływali do krainy własnych myśli. Oparłam się rękami o metalową barierkę i zapatrzyłam gdzieś w dal.

Przez moją głowę przemykały tysiące myśli. Kolejne trudne pytania kumulowały się z każdą sekundą. Pozwoliłam łzom płynąć swobodnie po zziębniętych policzkach. Miałam umrzeć. Musiałam pogodzić się z tą okrutną myślą, z losem, jaki zgotował mi Bóg. I nie było…

— Puk, puk. — Momentalnie odskoczyłam wystraszona nagłym głosem.

Szybko obróciłam się w bok, by namierzyć źródło dźwięku. Był nim mężczyzna w skórzanej kurtce. Ręce miał włożone do kieszeni, spuszczony wzrok i kaptur na głowie, spod którego wystawały bardzo jasne włosy. Wyglądały na mokre, mimo że od tygodnia nie padał deszcz.

— Puk, puk — powtórzył, jakby naśladując… bijące serce.

— Dobrze się czujesz?

— Twoje serce. Niedługo bić będzie.

Po skórze przeszły mi ciarki. Skąd ten dziwak znał moją sytuację? Kątem oka widziałam, że w pobliżu nie ma innych ludzi i naraz poczułam niepokój.

— Sssłyszę to.

— Gratuluję zdolności — bąknęłam.

Odwróciłam się na pięcie, by odejść, ale wtedy chłopak złapał mnie za ramię. Nie miałam pojęcia, w jaki sposób tak szybko i bezszelestnie zbliżył się do mnie, ale nie to mnie interesowało. Gapiłam się na jego dłoń. Była koścista i blada, jak u trupa.

— Puść mnie! — krzyknęłam.

— Zaczekaj.

— Odwal się, pajacu, bo zacznę krzyczeć.

Wyszarpnęłam się zwinnym ruchem i zaczęłam uciekać. Nie biegłam oczywiście, bo nie mogłam, ale ruszyłam najszybszym krokiem, na jaki było mnie stać. Moje serce i tak waliło jak oszalałe. Co chwilę kontrolowałam, czy upiorny koleś przypadkiem nie idzie za mną, jednak wyglądało na to, że postanowił dać mi spokój.

Po tej akcji udałam się prosto do domu, mając dość przygód na dziś.

Rozdział 2

Mama nie dawała mi spokoju. Niańczyła każdego dnia i nie pozwalała chodzić do szkoły. Na początku nawet mi to odpowiadało. Spanie do późna, chodzenie w piżamie przez cały dzień i błogie nicnierobienie. Mogłam wylegiwać się na kanapie przed telewizorem, a mama jedynie dopytywała, czy coś bym przekąsiła. Świetne życie, prawda?

Długo tak nie wytrzymałam. Zaledwie po paru dniach zdecydowanie oznajmiłam, że wracam do normalnego życia. Mama nie była zachwycona, niemal pokłóciłyśmy się o to. Ostatecznie jednak wyszło na moje i już następnego dnia ubierałam się do szkoły.

Ocieplane legginsy i nieco za duża bluza to mój klasyczny strój. Zawsze stawiałam na wygodę, w przeciwieństwie do większości koleżanek, które wolały marznąć, byleby tylko pięknie wyglądać. Wyszłam z domu i tym razem spokojnym krokiem udałam się na przystanek autobusowy. Zwykle wyglądało to inaczej. Na ostatnią minutę biegłam do celu lub goniłam odjeżdżający autobus. Do pewnych zmian musiałam się po prostu przyzwyczaić.

Piętnaście minut później dotarłam na miejsce. Mojej przyjaciółki jeszcze nie było, ale wcale mnie to nie dziwiło. Byłyśmy podobne, jeśli chodzi o zdążanie na czas. Zatrzymałam się w pewnej odległości od grupy nastolatków i wyjęłam telefon. Wiadomość od Amandy nadeszła jak na zawołanie. Już biegnę — napisała. Spojrzałam na zegarek. Miała całe cztery minuty, żeby zdążyć na autobus. Wysłałam jej uśmiechniętego emotikona, a potem weszłam na Facebooka. Przeglądanie go było automatycznym odruchem, bardziej nawykiem niż faktyczną potrzebą. Nowe posty dodawane przez znajomych zanadto mnie nie interesowały, ale chodząc do szkoły, dobrze było być na bieżąco.

Na przystanek akurat podjechał busik, więc na moment oderwałam się od telefonu i utkwiłam w nim wzrok. Wtedy jednak coś innego przyciągnęło moją uwagę. Po drugiej stronie drogi, za wiatą przystankową, był mały lasek, a w nim ktoś stał. Zmrużyłam oczy. Ciemna postać przechadzała się powoli między drzewami. Poczułam dziwny niepokój. Coś mi nie pasowało. Jakby ten typ był mi znany. Jakby… Był to ten sam, którego spotkałam na moście parę dni wcześniej.

— Zdążyłam!

Okrzyk Amandy sprawił, że podskoczyłam.

— Ojej, przepraszam! Nie chciałam cię wystraszyć.

— Nie, spoko. Obserwowałam tego kolesia. — Wskazałam jej las.

Obie zagapiłyśmy się w dal, starając się dostrzec chłopaka pomiędzy drzewami. Ale nagle dotarło do mnie, że nie ma tam nikogo.

Rozdział 3

Dni były szare, pochmurne, nijakie. Słońce rzadko wyglądało zza chmur, sprawiając, że pogoda nikogo nie nastrajała optymistycznie. Zachowywałam się normalnie, jakby nie istniała możliwość, że w każdej chwili mogę zejść z tego świata. Byłam pogodna, uśmiechnięta, starałam się zachować pozory dla dobra rodziców i przekonywać ich, że na pewno znajdzie się dawca i będę żyć sto lat. W rzeczywistości wcale w to nie wierzyłam. Rodzice chyba też nie, bo w domu panowała napięta atmosfera. Niby wszystko było dobrze, ale powietrze aż elektryzowało się za każdym razem, gdy tylko kaszlnęłam czy wzięłam głębszy oddech. Czasem irytowało mnie to tak bardzo, że pod pretekstem zmęczenia zamykałam się w pokoju i udawałam, że śpię.

Nie było łatwo. Zbliżały się święta wielkanocne, a ja naprawdę nie miałam ochoty bawić się w zajączki, kurczaczki i inne bzdety. Tym bardziej nie chciałam spotkania całej rodziny. Nie teraz. Mogłam wyobrazić sobie reakcję każdego jej członka na mój widok, i to niemal ze szczegółami. Mnóstwo bezcelowej gadki, jeszcze więcej sztucznych uśmiechów. Tylko moja kuzynka Tamara byłaby szczerze obojętna na mój los. Nigdy się nie lubiłyśmy.

Na początku Wielkiego Tygodnia, dokładnie późnym popołudniem w poniedziałek, wybrałam się na spacer do pobliskiego lasu. Na dworze zrobiło się cieplej, więc miałam motywację, by zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. Przy okazji chciałam odpocząć od domowników i znajomych czterech ścian. Na wszelki wypadek wzięłam ze sobą telefon, właściwie od pewnego czasu w ogóle się z nim nie rozstawałam, ale nawet nie poinformowałam rodziców o moim wyjściu. Znów musiałabym słuchać kazania o tym, że w „mojej sytuacji” to niebezpieczne. Chciałam sobie oszczędzić nerwów.

Weszłam do lasu i udałam się ścieżką biegnącą przez jego środek — aż do pola, gdzie w lecie rosła pszenica. To tam się zatrzymałam. Szum wiatru działał kojąco na moje zmysły. Wzięłam głęboki wdech, powietrze przeniknęło płuca do głębi. Poczułam przypływ sił, jakbym została napełniona mocą płynącą z natury. Uśmiechnęłam się pod nosem, wiedząc, że to głupie, ale naprawdę poczułam się lepiej. Rozejrzałam się i po raz pierwszy uświadomiłam sobie, jak wiele rzeczy umykało mi w przeszłości. Chociażby piękno tego miejsca. Czemu nie przychodziłam tu częściej? Czemu nie urządzałam tu pikników z przyjaciółmi? Odpowiedź była prosta: wolałam szaleć na imprezach — niż łazić po lasach.

Jeszcze przez chwilę stałam przy polu, obiecując sobie w duchu, że wrócę tu niedługo. Potem ruszyłam w drogę powrotną. Zbliżał się wieczór, a nie chciałam, by mama zauważyła moje zniknięcie i wpadła w niepotrzebną panikę.

Szłam powoli, patrząc uważnie pod nogi, bo na ścieżce, choć wydeptanej, było mnóstwo wystających korzeni. Leżały tu też gałęzie, które spadły zapewne po ostatnim wietrznym dniu. Wolałam uniknąć bliskiego kontaktu z ziemią. Niespodziewanie jednak coś przykuło moją uwagę i stanęłam jak wryta.

Niespełna kilka metrów dalej, na leśnej ścieżce, ujrzałam kolesia z wiaduktu. Wyglądał identycznie jak wtedy i mogę przysiąc, że chichrał się pod nosem. W żołądku poczułam skurcz. Chłopak stał na drodze wiodącej na skraj lasu, pójście w drugą stronę oznaczało jeszcze większe oddalenie się od cywilizacji, co również nie wchodziło w grę. Nie wiedziałam, co robić i czy ewentualny krzyk zostałby przez kogoś usłyszany.

Wtedy ruszył ku mnie, a ja natychmiast wyciągnęłam dłoń przed siebie i ryknęłam:

— Nie podchodź!

— Puk, puk. Puk, puk.

— Głuchy jesteś? Nie zbliżaj się do mnie!

— Chcę ci pomóc. — Zatrzymał się w końcu i otrząsnął, jakby z niewidzialnej warstwy… czegokolwiek.

— Nie potrzebuję twojej pomocy. A teraz idź sobie, bo zacznę krzyczeć.

Rozbawiło go to.

— Nie dożyjesz Zmartwychwstania.

— Co ty pieprzysz?

— Sto dwadzieścia cztery godziny.

— Dzwonię po mojego tatę. — Dopiero teraz przypomniałam sobie o telefonie i szybko wyjęłam go z kieszeni drżącymi dłońmi. A on mówił dalej:

— Tyle zostało czasu do ostatniego skurczu twojego serca.

— Naprawdę nie wiem, o co ci chodzi i czemu mnie gnębisz, ale…

— Mogę ci pomóc. Znam sposób.

— Wynoś się.

Drgnęłam wystraszona, gdy zza pleców usłyszałam kolejny męski głos. Należał do wysokiego mężczyzny, od którego odsunęłam się w zawrotnym tempie. On jednak nie zwracał uwagi na mnie, tylko na świra w kapturze.

— Wynoś się stąd, wstrętna kreaturo — rzekł dosadnie.

— Chcesz przeżyć, zawołaj Rubisia. Zegar tyka. Tyk, tyk.

Wysoki mężczyzna ruszył na tamtego, ale ostatecznie zrobił jedynie kilka kroków. Zakapturzony wariat, gdy tylko wypowiedział potwornie brzmiące dla mnie „tyk, tyk”, odwrócił się na pięcie i szybko odszedł.

Stałam oszołomiona, nie bardzo wiedząc, co wydarzyło się przed chwilą.

— Nie powinnaś chodzić sama po lesie. — Mężczyzna odwrócił się w moją stronę. — Różne świry się tu kręcą.

— Zauważyłam.

— Odprowadzę cię do domu. Daleko mieszkasz?

— Nie. I nie trzeba, to naprawdę niedaleko.

