E-book
20.48
drukowana A5
47.96
Miasto Dusz

Bezpłatny fragment - Miasto Dusz

Księga II


Objętość:
232 str.
ISBN:
978-83-8221-651-6
E-book
za 20.48
drukowana A5
za 47.96

Część I

Święty dym


Krzyk dzwonów zamęczonych


na śmierć


karmi psy, które


wciąż szczekają


w psychofizycznej


obojętności.


Walca grajcie do rana!


*

Niczym w egipskich ciemnościach umiera prawda przed świtem — byliśmy przecież niewinni. Dotyk pierwotnego piękna i niepokoju prowadził nas ku oddaleniu nieszczęsnego ja od siebie, od biologicznej istoty, demonicznego uścisku domagającego się satysfakcji. Otaczaliśmy się woalem zwątpienia i niepewności, druzgocącej i masochistycznej emocji, dzięki której życie uzyskało sens. Jedyny z możliwych sensów, gdy się nikt kurczowo nie trzyma siebie, a ster prowadzenia dzierży tylko chwila tu i teraz, która czujnym okiem wypatruje możliwości zamordowania swojej brzydoty.

Gdy tylko ograniczona i fatalistyczna istota pozna siebie, gdy wejdzie w to miejsce, dotknie eidos z bezczelnością i zachłannością, obraz danych, które otrzyma będzie na tyle przytłaczający, tak zniewalająco obskurny i złowieszczy, iż jedynym dlań ratunkiem jest ucieczka od tego, co mu zostało w tajemnicy objawione. Wielki jest to pomysł na „wymuszenie” wolności w człowieku, jest explicite imponująco przebiegły. Albo wyjście z siebie, albo zagłada, której, jak pokazuje historia, nie sposób się oprzeć.


*

Ponure są tylko te chwile, gdy siedzę zamknięty w sobie, gdy przyglądam się swojej twarzy, swoim myślom, gdy patrzę na ten nieznośny obraz kalectwa i zniszczenia, który rości sobie pretensje, że coś znaczy, że coś widzi, podziwia, mówi, chodzi bez celu, lecz przecież ex officio zaciera imię prawdy jak bezgrzeszny błazen, by tylko utrzymać swoją pozycję w spokoju, by kontrolować wszystko, co pragnąłby mieć lub czym chciałby się stać. Tych uroków beznadziejnego życia nie znoszę i nie potrafię się im poddać, nie potrafię żyć w masce kalectwa, zbiorowej choroby moralnej, która ustawicznie gasi wszystkie światła, zatapia wszelkie przyczółki wolności, której nienawidzi, byleby złożyć hołd perwersyjnej iluzji, tonąc w strugach bezwzględnego czasu.


*

Ucieczka do wolności możliwa jest tylko poprzez szaleńcze wątpienie, wynurzanie się i ponowne zanurzanie w bezkresny pejzaż metafizycznej nieskończoności. Każdy oddech jest życiem w tragicznym spoczynku i powrotem do własnego, zidiociałego ja, które z utęsknieniem oczekuje swego upadku, bowiem wszystko, do czego ta bestia zmierza, ma jeden cel. Zniszczyć, zburzyć, unicestwić.

Każdy poranek jest gwałtem na wolności, zabójstwem wszystkiego, co żywotne. Oczekiwaniem na powrót nocy. Dzień prowadzi nas do złowieszczej zguby, gdy z jaskini na żer wychodzi prymitywny i zgorzkniały, acz zakochany w sobie zdobywca.

Usłysz, życie, o poranku gasną światła i lampki nocne w moralnej pustce. Okaleczone świece zostawiają pożegnalny pocałunek — święty dym na ulicach umarłych miast. Ostatni oddech nocy. Święty dym miesza się fetorem palonych w spokojnym słońcu namiestników dobra — ogrodników cywilizacji. Efemeryczny płomień istnienia kona na zaciemnionych drogach, umiera wątpliwość, wyzbyta pretensjonalnej konieczności. Płacz tańczy jak pajac, usłysz, życie. Pragnie upaść z godnością, wyrwawszy się spod władzy węża mamrocze swe boskie ubóstwo bez racjonalnego przedstawienia. Grzechu warte skomlenie udręczone sobą, czeka na kolejną noc i ciszę budzoną krzykiem monumentalnego szaleńca.


*

Negacja życia nie odsłania się w bycie percypującym od razu i samoistnie, stąd Bergson nie był w stanie udowodnić, iż intuicja, stojąca u podstawy twórczej ewolucji, może rościć sobie pretensje, iż wnosi do życia ludzkości coś w istocie pożytecznego, bo przecież nie naukowego. Byt (percipi) zmierza ku prawdzie, do jej odsłonięcia; to właśnie prawda konstytuuje niebyt w sensie rozumianym jako życie (byt) poza swoim ja, gdzie zostaje one zdegradowane do funkcji utylitarnej, scalającej się w jedności sądów przeczących i twierdzących. On umarł, można powiedzieć, on zrezygnował z pragnienia zdobyczy, lecz żyje w swoim dziele, które wznosi się ponad historię i czas.

Można zapytać, gdzie spadają łzy w ciemności? Bowiem ci, którzy rozumieją teraz doprecyzowane zawołanie Bergsona, chodzą po ciemku, by ich szukać. Jaki zapach mają łzy? Gdzie je znaleźć? — jest pytaniem egzystencjalnym, bo skierowanym do wolności subiektywnej, bowiem tylko ona może odpowiadać i wypowiadać się w tej kwestii.

Einstein po temu znajdywał łzy to tu — to tam, chodził po ciemku, by ich szukać, gdyż tylko ciemność, jeno droga do ciemności lub przez ciemność, odsłania nam tajemnicę nieświadomego i tu, w tym miejscu, byt w całkowitej pozytywności psychicznej neguje sam siebie, bowiem rezygnuje z siebie dla idei miłości, dla poczucia jedynego oddechu — doświadczenia — które rozważane samo w sobie odsłania nam właśnie nie byt, w ujęciu powszechnym, pragnącym utrzymać się przy życiu, lecz niebyt, który złotych kropel dotyka stopami — on bowiem oddał siebie na służbę życia, gdy mu schludność psychiczna i serce czyste pozwoliły zrezygnować z siebie na rzecz wyższej sprawy. Bergson musiał przegrać (Sorbona) bez tych wyjaśnień, gdyż intuicja tylko wtedy jest sensownie wyartykułowana, gdy jej przedmiotem jest śmierć podmiotu, w zgodzie z prawem pierwotnej treści psychicznej.


*

Jaki zapach zatem mają łzy? To pytanie, drogi Czytelniku, do ciebie. Bowiem jesteś tutaj, by nam o smutku, żałości powiedzieć, byśmy patologii nie przenosili na żywoty nadchodzących.


*

Gdzie oni są? Gdzie się udali? Jaki zapach? Jaki zapach? Czy odeszli już na zawsze? Gdzieś w ciemności człowiek swoje imię milczy. Czeka na twoje przybycie lub może ty szukasz jego? Prawda pozostaje zawsze tylko w ukryciu. Nie może się odsłonić, niczym szarlatan wabiący truchło, by je zniewolić i upodlić. Milczeć do czasu odnalezienia lub odszukania. Odszukania prawdy, której damy świadectwo występując przeciw bliźnim lub odnalezienia prawdy, której świadectwo przekona nas, iż żyliśmy w kłamstwie.


*

Poznamy się po słowie, po czynie i po grzechu, który wielbić będziemy, jako i wszechświat wielbi grzesznych niszczących opór patetycznej moralności. Trzymajmy się prawdy, która jest najczęściej niezrozumiała i irracjonalna, lecz właśnie ona, w świecie pojęć błędnie ugruntowanych w tradycji państw i kultur, które walczą o złowieszcze przetrwanie — nosi imię zbawienia i miłosierdzia.


*

Muszę pozostać już w tej samotności. Nic już nie zrobię. Gdziekolwiek nie pójdę, życie mnie w niewolę zaprasza. Czym jest to życie nędzne, kiedy się człowiek tumanowi kłania i składa mu siebie w ofierze — odsłania mu jego głupotę — on, pędrak, bierze to dosłownie i stos czym prędzej układa, aby spalić miłość, która nadeszła, która go pokochała?

Pustka. Ta pustka, kochana, na wyżynach świętości i zbrodni rozkwita. Pustka, jeśli może być kiedykolwiek pokonana, to tylko przez czyn. Czyn, będący aktem walentnej miłości, która przegrywa we wszystkich sprawach. Czyn bowiem, jeśli się dokonuje, musi wyrazić przynależność do tego, co pierwsze, a pierwsze, pogrążone w umieraniu, nie może zdradzić śmierci, gdyż sprzeniewierzając się jej, życie unicestwia.


*

Jestem obłąkany. Niezrozumiały i brzydki, także fizycznie, co mi chwały dodaje, bom z premedytacją swoje zwłoki doprowadził do tego stanu. Tylko tu, liżąc rany tego sponiewieranego stada, mogę poczuć, iż jestem człowiekiem. Lecz przecież w oczach zwierząt, tylko występkiem, marnym, nieznaczącym odludkiem, który nauczył się bez pospólstwa żyć, i który — teraz rozżalony — żeby żaden pseudo — psycholog nie odbierał mi zdolności do analizy swej postaci, tęskni do kolorowych jarmarków, budzących grozę wśród wspomnianych miernot. Jakiż to ciemny jest lud, ten się tylko dowie, kto prawdę zobaczy, kto się nią zachłyśnie. Wnet pojmie, iż państwa — zaraza przeklęta — wydają na świat idiotów, którzy się prawdzie opierają w imię aksjomatyki przetrwania! Z taką zapalczywością walczą o swoje życie, iż tożsamość tracą, bowiem zdradzają miłość przenajświętszą, która serce swe oddaje samotnym na służbie wolności.


*

Motłoch obawia się nadejścia mordercy. Mordercy, którym sam jest. Jeśli zadawał gwałt, to czeka na gwałt, jeśli mówi, iż pragnie pokoju, pragnie wojny, bowiem siły pierwotne, które w naturalnym porządku nakazują życie prowadzone w niepokoju zostały zażegnane i wymknęły się tępej masie, niczym bliżej nieokreślona tęsknota, przez naturalne zrządzenie losu przybędą, by delikwenta ukarać, by ukarać szarą, tępą masę tchórzy. Takie jest pokłosie tradycji państwa, rzewnie rozlewającego swój smród w pieśniach ludowych, ale i kulturowych. W ich dźwiękach, w ich nastrojach znajdziecie wszystko, o czym mówię, który przeskoczył swoją epokę.


*

Życie jest kłamstwem. Tylko kłamstwem. Zawsze i wszędzie. Żeby przeżyć trzeba kłamać, wchodząc w układ z tym, co złowieszcze i bluźniercze, zaś ocalenie nędznej istoty, która wyrzekła się prawdy zanieczyszcza przestrzeń doświadczeń międzyludzkich, zrzucając nań winę za swoje niepowodzenia. Prawda jest tylko śmiercią, uroczystym zaprzysiężeniem swojej zguby przed obliczem zgromadzenia. Ten pięknie umiera, ten potrafi czynić sztukę ze swego życia — tak powinien wybrzmiewać zachwyt na ludzką miłością. Umierający, wychodząc poza oblicze biologicznej brzydoty, dotyka sensu istnienia w czułości, jaką obdarza świat, manifestując oddanie sprawom najwyższej wagi, gdyż jego wolność, której owoce rozsiewa, gdzie się nie pojawi, widzi zachwyt jedynie w tym, co z radością godzi się na swój los; nędznika, upartego wędrowca, marzyciela i myśliciela.


*

Prawda, jak się powiada, jest tylko tym, co wewnętrznie spójne. Zaś spójne, a zatem będące tym, co naturalne i czyste, ujawnia się poprzez naoczność w bezpośrednim spotkaniu z tajemnicami życia jako obłąkane, absurdalne i niedorzeczne. Nie może świadczyć prawdzie ten, kto nie jest szaleńcem, lecz ten, którego szaleństwo nie jest godne siebie, gniew na siebie skieruje tych, za których nie zechce umrzeć, bowiem tylko ów aspekt śmiertelności — pogrążenia w odejściu i zapomnieniu jest i powinien być uznany za prawdę in concreto.

W czasach dzisiejszej zagłady — w epoce tzw. post prawdy zatarły się całkowicie granice oddzielające zasadnicze w tych sprawach od tego, co peryferyjne i bez znaczenia. Dlatego też prawda wyświechtanego obyczaju — doniośle objawiająca swój życiodajny kult w tradycjonalizmie — jest fałszem samoistnym, zarazą gorsząca padół łez zwierzęcej cywilizacji od tysiącleci, gdyż broniąc zaciekle swojej twierdzy przed upadkiem, a zatem nienawidząc upadku, pożądają go i proszą o unicestwienie za to, iż utknęli w lęku własnej niemocy i pogardy do życia.


*

Praktyki ubogiego aksjomatu obfitują w wiele iluzji, które, jak mniemam, będą gościć na naszym nieszczęsnym świecie do jego końca, który już zresztą blisko. Rzeczą absolutnie beznadziejną i budzącą trwogę jest charakterystyczna dla jednostronnie rozwiniętego intelektu fałszywa troska skierowana ku cierpiącym na podłożu fizycznym (psychicznym). Jest po temu tak, iż nieszczęśnik, który w wyniku choroby całe życie spędził na wózku, może liczyć na ich pobłażliwość i nic niewarte współczucie, a nawet sympatię i przywileje, gdyż napawają się faktem, iż cierpienie ich nie dotyka, po temu żywią się takim zjawiskiem, jako formalnie usensownioną w obyczaju potrzebą przewyższenia.

Kiedy jednak zdemaskowane zostaną iluzje egzystencjalne, a zatem do głosu dojdzie sprawiedliwy, który wykaże ich partactwo i zgorszenie, zostaje uznany za bezuczuciowego szympansa. Człowiek cierpiący, w żadnym razie nie domaga się litości, nawet wtedy, gdy czerpie jednoznaczne profity ze swego kalectwa. Od leczenia chorób ciała są lekarze i nie nam ingerować w sprawy tej materii, lecz w naszym obowiązku leży autentyczna troska o potrzebujących naszej miłości i opieki, której nie można rozumieć w żaden inny sposób, jak tylko poprzez męstwo oddania siebie na służbę świętej dobroci (reakcji) wymagającej od cierpiących na podłożu psychicznym zdolności (jako pewnej praktyki życia) do redukcji patologicznego czynnika doświadczenia.


