Wydanie specjalne
Trzasnęły drzwi do mieszkania. Siedząca przed telewizorem pani Chlebowska nie zareagowała. Całą swoja uwagę poświęciła oglądanej właśnie telenoweli „Miłość, zdrada i inne takie”. W sąsiednim pokoju, zmęczony po wyczerpującym dniu w pracy, drzemał jej mąż — Jan Chlebowski. Mężczyzna stęknął tylko i obrócił się na drugi bok. Dochodziła właśnie siedemnasta, a brazylijski amant ze szklanego ekranu miał właśnie wyznać miłość pewnej kobiecie, która w rzeczywistości była jego matką, ale straciła pamięć — gdy do pokoju, jak burza, wpadł Michaś, ukochany syn państwa Chlebowskich. Chłopak złapał leżący na ławie pilot od telewizora i nim matka zdążyła zareagować zmienił kanał. Wybiła siedemnasta.
— Co ty robisz?! — zaprotestowała oburzona rodzicielka. — Przełącz mi to natychmiast z powrotem!
— Chcę obejrzeć Teleexpress. — Odpowiedział Michaś nawet nie zaszczycając matki spojrzeniem. — Podobno mają pokazać jakąś sensacyjną informację i nie chcę tego przegapić.
Pani Maria wiedziała, że nie ma sensu się sprzeczać z jedynakiem, którego sama wychowała na takiego, który zawsze musi postawić na swoim. Mrucząc coś pod nosem wstała z fotela i zniknęła w kuchni. Michaś został sam i skupił się na płynącym z ekranu potoku wiadomości. Większość z nich jak zwykle była nudna jak flaki z olejem. Ale o godzinie siedemnastej zero dziewięć podano komunikat, na który chłopak czekał.
…Tutaj, na polach w granicach gminy Miaukowice w województwie śląskim, za około dziewiętnaście godzin, dokładnie w samo południe — jeśli nie wynikną żadne problemy — rozpocznie się Trzecia Wojna Światowa. Telewizja Polska, jako jedna z nielicznych, wykupiła prawa do transmisji tego niecodziennego wydarzenia. Więcej informacji przekażemy państwu w specjalnych wydaniach programów informacyjnych. …
Elegancko ubrany reporter z szerokim uśmiechem na gładko ogolonej twarzy pożegnał się z widzami i oddał głos do studia. I na nowo zaczęto nadawać wiadomości. Ale Michaś już nie słuchał, zbyt oszołomiony tym co przed chwilą usłyszał.
Wojna. To słowo niezliczoną ilość razy pojawiało się w każdym programie informacyjnym. Wojna w Afganistanie, wojna w Czeczenii, wszędzie na świecie trwały jakieś konflikty, na mniejszą lub większą skalę, ale od ponad sześćdziesięciu lat żadnego z nich nikt nie określił jako kolejnej wojny światowej.
Michaś będąc u swojego dziadka Jana, wielokrotnie wysłuchiwał jego opowieści o drugiej wojnie światowej, o tych strasznych czasach nienawiści i nieopisanych zbrodni. Zastanawiał się wtedy, jak on sam zachowałby się, gdyby żył w czasie wojny. I oto nadarzyła się okazja. Już jutro on, Michaś Chlebowski, będzie świadkiem wybuchu wojny. Nie do końca wiedział czemu, ale cieszył się perspektywą globalnego konfliktu. Zawsze uważał swoje życie za nudne, a teraz nadarzała się okazja, żeby to się zmieniło. Czuł podekscytowanie może odrobinę niepokoju, ale na pewno nie przerażenie, co chyba powinno być naturalnym odruchem, po tym wszystkim, co słyszał od swojego dziadka.
Teleexpres zakończył się punktualnie o siedemnastej piętnaście i Michaś wyłączył telewizor. Przez chwilę siedział w fotelu i spoglądał przez balkonowe okno na blokowisko. Odrapane z farby betonowe bloki wznosiły się swymi kanciastymi bryłami w błękitne niebo. Wyglądały jak ogromne pudełka poustawiane w dziwaczny sposób, który projektującemu to osiedle wydawał się z pewnością interesujący. Miał on zapewne coś wyrażać, ale co dokładnie, to wiedział tylko sam pomysłodawca.
Michaś westchnął głęboko. Znowu Polska, pomyślał. Dlaczego to nasz kraj jest takim atrakcyjnym miejscem do rozpoczynania konfliktów na skalę światową? Wiele się mówiło o strategicznym położeniu Polski, o jej geopolitycznym znaczeniu dla całej Europy. Ale czego oni od nas chcą?
Po chwili w głowie chłopaka pojawiły się kolejne pytania. Kto Będzie walczył? Kto ośmiela się napadać na Polskę? Gdzie nasi sojusznicy z NATO? I co będzie dzisiaj na obiad?
W tych egzystencjalnych rozważaniach przeszkodziła chłopakowi matka, która wtargnęła do pokoju niczym piorun kulisty — w końcu była lekko zaokrąglona tu i tam — porwała z ławy pilota i ponownie uruchomiła telewizor. Na czterdziestocalowym ekranie pojawiły się po chwili twarze brazylijskich amantów z ich życiowymi problemami.
— Wiesz, mamo, przed chwilą mówili, że jutro ma wybuchnąć trzecia wojna światowa — zagadnął Michaś. Ale matka chyba w ogóle nie zwracała na niego uwagi zasłuchana w miłosne wyznania, jakie Orinoko czynił ponętnej służącej Euzebii, która tak naprawdę była jego dawno zaginioną siostrą bliźniaczką z pierwszego małżeństwa ojca Orinoko, która wychowana przez cyganów kochała się bez wzajemności w przystojnym Alfredo.
Michaś westchnął tylko ciężko, wstał z fotela i wyszedł z pokoju. Teraz musi zjeść obiad i wyskoczyć do kumpli porozmawiać o tej strasznej, ale jednocześnie ekscytującej, działającej na wyobraźnię wiadomości.
##
Prawdę mówiąc, Michaś spodziewał się nieco innej reakcji swoich znajomych na wiadomość o zbliżającej się wielkimi krokami Trzeciej Wojnie Światowej. Zawiódł się. nie po raz pierwszy i pewnie nie ostatni, ale jednak zabolało go, że jest jedynym nastolatkiem, który przejmuje się takimi rzeczami, jak wojna, światowy głód i czternasta edycja reality show „Big Brother”. Cała reszta jego kumpli miała w głowie zupełnie coś innego (pod warunkiem, że w ogóle coś mieli, co czasami wydawało się wielce prawdopodobne).
Siedzieli we trójkę — on, Radek Poranek i Bartek Maliniak (lepiej znany jako Dylan) — na ławce w parku. Dzień był duszny, parny i niesamowicie ciepły, chociaż zbliżał się zmierzch i słońce wisiało już nisko. Jego promienie przeświecały jeszcze pomiędzy grubymi pniami kilkudziesięcioletnich drzew. Na chodnik przed chłopakami leciały łupiny ze słonecznika, który skubali z wprawą godną papugi. Były wakacje, czas odpoczynku po trudach szkoły i ciągłego użerania się z nauczycielami, główkowania, jakby tutaj jeszcze bardziej zaleźć im za skórę i wyprowadzić z równowagi. Teraz mogli ze spokojnym sumieniem spędzać całe dnie na tym, co lubili robić najbardziej, czyli bumelowaniu. Wychodziło im to całkiem nieźle, wziąwszy pod uwagę fakt, że każdy miał w domu komputer, ulubione gry, co sobotę była dyskoteka, a latem, przynajmniej raz w tygodniu władze miasteczka organizowały jakiś festyn.
— Ciekawe kto wygra? — Michaś rzucił pytanie w powietrze. Oczekiwał jakiejś reakcji, ale bezskutecznie. — Nawet nie wiemy kto w ogóle walczy i czemu?
— Kto by się nie bił, Niemcy i tak dostaną po dupie — stwierdził z przekonaniem Dylan i splunął resztkami przeżutego słonecznika.
— Mnie zastanawia, czemu wybrali właśnie Miaukowice na rozpoczęcie wojny? — zapytał Radek. — Mało to jest lepszych miejsc, gdzie można zacząć wojnę?
— A ile jest takich, w których wojny już się toczą — wtrącił Bartek.
— Nic nie kumacie — powiedział Michaś, który miał powoli dość ignorancji swoich kolegów. — Nie chodzi o to gdzie zacznie się wojna, ale że w ogóle się zacznie. Nie wydaje się wam, że to straszne?
Dwaj kumple popatrzyli na niego z takimi minami, jakby obok nich siedział nie Michaś Chlebowski, ale jakaś zupełnie obca osoba, w dodatku z czułkami na głowie. Byli jeszcze za młodzi, aby przejmować się rzeczami, które spędzają sen z powiek dorosłym. Wojnę znali jedynie z ekranu telewizora, albo monitorów komputerowych i wydawało im się, że nie ma w tym nic strasznego. Ot, po prostu zabawa dorosłych, którzy lubią ganiać się z karabinami i strzelać do siebie.
— Może dzięki temu wreszcie coś zacznie się dziać w Miaukowicach — powiedział wreszcie Dylan powracając do skubania słonecznika. — Ostatnio były takie nudy, że szkoda słów.
— Właśnie — poprał kolegę Radek Poranek. — Na pewno przyjedzie telewizja i będą wszystko filmować. Może nawet spotkamy kogoś sławnego. Sam przecież mówiłeś, że Telewizja Polska wykupiła prawa do transmisji na żywo.
— Tak powiedzieli w Teleexpresie — przyznał Michaś. Minę miał nietęgą i prawdę mówiąc martwił się tym, co wydarzy się jutro. Miał przeczucie, że dzisiaj w nocy chyba w ogóle nie zmruży oka.