Wskazał drogę ku wyjściu z lasu, ignorując moje zaprzeczenie. W porządku, miał rację. Nie powinnam wracać sama, bo ten dziwoląg wciąż mógł gdzieś się na mnie czaić. Ruszyliśmy ścieżką, a ja zagadałam:

— A ty co robiłeś w lesie?

— To samo co ty.

— Nie widziałam cię wcześniej.

Zerknęłam na jego poważną i skupioną minę. Znów mnie zignorował. Cisza pomiędzy nami była krępująca, przynajmniej dla mnie, więc spróbowałam ponownie:

— A ten koleś… Znasz go?

— Powiedzmy.

— Czyli spotkałeś go już kiedyś?

— Gdybyś ty go znowu spotkała, to zachowuj się tak, jakby nie istniał.

— Może być ciężko, zważywszy na jego osobę.

— Nie daj się mu zwieść i nie wierz w to, co mówi. To wyjątkowo toksyczna… osoba.

Ale co, jeśli szaleniec Rubiś powiedział coś, co mogło być prawdą? Co, jeśli naprawdę został mi niespełna tydzień życia?

Resztę drogi przeszliśmy w milczeniu. Chłopak najwyraźniej nie kwapił się do rozmowy, więc i ja nie odzywałam się więcej. Na szczęście mój dom był na tyle blisko, że wkrótce dotarliśmy do celu.

— To tutaj.

— Mogę poznać twoje imię? — Uśmiechnął się, a jego twarz od razu złagodniała.

— Jestem Ester.

— W takim razie moja misja zakończona, Ester.

— Dzięki za odprowadzenie i za to, że przegoniłeś tamtego świra.

Skinął głową i zaczął odchodzić. W porę oprzytomniałam, by zadać mu to samo pytanie:

— Hej! A ty jak masz na imię?

Mężczyzna zatrzymał się i przez krótką chwilę na mnie patrzył. Jakby zastanawiając się, czy może zdradzić mi swoją tożsamość. Już chciałam rzucić jakiś żart na ten temat, ale wtedy odpowiedział:

— Jestem Matt.

Rozdział 4

Sto dwadzieścia cztery godziny. Czas ucieka.

Nie mogłam zasnąć. Słowa upiornego wariata drążyły w moim mózgu tunele, by zalać je goryczą czarnej wizji. Wierciłam się, przewracałam z boku na bok, nie mogłam zdecydować, czy było mi gorąco czy zimno. W końcu nie wytrzymałam, usiadłam na łóżku i włączyłam lampkę nocną. Pies sąsiada znów zaczął ujadać.

Sto dwadzieścia cztery godziny. Zakładając, że nie ma to dla mnie żadnego znaczenia, zaczęłam obliczać, kiedy minie ten czas. Poczynając od momentu, w którym koleś wymówił te słowa, miałam przed sobą pełne pięć dni. Sto dwadzieścia godzin mijało w sobotę o dziewiętnastej. Dodając kolejne cztery godziny, wychodziło, że… „Nie dożyjesz Zmartwychwstania”.

— Cholera jasna.

Rubiś najwyraźniej dobrze się przygotował, by namieszać mi w głowie i przerazić na śmierć. Tylko po co miałby to robić?! Doktor Wermak nadal nie dzwonił, a ja cały czas wisiałam nad telefonem z głupią nadzieją, że zdarzy się cud i otrzymam nowe serce.

Sto dwadzieścia cztery godziny. A właściwie już kilka godzin mniej. Wpatrywałam się w zegar, który wisiał na przeciwległej ścianie, w jego wskazówki, które zdawały się nieruchome. I tylko nieustannie przeskakujący sekundnik przypominał mi o biegnącym czasie. „Zegar tyka. Tyk, tyk”. Czas ucieka.

Zdenerwowana wyskoczyłam z łóżka, podeszłam do ściany i sięgnęłam po zegar. Wyjęłam z niego baterie, zatrzymując czas na godzinie dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt pięć. Mimowolnie pomyślałam, że za tydzień o tej godzinie mogę już nie żyć. Ta myśl wciąż była dla mnie abstrakcją. Zawiesiłam zegar z powrotem, bo był ładną ozdobą w pokoju, ale baterie wrzuciłam do szuflady biurka. Nie miałam zamiaru ich ponownie używać. Przynajmniej nie do tego celu.

Pies sąsiadów ciągle szczekał. Podeszłam do okna i odsunęłam firankę, by mieć lepszy widok na okolicę. Wszechobecną ciemność rozświetlała latarnia po drugiej stronie ulicy, a nieopodal niej siedział stary kundel. Miał łeb zwrócony ku drodze po lewej, ale nic tam nie było widać. Przypuszczałam, że pies szczekał na wiatr, musiał być już ślepy. Ile to on mógł mieć lat? Na pewno sporo, bo sąsiedzi przygarnęli go, gdy ja chodziłam do podstawówki, a już wtedy był dorosłym psem.

Niewiele życia mu zostało. Mnie również.

Rozdział 5

To było chore, ale odliczałam czas do sobotniego wieczoru. Okej. Wpadłam w paranoję. I choć za wszelką cenę wypierałam te myśli, one i tak wracały, by siać chaos w mojej głowie. Przez to nie mogłam skupić się na codziennych sprawach, byłam rozkojarzona i wyraźnie zdenerwowana. Rodzice coraz częściej pytali o samopoczucie, widzieli, w jakim byłam stanie. Okłamywałam ich i unikałam, naprawdę nie miałam ochoty odbywać bezsensownych rozmów o moim zdrowiu.

Kiedy zaczęło się Triduum Paschalne, umierałam ze strachu. Dosłownie i w przenośni. Wielki Czwartek przetrwałam, oglądając drugi sezon Riverdale. W Wielki Piątek zaczęłam szukać w Internecie dawców organów. Wiem, to już był szczyt psychozy, ale miałam to gdzieś. Czułam, że jeśli coś robię, to jestem w stanie coś zdziałać. A nóż doznam objawienia, gdzie mogłabym otrzymać pomoc. W Wielką Sobotę podczas święcenia pokarmów miałam objawienie. Zaraz po tym, gdy wróciłam z koszyczkiem do domu, przebrałam się w luźne ubranie, chwilę odpoczęłam i poszłam do lasu. Dokładnie w miejsce, gdzie ostatnim razem spotkałam świrniętego chłopaka. To on był ostatnią deską ratunku, brzytwą na oceanie, której musiałam się chwycić.

Od rana czułam się źle. Nie wiedziałam, czy była to kwestia podświadomości, czy faktycznie mój organizm miał funkcjonować jeszcze tylko kilkanaście godzin. Czułam ucisk w klatce piersiowej, oddech miałam ciężki. Byłam pewna, że umrę, i dlatego posunęłam się do tego irracjonalnego kroku.

Chodziłam po lesie i szukałam podejrzanego typa. To śmieszne, do jakich rzeczy człowiek może się posunąć, kiedy zagrożone jest jego życie. Rozglądałam się uważnie, drzewa nie rosły gęsto, więc miałam dobry widok na kilkanaście metrów. Jednak nikogo tu nie było. Czułam tak wielką bezsilność, że o mało się nie rozpłakałam. Przeszłam się jeszcze raz wzdłuż leśnej ścieżki, a potem podeszłam bliżej pola, aż w końcu załamana sytuacją oparłam się o jedno z drzew i rozkleiłam się całkowicie. Jaką musiałam być idiotką, żeby się tu znaleźć?

Wydmuchałam nos, całe szczęście, że miałam przy sobie chusteczki, a potem nagle coś sobie przypomniałam. Chcesz przeżyć, zawołaj Rubisia. Zegar tyka. Jeśli potraktować to dosłownie, wystarczyło…

— Rubiś?

Mój głos rozbrzmiał w lesie tak nienaturalnie głośno i głupio, że zrobiło mi się wstyd. Miałam ochotę parsknąć śmiechem przez własne zachowanie. I jeszcze roześmiać się z jego durnego imienia.

— Rubiś — prychnęłam pod nosem, zirytowana.

Otarłam policzek z łez. Z myślą, że sama powinnam pójść zbadać się psychiatrycznie, ruszyłam do domu. Zdążyłam jednak zrobić tylko kilka kroków, kiedy zatrzymał mnie znajomy głos.

— Puk, puk.

— Jezus Maria! — ryknęłam.

— Wołałaś, więc jestem.

— O mało nie dostałam zawału!

— Jeszcze nie teraz, kochana.

Zmierzyłam podejrzanego gościa wzrokiem od stóp do głów, zastanawiając się bardziej nad tym, dlaczego wyglądał identycznie jak ostatnio, niż nad tym, jakim cudem się tu zjawił. Było z nim coś bardzo nie tak, ale jeszcze nie rozpracowałam co.

— Specjalnie czekałaś do ostatniego dnia swojego życia? — zapytał wesoło.

— Nie wiem. Skąd w ogóle wiesz o moim stanie zdrowia?

— Mówiłem ci już. Nie słuchasz mnie.

— Mówiłeś, że słyszysz moje serce. A to niemożliwe, nie rób ze mnie idiotki.

Uniósł nagle głowę i zdjął kaptur. Po raz pierwszy zobaczyłam jego twarz w całej okazałości. Miał śniadą cerę, opuchliznę wokół oczu i sine usta. A oczy… Mogłam przysiąc, że były czerwone.

— Nie robię. Nie, nie. Zajmuję się sercami od dawna.

— Jesteś jakimś lekarzem, czy coś?

— Specjalistą!

— Dobra… — Nie przekonał mnie. — Załóżmy, że ci zaufam. Niby jak miałbyś mi pomóc?

— Sprawię, że będziesz żyła długie lata.

Zaczął ku mnie iść, bardzo powoli, jakby sunął po ścieżce, nie czyniąc ludzkich ruchów.

— Pytałam, jak chcesz to zrobić.

— Bez chorób, bez dolegliwości.

— Ale w jaki sposób?!

Zatrzymał się nagle i uśmiechnął. Jego zęby były nienaturalnie zakończone, od razu skojarzyły mi się z zębami rekina. Chyba chciałam krzyknąć, ale z moich otwartych ust nie wydobyło się nic prócz głuchego echa.

— Daj mi zjeść twoje serce, a będziesz żyć.

To był ten moment, który uświadomił mi, w jak poważnej sytuacji się znalazłam. Rubiś był psychopatycznym mordercą, a ja sama wpakowałam się w jego sidła. Sekundę później biegłam jak błyskawica leśną ścieżką, oczywiście wybierając złą drogę… Zamiast uciekać w stronę domów, biegłam ku polu. Darłam się przy tym jak oszalała, czując obecność potwora tuż za sobą. Przecież ktoś musiał mnie usłyszeć! Ktoś musiał mi pomóc!

Wybiegłam na polanę, a wtedy zatrzymało mnie silne ukłucie w klatce piersiowej. Potknęłam się o własne nogi i upadłam ciężko na ziemię. Nie mogłam złapać tchu, w dodatku byłam pewna, że zaraz doskoczy do mnie świrnięty chłopak, choć nic takiego się nie działo. Ucisk w okolicy serca i brak tlenu sprawiły, że zakręciło mi się w głowie. Chwilę potem poczułam na ramionach czyjeś silne dłonie i wiedziałam, że to mój koniec.

Rozdział 6

Czułam się, jakbym została wybudzona z długiego snu, a wydarzenia sprzed chwili stanowiły jedynie senny koszmar. Tak naprawdę wciąż leżałam na polu i wszystko, co się stało, było rzeczywistością. Tylko dłonie, które mną potrząsały, nie należały do Rubisia, a do mojego wybawcy.