*

Wychodząc naprzeciw zagrożeniom, które czają się na horyzoncie naszego nieszczęśliwego świata, winniśmy uczyć się zadawania bólu i bezlitosnego traktowania szubrawców i wichrzycieli, którzy sensu istnienia nie pojmą nigdy, jeśli będziemy dla nich pobłażliwi. Szkolenie się w miłości jest sztuką niełatwą, lecz niezbędną, aby marazm wykorzenić z rzeczywistości. Kiedy leżałem w szpitalu umierający, przychodzili do mnie beznadziejni nieszczęśnicy z kwiatami, od których mnie mdliło. Przychodzili oglądać swoje trywialne życie, choć zostawiali wrażenie troski o moje zdrowie, które nijak od nich nie zależało. Jeśli zaś stało się tak, iż dopadła mnie choroba, to rzeczą, której oczekiwałbym od innych jest tylko pozostawienie mnie w spokoju, gdyż zwykłą podłością jest klęczenie przy łóżku umierającego i tym samym — zapamiętajcie! — rezygnacja z miłości, której obowiązek ciąży na każdym członku organizacji; miłości skierowanej do potrzebujących.

Był zatem gorzki czas w moim życiu, kiedym przeganiał ze swego życia wszystkich tchórzy i łajdaków, lecz był także czas jeszcze gorszy, kiedym umierający konał po tysiąckroć na oczach gapiów i psów życia. Napisałem dlatego wiersz, który na koniec tej refleksji Państwu przedstawię. Za oknem mgła, święty dym, po omacku chadzam, by odnajdywać nowe dzieci w szkole nieuświadomionej miłości, w bezkształtnym woalu samogwałtu.

Po ludzku


kiedy byłem w szpitalu

umierający

przychodziliście do mnie

z kwiatami od których mdliło mnie

[oglądać życie

przychodziliście do mnie

ale nie przychodziliście

do innych ludzi. [Czekali na was

wypatrywali. Nasłuchiwali.

Nie chcieliście patrzeć słyszeć

ich wołania pozostają we mnie.


Przynieśliście mi zgryzotę

i w zgryzocie pozostawiliście

potrzebujących. [Umarłem,

ale nie będziecie spać spokojnie.


*

Ma rację Stanisław Lec, kiedy twierdzi, że wszystkie materiały historyczne powinny być łatwopalne. Historia ciągnie się za nami jak smród. Każdy uwikłany jest w jakąś historię, żyje jakąś historią, tylko nie swoją, niestety. Zgwałceni przez tyranów, ambicjonalnych ćwoków, duchowych przywódców i święte matki niepokalane, nader często nie pragniemy odwracać tej sytuacji — historii, kochamy przecież swoje gówno, którego nie wypieramy, nie wstydzimy się go, przeciwnie do zasad miłości.

Historia czyni nas niewolnikami naszych namiętności, jeśli nie jest objęta korekturą merytoryczną. Każda historyczna krzywda dziś, dawniej i jutro domaga się zadośćuczynienia, czego dowodem może być korporacja żydowska, która zrobi wszystko, by uzyskać zadośćuczynienie za zbrodnie popełnione w przeszłości. Jeśli zaś dobro jest zdeterminowane w skutku, a każdy czyn, choćby nie wiadomo, jak był zbrodniczy, popełniony w przeszłości nie zostanie wybaczony, znaczy to tylko tyle, że nic nie wiemy o miłości, nie pragniemy jej, gdyż nie byłoby nic bardziej okrutnego dla szubrawcy niż zapomnienie o nim, nie nadawanie mu znaczenia. Odwracając tę nieszczęsną dziejową sytuację sami stajemy się tymi, którzy byli katami, bowiem jeśli pogrążeni w rozpaczy zadali ból i cierpienie naszym przodkom, kulturze etc., my zadamy ból tym, którzy dziś oczekują od nas opieki i odpowiedzialnej troski, do tego nastroje społeczne z ochoczym pozdrowieniem wyruszą na łowy, by z wypiętą piersią i dumą aksjomatyki politycznej na sztandarze poszukiwać aktów deprawacji, na których można zarobić, odkuć się, nie dając rozgrzeszenia. Dobrze mówi ewangelia w tej sprawie. Jakże trudnej sprawie. Budujących pomniki sprawiedliwym i poległym zaliczyć należy bowiem do tych samych, którzy ich mordowali, spada zatem na nich nie tylko grzech czy gniew boży, lecz przede wszystkim hańba, że zrezygnowali z udziału w kulturowym postępie, który stosunkowo rzadko uczestniczy w procesie socjalizacji, mimo iż ten szczyci się kulturowym blichtrem; Chopinem czy Mickiewiczem lub Wyspiańskim. Historia ponura i brudna, ohydna — nijak nie jest, bo nie ma prawa być koniecznością, lecz zbrukaną przez tradycję wyobraźnią wariatów.


*

Każde pokolenie gardzi tym, co minione, bowiem minione nie jest poręką do rozwoju praw przyszłości. Jest fałszywe, zbrukane i pozbawione mocy zdolnej nadać temu, co konieczne wyrazistą wizję przyszłości. Jeśli jest tak, jak tu powiedziano, to gardząc tym, co zostało objawione na kartach historii, podziwiamy zbrodnie, których się weń dopuszczono, gdyż wszystkie aspekty podziwu idą w parze z pogardą. Pokolenie pogardy to pokolenie każde, każde bowiem pokolenie nosi wyrazisty rys historyczny tylko w tym, co obiektywne, bowiem historyczne jest obiektywne. Chrystus jest obiektywny dla wspólnot chrześcijańskich, lecz sama idea etyki Chrystusa (gnostycznego) jest tylko subiektywna, dlatego podziw dla Chrystusa jest pogardą dla tego, co tak wzniosło się na wyżyny swej aktywności, że pozostało niedoścignione dla tego, co reprezentowało wolność negatywną w aksjomatyce wspólnoty, która nie zachowując odrębności jest zawsze li tylko fałszem, zarazą przenoszoną na pokolenia następne. W myśl przedstawionej tu zasady.


*

Historyczne nie otwiera drogi dla miłości do świata, lecz domaga się przyjęcia linii żywiołu, który określał dążenia poprzedników, którzy pragnąc życia wiecznego gwałcili i gwałcą nadal tych, do których kierują swoje wiekopomne i niewiele znaczące twory kulturowe czy naukowe. Nie może zaś być świadectwem danej epoki to, że dokonała ona jakiegoś odkrycia, które natychmiast ugruntowano w obiektywnej rzeczywistości, a ta, nie zapominajmy, nigdy nie przejdzie obojętnie wobec tego, co się wyróżnia na tle wspólnoty, lecz przeciwnie, sama pozbawiona mocy twórczych czyni formalny wyrzut (niezadowolenie), sensu stricto historyczny, gdyż obyczaj pozbawił ją mocy kulturotwórczych w imię nic niewartego przetrwania. Walentny twórca wie i zdaje sobie sprawę z tego, że cokolwiek nie zostałoby odkryte już domaga się odkrycia kolejnego, a czas danej epoki służy jedynie temu, by w czasowości ludzkiej tragedii poczuć miłość, jako bezwzględny przejaw zrozumienia. Irracjonalnego zrozumienia. Wyciąganie na kulturowe ołtarze Chopina staje się dla niej (epoki) absurdalnie niekorzystne, lecz ona sama nie zdając sobie z tego sprawy beznamiętnie prowokuje do udziału w wyścigu / rywalizacji rzesze opętanych niemocą wirtuozów, którzy spełniają dla kultury już tylko rolę odtwórczą, bowiem rezygnują z wzniesienia się na wyżyny aktywności, jaką mógł poszczycić się Chopin.


*

Stanisław Lec, jak mniemam, mówi nam o tym, że troska o nasz czas historyczny polegać musi — koniecznie — na dokonaniach, które przyjmą miłość w podzięce za możliwość wpływu na rzeczywistość, lecz bez ceremonialnych aktów tyranii dziejowością przodków. Tylko tyle możemy znaczyć i tylko tak pojmiemy miłość, ile zostawimy w kulturze wartości równorzędnych tym, które już powstały lub nawet je przewyższymy. Jestem przekonany, że obyczaj skonstruowany w ten sposób, który ogranicza wpływ autorytarnego przekonania o porządku i hierarchii, wzniesie nas samych na wyżyny tak zaszczytne, że wszystko (kultura, sztuka, nauka) pójdzie w stronę uczuć wyższych, które nieustannie wypieramy z naszego doświadczenia. Wtedy zaś <historyczne> będzie tym, co konieczne, bowiem kreując własną indywidualną miłość do świata, nie zostajemy poniżeni przez tych, którzy wyróżnili się na kartach historii i którzy zostali do historii obecnej przeciągnięci przez prymitywne autorytety, jak choćby w przypadku ogólnopolskich akcji, gdzie czyta się — na siłę Wyspiańskiego, który nie zmieni już nic, kompletnie, bowiem zmiany dokonują jedynie żyjący, łamiąc i niszcząc prawa, które domagały się stabilizacji, porządku i zbrodni jednocześnie.


*

Wszyscy, którzy uczą się historii, a w szczególności mam tu na myśli filozofów, są śmieszni i żałośni. Dysponują oni wprawdzie ekskluzywnym światopoglądem Platona, czy innego duchowego oprawcy, którym w istocie był, dlatego uczyniła go nim także historia, lecz prócz zaanektowanej treści nie potrafią zaświadczyć swej wolności, pozostając pod władzą autorytetu; nie dojdą nigdy do wyeksplikowania formy, która uwydatni ich poczciwość i szaleństwo. Jeśli zaś kultura lekceważy szaleńców, którzy przychodzą dziś, by głosić prawdę w zgodzie pierwotną strukturą ludzkiej psychiki i aksjomatyką miasta Dusz, świat nie będzie nic wart, bowiem najwięcej jest wart tylko ten, który umrze za swoją chwałę, nie domagając się od ludzi uznania i posłuszeństwa. Filozofia instytucjonalna jest umarła, ideowo bezpłodna, o czym zresztą powiedział przed śmiercią śp. Bogusław Wolniewicz.


*

Gdyby zgorszenie ludzkiego zwierzęcia można było opanować, bylibyśmy w sytuacji naprawdę komfortowej, lecz okazuje się, to bardzo zły objaw, że to historia prowadzi nas, a nie my ją. Z tego też względu nie można się dziwić, że Bóg milczy. Bowiem kara spotyka zawsze tych, którzy Bogu — potocznie władzy powszechnej — powierza losy tego wspaniałego świata. Płaczę. Literalnie.


*

Dzieci powinno się nauczać i wychowywać zupełnie inaczej. Otwieramy wam drogę! — tak powinna wybrzmiewać edukacyjna mantra. Oto są ci, którzy żyli przed wami, lecz wy powiecie to, czego oni nie zdołali. Wy przywrócicie stabilizację tej epoce, bowiem jesteście miłością, jako my nią jesteśmy! Cóż to znaczy? Kto dopomoże? Kiedy banda hochsztaplerów opanowała instytucje, wyżywając się na pięknych i nieskalanych siłach życia. Natychmiast zostają wepchnięci w ramy bezwzględnego posłuszeństwa i absurdu, a każdy przejaw twórczej myśli — nowego, rewelacyjnego spojrzenia na wyrażenie swojej wolności — zostaje podporządkowany racjonalnym praktykom absurdu, żeby tylko nie zniszczyć sobie życia. Kim jesteście malkontenci i dyletanci, którzy dzierżycie w dłoni bat błądzenia, kulawi, skrzywdzeni, okaleczeni…? okaleczacie przyszłość.

Biada wam, dzieci piękne, biada, bowiem zrozumienie traumy, której doświadczycie będzie na tyle odsunięte w czasie waszego życia — o to postarają się już przywódcy — że nie pozostanie wam nic już innego, jak tylko wyżyć się na tym, co historyczne w obliczu niemocy jej kształtowania. Tak oto <biologiczne> staje się <historyczne> — czyli reprezentujące fizykę kwantową — w formie przyciągania, diabelskiego pożądania, utkanej w procesach międzyludzkich jako pożywka dla następnych pokoleń, doprowadzi ostatecznie do zagłady naszej cywilizacji, bowiem wolność jest tylko w takim stopniu wolnością, w jakim umyka temu, co obiektywne, historyczne.


*

Człowiek nie potrzebuje historii w wymiarze, jaki zostaje mu narzucony. Człowiek jest twórcą historii. Jeśli zaś to, co historyczne, staje się naukowe, znaczy to, iż zwierzęta tworzące dumny gatunek ludzki, pragną jedynie spokoju, bowiem to wiedza spokoju dostarcza. Wiedza powstaje jedynie po to, by człowieka, nie, pretendenta na człowieka, uspokoić i wbić mu do zakutego łba pozór, iż jego życie ma sens jedynie wtedy, gdy się podporządkuje temu, co historyczne.

Niczego nie ma jednak w człowieku żyjącym. Żyjący to jedynie pohukująca bestia, której nauka dostarcza narzędzi, by mógł gwałcić jeszcze potężniej, jeszcze zacieklej, by wszystkie cnoty, jak mówi Nietzsche, zagrabione przyrodzie wykorzystał jeszcze skuteczniej przeciw swoim pobratymcom. Niczego nie odkryjecie. Nigdy, a każde osiągnięcie w cyklu życia naszej cywilizacji jest tylko marną determinantą, w której pokładają nadzieje ci, którzy nie tworzą historii, lecz są przez nią prowadzeni. Aż do piekła. Kwantowego.


*

Powinniśmy się zaciągać ideą, tym dymem świętym, czego nie pojmuje ani szeroko rozumiana kultura, ani tym bardziej literatura, za przedstawiciela której uchodzę.


*

Zwróćcie uwagę, że <historyczne> nosi imię złowieszcze. Oto podpisano akt porozumienia, umowę na wybudowanie najwyższego pomnika, rozpoczęła się jakaś wojna, skoczek narciarski odleciał w siną dal lub nurek głębinowy zatruł się, na chwałą boską, azotem. To wszystko leży w naturze tego, co złowieszcze w obyczaju. Nie mówi się bowiem, iż w tym dniu Zdzisław lub Barbara zrezygnowali z życia, oddając je posłudze najwyższym wartościom. Zrezygnowali, bowiem przyjęli swoją śmierć jako dar, jako asumpt do realizacji miłosnego praxis. Ich decyzje i ich zapisane w czasowości / datowaniu zracjonalizowane fenomeny nie podlegają temu. co historyczne, bo historia nie może pożywić się tym, co subiektywne, a zatem wolnością, lecz tylko tym, co bestialsko zostaje zniewolone. Perfidnym kłamstwem epokowej kurtuazji.