##
Michaś Chlebowski nie był jedyną osobą w gminie Miaukoiwce, która miała problemy z zaśnięciem tej nocy. Wydarzenia, które miały się rozpocząć następnego dnia sprawiały, że ludzie chcieli być przygotowani. Część ruszyła szturmem na sklepy, które miały być otwarte przez całą noc (albo do momentu, kiedy zabraknie w nich towaru, co nastąpiło bardzo szybko) i robiła zapasy na zbliżające się dni grozy. Inni nie poddali się ogólnej panice, ale za to chcieli zająć jak najlepsze miejsca widokowe na polach i łąkach pod Miaukowicami, gdzie zgodnie z tym o czym mówiły teraz wszystkie stacje telewizyjne, o godzinie 12:00 miała rozpocząć się Trzecia Wojna Światowa. I tutaj, podobnie jak towarów w sklepach, szybko zabrakło miejsc. Ludzie tłoczyli się, przepychali, a nawet bili o jak najlepsze miejsca, gdzie mogli rozstawić leżaki, plastikowe krzesła ogrodowe, a co niektórzy nawet rozkładane altanki, co wcale nie jest taką prostą rzeczą (zwłaszcza, kiedy robi się to po ciemku).
Tuż przed zachodem słońca rozpoczęło się wielkie grillowanie i zabawa przy dźwiękach muzyki biesiadnej. Około północy wszyscy nieco się uspokoili i mimo, że ciągle wybuchały drobne kłótnie, to jednak szybko się kończyły zagłuszane okrzykami, żeby nie psuć zabawy innym i „dać sobie siana”.
Zaczęto spekulować, kto i z kim będzie toczył tę wojnę. Kilka bardziej zaradnych osób przyjmowało nawet zakłady. Większość była zgodna, że skoro ma to być wojna światowa, to powinni zacząć ją Niemcy, jak to zwykli robić w przeszłości, a ofiarą powinna być Polska. Ponownie. Wynikało to z logicznego rozumowania, że właśnie nasz kraj wybrano na rozpoczęcie wojny. Oczywiście w opcję wchodziły jeszcze inne kraje, które mogły zaatakować w sposób zdradziecki i zupełnie niespodziewany. Część ludzi optowała, że tak naprawdę to chodzi o światową wojnę z terrorem, ale zwolenników tej teorii było naprawdę niewielu, zwłaszcza wśród starszych mieszkańców Miaukowic, którzy dominowali na polach. Ten pogląd był jednak w mniejszości, co było spowodowane tym, że terrorystów w Polsce było jak na lekarstwo, a kilku, co bardziej wylewnych polityków, przekonywało nawet, że może trzeba by jakichś do kraju sprowadzić.
Bez względu jednak na wyznawaną teorię i zajmowane miejsce, wszyscy bez wyjątku z niecierpliwością oczekiwali poranka.
##
— Nie jesteśmy gotowi, żeby przyjąć tylu ludzi — powiedział radny Kopiejko i przetarł chusteczką nalaną, spoconą twarz.
— Tylu, to znaczy ilu? — zapytał burmistrz Wąsik. Z wyglądu przypominał swojego kolegę, ale był nieco niższy i wąsaty. — nawet nie wiemy kto przyjedzie, jak liczne będą armie. Prawdę mówiąc nie wiemy nic konkretnego. Wszyscy o tym mówią, a my nic nie wiemy. Wojsko nie udziela żadnych informacji. Wydają się równie zaskoczeni tą wiadomością, jak cała reszta. Podobno nawet NATO nie jest w stanie potwierdzić tej informacji.
Przez chwile panowało milczenie. Sala rady miejskiej była dobrze oświetlona i wypełniona gęstym obłokiem dymu papierosowego oraz oparami alkoholu. Od trzech godzin radni, z burmistrzem na czele, obradowali w celu ustalenia, jak powinny zachować się władze miasta w związku z zapowiedzianą na następny dzień Trzecią Wojną Światową, co należało przygotować i czy nie będzie potrzebna pomoc władz sąsiedniej gminy, a może nawet powiatu. Teraz dochodziła północ, a radni nie doszli do żadnych konkretnych wniosków. Jedyne, co udało im się zrobić, to poradzić sobie z czterema butelkami „Sobieskiego” i ogromnym słojem ogórków. Wojna zbliżała się do ich miasta wielkimi krokami, a oni znajdowali się w tym samym punkcie, w którym rozpoczynali, czyli mniej więcej na poziomie zera.
— Marek, ty dzwoniłeś do Warszawy — burmistrz zwrócił się do wysokiego, szczupłego mężczyzny we flanelowej koszuli, który spojrzał na niego rozmazanym wzrokiem. — Dowiedziałeś się czegoś konkretnego?
— W stolicy nic na ten temat nie wiedzą — odparł po chwili zastanowienia radny. Miał drobne trudności z artykułowaniem poszczególnych słów, ale ogólnie radził sobie z wyrażaniem myśli. — Powiedzieli mi, że sprawdzą o co chodzi i kto za tym wszystkim stoi, i oddzwonią.
— Oddzwonili?
— Jeszcze nie, ale przecież jest dopiero… — Marek skoncentrował spojrzenie na zegarku i dodał — …dwunasta zero trzy — jego twarz przybrała taki wyraz, jakby przez chwilę nie wiedział gdzie się znajduje i co robi. — Myślicie, że zapomnieli?
— Bardzo prawdopodobne — stwierdził Wąsik i potarł dłonią czoło. — Albo już coś się dzieje, odcięli linie łączności i zagłuszają komórki.
Powoli zaczynało do niego docierać, poprzez gęstniejące opary alkoholu w jego głowie, że jeśli szybko czegoś nie wymyślą, to jutro wojna zastanie ich zupełnie nieprzygotowanych. A do tego nie mógł dopuścić. Wąsik lubił wiedzieć o wszystkim wcześniej i być gotowym na każdą ewentualność. Szczycił się tym, że podczas obu jego kadencji, wszystkie inspekcje i wizyty (zarówno zapowiedziane, jak i te niezapowiedziane) były przygotowane i zapięte na ostatni guzik. Nie chciał, żeby miasto pod jego rządami wypadło blado na arenie międzynarodowej.
— Co w takim razie możemy zrobić? — zapytał burmistrz, a że pytanie nie było skierowane do nikogo konkretnego, toteż nikt nie kwapił się z odpowiedzią na nie.
W końcu odezwał się milczący do tej pory sekretarz Tomasz Hetman. Wypił najmniej i miał najbardziej jasny umysł.
— Prawdę mówiąc chyba niewiele możemy zrobić. Do wojny nie można się przygotować w stu procentach. Właśnie o to chodzi w wojnie, że ma zaskakiwać — burmistrz i radni patrzyli na niego zamglonymi oczami. — W piwnicach pod urzędem mamy przygotowane zapasy żywności i wody pitnej na kilka dni dla kilkuset osób. Poza tym policja zgodziła się uzbroić część mieszkańców na wypadek, gdyby musieli się bronić przed agresorami. Są jeszcze członkowie Koła Łowieckiego i oni również zapowiedzieli, że gdyby atak był skierowany przeciwko Polsce, to staną w jej obronie.
— No to nie jest tak źle — uśmiechnął się nieco nieprzytomnie burmistrz.
— Niby tak, ale ja proponowałbym, aby jak najszybciej spakować walizki i wyjechać gdzieś daleko stąd — powiedział Hetman. — Kiedy jutro zacznie się tutaj wojna z pewnością nie będzie to najbezpieczniejsze miejsce na świecie.
Radni pomruczeli z aprobatą. To był najlepszy pomysł, jaki został rzucony podczas całego tego spotkania.
— A co z resztą mieszkańców? — zainteresował się radny Marek. — Przecież nie możemy ostawić ich na pastwę losu, bo więcej na nas nie zagłosują.
— Można ich poinformować, że najlepiej zrobią jeśli jeszcze dziś opuszczą Miaukowice — odparł Hetman. — Większość z nich jest teraz na polach pod lasem, niedaleko stawów hodowlanych. Czekają na rozpoczęcie wojny. Aż dziwne, że się tego nie boją i chcą to oglądać.
— Zatem postanowione — powiedział Wąsik podnosząc się z miejsca i lekko chwiejąc. — Zaraz kogoś poślemy, żeby powiedział ludziom o ewakuacji, a tym, którzy zdecydują się zostać, o zapasach zgromadzonych pod urzędem — po tych słowach wstał i wskazał palcem mniej więcej w kierunku drzwi i dodał uroczystym głosem. — Panowie, czas pakować walizki i ruszać na emigrację!
##
Michaś Chlebowski i Radek Poranek z niedowierzaniem patrzyli na monitor komputera. Siedzieli w kafejce internetowej „Matryca” i jeśli nie liczyć zdenerwowanego właściciela lokalu Sergiusza Otrębskiego, byli jedynymi osobami, które tutaj zostały. Na starym, wysłużonym piętnastocalowym ekranie powoli przewijała się przed nimi strona internetowa, na której znajdowały się najnowsze wiadomości. Wyszukali te, które dotyczyły wybuchu Trzeciej Wojny Światowej, zapowiedzianej tak niespodziewanie tego dnia we wszystkich programach informacyjnych zarówno w radiu jak i telewizji. Teraz śledzili najświeższe doniesienia na żywo przez Internet.
Tekst powoli przesuwał się przed ich otwartymi szeroko oczami. Radek czytał półgłosem, co powoli zaczynało działać na nerwy Michałowi, a właściciela kafejki zupełnie wyprowadziło już z równowagi.
…Specjalna komisja ustaliła, że pola pod Miaukowicami, niewielką miejscowością w województwie śląskim, doskonale nadają się, aby to właśnie na nich rozpocząć Trzecią Wojnę Światową. Decyzja została przyjęta z entuzjazmem przez wszystkie zainteresowane strony, w tym również rząd polski i obywateli naszego kraju. W ankiecie przeprowadzonej na ulicach kilku największych miast, respondenci zgodnie orzekli, że wojna światowa może się okazać zbawienna dla naszego kraju, zwłaszcza w obecnej, kryzysowej sytuacji. Jedynymi niezadowolonymi — jak zwykle zresztą — byli rolnicy, którym zaczyna powodzić się coraz lepiej.
