PRZEDMOWA
Po raz kolejny mam przyjemność zaprosić Państwa do uroczego, ale jakże szalonego Green Mill!
Po krótkiej chwili względnego spokoju i nudy, społeczność Zielonego Młyna znowu będzie zmuszona zmierzyć się z wieloma niesamowitymi i niebezpiecznymi wyzwaniami.
W tym nadmorskim miasteczku, nigdy nic nie było i nie jest proste ani oczywiste, jakby się wydawało na pierwszy rzut oka.
Proszę uwierzyć, że i tym razem znani już Wam doskonale bohaterowie „Laleczek z Green Mill”, będą nie tylko rozwiązywali zagmatwane zagadki kryminalne!
Stawią czoła okrutnym i bezwzględnym bandytom, a do tego, zmuszeni zostaną do poruszania się po całkiem dla nich nieznanych i nieodkrytych meandrach nauki i nieznanej nikomu wiedzy!
Sergiusz Jan Urbanowicz
1
Kuter Gustawa Mola ostro pruł fale, idąc pełną prędkością w kierunku małego portu rodzinnego w Green Mill. Za rufą łodzi niebo było czarne jak najczarniejsza noc, a potężny sztormowy wiatr wzmagał się, już nie z minuty na minutę, a z sekundy na sekundę. Całe szczęście, że wiał od morza w kierunku lądu, co dodawało małej łupince rybaka, znacznie większej chyżości.
Coraz większe fale nie tylko popychały kuter, ale też ostro na niego nacierały, a jej wzburzone i strome grzbiety przewalały się przez pokład. Pompa zęzowa pracowała na najwyższych obrotach, wypluwając nieustanny strumień wody.
Gustaw kurczowo trzymał się koła sterowego, broniąc się przed zmyciem do wody. Zresztą, tak na wszelki wypadek, był przypięty krótką linką do jednej z knag. Bo, jak wykrzyczał morzu w złości:
— Nie weźmiesz mnie cholero bez walki! — darł się głośno. — A jak już, ty zasolona w śmierdzącej beczce centkowana mątwo, (Wymowa oryginalna, a owa „cętkowana mątwa”, to w gwarze rybackiej mała denna rybka, traktowana przez miejscowych jako morski chwast. Odławiana jedynie jako pasza dla kotów.) to pójdę na dno razem z moją ukochaną „Mary”!
Co chwila przecierał zmęczonymi i zgrabiałymi od zimna dłońmi mokrą twarz i przekrwione oczy, piekące od soli jak diabli.
Jeszcze dwie mile, maleńka. Jeszcze tylko dwie mile i będziemy w domu — myślał gorączkowo i na okrągło. — Ona (nie wiedzieć czemu, Gustaw Mol zawsze traktował morze jak piękną, ale rozkapryszoną kobietę. Dlatego zawsze — oczywiście w zależności od okoliczności — traktował je albo, jako najlepszą przyjaciółkę i kochankę, albo największego wroga. Ale zawsze płci odmiennej!) nam nie odpuści, wiesz Mary? Ale my się nie damy cholerze. Jeszcze nas będzie przepraszać za to, co chce nam zrobić! Dalej Marycha, płyń! Zostały niecałe dwie mile!
Kolejna potężna fala, waląc od rufy, zalała pokład maleńkiego kutra.
Nie tylko nasz dzielny rybak walczył o życie z żywiołem nadciągającym od morza. Dosłownie całe Green Mill gorączkowo szykowało się do odparcia nawałnicy.
Ludzie biegali wokół swojego dobytku i zabezpieczali go, jak tylko się dało najlepiej. Na okna zakładano drewniane i metalowe okiennice, przy progach drzwi prowadzących do domów układano worki z piaskiem, zakładano dodatkowe zabezpieczenia na zacumowane łodzie albo — które było można — wyciągano na brzeg. A wszystko, co mogło zostać porwane przez wiatr lub zalane i porwane przez wodę, zabezpieczano i przytwierdzano do jakichś solidnych konstrukcji.