Mówi się wszak, że tu albo tam ktoś czegoś dokonał i to miejsce się uświetnia oraz wynosi na piedestał w zbiorowym kulcie, lecz są to zazwyczaj egzotyczne opowieści, które mają podkreślać indolencję zogniskowaną wokół nasilającego się nurtu przemocy. Nie ma przecież prawdy historycznej prowadzącej do źródła. Droga Jezusa jest zbyt trudna dla ludzkości obiektywnej, żeby mogła pojąć jej sens, bowiem zabarwienie jej nosi jedynie imię samotności, której wspólnota wyrzeka się, niczym diabła, którego skądinąd ubóstwia. Doświadczenie wolności leży poza historią, zatem w czasie wiecznym, który wymyka się biologicznej supremacji, która rości sobie pretensje, iż o życiu człowieka, psychologii i wolności wie dokładnie tyle, by mówić do nieszczęśników z fałszywym przekonaniem, iż możliwe jest znalezienie rozwiązania problemów, które powinny być rozwiązane przez nich samych. Bez ingerencji fałszywej naukowości. Tak rodzi się kult przemocy.


*

Ci, którzy ulegli historycznemu gwałtowi, pozostają cwelami historii, bowiem historyczne umiera samo w sobie, przechodząc w kolejną jakość i sens, zaś to, co wolne żyje w doświadczeniu wymiaru metafizycznego, który nieodsłonięty historycznie emanuje w dziejowości jako uniwersum, które nie ujawnia tajemnic swej wolności. Wielu pragnęłoby sławy Einsteina, lecz nie on. Wielu nie pozna źródła jego mocy, bo serca ich brudne. Dla Einsteina sława dosłowna w rozumieniu i pragnieniu powszechnym, byłaby końcem jego wolności. Robił, co mógł, byleby odżegnać się od splendoru, lecz duma jego poznania musiała być powodem ugruntowania intuicji w świadomości twórcy, jako czegoś autentycznego i kierowanego przez jego wewnętrzną siłę śmierci, która go do wieczności wyniosła. Śmierć bowiem jest dla historyczności zgorszeniem, dla geniusza zaś zbawieniem. Dlatego można powiedzieć, iż jest historia Einsteina, lecz nie można uzasadnić wolności twórczej ekspresji, która nie wywodzi się z tego, co historyczne, bowiem geniusz historię ma za nic w wymiarze, do którego tutaj nawiązuję.


*

Ci bowiem, którzy naśladują, z samego założenia, muszą odwołać się do tego, co historyczne. Pogarda — podziw — fizyka kwantowa. Naśladowanie zatraca indywidualność koncentrując uwagę na szlachetności tradycjonalnego obłędu. Obłęd jest zarazą historycznego gwałtu, gdyż nie otwiera horyzontu poznawczego w przestrzeni kultury, lecz domaga się zbrodni, jako rzekomej łaski pańskiej. Bluźniercy. Żyją wśród nas.


*

Aksjomatyka państwa jest zawsze historyczna, gdyż o przetrwaniu państwa decydują jej przedstawiciele, którzy będą bronić jego kultury. Dziś powstają już próby fałszywe i nieudolne, by stworzyć społeczeństwo otwarte, lecz takie społeczeństwo może powstać i jest ku temu szansa tylko wtedy, gdy odsunięte zostanie to, co historyczne, bowiem historyczne nie może tworzyć nowego, silnego i odpowiedzialnego, jeśli podlega wpływom sił biologicznych; także opartych, bo być może niektórzy nie zdają sobie z tego sprawy, na tolerancji dla każdego przejawu ludzkiej egzystencji (archetyp matki), innym zaś razem na globalnej zbrodni (Napoleon).


*

„Tak jak pszczoła zbiera miód z kwiatu, nie niszcząc ani jego barwy, ani zapachu, tak mędrzec (muni) obchodzi wioskę prosząc o ofiary” (Dhammapada,49). Muni znaczy milczący. Mędrzec pozostaje w milczeniu. Milczenie nie jest jego więzieniem. Milczący bowiem jest najłaskawszy i litościwy, po temu to, co boskie milczy, nie eksplikuje i przekonuje. Milczenie w istocie ujawnia najwyższy stopień wtajemniczenia, milczeć: znaczy myśleć i kochać. Kochający milczy, chłonąc ciszę boskiego ogrodu, kontemplując jego piękno i harmonię, której nie może pojąć. Harmonia nie zostaje bowiem nigdy objawiona w żyjącym. Żyjący lub ten milczący prosi o ofiary. Jest zdruzgotany swoim bezsensem. Kluczy, uznając swoją mądrość w zbiorowej aprobacie. Milczący jest smutny. Zdaje sobie sprawę, że życie na planecie dobiega końca. Ziemia spłonie na ołtarzu słońca, bo on milczał, milczał, bo milczeli inni mędrcy przed nim. Żałuje, że żył pasywnie, pił ze źródła fałszywego wodę zanieczyszczoną i brudną. Gwałcił milczeniem innych, domagając się ofiary. Chleba, by przeżyć, by przetrwać. Nie poruszył wspólnoty. Nie targnął się na swoje życie, dlatego zrozumiał, że zostanie mu bezpowrotnie odebrane. Nie wlał w ludzkie serca tyle miłości, by z zapałem oddała się koncentracji umysłu na przedmiocie wyizolowanych w głębokim doświadczeniu jaźniowym rozważań. Czekał, czekał, czekał aż się doczekał zemsty natury…


*

W rzeczy samej te wszystkie piękne przypowieści rodem z filozofii wschodu są nie tylko trywialne, lecz także do przesady żałosne, niemal tak jak kultury plemienne, które żyjąc w iście boskiej homeostazie z przyrodą, nie troszcząc się kompletnie o rozwój technologii, praktykując zen i jogę, z głęboko skrywaną pogardą oczekują końca swoich nędznych żywotów. Nie oznacza to, że cywilizacja zachodu osiągnęła apogeum rozumności, bowiem jej rozwój nie prowadzi kompletnie do niczego sensownego, mimo że technologia na podłożu innowacyjności rozwija się całkiem nieźle. Czymże jest innowacyjność? Jest horrorem nowożytnego człowieka, który życie podporządkował przekonaniu, iż da mu nieśmiertelność. Nie o to chodzi w tej ludzkiej rozterce. Wysiłek powinien być podjęty przez wszystkich członków organizacji, aby nie trwonić czasu i energii na sprawy błahe i nieznaczące. Lecz skupić się właśnie w milczeniu na pracy przynoszącej pożytek wspólnocie, a dokładnie na tym aspekcie, by zdolna była bez obciążających determinant wyruszyć w najpiękniejszą podróż… w kosmos. Żałuję, że tego nie zobaczę, choć mam wyobrażenie o tym, co czeka owych szczęśliwców (może się uda) — jaka wspaniałość — jaka trwoga i bojaźń — jakaż koncentracja i pokora potrzebna, by tego dokonać. Pójdźmy dalej.


*

Jak Państwo zauważyli nawiązuję tu do komplementarnego połączenia skrajności maksymalnie zradykalizowanych kultur, jakimi są kultury wschodu i zachodu. Dopiero wprzężenie w jedno jarzmo tego, co przyświeca obu tradycjom może wyrównać dysproporcję i rozkład sił, które zdolne będą uratować ludzki gatunek od zagłady, aby dać nadchodzącym pokoleniom szanse na poczucie tego, czym jest święta miłość, bowiem tak jest nasz padół łez urządzony, że tylko poprzez przejaw autentycznej troski — oddania swojego życia potomnym możemy poczuć sens istnienia i jego niewymowny blask.

Dopiero wówczas ów milczący i pogrążony w kontemplacji mędrzec odda honory szacunkowi i temu, co wzniosłe oraz szlachetne, bowiem opromieniony wolnością, nie zada kłamu swej istocie, przyrodzie i bliźnim, których skrzywdzi jednak, bo tak trzeba, ukazując im to, czego nie zauważyli. Będą mu wdzięczni, nie popadną jak Platon w odrętwienie, rozpacz i zniechęcenie, widząc „jak się wszystko chwieje”.

Czytajcie z uwagą pisma święte, bo tyle w nich prawdy co kłamstw. Nie bójcie się, nie wolno się bać. Krzyczcie, że was oszukano i nadajcie nowy kierunek ludzkim dążeniom, jako ja nie obawiam się poddawać refutacji mądrości rozumnych błaznów. Miała rację Barbara Skarga, że liczy się tylko idea i dobra sztuka; i liczy się, czy to się komuś podoba, czy nie.


*

Niepokój w subtelnej (?) gadaninie mojej świadomości jest radykalną pochodnią, powrotem w stronę domu. Gdzie jest dom? Czyż nie tam, gdzie powstaje miejsce? Dokumentnie niszczące przywilej gorszącej władzy? Kim jest ojciec? Katem, rzadko bratem. On daje życie. Daje chleb i wymaga posłuszeństwa. Ale my nie będziemy posłuszni, zabijemy ojca, bo tylko, gdy śpi jest dobry. Sen jest jego koszmarem. Widzi demony czające się w jego lękach. Potwory gwałcące go w dupsko i usta, ślini się, językiem niemocy nie może opanować milczenia. Boi się śmierci i odejścia, bowiem pozbawia go władzy nad innymi. Miejsce upada. Tischner upada najszybciej, nawet wówczas gdyby pojawiło się milion skretyniałych Wojciechów Bonowiczów, piszących jego biografie i dokańczających wiekopomne dzieła o „innym”, który cuchnął własną zgryzotą. Co robi matka? Jest polką, upadłą jak ojciec i Tischner. Uginająca się pod opoką absurdu, z twarzą wciśniętą w podłogę, zlizuje gówno życia, rozmazawszy je na chlebie powszednim, łka. W nocy słychać jej wołanie, które stłumione rykiem gwałconego ojca nie może się przebić i dojść do głosu, jak flet poprzeczny w orkiestrze symfonicznej.


*

Niepokój jest po temu realną zależnością zjawisk. Oczyszcza mnie. Budzi mój umysł, wyrywa go z choroby i lewackiego szaleństwa. Ma w sobie enigmatyczną tajemnicę w zasadniczym warunku możliwości. Możliwość jest aktem niedokonanego cudu. Cud jest śmiercią. Ozdrowiony i pozbawiony szans na miłość łajdak, któremu Chrystus przyniósł zbawienie, dokona czym prędzej swojej samozagłady. Chrystus wspólnotowy jest oprawcą. Raj jego jest obietnicą katorgi i grzechu. Nieszczęśni wybrańcy i popaprańcy boży, drżyjcie.


*

Niepokój jest korelatem odwiedzin własnej natury. Matka nie zna niepokoju, bowiem szuka spokoju przy samcu, ojcu, który w lęku nie może przynieść zadowolenia ani sobie, ani komukolwiek. Był w partii, bał się wstąpić do Solidarności, ale cóż to, skoro Solidarność i tak tworzyli zdrajcy wolności. Nie można mieć mu za złe, im też nie. Taka mrzonka zdarza się często w historii, której nienawidzę, w symbolach, których nie trawię. Matka jest zdrajczynią podwójną. Ona pozwala na gwałt w imię fałszywego być albo nie być. Być znaczy umrzeć, matka rozumie życie w byciu zakutanym w zawiasy bylejakości jako coś oczywistego. Przespała swój czas, a teraz, gdy ją refleksje dościgają, bo tak się zapędziła w miłosnym tańcu, krztusi się winą i nieprawdą i łka, łka, kra…


*

Niepokój jest w końcu przyjaźnią towarzyskiego zbliżenia. Najróżniejszego rodzaju, lecz w rzeczy samej rodzaju jednego, bowiem ten jest twoim przyjacielem, kto zadba o to, by wartości systemu nie zwróciły się przeciwko sobie. Przyjaciel wyciągnie do ciebie zawsze rękę, pogrążając cię w sobie, byś z dobitnym przekonaniem powstał na chwałę miłości. Jako że forma tego działania jest sensu stricto bardzo różna, lecz zawsze zmierza do jednego — do poszerzania zdolności poznawczych i postrzegawczych, zrozumiały musi być powyższy zwrot, który tu objaśniam, by nie był mylący.


*

Jest także niepokój samoistnym pytaniem do Niego i odpowiedzią człowiekowi. Wyraża się w skrusze i oddaleniu od Niego, mimo iż pytanie kierowanie „do” przybliża niźli oddala. Jednak paradoks ten polega na tym, iż doświadczenie wiary niekoniecznie uzasadnia wszystko, co racjonalne, mimo iż w rzeczywistości pojmowanej miłością to właśnie irracjonalne jest racjonalnym, jak w przypadku życia i śmierci Janusza Korczaka. Chwała Ci, wielki doktorze, w dzień Zaduszny i w każdy inny.

Pytanie do Niego — do świętej mądrości jest zasadniczo pytaniem o własną zgubę. Jeśli pytasz siebie, co zrobić, aby uratować się przed hańbą, to odpowiedź jest zawsze jedna: przegrać i pogrążyć się sympatii do tego stanu. Innej drogi nie ma, lecz jest inny świat, w którym takie działanie byłoby zbawienne dla nastrojów we wspólnocie. Tu jesteś przegranym, tam, w mieście Dusz, wygrywasz zawsze. O taką wspólnotę toczy się ten bój. O twoją prawdę, która będzie naszym szczęściem, bowiem pytanie do Niego jest zawsze zobligowane do wpuszczenia ciebie/mnie, jeśli twój/mój wysiłek pozwala ujarzmić nasilające się zapędy egotyczne. Twój sprzeciw ma tu znaczenie niebagatelne.

Pozostajemy w pytaniu do Niego, lecz zarazem do Śmierci, która wyzwala w nas miłość niepojętej na tym świecie troski do bliźnich. Jeśli nie przychodzi <Inny>, zobligowani jesteśmy wycofać się, na margines ziemi świętej, aby siebie maltretować niźli słabych. Etycznie słuszne, lecz etyka miasta Dusz nie znajduje swojego uzasadnienia w umarłych miastach. Czymże jest więc pytanie do Niego, gdy Mistrz Eckhart mówi: proszę Boga, by mnie uwolnił od Boga? Jest zaiste pytaniem nie do mojego czy twojego boga, lecz naszego, do Niego — do Niej, śmierci pięknej, czystej, co prowadzi nas poza granice modalności. Tam jest raj i tu Przemysław Gintrowski mógłby zaintonować: jestem w raju…


*

Wystarczającą łaskę czyni nam niepokój, by żyć.

Czy może być większe szczęście?


