E-book
17.75
drukowana A5
40.5
Miasto Dusz

Bezpłatny fragment - Miasto Dusz

Księga II


Objętość:
232 str.
ISBN:
978-83-8221-651-6
E-book
za 17.75
drukowana A5
za 40.5

Część I

Święty dym


Krzyk dzwonów zamęczonych


na śmierć


karmi psy, które


wciąż szczekają


w psychofizycznej


obojętności.


Walca grajcie do rana!


*

Niczym w egipskich ciemnościach umiera prawda przed świtem — byliśmy przecież niewinni. Dotyk pierwotnego piękna i niepokoju prowadził nas ku oddaleniu nieszczęsnego ja od siebie, od biologicznej istoty, demonicznego uścisku domagającego się satysfakcji. Otaczaliśmy się woalem zwątpienia i niepewności, druzgocącej i masochistycznej emocji, dzięki której życie uzyskało sens. Jedyny z możliwych sensów, gdy się nikt kurczowo nie trzyma siebie, a ster prowadzenia dzierży tylko chwila tu i teraz, która czujnym okiem wypatruje możliwości zamordowania swojej brzydoty.

Gdy tylko ograniczona i fatalistyczna istota pozna siebie, gdy wejdzie w to miejsce, dotknie eidos z bezczelnością i zachłannością, obraz danych, które otrzyma będzie na tyle przytłaczający, tak zniewalająco obskurny i złowieszczy, iż jedynym dlań ratunkiem jest ucieczka od tego, co mu zostało w tajemnicy objawione. Wielki jest to pomysł na „wymuszenie” wolności w człowieku, jest explicite imponująco przebiegły. Albo wyjście z siebie, albo zagłada, której, jak pokazuje historia, nie sposób się oprzeć.


*

Ponure są tylko te chwile, gdy siedzę zamknięty w sobie, gdy przyglądam się swojej twarzy, swoim myślom, gdy patrzę na ten nieznośny obraz kalectwa i zniszczenia, który rości sobie pretensje, że coś znaczy, że coś widzi, podziwia, mówi, chodzi bez celu, lecz przecież ex officio zaciera imię prawdy jak bezgrzeszny błazen, by tylko utrzymać swoją pozycję w spokoju, by kontrolować wszystko, co pragnąłby mieć lub czym chciałby się stać. Tych uroków beznadziejnego życia nie znoszę i nie potrafię się im poddać, nie potrafię żyć w masce kalectwa, zbiorowej choroby moralnej, która ustawicznie gasi wszystkie światła, zatapia wszelkie przyczółki wolności, której nienawidzi, byleby złożyć hołd perwersyjnej iluzji, tonąc w strugach bezwzględnego czasu.


*

Ucieczka do wolności możliwa jest tylko poprzez szaleńcze wątpienie, wynurzanie się i ponowne zanurzanie w bezkresny pejzaż metafizycznej nieskończoności. Każdy oddech jest życiem w tragicznym spoczynku i powrotem do własnego, zidiociałego ja, które z utęsknieniem oczekuje swego upadku, bowiem wszystko, do czego ta bestia zmierza, ma jeden cel. Zniszczyć, zburzyć, unicestwić.

Każdy poranek jest gwałtem na wolności, zabójstwem wszystkiego, co żywotne. Oczekiwaniem na powrót nocy. Dzień prowadzi nas do złowieszczej zguby, gdy z jaskini na żer wychodzi prymitywny i zgorzkniały, acz zakochany w sobie zdobywca.

Usłysz, życie, o poranku gasną światła i lampki nocne w moralnej pustce. Okaleczone świece zostawiają pożegnalny pocałunek — święty dym na ulicach umarłych miast. Ostatni oddech nocy. Święty dym miesza się fetorem palonych w spokojnym słońcu namiestników dobra — ogrodników cywilizacji. Efemeryczny płomień istnienia kona na zaciemnionych drogach, umiera wątpliwość, wyzbyta pretensjonalnej konieczności. Płacz tańczy jak pajac, usłysz, życie. Pragnie upaść z godnością, wyrwawszy się spod władzy węża mamrocze swe boskie ubóstwo bez racjonalnego przedstawienia. Grzechu warte skomlenie udręczone sobą, czeka na kolejną noc i ciszę budzoną krzykiem monumentalnego szaleńca.