Całe szczęście tym razem służby meteo hrabstwa zadziałały wzorowo i za pośrednictwem posterunku policji powiadomiły wszystkich o nadciągającym huraganie z odpowiednim wyprzedzeniem.
Wyjątkiem był Gustaw Mol, który korzystając z pięknej pogody wypłynął na połów dwa dni wcześniej. Rybak kompletnie nic nie wiedział o tym, że jego ukochane morze, właśnie urodziło potwora. Tylko wielkie doświadczenie, nabyte przez te wszystkie lata spędzone na kutrze, pozwoliły mu na szybkie zorientowanie się, że trzeba zostawić sieci i prędko wiać do domu! Co prawda nie za bardzo chciał zostawiać obfite łowisko, bo akurat trafił na dobrą rybę, ale jak sam stwierdził, klnąc pod nosem:
— Co mi po rybkach, cholera jasna, gdy będę pływał w wodzie brzuchem do góry, niczym zimna flądra z Faat Seal.
*
Do zbliżającego się kataklizmu, tak jak wielu innych mieszkańców miasteczka, przygotowywał się też nowy pastor w Green Mill, wielebny Adam Korbit. Razem z kościelnym Stanley’em O’Holym i gosposią Teodorą Palish zabezpieczał wszystko, co tylko można było zabezpieczyć, nawet rzeczy znajdujące się wewnątrz budynku.
Wielebny Korbit przybył do Green Mill mniej więcej w pół roku po tragicznej śmierci pastora Josefa Tobiasa Bailey’a, który poniósł męczeńską śmierć, zamordowany przez seryjnego zabójcę Harvey’a Slimm-Winstona. Korbit pełnił w miasteczku posługę duszpasterza już od dwóch lat. Nie pochodził jednak z wybrzeża, a z głębi lądu, więc kompletnie nie wiedział, co i jak robić w takich wypadkach. Huragany, sztormy, wielkie fale albo każda inna woda większa od jego rodzinnego malutkiego jeziorka Grey Cockerel, była dla pastora, niczym straszny wszechpotężny ocean. A kiedy dodamy jeszcze do tego fakt, że wielebny — mimo iż wychował się nad jeziorem — nie potrafił pływać, możemy sobie wyobrazić z jakim respektem odnosił się do wodnego żywiołu, a otwartego morza w szczególności.
Nie pomogły tłumaczenia pani Palish, że w kościele huragan nic im nie może zrobić, bo: mury były grube, dach solidny i obłożony średniowieczną ciężką dachówką, a do tego podparty dębową więźbą. Wejście zagradzały solidne drzwi, a witraże w oknach już nie jeden huragan widziały.
Zresztą, jak to powiedział kościelny O’Holy :
— Wszystko w rękach Pana Naszego i choćby się wielebny zesr… — przerwał, a widząc spojrzenie pastora mrożące krew w żyłach, natychmiast się poprawił — o pardon, miało być; nie wiem, co wielebny by nie zrobił, to i tak będzie tak, jak On tam na górze… — pokazał palcem w kierunku wysokiego sufitu kościoła — sobie obmyślił.
Teraz też, wskazanie palcem nie wyszło specjalnie kościelnemu, bo pokazując trzymał akurat w dwóch palcach długi gwóźdź tapicerski, więc skierował w górę nie ten palec, którym oczywiście był powinien pokazać na „wysoką opatrzność”. A kiedy dodamy jeszcze do tego krzywy uśmieszek, malujący się na nieogolonej gębie O’Holy’ego, wówczas jego odwołanie się do siły najwyższej, mogło być potraktowane w całkiem opaczny sposób, tak przez pastora, jak i… przez samą siłę wyższą.
Pastor oczywiście dostrzegł nie to, co trzeba było oraz właśnie w ten opatrzony sposób zrozumiał gest kościelnego. Podparł się pod boki z groźną miną. Nie wiedząc co zrobić z tak jawnym obrazoburstwem, wpierw poprawił druciane okularki, które jak zawsze zjeżdżały mu na czubek nosa i obiema rękami podciągnął wyżej wystający ponad paskiem spodni okrągły brzuszek.