*

Portret cywilizowanego człowieka ocieka krwią potępionych w wiekuistej męce. Pogrążony w żalu niczym na obrazie Masaccio, zostaje uwikłany w swej udręce na kartach historii. Zamknięci w obiektywnym obozie koncentracyjnym, nieustannie rzucający się na druty kolczaste, mimo podświadomej tęsknoty za dobrem, które drzemie w nich nieodkryte, acz skrzętnie ukryte przez poczynania wytrawnych oprawców życia w tradycjonalizmie, składają ręce na twarzy w poczuciu goryczy i bezsensu, że ich życie spoczywa w rękach utrapionego bożka, który nawet na nich nie spojrzy. Ich życie jest nieistnieniem. Grozą. Żyją w permanentnej nicości, choć mają w domu chomiki i strzygą włosy oraz obchodzą nic nie znaczące święta, aby zapobiec całkowitemu skostnieniu i zlodowaceniu silą się na współczucie przez dwa dni w roku, gdzie tam, jeden dzień, bowiem drugiego już tak hucznie świętują, iż przeżycie wiary wymyka się im z brudnych łapsk, które kładą na jeszcze brudniejszych pyskach, zaś po piątej setce ich autentycznie zbrukane od własnej zarazy oblicza nie zdecydują się zrezygnować z umilenia życia bliźniemu swoim wyjałowionym i przebrzydłym objawieniem, iż domagają się rekompensaty za poczucie wstydu i poniżenia, których im dostarczyli głównie tradycjonalni ojcowie i niewinne mamusie, gdyż miłość nigdy nie leży w interesie wspólnoty rozumianej potocznie. Wspólnota taka buduje się na kanwie wyolbrzymionego do granic możliwości lęku, dlatego działa dokładnie jak tłum w Sylwestra na rynku, prowadzony przez bałwanów, uważa iż pozory ogłupiającego szczęścia zapisane są w ludzkiej naturze. Taki grzech, panie Luby. Taki grzech patrzeć na ten cały chaos i nie zrobić nic, byleby tylko uratować skórę. Rzeczywiście musimy udać się na zbiorowe leczenie, skoro taki obraz wspólnoty uważamy za normalny. Kiedy umyjesz duszę, zwierzyno?


*

Ręce nie wznoszą już dziękczynienia za istnienie pod nieboskłon, ale czy kiedykolwiek wznosiły? Czasem tak. W niewielkiej, dosłownie minimalnej próbie, jaką okazał się ethos żałobników, którzy z radością życie swe oddali nikczemnikom. Czy ktoś z was może sobie wyobrazić wiarę Giordano Bruno? Czy jest to do pojęcia, że istniał taki wielki i niezłomny człowiek? Walczący za prawdę niepokoju, do bólu autentyczny, zaś w płomieniach święty niemal… dym… Milczeć, bo właśnie to wam powiem, że historia was nie uczy, lecz niewoli was, historia nie pozwala objawić nadziei niepokalanego, a jeśli nie pozwala, to jest nic niewarta.


*

Ręce nie wznoszą już pałacu piękna i nadziei, jedynie żal gorycz i nienawiść ścierają z twarzy; jakby chciały ją umyć; jakby pragnęły roznosić zarazę w powitalnych gestach, którą skądinąd roznoszą ku chwale obłudy, zdrady i brzydoty.


*

Czym jest pustynia? Pustką, gdzie tylko ty stanowisz o życiu lub śmierci, krainą czystego zła, które domaga się odnalezienia drogi do tego, co święte, do raju. Kto jest beneficjentem / dysponentem raju? Czy to ten, który nie zna pustyni? Jeśli nie poczuł błogosławieństwa pustyni, która z pustki wyciągnęła święty eliksir zapłodnienia, bowiem miłość jest w istocie mocą oddziaływania i wpływania na innych poprzez materializację twórczego dzieła, nie może mówić ani myśleć o miłości, która wymyka mu się w każdej sekundzie, niczym bliżej nieokreślona tęsknota. Pustynia dokonuje w nas nasilające się uczucie bezprawia, żeby przeżyć na pustyni musimy mordować, plądrować, walczyć. To właśnie czynimy, gdyż mord na pustce jest tylko mordem na pustostanie ludzkiego umysłu, który nie tylko nie znajduje powodu, ale i możliwości, by z ciszy pustyni, jej wewnętrznej katastrofy i rozgoryczenia rozgrywającego się w obiektywnych psychikach zanieczyszczających karty historii, wydobyć i rozniecić płomień miłości. Płomień wiary i święty dym.


*

Pustka sama w sobie nie jest nicością. Nicością jest bowiem tylko pustka, która zwycięża. Pustka jest stymulacją. To element natury, ale i naszej cywilizacji, która nie potrafi poradzić sobie z doświadczeniem owego fenomenu. Pustka jako doświadczenie boskie namawia, nie narzuca się, do tego, by się z niej wydobyć, dlatego pustka jest boska, bowiem Bóg nie domaga się respektowania jej praw, można ominąć doświadczenie pustki i przeto stracić nie tylko siebie, lecz wszystko inne.


*

W pustce spoczywa dar miłości. Jej esencja, gdyż jakkolwiek byśmy nie spojrzeli na miłość, musimy spojrzeć na jej fundament, który jest aktem tworzenia. Każda zatem, nawet minimalnie zogniskowana pełnia, musi zawrócić się do pustki, gdzie odnajdzie nowe moce, by przeciwdziałać nicości, której wystąpienie w ludzkim doświadczeniu jest słusznie podyktowane nieistnieniem. Czyż ludzie nieistniejący nie pogrążają się w nicości? Tyle w nich wigoru, nawet działań w skali światowej wiodących, lecz nic nieznaczących, będących nicością, bez których moglibyśmy się obejść. Nie zwracając na nie uwagi, żeby obudzić w sobie siły w nas drzemiące, wywiedzione tylko z naszej pustki, poza przywilejem aprobaty i nędznej przynależności, byłoby przywilejem najpełniej ludzkim. Czyż bowiem człowiek nie robi tyle hałasu, by od pustki się odwieść? Uciec od niej i nie zobaczyć, kim jest w rzeczywistości?


*

Pustka jest dotknięciem człowieczeństwa, bowiem człowiek powstaje ponad tym, co dymorficzne, zaś dymorficzne / biologiczne jest przystosowane w sposób naturalny egzystować w tym, co wyraża nicość, której pustka niezwyciężona nadaje znaczenie spektakularne. Wystarczy uwięzić i zniewolić kota lub inne zwierzę, by się przekonać o słuszności mych słów, gdyż zwierzę żyjące na metaforycznie przedstawionej tu pustyni, zniewolone i poniżone, schwytane w sidła płytkiego i prymitywnego materializmu wolności nie tylko gnuśnieje, ale traci całkowicie swoją tożsamość, pozostając do końca swych dni obrazem zgorzknienia i rozpaczy ku uciesze miłośników porządku i spokoju. Rzecz omawiana nie dotyczy tylko zwierząt, lecz także ludzi, którzy swój sen na pustyni, swoje życie, zamienili na racjonalny i bestialski obyczaj, który skądinąd daje im satysfakcję przetrwania, lecz nic poza tym, bowiem nie ma nic gorszącego dla ludzkiego gatunku niż kurczowe trzymanie się życia, jako z natury złowieszczego i bestialskiego, czego dowodem są skrajne zapatrywania Hitlera na rasę nordycką. Co chce tak usilnie przetrwać, zginie marnie, lecz to, co uwalnia swój potencjał, wymierzając sobie cios śmiertelny i użyczając życia przetrwać musi! Opierając swoje rozumowanie na fundamentalnych zasadach wszechświata, czyli prawdziwej wierze, najpełniej ludzkiej i czystej.


*

Metafizyczny Manifest Twórczy


feci, quod potui, faciant, meliora potentes


Jesteście tchórzami, wszyscy, którzy słowem szafujecie jak świętym orężem, gwałcąc siebie nawzajem w duchu znormalizowanej idei porządkowania kultury, gdzie walentny dotyk, wrażliwość na piękno i grozę zostają zduszone w zarodku, dlatego miłość, którą się tak szczycicie, objawiając audytorium nieudolną atencję, jest przez was patetycznie marnotrawiona. Balsam, którego użyczacie światu, by smarował sobie nim pysk, zasługuje na nieznaczące politowanie, bowiem mogłaby oddać mu cześć jedynie prymitywna sentymentalność.

Nawołuję do stworzenia nowej i czystej kultury! Do stworzenia przestrzeni dialektycznej, w której słowo niczym obuch będzie uczestniczyło w procesie kulturowego postępu z racji przenajświętszej, jedynej racji i prawomocności, gdyż zło zawsze idzie w parze z dobrem, dlatego wypierane, w postaci lęków utrwalonych w fałszywym procesie socjalizacji, zbrodni dokonuje poza lub w jej obrębie, jak w przypadku instytucji związanych z kulturą i szeroko pojętą humanistyką, która jest tylko prześlizgiwaniem się po naskórku jej istoty, niezdolnej uczynić z jednostki osobnika na tyle odważnego, by gotów był zaryzykować utratę swego życia dla obrony piękna, dobra i prawdy przed zakłamaniem.


*

Słowo ma ranić, słowo ma być złowieszcze, o konturach silnie zarysowanych, bowiem szczęście psychiki leży w intelektualnej i etycznej płodności. Słowo wreszcie ma leczyć i uwalniać twórczą ekspresję mentalną wśród członków wspólnoty, którzy obawiając się dotknięcia i poruszenia, niczym ci stojący nad grobem, lamentujący i rozżaleni wyznawcy absurdu, zdolni są i zawsze będą zdolni do realizacji zbrodni, która tu przedstawiona jest nie jako narzędzie walki o przetrwanie, lecz, w duchu tego najpełniej ludzkie, walki o śmierć własną, codzienną, wreszcie o rewizję wszystkiego, co domagało się reifikacji oraz dogmatyzacji. Nie usuniemy zła z naszej egzystencji, nigdy, powiadam. Ze zła możemy zrobić jedynie pożytek wpuszczając <Innego> w nasze serca i przestrzenie metafizycznego krajobrazu, gdy tylko podpali zaciemniony obszar naszej świadomości, aby w tonie słuszności dojrzewać w tym, co autentyczne. Zabijając siebie, stajemy się ludźmi, gdyż człowiek powstaje zawsze ponad tym, co biologiczne.


*

Twórca ma obowiązek wystąpienia przeciw grupie społecznej, gdyż z racji najwyższego argumentu, dba o to właśnie, by wartości systemu nie zwróciły się przeciwko niemu, by nie doszło do implozji wewnętrznej, do kalectwa duchowego i upadku kultury. Twórca daje zatem poprzez swoją pracę członkom organizacji możliwość koncentracji umysłu nad swoim dziełem (jedyna, niepowtarzalna i unikatowa forma twórczej ekspresji, która nie pozwala na ślepe naśladownictwo, lecz stymuluje członków wspólnoty do realizacji wolnościowego praxis), bowiem tylko taka kontemplacja pozwala uciszyć biologiczną świadomość istnienia, tym samym daje asumpt do tego, by sądzić o twórcy, iż nie pragnie nas eksploatować, lecz dba o nasz rozwój, ukazując nam to, czego sami nie zauważyliśmy.

Ci wszyscy, którzy na akt takiej odwagi są gotowi i z troską swe życiowe moce oddają kulturze i światu, dziś nie dostają z reguły od kultury nic, co mogłoby być stymulujące dla nich samych, nie obcują bowiem z oryginalnym rewelatorem ludzkiej wyobraźni, lecz pseudo tworem kulturowym, który nie wychodzi w swoim działaniu poza świadomość obiektywną, która nie jest twórcza, jest destruktywna i rodzi bezpośrednio przemoc.

Im więcej jest twórców, którzy gardzą tobą poprzez osobliwy akt sympatii — mówienie ci tego, co chcesz usłyszeć, prowadzą cię przez góry truizmów i komunałów rodem z tanich powieści, ciągną po bagnach sentymentalizmów i nic nieznaczących wzruszeń, tym silniej rodzi się w tobie formalny pretekst, by stosować się do praw półdzikiego ludu, bo przecież większość wyznaje zasadę tolerancji dla każdego przejawu ludzkiej wolności, a ona, by osiągnąć swój cel musi z tobą sympatyzować.


*

Zamiłowanie do taktu i uprzejmości żywią z natury ci, którzy serca nie oddali miłości, bowiem miłość jest tylko radosnym cierpieniem i na „zbrodni”, o której tu mówię się opiera. Schlebiający ludzkiemu podziwowi, uwodzący nieszczęśników szukających możliwości przeglądnięcia się w innym, utożsamienia się z nim i gloryfikacji jego imienia w duchu pogardy i jednocześnie podziwu, powinni zostać poddani leczeniu wartościami, które tu wylewnie, acz rozumnie eksplikuję.


*

Pustka gości na wyżynach świętości i zbrodni, nie ma na co czekać, nikt już nie przyjdzie z pomocą. Krew zalewa oczy, tylko miłość majaczy gdzieś na horyzoncie, by przegonić nadzieję beznadziejności. Nikt nie pyta tutaj o nic, nikt nie ma nic do powiedzenia. Tu nie ma słów. Słowa są niczym kolce, noże, sztylety wbijane w siebie. Słowa nie istnieją, nie są nikomu potrzebne. Poezja pisze się sama w krajobrazie ogarniętym melancholią. Jest dotykiem gorejącej potrzeby istnienia, które nie ma prawa sądzić o swoim żywocie niczego dobrego. Niczego nie ma w człowieku żyjącym. Żyjący człowiek jest tylko skaczącą i pohukującą małpą. Szympansem z naturalnym skrzywieniem poznawczym, który na próżno wśród sobie podobnych szuka spełnienia. Nie doświadczy go, nie znajdzie ukojenia pośród martwych łodyg i zeschłych liści, wśród pełzających gadów zastanie jedynie siebie — odbitego w lustrze społecznej karykatury potwora. Zaczajonego, wpatrzonego w bezsens szakala, pijawkę, zgniłą tkankę obłudy świadomego ja. Ja jest zakończeniem postępu ewolucyjnego, degradacją istoty tworzącej. Zgryźliwie dokuczliwej. Absurdalnej i epatującej wyrafinowaniem.

Sceny pięknego świata umarły w tęsknocie niepowstałych obrazów. Poezja, matka wszystkiego, co poruszane ruchem w przestrzeni wszelkiego sensu, nieodłączne procesy kreślące rysopis semantycznych zdarzeń, kwitną po raz ostatni, po raz ostatni oddychają dziś, gdy umiera ziemia nieczuła na dotyk poezji. W miodopłynnym państwie dekadenckiej logiki głębszej żeruje jedynie robactwo pełzające po sobie.

Zgliszcza mają zapach palonego mięsa i gotującego się w beczce ze smołą człowieka dozgonnie wdzięcznego. Człowieka, którego warto zabić, by odczuć to, czego podświadomie się pragnie. By dotknąć swojej zbrodniczej, wiecznej, ku chwale fizyki kwantowej, natury. Zgliszcza są niecierpliwością w oczekiwaniu na zagładę. Nienarodzony, bestia o niezwykłej sprężystości, jest wyjątkowo niecierpliwy. Jest chełpliwie przywiązany do swej zdrady. Do swego wynaturzenia. Ma w sobie to coś od zarania dziejów, od swego dziada, pradziada gnije w rynsztoku uwłaczającej godności scenerii. Kwiaty taki cwaniak hoduje i myśli, paradoksalnie, że znalazł lekarstwo na zawziętość iluzji.