— Ester, oddychaj głęboko!

Posłuchałam go. Najpierw musiałam dojść do siebie, żeby ogarnąć wszystko inne. Gdy mój oddech w końcu się unormował, Matt pomógł mi wstać. Byłam zdezorientowana, i to bardzo.

— Wszystko w porządku?

— Nie. — Głupie pytanie. — Gdzie jest ten świr?

— Przegoniłem go.

— Chciał mnie zjeść! Dasz wiarę?!

Pokręciłam głową, sama nie wierząc w to, co mówię i co mi się przytrafiło. Matt jednak nie wyglądał na zdziwionego. Sprawiał wrażenie, jakby specjalnie go to nie zaintrygowało. Odsunęłam się szybko na jakieś dwa metry i wymierzyłam w niego palec.

— Jeśli ty także chcesz zjeść moje serce, to odpowiedź brzmi: NIE.

— Nie jem ludzi. — Roześmiał się. — Zdecydowanie wolę jajka.

— Wierzę ci tylko dlatego, że nie wyglądasz na wariata.

— Pozory mogą mylić.

Zmierzyłam go wzrokiem, a on szybko wyciągnął obie dłonie przed siebie.

— Spokojnie, żartowałem.

— Jakoś nie jest mi do śmiechu. — Objęłam się ramionami. — Mówiłeś, że znasz tego chłopaka. Kim on jest?

— Kimś, kogo miałaś unikać jak ognia.

— Pytam poważnie.

— A ja ci poważnie odpowiadam. Widać jesteś dla niego łatwym celem, skoro naszedł cię już drugi raz.

— Trzeci — sprostowałam.

— Co?

— Nieważne. Skąd go znasz? I czemu miałabym być dla niego łatwym celem? Ma nierówno pod sufitem albo należy do jakieś mafii handlującej organami?

Matt włożył ręce do kieszeni i ruszył leśną ścieżką. Zignorował mnie!

— Hej, pytałam o coś.

— Zadajesz niewygodne pytania.

— Skoro nie chcesz mi powiedzieć, to znaczy, że masz z nim coś wspólnego — wypaliłam zdenerwowana.

— O nie, nie posądzaj mnie o takie rzeczy.

— Ale będę! Tamten jest popieprzony, a ty potwornie tajemniczy, w dodatku zjawiacie się w jakiś cudowny sposób. Może obaj mnie śledzicie, co?

Nic nie powiedział. Zacisnęłam z nerwów zęby. Miałam ochotę mu przyłożyć za to wstrętne milczenie. Zamiast tego większą część drogi do mojego domu przeszliśmy w zupełnej ciszy. Jednak skoro już postanowił mnie odprowadzić (bez pytania), to w końcu wypaliłam:

— Nie chcesz gadać, to nie. Mam to gdzieś. I tak nie dożyję północy.

— Rubiś tak ci powiedział?

— Tak. Nawet wyliczył dokładny czas.

— To wariat. Mówiłem, żebyś mu nie wierzyła.

Trochę mnie uspokoił tym zdaniem, ale i tak dodałam:

— Pewnie bym nie uwierzyła, gdyby nie fakt, że jestem śmiertelnie chora.

— Co? — Zatrzymał się w jednej chwili i spojrzał mi prosto w oczy. — O czym ty mówisz?

— Moje serce ledwo zipie. Pilnie potrzebuję przeszczepu. Wiem, że znalezienie dawcy graniczy z cudem, więc… — przerwałam, bo Matt wyglądał, jakby ktoś go zamroził. Jego źrenice rozszerzyły się maksymalnie, pojawiło się w nich coś niepokojącego. — Co masz taką minę?

— Rubiś… Co ci dokładnie powiedział?

— Dokładnie to, że nie dożyję Zmartwychwstania. Wystraszył mnie tym, a skoro twierdził, że wie, jak mi pomóc… Przyszłam do lasu go odszukać.

Wzruszyłam ramionami. Chciałam jeszcze dodać dla usprawiedliwienia, że człowiek w obliczu śmierci robi różne dziwne rzeczy i wierzy w wiele dziwactw, ale Matt nerwowym ruchem przeczesał włosy, a następnie zrobił ku mnie krok i złapał za ramię. Nachylił się przy tym w taki sposób, że poczułam się nieco niezręcznie.

— Posłuchaj mnie teraz uważnie, Ester. Rubiś nie kłamał, mówiąc o czasie twojej śmierci. On wie takie rzeczy.

— Przed chwilą mówiłeś coś innego.

— Bo nie wiedziałem, że jesteś chora. Myślałem, że Rubiś chce twoje serce dla… Dla własnych celów i że powiedział ci to tylko po to, by cię zwabić. Teraz wiem, że chciał sprawić, byś stała się taka jak on.

— Czyli jaka?

Puścił mnie, nabierając przy tym głęboki haust powietrza. Wyraźnie bił się z myślami. Ja natomiast próbowałam opanować narastający chaos we własnym umyśle.

— Nazywamy ich hienami — zaczął wolno. — Niektórzy żywią się zwierzętami, ale są tacy, którzy zjadają ludzi, lub tacy jak Rubiś, którzy powiększają grono hien.

— Zjadając serce człowieka?

— Tak.

— AHA.

Ruszyłam szybko do domu. Na szczęście zostało jakieś sto metrów, bo ucisk w klatce piersiowej nie pozwoliłby mi na przebycie dłuższego dystansu. Tym razem to Matt zaczął mnie gonić.

— Ester, mówię ci to w tajemnicy.

— Och, nie wątpię. A ty to, niech zgadnę… Potężny bohater, który ochrania ludzkość przed pożarciem przez hieny?

— Nie, chociaż… Faktycznie pilnuję porządku na tym terenie.

— To świetnie. Fajna robota. — Pokiwałam głową z uznaniem. — Pozdrów Rubisia, ja spadam do domu.

— Wiem, że wydaje ci się to nieprawdopodobne, ale musisz mi uwierzyć. Może…

— Wierzę w to, że obaj ćpacie to samo gówno.

— Dobra, to w takim razie skąd Rubiś wiedział o twoim chorym sercu? Skąd wiedział, gdzie cię znaleźć? Skąd ja wiedziałem, że dzieje się coś złego?

Spojrzałam na niego kątem oka.

— Bo jesteście popaprani. A jeśli dalej będziecie mnie nękać, zgłoszę sprawę na policję.

— Proszę bardzo i tak nas nie znajdą.

— Bo co? — Parsknęłam śmiechem. — Jesteście niewidzialni?

— Bez przesady.

— Matt. — Zatrzymałam się. Byłam prawie na miejscu i miałam już dosyć cyrku, jaki się tu dział. — Wrócę teraz do domu i nie zobaczę cię nigdy więcej. Ani ciebie, ani Rubisia. Rozumiemy się?

Otworzył lekko usta, przypuszczalnie, by znów zaprzeczyć, ale ostatecznie nie powiedział nic więcej. Odwróciłam się na pięcie, tym sposobem żegnając Matta na zawsze.

Rozdział 7

Mama kręciła się w kuchni, podczas gdy ja siedziałam z tatą na kanapie. W telewizji leciał program o najrzadszych gatunkach ryb i niektóre z nich były naprawdę dziwne. Moją uwagę przykuwały jedynie pojedyncze obrazy. Myślami byłam zupełnie gdzie indziej.

Nie powinnam wierzyć w nic, co usłyszałam od Rubisia, ani nawet od Matta. Najbardziej prawdopodobną wersję stanowiło to, że obaj byli dobrymi kumplami, którzy wymyślili całą akcję. Pewnie naćpali się czegoś, a potem stwierdzili, że nabiorą jakąś naiwną dziewczynę. Pech musiał wytypować mnie. Oni mieli dobrą zabawę, a ja cykora.

Nie wiedziałam, czy to kwestia zaszczepionej głupiej myśli, czy faktycznie mój stan się pogarszał, ale czułam, że dziś umrę. Tak po prostu. Bezsensowne uczucie, które powodowało kolejne emocje. Niepokój, przewrażliwienie, złość na wszystko, co się wydarzyło. Nie chciałam odchodzić z tego świata, nie w tak młodym wieku. Przecież nie tak miało potoczyć się moje życie.

— Jesteście głodni?

Pytanie mamy wyrwało mnie z zamyślenia, a tata natychmiast się ożywił.

— Jasne! Co mamy dobrego?

— Dziś serwuję kanapki z serem. Na więcej nie licz. — Tata westchnął. — Od jutra będziesz mógł wyjeść lodówkę.

— Dobra, wytrzymam. Poproszę trzy kanapeczki.

— A ty, Ester?

— W sumie to nie jestem głodna.

— Nie masz smaku? A jadłaś coś wcześniej?

— Mamo… — przeciągnęłam, bo nie chciałam znów zaczynać tematu, ale mama na szczęście dała mi spokój.

— Patrz, jaki dziwak! — Tata wskazał ekran telewizora, na którym widniała ryba wyglądająca jak wielka galareta o ludzkiej twarzy.

Uśmiechnęłam się, ale żaden komentarz nie przychodził mi do głowy. Nie uszło to uwadze taty, który zerknął na mnie ze zdziwieniem. Tak, to było zaskakujące. Zawsze gdy oglądaliśmy wspólnie programy przyrodnicze, byłam główną komentatorką. Potrafiłam nawet naśladować głos pani prowadzącej i opisywać po swojemu rzeczy pokazane na ekranie. To były beztroskie chwile ojca z córką, które uwielbiałam. Ale dziś nie potrafiłam żartować.

— Pójdę już do pokoju. — Nachyliłam się i dałam mu buziaka na dobranoc.

— Tak szybko idziesz spać?

— Może jeszcze poczytam.

— Dobrej nocy, kochanie — powiedział.

Podeszłam do mamy i ją objęłam. Mam nadzieję, że nie odebrali tego jako pożegnania. Ale ja właśnie to zrobiłam. Tak na wszelki wypadek, gdyby dla mnie jutro rzeczywiście miało nie nadejść.

Weszłam do pokoju i wyjęłam telefon z kieszeni. Ekran się rozjaśnił, jednak nie było na nim wiadomości od doktora. Położyłam więc komórkę na biurku, a potem podeszłam do półki z książkami. Pomyślałam, że naprawdę coś poczytam. Zajmę czymś myśli. Kiedy jednak zaczęłam zastanawiać się nad wyborem powieści, usłyszałam stuknięcie w szybę. Jakby ktoś rzucił czymś w moje okno. Z niepokojem podeszłam do ściany i ukradkiem zerknęłam zza firanki.

Wystraszyłam się, gdy zobaczyłam Matta. To moja wina, że wiedział, gdzie mieszkam… Ale jak zgadł, w które okno stukać? Powinnam czym prędzej pójść po rodziców, żeby zrobili z nim porządek, albo od razu zadzwonić na policję. Zamiast tego odsunęłam firankę i otworzyłam okno. Czasem moje decyzje były nieprzemyślane.

— Czego tu chcesz?!

— Wiem, jak ci pomóc.

Stał tuż pod moim oknem, dzielił nas może metr. Był bardzo poważny, ale przez jego twarz przemykał też cień zmartwienia. Jakim cudem mógł tak dobrze udawać?

— Pomóż lepiej sam sobie i wywalaj stąd. Masz dziesięć sekund.

— Ester, uwierz mi. Mamy mało czasu.

— Nigdy w życiu ci nie uwierzę, a teraz spadaj.

— Mogę wejść do twojego pokoju? — zapytał jak gdyby nigdy nic, czym zupełnie mnie rozbroił.