Komisja przyjrzała się kilku lokacjom w naszym kraju i wybór padł na Miaukowice. Miasto pamięta i świętuje rocznicę bitwy, która miała tutaj miejsce podczas powstania kościuszkowskiego, i władze mają nadzieję, że tym razem okaże się ona szczęśliwsza niż pod koniec XVII wieku. Pytanie tylko „dla kogo?”. Tego bowiem nie udało nam się jeszcze ustalić. Nikt nie chce udzielić informacji, kto będzie walczył i z kim, a także o co? Te pytania zaprzątają głowy wszystkich. Na szczęścia na odpowiedź nie będziemy musieli czekać zbyt długo. Już za kilka godzin wszystko stanie się jasne, a my, obywatele Polski, znowu staniemy się bohaterami tworzonej na naszych oczach historii…
— Chciałbym już zamknąć, chłopaki — powiedział zniecierpliwiony właściciel spoglądając na wiszący na ścianie zegar wskazujący godzinę 2:30.
— To zamykaj. My przypilnujemy lokalu — burknął Radek nie odrywając wzroku od ekranu monitora.
— Czy ciebie to nie interesuje? — zdziwił się Michaś spoglądając na Sergiusza Otrębskiego.
— Nie bardzo — odparł siedzący na wysokim stołku za ladą właściciel.- Wiem tylko, że chciałbym już być w domu i spakować się. Jutro rano znikam i nie wracam dopóki wszystko się nie zakończy. Mam nadzieję, że długo to nie potrwa.
— Bardzo patriotyczna postawa — zauważył Radek.
— Nic ci do mojego patriotyzmu. Lepiej kończcie tę zabawę i idźcie do domu.
Michaś spojrzał na zegar i powiedział.
— Mamy jeszcze pół godziny czasu.
— Oddam wam pieniądze — ożywił się właściciel — ale obiecajcie, że już sobie pójdziecie.
— A na co mi teraz złotówka? — zdziwił się Radek. — Jest środek nocy i wszystko pozamykane, a jak jutro zacznie się wojna, tym bardziej nie będziemy potrzebowali pieniędzy.
— Naprawdę myślicie, że będzie wojna? Taka prawdziwa, jak w trzydziestym dziewiątym?
— Tak mówili w telewizji, a teraz cały czas piszą o tym na necie — Michaś kliknął myszką i na ekranie monitora pojawiła się nowa strona, którą otwierał wielki, wykonany czerwoną czcionką napis: TRZECIA WOJNA ŚWIATOWA, a pod nim znajdował się zegar odliczający czas, jaki pozostał do jej rozpoczęcia. — Widzisz — wskazał monitor. — Zostało już niewiele czasu.
— Tym bardziej powinniście iść do domów — powiedział sprzedawca.
Na jego twarzy widać było bardziej zdenerwowanie i strach, niż zniecierpliwienie ostatnimi klientami, którzy nie chcieli opuścić jego lokalu.
— Dobra — westchnął wreszcie Radek. — Skoro tak bardzo nalegasz, to sobie pójdziemy. Ale ja chyba wybiorę się na pola za kombinatem. Chcę o zobaczyć na żywo, a nie w telewizji. Mam dość oglądania wojny w telewizji.
— Czekaj na mnie — Michaś podniósł się z krzesełka i skierował ku wyjściu z kafejki. — Dzięki, Sergiusz. Widzimy się jutro?
— Raczej nie, chłopaki — rzucił właściciel kafejki stojąc już przy drzwiach i marząc tylko o tym, aby jak najszybciej je zamknąć. — Wydaje mi się, że jutro rano będę już gdzieś w okolicach Wrocławia. Trzymajcie się.
— Cześć! I powodzenia! — zawołali chłopcy, ale drzwi od kafejki „Matryca” były już zamknięte, a światło wyłączone.
##
Michaś miał szczęście. Okno jego pokoju skierowane było na wschód i nie przesłaniał go żaden inny blok, dzięki czemu mógł podziwiać iluminację, jaką urządzili mieszkańcy Miaukowic na polach. Za miastem, tam gdzie kończyło się osiedle, zaczynał się las, a obok niego znajdowały się pola. Gdzieś w oddali była linia kolejowa, od czasu do czasu rozświetlana wstążką świateł przejeżdżającego pociągu.
Chłopak siedział na łóżku i wyglądał przez okno. Pola wyglądały niczym rozgwieżdżone niebo. Płonęły na nich setki ognisk, ludzie przynieśli ze sobą grille ogrodowe, a stary zbowidowiec Jan Morus przyciągnął nawet niewielką kuchnię polową, na której gotował grochówkę (naprawdę mocną, gdyż jej zapach, niesiony delikatnym podmuchem wiatru, docierał nawet do Michasia).
Młody Chlebowski zastanawiał się co jeszcze mógł zrobić, czy było coś o czym zapomniał? Zdawał sobie sprawę z tego, że świat jaki znał do tej pory przestanie jutro istnieć, że wszystko dookoła zmieni się (prawdopodobnie na gorsze). A przecież on nie doświadczył jeszcze tylu rzeczy w swoim krótkim (miał dopiero piętnaście lat) życiu. Czuł się pokrzywdzony przez los, nie tak wyobrażał sobie okres dorastania i wchodzenia w dorosłe życie. A najgorsze było to, że tak naprawdę nikt nie wiedział, po co to wszystko, po co ta cała wojna, komu jest ona potrzebna? Na pewno nie jemu. On doskonale radził sobie w takim świecie w jakim żył do tej pory. Widocznie inni byli odmiennego zdania, a że dysponowali władzą, postanowili, że wywołanie wojny będzie najlepszym wyjściem i że może dzięki temu coś się dla nich zmieni (oczywiście na lepsze). A już na pewno ktoś zrobi na tej wojnie fortunę.
Michaś słyszał, jak w pokoju obok jego rodzice pakują walizki i szykują prowiant na drogę. Postanowili wyjechać z samego rana do Radomia, gdzie mieszkała siostra pani Chlebowskiej. To jeszcze bardziej popsuło chłopakowi humor, bo nie lubił, kiedy ktoś podejmował decyzje za niego. On wolałby zostać w Miaukowicach i — mimo, że mogło to być śmiertelnie niebezpieczne — zobaczyć wybuch wojny. Poza tym umówił się już z Radkiem. A rodzice, swoją decyzją, zepsuli mu wakacje.
Chłopak wychylił się przez okno i spojrzał w dół. Ich mieszkanie znajdowało się na pierwszym piętrze i do ziemi nie było wcale tak bardzo wysoko, ale nie uśmiechało mu się wyskakiwać z okna i to na dodatek po ciemku. Stwierdził, że najlepiej będzie jeśli położy się teraz spać, a rano, kiedy będzie trochę bardziej wypoczęty, wykombinuje coś, żeby nie jechać z rodzicami. Z tą myślą w głowie zasypiał. Od strony pól, przez otwarte okno sączyła się cicho odległa muzyka i odgłosy prawdziwego festynu, jaki mieszkańcy Miaukowic i okolic urządzili w oczekiwaniu poranka.
##
— Nie pchać się! Ludzie, nie pchajcie się! Jeszcze się nie zaczęło!
Starszy posterunkowy Łatka, nazywany tak z powodu kępki zupełnie białych włosów rosnących tuż nad prawą skronią, próbował zapanować nad napierającym ze wszystkich stron tłumem. W jego oczach widać było strach. Kiedy był w akademii, uczono go, że z tłumem nie ma żartów, że tłum jest jak wezbrana rzeka — nic go nie powstrzyma. A teraz mógł tego doświadczyć na własnej skórze. Był tutaj sam, ubrany w niebieski mundur, który nosił już ślady potu i wcale nie wzbudzał respektu.
— Ludzie! Uspokójcie się!
Ale nikt go nie słuchał. Tłum, niepowstrzymaną falą parł naprzód w kierunku grobli pomiędzy dwoma stawami hodowlanymi. Któryś z nowoprzybyłych, mający najświeższe informacje, rzucił hasło, że wojna rozpocznie się nie na polach, na których poprzedniego dnia rozłożyły się setki gapiów, ale nieco dalej, za stawami hodowlanymi właśnie. Dwa razy nie trzeba tego było powtarzać. Wiadomość rozeszła się lotem błyskawicy i po chwili tłum zafalował i ruszył. Jedyną osobą, która próbowała go powstrzymać był starszy posterunkowy Łatka.
— Ludzie! — krzyknął jeszcze raz, a potem z otwartymi szeroko oczami, dodał: — Nieee!!!
I wylądował w stawie. Tłum nie zwolnił nawet na chwilę.
##
Nie mieli już zbyt dużo czasu. Powoli zbliżało się południe i słońce mocno przygrzewało, do tego było parno i zanosiło się, że dzień skończy się wielką ulewą. Nawet w cieniu drzew oddychało się ciężko. Na szczęście Radek miał ze sobą butelkę „Sprytnego Zbysia”, najtańszego napoju dostępnego w Miaukowicach (może dlatego, że tak naprawdę nikt nie chciał go pić) i jego cena z tygodnia na tydzień spadała, a niedługo pewnie zaczną go rozdawać za darmo, byle tylko pozbyć się zapasów.
Trzej przyjaciele — Michaś, Radek i Bartek — szli szybkim krokiem przez las. Początkowo próbowali dostać się na pola tak jak poprzedniego dnia zrobiła to większość mieszkańców, ale brama, która odgradzała je od miasta była zamknięta i pilnował jej stary, siwy portier, traktujący swoją pracę bardzo poważnie. Jednak argumentem, który przekonał chłopców, żeby znaleźć inną drogę, miał cztery łapy, pysk wilczura i wabił się Komuna. Nikt, za wyjątkiem portiera, nie cierpiał tej zajadłej suki.