Zapas czasu zdobyty w ten sposób, pozwolił Korbitowi na zebranie myśli i błyskawiczne obmyślenie sposobu, jakby tu — oczywiście w imię Boże — dopiec krnąbrnemu kościelnemu, by ten już więcej nie popełniał podobnych niegodziwości.
Korbit sapnął groźnie i łypnął złym okiem na O’Holy’ego, ale po chwili machnął sobie ręką przed twarzą, jakby chciał odgonić natrętną muchę złych myśli, uśmiechnął się serdecznie i łagodnym głosem powiedział:
— Stanley’u, mój kochany, ty chyba z samego rana znowu odwiedziłeś pub. Zamiast zwrócić swoje myśli w tę stronę w którą przed chwilą wskazałeś, czyli w stronę królestwa Pana Naszego. Dlatego, żebyś miał bliżej do jego majestatu, a jak widać doskonale wiesz gdzie ten majestat siedzi. Wejdź ty, mój kochany, na wieżę i zabezpiecz tam solidnie linami — tak jak tylko ty to potrafisz — wszystkie nasze bezcenne dzwony. Może tam na górze, twoje myśli wrócą na swoje miejsce.
Oczy kościelnego zrobiły się wielkie, jak koła młyńskie.
Podobne zresztą do tych, które były od niedawna przechowywane i eksponowane w nowo powstałym muzeum miejskim.
Małe Muzeum Miasta Green Mill, ulokowano w budynku po miejskiej elektrowni oraz po byłym miejscu zamieszkania elektryków, obsługujących do niedawna ten pożyteczny zakład. Charakterystyczny zielony budynek, umiejscowiony wysoko ponad Green Mill, nadawał się do tego idealnie. Spółka energetyczna podjęła decyzję, że prąd będzie dostarczany bezpośrednio z głównej linii przesyłowej, więc dawną elektrownię miejską zamieniono na transformatorownię. Reszta pomieszczeń miała być wyburzona. Jednak, jak przecież było powszechnie wiadomo, to od tego miejsca wzięła się nazwa miasteczka Green Mill! Dlatego uradzono, że wszystkie zabytkowe zabudowania zostaną nieodpłatnie przekazane dla potrzeb mieszkańców. Zaś mieszkańcy w miejskim referendum uznali, że Green Mill należy się muzeum, bo dawny młyn i elektrownia, to miejsce historyczne i słynne na całe hrabstwo.
Ustępujący z powodu zbliżającego się końca kadencji burmistrz Jack Kubrick, zwany przez wszystkich „Tyczką Fasoli”, był bardzo ukontentowany tym wyborem mieszkańców z dwóch powodów. Pierwszym był fakt, że przystosowanie i remont zabudowań nie było już jego zmartwieniem, tylko ewentualnego następcy, a drugim, że od razu sprowadził do miasta swoją dawną znajomą, pannę Jessikę Printbool, mianując ją kustoszem.
Ile z tego powodu krążyło w mieście plotek! Wiadomo jaką opinią cieszył się burmistrz Tyczka Fasoli. Po pierwsze: babiarz. Po drugie: babiarz, no i… dęty dupek, a zaraz potem: babiarz. Jednak plotki, jak się pojawiły tak szybko ucichły. Bowiem okazało się, że panna Jessika Printbool, faktycznie ukończyła z wyróżnieniem wyższą uczelnię w Hrabstwie na kierunku archeologii, a jej koleżanką ze studiów był nie kto inny, a dawna szefowa posterunku policji w Green Mill, słynna Eleonor Mozzley. I właśnie ta szanowana pani inspektor, obecnie szefowa wydziału kryminalnego komendy policji w Hrabstwie, nie pozwoliła o Jessice powiedzieć złego słowa, a już tym bardziej, że jest to osoba kochliwa w burmistrzach.