Ta rozmowa nie miała sensu. Postanowiłam zamknąć okno i przyczaić się za firanką, by skontrolować, czy odejdzie. Jeśli wciąż tkwiłby na moim podwórku, poszłabym po rodziców. Jednak po zamknięciu okna Matt nagle zniknął. Dosłownie. Jedna chwila i go nie było. Zdezorientowana chciałam ponownie otworzyć okno i sprawdzić, czy nie ma go pod murem, ale wtedy usłyszałam za sobą jego głos:

— Wybacz, ale musiałem to zrobić.

Odwróciłam się tak gwałtownie, że zahaczyłam o leżący na parapecie wysuszony bukiet kwiatów, zrzucając go na podłogę. W dodatku zaczepiłam o firankę i przez chwilę z nią walczyłam, by ujrzeć Matta, a raczej by sprawdzić, czy nie jest on tylko wytworem mojej wyobraźni.

— Spokojnie, Ester.

— Jak?! — wysyczałam krzykiem zminimalizowanym do szeptu.

— Potrafię przemieszczać się w taki sposób. To bardzo praktyczne.

Uśmiechnął się, a ja zrobiłam krok w stronę biurka, by się podeprzeć. Matt właśnie teleportował się do mojego pokoju. Był na dworze, a teraz stał przede mną. W milisekundzie.

— Teraz ci wierzę — wydukałam cicho i z trudem.

— W końcu. Jak już mówiłem, mamy mało czasu.

— Czyli wszystko jest prawdą? Nawet to o Rubisiu, który chciał zjeść moje serce? — Nic do mnie nie docierało. Przecież to było NIEMOŻLIWE. A jednak Matt NAPRAWDĘ teleportował się do mojego pokoju.

— Tak, nawet to. Ale mam dobre wieści, nie będziesz musiała zamieniać się w hienę.

— Aha.

— Ester?

— No?

— Skup się. Po prostu przyjmij do wiadomości, że istnieje o wiele więcej rzeczy, o których nawet ci się nie śniło… Okej? Tylko tak będę mógł cię uratować.

Uśmiechnęłam się potwornie sztucznie, przez co Matt się skrzywił i podszedł do mnie. Nagle znalazł się bardzo blisko, złapał mnie za ramiona i spojrzał mi prosto w oczy. W jego niebieskich tęczówkach był jakiś blask. Albo miałam paranoję.

— Jestem w stanie ci pomóc, ale musimy współpracować. Dobrze?

— Jasne. — Naprawdę musiałam wziąć się w garść. Zostało mi niewiele czasu.

Matt puścił mnie i rzekł:

— Popytałem tu i ówdzie i dowiedziałem się, że istnieje coś takiego jak mech Arkonii. Jego właściwości są uzdrawiające.

— Cudowny mech?

— Ester…

— Dobra. — Otrząsnęłam się. — Ale nie jest już za późno? Moje serce jest na skraju wytrzymałości.

— Nie szkodzi. Mech działa natychmiast. Musimy go tylko znaleźć.

— W porządku. A gdzie?

Ściągnął usta w wąską linię. Jego reakcja znaczyła tylko jedno…

— Tylko nie mów, że nie masz pojęcia, gdzie go szukać.

— Jeszcze nie. Ale wiem, do kogo możemy się zwrócić o pomoc.

— To chodźmy.

Podeszłam do ramy łóżka, na której zawieszona była moja ocieplana bluza. Włożyłam ją szybko, podczas gdy Matt z dziwną miną rozglądał się po moim pokoju.

— Co robisz? — zapytałam.

— Będziemy potrzebowali zapłaty.

— Serio? Nie mam dużo pieniędzy.

Pomyślałam o moich skromnych oszczędnościach. Byłam zbyt rozrzutna, by cokolwiek odłożyć na przyszłość.

— Banknoty to tylko papier, nie są nic warte. Myślałem raczej o czymś, co błyszczy. Masz biżuterię?

— Hmm, ja nie noszę, ale moja mama już tak. — Zastanowiłam się chwilę, przeglądając w myślach zawartość jej szkatułki. — Naszyjnik z sztucznych pereł by się nadał?

— Jak najbardziej.

Zakradłam się do sypialni rodziców, gdzie mama miała toaletkę. W dużej szkatułce na samym dnie leżał perłowy naszyjnik. Nigdy nie widziałam, żeby mama go zakładała, więc przypuszczałam, że nawet nie zauważy, jeśli zniknie. Zabrałam go i po cichu wyszłam z pokoju. Jeszcze ciszej przemknęłam korytarzem obok salonu, w którym rodzice oglądali jakiś film. Zaśmiali się akurat w chwili, gdy na nich spojrzałam, i nagle poczułam potworny smutek. Nie wiedziałam, co przyniosą kolejne godziny, możliwe, że to ostatni raz, kiedy ich widzę…

Gdy wróciłam do pokoju, Matt stał przy szafce nocnej i wpatrywał się w zdjęcie, które tam leżało. Byłam na nim razem z Amandą. Szczerzyłyśmy się do aparatu, robiąc tak zwanego selfiaka, na naszych pierwszych wspólnych wakacjach.

— Mam perły. — Odwróciłam jego uwagę.

— Świetnie. Ruszajmy.

W pierwszym odruchu chciałam po prostu wyjść drzwiami, jak normalny człowiek, ale Matt szybko rzucił mi takie spojrzenie, że zdałam się na niego. Mieliśmy wyjść jego sposobem, ale zanim mnie do tego przygotował, sięgnęłam do szuflady po zegarek na rękę. Założyłam go szybko, tłumacząc mu, że lepiej, byśmy mieli czas pod kontrolą, a Matt przyznał mi rację.

— Musisz mnie objąć — oznajmił nagle.

— Po co?

— Po to, żebym mógł cię bezpiecznie teleportować.

— Skoro to konieczne…

Podeszłam do niego i objęłam mocno w obawie przed… Właściwie przed wszystkim. Potem kazał mi zamknąć oczy, więc zamknęłam je i czekałam.

Rozdział 8

Matt odsunął mnie lekko od siebie. Otworzyłam oczy i dopiero wtedy dotarło do mnie, że jest po wszystkim. Już nie staliśmy w moim pokoju, ale gdzieś na skraju lasu. Nie miałam pojęcia, co to za miejsce, choć nie sądziłam, byśmy wciąż znajdowali się w mieście.

— Jak to możliwe?! Nic nie poczułam!

— Bo byłaś w moich objęciach.

Zerknęłam na niego z ukosa, a potem zaczęłam się rozglądać. Było kompletnie ciemno i byliśmy tu zupełnie sami. Poczułam, jak podnosi mi się poziom adrenaliny.

— Gdzie jesteśmy?

— Daleko — odparł wymijająco i wskazał na las. — Idziemy tam.

— „Tam” to znaczy gdzieś konkretnie?

— Do królestwa Rozalii.

— Aha. Tylko że tam kompletnie nic nie widać.

Uśmiechnął się, a potem rzekł:

— O to się nie martw. Lepiej patrz.

Matt wszedł pomiędzy drzewa, więc dotrzymałam mu kroku. Następnie włożył palce do ust i głośno gwizdnął. Sądziłam, że w ten sposób woła kogoś lub przywołuje coś, ale nadal panowała cisza i wyglądało na to, że nic się nie zbliża. A jednak kilka sekund później w otaczającej nas ciemności zaczęły pojawiać się maleńkie światełka. Te tajemnicze błyskotki oblepiały pnie drzew, wskazując nam drogę. Właśnie tak to wyglądało — jakby światełka pokazywały nam, którędy mamy iść.

— I jak?

Głos Matta wyrwał mnie z letargu. Spoglądał na mnie z uśmiechem i musiałam przyznać, że w tym momencie atmosfera zrobiła się cholernie romantyczna.

— To niesamowite…

— Podoba ci się?

— Chyba nigdy nie widziałam czegoś tak pięknego.

Czułam, że się zarumieniłam, choć przy tym świetle raczej nie było to widoczne. Matt wskazał kierunek i zaczęliśmy iść. Pomimo tego niezwykłego momentu wciąż mieliśmy ocalić moje życie.

— To świetliki? — zapytałam, próbując przyjrzeć się bliżej niezwykłym światełkom.

— Coś podobnego. Tylko te dają na tyle mocne światło, że nie zobaczysz nic poza nim.

— Niezwykłe. Przypuszczam, że nie są powszechnie znane ludziom… Co?

— Nie. Te należą do Rozalii.

— A ty kim jesteś? — wypaliłam, na co Matt na chwilę się zatrzymał. Patrzył na mnie, jakby analizując moją osobę. Może to robił… Jednak zamiast dać jasną, konkretną odpowiedź, odparł:

— Nie mogę o sobie mówić.

I ruszył dalej. Przewróciłam oczami. Przyśpieszyłam kroku, by go dogonić, i zagadnęłam:

— Mówiłeś, że chronisz ludzi przed tymi zjadaczami serc. Na pewno nie jesteś jedyny, więc musicie się jakoś nazywać.

— Zawsze jesteś taka dociekliwa?

— Tylko wtedy, gdy w grę wchodzą anormalne sprawy.

Wyszczerzyłam zęby w szerokim uśmiechu, a mężczyzna westchnął. Potem powiedział:

— Nazywają nas tulinami.

— Od „tulić”?

— Co?

— Przytulać. Jako metafora ochrony ludzkości.

Podrapał się po głowie, wyraźnie nie rozumiejąc, o czym mówiłam. Machnęłam ręką. Nazwa nie była aż tak istotna, jak to, o co chciałam zapytać.

— Macie jeszcze jakieś fajne moce?

Tym razem zaśmiał się.

— No co, umiesz się teleportować.

— To umiejętność wynikająca z braku bariery czasoprzestrzennej, a nie magicznych mocy.

— To nie umiecie czarować?

— Czyli co?

— Na przykład przesuwać przedmioty siłą woli albo wyrzucać z rąk kule ognia.

— Sotres to potrafi.

— A kim on jest?

Matt pokręcił szybko głową i rzekł:

— O nie, wypaplałem już zbyt wiele. Więcej ode mnie nie wyciągniesz.

I faktycznie tak było. Dalsze próby wyciągnięcia od niego jakichkolwiek informacji szły na marne. Nic na niego nie działało! Nawet moje urocze miny… O ile były urocze.

Po pewnym czasie zrezygnowałam z zadawania dalszych pytań, a skupiłam się na otoczeniu. Wciąż byliśmy w środku lasu, wciąż świetliste żyjątka oświetlały nam drogę, ale jednak coś tu się zmieniło. Drzewa wyglądały upiornie. Wykrzywiały swe gałęzie w chaotycznym tańcu, jakby dawały nam mistyczny pokaz. Albo przekaz. One wyraźnie wskazywały na coś i… próbowały nas ostrzec.

— Matt. Kim jest Rozalia?

— A co? — Spojrzał na mnie podejrzliwie, pewnie myśląc, że znów zacznę go zasypywać pytaniami, tym razem na temat królowej tej ziemi.

— Pytam, bo zrobiło się tu jakoś strasznie.

— To dlatego, że zbliżamy się do celu.

— Świetnie. Spotkanie z nią jest bezpieczne?

— Jesteś ze mną, Ester. Nic ci nie grozi.