Na szczęście dla trójki kolegów, na pola można było dostać się również innymi drogami, nieco tylko dłuższymi, ale przynajmniej niestrzeżonymi. Jedna z nich wiodła przez las potocznie zwany Gąszczami. Michaś nieraz zastanawiał się skąd biorą się nazwy, które zupełnie nie pasują do danej rzeczy, ale jak na razie nie udało mu się znaleźć zadowalającej odpowiedzi na to pytanie. Gąszcze były, ale tylko w nazwie. W lesie rosły głównie wysokie, szumiące delikatnie sosny, pojedyncze buki i dęby, między którymi swoje jasnozielone liście rozpościerały paprocie.
Droga wiodąca przez las zakręcała przed nimi gwałtownie i opadała krótkim zboczem niewielkiego wzniesienia. W dole, pomiędzy rzędem potężnych, starych dębów, widać było już błękitne tafle stawów hodowlanych należących do kombinatu rolno-spożywczego. Otaczające je trzciny i pałki wodne szumiały i kołysały się na wietrze. Nad wodą niósł się cichy i odległy szum ludzkich głosów, całego mnóstwa ludzkich głosów.
Po kilku minutach wyszli z lasu wprost na świecące mocno słońce, które dotarło niemal do samego zenitu. Przed nimi płynęła niewielka rzeczka, nad którą przerzucono betonowy most z metalową, pokrytą rdzą barierką. Na lewo, za rzeczką rozpościerały się pola i łąki, które dalej ograniczała linia drzew kryjących kolejną rzeczkę i tory kolejowe. Niemal dokładnie po środku łąki na niewielkim pagórku wyrastał samotny krzew, który wyznaczał miejsce, gdzie znajdowały się ukryte głęboko pod ziemią ruiny zamczyska, a po których teraz na powierzchni nie było żadnego śladu. Po prawej stronie, droga wspinała się po łagodnym wzniesieniu, na którego szczycie zaczynały się stawy hodowlane.
Chłopcy zatrzymali się na mostku i rozejrzeli. Spodziewali się zobaczyć nieprzebrany tłum ludzi na polach, jakby zaczęło się oblężenie starego zamczyska. Tymczasem jedyną osobą, którą spotkali był starszy posterunkowy Łatka. Siedział na barierce mostku z ponura miną cały przemoknięty, i palił papierosa. Robił to w taki sposób, jakby ten papieros był ostatnią rzeczą, jaka może mu sprawić przyjemność. Przez chwilę wydawało się, że w ogóle nie zauważył trójki chłopców, ale kiedy tylko Michaś nabrał powietrza w płuca, żeby zadać pytanie, Łatka odezwał się głosem zupełnie wypranym z uczuć:
— Wszyscy są tam, za stawami Franka — wskazał ręką gdzieś ponad stawami hodowlanymi, nawet nie spoglądając w tamtym kierunku. — Ale na waszym miejscu odpuściłbym sobie. Może wam się stać krzywda. Przez tą wojnę wszystkim kompletnie odbiło. Mnie wepchnęli do wody. Mnie, mundurowego. Policjanta na służbie! Wyobrażacie to sobie? — posterunkowy Łatka mówił z coraz większą pasją w głosie, oczy wychodziły mu na wierzch, a żyły na skroniach i szyi pęczniały. Jego twarz przybrała kolor dojrzałego pomidora.
Chłopcy odsunęli się od niego bardzo powoli. Nagle policjant wstał, rzucił na ziemię niedopalonego papierosa i mocno przydepnął go butem.
— Dobra, dość tego — postanowił i poprawiając na sobie ułożenie mokrego munduru skinął głową na trzech gimnazjalistów. — Pójdziecie ze mną. Czas skończyć całą tą szopkę. Wybiła już dwunasta, a wojna jakoś nie wybuchła.
Radek spojrzał na swój zegarek, pamiętający jeszcze czasy pierwszej komunii. Wskazówki rzeczywiście pokazywały dwunastą, a oni nie usłyszeli nawet jednego wystrzału, żadnych odgłosów walki, warkotu silników czołgów czy samolotów, ani innych dźwięków kojarzonych z wojną. Jedynie cichy pomruk jakiego źródłem może być tylko wielki tłum.
— Za mną — powiedział Łatka i nie oglądając się na chłopców ruszył przez mostek i skierował się groblą między stawami na odległe pola.
Michaś nie zastanawiał się długo i pospieszył za posterunkowym. Radek spojrzał jeszcze raz na zegarek, potem na Bartka i obaj, z nieco wystraszonymi minami potruchtali za Michasiem i posterunkowym.
##
Tłum zafalował i rozstąpił się niczym Morze Czerwone przed Mojżeszem, tyle że tym razem prorokiem okazał się zdesperowany posterunkowy Łatka i trójka chłopców. Gdyby młodzieńcy byli sami, nie wywołaliby takiej reakcji. Jednak na widok wyrazu twarzy policjanta, wszyscy, którzy jeszcze nie tak dawno nie zwracali na niego uwagi, teraz schodzili mu się z drogi, jakby był trędowaty, albo przynajmniej nieprzyzwoicie brudny.
Posterunkowy Łatka kroczył pewnie przed siebie na sam środek rozległego pola wyznaczony kępą krzaków jeżyny. Całej czwórce towarzyszył narastający z każdą sekundą szum śmigieł nadlatującego z południa helikoptera. Zgromadzeni na polu ludzie zadzierali głowy do góry i z zaciekawieniem przyglądali się śmigłowcowi. Kilku rzuciło hasło, że „zaczęło się!” i ta wiadomość obiegła tłum szybciej niżby to zdążyło zrobić światło. Ludzie ożywili się i zaczęli przeszukiwać niebo w poszukiwaniu kolejnych helikopterów lub samolotów. Ci, którzy znajdowali się na obrzeżach wypatrywali na horyzoncie nadciągających armii, które miały rozpocząć Trzecią Wojnę Światową.
Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Helikopter był tylko jeden, a nigdzie dookoła, jak okiem sięgnąć, nie było widać żywego ducha (oczywiście nie licząc ponad tysięcznego tłumu, który zgromadził się tutaj).
Posterunkowy Łatka i jego trzej małoletni towarzysze zatrzymali się przy krzakach i również spojrzeli w górę. Śmigłowiec powoli zbliżał się do nich i wszystko wskazywało na to, że za chwilę wyląduje. Tłum rozstąpił się jeszcze bardziej, tak, że w promieniu czterdziestu metrów od kępy krzewów zrobiło się zupełnie pusto.
— Myślisz, że to naprawdę jest początek wojny? — spytała Michasia wystraszony Radek.
— Nie wiem — przyznał młody Chlebowski, — ale jeśli tak, to jest to najdziwniejsza wojna jaką widziałem. Oczywiście w telewizji i kinie — dodał pospiesznie.
— A mnie się wydaje, że nic z tej wojny nie będzie — stwierdził z przekonaniem Bartek. — Gdyby miała wybuchnąć, to już by się ktoś tutaj strzelał. Ta wojna to jedna wielka lipa, największy przekręt, jaki kiedykolwiek widziałem… — ale dalsze słowa utknęły mu w otwartych szeroko ustach.
Helikopter był już na tyle nisko, że można było zobaczyć uśmiechniętą twarz pilota. Kiedy Bartek Maliniak kończył mówić, boczne drzwi śmigłowca odsunęły się odsłaniając jego wnętrze. Wszyscy zgromadzeni na polanie westchnęli (kilka osób padło nawet plackiem na ziemię). Z środka wysunęła się długa, czarna lufa o ogromnej, monstrualnej średnicy. Dopiero po chwili ktoś w zorientował się, że to nie broń wymierzona w niewinną ludność cywilną, ale obiektyw kamery telewizyjnej.
Śmigłowiec zataczał powolne kręgi wokół pola, a ukryty w jego wnętrzu kamerzysta filmował. Ktoś z tłumu nie wytrzymał i podniósłszy z ziemi uschniętą gałąź rzucił ją w jego kierunku, ktoś inny cisnął kamieniem (również niecelnie), a po chwili w niebo leciało już niemal wszystko, co tylko nadawało się do rzucenia — buty, zwinięte w kulkę wczorajsze gazety, a nawet tak egzotyczne rzeczy, jak wózek inwalidzki kogoś kto cudownie ozdrowiał, czy mały pinczerek pani Halabowej (na szczęście nie doleciał do helikoptera i został złapany przez jednego z gapiów zanim uderzył o ziemię). Kto wie jakby to wszystko się skończyło, gdyby nie starszy posterunkowy Łatka, który chyba jako jedyny nie poddał się zbiorowemu szaleństwu i stał nieruchomo, wpatrując się w śmigłowiec. W końcu jednak i on nie wytrzymał ciągłego huku skrzydeł wirnika i mocnego podmuchu, który już wcześniej pozbawił go czapki.
Policjant powoli wyciągnął z kabury przy pasie broń służbową i odbezpieczył ją. Ci spośród mieszkańców Miaukowic, którzy znajdowali się najbliżej i zobaczyli wyciąganą broń, uspokoili się i przestali ciskać. Jak zahipnotyzowani wpatrywali się w Łatkę i zapartym tchem oczekiwali na dalszy rozwój wypadków.
A te przybrały tak niespodziewany obrót…
##
…eksperyment przeprowadzany przez OBOP przy współudziale Uniwersytetu Jagiellońskiego i Europejskiej Komisji ds. Apatii Społecznych, zakończył się niepowodzeniem i niemal katastrofą. Wszystko za sprawą niezbyt apatycznej społeczności miasteczka Miaukowic, w której to, rzekomo, miała rozpocząć się Trzecia Wojna Światowa. Ludność tej właśnie miejscowości w województwie śląskim, została wystawiona na próbę, aby odpowiedzieć na pytanie, jak ludzie zareagują na wiadomość o wybuchu wojny. Wszyscy spodziewali się paniki, strachu, zamieszek i protestów, a tymczasem mieszkańcy zaserwowali nam piknik. Spora ich część zebrała się na polach pod miastem, gdzie miała rozpocząć się wojna, aby móc obserwować początek zmagań. Ludzie przynieśli ze sobą krzesełka, namioty, a nawet grille. Nie było żadnej paniki i naprawdę niewiele osób specjalnie się tym przejęło. Wyglądało to tak, jakby ludzie ci przyszli do kina, albo na przedstawienie teatralne.