Zresztą, kiedy tylko panna Printbool pojawiła się w miasteczku, niesprawiedliwe opinie na jej i Tyczki Fasoli temat, natychmiast ucichły, bo: raz, że Jessika nie miała długich nóg. Dwa, miała absolutny brak obfitego „wyprzedzenia”. No i, nie była blondynką, a co najważniejsze — nie miała dwudziestu lat.
Zastanawiano się potem jedynie, ile jeszcze koleżanek — i to takich z „górnej półki” — ma w zanadrzu Przepraszam Mozzley, jak na nią powszechnie mówiono. Chociażby z tego względu, że jak wiadomo, obecna szefowa prokuratury w Hrabstwie — Klara O’Connor — też była przecież kumpelą Mozzley.
Wróćmy jednak do kościelnego i jego wyprawy na kościelną wieżę.
O’Holy wzdrygnął się i kolejny raz spojrzał w górę. Jednak to już nie było wesołe i harde spojrzenie pod wysoki dach kościoła, a raczej spojrzenie mocno czymś wystraszonego faceta. Skąd ten strach? Ano z tej samej przyczyny, co obawa wielebnego przed wodą. Kościelny od małego cierpiał na lęk przed wysokością. Stało się tak od czasu, kiedy jako małe pacholę wlazł na wysokie drzewo, nie mogąc później z niego zleźć. Dlatego każdy punkt wyższy niż te kilkanaście schodków w górę bez poręczy albo niska barierka balkonu pierwszego piętra domu, była dla niego barierą nie do pokonania, a co dopiero wspinanie się na wieżę kościoła.
— No, O’Holy na co czekasz? Bierz sznury i idź na górę. My z panią Palish, mamy tutaj jeszcze dużo roboty — ponaglał pastor.
W tym momencie gałąź drzewa, pchnięta większym podmuchem wiatru, uderzyła z impetem w jedno z witrażowych okienek.
— Miejmy tylko nadzieję, że drzewa nie narobią szkód — mruknął Korbit pod nosem i poszedł do zakrystii.
O’Holy podniósł zwój grubej liny, którą wcześniej przytargał z magazynka i na sztywnych nogach podszedł do wąskich drzwiczek, prowadzących do kościelnej wieży. Teodora Palish zauważyła zmianę nastroju u kościelnego, ale pomyślała sobie, że widocznie Stanleyowi brakuje whisky i, to przez jej brak ma huśtawkę nastrojów. Jakby na potwierdzenie tych domysłów, O’Holy sięgnął za pazuchę, skąd wyjął małą piersiówkę i pociągnął z niej spory łyk. Przeżegnał się szeroko i przez małe drzwiczki wlazł do środka. Minął zwisające sznury dzwonów i spojrzał w górę.
Centralnie nad jego głową, ale kilkanaście yardów wyżej, wisiał największy dzwon w hrabstwie, słynny — „Lord’s Miller” (Młynarz Pana), ważący ponoć tonę i pięćdziesiąt funtów. Jego głos był tubalny i donośny. Towarzyszyły mu trzy mniejsze dzwony. To te małe najczęściej dzwoniły i wzywały wiernych na msze, zaś „Młynarz Pana” dzwonił jedynie od wielkiego święta, takiego na przykład, jak dzień urodzin króla.
Już samo rozkołysanie tego giganta wymagało nie lada umiejętności, dobrej sprawności fizycznej i sporej wagi, dlatego dzwonnikiem — po śmierci szacownego i nieodżałowanego doktora Lansbery’ego — został nie kto inny, a sam sierżant Evans Morris, do niedawna konstabl, a teraz już sierżant detektyw z miejscowego posterunku policji, który przez przyjaciół był nazywany w zależności od okoliczności „Bułką” albo „Bułeczką”.
O’Holy wzdrygnął się raz jeszcze i znowu pociągnął z piersiówki. Złapał za poręcz wąskich schodów, rozpoczynając wędrówkę w górę dzwonnicy. Nie będziemy tutaj opisywać trudów i udręczenia, jakie kościelny przeżywał oraz oczywiście tych wszystkich strachów, które musiał pokonać. Wystarczy, że powiemy iż Stanley O’Holy, mokry od potu i blady niczym biała ściana w zakrystii, dotarł w końcu na sam szczyt budowli.