Przysunął się nieco bliżej, niemal stykaliśmy się rękami. Zdecydowanie tego potrzebowałam. Nie podobało mi się to miejsce. Tym bardziej, kiedy nagle tuż przed nami wyłonił się ogromny głaz, do złudzenia przypominający fotel. Tron królowej — pomyślałam. Okalał go bluszcz, a przed nim rosły wysokie pokrzywy. Zatrzymaliśmy się naprzeciwko, a mnie obleciał jeszcze większy strach. Miałam nieodparte wrażenie, że jesteśmy obserwowani. Co więcej, że ktoś nas otoczył i w razie czego nie będziemy mieli drogi ucieczki. Złapałam Matta za rękę i szepnęłam:

— Mam się bać? Bo się boję.

— Spokojnie. Idzie do nas.

Wtedy wśród koron drzew rozległ się szmer, a ja spojrzałam w górę. Dostrzegłam ogromnego, czarnego ptaka, który zrobił nad nami koło, a następnie wylądował na szczycie głazu. Ptaszysko rozwinęło skrzydła, a sekundę później zamieniło się w kobietę.

— O cholera — bąknęłam pod nosem.

Rozalia była przepiękna. Miała długą suknię utkaną z piór, czarne włosy sięgające ramion i idealną twarz. Jej widok zapierał dech w piersiach.

— Mati, jak dobrze cię widzieć — odezwała się kobiecym, melodyjnym głosem.

— Ciebie też, Rozalio. Twoja suknia jest jeszcze piękniejsza niż ostatnim razem.

— Och, dziękuję. A ta dziewczyna czemu taka męska?

Męska?! Rozbawiło to Matta, ale mnie wcale. Nie byłam męska. To, że lubiłam czarne legginsy i wielką, ocieplaną bluzę, nie nosiłam biżuterii ani się nie malowałam, to jeszcze nic nie znaczyło. Chciałam się odezwać, ale miałam zbyt ściśnięte gardło. Matt mnie wyręczył, zmieniając temat:

— Mamy coś dla ciebie, królowo tej krainy.

— Dla mnie?

Kobieta, o ile można było nazwać ją pełnoprawną kobietą, udawała zaskoczoną. Jej oczy błyszczały, kiedy Matt wyciągnął z kieszeni naszyjnik z „pereł”. Od razu zrozumiałam, o co tu chodziło. Rozalia była łasa na świecidełka, w zamian zaś udzielała informacji. Cóż za banał. Może jednak była kobietą, przynajmniej po części.

— Jakie piękne! — Od razu założyła perły. — Jestem wdzięczna i chętnie się odwdzięczę.

— Potrzebujemy informacji na temat mchu Arkonii. — Matt bez skrupułów przeszedł od razu do rzeczy, a Rozalia momentalnie spoważniała.

— Dziewczyna ciężko chora?

— Tak. Musimy się spieszyć.

— Mech Arkonii wyleczy. — Rozkoszowała się nowo nabytymi perłami, gładząc je, jakby serio były cenne. O ile wiedziałam, mama kupiła je na targu za parę groszy.

— Wiesz, gdzie go znaleźć?

— Tam gdzie śpiew się wznosił, a lud prosił i prosił. Mury mchem porosły, a potem źle się działo. Ucichł śpiew, wszystko opustoszało.

— Stara katedra — oznajmił Matt pod wpływem olśnienia.

Po raz pierwszy poczułam przypływ determinacji i zapytałam:

— Co mam zrobić, gdy znajdziemy mech?

— Wypić wodę z mchem Arkonii.

Rozalia jeszcze raz przejechała palcami wzdłuż naszyjnika, a następnie zeskoczyła z głazu, jednocześnie zmieniając się z powrotem w ptaka. Co jak co, ale to była niesamowita sztuczka. Szczególnie, że perły także zniknęły, pewnie już jako stała ozdoba jej kobiecego wcielenia.

Matt złapał mnie nagle pod rękę i rzekł:

— Chodź. Wiem, dokąd musimy się udać.

Rozdział 9

Szybko zrozumiałam, dlaczego podczas pierwszej teleportacji Matt kazał mi zamknąć oczy. Tym razem o tym zapomniałam. W jednej sekundzie zobaczyłam wszystko i nic jednocześnie, prędkość tak niewyobrażalną, że mój mózg nie mógł połapać się w sytuacji i omal nie eksplodował. Takie odnosiłam wrażenie. Gdy dotarliśmy do celu, przez chwilę musiałam stać w miejscu, podtrzymywana przez mężczyznę, by się nie przewrócić. Marudził przy tym coś o mojej bezmyślności, ale go nie słuchałam. Było mi niedobrze i myślałam, czy za moment nie zwrócę.

— Ty też miałeś otwarte oczy — wydukałam, gdy w końcu przestało mi się kręcić w głowie.

— Bo dla mnie to codzienność. Lepiej już?

— Mniej więcej.

Wyprostowałam się i dopiero wtedy dostrzegłam, gdzie się znaleźliśmy. Staliśmy na starym, porośniętym dziecińcu, a przed nami wznosiła się ogromna katedra. Dokładniej była to jej ruina. Duża część była zburzona. Tylko ściany z dwóch stron utrzymały się w całości, miały wysokość kilkudziesięciu metrów, a szara cegła w większości pokryła się bluszczem. Wszędzie walał się gruz, a rośliny panoszyły się dookoła, zarastając każde możliwe miejsce. Unosiła się tu lekka mgła, doskwierało mi zimno i zaczęłam drżeć.

— Upiornie tu — powiedziałam, obejmując się ramionami.

— Ja się nie boję. A ty? — Na jego twarzy zagościł figlarny uśmieszek, który nieco ostudził moje nerwy.

— Ja też nie…

— To dobrze, bo musimy być ostrożni.

— Czemu? — Wystraszyłam się.

— Takie miejsca lubią hieny.

— Świetnie! Jeszcze jakieś złe informacje?

— Tylko taka, że jedyne światło daje nam księżyc, a te ruiny są ogromne.

— Matt!

Wtedy nagle mnie objął. Było to tak niespodziewane, że nawet nie zareagowałam. Mężczyzna chyba też nie do końca świadomie mnie przytulił, bo odsunął się szybko i zmitygowawszy się, rzekł:

— Chciałem tylko powiedzieć, że będzie dobrze.

— Tak, na pewno.

— Może poszukajmy tego mchu.

— Właśnie. Mech rośnie po północnej stronie, więc to tam najpierw chodźmy.

Matt coś mi odpowiedział, ale ja momentalnie przeniosłam się we własne wspomnienia. Przypomniałam sobie lekcje przyrody w szkole podstawowej, w której uczyliśmy się takich rzeczy. Pamiętałam nawet, jak poszliśmy na lekcje w terenie i zbieraliśmy doświadczenia. Nagle ujrzałam siebie występującą na szkolnych jasełkach w przebraniu anioła. Czułam nawet frustrację z powodu tego, że chciałam być Maryją, a nigdy nie mogłam jej zagrać. Potem nagle stałam przy tablicy. To była matematyka. Pani stała nade mną i próbowała wytłumaczyć zadanie po raz setny, a ja skupiałam się jedynie na tym, że muszę pilnie do toalety.

— Halo, Ester!

Matt wymachiwał ręką przed moją twarzą i sądząc po jego minie, robił to od dłuższego czasu. Przestraszyłam się wtedy. Czy te fragmenty życia, które przelatywały mi przez głowę, były początkiem mojego końca?

— Boże, gdzie ten mech?

— Idziemy go szukać, Ester. Co z tobą?

— Chodźmy.

Ruszyłam przed siebie, ale Matt złapał mnie za łokieć i wskazał inny kierunek.

— Tam jest północ. Na pewno wszystko okej?

— Tak, tylko mamy mało czasu.

Dotarcie do murów dawnej świątyni okazało się problematyczne. Natykaliśmy się na różne przeszkody, oprócz dżungli, jaka się tu zrobiła, kłopot sprawiały nam różne fragmenty ścian. Walały się tu cegły, pokruszony gruz… Nawet pręty zbrojeniowe wystawały z ziemi. Matt szedł pierwszy i torował mi drogę, ale i tak było mi ciężko. Szczególnie przez coraz bardziej ogarniającą mnie panikę. Świadomość rychłej śmierci spowodowała u mnie dolegliwości fizyczne. Zaczęłam cała dygotać, chociaż nagle zrobiło mi się niemożliwie gorąco. Plecy miałam mokre od potu. Włosy lepiły mi się do czoła. Przypuszczałam nawet, że mam gorączkę.

Musiałam czymś zająć myśli, więc zapytałam:

— Rozalia też jest tulinem?

— Nie. Należy do zupełnie innej rodziny.

— Jakiej?

— To leśne stworzenie. Uważaj tutaj.

Przeskoczyliśmy dziurę, w której był gruz i mnóstwo kolorowego szkła. Spojrzałam w górę i stało się jasne, że leżał tu potrzaskany witraż z okna, które niegdyś znajdowało się na owej ścianie. Nigdzie jednak nie było widać mchu.

— Opiekuje się lasem? — dociekałam.

— Tak. Ma ogromną wiedzę na temat roślin, to dlatego zgłosiliśmy się do niej.

— Mogliśmy pożyczyć od niej trochę świetlików. Przydałyby się tutaj.

Matt skwitował to lekkim skinieniem. Rozglądał się uważnie, ale podobnie jak ja niczego nie zauważył.

— Na pewno jesteśmy po północnej stronie? — Zaczęłam się denerwować.

— Tak, na pewno.

— To może cudowny mech wcale nie rośnie po tej samej stronie, co ten zwykły?

— Sprawdźmy wnętrze katedry.

Rozdział 10

Wewnątrz nie było całkowicie ciemno. Nie było części sufitu, więc blask księżyca wlewał się do środka i oświetlał niegdyś piękną, a teraz przykrytą kurzem marmurową podłogę. Katedra była majestatyczna, budziła zachwyt, ale i grozę. Wnętrze robiło wrażenie. Posągi świętych ustawione były w dwóch rzędach, jedne wybrakowane, inne leżały w kawałkach na podłodze. Tu również wdarły się rośliny i miałam nadzieję, że wśród nich znajdziemy mech Arkonii. Spojrzałam na zegarek i zalała mnie kolejna fala strachu, bo było już sporo po dwudziestej trzeciej.

— Musimy się rozdzielić — zarządziłam z powagą. — Sprawdzę prezbiterium, a ty idź pod chór.

— Wszystko w porządku, Ester?

— Prawie, a co? — Otarłam pot ściekający z czoła.

— Bo nie wyglądasz.

— Też byś nie wyglądał, gdybyś miał umrzeć za pół godziny!

Jego oczy rozwarły się szeroko. Chyba nie był świadomy tego, jak mało czasu mi zostało.

Ruszyliśmy w wyznaczone przeze mnie kierunki. Prezbiterium pozostało w dużej części nienaruszone. Ołtarz stał w całości, otwarte tabernakulum świeciło pustką. Większość elementów była naznaczona czasem, choć wciąż wyglądało tu ładnie. Ja jednak skupiłam się na bocznej części, gdzie ściana w połowie była rozwalona, a przez nią wdarła się do środka roślinność. Zaczęłam przeszukiwać tamtą stronę, ale po chwili moją uwagę przyciągnęło coś, co znajdowało się za wysoką kolumną.

Był tam niewielki basen, w którym spokojnie pomieściłoby się kilka osób. Wciąż znajdowała się w nim woda i — o dziwo — była krystalicznie czysta. Zapatrzyłam się w przejrzystą taflę. W okamgnieniu ujrzałam w umyśle własny chrzest. To było niemożliwe, ale dokładnie widziałam moment, w którym ksiądz polewał mi główkę wodą święconą. Było to dziwne uczucie, ale zupełnie zatraciłam się w tym wspomnieniu.