*

Negacja życia nie odsłania się w bycie percypującym od razu i samoistnie, stąd Bergson nie był w stanie udowodnić, iż intuicja, stojąca u podstawy twórczej ewolucji, może rościć sobie pretensje, iż wnosi do życia ludzkości coś w istocie pożytecznego, bo przecież nie naukowego. Byt (percipi) zmierza ku prawdzie, do jej odsłonięcia; to właśnie prawda konstytuuje niebyt w sensie rozumianym jako życie (byt) poza swoim ja, gdzie zostaje one zdegradowane do funkcji utylitarnej, scalającej się w jedności sądów przeczących i twierdzących. On umarł, można powiedzieć, on zrezygnował z pragnienia zdobyczy, lecz żyje w swoim dziele, które wznosi się ponad historię i czas.

Można zapytać, gdzie spadają łzy w ciemności? Bowiem ci, którzy rozumieją teraz doprecyzowane zawołanie Bergsona, chodzą po ciemku, by ich szukać. Jaki zapach mają łzy? Gdzie je znaleźć? — jest pytaniem egzystencjalnym, bo skierowanym do wolności subiektywnej, bowiem tylko ona może odpowiadać i wypowiadać się w tej kwestii.

Einstein po temu znajdywał łzy to tu — to tam, chodził po ciemku, by ich szukać, gdyż tylko ciemność, jeno droga do ciemności lub przez ciemność, odsłania nam tajemnicę nieświadomego i tu, w tym miejscu, byt w całkowitej pozytywności psychicznej neguje sam siebie, bowiem rezygnuje z siebie dla idei miłości, dla poczucia jedynego oddechu — doświadczenia — które rozważane samo w sobie odsłania nam właśnie nie byt, w ujęciu powszechnym, pragnącym utrzymać się przy życiu, lecz niebyt, który złotych kropel dotyka stopami — on bowiem oddał siebie na służbę życia, gdy mu schludność psychiczna i serce czyste pozwoliły zrezygnować z siebie na rzecz wyższej sprawy. Bergson musiał przegrać (Sorbona) bez tych wyjaśnień, gdyż intuicja tylko wtedy jest sensownie wyartykułowana, gdy jej przedmiotem jest śmierć podmiotu, w zgodzie z prawem pierwotnej treści psychicznej.


*

Jaki zapach zatem mają łzy? To pytanie, drogi Czytelniku, do ciebie. Bowiem jesteś tutaj, by nam o smutku, żałości powiedzieć, byśmy patologii nie przenosili na żywoty nadchodzących.


*

Gdzie oni są? Gdzie się udali? Jaki zapach? Jaki zapach? Czy odeszli już na zawsze? Gdzieś w ciemności człowiek swoje imię milczy. Czeka na twoje przybycie lub może ty szukasz jego? Prawda pozostaje zawsze tylko w ukryciu. Nie może się odsłonić, niczym szarlatan wabiący truchło, by je zniewolić i upodlić. Milczeć do czasu odnalezienia lub odszukania. Odszukania prawdy, której damy świadectwo występując przeciw bliźnim lub odnalezienia prawdy, której świadectwo przekona nas, iż żyliśmy w kłamstwie.


*

Poznamy się po słowie, po czynie i po grzechu, który wielbić będziemy, jako i wszechświat wielbi grzesznych niszczących opór patetycznej moralności. Trzymajmy się prawdy, która jest najczęściej niezrozumiała i irracjonalna, lecz właśnie ona, w świecie pojęć błędnie ugruntowanych w tradycji państw i kultur, które walczą o złowieszcze przetrwanie — nosi imię zbawienia i miłosierdzia.


*

Muszę pozostać już w tej samotności. Nic już nie zrobię. Gdziekolwiek nie pójdę, życie mnie w niewolę zaprasza. Czym jest to życie nędzne, kiedy się człowiek tumanowi kłania i składa mu siebie w ofierze — odsłania mu jego głupotę — on, pędrak, bierze to dosłownie i stos czym prędzej układa, aby spalić miłość, która nadeszła, która go pokochała?

Pustka. Ta pustka, kochana, na wyżynach świętości i zbrodni rozkwita. Pustka, jeśli może być kiedykolwiek pokonana, to tylko przez czyn. Czyn, będący aktem walentnej miłości, która przegrywa we wszystkich sprawach. Czyn bowiem, jeśli się dokonuje, musi wyrazić przynależność do tego, co pierwsze, a pierwsze, pogrążone w umieraniu, nie może zdradzić śmierci, gdyż sprzeniewierzając się jej, życie unicestwia.