Tam trzymając się kurczowo balustrady, szeptał w kółko:
— Będzie dobrze, tylko nie wolno patrzeć na dół — mówił do siebie. — Pamiętaj głąbie, nie patrzeć w dół, tylko przed siebie. Inni już tutaj byli i nic im się nie stało. Tobie też nic się nie stanie. Nic…
Kilkanaście zdziwionych gołębi, mocno zaskoczona i wystraszona sowa oraz zaspane nietoperze, patrzyły na intruza z ciemnego miejsca pod wysokim spiczastym dachem. Jednak przezornie siedziały cicho, bo jak wiemy, pogoda na zewnątrz była coraz gorsza i teraz nie było gdzie szukać nowego schronienia. O czym każdy porządny ptak i latający ssak dobrze wiedział.
Stanley ściągnął z ramienia ciężką linę, zrzucając ją na podłogę dzwonnicy. Drewniane deski lekko się uginały i głośno trzeszczały pod stopami.
Oczami wyobraźni właśnie sobie wyobraził, jak któraś z tych starych, przeżartych przez korniki i zbutwiałych desek pęka. Podłoga się pod nim zarywa, a on… a on usiłuje się ratować, ale to nic nie pomaga! Ręce nie znajdują oparcia! Paznokcie zdrapują próchno i spada! Krzycząc przeraźliwie leci w dół!…
— A dajcie wy mi wszyscy święty spokój! — krzyknął. — Niech se wielebny sam te dzwony związuje! Ja mam dosyć! Jeszcze mi życie miłe!
Odwrócił się na pięcie, dopadł do otworu w podłodze i szybko się w nim schował. Kiedy namacał ostatni stopień drabiny, zszedł z niej szybko i przywarł plecami do cegieł ściany. Namacał piersiówkę i kolejny raz wyjął ją zza pazuchy. Wypił, a w zasadzie wyssał z flaszeczki ostatni łyczek, a potem drżącą dłonią usiłował wsadzić pustą buteleczkę w wewnętrzną kieszeń marynarki, jednak tym razem piersiówka nie chciała się schować!
Wyślizgnęła mu się z ręki i spadła z hukiem na podłogę klatki schodowej. Potem oczywiście odbiła się od desek i poleciała w dół, lądując z hałasem na kamiennej posadzce wieży.
— O Jezu! O Jezu najmilszy… — broda mu drżała ze strachu — obiecuję, że j-jak j-już z-zejdę na dół, cał-ły i z-zdrowy, to nigdy więcej nie wezmę do ust ł-łyczka wódy. Ob-biecuję… — O’Holy przeżegnał się szybko.
Na zewnątrz, wiatr właśnie rozpoczął swój straszny szalony taniec, a huragan zaczął wyć ze zdwojoną siłą. Do tego wszystkiego o dach wieży zaczął walić gęsty deszcz i chyba grad. Budynek zadrżał. Spocony ze strachu O’Holy, przesuwając się wolno tuż przy ścianie, podjął wielki trud schodzenia w dół, szorując plecami o osypujący się tynk.
*
Maksymilian Wallace okutany od czubka głowy po pięty w długi i ciężki rybacki sztormiak, biegał po łące, sprawdzając mocowania stalowych linek, które utrzymywały w miejscu wysoką na jakieś dwadzieścia pięć stóp, stalową wieżę.
Konstrukcja była łudząco podobna do tych, jakie stawiano tu i ówdzie przy domach, a najczęściej na wzgórzach obok miast. Te ażurowe wieże służyły jako nadajniki i odbiorniki dla łączności radiowej w hrabstwie oraz w całym państwie.
Jednak wieża Maksa Wallace’go, choć była bliźniaczo podobna do tamtych, była o wiele niższa i służyła do zgoła innych celów.
Jak było powszechnie wiadomym, Maks był miejscowym wynalazcą i tak zwaną „złotą rączką”, a oprócz tego, nie tak dawno mianowanym przez burmistrza — miejskim inżynierem, którego głównym zadaniem był nadzór nad technicznymi zasobami Green Mill oraz Małego Green Mill.