— Ester!

Wrzask Matta wyrwał mnie z anormalnego transu. Odwróciłam głowę i nagle zobaczyłam to coś. Z ciemnego zaułka wybiegł mężczyzna, miał jaśniejące ślepia i wyszczerzone, ostre zęby. Nie był to Rubiś, ale na pewno należał do rasy hien. Kierował się wprost na mnie.

W milisekundzie tuż obok zjawił się Matt, który pchnął mnie dokładnie w chwili, gdy hiena przygotowywała się do skoku. Nie utrzymałam równowagi i zaczęłam spadać do basenu. Zanim na dobre wpadłam do wody, widziałam jeszcze, jak hiena rzuca się na Matta.

Lodowaty żywioł ogarnął moje ciało. Szok spowodowany zimnem sparaliżował mój umysł. W panice zaczęłam wywijać rękami i wierzgać nogami. Nie mogłam złapać tchu. Woda wdzierała się do płuc. Krzyczałam, ale nikt nie słyszał mojego krzyku. Cały czas byłam pod wodą. Zapomniałam, jak się pływa, nie czułam dna…

To, co się działo, zdawało się trwać całe długie minuty. Moje siły powoli się wyczerpywały, a ja byłam pewna, że utonę w chrzcielnicy starej katedry. Jednak wtedy ktoś podał mi dłoń. Złapałam ją kurczowo i nagle zorientowałam się, że bez problemu mogę dotknąć dna. Wspólnymi siłami wraz z moim wybawicielem wydostaliśmy mnie z basenu.

Leżałam na zimnej posadzce i kaszlałam, wypychając z płuc resztki wody. Przetarłam szybko oczy, by odzyskać dobre pole widzenia. Musiałam zobaczyć, co działo się z Mattem. Ale gdy go ujrzałam, sądziłam, że mam halucynacje. Matt niczym prawdziwy wojownik walczył zaciekle z armią demonów. On sam i kilkoro straszliwych hien. Skąd one się wzięły?! Przekręciłam głowę w drugą stronę, by spojrzeć na tego, który pomógł mi wydostać się z basenu.

Zaskoczyło mnie, że zobaczyłam chłopca. Mógł mieć co najwyżej dziesięć lat. Wpatrywał się we mnie bez wyrazu, jakby nie działo się tu nic szczególnego. Nie rozumiałam niczego. Drżałam na całym ciele, mokre ubrania oblepiły moją skórę, włosy ociekały wodą. Próbowałam się podnieść, ale wtedy dopadło mnie serce. Ból w klatce piersiowej przeszył nerwy, poraził moje kończyny. To był koniec, wiedziałam. Nie zdążyłam odnaleźć jedynego ratunku, jakim był mech Arkonii, i za moment miałam umrzeć.

Wtedy to mały chłopiec wyciągnął ku mnie dłoń, a ja nie wiedzieć czemu ją złapałam. Pomógł mi wstać i zaczął dokądś prowadzić. Choć z trudem stawiałam każdy krok, a ucisk w klatce piersiowej powodował, że ledwie łapałam powietrze, szłam dalej. Nie wiedziałam, gdzie zmierzamy. Powoli się zatracałam w otoczeniu. Zostawiłam biednego Matta z bandą hien. Może nie powinnam…

Niespodziewanie znaleźliśmy się w pomieszczeniu, w którym było bardzo ciemno. Chłopiec zamknął za nami drzwi i stanął przy nich. Nie rozumiałam, co się działo. Było mi tak potwornie zimno, tak bardzo źle.

— Jestem już… — usłyszałam nagle melodyjny, kobiecy głos z mojej lewej strony. Zginałam się w pół i trzymałam za klatkę piersiową. Z trudem wyszeptałam:

— Co?

— Przyszłam po ciebie, Ester Ternal.

O Boże. Wiedziałam już wszystko. To Śmierć do mnie przemawiała. To ona przyszła zabrać mnie do wiecznej krainy, z której nie było już powrotu. Spojrzałam ponownie na małego chłopca. Kim on był? Po co mnie tu przyprowadził? Nie miał w oczach smutku ani radości. Był całkowicie obojętny. Wpatrywał się we mnie przez krótką chwilę, po czym swój wzrok przerzucił na coś, co znajdowało się po mojej prawej stronie. Zerknęłam tam także. W kącie ktoś stał, ktoś, kogo znałam, kto trzymał dłonie w kieszeniach swych ciemnych spodni.

— Chodź w moje objęcia — rzekła Śmierć.

Nie chciałam na nią nawet spojrzeć. Bałam się tego widoku. Postawiłam krok w przeciwną stronę, a potem usłyszałam:

— Puk, puk.

I nastąpił mój koniec.

CZĘŚĆ II

Nowe życie

Tobiasz

W poukładanym świecie wszystko ma swoje miejsce. Słońce na niebie w ciągu dnia, w nocy zaś księżyc w pełni. Na ziemi trawa zielona, rośliny i drzewa pokrywają teren w estetycznym ładzie. Wąskie drogi przecinają zieleń w równych rzędach. I najważniejsze — idealne domy dla mieszkańców tej krainy.

Spoglądam na swoje królestwo, oparty o metalową barierkę balkonu. Ile to już razy tak stałem wpatrzony wciąż w tę samą kompozycję? Nie jestem w stanie tego zliczyć. Mógłbym to nawet określić mianem pewnego rytuału. Stanie w tym miejscu powoduje, że się odprężam. Widzę, że nic się nie zmienia, że wszystko ma swoje miejsce i jest doskonałe.

Nagłe stukanie do drzwi powoduje, że się wzdrygam. Zaburzanie spokoju w środku nocy jest wielce niestosownym posunięciem i tylko jeden osobnik byłby do tego zdolny. Pukanie nie ustaje, co więcej, zaczyna układać się w rytm pewnej znanej piosenki. Ktoś po drugiej stronie drzwi umila sobie czas oczekiwania tworzeniem pieśni. Aż dziw, że nie zaczął śpiewać.

Ostatni raz spoglądam na swój świat, po czym idę otworzyć. Nie mam na to ochoty, jednak obowiązki mnie do tego zmuszają. Kiedy otwieram drzwi, moim oczom ukazuje się osobliwy widok.

Na korytarzu stoi mężczyzna w ciemnym ubraniu. Jego twarz i dłonie umazane są krwią, w dodatku szczerzy zęby w szerokim uśmiechu. Zdecydowanie jest to świeża krew, świadczy o tym jej kolor, w powietrzu unosi się metaliczny zapach. Wzdycham, znużony, i pytam:

— Żartujesz sobie?

— Nagły wypadek, mój panie.

— Wiesz, która jest godzina?

— Późnowczesna?

Przechyla głupio głowę, a z brody ścieka mu czerwona kropla. Zauważa to, bo szybko ociera się wierzchem rękawa. Krew jednak spadła już na podłogę, więc wyciera ją brudnym butem. Teraz przed wejściem do mojej komnaty jest wielka plama brudu. Czasem mam go dość, ale to mój jedyny kompan, więc nie mogę się go tak łatwo pozbyć.

— Dobra, idziemy — mówię z rezygnacją.

Na miejsce docieramy w milczeniu. Małe pomieszczenie zabudowane jest ze wszystkich stron czerwoną cegłą. Podłoga pokryta betonem ma mnóstwo rdzawych plam. Teraz jest tu również ciemnoczerwona plama krwi, rozlana tuż obok ciała młodej dziewczyny. Nie wzrusza mnie widok jej rozszarpanej klatki piersiowej — z dziurą ziejącą w miejscu, gdzie winno znajdować się serce. Przywykłem do tego już dawno temu.

Idę kawałek dalej, do innego pomieszczenia, po Sotresa. To długi na około metr metalowy pręt, zakończony czymś w rodzaju dwuzębnego widelca. Pomiędzy ostro zakończonymi widełkami znajduje się niewielka szklana kula, która nigdy nie przestanie mnie fascynować. Wracam do martwej dziewczyny, ale wpierw zwracam się do mojego towarzysza:

— Kolejny topielec z rzędu. Może ty im pomagasz, co Rubiś?

— Nie, nie. Nie mogę, panie.

— To prawda. Nie możesz.

Unoszę Sotresa w górę, a następnie z impetem wbijam w ciało dziewczyny. Momentalnie wydobywa się z niego niewyobrażalne światło, więc mrużę oczy. Oślepiający blask rozlewa się w żyłach martwej, przenika do każdej części jej ciała, łata klatkę piersiową, sprawia, że wstępuje w nią nowe życie. Szklana kula, która teraz niemal styka się z ciałem również miga, a następnie wypełnia się błękitną substancją. Nie jest to ciecz ani ciało stałe, bardziej zbliżona jest do gazu, a jednak wygląda, jakby pływała w kuli, jakby była to pływająca mgła.

Proces zostaje zakończony, więc wyjmuję dwuząb z ciała. Spoglądam w szklaną kulę i widzę, jak na moich oczach tworzą się złote literki, które już po chwili układają się w wyraz.

— Dołączyła do nas Tiara — oznajmiam. — Wiesz, co robić.

— Tak, tak, panie.

Wychodzę. Dzierżąc Sotresa, ruszam do pomieszczenia ukrytego w podziemiach mojej twierdzy, tam gdzie nikt, prócz mnie, nie ma wstępu. Tej nocy muszę spełnić jeszcze jeden obowiązek. Muszę odłożyć kulę z duszą Ester Ternal w najbezpieczniejsze miejsce tego świata.

Tiara

Budzę się, choć jeszcze nie mam zamiaru unosić powiek. Nawet nie chce mi się poruszyć. Jest mi tak dobrze, tak ciepło i mięciutko. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem czułam taką błogość. Musiałam przespać naprawdę wiele godzin, ale to mnie nie interesuje. Ani to, jaki jest dzień i czy przypadkiem nie zaspałam do szkoły.

Szkoła…

Ta myśl jednak sprawia, że zmuszam się do uniesienia powiek. Ślamazarnie i niechętnie, bo wcale nie chce mi się nigdzie ruszać. Kiedy jednak otwieram oczy, widzę zaledwie kilka centymetrów nad sobą twarz Rubisia i momentalnie wrzeszczę w niebogłosy. Jednym szybkim ruchem turlam się pod ścianę, następnie podnoszę się na czworakach i wyciągam dłoń przed siebie, jakby to właśnie moja dłoń miała mnie przed nim obronić.

— Hej, aż taki brzydki chyba nie jestem, co? — Rubiś przeciąga palcami po gładkiej brodzie, a ja mam ochotę znowu wrzasnąć. Zamiast tego niemal wykrzykuję:

— Co jest grane?!

— No… Nic?

— Gdzie ja jestem?!

— Oj, nie krzycz tak. Zachowujmy się jak… — zawiesza głos, uśmiecha się. — Jak ludzie.

Brakuje mi tchu. Tymczasem Rubiś podchodzi do łóżka z wyciągniętą dłonią, jakby chciał się przywitać. W normalnej sytuacji uznałabym ten gest za życzliwy, teraz jednak łapię za poduszkę i rzucam nią w niego. Szybko zeskakuję na podłogę, po czym skołowana staję obok stolika. W okamgnieniu lustruję pomieszczenie. Łóżko, duża szafa, stolik i krzesło. Szary dywan na drewnianych panelach, a ściany pomalowane na jasny odcień niebieskiego. Nie mam pojęcia, gdzie się znalazłam ani co się właściwie dzieje. Próbuję oddychać normalnie, jednocześnie gapiąc się na chłopaka, który tylko wzrusza ramionami i mówi:

— Witamy w Insertos.