*

Jestem obłąkany. Niezrozumiały i brzydki, także fizycznie, co mi chwały dodaje, bom z premedytacją swoje zwłoki doprowadził do tego stanu. Tylko tu, liżąc rany tego sponiewieranego stada, mogę poczuć, iż jestem człowiekiem. Lecz przecież w oczach zwierząt, tylko występkiem, marnym, nieznaczącym odludkiem, który nauczył się bez pospólstwa żyć, i który — teraz rozżalony — żeby żaden pseudo — psycholog nie odbierał mi zdolności do analizy swej postaci, tęskni do kolorowych jarmarków, budzących grozę wśród wspomnianych miernot. Jakiż to ciemny jest lud, ten się tylko dowie, kto prawdę zobaczy, kto się nią zachłyśnie. Wnet pojmie, iż państwa — zaraza przeklęta — wydają na świat idiotów, którzy się prawdzie opierają w imię aksjomatyki przetrwania! Z taką zapalczywością walczą o swoje życie, iż tożsamość tracą, bowiem zdradzają miłość przenajświętszą, która serce swe oddaje samotnym na służbie wolności.


*

Motłoch obawia się nadejścia mordercy. Mordercy, którym sam jest. Jeśli zadawał gwałt, to czeka na gwałt, jeśli mówi, iż pragnie pokoju, pragnie wojny, bowiem siły pierwotne, które w naturalnym porządku nakazują życie prowadzone w niepokoju zostały zażegnane i wymknęły się tępej masie, niczym bliżej nieokreślona tęsknota, przez naturalne zrządzenie losu przybędą, by delikwenta ukarać, by ukarać szarą, tępą masę tchórzy. Takie jest pokłosie tradycji państwa, rzewnie rozlewającego swój smród w pieśniach ludowych, ale i kulturowych. W ich dźwiękach, w ich nastrojach znajdziecie wszystko, o czym mówię, który przeskoczył swoją epokę.


*

Życie jest kłamstwem. Tylko kłamstwem. Zawsze i wszędzie. Żeby przeżyć trzeba kłamać, wchodząc w układ z tym, co złowieszcze i bluźniercze, zaś ocalenie nędznej istoty, która wyrzekła się prawdy zanieczyszcza przestrzeń doświadczeń międzyludzkich, zrzucając nań winę za swoje niepowodzenia. Prawda jest tylko śmiercią, uroczystym zaprzysiężeniem swojej zguby przed obliczem zgromadzenia. Ten pięknie umiera, ten potrafi czynić sztukę ze swego życia — tak powinien wybrzmiewać zachwyt na ludzką miłością. Umierający, wychodząc poza oblicze biologicznej brzydoty, dotyka sensu istnienia w czułości, jaką obdarza świat, manifestując oddanie sprawom najwyższej wagi, gdyż jego wolność, której owoce rozsiewa, gdzie się nie pojawi, widzi zachwyt jedynie w tym, co z radością godzi się na swój los; nędznika, upartego wędrowca, marzyciela i myśliciela.


*

Prawda, jak się powiada, jest tylko tym, co wewnętrznie spójne. Zaś spójne, a zatem będące tym, co naturalne i czyste, ujawnia się poprzez naoczność w bezpośrednim spotkaniu z tajemnicami życia jako obłąkane, absurdalne i niedorzeczne. Nie może świadczyć prawdzie ten, kto nie jest szaleńcem, lecz ten, którego szaleństwo nie jest godne siebie, gniew na siebie skieruje tych, za których nie zechce umrzeć, bowiem tylko ów aspekt śmiertelności — pogrążenia w odejściu i zapomnieniu jest i powinien być uznany za prawdę in concreto.

W czasach dzisiejszej zagłady — w epoce tzw. post prawdy zatarły się całkowicie granice oddzielające zasadnicze w tych sprawach od tego, co peryferyjne i bez znaczenia. Dlatego też prawda wyświechtanego obyczaju — doniośle objawiająca swój życiodajny kult w tradycjonalizmie — jest fałszem samoistnym, zarazą gorsząca padół łez zwierzęcej cywilizacji od tysiącleci, gdyż broniąc zaciekle swojej twierdzy przed upadkiem, a zatem nienawidząc upadku, pożądają go i proszą o unicestwienie za to, iż utknęli w lęku własnej niemocy i pogardy do życia.


*

Praktyki ubogiego aksjomatu obfitują w wiele iluzji, które, jak mniemam, będą gościć na naszym nieszczęsnym świecie do jego końca, który już zresztą blisko. Rzeczą absolutnie beznadziejną i budzącą trwogę jest charakterystyczna dla jednostronnie rozwiniętego intelektu fałszywa troska skierowana ku cierpiącym na podłożu fizycznym (psychicznym). Jest po temu tak, iż nieszczęśnik, który w wyniku choroby całe życie spędził na wózku, może liczyć na ich pobłażliwość i nic niewarte współczucie, a nawet sympatię i przywileje, gdyż napawają się faktem, iż cierpienie ich nie dotyka, po temu żywią się takim zjawiskiem, jako formalnie usensownioną w obyczaju potrzebą przewyższenia.