*

Jestem dziś nieco bardziej ponury niż poważny, dla nikogo niepojęty, zakochany w obawie, że być może człowiek nie zrozumie, kim jestem i jakim sprawom zamierzam nadać znaczenie. To nie jest kwestia uczuć, kto bowiem żyje pod wpływem emocji, ten do życia nie dostał jeszcze powołania. Ulegając kaprysom miernych aksjomatów, ciągnięty przez pociąg do złudzeń, pragnie dla siebie nieszczęśnik zadowolenia. Sam dla siebie jest koszmarem, gdy bowiem spogląda na swoje oblicze, musi stawić czoło wątpliwościom natury moralnej i je natychmiast zgładzić, gdyż z rozkoszą dostrzega w sobie twarz tyrana, na którą patrzy bez wstydu i zażenowania, lecz przecież wie i zdaje sobie sprawę, że jego życie na ma sensu, że jest kompletnie bezużyteczny. To ukryte stwierdzenie jednak nie znajduje w nim rozsądnego przekonania, jego maskarada marzy już tylko o tym, by otoczyć się tłumem niewolników, którzy pełzając u jego stóp będą mieli jedynie szacunek dla pozorów. Najmniejsza dawka prawdy zostanie natychmiast przegoniona, bowiem czymś najgorszym może być dla nich wyzwolenie się od siebie, za to z rozkoszą przyjmować będą niszczenie, schlebianie, czołganie się u stóp swego pana, który jest gwarancją upadku, w nieustającej potrzebie doznania porażki, która jest ich przeznaczeniem. Sam bredzisz.


*

W istocie zarzucam wam brak wiary — brak szaleńczego przeżycia siebie w tej unikatowej przestrzeni, a skoro znaleźliście już ciepłe posady, gwarantujące wam spokój i bezpieczeństwo, weźcie pod rozwagę i przyznajcie, że niewiele pożytku może wyniknąć z takiego obrotu spraw, bowiem naturalną koleją rzeczy jest to, iż przestaliście się ekscytować życiem, aby w poczuciu sensu i troski wziąć odpowiedzialność za wspólnotę, niepokojąc ją i zwracając uwagę na palące problemy egzystencjalne.

Wasze powodzenie zależy od elektoratu, którym tym bardziej gardzicie, im bardziej go wabicie do siebie. Biedak, który staje przed wami i kupuje te wybitne dzieła, ma wrażenie, że obcuje z kulturą, a w rzeczywistości dostaje papkę nieznaczącej treści, która upodla i dobija go jeszcze bardziej. Ta niedbałość jest ciągle przyczyną globalnego kryzysu, który powstaje wskutek historycznego nawarstwiania się jednowymiarowej percepcji — skrzywionego oglądu na życie, sztukę, dalej miłość, dobro i piękno. Cóż mogą powiedzieć o sensie istnienia ludzie, którzy całą energię kumulują w działalności stricte partykularnej, jak innych przechytrzyć — myślą, jak ich dopaść pod sztandarem obiektywnego blichtru, ciemnego złudzenia tego świata, który nie wpuści choćby krzty światła w swoje korytarze, aby nie zaszkodzić potencjalnym interesom swojej przebrzydłej korporacji.


*

Twarz jest brzydotą, jest zakończeniem postępu ewolucyjnego epatującego wyrafinowaniem i zgorszeniem. Twarz ma zostać zniszczona, gdyż winniśmy uczyć się w doświadczeniu kultury odnajdywania siebie wciąż na nowo, wciąż poszukiwać dokonujących się w przestrzeni publicznej aktów samozagłady, by nadać znaczenie formie jedynej i niepowtarzalnej, szaleńczej, bowiem życie bez szaleństwa jest nic niewarte. Ludzka twarz to twarz idei. To twarz śmierci.

Najwyższą wartością jest śmierć. Ona buduje drogę miłości. Bez śmierci miłość gaśnie. Nie ma prawa zaistnieć. Poręką dla wiarygodnej miłości jest właśnie śmierć. W chwili, gdy ja zaczyna przechodzić do ruchu, gdy ten majestatyczny moment zostaje jakoś uchwycony, rozpoznany i przyjęty przez rozum jako naturalna kolej rzeczy, musi umrzeć dla świata. Ja przychodzi, by przegrać, bowiem to zwycięstwo i pragnienie zwyciężenia jest hańbą i porażką życia. Najczystsza forma miłości, jaka się ze źródła — boskiego rezerwuaru — wyłania, jest pragnieniem śmierci, pokornego i mężnego poniżenia, lecz nigdy przewyższenia. Najlepiej zawsze pozostać przegranym, idąc pod prąd, wbrew wszystkim i wszystkiemu ukazać najwyższy stopień wtajemniczenia. Spokój, który cieszy się i baraszkuje z niepokojem.

Ja nie potrzebuje niczego. Potrzebuje tylko czystego serca, które odważy się wejść do miasta Dusz. Odpowiedzi zawsze czekają na przybysza. Kto zapyta, dowie się czegoś z pewnością. Lecz tylko ten, kto zada pytanie i pójdzie za nim, dotknie sensu tych wartości.

Czy gotowy jesteś upaść, przybyszu? Tutaj się nie umiera. Lecz tym, którzy bezmyślnie oddadzą się w ręce tragedii, nie wróżę sukcesów. Umysł — nadzorca, powinien kontrolować stadia tej wędrówki, dlatego nie należy się poddawać i zamartwiać nadto wszelkimi niepowodzeniami, które mogą nas na drodze spotkać. Trzeba iść. Odważne serce zawsze jest dla wszechświata bezcenne, dlatego będzie na twojej drodze stawiać ludzi pełnych miłości, dzielnych i niezłomnych. To tylko kwestia czasu.

Prawda może być wszystkim. Nie mogę powiedzieć, że jej nadejście ma nosić znamiona określonych cech, czy spełniać ukute w definicji funkcje. To niemożliwe. Prawda jest czuła na katastroficzny moment, który każdego ranka czai się na powierzchni. Zaburzenie harmonii spowoduje, że system zacznie się chwiać. Można próbować walczyć z tym problemem, domagając się siłowego rozwiązania. Na próżno. Każda forma konsekracji i racjonalizacji status quo spowoduje powstanie sił przeciwstawnych. To przyczynek do wojny, której prawda jest zawsze pierwszą ofiarą. Prawdy należy poszukiwać każdego dnia od nowa. Nie można czekać, bowiem człowiek, który przestaje pytać i marzyć, a marzenia o miłości są najwspanialsze i najsilniejsze, gdyż człowiek jest do miłości stworzony, marnieje i umiera powoli. Kona w codziennej zbrodni absurdu, jaką nam gotują wielcy protagoniści wolności. Wstyd nazywać się dziś człowiekiem.


Świerszczówka, 12. XI. 2018


*

Tym czynnikiem, który doprowadził do upadku filozofii instytucjonalnej jest nie tylko niezrozumienie problematycznej ludzkiej natury, lecz przede wszystkim uboga wiara w to, iż jakakolwiek wiedza dotycząca człowieka może nieszczęśnikom przynieść zadowolenie na drodze realizacji idei powodzenia i szczęśliwości. Nauczaniem bowiem nie zmieni się złego człowieka w dobrego, jak zechciał był powiedzieć Platon. Jest rzeczywiście tak, iż ludzie, którzy zapoznali się z historią filozofii dysponują ekskluzywnym światopoglądem, użyczanym, lecz bardziej narzucanym mniej wtajemniczonym, zaś tylko ten, kto pozostaje w niepewności, jeśli idzie o sprawy jego wolności, będzie szukał biedaków, których zniewoli pod dyktando reżimowego gwałtu.

Istotnym problemem, o którym zechcę tutaj mówić jest fakt, iż by uczynić jednostkę wolną, a przypomnijmy, że główny problem, jaki mają do rozwiązania metafizyka i psychologia to właśnie ten problem, nie można jej do siebie przywiązywać, w duchu ohydnej aksjologii we władzy, lecz przeciwnie, odrzucać, aby proces powstawania — in statu nascendi — mógł odbyć się na drodze rozwoju i walentnej troski, która nie poniży i nie umniejszy kwestii godności człowieka, za którego wspólnota podobno bierze odpowiedzialność. Słusznie powiedział Stanisław Lec, że nie dzwoni się kluczami tajemnic.

Żeby życie mogło mieć jakikolwiek sens, to tylko poprzez przejaw, autentyczny i unikalny, swojej miłości do świata, która potrzebuje formy wyłonionej z treści głębokiego przeżycia siebie w doświadczeniu źródłowym. Nie ma mowy, by jednostki wolne były dysponentami wiedzy obiektywnej dotyczącej tego, jak postępować i jak wykorzystać prawidła wszelkich nauk, jeśli nie rozumieją struktury, na której opiera się wszechświat, a która to polega na ustawicznej czujności, by przeciwdziałać w nieskończoność grozie czającej się w każdej chwili naszego życia. Dopiero wolność, która trafiła delikwenta strzałą amora, czysta i bezkresna miłość, która przezwycięża doświadczenie czasu, gdyż zdolna była zapomnieć o sobie; jest, mówiąc innymi słowy, szalona, potrafi nadzorować ów system, gdyż każdy akt zaniechania tej czynności spowodowałby naturalne utracenie mocy, które wolności nadały znaczenie. Można powiedzieć wprost, że jeśli oddała się z pełną stanowczością stadu na służbę, oddycha powietrzem rześkim i czystym, odczuwając, a przez to rozumiejąc stopień zagrożenia w chwiejnych normach wartości w doświadczeniu życia, pojmie, czym jest ów zamysł kierowany. Zasadą podstawową jest dlań upadek i sprzeciw, a nade wszystko śmierć, która prowadzi ludzi przez chwałę do miłości, bowiem to śmierć jest aktem ostatecznej wygranej. Niszczyć naturę obiektywnego, takie jest zawołanie wolności, o której mówię. Jedynej wolności, która zostawia w przestrzeni kultury konkretnie unikalne fenomeny — zjawiska o najwyższej gradacji istnienia.

Prędzej umrzemy niż oddamy się na służbę deprawacji — takie przysięgi należy składać. Potrzeba im tylko jednego; skorelowania ja z etycznym aspektem czasu epoki. Jakże trudno być dzielnym, gdy wokoło sami tchórze, lecz w gębie mądrzy… Zdrajcy wolności.


*

Błędnie patrzono do tej pory na sprawy wolności. Nie studium treści jest bowiem ważne, lecz formy, która nie umniejsza kwestii wolności. Treść jest zaiste zakutana w zawiasy biologicznej świadomości istnienia, aby w potrzebie domknięcia poznawczego uzasadnić pragnienie porządku i spokoju, zaś forma nigdy. Forma partycypuje w miłości jako oczywisty przejaw troski; nie wabiąc do siebie ludzi, nie schlebiając im, przeto wolna jest od pogardy, która spływa na opętanych porządkowaniem wyznawców głupoty. Zasiliwszy szeregi pogrążonych w idolatrii szarlatanów, stajemy się narzędziem w rękach fizyki kwantowej, która ze szczególnym staraniem uzasadni inteligencję stada. Ponurej masy hamującej wszelki ruch, a przy tym uszczęśliwionej swymi dokonaniami. To wielki krok w dziedzinie zbrodni. Słowo jest dlatego kłamstwem pierwszym. Lecz tylko brudne słowo przynosi zbawienie i wolność.

Ile byśmy się nie zastanawiali nad naturą bytu, dobra, piękna, prawdy, tyle się o nim dowiemy, co wielcy mędrcy przed nami, którzy zakpili ze świętej mądrości. W lęku przed prawdą, dobrem i pięknem. Przed niebytem. W pragnieniu dosięgnięcia utraconego raju. Gdy jednak unikatowa forma opromienia naszą wolność i psyche, twórczy ruch zostawia świadectwo w doświadczeniu życia, bowiem nie przyjął posłuszeństwa, które mu zagwarantuje spokój i bezpieczeństwo. Niewarte naszych rozważań pojęcia, bowiem cywilizacja skończy swój żywot, aby miłość nie mogła zostać nigdy przywłaszczona, choć przecież została schwytana przez miłośników dziejowego bezeceństwa.

Ludzie poszukują szaleństwa na wszelkie sposoby. Z reguły nie tam, gdzie trzeba, ale jest to ważna przesłanka, która powodzeniu moich rozmyślań nadaje sens szczególny. Czas zweryfikuje wszystko. Czas jest moim sprzymierzeńcem.


*

Ludzi należy porzucić. Zostawić na pastwę ich samotności. Nie przekonywać, nie wabić, nie uczyć. Zostawić jeno formę swej wolności, jedynej i niepowtarzalnej — służącej stymulacji. Albo odnajdą siebie, powstaną piękni i wolni, albo niech konają, bowiem nie można pozwolić im przenosić zarazy na innych, jak robią to wszelkie religie, ale także nauka, której się wydaje, że wie, co to znaczy myśleć.


*

Zło czai się w każdej chwili. Już teraz domaga się od człowieka czułego reakcji, by dobro mogło przejść w kolejną jakość, jako że życie z natury potrzebuje jednostek dzielnych, które poszerzają zdolności poznawcze innych, stymulują ich wzrost w dobrym tego słowa znaczeniu, które za nic mają swoje życie, bo życie samo w sobie nie jest wiele warte.


*

Wyegzekwowanie formy (wolności) od instytucji, która zabiera się za nasze kształcenie jest niemożliwe. Firmy ubezpieczeniowe straciłyby kupę forsy, gdyby ktoś ubezpieczył się od niepowiedzeń. Obiektywny przesąd nie może zrealizować takiej usługi, podobnie jak Jezus nie był w stanie uczynić ludzi chrześcijanami, gdyż problem wolności nie ma natury obiektywnej. Przeto, można całkiem słusznie powiedzieć, że wspólnota czeka na tego, kto pozwoli jej uwolnić się dogmatyzacji, wstrząsając nią i niepokojąc, ukazując wszystko, co patologiczne i żałosne, lecz problem polega na tym, iż ona (wspólnota i instytucja) wcale na takie działanie nie czeka. Dlatego wszyscy, którzy wejdą na drogę wolności sieją postrach i grozę, zaś niebezpieczeństwo, które wolności powinno przyświecać, zostaje zastąpione obiektywnym (niepewnym siebie) fałszem, który doprowadza do przenoszenia zarazy in toto na kolejne pokolenia. Pokolenia słabe, to te, które obawiają się swego upadku, zaś słabe i upodlające myśli tym są, czym jest moment ich wypowiedzenia, czyli zgorzkniałym przekonywaniem innych do siebie, zagryzieniem ich swoją majestatyczną pseudo wolnością, która pozornie dysponuje potencjałem źródła, owszem, lecz tylko w ten sposób moc źródłowa uchodzi na powierzchnię i zdolna jest dokonać zmiany, gdy nie pozwala iść po swoim tropie.