— To się nie dzieje naprawdę… — szepczę.

— Ale że co?

Otwieram szeroko oczy, kiedy wydarzenia ostatnich godzin bombardują mój umysł. A może minęły już dni? Straciłam rachubę czasu, lecz jedno jest pewne. Skoro Rubiś naprawdę tu stoi, to cała ta pogmatwana, magiczna sytuacja nie była snem. To z kolei ukazywało mi potworną prawdę! Łapię się za skronie, a potem z trudem wykrztuszam z siebie pytanie:

— Jestem hieną?

— Hiena. To takie nieładne określenie. Wymyślone zostało przez pradawnego władcę…

— O Boże — przerywam mu. Prędko zaglądam pod bluzkę, gdzie zamiast rozległej rany lub przynajmniej wielkiej blizny dostrzegam dwa małe, okrągłe punkty. Ściągam brwi ze zdziwienia, ale Rubiś oznajmia:

— Tak, to ślad po twojej przemianie.

— Czyli naprawdę się nią stałam! Teraz będę musiała zjadać ludzi?

Mężczyzna śmieje się, ale ja jestem naprawdę przerażona. Nie wyobrażam sobie polowania, a już tym bardziej pożerania ludzkiego serca. On jednak mówi:

— Nie wiem, co ci naopowiadał twój kolega, ale nie jesteśmy potworami.

— Nie? Ale zjadłeś moje serce. — Kieruję w niego oskarżycielsko palec, na co przewraca oczami.

— Byś mogła żyć, Tiaro.

— Mam na imię Ester.

Nagle zbliża się ku mnie tak błyskawicznie, jakby przebył dzielącą nas odległość sposobem Matta. Znów wstrzymuję oddech, widząc z tak bliska jego czerwone oczy.

— Zostałaś naznaczona tym imieniem i tak każdy będzie cię tu nazywał. Zapomnij o życiu, jakie miałaś, zapomnij o ludziach, których znałaś. Teraz jesteś w Insertos, idealnym świecie, gdzie będziesz żyła długie lata.

Mrugam nerwowo.

— Nie rozumiem…

— Z czasem to sobie wpoisz. — Machnął ręką, zbywając temat. — Przejdźmy się, pokażę ci nasz świat.

Idzie do drzwi, ale ja nie ruszam się z miejsca. Nic do mnie nie dociera. Ta sytuacja jest jakimś koszmarem, to po prostu nie może być prawda. Nie mogę żyć bez serca. Nie mogę być… tu.

— Idziesz?

— A co stało się z Mattem?

— Nie wiem.

Marszczę brwi. Matt walczył z innymi hienami, kiedy poszłam z dzieckiem do innego pomieszczenia.

— Jak to nie wiesz? Byłeś tam.

— Byłem zajęty tobą. — Szczerzy zęby w zbyt szerokim uśmiechu. — Pójdziemy wreszcie, czy mam cię wynieść na zewnątrz?

— Dobra, już idę.

Przełykam nerwowo ślinę. Nie ufam temu mężczyźnie, ale zdrowy rozsądek podpowiada mi, by utrzymywać z nim przyjacielskie stosunki. Przynajmniej dopóki, dopóty nie zorientuję się w tym nowym miejscu.

— I o Mattim zapomnij, nie jest naszym kolegą — dodaje.

— Wrogiem?

— Niektórzy tak by go nazwali. Mieszkańcom Insertos jest raczej obojętny.

Z sypialni przechodzimy wąskim korytarzem do małego salonu o skromnym umeblowaniu. Drzwi wejściowe znajdują się przy skraju ściany naprzeciwko.

— A ten dom? — pytam, choć już domyślam się odpowiedzi.

— To twój nowy dom, Tiaro.

Tiara

Nie wiem, czego powinnam się spodziewać po Insertos. Na pewno nie mogłam przypuszczać, że znajdę się w zwyczajnej dzielnicy niewyróżniającego się niczym miasteczka. Asfaltowa ulica, chodniki po obu stronach drogi i parterowe domy. Wszystkie są identyczne — ściany mają piaskowy kolor, spadzisty dach ma czerwoną dachówkę, z przodu znajdują się drewniane drzwi i jedno okno. Natomiast przed każdym domem umiejscowiony jest mały ogródek, a także skrzynka pocztowa, kosz na śmieci i brukowany chodniczek prowadzący pod same drzwi. Muszę przyznać, że jest tu ładnie. Przynajmniej w tej części miasta.

— Tędy. — Rubiś wskazuje wschód, więc ruszamy.

— Myślałam, że będzie tu nieco inaczej.

— Czyli jak?

Zaklęty świat krwiożerczych hien, gdzie potwory żywią się ludzkimi sercami. Czy nie powinien tu panować mrok? A gęsta mgła mogłaby spowijać ulice…

— W sumie to nie wiem, nieważne. — Wzruszam ramionami. — Opowiedz mi coś o tym miejscu.

— Insertos to świat ludzi, którzy odeszli przedwcześnie, ofiary zabójstw, samobójcy, losowe wypadki. W ziemskim świecie uważani za zaginionych, tutaj wiodą upojne życie martwych. Żyją tyle czasu, ile dane byłoby im żyć na ziemskim globie aż do naturalnej śmierci.

— Zaraz, jestem martwa? Przecież żyję.

— No właśnie. — Puszcza mi oczko. — Nie masz już duszy, a twoje ciało utrzymywane będzie w takim stanie. Aż do momentu, gdy minie twój czas. Potem znikasz. Puff, nie ma cię.

— To znaczy, że nie będę się starzeć?

— Nie.

— Zapowiada się ciekawie — przyznaję szczerze.

Przechodzimy obok jednego z domów, z którego okna wygląda kobieta w średnim wieku. Ma upięte włosy, białą bluzkę i uśmiech na twarzy. Wygląda na sympatyczną osobę. Właśnie do nas macha, ale ja jestem tak bardzo zdezorientowana, że tylko się gapię.

— Benefi — mówi Rubiś i odmachuje kobiecie. — Jest tu od ośmiu lat ziemskich. W przeciągu kolejnych godzin twój mózg przyswoi wiedzę o tym miejscu. Będziesz znała każdego mieszkańca, będziesz rozpoznawać poszczególne domy i takie tam inne perełki, które pozwolą ci tu żyć.

— Zaaklimatyzuję się?

— Dokładnie tak. A teraz skręcamy w lewo.

Przechodzimy obok starego dębu. Nowa uliczka różni się od poprzedniej jedynie tym, że po prawej znajdują się domki, swoją drogą, identyczne jak poprzednio, a z lewej rośnie ciąg drzew. Spoglądam w tamtą stronę uważniej i widzę, że teren nieco opada, a w dole płynie rzeka. Na drugim brzegu rosną iglaki i rozciąga się pole. Nie widać nic więcej i zastanawiam się, jak daleko jesteśmy od cywilizacji. Już mam o to zapytać, kiedy nagle widzę przed sobą ogromny zamek. Mimowolnie otwieram usta z zaskoczenia. Nie rozumiem, jak mogłam go wcześniej nie zauważyć, jest taki wielki! To stara budowla, masywna, kilka wież wznosi się wysoko do chmur. Strzeliste okna nadają całości gotyckiego charakteru. Wokoło rozciąga się kamienny mur, a pośrodku tkwi metalowa brama — prawdopodobnie jedyne wejście na teren zamczyska.

— Oto twierdza króla Tobiasza — mówi Rubiś. — To on sprawuje nad nami rządy, a właściwie pilnuje, by panował tu porządek. Nie wolno wchodzić na królewski dziedziniec bez potrzeby i jest to ścisła zasada.

Nadal gapię się na zamek z otwartymi ustami. Wygląda jak wyjęty z rzeczywistości, zupełnie nie pasuje do zwyczajnej przestrzeni, jaką do tej pory zobaczyłam.

— A teraz zawracamy.

— Co? Nie możemy podejść bliżej?

— Nie.

Rubiś odwraca się i rusza przed siebie, więc nie mam wyjścia, muszę podążyć za nim.

— Kto tam jeszcze mieszka?

— Służba. No i ja.

— Mieszkasz w tym zamku?! Jesteś jego rycerzem, czy kimś takim?

Rubiś wykrzywia usta w szyderczym uśmiechu, a potem oznajmia:

— Jam sługa jego i najlepszy posłaniec. Spec od serc, kochana.

— Dobra… A co z królową?

— Nie mamy tu królowej. Kiedy wrócisz do domu, położysz się spać.

— Dopiero co wstałam — mówię zdziwiona nagłą zmianą tematu.

— Tak, Tiaro, lecz dziś powinnaś jeszcze odpoczywać.

Krzywię się, słysząc nie swoje imię, ale wolę go nie poprawiać. Jeśli muszę tu przybrać nowe imię, to najwyraźniej muszą być ku temu dobre powody. Tiara brzmi nieco wyniośle, dziwnie, ale przyzwyczaję się.

Wracamy tą samą drogą, a przynajmniej tak mi się wydaje, identyczne domy nieco zaburzają moją orientację. Zresztą nigdy nie dawałam sobie dobrze rady w terenie.

— W Insertos nie musisz martwić się o środki do życia. Zarówno jedzenie, jak i przedmioty codziennego użytku zapewnia ci twój dom.

— Nie rozumiem. Jedzenie się nie skończy, czy jak?

— Nie wyczerpie się, nie zepsuje. Dom rozumie twoje pragnienia i je spełnia. Oczywiście w granicach rozsądku.

Jestem pod wrażeniem, choć w moje serce wkrada się niepokój. A raczej w pustkę po sercu… Insertos jest magicznym światem, to już zdążyłam ogarnąć. Nic, co wychodzi poza granice ludzkiej normalności, nie powinno mnie więc dziwić. A jednak będzie mi trudno, przynajmniej na początku.

— Niebawem przekonasz się, że życie tutaj to czysta sielanka — dodaje mój przewodnik, lecz nie do końca mu wierzę.

W końcu zatrzymujemy się przed moim domem. Tak twierdzi Rubiś, bo ja zupełnie go nie rozpoznaję.

— Na dziś koniec zwiedzania?

— Tak, wystarczy. Teraz idź odpocząć.

— Okej. Pooglądam swoje mieszkanie.

— Jeszcze jedna sprawa — mówi prędko. — Masz ściąć włosy.

— Słucham? — Chyba się przesłyszałam.

— Taka zasada. Nie mogą być dłuższe niż do łopatek.

— Przecież to idiotyczne.

— Nie wolno sprzeciwiać się zasadom naszego króla.

— A niech spada. W życiu nie obetnę połowy włosów.

Rubiś się śmieje, ale ja jestem oburzona. Przez ostatnie lata zapuszczałam włosy i dbałam o nie, codziennie pielęgnując. Ileż to pieniędzy wydałam na kosmetyki, różne odżywki i fryzjera! A teraz miałabym je tak po prostu ściąć, bo jest taka ZASADA?! O nie. Po moim trupie… I nagle dociera do mnie ta brutalna prawda, że już nie żyję.

— Jutro cię odwiedzę — oznajmia Rubiś z uśmiechem. — Na pewno będziesz czuła się bardziej tutejsza.

Wkłada ręce do kieszeni i odchodzi. Wodzę za nim wzrokiem, bo w nim samym też coś mi nie pasuje. Jest mniej przerażający, a wydaje się bardziej ludzki. Kręcę głową. Niczego nie rozumiem.