Eksperyment został brutalnie przerwany, kiedy helikopter z pomysłodawcą przedsięwzięcia profesorem Kaliszczukiem, członkami komisji oraz naszymi dziennikarzami został obrzucony przez tłum, a następnie ostrzelany z broni służbowej przez miejscowego policjanta. Na szczęście nikomu nic się nie stało i strony doszły do porozumienia. Posterunkowy, który opróżnił w powietrze cały magazynek został oczyszczony z zarzutów, jako że działał pod wpływem silnego stresu i w obronie własnej oraz społeczności, której służy (a poza tym nie wyrządził żadnej szkody).
Komisja wraz z pozostałymi pomysłodawcami eksperymentu doszła do wniosku, że podobne eksperymenty nie będą już przeprowadzane ze względu na ich nieskuteczność i nieprzystosowane do nich społeczeństwo, które okazało się odporne na strach i zupełnie pozbawione instynktu samozachowawczego.
Nie wiadomo, czy powinniśmy się smucić, czy też sobie pogratulować. Jesteśmy społeczeństwem zupełnie nie wyczulonym na ludzką krzywdę i nawet wojna nie potrafi już nas przerazić. Warto się chyba zastanowić, czy istnieje na tym świecie jeszcze coś, co może wywołać w nas strach i obawę? A co, jeśli już nie ma takiej rzeczy?
Michaś Chlebowski zamknął wydanie specjalne dziennika „Fakt” i odłożył je na stolik obok fotela w którym siedział. Miał mętlik w głowie i zastanawiał się czy potrafi jeszcze być tym zwykłym, piętnastoletnim chłopakiem, którym był kilaka dni temu. Nie potrafił jednak znaleźć na to pytanie odpowiedzi. Tylko czas mógł to pokazać.
Chłopak sięgnął po pilota od telewizora i uruchomił to magiczne pudełko, od którego dla niego cała ta historia się zaczęła. Ekran powoli nabierał barw i Michaś miał tylko nadzieję, że nie będzie już więcej słyszał podobnych wiadomości. Na szczęście w telewizji brazylijski aktorzyna znowu próbował przekonać ciemnooką piękność o sztucznie upiększonym nosie, że w rzeczywistości nie jest jej ojcem, a syn o którym wszyscy do tej pory myśleli, że umarł, odnalazł się w dżungli, gdzie pracował z Indianami nad lekarstwem na hemoroidy.
Wyglądało na to, że wszystko wróciło do normy.
Sierpień 2006
Wykopalisko
Święty Józek rozejrzał się nerwowo na boki. Miał spojrzenie szaleńca i taką sama opinię nie tylko w samych Miaukowicach, ale również we wszystkich pobliskich wioskach. Świt zastał go w samym środku lasu, pośród stojących w milczeniu drzew i wysokich, rozłożystych paproci. Nawet zwierzęta jeszcze spały (tuż przed wschodem słońca widział tylko stadko dzików, ale zignorowali się nawzajem), kiedy po raz pierwszy wbił szpadel w wilgotną ziemię. Poprzedniego dnia spadł deszcz i teraz jego opary unosiły się tuż nad ziemią w postaci delikatnej, mlecznobiałej mgły.
Józek przez jakiś czas kopał zawzięcie, z niesamowitą szybkością, i wydawało się, że w ogóle się przy tym nie męczy. Teraz jednak przerwał — nasłuchiwał i rozglądał się na boki. Spod zmierzwionej grzywy przetykanych siwizną czarnych, tłustych włosów spoglądały ciemne, błyszczące niezdrowo oczy. Święty Józek nie był święty i wszyscy o tym wiedzieli. Alkohol i lata spędzone w samotni, którą sam sobie wybudował, a która stała prawdopodobnie tylko dzięki niezwykłemu przypadkowi, sprawiły, że Józek zdziczał, a co niektóre bardziej zacofane matki straszyły nim swoje jeszcze bardziej zacofane dzieci. Ale w gruncie rzeczy Józek nie był złym człowiekiem i za butelkę taniego wina podejmował się różnych prac; czy ktoś potrzebował żeby przerzucić dwie tony węgla do piwnicy, czy na przykład skosić trawnik, Józek zawsze był na miejscu.
Teraz jednak kopał tylko i wyłącznie dla siebie, przynaglany dudniącym gdzieś w głębi czaszki głosem, który słyszał już od lat — raz ciszej, innym zaś razem głośniej. Nie widział, do kogo należał głos, ale przemawiał do niego w tak sugestywny sposób, że Józek nie potrafił mu się oprzeć. Nie był złym człowiekiem, ale głos czasami podpowiadał mu różne dziwne i często nie do końca legalne rzeczy, i tylko dlatego, że ludzie uważali go za niepoczytalnego, unikał odpowiedzialności za swoje czyny. Nawet lokalna policja, ze starszym posterunkowym Łatką na czele, starała się go nie niepokoić.
Tym razem głos powiedział mu dokładnie, w którym miejscu ma wbić szpadel i zacząć kopać. Powiedział mu również, co tam znajdzie, ale nie chciał wyjaśnić, do czego będzie mógł to wykorzystać — jeszcze nie teraz. Więc Józek kopał. Machał łopatą jak jeszcze nigdy w życiu.
Aż wreszcie ostrze szpadla uderzyło w coś twardego i — sądząc po odgłosie — metalowego. Zazgrzytało, kiedy mężczyzna odgrzebywał znalezisko. Jego oczy błyszczały jeszcze bardziej niż zwykle. Wreszcie padł na kolana i zaczął rękami rozgarniać osypujące się do dołu gródki ziemi, aby po chwili wyciągnąć wykopalisko na zewnątrz. Na jego ustach pojawił się uśmiech szaleńca, kiedy chował znaleziony przedmiot pod starą, połatana nieudolnie na łokciach marynarkę, po czym ruszył pospiesznie do swojej pustelni.
Nie wiedział jednak, że nie był sam, że ktoś go obserwował.
A obserwatora również był podglądany.
##
Doktor Czapczyński miał zatroskany wyraz twarzy. Spoglądał na swojego pacjenta i nerwowo przebierał palcami. W swojej trwającej od czasów Gierka praktyce, widział już niejedno, ale z takim przypadkiem jeszcze się nie spotkał. Zwykle wystarczało, że przepisał swoim pacjentom Paracetamol i było po krzyku, bez względu na to, czy przychodzili do niego z grypą, biegunką czy też płaskostopiem. Tym razem, to on musiał pofatygować się do pacjenta i od razu wiedział, że zwykły środek przeciwbólowy na nic się tu nie zda.
— Co mu jest, doktorze? — słowa z trudem przeciskały się przez ściśnięte od płaczu gardło pani Zofii Nowak.
Doktor Czapczyński spojrzał na nią. Przez chwilę wahał się, co ma jej odpowiedzieć. Prawdę mówiąc jeszcze nigdy nie spotkał się z takim przypadkiem i nie wiedział, jaką diagnozę postawić. Wreszcie z głośnym westchnieniem powiedział:
— Pani Nowak. To z czym mamy do czynienia w przypadku pani męża wykracza poza moje możliwości. Uważam, że najlepszym wyjściem będzie, jeśli skontaktuje się pani z dobrym psychoterapeutą — po czym dodał już bardzo cicho i jakby do siebie. — A przy okazji może również z kliniką odwykową.
Zofia Nowak popatrzyła na leżącego na kanapie męża, który wywracał oczami w czerwonej jak burak, spoconej twarzy i mamrotał coś bezsensu. Wrócił rankiem z polowania i już od progu żona wiedziała, że coś jest z nim nie tak. I nie chodziło wcale o to, że już wtedy mówił coś o kosmitach, którzy wylądowali w lesie. Czuć było od niego alkohol, jakby dopiero co wrócił z ceremonii otwarcia gorzelni, gdzie serwowano darmowe drinki (w ilościach przekraczających wszelkie normy, nawet te obowiązujące w Rosji). Ale potem było tylko gorzej. Pan Jan Nowak powoli zaczął trzeźwieć, ale nie przestawał mówić o tym, co widział w lesie, o niekształtnej masie, która czaiła się w zaroślach, jakby na kogoś czekała. W miarę zaś jak trzeźwiał, stawał się coraz bardziej nerwowy i niespokojny. Około południa, pani Nowak zaczęła się naprawdę niepokoić zachowaniem męża, a kiedy dostał drgawek i zaczął toczyć pianę z ust, zadzwoniła po zaprzyjaźnionego z rodziną doktora Czapczyńskiego. Ten przybył najszybciej jak się tylko dało.
— Nie może pan nic zrobić? — zapytała kobieta załamując ręce.
— Mógłbym podać mu mocne środki nasenne — powiedział doktor. — Zaszkodzić nie zaszkodzą, a przynajmniej przestanie bełkotać i będzie spokój przez jakiś czas. Jutro zajrzę do państwa i zobaczymy czy będzie jakaś poprawa.
— A jeśli mu się nie polepszy?
— Mam pewne znajomości — uspokoił ją doktor. — Wszystko będzie dobrze.
Przezornie nie dodał, że miał na myśli szerokie kontakty w zakładzie dla obłąkanych w Lublińcu.
##
— Ile to może być warte?
Józek spojrzał podejrzliwie na siedzącego naprzeciwko Stasia Fifkę. Drobnej budowy ciała pijaczek przyglądał się uważnie leżącemu na stole metalowemu pudełku, które nosiło jeszcze na obie ślady zaschniętej ziemi.
— To nie jest na sprzedaż — odparł powoli i dobitnie Święty. — Nie handluje się skarbami zesłanymi przez Pana Boga.