*

Filozofia tak, tak, tak, lecz tylko jako moment głęboko przeżyciowy, subiektywny akt odważnej drogi, zmierzający do możliwości wyłonienia swego bogactwa na tle wspólnoty, pod czujnym okiem tzw. autorytetów, którzy w pewnym sensie w tonie słów etyki Nietzschego powiedzą, że źle się uczeń nauczycielowi wywdzięcza, jeśli tylko uczniem pozostaje.

Musi nas w filozofii interesować głównie, by umieć rozpoznać zło, które pojawia się na horyzoncie. Tym powinniśmy zająć się wszyscy. Rozpoznanie zła można zarysować w ogólnym problemie stagnacji, do której zmierza jednostronnie rozwinięty intelekt, pod pozorami dobra, które wyraża gloryfikację życia i moc przetrwania. Jeśli czujnie nie zareagujemy, a zareagują jedynie ci, którzy w samotności mają swoje domy, porządnie zbudowane i pielęgnowane, z wyizolowanym przedmiotem rozważań, na których umysł koncentruje uwagę (wolność, która opromienia), z możliwością (koniecznością) poszerzania go nieograniczenie, aby uciekać od pychy i zuchwałości. Dlatego należy powiedzieć, że samotność jest na służbie wolności, bowiem gdy tylko zbliżamy się do siebie, dochodzi do kataklizmu.


*

Ranga filozofii traci na znaczeniu dokumentnie, jeśli nie wykształci jednostki zdolnej uwolnić się od tego, co obiektywne, bowiem to, co obiektywne nie ma już niczego wspólnego z wolnością, lecz z ubezwłasnowolnieniem. Wszystko zaś, co w swym nieszczęściu trafia do tygla wspólnych namiętności, szuka jedynie zadośćuczynienia i kierowanej podświadomie możliwości wyzysku członków wspólnoty; to zjawisko nazywam rozpaczą istnienia i z tym zjawiskiem należy kojarzyć wszelkie niepowodzenia ludzkiej organizacji w każdej kwestii, nawet tej dotyczącej grozy klimatycznej wywołanej działalnością człowieka.


*

Ludzie ci, a w zasadzie zwierzęta w wyniku owej rozpaczy, podświadomie dążą do śmierci i na taką śmierć właśnie czekamy, mimo iż tak zwanym naukowcom wydaje się, iż przedstawione przez nich dowody klimatycznej katastrofy są na tyle przekonujące, iż ludzkość z pewnością powinna nabrać przekonania, by powstrzymać swe zbrodnicze zapędy. Nic takiego się nie stanie. Pójdziemy już teraz na dno, razem z tymi nieszczęśnikami.

Znam jednego orędownika miłości i pokoju, eko… itp. Gwałt, który zadaje jest równy temu, który na równi stoi z wyzyskiem na podłożu materialnym. Tak się sprawy mają, gdy idzie o najtrudniejszy dla nas problem do rozwiązania. Kto nie wpuści śmierci w swe życie, tego ona znajdzie. Nie uczymy się, nie rozwijamy się, bo nie kochamy.

Swoją robotę wykonałem na tyle, na ile możliwe było działanie w tej epoce. Przegrałem już wszystko. Swoje życie, swoją pozycję, pogrążając się w ekonomicznej ruinie, oddałem się w ręce miłości… Teraz żyję, patrząc na koniec tego pięknego i wciąż nieodkrytego świata.


*

(pierwszy testament gnostyczny)


Ludzie mi nie wybaczą, odwracają swój wzrok ode mnie, lecz dzięki temu mogę żyć i tworzyć. W nienawiści z pożądania płoną, bowiem przezwyciężam trwogę. Tylko szaleństwo toruje drogę do majestatu szczęścia, tylko grzech, który jest występkiem wśród zniewolonych i umarłych, pozwala obcować z miłością na wyżynach samotnej wędrówki.

Jakikolwiek akt przywiązania, nawet najmniejszy, jest decyzją o ucieczce, a w zasadzie rezygnacją z wolności i odpowiedzialności. Jakże zdaję sobie z tego sprawę, iż jest to etyka krwawa i bluźniercza jak na nasze czasy, lecz czy w przeszłości krwi rozlano mało, czy świat ten nie ocieka krwią od tysiącleci?

Oto jest wielka tajemnica wiary i tutaj zapewne Chrystus wypatrywał zbawienia ludzkości. Komu się o tym przekonać nie udało, niechaj pamięta, iż nie wszystkim zdradza się tajemnice, a tylko temu zostaną powierzone, kto swoją śmierć przyjął w akcie cudu i łaski, kto tam w rynsztoku pełzając, widząc upadłych i upodlonych in toto, odważył się wznieść ręce w akcie dziękczynienia za istnienie, które nieznane jest szarej masie, uwięzionej w mechanicznej percepcji biologicznej świadomości istnienia. Takiego cudu można doświadczyć, gdy się strój szaleńca założy, zaś kościół zbudowany w niematerialnej autonomii, ciemny i mroczny acz niepokalany nie zna bogów, ni świateł witraży rozpustnych katedr, jeno służbę widzi w obdartych szatach, w butach umorusanych farbą i gliną; służbę dla zaszczytu bycia człowiekiem. Taki los nam zapisano w szaleństwie fizyków, matematyków, chemików czy lekarzy, byleby uratować miłość od zagłady, bo tylko ta chwila jest sensem wszystkiego.

Jestem wasz. Moim jest słony od łez pocałunek. Moje jest piekło, które wam zostawiam, bowiem nie mogę okazać nikomu więcej sympatii, niż porzucić go w jego mroku, który rozjaśni blaskiem swego uczucia do świata, a wtedy zaś godny dla samego siebie, jako syn niezłomnej mądrości, wdzięczny będzie, iż mu wiary nikt nie odebrał.

Spotkamy się zawsze, zawsze jesteśmy razem; w słowach, w muzyce, w dokonaniach wszelkiej walentnej twórczości, w samotności…

Chory na życie, mały człowiek


*

(drugi testament gnostyczny)


Jestem dobry dla was, ale nie rozumiecie tej dobroci. Odrzucam was bowiem od siebie, byście nie tęsknili za mną. Aby po mojej śmierci nie pozostał choć mały smutek, który pozwoliłby zapomnieć o potrzebujących waszej opieki.


*

Przyjęło się, iż pierwsza zasada etyki brzmi: ochraniaj wszelkie życie. Ileż niedorzeczności kryje się w tej tezie, która utrwalona od wieków w naszej egzystencji spowszechniała do tego stopnia, iż, jak wielu sądzi, życie ludzkie jest bezcenne, zaś nauki przyrodnicze zdecydowały się nawet stanąć w szranki z wszechświatem, próbując nieszczęsnego człeka uczynić wolnym od śmierci.

Po pierwsze, życie ludzkie ma swoją cenę i to cenę bezwarunkowo określoną przez ułomne prawo ludzkiej proweniencji, jakim jest dobro zdeterminowane w skutku. Dobro zdeterminowane w „powodzeniu” naszych przedsięwzięć — jakiekolwiek by one nie były — domaga się nagrody za swe najczęściej szkodliwe działanie, z tego też powodu podstawowe prawo etyczne zostaje wypaczone, bowiem ochrona wszelkiego życia nie może domagać się rekompensaty, która z uporczywością maniaka czyni z nieszczęśników, do których akt pseudo dobroci jest kierowany, niewolników i niewdzięczników, którzy wdzięczność mogliby okazać jedynie poprzez swobodę oddania swego bogactwa na służbę wspólnocie. Mamy tutaj zatem do czynienia z bezcennym bezeceństwem, które rości sobie uzasadnione, a jakże, pretensje do gloryfikowania i notyfikowania oderwanych od pierwotnego prawa ludzkiej psychiki założeń.


*

Za ochronę życia ludzkiego uważa się troskę o życie i zdrowie, kiedy jednak fałszywa aksjomatyka zakotwiczona w obyczaju wytwarza, niczym fabryka, rzesze oprawców, zboczeńców, morderców, bowiem ci, pozostający na służbie miłości i realizujący jej postulaty, tak się bezceremonialnie wyżywali na podopiecznych, iż częstokroć ich jedynym celem, w aspekcie późniejszego życia, jest upadek. Poszukują go na wszelkie sposoby. Wszystko zależy od stopnia uszczerbku emocjonalnego. Uwięzieni w matni swej pustki, z której nie mogą się wydobyć stają się częścią oceanu tragicznych konfliktów; od potrzeby zawojowania świata, poprzez wpuszczanie katów w swoje pobliże, do, dla przykładu, pomysłu zdobycia korony Himalajów.

Ochrona życia właśnie upadła, bowiem można zbierać datki na rzecz pomocy ofiarom przemocy domowej, które następnie ponownie wybierają na towarzyszy życia oprawców, przyciągają ich w sposób automatyczny, gdyż procesy psychologiczne na linii pożądanie — nienawiść (uszczerbek emocjonalny, którego doświadczyli) pozwalają z pełną stanowczością stwierdzić, iż z powodu niemożliwości wybaczenia jednostkom, które dobitnie troszczyły się o zdrowie i życie swych ofiar, są zakochane w przedmiocie zwyrodniałego kultu przemocy, a przez to właśnie niezdolne do miłości.


*

Gdy jednak wydaje się, iż można mocą argumentów pokonać szkodliwe zjawiska, od razu pojawia się szara eminencja, która poprzez prawodawstwo będzie walczyć z przemocą, lecz w tym zakresie, bo o tym chcę powiedzieć, przemoc sięga o wiele dalej, niż się powszechnie sądzi, bowiem jest złożona w jeszcze nieświadomym, nieodkrytym obszarze ludzkiej egzystencji, która ukierunkowana jednostronnie, a przez to zrozpaczona, szuka jedynie sposobności ratunku swej nędznej istoty. Może to uczynić tylko w jeden sposób, poprzez poszukiwanie spokoju i stabilizacji, bowiem ego ze swej natury dąży do przetrwania i ochrony — jak to było powiedziane — życia, bo przecież jest bezcenne. Z tego też względu etyka wymyka się w całościowym ujęciu swemu zaprzysiężeniu, gdyż ochraniać czyjeś życie można jedynie wtedy, gdy swoje życie się traci. Tylko tak można rozumieć troskę i ideę miłości.

Ludziom przeto nie pozostaje wówczas nic innego, jak tylko nieznacząca próba pomocy ofiarom przestępstw, czy żałosne akcje ratowania planety, które doprowadzą do kolejnej hegemonii, dyktatury ekologicznej. Będzie ona wówczas odnosiła skutek ten sam, co szczątkowo przedstawione tu patetyczne iluzje egzystencjalne, gdyż każde zdeterminowane działanie to działanie zdeterminowane w skutku. Wynika z reakcji mechanicznej, nie zaś naturalnej i eo ipso pozbawionej przymusu aktywności.


*

Rozpacz jest bowiem na tyle silnym uczuciem wśród kandydatów na człowieka, iż bardzo często jej przejawem są fantomowe formy działania, aby zrekompensować sobie absurd istnienia i nieco ulżyć brudnemu sumieniu, które zbrukane i pogrążone w niemocy nie pozwala żyć.

Daleko nam jeszcze do stworzenia etyki, która przyniesie nam zadowolenie. Być może już za daleko, bowiem kończy się czas, ale bez tej pracy nie ruszymy z miejsca.


*

Wyzysk jest polem naszej walki. Wyzysk to nie tylko eksploatacja złóż wszelkiego rodzaju, czy paliw kopalnych. To przede wszystkim fałszywa etyka kierowana z poziomu nieświadomości, która doprowadza nieustannie do zepsucia obyczajów. Ci, którzy nie znaleźli sposobu, by uciec przed pragnieniem zdobywczego wyobrażenia, pozostając na uwięzi hierarchicznej organizacji, tłumiący w sobie absurd tego życia, ale i odnoszący nawet sukcesy, choćby w niewoleniu jednostek na podłożu humanistycznym, wspomnieć tu należy wszelkiego rodzaju coachów, są dokładnie tymi samymi, którzy w akcie zepsucia i choroby moralnej zdolni są rozpętać epidemię, byleby zarobić na szczepionkach. Ci, którzy walczą dziś o planetę nie dokonają niczego, bowiem los tych nieszczęśników jest już przesądzony. Tragizm życia = śmierć. Kto bowiem nie wpuści śmierci w swoje życie, tego ona znajdzie, przeto walka ta nosi symptomy tragedii Don Kichota.

Nic już nie można zrobić, a przechodzenie z jednej tragedii w drugą… kto ma na to siły…


*

Wystarczy tylko wypowiedzieć słowo bóg, by osiągnąć spokój, który pozwala schować się za desygnatem, niczym tchórz, któremu wybiła godzina wytchnienia. Państwo, władza, czy wszelka złowieszcza siła zawsze wspiera swoją rację autorytetem boga. Jest to bez wątpienia bóg maluczkich i kunktatorów, o których mówi Robinson Jeffers w jednym z wierszy, bóg autorytarnego porządku, zwalniający ludzkie zwierzę z poszukiwania prawdy wciąż na nowo, do rewizji — poprzez pogłębioną refleksję — wszystkiego, co domagałoby się jakiejkolwiek stabilizacji. Bóg prawdziwy żyje zawsze ponad tym, co wyraża jego obiektywny substytut. Bóg bowiem przychodzi po to, by umrzeć, jest czystą śmiercią. Inny mówi zawsze w imieniu tego, co boskie. Otwierając przed nami horyzont poznawczy, nie mieszczący się w zakresie naszej percepcji. Inny to ja, to ty. Inny jest mną bez cienia wątpliwości. Jam jest innym, dla siebie samego, gdyż tylko zabijając siebie mogę mieć pewność, iż wolność nie zostanie unicestwiona; na potrzeby tandetnej i nic nieznaczącej idei przetrwania, pod którą skrywa się niedbale pojmowana i ugruntowana w obyczaju definicja dobra, piękna i prawdy.


*

Ich bóg przeto jest orędownikiem zbrodniczej ceremonii, która rozgrywa się na kartach naszej historii od tysiącleci. Bóg ma moc i siłę, by prowadzić swe stado do triumfu. Boże, chroń królową, daj zwycięstwo, ukarz barbarzyńców, a wreszcie: daj szczęście, daj miłość, chroń od zła. Tym jest zaiste bóg morderczych sekt, które zamknięte w kręgu własnego lęku przywołują, proszą i skomlą o swój upadek, gdyż zło żywi się tylko lękiem.

Kto się lęka wolności, temu dobry bóg, któremu składa hołd i pokłony, da z pewnością lekcję życia. Na ich drodze postawi szubrawców, złodziei i morderców, którymi sam jest, niech się zatem nie dziwi swym niepowodzeniom i tragicznym konfliktom.


*

Bóg pozostający w ukryciu nie domaga się atencji. Wycofany, bierny niemal i pasywny daje wolność człowiekowi, który się od niego — od siebie uwolnił. Jam jest Bóg żywy, milczący, dobry, gdy swego imienia nie pragnę zatrzymać na własność, gdy siłę swoją odnajduję w bezkresnym znoju codziennego niepokoju. Jam jest, można powiedzieć, tym, który poszukuje swego milczenia, bowiem jedynie milczenie może być prawdą. Nie domagać się, nie uczestniczyć w zgiełku i splendorze, być wolnym. O tym mówimy.