Tiara

Zostaję sama w domu. Sama w nowym, obcym miejscu, które od teraz ma być moim domem, moim bezpiecznym azylem. Jak się z tym czuję? Mętlik w głowie powoduje ucisk skroni. Łapię nasadę nosa i zaciskam mocno powieki. Stałam się hieną, nie mam serca i żyję jako martwa osoba w magicznym świecie, w którym nazywa się mnie Tiarą. Dudni mi w głowie. Muszę skupić się na czymś innym, bo oszaleję.

— Jestem Ester Ternal, a to mój nowy dom.

Mój głos brzmi dziwnie obco, może to dlatego, że mówię sama do siebie. Rozglądam się po ścianach salonu pomalowanych na piaskowy kolor. Nie wiszą tu żadne plakaty ani zdjęcia, nic prócz zegara wskazującego dokładnie trzecią po południu. Brązowe meble wyglądają na nowe, jeszcze przez nikogo nieużytkowane. Nawet w powietrzu unosi się specyficzny zapach nowości, przynajmniej takie mam wrażenie.

Idę wąskim korytarzem, po prawej stronie znajduje się mała kuchnia. Od razu otwieram lodówkę. Widzę ser, wędliny, dżemy, są też warzywa i jajka, właściwie wszystko, co powinno tutaj być. Zamykam drzwiczki, nie jestem głodna. Przeszukuję szafki i szybko przekonuję się, że kuchnia jest bardzo dobrze zaopatrzona. Idę więc do sypialni, od razu kierując się w stronę szafy. W niej znajduję rozmaite ubrania, o dziwo wszystkie są w moim stylu. Sprawdzam rozmiary i one też się zgadzają. Nie jestem pewna, czy jestem bardziej przerażona, czy podekscytowana.

Przeszukuję resztę pomieszczenia, a potem domu. Wszystko jest dobrze wyposażone, ale zauważam brak sprzętów elektrycznych. Nie ma telewizora, nie wspominając o komputerze czy telefonie. Nie mam pojęcia, co miałabym tu robić całymi dniami, ale mam nadzieję, że wkrótce się przekonam.

Nagle czuję potworne zmęczenie. Momentalnie powieki stają się ciężkie i choć walczę z nimi, to chyba zaraz się przewrócę. Idę do łóżka. Kładę się w ubraniu i wiem, że coś tu nie pasuje. Coś się ze mną dzieje, coś niedobrego. Zamykam oczy, bo dłużej nie potrafię utrzymywać ich otwartych, a w głowie mi wiruje. Boże, czy to jakieś pranie mózgu?! Zaczynam powtarzać szeptem:

— Jestem Ester Ternal, jestem Ester Ternal…

W kółko to samo, nim na dobre tracę kontakt z rzeczywistością.

Tiara

Nie jestem w stanie zliczyć, ile godzin spałam, ale jedno wiem na pewno — jest już następny dzień. Drugie, co jest pewne, to to, że ktoś włamał się do mojego domu. Salon wygląda, jakby w nocy odbyła się tu huczna impreza. Stół zawalony jest brudnymi kubkami, talerzami i resztkami jedzenia. Na podłodze leżą puste butelki i paczki po chipsach. Na kanapie widzę rozwalony koc. W kuchni zastaję podobny widok…

Rozglądam się z konsternacją. Czy naprawdę spałam tak mocno, że nie słyszałam tego, co tu się działo? Wydawało się to wręcz nierealne. Przez chwilę tak stoję i nie wiem, co ze sobą zrobić. Zaczynam myśleć, czy przypadkiem rzeczywiście poprzedniego dnia nie odbyła się tu jakaś nasiadówka. Ale to niemożliwe, bym nic z tego nie pamiętała! Wieczorem poczułam ogromne zmęczenie i położyłam się spać. Tak było.

Muszę się umyć. Biorę więc świeże ubranie z szafy i idę do łazienki. Kiedy jednak zdejmuję koszulkę, unieruchamia mnie widok w lustrze. Dwie okrągłe blizny widnieją tuż nad moimi piersiami, jakby były tam od bardzo długiego czasu. Są nieduże, okrągłe i… za cholerę nie wiem, dlaczego tak wyglądają. Skoro Rubiś zjadł moje serce, w jaki sposób wyjął je przez te ślady? Ogarnia mnie nagłe przerażenie, kiedy uświadamiam sobie, że naprawdę nie mam serca. Przykładam dłoń do klatki piersiowej i nie czuję żadnego bicia.

— Jasna cholera…

Wchodzę pod prysznic, zanim myśli spowodują taki zamęt, że nie będę w stanie się z niego wyrwać. Woda jest przyjemnie gorąca i pozwalam sobie choć na chwilę oderwać się od nowej rzeczywistości.

Po wysuszeniu włosów splatam je w luźny warkocz. Nowe ubranie leży na mnie idealnie. Czarne legginsy i zwykły niebieski t-shirt. Zakładam jeszcze tenisówki, które znajduję na dole szafy, i postanawiam samodzielnie rozejrzeć się po Insertos. To, co pokazał mi Rubiś, stanowiło tylko namiastkę całości. Muszę się dowiedzieć, gdzie kończy się miasto i przede wszystkim, co jest poza nim. Czy w ogóle istnieje możliwość wydostania się stąd.

Otwieram drzwi i omal nie krzyczę, gdy prawie wpadam na Rubisia. Ten typ wciąż mnie przeraża.

— Dzień dobry, Tiaro! Wychodziłaś gdzieś?

— Ach, tak. Chciałam się przejść.

— Nie masz co robić w domu? — Przygląda mi się podejrzliwie, a ja nagle przypominam sobie o bałaganie.

— A właśnie. Dobrze, że jesteś. — Wchodzę do środka i wskazuję na pomieszczenie. — Ktoś włamał mi się do domu i go splądrował.

— Och, chodzi ci o to tutaj?

— Tak, wygląda tu jak po imprezie.

— Ale teraz nie będziesz się nudzić.

Wyszczerza te swoje zębiska w uśmiechu i tym razem zastanawiam się, czy jest przy zdrowych zmysłach. Kręcę głową z niedowierzaniem.

— Ktoś tu się włamał, Rubiś, podczas gdy spałam. Nic z tym nie zrobisz? Chyba że takie akcje są tutaj na porządku dziennym.

— W Insertos najważniejsze jest bezpieczeństwo — mówi nagle z powagą. — Nie ma tu przestępczości.

— Więc co to znaczy?

— Bałagan to pierwszy odzew twojego domu.

— Jaki znów odzew? Dom ma swoje humorki, czy jak?

Zaczyna się cofać, zachowując się przy tym dość dziwnie. Rozgląda się, jakby coś było nie w porządku.

— Muszę już lecieć, Tiaro. Odwiedzę cię jutro.

— Chyba żartujesz.

— Idę, pa! — Odwraca się i ucieka przede mną!

Jestem w takim szoku, że dopiero parę sekund później wybiegam za nim. Będę go gonić, jeśli będzie trzeba. Szybko jednak zatrzymuje go ktoś inny. Na podwórku sąsiedniego domu hasa mały chłopiec, który z radością rusza na Rubisia.

— Cześć, mały Joshu!

— Rubiś!

Tulą się, kiedy dobiegam do nich. Wtedy dzieciak zupełnie wytrąca mnie z równowagi, bo nagle przytula się i do mnie, mówiąc:

— Cześć, Tiara.

— Hej…

Co tu się dzieje, do diaska?! Mały odsuwa się i zaczyna nawijać jak najęty, nawet nie wiem, o czym. Jego twarz jest jakby znajoma, jakbym gdzieś go już kiedyś widziała. Trybiki w mózgu pracują mi na najwyższych obrotach.

— Tiara, pobawisz się ze mną później?

— Chwileczkę. — Wymierzam w niego palec w nagłym olśnieniu. — To ty mnie wyciągnąłeś z wody w starej katedrze!

— Ciii. — Przykłada palec do ust i mówi szeptem: — To tajemnica.

— Wielka tajemnica — podkreśla Rubiś. — Nikomu ani…

— …mru mru!

— Ale…

Już mam powiedzieć, że wyglądał trochę inaczej, że był bardziej upiorny, ale wtedy Rubiś szarpie mnie za rękę i każe złożyć przysięgę, że nikomu o tym nie powiem. Potem odsuwa mnie na bok i chłodno wypowiada słowa w taki sposób, jakby próbował rzucić na mnie urok:

— Teraz, Tiaro, wrócisz do swojego domu i go posprzątasz.

W jego spojrzeniu widzę coś niepokojącego. Może to przez te czerwone soczewki, a może chodzi o coś zupełnie innego. Nie rozumiem tego dziwacznego poranka, ale kiwam posłusznie głową i wracam do siebie.

Tobiasz

Ciemność panoszy się tu, jakby była u siebie. Jedyne światło bije od dużej misy mieszczącej się na około metrowym marmurowym słupie. Blask wytwarza krystalicznie czysta woda, która powoli obraca się w kierunku przeciwnym do wskazówek zegara. Płynie w tym rytmie, odkąd pamiętam, i tylko moje słowo może ją zatrzymać.

— Tiara.

Woda przyspiesza. Wodny wir zaczyna zamieniać się w małe elementy, które pospiesznie tworzą obraz. Nachylam się nad misą. Widzę dziewczynę w luźnej koszulce, stoi przy zlewie i myje talerze. Notuję w głowie prawidłowe zachowanie, ale nie mogę nie zwrócić uwagi na długi warkocz swobodnie zwisający jej na plecach.

— Łamie zasadę — mówię chłodno, a z ciemności dobiega inny głos:

— Czasem potrzebują więcej niż dwadzieścia cztery godziny.

— Rzadkie przypadki.

— Jutro będzie idealna.

Przeciągam wymowne milczenie na tyle, by mój rozmówca wyczuł mój gniew. W końcu wypowiadam spokojnie:

— Obyś się nie mylił, Rubiś.

Tiara

Sprzątanie całego bałaganu zajmuje mi dosłownie cały dzień. Naprawdę. Gdy mam już wszystko ogarnięte, nastaje wieczór i jestem szczerze zaskoczona, że zajęło mi to aż tak dużo czasu. Mam już dość i czuję zmęczenie, ale nie mogę nadal trwać w niepewności. Postanawiam wyjść, by rozejrzeć się po okolicy.

Słońce chyli się ku zachodowi, tworząc na niebie piękny, kolorowy obraz. Nikogo nie ma w pobliżu mojego domu, co uznaję za duży plus. Tym razem ruszam w lewo, w przeciwnym kierunku niż wczorajszy spacer z Rubisiem. Szybko zauważam, że w tej okolicy domy wyglądają identycznie. Wszystko jest takie samo, te same budynki i podwórka, mam wrażenie, że nawet trawa rośnie tak samo! Czuję narastający niepokój, gdy skręcam w uliczkę, a przede mną rozciąga się… dokładnie ta sama ulica, którą szłam przed chwilą. Zatrzymuję się, myśląc naprędce. Chyba weszłam w jakąś spiralę czasoprzestrzenną — gdziekolwiek pójdę, znajdę się w tym samym miejscu.

Próbuję zawrócić. Błagam w duchu, żebym trafiła do domu, bo szczerze nie mam pojęcia, jak miałabym go teraz rozpoznać, skoro żaden z budynków nie ma ani numeru, ani niczego, co by go wyróżniało! Robi mi się gorąco.

I wtedy nagle dostrzegam jakąś kobietę. Kieruje się właśnie do drzwi swojego domu, a ja w przypływie nagłego impulsu krzyczę do niej:

— Hej! Zaczekaj!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 49.93