— Wiem, wiem — powiedział pospiesznie Stasiu. Doskonale znał wybuchowy charakter swojego kolegi i zdawał sobie sprawę z tego, jak niebezpiecznie jest go denerwować. Problem polegał tylko na tym, że nigdy nie było wiadomo, co w danej chwili może wyprowadzić Józka z równowagi. — Tak tylko zapytałem. A co to w ogóle jest?
— Jeszcze nie wiem — przyznał Święty i sięgnął po szklankę wypełnioną do połowy cuchnącym siarką winem. — Musi być coś ważnego skoro Bóg mi powiedział, gdzie tego szukać.
— Pewnie tak. A może by tak zapytać proboszcza? — podpowiedział z nadzieją w głosie Stasiu.
— Nigdy w życiu!
Fifka skulił się w sobie i stał się jeszcze mniejszy niż zwykle. Wydawało się, że od potężnego, przepitego głosu Józka zatrzęsła się cała jego pustelnia. Nawet hałasujące do tej pory gdzieś na zewnątrz świerszcze, nagle ucichły.
— Nie będę rozmawiał z tym diabłem w sutannie — powiedział nieco już spokojniej Józek. Wino powoli zaczynało działać. — Bóg zesłał to mnie i tylko ja będę wiedział, co dalej z tym zrobić.
— Kiedy?
— Co „kiedy?”?
— Kiedy będziesz wiedział, co z tą rzeczą zrobić? — zaciekawił się Stasiu. — Przecież nawet nie wiesz jak to otworzyć i co to jest.
— Bóg mi powie — oparł z przekonaniem Święty i dopił wino.
Dwaj mężczyźni siedzieli przez długą chwilę w milczeniu. Ponownie napełnili szklanki i delektowali się wiśniowym smakiem wina. Nie zawsze mieli okazję, żeby się napić, ale tym razem było co świętować i Święty Józek postanowił, że naruszy swój fundusz i zakupi butelkę najlepszego, markowego wina o dźwięcznie brzmiącej nazwie „Upadek komuny”. Lubił to wino, nie tylko ze względu na nazwę, ale przede wszystkim za jego wysublimowany smak i datę na etykiecie, która wyraźnie mówił, że zostało ono wyprodukowane w tym roku, zaledwie miesiąc temu, co oznaczało, że jest świeże i mocne. Nie to co inne, zwietrzałe wina trzymane przez kilkanaście, a nawet — o zgrozo — kilkadziesiąt lat w porośniętych pajęczyną, wilgotnych piwnicach.
— Dobre — zauważył z błogim wyrazem twarzy Stasiu i odstawił pustą szklankę na brudny i lepki blat stołu.
— Najlepsze — przyznał koledze rację gospodarz. — Tylko trochę trzeba się namęczyć, żeby sobie pozwolić na taka jedną buteleczkę.
— Co robić — twierdził sentencjonalnie Stasiu. — Nastały paskudne czasy. Żyje się coraz ciężej.
— A będzie jeszcze gorzej — dodał Józek. Jego kompan spojrzał na niego oczekując rozwinięcia myśli, jednak Święty nic więcej nie dodał. Ponownie pogrążyli się w milczeniu, zapatrzeni w leżący przed nimi tajemniczy przedmiot.
Trudno było jednoznacznie stwierdzić z czego jest wykonany. Wyglądał jak zwyczajne, metalowe pudełko wielkości litrowego kartonu mleka, ale kiedy przyjaciele przyjrzeli się mu uważniej, okazało się, że nie był to metal, a raczej jakiś dziwny rodzaj drewna, którego nie znalazłoby się nigdzie na Ziemi, co jeszcze bardziej upewniło Świętego Józka o boskim pochodzeniu przedmiotu. Nie było w nim żadnego otworu, w który można by wetknąć klucz (lub wytrych, o czym pomyślał Stasiu), ani zawiasów. Jednak mimo wszystko, mimo całej dziwności przedmiotu, było w nim coś fascynującego, tajemniczego, jakaś nieokreślona moc (oczywiście boska, jak twierdził Józek, a Stasiu nie ośmielał się zaprzeczyć), która przepełniała obu mężczyzn chęcią do życia i pozytywnym nastawieniem do całego świata. Gdyby nie to, Józek pewnie nie zaprosiłby Fifki do swojej pustelni (po to w końcu była pustelnią, żeby nikt mu nie przeszkadzał w rozmowach z Panem Bogiem).
Siedzieli jeszcze długo, rozmyślając jakie może być przeznaczenie tajemniczego pudełka. Na dworze zrobiło się ciemno, na granatowym niebie pojawiły się gwiazdy, a nad pustelnią powoli wędrował blady rogal księżyca.
##
Nadleśniczy Marchewka nalał po jeszcze jednym kieliszku wódki i wyciągnął wielkiego, kiszonego ogórka. Lubił wiedzieć, co dzieje się w jego lesie, nawet jeśli ciężko było w to uwierzyć. A w to, co usłyszał przed chwilą, nie mógł uwierzyć zupełnie, nawet po opróżnieniu prawie pół litra Wyborowej.
— To mówisz, że to był kosmita? — zapytał Janka Nowaka, który odkąd tylko wszedł do leśniczówki, nie przestawał się nerwowo rozglądać na boki.
Bliskość lasu sprawiała, że nie czuł się najlepiej i najpewniej. Wolałby być w zupełnie innym, bardzo odległym miejscu, gdzieś gdzie nie ma drzew, a słowo las jest zupełnie nieznane. Jednak wiadomości rozchodzą się po Miaukowicach z prędkością, która mogłaby konkurować z szybkością światła i istniało duże prawdopodobieństwo, że wygrałyby takie zawody. Dlatego, kiedy tylko doktor Czapczyński opuścił dom państwa Nowaków, zadzwonił telefon i nadleśniczy Marchewka powiedział, że musi się pilnie spotkać z Janem. Stanowczo stwierdził, że obecność myśliwego jest niezbędna, aby wyjaśnić pewne nieścisłości w raporcie z odstrzału zajęcy — jak to określił — ze strzelby „wyborowej” (to ostatnie słowo wyraźnie podkreślił). Pan Jan nie mógł odmówić. Poza tym czuł potrzebę zwierzenia się komuś zaufanemu (oczywiście poza żoną, która nie chciała uwierzyć w jego opowieść, chociaż zarzekała się, że ufa mu w każde słowo).
— Tak. Kosmita — odparł Jan. Głos miał słaby i cichy. Spodziewał się innej reakcji po nadleśniczym i czuł się lekko zawiedziony.
— Dziwne — zmarszczył czoło Marchewka. — I nie wyglądał tak, jak na filmach? No wiesz, szary, chudy z za dużą głową i oczami jak przerośnięte migdały?
— Nie, ten był zupełnie inny — na samo wspomnienie Janka przeszedł zimny dreszcz. — Taka jakby galareta z oczami na szypułkach. Jak u ślimaka, tylko że większe.
— A może to był ślimak? — zapytał nadleśniczy i od razu pożałował, że sformułował pytanie w tak nierozsądny sposób.
— Chyba potrafię odróżnić ślimaka od wielkiej galarety z oczami — odpowiedział Janek nieco podniesionym głosem i drżącą dłonią sięgnął po kieliszek wódki. Wyglądało na to, że nadleśniczy zachowywał się jak jego żona i nie wierzył w ani jedno jego słowo.
— Nie o to mi chodzi — pospiesznie powiedział nadleśniczy i pojednawczo wyciągnął w stronę myśliwego kiszony ogórek. Przeprosiny zostały przyjęte. — Wiesz jak to jest. Było jeszcze ciemno, do tego mgła. Rozumiesz. Nawet ja mógłbym się pomylić. Nie twierdzę, że to nie był kosmita, ale biorę pod uwagę fakt, że mogło to być coś zupełnie innego.
Janek przytaknął, jakkolwiek niechętnie, szybkim ruchem wychylił kieliszek, skrzywił się i zagryzł ogórkiem. Powoli dochodził do siebie. Alkohol i rozmowa ze znajomym pomogły mu uspokoić skołatane nerwy i na razie nie chciał myśleć o tym, jak będzie wyglądała zbliżająca się nieubłaganie noc. Miał nadzieję, że wypita wódka pozwoli mu zasnąć bez problemów i spać mocno i zdrowo (a rano nie przyniesie kaca).
Cała ta historia nawet jemu wydawała się nieprawdopodobna, ale przecież nie mógł się mylić. Dokładnie widział to „coś” w lesie. Nie miał bladego pojęcia, co to mogło być, ale widział w swoim życiu tyle filmów o kosmitach, że ta właśnie wersja wydawała mu się najbardziej prawdopodobna. Na pewno nie był to człowiek, ani żadne zwierzę — Janek był w końcu myśliwym od przeszło trzydziestu paru lat i co nieco znał się na różnych gatunkach zwierząt. Żadne mutacje też nie wchodziły w grę; Miaukowice od Czarnobyla dzieliło zbyt wiele kilometrów i lat, aby jakiekolwiek zmutowane bestie przedostały się do Gąszczy, czyli miejscowego lasu. Przez chwilę rozważał też możliwość zamroczenia alkoholowego — w końcu czymś trzeba było się rozgrzewać o czwartej nad ranem, kiedy zasadzało się na dzika. Jednak ta myśl szybko opuściła jego głowę wypchnięta inną, a mianowicie, że alkohol nie powoduje urojeń, a jedynie w niewielkim stopniu zmienia rzeczywistość (i to tylko dla osób, które są pod jego wpływem). Zatem odpowiedź mogła być tylko jedna — w miejscowym lesie zamieszkał kosmita.
— Myślisz, że powinniśmy coś z tym zrobić? — zapytał wreszcie nadleśniczego.
— Z czym?
— No z tym kosmitą, oczywiście.