Kiedy jednak zdemaskowane zostaną iluzje egzystencjalne, a zatem do głosu dojdzie sprawiedliwy, który wykaże ich partactwo i zgorszenie, zostaje uznany za bezuczuciowego szympansa. Człowiek cierpiący, w żadnym razie nie domaga się litości, nawet wtedy, gdy czerpie jednoznaczne profity ze swego kalectwa. Od leczenia chorób ciała są lekarze i nie nam ingerować w sprawy tej materii, lecz w naszym obowiązku leży autentyczna troska o potrzebujących naszej miłości i opieki, której nie można rozumieć w żaden inny sposób, jak tylko poprzez męstwo oddania siebie na służbę świętej dobroci (reakcji) wymagającej od cierpiących na podłożu psychicznym zdolności (jako pewnej praktyki życia) do redukcji patologicznego czynnika doświadczenia.


*

Wychodząc naprzeciw zagrożeniom, które czają się na horyzoncie naszego nieszczęśliwego świata, winniśmy uczyć się zadawania bólu i bezlitosnego traktowania szubrawców i wichrzycieli, którzy sensu istnienia nie pojmą nigdy, jeśli będziemy dla nich pobłażliwi. Szkolenie się w miłości jest sztuką niełatwą, lecz niezbędną, aby marazm wykorzenić z rzeczywistości. Kiedy leżałem w szpitalu umierający, przychodzili do mnie beznadziejni nieszczęśnicy z kwiatami, od których mnie mdliło. Przychodzili oglądać swoje trywialne życie, choć zostawiali wrażenie troski o moje zdrowie, które nijak od nich nie zależało. Jeśli zaś stało się tak, iż dopadła mnie choroba, to rzeczą, której oczekiwałbym od innych jest tylko pozostawienie mnie w spokoju, gdyż zwykłą podłością jest klęczenie przy łóżku umierającego i tym samym — zapamiętajcie! — rezygnacja z miłości, której obowiązek ciąży na każdym członku organizacji; miłości skierowanej do potrzebujących.

Był zatem gorzki czas w moim życiu, kiedym przeganiał ze swego życia wszystkich tchórzy i łajdaków, lecz był także czas jeszcze gorszy, kiedym umierający konał po tysiąckroć na oczach gapiów i psów życia. Napisałem dlatego wiersz, który na koniec tej refleksji Państwu przedstawię. Za oknem mgła, święty dym, po omacku chadzam, by odnajdywać nowe dzieci w szkole nieuświadomionej miłości, w bezkształtnym woalu samogwałtu.

Po ludzku


kiedy byłem w szpitalu

umierający

przychodziliście do mnie

z kwiatami od których mdliło mnie

[oglądać życie

przychodziliście do mnie

ale nie przychodziliście

do innych ludzi. [Czekali na was

wypatrywali. Nasłuchiwali.

Nie chcieliście patrzeć słyszeć

ich wołania pozostają we mnie.


Przynieśliście mi zgryzotę

i w zgryzocie pozostawiliście

potrzebujących. [Umarłem,

ale nie będziecie spać spokojnie.


*

Ma rację Stanisław Lec, kiedy twierdzi, że wszystkie materiały historyczne powinny być łatwopalne. Historia ciągnie się za nami jak smród. Każdy uwikłany jest w jakąś historię, żyje jakąś historią, tylko nie swoją, niestety. Zgwałceni przez tyranów, ambicjonalnych ćwoków, duchowych przywódców i święte matki niepokalane, nader często nie pragniemy odwracać tej sytuacji — historii, kochamy przecież swoje gówno, którego nie wypieramy, nie wstydzimy się go, przeciwnie do zasad miłości.