*

(trzeci testament gnostyczny)


Załóżcie na szyję stryczek własnych lęków i upokorzeń. Już teraz. Czyż on wam nie ciąży? Czy nie przygniata ciężarem w każdej chwili bezsensownego życia? Chodząc jako żywy trup w umarłym mieście, cuchnąc bezprawiem i katastrofizmem, uśmiechając się wciąż do podłego bożka przyrody, myślisz, że coś dla kogokolwiek znaczysz? Gdzie podział się człowiek, który miałby poczciwych przyjaciół, żeby nie stać się tak nędznym, jak ci, którzy podszywają się pod nich?

Załóżcie… na szyję… z premedytacją

niszcząc swoje życie, aby poczuć sens, proście śmierć na kolanach, by karmiła was z ręki. Płaczcie, zaciskajcie zęby, całując ropiejące rany trędowatych.

Śmierć wyjedzona do ostatniej kruszyny, odda życie wieczne udręczonym sobą skazańcom.


*

Miłość, czym ona?


*

Twórcza partycypacja dwojga ludzi, którą powszechnie nazywa się małżeństwem, związkiem partnerskim, czy konkubinatem jest możliwa do utrzymania, ale i do zaprzysiężenia jedynie wówczas, gdy tworzące ją jednostki ukochały samotność do tego stopnia, iż nie zamienią jej na bylejakość, której dziś szczególnie miłość swe czyste imię oddała bez skrępowania i zażenowania, dlatego jest patetycznie marnotrawiona. Czyż może być coś bardziej przerażającego od samotności, o której Ryszard Riedel śpiewał, że to taka straszna trwoga? Tak. Bardziej przerażająca jest wizja wspólnego życia, która w lęku przed prawdziwą miłością decyduje się dokonać samozagłady i zniszczenia, żeby tylko uratować swoją nędzną istotę przed spojrzeniem w sobie w twarz, by nie zobaczyć nigdy swego brudu, absurdu i głupoty, którą miłość winna wynosić w codziennym spotkaniu na ołtarz demaskowania egzystencjalnych złudzeń.

Samotność jest z nami bezustannie, jak pies wiernie waruje przy nas. To nasz, należy powiedzieć wprost, dozgonny przyjaciel. W samotności uczymy się miłości, bowiem miłość jest aktem ofiary, jaki składamy w podzięce za istnienie. Samotność, ciemna i nieokreślona daje nam przywilej pracy — podjęcia wysiłku, by zbudować jedynie niepowtarzalne dzieło osobowe, emanujące przepychem metafizycznego krajobrazu, uczy nas odwagi, która miłości musi admirować, pozwala wreszcie uczynić nas godnymi dla samych siebie, bowiem wszystko, co odkryjemy w bezpośrednim akcie kontemplacji i penetracji gospodarki psychicznej jest tylko nasze. To nasza siła; jest nią prawda pierwsza, która nie ma praw autorskich, gdyż w tym znaczeniu jej moce odkrywają się każdemu, kto otworzy swoje serce przed samotnością.


*

Miłość jest drogą. To najtrudniejsza ze wszystkich dróg, bowiem trzeba o nią walczyć każdego dnia od nowa. W każdym momencie jest utracona. Już w tej chwili gaśnie, umyka, ginie, jeśli nie znajdziemy w sobie siły, by uratować ją od zguby. Jest natchnieniem, siłą życia, która śmierć ukochawszy, wyzwala w sobie i sobą energię radości dziecka. Odkrycie, które wyraża miłość jest wciąż odnawialnym aktem powstawania i tak jak dokonujemy w samotności penetracji gospodarki psychicznej, emocjonalnej i intelektualnej, redukując patologiczny czynnik doświadczenia, tak partycypacja dwojga ludzi skłaniać się musi do działania per analogiam, gdyż nasz partner pozostaje w obowiązku spełniać dla nas rolę taką samą, jaką czynilibyśmy bez niego. Miłość przeto jest aktem zbrodni, gdyż żeby się rozwijać — to naturalne i nad wyraz wskazane — trzeba się umiejętnie zabijać. Miłość dlatego pozwala uwalniać się od egoizmu, poprzez zastosowanie funkcji dialogicznej, gdzie rozbijamy swoją istotę, scalając się ze sobą jako kochankowie, ale i pozostając nieustannie także samotnymi. Nie możemy wykluczyć samotności, gdyż związek, który nie stawia sobie wyzwań staje się martwy i bezużyteczny, zabezpieczenie zaś w postaci samotności, którą traktujemy już jako swój pierwotny dom pozwala nam bez obawy posuwać się naprzód, gdyż jak już to było wspomniane samotność nie zostanie zamieniona na bylejakość. Miłość jest działaniem skierowanym na zewnątrz, zawsze w stronę ludzi, nigdy zaś do wewnątrz, jako ucieczka przed nimi. Dlatego związek dwojga musi opierać się na przyjaźni, która czerpie z siebie nawzajem i nie pragnie się opuścić, gdyż nie ma nic bardziej wartościowego dla miłości, jak przyjaciel, który nas niepokoi i w tej pracy żmudnej nam pomaga. Jasną sprawą jest, że ten, który występuje przeciwko nam, nie pragnie naszej zguby, po temu mówi się, iż w miłości trzeba cenić wroga, bowiem bez niego męstwo słabnie.


*

Najtrudniejszym wydaje się być zrozumienie, iż sensem naszego istnienia nie jest bezpieczne schronienie, w którym otuleni ramieniem kochanka będziemy mogli odetchnąć od znojów życia, lecz przeciwnie, pełna wigoru aktywność, aktywność in concreto, bowiem niczego nasza psychika nie pragnie niż swobodnego i nieskrępowanego dryfowania po jej morzu, by jak najintensywniej wyrazić uczucie, które nas ze światem łączy. Związki budowane na takiej idei są najpiękniejsze i najtrwalsze, napędzane siłą niezmierzoną i niepojętą, gdyż nie krępuje ich lęk przed samotnością, dlatego bez zastanowienia potrafią korygować kurs swego życia, nadawać mu wciąż nowe znaczenie i spełniać się w posłudze na zewnątrz, a pamiętajcie, że najważniejsze jest to, co kto na zewnątrz pokazuje, bowiem realizując ideę wyzysku w swojej pracy — specjalizacji, będzie dążył do wyzysku w związku partnerskim. Dzieje się tak dlatego, iż moce transcendujące, które miały uwolnić jego/jej bogactwo zostały powstrzymane z racji podstawowej — z lęku przed samotnością. Człowiek taki nie wie, kim jest, nie zna siebie, jego ubezwłasnowolnienie zostało wykorzystane przez proces socjalizacji, który robił wszystko, by go zniewolić i porzucić w tradycjonalnym, i zresztą plugawym systemie wierzeń oraz bezeceństw. Zapewne wiedzie mu się dobrze, jest praktyczny, racjonalny i ułożony, lecz nigdy nie odczuje błogostanu miłości, po której kroczy geniusz, bo geniusz to tylko ten, kto kocha ludzi, gdyż ukochał swoją samotność. Nie miał jej za złe, że źle go traktowała, przyjął ją, jak przyjmie na siebie rozwiązanie problemów ludzkości. Będzie niezachwiany. Jej (samotności) oddziaływanie przekuł w zrozumienie siebie, że jest nikim. Nie znaczy nic, tyle z niego pożytku, ile odda innym swoje życie. Jest zwycięzcą, lecz większość ludzi pod ciężarem ugina się, marnieje i umiera, żyjąc nawet do późnej starości. Nie potrafili wybaczyć swym oprawcom. Nie znaleźli w sobie siły, by odnaleźć źródło swej mocy, dlatego od miłości oczekują jedynie spełniania ich zachcianek, a jeśli sprawy pójdą niewłaściwym torem, natychmiast się obruszą, obrażą i będą przeklinać nieszczęśnika, z którym się związali, który skądinąd zrobi to samo, bowiem siły, które tu oddziałują są tymi samymi siłami. Przyciągają się wzajemnie. Tym żywi się arbitralny egoizm. W miłości zaś głębokiej, o której mówię, zasada jest przeciwstawna, siły się bowiem odpychają, bowiem nie dopuszczą do tego, by spłonąć na ołtarzu pożądania i eo ipso nienawiści. Zło się przyciąga. Dobro odpycha.


*

Jakkolwiek byśmy nie spojrzeli na temat rozważań, okaże się, że samotność jest miłością, a miłość samotnością, zaś miłość tkwi głęboko w idei przyjaźni, bowiem, jak mówi Nietzsche, przyjaźń najdzielniej stoi między pożądaniem i nienawiścią.


*

Gdyby pretendent na człowieka pojął wreszcie, iż akt miłości to akt wystąpienia przeciwko wszystkiemu, co ordynarne i zgorzkniałe, poprzez ustawiczne oczyszczanie rzeczywistości z marazmu, Rysiu Riedel nie stałby pożywką dla rzeszy nieszczęśników, których zgromadził przy sobie, cierpiąc męki niepojęte, lecz skoro dzielił się z ludźmi rozpaczą i cierpieniem nie może dziwić, iż zrozpaczonych pragnął, stali się oni tylko jego odbiciem, jako w fałszywej miłości człowiek pragnie, by w drugim zobaczyć siebie. Jest to właśnie akt ordynarnego egoizmu, cieszącego się powodzeniem wśród ludzi, którzy na sympatii oparli rozumienie wizji szczęścia.


*

Miłość to inny. Inny, w którym nie możemy się przejrzeć. Nie możemy dotknąć siebie w innym. Inny kocha nas przez to właśnie, iż nie poszukuje sympatii. Inny jest darem samotności dla wspólnoty, bowiem tylko zaakceptowana i pielęgnowana samotność spowoduje, iż nie zwiążemy się ze sobą na tyle blisko, że miłość umrze na naszych oczach. Czy nie widzicie, że umiera? Czy nie pojmujecie, czego dokonaliśmy jako ludzkość? Naszym pragnieniem jest zagłada. Takie są wnioski płynące z poczynań barbarzyńców, których nie sposób przekonać do rozpoznania swego grzechu. Dlatego nawołuję do stworzenia nowej kultury, komplementarnie rozumiejącej oczekiwania pierwotnej treści psychicznej. Dość gwałtu. Tylko miłość.


*

Jednak należy się liczyć w tych sprawach z kompletnym niezrozumieniem. Podobnie zresztą, jak w przypadku etyki Jezusa Chrystusa, która spowszechniała do tego stopnia, iż dziś wyraża w najsilniejszym natężeniu jedynie uczucie żałosnej egzaltacji dobra opartego na rozgoryczonym szczęściu i sympatii do bliźniego, zaś to, co miało być wyróżnikiem chrześcijaństwa, a więc cierpienie, zostaje odsunięte, wyparte i porzucone, bowiem wymaga zbyt wiele własnych strat, żeby ktokolwiek był w stanie je ponieść. Dopiero jednak utrata siebie, o której rozprawiam, jest otwarciem drogi miłości.

Nie porzuci siebie ten, kto nie znalazł sposobności, żeby zapomnieć o sobie, lecz jeno ten, kto przezwyciężył doświadczenie czasu — podstawowego zła tego świata, koncentrując umysł na przedmiocie wyizolowanych rozważań, swoistej pasji i męki, z której uczyni prawdziwą sztukę, co go uszczęśliwi i nada jego życiu wymiar nieśmiertelności. Nie może dziwić, iż ludzie przestali wierzyć w nieśmiertelność, tylko w doczesności oczekują chwały, po którą idą traktem mokrym od krwi, gdyż niewielu ludzi było w stanie nadać znaczenie tej idei, która zawsze ginie w obiektywnej masie złudzeń.


*

Harmonia nie istnieje, nie mieści się w zakresie funkcjonowania świadomości. Harmonia jest potencjalnie czymś nieuchwytnym dla umysłu, zakrawa na nic nieznaczącą projekcję, starającą się stworzyć pozory racjonalności. Czymże jest miłość, jeśli w harmonii nie może odnaleźć oparcia?

Poczucie i potrzeba stabilizacji nie mogą rościć sobie pretensji, iż są wytworem umysłu poczytalnego, bowiem na drodze życia, w każdym jego stadium, któremu towarzyszy niepokój, okres harmonii zostaje wciąż przesuwany w czasie, jest można powiedzieć dojrzewaniem w tym, co domaga się uchwycenia, lecz każdego dnia na nowo wymyka się możliwościom, które rzekomo mają leżeć w zakresie żyjących obecnie, żyjących wczoraj i dziś. Jeśli bowiem dziś uchwycimy stan harmonii, a za rok oświadczymy, iż nasza percepcja znacząco poszerzyła zdolności poznawcze, nie może być mowy o tym, iż stabilizacja mogłaby osiągnąć jakikolwiek wiarygodny sens w naszym życiu.


*

Gdy do głosu dochodzi obiektywna banda tchórzy — epigonów nie może z tego nic dobrego wyniknąć. Jedni noszą na plecach Tao — Buddę — Tischnera — Kanta — w głębi przeklinając swoją niemoc, gdyż nie byli w stanie uwolnić się od siebie, żyją czyjąś myślą. Perwersja narzucona na nich przez tych, którzy wcale nie odczuwali sensu istnienia, bowiem gdyby go czuli nie gromadziliby wokół siebie elektoratu, lecz przeciwnie porzuciliby schlebianie ludzkiemu podziwowi, doprowadza ich do skrzętnie ukrywanego obłędu. Pozostali zwykłymi niewolnikami, bo rzekomy przywódca duchowy pragnął być wywyższony przez niewolników (dzoe), którzy tak łatwo i z jaką ochotą ich imieniem rozgrywają swoją brudną grę na kartach historii, bowiem nie ma nic gorszego niż ślepo zapatrzony w swego guru admirator, dlatego gwałt i przemoc są obecne po dziś dzień.


*

Ostatecznym szczytem cywilizacji jest zamilknięcie — to będzie osiągnięcie na miarę dostąpienia zaszczytu ujęcia harmonii — milczenia, lecz do tego czasu mamy do dyspozycji miłość, bowiem świat ten jest tak skonstruowany, że tylko miłość jest ważna — tylko to uczucie walki o nią daje jakikolwiek sens, zanim cała zabawa nie rozpocznie się od nowa. Jesteśmy zamknięci w więzieniu, ale za to jakim…

Jesteśmy wszyscy tylko na drodze do uchwycenia harmonii (milczenia). Nie dane nam będzie cieszyć jej osiągnięciem, gdyż wszystko, czego miłość może dokonać musi natychmiastowo oprzeć się przywłaszczeniu. Jest zaklęta w idei. Mamy tylko ideę, ideę jednostek drążących skałę w przekonaniu, iż przyniesie to jakikolwiek sens. Dla odczucia idei warto zrobić wszystko, lecz warto także wiedzieć, iż Bóg niczego lepszego nie wymyślił. Można mu mieć to za złe?