Mówiąc prościej, jego obowiązkiem było pilnowanie i nadzorowanie, żeby wszelkiego typu ruchomości i nieruchomości techniczne, były w mieście w należytym porządku. A chodziło tutaj na ten przykład o latarnie uliczne, poręcze i balustrady przy schodach, czy też same publiczne schody i chodniki, ławki oraz wszystkie inne tego rodzaju i tym podobne rzeczy, czy miejsca.
Maksowi udało się wrócić do domu tuż przed nadciągającą nawałnicą. Wcześniej dopilnował, żeby to, co się dało zabezpieczyć i uchronić przed żywiołem, było zabezpieczone i ukryte. Teraz musiał zadbać o siebie i, jak się to mówiło: o swoje podwórko. Pomagała mu w tym trudnym zadaniu żona Pippa.
Wzięli ślub jakieś pół roku temu, a na przyjęciu weselnym było chyba pół Green Mill no i na pewno, prawie całe Małe Green Mill. Impreza weselna była przednia i trwała prawie przez trzy dni, po czym młodożeńcy wyjechali w tygodniową podróż poślubną. Zaś goście weselni, na czele z Małym Robem i Ciotką Meg oraz innymi starymi bywalcami baru „Dwie foczki na piasku”, uznali i stwierdzili, że szkoda by było marnować tylu pozostawionych dobrodziejstw, szczególnie pod postacią trunków. Dlatego wesele przedłużono do pełnego tygodnia, czyli do powrotu młodej pary. Kiedy państwo Wallace wrócili wreszcie z poślubnych wojaży, zastali kompletnie pustą piwniczkę i absolutnie do czysta wyczyszczoną domową spiżarnię oraz w sposób mniejszy lub większy, naruszone mienie ruchome w posiadłości.
Szybko wszczęte dochodzenie wyjaśniło, kto stał za ogołoceniem domostwa młodego małżeństwa z zapasów. Jak się potem tłumaczył Mały Rob oraz dzielny szef straży pożarnej Green Mill — wielki i wąsaty Ivor Flammer — używający, jak się okazało, miejskiej sikawki do gaszenia maksowych gazowych żyrandoli:
— Wszystko się potoczyło zgodnie z wielowiekową tradycją i odbyło pod absolutną kontrolą!
Jaką tradycją i czyją kontrolą? Winowajcy, tak do końca sami nie wiedzieli, chociaż w stu procentach i do końca byli przekonani o słuszności swojego postępowania.
— A przecież, tak dobry rum i wyśmienita whisky, absolutnie nie mogły być pozostawione bez opieki!
Na szczęście mieszkańcy obu miasteczek, tak do końca nie okazali się jakimiś nieokrzesanymi chamami i nie pozostawili młodych żonkosiów z gołymi tyłkami na nowej drodze życia.
Zaraz po ich powrocie, kiedy tylko wyszło na jaw, co się stało, do Wallace’ów ruszyła kawalkada miejscowych z podarunkami. Znaleźli się też tacy, co naprawili i posprzątali co trzeba. Pospolite ruszenie w Green Mill wyglądało, jak procesja Trzech Króli, idących z darami do Betlejem, tylko w większym, bo miejscowym wydaniu.
Maksymilian i Pippa Wallace — do niedawna panna Pippa Pursuit, nauczycielka matematyki i fizyki w miejskiej szkole — z pasją oddawali się jeszcze jednemu zajęciu, które było pokłosiem owych strasznych dni, gdy w Green Mill grasował seryjny zabójca.
Mianowicie, oboje prowadzili jedyne w okolicy małe biuro detektywistyczne pod szyldem:
„Maks & Pippa Wallace. Wszelkie usługi detektywistyczne i poszukiwawcze.”