— Bo ja wiem? — Marchewka miał wątpliwości. Jak zwykle zresztą, kiedy w grę wchodziło podejmowanie się jakichś czynności, które nie były „koniecznie niezbędne”, jak to zwykł określać. — Może sam odleci — wyraził nadzieję. — Jak ten, no, ET.
— Wolałbym mieć pewności, że go tam nie będzie.
— Doskonale cię rozumiem, ale to wykracza poza moje kompetencje — wymówienie tego ostatniego słowa sprawiło nadleśniczemu niejaką trudność. — Co innego gdyby chodziło o wściekłego żubra, albo borsuka. A tak? Co ja mogę?
— Jak to, co? Powinniśmy zwołać wszystkich chłopaków, jakich tylko się da i zapolować na skurczybyka!
— Myślisz, że wielu zgodziłoby się polować na kosmitę? — nadleśniczy spojrzał wymownie na swojego przyjaciela.
— Jeśli obieca się im, że po polowaniu będzie wielka impreza, to przyjdą — powiedział z przekonaniem w głosie Janek. — Poza tym wcale nie musisz mówić, że polujemy na kosmitę. Możesz powiedzieć, że to zmutowany, wściekły pies.
— No nie wiem, czy to przejdzie.
— Zaufaj mi — zapewnił myśliwy. — Uda się.
##
Stasiu Fifka szedł powoli w stronę rynku. Był szary, pochmurny i chłodny sierpniowy poranek i zanosiło się na deszcz. Od kilku lat droga, którą przemierzał codziennie, praktycznie o tej samej porze, stała się o wiele łatwiejsza i wygodniejsza, a wszystko za sprawą Andrzeja Marka znanego jako „Król Kostki Brukowej”. On to zaproponował miastu, że wybrukuje wszystkie chodniki, oczywiście nie za darmo, ale po konkurencyjnej cenie, na co burmistrz Brytfana i radni zgodzili się niemal natychmiast. Od tamtej pory może nie wszystkie, ale znaczna większość chodników była wykonana z kostki brukowej układanej w fantazyjne wzory, wszystkie równiutkie i bezpieczne. Nie było już potykania się o wystające płyty chodnikowe, popękane i chybotliwe, na których każdy krok był bardziej ryzykowny niż jazda ciągnikiem bez hamulców.
Był jeszcze jeden powód tego, że dzisiejszego ranka Stasiu nie potykał się i nie zataczał w drodze do rynku. Po raz pierwszy od kilkunastu lat był zupełnie trzeźwy. Było to dla niego zupełnie nowe i nieznane uczucie. Czuł się dziwnie i niezbyt pewnie. Nie miał bladego pojęcia czemu może zawdzięczać taki (nienaturalny w jego przypadku) stan i to niepokoiło go jeszcze bardziej.
Stasiu należał do tej grupy mieszkańców Miaukowic, która przez większość swojego życia pozostawała pod wpływem alkoholu. Nie chodziło o to, że bez chwili przerwy wlewał w siebie litry alkoholu — alkohol po prostu stał się częścią jego organizmu, krążył w żyłach i zanim do końca wyparował, Stasiu uzupełniał jego straty. Dzięki temu trzymał się całkiem nieźle i nigdy nie narzekał na zdrowie. Oczywiście nie oznaczało to, że wyglądał tak, jak powinien wyglądać normalny, zdrowy człowiek, ale przynajmniej był odpowiednio zakonserwowany i żadne wirusy ani bakterie nie miały do niego dostępu (podobnie zresztą, jak większość ludzi i zwierząt, które odstraszał jego wygląd i woń, jaką roztaczał).
Teraz stało się coś niespotykanego. Wytrzeźwiał chociaż wcale tego nie planował. I co dziwniejsze, wytrzeźwiał w jedną noc! Postanowił, że trzeba coś z tym zrobić i dlatego też skierował swoje kroki w stronę rynku. Czuł potrzebę napełnienia się alkoholem. Przez to wszystko w jego głowie pojawiły się tysiące myśli, niczym nie zakłócony strumień pytań, na które od razu próbował znaleźć odpowiedź, a że nie należał do najlepiej wykształconych, szło mu to bardzo opornie. To z kolei powodowało, że pojawiały się kolejne pytania i wątpliwości, i Stasiu denerwował się jeszcze bardziej. Szybko doszedł do jednego wniosku — nie lubi być trzeźwy i nigdy więcej nie chce już tego powtórzyć.
Zastanawiał się jaka mogła być przyczyna takiego nagłego wytrzeźwienia? Jak przez mgłę docierały do niego obrazy z minionych lat, kiedy miewał jeszcze takie dni, że chciał wytrzeźwieć, że próbował (oczywiście z opłakanym skutkiem). A teraz wystarczyła jedna noc i proszę, był trzeźwy jak niemowlę. Przypomniał sobie, że poprzedniego wieczoru, razem ze Świętym Józkiem pili razem pyszne, owocowe wino i zastanawiali się nad pochodzeniem i przeznaczeniem tajemniczego przedmiotu, który Józek znalazł w lesie. Potem Stasiu grzecznie, choć nieco chwiejnie, wrócił do swojego domu i padł na łóżko nie troszcząc się nawet o zdjęcie butów. A rankiem wstał zupełnie trzeźwy, co wywołało lekki atak paniki.
Najpierw się napije, a później pójdzie do Świętego Józka, zdecydował. Może jego przyjaciel będzie wiedział, co może być przyczyną takiego, bądź co bądź, nienaturalnego stanu. Z takim planem w dziwnie lekkiej głowie, Stasiu zbliżał się do rynku.
##
Janek nie pomylił się, że odpowiednia informacja ściągnie do Gąszczy prawdziwe tłumy myśliwych. Wszyscy byli w dobrych, wręcz wyśmienitych humorach i zapowiadały się naprawdę polowanie. W sumie stawiło się czternastu myśliwych uzbrojonych w sztucery, dubeltówki, a jeden nawet w kuszę myśliwską (broń nie do końca legalną, ale kto by się tym przejmował).
Myśliwy szturchnął w bok nadleśniczego Marchewkę, który miał nietęgą minę na myśl o tym, co zaraz się rozpocznie. Nie wiedział czego ma się spodziewać, kiedy oświadczy na co, tak naprawdę będą tego dnia polowali. Jednak Janek był dobrej myśli i cały czas się uśmiechał. Odkąd zwierzył się z tego, czego sam niedawno doświadczył, poczuł wyraźną ulgę. Nadleśniczy westchnął głęboko, odchrząknął aby zwrócić na siebie uwagę zebranych i powiedział niezbyt głośno, ale tak żeby wszyscy go słyszeli:
— Panowie. Na początek chciałbym was wszystkich zapewnić, że impreza, o której wspominałem, odbędzie się bez względu na wszystko — przerwały mu pomruki zadowolenia, i czyjeś nerwowe klaskanie, kogoś stojącego z tyłu. — Jednak jeśli chodzi o cel naszego dzisiejszego polowania, jest on nieco inny niż ten, jaki wam przedstawiono — kolejny pomruk. — Jak zapewne większość z was wie, obecny tutaj nasz serdeczny przyjaciel, Jan Nowak, miał kilka dni temu w Gąszczach niezwykłe spotkanie. Może się to wydawać niedorzeczne — dodał pospiesznie Marchewka, słysząc czyjś nerwowy, cichy śmiech, — ale jako nadleśniczy muszę zbadać wszelkie, nawet najdziwniejsze rzeczy, które kręcą się po podlegającym pod moją opiekę terenie lasów państwowych. Tak więc podjąłem decyzję, że najlepszym sposobem na zbadanie tego przypadku będzie po prostu urządzenie polowania na istotę, którą widział Janek. Zrozumiem, jeśli ktoś teraz zrezygnuje i wróci do domu. Nie będę wyciągał względem takiej osoby żadnych konsekwencji. Jesteście tutaj z własnej woli i możecie zrezygnować z polowania. Pomyślcie jednak, jak wiele można zyskać na tym, jeśli okaże się, że to co mówił Janek to prawda i rzeczywiście gdzieś tam znajduje się istota nie z tego świata. A poza tym wieczorem, bez względu na wynik polowania, jak już wspomniałem na początku, odbędzie się impreza. Tak jak zawsze — zakończył nadleśniczy.
Myśliwi zaczęli spoglądać jeden na drugiego, wymieniali ciche uwagi i komentarze. Byli nieco zdenerwowani i z całą pewnością niezdecydowani, co robić dalej — zostać czy zapakować się do samochodów i odjechać? Ale im dłużej zwlekali, tym mniej prawdopodobne stawało się, że po prostu odjadą.
Wreszcie, po długiej chwili, odezwał się Marian Wąsowicz, wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w kwiecie wieku o płomiennym spojrzeniu zielonych oczu. Niemal zawsze to on zabierał głos w imieniu grupy, bez względu na to, jak liczna by nie była i kto wchodziłby w jej skład; Marian zawsze stawał się nieformalnym liderem, tak jakby odbyło się jakieś głosowanie, które wygrał.
— Dobra. Możemy spróbować, ale gwarancji nie dajemy, że coś ustrzelimy.
— Ustrzelimy? — zdziwił się Marchewka.
— No, a jak inaczej?
— Myślałem bardziej o uśpieniu, albo schwytaniu, czy coś w tym stylu.
— Chyba zwariowałeś, Marchewka — zarechotał Wąsowicz. — Jesteśmy myśliwymi i strzelamy do zwierząt, czy co się tam nawinie pod lufę, a nie łapiemy.
— Dobra, dobra — powiedział uspokajająco nadleśniczy — może masz rację. Tylko nie chciałbym, aby zginął ktoś niewinny.
— Bez obawy — mrugnął porozumiewawczo wysoki myśliwy. — Nie ucz ojca dzieci robić — po czym, zwracając się do pozostałych myśliwych zawołał. — Panowie! Na łowy!
Marchewka spojrzał niepewnie na Janka Nowaka, ale ten unikał jego wzroku. Nadleśniczy westchnął tylko, z rezygnacją pokręcił głową i obaj ruszyli w las za pozostałymi mężczyznami.