Historia czyni nas niewolnikami naszych namiętności, jeśli nie jest objęta korekturą merytoryczną. Każda historyczna krzywda dziś, dawniej i jutro domaga się zadośćuczynienia, czego dowodem może być korporacja żydowska, która zrobi wszystko, by uzyskać zadośćuczynienie za zbrodnie popełnione w przeszłości. Jeśli zaś dobro jest zdeterminowane w skutku, a każdy czyn, choćby nie wiadomo, jak był zbrodniczy, popełniony w przeszłości nie zostanie wybaczony, znaczy to tylko tyle, że nic nie wiemy o miłości, nie pragniemy jej, gdyż nie byłoby nic bardziej okrutnego dla szubrawcy niż zapomnienie o nim, nie nadawanie mu znaczenia. Odwracając tę nieszczęsną dziejową sytuację sami stajemy się tymi, którzy byli katami, bowiem jeśli pogrążeni w rozpaczy zadali ból i cierpienie naszym przodkom, kulturze etc., my zadamy ból tym, którzy dziś oczekują od nas opieki i odpowiedzialnej troski, do tego nastroje społeczne z ochoczym pozdrowieniem wyruszą na łowy, by z wypiętą piersią i dumą aksjomatyki politycznej na sztandarze poszukiwać aktów deprawacji, na których można zarobić, odkuć się, nie dając rozgrzeszenia. Dobrze mówi ewangelia w tej sprawie. Jakże trudnej sprawie. Budujących pomniki sprawiedliwym i poległym zaliczyć należy bowiem do tych samych, którzy ich mordowali, spada zatem na nich nie tylko grzech czy gniew boży, lecz przede wszystkim hańba, że zrezygnowali z udziału w kulturowym postępie, który stosunkowo rzadko uczestniczy w procesie socjalizacji, mimo iż ten szczyci się kulturowym blichtrem; Chopinem czy Mickiewiczem lub Wyspiańskim. Historia ponura i brudna, ohydna — nijak nie jest, bo nie ma prawa być koniecznością, lecz zbrukaną przez tradycję wyobraźnią wariatów.


*

Każde pokolenie gardzi tym, co minione, bowiem minione nie jest poręką do rozwoju praw przyszłości. Jest fałszywe, zbrukane i pozbawione mocy zdolnej nadać temu, co konieczne wyrazistą wizję przyszłości. Jeśli jest tak, jak tu powiedziano, to gardząc tym, co zostało objawione na kartach historii, podziwiamy zbrodnie, których się weń dopuszczono, gdyż wszystkie aspekty podziwu idą w parze z pogardą. Pokolenie pogardy to pokolenie każde, każde bowiem pokolenie nosi wyrazisty rys historyczny tylko w tym, co obiektywne, bowiem historyczne jest obiektywne. Chrystus jest obiektywny dla wspólnot chrześcijańskich, lecz sama idea etyki Chrystusa (gnostycznego) jest tylko subiektywna, dlatego podziw dla Chrystusa jest pogardą dla tego, co tak wzniosło się na wyżyny swej aktywności, że pozostało niedoścignione dla tego, co reprezentowało wolność negatywną w aksjomatyce wspólnoty, która nie zachowując odrębności jest zawsze li tylko fałszem, zarazą przenoszoną na pokolenia następne. W myśl przedstawionej tu zasady.


*

Historyczne nie otwiera drogi dla miłości do świata, lecz domaga się przyjęcia linii żywiołu, który określał dążenia poprzedników, którzy pragnąc życia wiecznego gwałcili i gwałcą nadal tych, do których kierują swoje wiekopomne i niewiele znaczące twory kulturowe czy naukowe. Nie może zaś być świadectwem danej epoki to, że dokonała ona jakiegoś odkrycia, które natychmiast ugruntowano w obiektywnej rzeczywistości, a ta, nie zapominajmy, nigdy nie przejdzie obojętnie wobec tego, co się wyróżnia na tle wspólnoty, lecz przeciwnie, sama pozbawiona mocy twórczych czyni formalny wyrzut (niezadowolenie), sensu stricto historyczny, gdyż obyczaj pozbawił ją mocy kulturotwórczych w imię nic niewartego przetrwania. Walentny twórca wie i zdaje sobie sprawę z tego, że cokolwiek nie zostałoby odkryte już domaga się odkrycia kolejnego, a czas danej epoki służy jedynie temu, by w czasowości ludzkiej tragedii poczuć miłość, jako bezwzględny przejaw zrozumienia. Irracjonalnego zrozumienia. Wyciąganie na kulturowe ołtarze Chopina staje się dla niej (epoki) absurdalnie niekorzystne, lecz ona sama nie zdając sobie z tego sprawy beznamiętnie prowokuje do udziału w wyścigu / rywalizacji rzesze opętanych niemocą wirtuozów, którzy spełniają dla kultury już tylko rolę odtwórczą, bowiem rezygnują z wzniesienia się na wyżyny aktywności, jaką mógł poszczycić się Chopin.