Od owego czasu, kiedy obie miejscowości były wstrząsane strasznymi morderstwami, nie wydarzyło się tutaj nic bardziej okrutnego i zagadkowego, niż: niespotykana i zuchwała kradzież dwunastu wystawowych królików pana Sotheby oraz tajemniczy pożar komórki z domowymi przetworami panny Wilkinsson w którym to, żadne z domowych smakołyków nie ucierpiało od ognia! Młodym adeptom sztuki dedukcji udało się rozwikłać obie zagadki, co… niestety, może przysporzyło im odrobinę sławy, ale nie spowodowało by przed biurem ustawiła się kolejka petentów.
Jednak, jak to często bywało, życie nie znosiło pustki, ani tym bardziej stagnacji.
Dlatego, jak to zawsze mówił Eduardo Kapelli, jeden ze słynnych braci cukierników w Green Mill, sprzedający wyśmienite cannoli, czyli sycylijskie rurki z kremem i innymi pysznymi dodatkami:
— Mowię wam kochani, a ja mam do tego nosa. Coś okropnego wisi w powietrzu!
A Eduardo, jak było powszechnie wiadomo, faktycznie miał co do takich przeczuć niezłego nosa. Dlatego można było oczekiwać, że zanosiło się na coś, co znowu poruszy zasiedziałe miasteczko u posad.
Wróćmy zatem do czasu, kiedy to do Green Mill i okolic zbliżał się istny huraganowy armagedon. Czyli coś, co można by określić jako to, co Eduardo od dawna przewidywał, a co wisiało w powietrzu i właśnie się zaczęło materializować.
*
Zostawiliśmy Maksa Wallace, jak biegał w sztormiaku wokół postawionej niedawno stalowej wieży, zabezpieczając konstrukcję przed wiatrem wzmagającym się z sekundy na sekundę. Pippa dzielnie mu pomagała, nosząc w ślad za nim odpowiednie narzędzia. W sumie, to Maks, jako wynalazca tego ustrojstwa, był zadowolony z tak silnego wiatru, bo tylko w ten sposób mógł sprawdzić w ekstremalnych warunkach wytrzymałość swojego pomysłu, czyli nowego rodzaju wiatrowego generatora prądu.
W swoim wynalazku Wallace zastąpił tradycyjne śmigła wiatraka, wymyśloną przez siebie specjalną turbiną wiatrową, podobną nieco z wyglądu i budowy do super wydajnych śrub napędowych szybkich łodzi motorowych. Do tego, sam generator „produkujący” prąd, też miał mieć w swoich bebechach jakieś nowinki techniczne, które podwajały albo i nawet potrajały jego wydajność, ale jakie to były nowości, to już była wielka tajemnica Maksa.
W momencie kiedy oboje detektywi i wynalazcy użerali się z odpowiednim naciągnięciem stalowych linek zabezpieczających, czoło orkanu właśnie docierało do ostatniej mili przed portem w bezpiecznej zatoce „Trzech Świnek”.
W zatokę, w którą na swoim kutrze dopiero co wpłynął Gustaw Mol! Był to w jego wykonaniu istny rzut na taśmę, bo jeszcze chwila, a pierwsze gigantyczne fale, pchane wichurą, wprasowały by go w skały cypla zwanego pieszczotliwie „Nochalem Baby Jagi”!
Niestety, Gustawowi zabrakło nieco czasu na odpowiednie zacumowanie i zabezpieczenie łodzi, ale przynajmniej wytrawny rybak, któryś już raz ocalił skórę i udało mu się zawczasu dotrzeć do portowego nabrzeża.
W tym mniej więcej czasie w kościele, rozdygotany O’Holy zdołał wreszcie na miękkich nogach zejść z ostatniego schodka dzwonnicy. Wylazł z mrocznego wnętrza wieży, popychając obiema rękami małe drzwiczki prowadzące do nawy głównej. Tam usiadł w najbliższej ławie dla wiernych, cały mokry od deszczowej wody i potu. Pastora i gosposi w kościele już nie było. Wiatr hulał po wielkim pomieszczeniu, gasząc od czasu do czasu którąś z wotywnych świec.