##
Wiadomość o niezwykłych, uzdrawiających mocach tajemniczego pudełka, dotarła do proboszcza Miernika, jeszcze tego samego dnia, kiedy stara Pisarska oznajmiła wszystkim sąsiadką z uliczki, że jej osteoporoza znikła, a ponadto spodziewa się dziecka. To ostatnie było raczej mało prawdopodobne — miała w końcu niemal osiemdziesiąt lat — ale widok biegnącej przez rynek staruszki, która jeszcze poprzedniego dnia ledwo powłóczyła nogami, robił wrażenie. Proboszcz był miłym i spokojnym człowiekiem, którego wszyscy bez wyjątku szanowali i liczyli się z jego zdaniem. Zawsze uśmiechnięty i pogodny, potrafił znaleźć rozwiązanie każdego, nawet najbardziej bolesnego sporu, czy problemu, który innym wydawał się nie do rozwiązania. Wielu mieszkańców Miaukowic nazywało go „Słoneczkiem” i lubiło zapraszać go do siebie na obiad lub po prostu popołudniową filiżankę kawy.
Tym razem jednak, proboszcz pojawił się nie zapowiedziany. Zapukał do drzwi mieszkania wdowy Pisarskiej klika minut po szesnastej i kiedy tylko staruszka otworzyła mu, przywitał ją szerokim uśmiechem, któremu niewielu potrafiło się oprzeć.
— Szczęść Boże, pani Pisarska. Można?
Staruszka nie zdążyła odpowiedzieć, a proboszcz już był w środku, przeszedł do salonu i rozsiadł się wygodnie na wersalce, zupełnie jakby był u siebie na plebanii. Z kuchni dochodził odgłos gotującej się w czajniku wody. Wdowa lekko oszołomiona weszła za proboszczem do pokoju i nieśmiało zaproponowała:
— Może ksiądz się napije herbaty, albo kawy?
— Kawy, jeśli można — odparł nie przestając się uśmiechać. — Słabiutkiej.
Kobieta zniknęła za lekko uchylonymi drzwiami prowadzącymi do kuchni, a tymczasem proboszcz rozglądał się po pokoju. Ostatni raz był tutaj, kiedy chodził po kolędzie, ale z tego, co do tej pory zauważył, nic się nie zmieniło (może za wyjątkiem tego, że nie było tutaj tak czysto, jak podczas wizyty duszpasterskiej w styczniu). Na meblach, telewizorze i wszędzie tam, gdzie tylko był kawałek wolnej przestrzeni poustawiane były święte obrazki, krzyżyki i sztuczne kwiaty oraz lampki. Wdowa Pisarska zawsze była pobożna (niektórzy twierdzili, że nawet bardziej od samego proboszcza), codziennie chodziła do kościoła i brała udział we wszelkiego rodzaju nabożeństwach. Proboszcz Miernik chciałby mieć więcej takich wiernych, wówczas życie byłoby o wiele prostsze. Niestety musiał się męczyć z różnymi „typami”, nie zawsze przyjaźnie nastawionymi, może nie do samej instytucji Kościoła, ale raczej do niektórych jego przedstawicieli, wliczając w to samego proboszcza.
— Jak się pani czuje, pani Tereso? — zapytał ksiądz, kiedy wdowa weszła do pokoju z dwoma szklankami kawy i postawiła je na ławie.
— A dziękuję, nie narzekam — odparła nieco oschle. — A ksiądz?
— Doskonale, doskonale, Bogu dziękować — uśmiechnął się jeszcze szerzej proboszcz i sięgnął po kawę. — Słyszałem, że w parafii dzieją się dziwne rzeczy? Jakieś cuda i uzdrowienia? Niektórzy mówili, że i pani została cudownie uleczona. I z tego co widzę, wnioskuję, że tym razem plotki są prawdziwe.
— Jakie tam dziwne rzeczy, księże proboszczu — obruszyła się wdowa Pisarska. — Ot, po prostu poczułam się lepiej i tyle.
— Ja słyszałem zupełnie coś innego — nalegał Miernik.
— A od kogo, jeśli można wiedzieć? — zainteresowała się kobieta.
— Tajemnica spowiedzi — wzruszył ramionami proboszcz. — Niestety nie mogę tego powiedzieć, ale to pewne źródło. Nie musi się pani obawiać, pani Pisarska. Przecież nic pani nie zrobię jeśli mi pani wszystko opowie. Za szczegółami oczywiście, jak na spowiedzi. Znamy się tyle lat i zawsze przychodziła pani do mnie ze swoimi problemami i troskami. Zawsze dzieliła się pani za mną najświeższymi informacjami na każdy temat, nawet jeśli nie byłem tym zainteresowany. A teraz nagle stała się pani taka małomówna. Odnoszę wrażenie, że moja wizyta jest pani nie na rękę. Nie mylę się?
— Nie o to chodzi — powiedziała pospiesznie wdowa. Widać było, że jest lekko zmieszana. — Wcale nie przeszkadza mi księdza obecność, ale dzisiaj chciałam po prostu pobyć sama. Wie ksiądz jak to jest. Czasami człowiek musi zostać sam na sam ze swoimi myślami, musi mieć chwilę spokoju, żeby porozmawiać z Bogiem.
— Ja to wszystko rozumiem, ale jestem po prostu zatroskany o pani zdrowie — proboszcz delikatnie pogłaskał wdowę po pomarszczonej dłoni. — Jeszcze wczoraj widziałem z jakim trudem wychodziła pani z kościoła, a dzisiaj, proszę, okaz zdrowia. Rusza się pani, jakby miała nie więcej niż dwadzieścia lat. Ciekaw jestem, co sprawiło tak nagłą poprawę zdrowia?
Kobieta zwiesiła głowę na zapadniętą pierś. W dłoniach trzymała kurczowo szklankę z czarną niczym smoła kawą. Milczała przez długi czas i nie odważyła się spojrzeć na wciąż uśmiechniętego proboszcza, który nie spuszczał z niej wzroku. Wreszcie odezwała się, zrezygnowana:
— To wszystko za sprawą Świętego Józka — zaczęła cicho. — Ludzie mówili, że znalazł w lesie jakieś cudowne pudełeczko, które leczy wszystkie choroby i przywraca młodość. Na początku nie chciałam w to uwierzyć, myślałam sobie, że to jakaś bajka, jak te, które wypisują w „Fakcie”, albo innej gazecie, że tam niby jakieś objawienia, cudowne źródełka i inne takie głupoty. Ale Moskalikowa mówiła, że wyleczyło jej żylaki i nawet pokazywała. I wie ksiądz co? — wdowa mówiła z coraz większym ożywieniem, zaczęła nawet gestykulować. — Nogi ma jak miała nadal w cały świat powykrzywiane przez reumatyzm, ale po żylakach ani śladu! Jak ręką odjął! A przecież sama widziałam, jakie miała wcześniej. Cud się stał normalnie i Moskalikową wyleczyło! Takie to cudowne pudełeczko ma Święty Józek.
— Będę musiał złożyć wizytę również pani Moskalikowej — powiedział w zamyśleniu proboszcz Miernik. — Słyszałem, że coś tam mówili o Józku, ale nie wiedziałem, że tyle osób uwierzyło w to, że jakieś wykopalisko może uzdrawiać?
— Też nie mogłam w to uwierzyć — przyznała kobieta. — Ale sam ksiądz widzi, że i mnie uzdrowiło.
— A jak to się stało, jeśli można wiedzieć? Wydawało mi się, że nie każdy może odwiedzić Józka w jego pustelni?
— Też tak myślałam, ale od tego pudełeczka pewnie i jemu się poprawiło i poukładało co nieco pod sufitem — odparła wdowa. — Nawet teraz ustawiają się tam kolejki, żeby móc chociaż przez chwilę posiedzieć przy tym cudzie.
— A ile kosztuje taka wizyta? — zainteresował się Miernik, znając doskonale smykałkę do interesów, z którą przychodził na świat każdy mieszkaniec Polski, a zwłaszcza Miaukowic.
— Nic.
— Jak to „nic”?
— No po prostu, Józek nie bierze nic za wizytę. Pozwala popatrzyć i dotykać pudełeczko zupełnie za darmo. Twierdzi, że to dar od Boga, a takie rzeczy nie po to są, żeby na nich zarabiać.
— To mu się chwali — proboszcz pociągnął łyk kawy, zamyślił się i zapatrzył w okno. Po głowie krążyły mu różne myśli i pytania. Musiał znaleźć chwilę, aby w ciszy i spokoju posiedzieć i zastanowi się nad całą tą niezwykłą sytuacją. Lubił mieć kontrolę nad wszystkim, co działo się w jego parafii. Nie chodziło o to, żeby ludzie przychodzili i pytali się o zgodę na taką, czy inną rzecz, ale żeby wiedział co się dzieje dookoła niego, jakie problemy gnębią jego „trzódkę” i czy w jakiś sposób może im pomóc.
Teraz pojawiła się sprawa Świętego Józka i jego tajemniczego pudełeczka, które uzdrawia ludzi. Miernik wiedział, że takie rzeczy zdarzają się tylko w filmach, a nie w prawdziwym życiu. Ale z drugiej strony należało jednak wierzyć, nawet kiedy nie widziało się pewnych rzeczy na własne oczy.
— Niestety będę już musiał lecieć, pani Pisarska — powiedział ksiądz odstawiając szklankę z niedopitą kawą i podnosząc się z fotela. — Mam nadzieję, że choroba nie wróci. Do zobaczenia. Szczęść Boże.
— Szczęść Boże, księże proboszczu.
Drzwi za Miernikiem zatrzasnęły się, a po chwili dał się słyszeć szczęk przekręcanego w zamku klucza. Proboszcz stał jeszcze przez chwilę zamyślony i dopiero po jakimś czasie otrząsnął się, pokręcił jakby z niedowierzaniem głową i ruszył przed siebie.
##