*

Stanisław Lec, jak mniemam, mówi nam o tym, że troska o nasz czas historyczny polegać musi — koniecznie — na dokonaniach, które przyjmą miłość w podzięce za możliwość wpływu na rzeczywistość, lecz bez ceremonialnych aktów tyranii dziejowością przodków. Tylko tyle możemy znaczyć i tylko tak pojmiemy miłość, ile zostawimy w kulturze wartości równorzędnych tym, które już powstały lub nawet je przewyższymy. Jestem przekonany, że obyczaj skonstruowany w ten sposób, który ogranicza wpływ autorytarnego przekonania o porządku i hierarchii, wzniesie nas samych na wyżyny tak zaszczytne, że wszystko (kultura, sztuka, nauka) pójdzie w stronę uczuć wyższych, które nieustannie wypieramy z naszego doświadczenia. Wtedy zaś <historyczne> będzie tym, co konieczne, bowiem kreując własną indywidualną miłość do świata, nie zostajemy poniżeni przez tych, którzy wyróżnili się na kartach historii i którzy zostali do historii obecnej przeciągnięci przez prymitywne autorytety, jak choćby w przypadku ogólnopolskich akcji, gdzie czyta się — na siłę Wyspiańskiego, który nie zmieni już nic, kompletnie, bowiem zmiany dokonują jedynie żyjący, łamiąc i niszcząc prawa, które domagały się stabilizacji, porządku i zbrodni jednocześnie.


*

Wszyscy, którzy uczą się historii, a w szczególności mam tu na myśli filozofów, są śmieszni i żałośni. Dysponują oni wprawdzie ekskluzywnym światopoglądem Platona, czy innego duchowego oprawcy, którym w istocie był, dlatego uczyniła go nim także historia, lecz prócz zaanektowanej treści nie potrafią zaświadczyć swej wolności, pozostając pod władzą autorytetu; nie dojdą nigdy do wyeksplikowania formy, która uwydatni ich poczciwość i szaleństwo. Jeśli zaś kultura lekceważy szaleńców, którzy przychodzą dziś, by głosić prawdę w zgodzie pierwotną strukturą ludzkiej psychiki i aksjomatyką miasta Dusz, świat nie będzie nic wart, bowiem najwięcej jest wart tylko ten, który umrze za swoją chwałę, nie domagając się od ludzi uznania i posłuszeństwa. Filozofia instytucjonalna jest umarła, ideowo bezpłodna, o czym zresztą powiedział przed śmiercią śp. Bogusław Wolniewicz.


*

Gdyby zgorszenie ludzkiego zwierzęcia można było opanować, bylibyśmy w sytuacji naprawdę komfortowej, lecz okazuje się, to bardzo zły objaw, że to historia prowadzi nas, a nie my ją. Z tego też względu nie można się dziwić, że Bóg milczy. Bowiem kara spotyka zawsze tych, którzy Bogu — potocznie władzy powszechnej — powierza losy tego wspaniałego świata. Płaczę. Literalnie.


*

Dzieci powinno się nauczać i wychowywać zupełnie inaczej. Otwieramy wam drogę! — tak powinna wybrzmiewać edukacyjna mantra. Oto są ci, którzy żyli przed wami, lecz wy powiecie to, czego oni nie zdołali. Wy przywrócicie stabilizację tej epoce, bowiem jesteście miłością, jako my nią jesteśmy! Cóż to znaczy? Kto dopomoże? Kiedy banda hochsztaplerów opanowała instytucje, wyżywając się na pięknych i nieskalanych siłach życia. Natychmiast zostają wepchnięci w ramy bezwzględnego posłuszeństwa i absurdu, a każdy przejaw twórczej myśli — nowego, rewelacyjnego spojrzenia na wyrażenie swojej wolności — zostaje podporządkowany racjonalnym praktykom absurdu, żeby tylko nie zniszczyć sobie życia. Kim jesteście malkontenci i dyletanci, którzy dzierżycie w dłoni bat błądzenia, kulawi, skrzywdzeni, okaleczeni…? okaleczacie przyszłość.

Biada wam, dzieci piękne, biada, bowiem zrozumienie traumy, której doświadczycie będzie na tyle odsunięte w czasie waszego życia — o to postarają się już przywódcy — że nie pozostanie wam nic już innego, jak tylko wyżyć się na tym, co historyczne w obliczu niemocy jej kształtowania. Tak oto <biologiczne> staje się <historyczne> — czyli reprezentujące fizykę kwantową — w formie przyciągania, diabelskiego pożądania, utkanej w procesach międzyludzkich jako pożywka dla następnych pokoleń, doprowadzi ostatecznie do zagłady naszej cywilizacji, bowiem wolność jest tylko w takim stopniu wolnością, w jakim umyka temu, co obiektywne, historyczne.