*

(piąty testament gnostyczny)


Przy tym wielkim ołtarzu, gdzie święte zgromadzenie paktuje ze słowem jak z Bogiem, zaś miłość należna bliźniemu jest wyklęta, zakazana zaraza! Nie ma dla nas miejsca.

Płonie, pali się, a wreszcie wybucha świeca pożądliwej nienawiści do samotnych i szczęśliwych; w oczach martwych owieczek idących na rzeź dojrzysz pysk Szatana i papieża.

Sakralnej profanacji zbawienia dobrego i złego,

wielkiego ołtarza


strzeż.


*

Żeby można było cokolwiek powiedzieć o człowieku, trzeba poznać jego brud, cały ten syf; jakby skoczyć z okna do absurdalnie gęstej gnojówki, wygrzebać się z niej i resztkami sił wypowiedzieć: Kocham,

które to — przeklęte słowo — wtrąca delikwenta z powrotem do gnijącej wody miłośników kłamliwego światła.

Czyż może być coś bardziej niedorzecznego w miłości, która wszak nijak nie może być oparta na pokusie przynależności i sympatii?


*

Brud ludzki, jedno objawia oblicze prawdy, która może uwolnić się od siebie jeno poprzez akt samozagłady, gdyż ja jest utrapieniem świata, w którym żyjemy. Ja jest złem w postaci czystej, bowiem ja to czas, a czas, jak już mówiliśmy jest skończony. Można dlatego powiedzieć dość przewrotnie, że jesteśmy skończeni, a właściwie skończonymi durniami, skoro tak zwodzimy się myślą o nadziei na ratunek dla naszych nędznych istnień. Nie przewidziano dla nas żadnych rozwiązań mogących dać nam zadowolenie. Odkryciem zaś szczególnym naszego życia może być jedynie fakt, iż możemy wysiłkiem woli dotknąć uczucia wolności, z dala od przepychu, władzy, splendoru eleganckiego towarzystwa i wnętrza. Kochać można jedynie poprzez zbrodnię, zaś każde objawienie miłości do świata, które nosić będzie symptomy fałszywej dobroci, zawsze musi zwrócić się przeciwko nam, gdyż nasze szczęście leży w intelektualnej i etycznej płodności.


*

W zasadzie rację miał Marek Aureliusz, kiedy pisał, że nie ma żadnej innej sytuacji w życiu tak odpowiedniej do uprawiania filozofii, jak ta, w której się teraz znajdujesz. Czyżby mogło być coś bardziej pocieszającego, skoro filozof ma jedną misję, jedną jedyną — dążenie do prawdy, prawda zaś umiera zaraz przed świtem, bowiem ci, którzy żyją poza nią, śnią o niej, ci zaś, którzy weszli na drogę ciemności, proszą o chleb wyznawców totalistycznej ceremonii.

Nie ma mowy, by zwrot ku filozofii mógł znaczyć cokolwiek, jeśli nie towarzyszy mu wątpliwość, jako penetracja doznań najpełniej ludzkich, które wiedząc, wiedzą, że nie wiedzą. Rozstrzygnięcie to kumuluje się w pewnej postawie towarzyszącej praktyce życia, a mianowicie postępowaniu, miarowemu kroczeniu, do siedliska, do matni. Do wycofania, poza obręb wszelkiej przynależności, gdyż prawda z założenia musi prowadzić poza obręb racjonalności, nie mogąc zaś zostać ujęta w doświadczeniu obiektywnym, zostaje wypaczona, zapożyczona i ukonstytuowana w prawodawstwie, które sprawiedliwe literą prawa wspólnego domaga się jedynie rekompensaty, jest bowiem aktem zażaleń, które z prawdą nie mają nic wspólnego.

Skazuje się na śmierć mordercę, który dokonał zbrodni w poczuciu nieszczęścia i z braku odpowiedzialności członków wspólnoty, którzy wyżywając się na sobie na podłożu akceptowanych norm i wartości, uchodzą za poczciwych i porządnych, zaś w istocie kieruje nimi walka o przetrwanie i władzę, czego konsekwencje muszą ponieść zawsze jednostki upodlone do tego stopnia, iż decydują się na czyn haniebny, jakim jest morderstwo, choć czyn tych, którzy na to pozwolili jest per analogiam zbrodniczy. Nie może być mowy, by jakikolwiek czyn, który wzbudza w nas nienawiść, nie był pragnieniem dokonania czynu tożsamego.


*

Nie ma mowy, by Państwo nie rozumieli do czego nawiązuję. Jesteśmy wszyscy odpowiedzialni za rzeczywistość, która domaga się od nas podjęcia wysiłku, by redukować, wciąż czające się na horyzoncie egzystencji, patologie. Jeśli nasza indyferencja osiąga punkt zwodniczej brutalizacji życia w dążeniu do osiągnięcia stabilizacji i spokoju, nie możemy się dziwić, iż na marginesie tych zabiegów praktycznych znajdą się zawsze jednostki bezbronne, słabe i poniżone do granic wytrzymania, które są lustrem społeczeństwa; odbijają bowiem prawdziwą twarz swych oprawców. Tymi jesteśmy właśnie! Zbrodniarzami. Kategorycznie.


*

Nie może dziwić, iż upodleni najczęściej wpadają w łapska wyrafinowanych polityków lub nie mniej opętanych przywódców duchowych, gdyż cwaniactwo do perfekcji opanowuje techniki manipulacji, by zarobić na ludzkiej krzywdzie, zyskując do tego przeświadczenie, iż wynaturzona wielkość działa z woli bożka. Źle pojmowano do tej pory ludzkie życie, które jest nic nie jest warte, gdyż to niebyt jest sensem ludzkiego doświadczenia, którym najczęściej gardzono w historii, a następnie kręcono filmy o tragicznych artystach, myślicielach etc.

Straceńcy nigdy nie skończyliby swojego życia w ten sposób; trafiając do szpitali psychiatrycznych, skacząc z mostów, wieszając się, czy rzucając pod elektrowóz, gdyby im społeczeństwo użyczyło miłości, doceniając, iż weszli na drogę umierania, wspólnego umierania. Jakże ciężko mówić o tym, co wyraża prawda pierwsza, jeśli pozostaje w sprzeczności do prawdy filozofii instytucjonalnej, której przecież brak formy przeżyciowej miłości, o której przed śmiercią nie omieszkał jej poinformować Cezary Wodziński. Jest nawet nagranie. Filozofia po temu nie potrafi dać świadectwa, a członek instytutu jest nic nieznaczącym urzędnikiem. Poza prawdą, oprócz prawdy na papierze, którą, jakby powiedział Janek Himilsbach, można sobie dupę podetrzeć.


*

Cóż zatem może mówić Marek Aureliusz, skoro w jego epoce (i pobliskich) nie było nawet minimalnego myślenia skierowanego ku rozważaniom prawdy de iure miasta Dusz. Nie może dziwić, iż Diogenes prowadził żywot żebraka, Sokrates szedł na śmierć, Platon płakał, że się to wszystko chwieje, a Arystoteles, w zasadzie jego syn, Nikomach, spisuje ojcowiznę — etykę Nikomachejską, z której wiemy, iż warto być dzielnym etycznie i nie wolno rzucać miecza i tarczy przed wrogiem oraz że wszystko zmierza do jakiegoś dobra… lecz niestety nie zmierza.

Owa wiedza może się nam przysłużyć jedynie do zatwardzenia, bowiem by odejść w chwale od pragnienia uczestniczenia w świecie, należy przeciw temu światu wystąpić; bowiem taki jest obowiązek świętego prawa, jako uczynił to Kierkegaard. Wystąpić, nie zostawiając błaznów bez opieki, którzy z gracją i nonszalancją, natychmiast wręcz, zemszczą się w akcie pożądania wartości pozostających poza ich zasięgiem.


*

Co przyniosła śmierć Giordano Bruno i Sokratesa, Powstańców Warszawskich, czy innych bohaterskich ludzi, skoro wciąż nie ma idei zdolnej nadać znaczeniem temu, co mówię, by owe działania stały się natchnieniem globalnym, zbiorowym? W rzeczy samej byłyby dojrzewaniem w prawdzie, czemu Marek Aureliusz nie poświęcał przecież szczególnej troski, otoczony niewolnikami, zajadając winogrona, wylegiwał się niczym na postumencie, zostawiając po sobie niewiele warte wspomnienie indolencji, która po tysiącleciach zostaje przygarnięte przez marnego instytucjonalnego prześmiewcę, który z takim wiekowym cytatem zrobi, co będzie chciał. Będzie chciał natomiast utrzymać władzę, bo obca jest mu filozofia, o której mówię i mądrość pozostająca poza jego zasięgiem.


*

Doświadczenie czasu zmusza mnie do wyjścia poza niego. Łamiąc bowiem jego przynależność do mej istoty, mogę opuścić swoją istotę, której niczego zawdzięczać nie mogę. Wszystko, co dokonuje we mnie mój obraz jest odrazą, bowiem każda istota żyjąca pozostaje w lęku przed treścią, przeto zwierzęta w środowisku naturalnym ulegają orzecznictwu biologicznemu, czyli zniewoleniu. Nie może być dlatego mowy, by uduchowienie miało jakikolwiek związek ze środowiskiem naturalnym. Nigdy. Czas jest bowiem bezprawiem. To akt domagający się natężenia bodźców wokół istoty — nieznaczącej podmiotowości. Gdyż sytuacja poza czasem, w zapomnieniu, nie może szukać dla siebie schronienia; albo umrze hic et nunc, albo wystąpi przeciw sobie, ale w takiej mierze, w jakiej zwróci się przeciw tym, którzy żyją w czasie, bowiem obowiązkiem człowieka jest troska — w tym układzie pojęć — o to, by wyciągnąć rękę do nieszczęśników, zajadle broniących obszaru biologicznej supremacji. Niczym zwierzęta.


*

Jest zaiste tak, iż aby żyć w czasie fizykalnym, należy iść na ustępstwa, czyli zwodzić lub uwodzić, ale najlepszym określeniem na to perfidne zjawisko jest tylko jedno słowo: poniżyć się — wzgardzić prawdą. Bez względu na to czy mówimy o niewolniku poddanym, czy dominującym. Nie może być przeto mowy, że zwierzę zostanie beneficjentem prawdy. Zwierzę i wszystko, co żyje w czasie fizykalnym zawsze pozostaje poza prawdą. Bo prawda rodzi się na naszych oczach, zaś świat przyrody ma swoją prawdę ostateczną, dlatego ryba pozostanie zawsze rybą, a ptak ptakiem. Nie zna jednak biologia swej katastrofy, bowiem gdyby jej sięgnęła świadomością, natychmiast zwróciłaby się przeciwko sobie. Dlatego dobrze jest twierdzić niedouczonym w trudnej sztuce romansowania z metafizyką, iż zwierzęta potrafią zachować spokój i są nawet uduchowione, jak np.: koty.

Świadomość zguby, jaka dociera do nieszczęsnego człowieka poprzez podświadomość (nieświadomość) i rzucenie w czas, jakby to powiedział Cioran, wywołuje natychmiastowo konflikt natury formalnej. Ludzkie zwierzę samoistnie przyciąga do siebie tragedię, jako że jest tragedią, w takim samym stopniu jak środowisko naturalne. Przyroda czeka na swój koniec. Z dnia na dzień, wędrując drogą wegetacji, zbliża się do ponurej zagłady. Człowiek już nie czeka. Od tysiącleci dokonuje samozniszczenia, lecz były czasy, kiedy czekał, niemal jak przyroda. Mowa tu choćby o tożsamości Indian, czy innych ludów pierwotnych, których los został przesądzony bez względu na to, co ktoś mógłby sądzić w tych sprawach. Naturalną koleją rzeczy w zgodzie z logosem wszechświata.

Zupełnie na uboczu pozostawiam tu sprawę bestialskiej rozprawy białego człowieka z tymi nacjami, bowiem są powszechnie znane, lecz pragnę podkreślić, iż temu działaniu towarzyszyć miały zupełnie inne konotacje, do których cywilizacja zachodnia nie była w stanie dorosnąć, czyli uleczyć swoich chorób moralnych, by bestialstwo przekuć w walentną troskę, obdarzając tych ludzi przywilejem miłości poza czasem fizykalnym. Tu tkwi sens prawdy.

Nie może dziwić, że Q. Tarantino w swoich filmach rozlicza zbrodnie białego człowieka, dając afro-amerykanom do ręki narzędzia zemsty, które są wszak tylko pożądaniem cech swych oprawców. Koło się zamyka. Zbrodnia zrodziła przemoc, która wyzwoli kolejne bluźnierstwo, bowiem machina bestialstwa potrzebuje nieustannego kontaktu z przedmiotem wyzysku, której historia jej nieustannie dostarcza. Zło dlatego dąży do unicestwienia. Libido moriendi uzasadnia zależność kata i ofiary na ołtarzu cywilizacji. Wszelki podbój jest zawsze gwarancją upadku, lecz wyzysk ma niejedno oblicze. Afro-amerykanie, dla przykładu, zniewoleni przez białą rasę natychmiastowo wykształcili formację obronną. Jest nią blues. Który pozwolił im pozostać w cierpieniu, które ukochali ponad wszelką wątpliwość, bowiem jeśli pozwolili się zniewolić, nie kochali życia. Wybrali radość, która zawsze rozpaczy towarzyszy w akcie zemsty, która będzie domagać się zadośćuczynienia na kartach historii. Przenieśli zatem indolencję oraz atrofię wolności do czasów dzisiejszych.

Zbrodnie białych są dlatego równe zbrodniom czarnych, choć inne mają oblicze i inaczej historia, lecz bardziej ponura sprawiedliwość, rozpatruje jej uczynki. Czy wini się matkę, że wpuściła oprawcę w swoje ramiona?


*

Relacje z „innymi” w świecie umarłych oparte są jedynie na pożądaniu, gdzie tzw. inny jest tylko odbiciem nieistniejącej twarzy w lustrze, które ukazuje nam obraz ponurej natury, schowanej za fasadą kulturowych asocjacji. Jest rzeczywiście tak, iż dziewczyna o jednostronnie rozwiniętym intelekcie wybiera kata na męża lub otumanionego żałosną proweniencją męczennika poetę czy malarza, a kiedy indziej dobrze sytuowanego biznesmena, czy inteligencika od siedmiu boleści, którego ekskluzywny światopogląd rości sobie pretensje do jedynej słusznej racji i basta.

W każdym z tych przypadków znajdziemy ułomność, która stanie, jak ość w gardle, na drodze miłości.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 20.48
drukowana A5
za 47.96