*

Człowiek nie potrzebuje historii w wymiarze, jaki zostaje mu narzucony. Człowiek jest twórcą historii. Jeśli zaś to, co historyczne, staje się naukowe, znaczy to, iż zwierzęta tworzące dumny gatunek ludzki, pragną jedynie spokoju, bowiem to wiedza spokoju dostarcza. Wiedza powstaje jedynie po to, by człowieka, nie, pretendenta na człowieka, uspokoić i wbić mu do zakutego łba pozór, iż jego życie ma sens jedynie wtedy, gdy się podporządkuje temu, co historyczne.

Niczego nie ma jednak w człowieku żyjącym. Żyjący to jedynie pohukująca bestia, której nauka dostarcza narzędzi, by mógł gwałcić jeszcze potężniej, jeszcze zacieklej, by wszystkie cnoty, jak mówi Nietzsche, zagrabione przyrodzie wykorzystał jeszcze skuteczniej przeciw swoim pobratymcom. Niczego nie odkryjecie. Nigdy, a każde osiągnięcie w cyklu życia naszej cywilizacji jest tylko marną determinantą, w której pokładają nadzieje ci, którzy nie tworzą historii, lecz są przez nią prowadzeni. Aż do piekła. Kwantowego.


*

Powinniśmy się zaciągać ideą, tym dymem świętym, czego nie pojmuje ani szeroko rozumiana kultura, ani tym bardziej literatura, za przedstawiciela której uchodzę.


*

Zwróćcie uwagę, że <historyczne> nosi imię złowieszcze. Oto podpisano akt porozumienia, umowę na wybudowanie najwyższego pomnika, rozpoczęła się jakaś wojna, skoczek narciarski odleciał w siną dal lub nurek głębinowy zatruł się, na chwałą boską, azotem. To wszystko leży w naturze tego, co złowieszcze w obyczaju. Nie mówi się bowiem, iż w tym dniu Zdzisław lub Barbara zrezygnowali z życia, oddając je posłudze najwyższym wartościom. Zrezygnowali, bowiem przyjęli swoją śmierć jako dar, jako asumpt do realizacji miłosnego praxis. Ich decyzje i ich zapisane w czasowości / datowaniu zracjonalizowane fenomeny nie podlegają temu. co historyczne, bo historia nie może pożywić się tym, co subiektywne, a zatem wolnością, lecz tylko tym, co bestialsko zostaje zniewolone. Perfidnym kłamstwem epokowej kurtuazji.

Mówi się wszak, że tu albo tam ktoś czegoś dokonał i to miejsce się uświetnia oraz wynosi na piedestał w zbiorowym kulcie, lecz są to zazwyczaj egzotyczne opowieści, które mają podkreślać indolencję zogniskowaną wokół nasilającego się nurtu przemocy. Nie ma przecież prawdy historycznej prowadzącej do źródła. Droga Jezusa jest zbyt trudna dla ludzkości obiektywnej, żeby mogła pojąć jej sens, bowiem zabarwienie jej nosi jedynie imię samotności, której wspólnota wyrzeka się, niczym diabła, którego skądinąd ubóstwia. Doświadczenie wolności leży poza historią, zatem w czasie wiecznym, który wymyka się biologicznej supremacji, która rości sobie pretensje, iż o życiu człowieka, psychologii i wolności wie dokładnie tyle, by mówić do nieszczęśników z fałszywym przekonaniem, iż możliwe jest znalezienie rozwiązania problemów, które powinny być rozwiązane przez nich samych. Bez ingerencji fałszywej naukowości. Tak rodzi się kult przemocy.


*

Ci, którzy ulegli historycznemu gwałtowi, pozostają cwelami historii, bowiem historyczne umiera samo w sobie, przechodząc w kolejną jakość i sens, zaś to, co wolne żyje w doświadczeniu wymiaru metafizycznego, który nieodsłonięty historycznie emanuje w dziejowości jako uniwersum, które nie ujawnia tajemnic swej wolności. Wielu pragnęłoby sławy Einsteina, lecz nie on. Wielu nie pozna źródła jego mocy, bo serca ich brudne. Dla Einsteina sława dosłowna w rozumieniu i pragnieniu powszechnym, byłaby końcem jego wolności. Robił, co mógł, byleby odżegnać się od splendoru, lecz duma jego poznania musiała być powodem ugruntowania intuicji w świadomości twórcy, jako czegoś autentycznego i kierowanego przez jego wewnętrzną siłę śmierci, która go do wieczności wyniosła. Śmierć bowiem jest dla historyczności zgorszeniem, dla geniusza zaś zbawieniem. Dlatego można powiedzieć, iż jest historia Einsteina, lecz nie można uzasadnić wolności twórczej ekspresji, która nie wywodzi się z tego, co historyczne, bowiem geniusz historię ma za nic w wymiarze, do którego tutaj nawiązuję.


*

Ci bowiem, którzy naśladują, z samego założenia, muszą odwołać się do tego, co historyczne. Pogarda — podziw — fizyka kwantowa. Naśladowanie zatraca indywidualność koncentrując uwagę na szlachetności tradycjonalnego obłędu. Obłęd jest zarazą historycznego gwałtu, gdyż nie otwiera horyzontu poznawczego w przestrzeni kultury, lecz domaga się zbrodni, jako rzekomej łaski pańskiej. Bluźniercy. Żyją wśród nas.


*

Aksjomatyka państwa jest zawsze historyczna, gdyż o przetrwaniu państwa decydują jej przedstawiciele, którzy będą bronić jego kultury. Dziś powstają już próby fałszywe i nieudolne, by stworzyć społeczeństwo otwarte, lecz takie społeczeństwo może powstać i jest ku temu szansa tylko wtedy, gdy odsunięte zostanie to, co historyczne, bowiem historyczne nie może tworzyć nowego, silnego i odpowiedzialnego, jeśli podlega wpływom sił biologicznych; także opartych, bo być może niektórzy nie zdają sobie z tego sprawy, na tolerancji dla każdego przejawu ludzkiej egzystencji (archetyp matki), innym zaś razem na globalnej zbrodni (Napoleon).


*

„Tak jak pszczoła zbiera miód z kwiatu, nie niszcząc ani jego barwy, ani zapachu, tak mędrzec (muni) obchodzi wioskę prosząc o ofiary” (Dhammapada,49). Muni znaczy milczący. Mędrzec pozostaje w milczeniu. Milczenie nie jest jego więzieniem. Milczący bowiem jest najłaskawszy i litościwy, po temu to, co boskie milczy, nie eksplikuje i przekonuje. Milczenie w istocie ujawnia najwyższy stopień wtajemniczenia, milczeć: znaczy myśleć i kochać. Kochający milczy, chłonąc ciszę boskiego ogrodu, kontemplując jego piękno i harmonię, której nie może pojąć. Harmonia nie zostaje bowiem nigdy objawiona w żyjącym. Żyjący lub ten milczący prosi o ofiary. Jest zdruzgotany swoim bezsensem. Kluczy, uznając swoją mądrość w zbiorowej aprobacie. Milczący jest smutny. Zdaje sobie sprawę, że życie na planecie dobiega końca. Ziemia spłonie na ołtarzu słońca, bo on milczał, milczał, bo milczeli inni mędrcy przed nim. Żałuje, że żył pasywnie, pił ze źródła fałszywego wodę zanieczyszczoną i brudną. Gwałcił milczeniem innych, domagając się ofiary. Chleba, by przeżyć, by przetrwać. Nie poruszył wspólnoty. Nie targnął się na swoje życie, dlatego zrozumiał, że zostanie mu bezpowrotnie odebrane. Nie wlał w ludzkie serca tyle miłości, by z zapałem oddała się koncentracji umysłu na przedmiocie wyizolowanych w głębokim doświadczeniu jaźniowym rozważań. Czekał, czekał, czekał aż się doczekał zemsty natury…


*

W rzeczy samej te wszystkie piękne przypowieści rodem z filozofii wschodu są nie tylko trywialne, lecz także do przesady żałosne, niemal tak jak kultury plemienne, które żyjąc w iście boskiej homeostazie z przyrodą, nie troszcząc się kompletnie o rozwój technologii, praktykując zen i jogę, z głęboko skrywaną pogardą oczekują końca swoich nędznych żywotów. Nie oznacza to, że cywilizacja zachodu osiągnęła apogeum rozumności, bowiem jej rozwój nie prowadzi kompletnie do niczego sensownego, mimo że technologia na podłożu innowacyjności rozwija się całkiem nieźle. Czymże jest innowacyjność? Jest horrorem nowożytnego człowieka, który życie podporządkował przekonaniu, iż da mu nieśmiertelność. Nie o to chodzi w tej ludzkiej rozterce. Wysiłek powinien być podjęty przez wszystkich członków organizacji, aby nie trwonić czasu i energii na sprawy błahe i nieznaczące. Lecz skupić się właśnie w milczeniu na pracy przynoszącej pożytek wspólnocie, a dokładnie na tym aspekcie, by zdolna była bez obciążających determinant wyruszyć w najpiękniejszą podróż… w kosmos. Żałuję, że tego nie zobaczę, choć mam wyobrażenie o tym, co czeka owych szczęśliwców (może się uda) — jaka wspaniałość — jaka trwoga i bojaźń — jakaż koncentracja i pokora potrzebna, by tego dokonać. Pójdźmy dalej.


*

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 17.75
drukowana A5
za 40.5