Kościelny przeżegnał się, splótł palce dłoni, klęknął na desce klęcznika i zatopił w modlitwie.
Widać O’Holy właśnie w ten sposób chciał podziękować Opatrzności za uratowanie życia.
Dokładnie w tym momencie orkan dotarł do wysokich skał klifu chroniącego Green Mill przed morskim żywiołem.
Uderzenie było potężne!
Tak potężne, że takiej siły nie pamiętali oraz nie widzieli tak wielkiej mocy wiatru i fal, najstarsi bywalcy pubów i barów oraz jeszcze od nich starsi, aczkolwiek już nieliczni, wiekowi mieszkańcy miasteczka. Ba!… Tak mocnego uderzenia wiatru nie odnotowały — po późniejszym sprawdzeniu — żadne znane kroniki historyczne w Green Mill oraz w Hrabstwie, co gwarantowała bibliotekarka Janin Maniflor, wieloletnia prezeska i założyciel „Miejskiego Towarzystwa Historyczno-Archeologicznego” w Green Mill. A ona zawsze wiedziała co mówi.
Samo Towarzystwo powstało zaraz po tym, gdy Maks Wallace wysadził w powietrze kawał klifu, demonstrując jeden ze swoich nieudanych wynalazków. Co prawda dzięki tej katastrofie ludzie nie otrzymali efektywnego indywidualnego źródła prądu działającego na korbę, ale rozwalona skała uwolniła ze swoich trzewi, słynną na cały świat prehistoryczną skamielinę w postaci gigantycznego trylobita.
*
Woda morska i pędzący ponad gigantycznymi falami wiatr, odbiły się od klifu, kłębiąc się i kręcąc w kółko. Za to kilkadziesiąt yardów wyżej, znajdowało się szerokie i płaskie plateau, nieosłonięte już żadnymi przeszkodami.
To tam wściekły wicher wyraźnie wkurzony tym, że coś stanęło mu na drodze, strzelił przez płaski teren niczym najszybszy elektryczny bolid Prim E-formuły i walnął całą mocą w Green Mill, Małe Green Mill oraz we wszystko to, co znalazł na swojej drodze, a co wystawało ponad grunt wyżej niż na dwie stopy.
A najwyżej ponad poziom, sterczały w Green Mill trzy rzeczy: dawny młyn, później elektrownia miejska, a obecnie muzeum, okoliczne wapienne skałki oraz… wieża kilkusetletniego kościoła.
Drewniana i obita miedzianą blachą kopuła wieży, przypominająca z wyglądu spiczasty hełm, była zwieńczona wiatrowskazem w kształcie ryby, nad którym stał wysoki krzyż. Kopułę podtrzymywało sześć dębowych i solidnych kolumn, na których umocowano kościelne dzwony. Centralne miejsce w tej konstrukcji zajmował, jak już wiemy, ciężki i potężny „Lord’s Miller” (Młynarz Pana).
Kościół był wiekowy, a jego dzwonnica już bardzo dawno nie widziała remontu. Przeżyła i wytrwała nie jedną nawałnicę, ale ta, która tym razem uderzyła w Green Mill, nie była zwykłą burzą, a istnym potworem pośród sztormów!
Nadwyrężone czasem i kornikami drewno w końcu nie wytrzymało kolejnego ataku! Pękły legary, strzeliły więzadła i złamały się twarde dębowe belki. Dzwon stęknął dźwięcznie, a potem osunął się wraz z zerwaną belką, by na końcu runąć w dół wieży razem z innymi mniejszymi braćmi, dzwoniąc głośno i żałośnie, oczywiście w różnej tonacji.
Wracając do eksperymentu Maksa, innowacyjne śmigło już dawno oderwało się od generatora, a potem odleciało sobie gdzieś w daleki świat, kręcąc się szaleńczo w powietrzu. Tak samo zresztą, jak dach słynnej szopy wynalazcy, gdzie powstawały jego wszystkie dziwne nowinki. Niestety, oprócz dachu, wichura zawłaszczyła sobie całe wnętrze pomieszczenia, rozsypując je po całej okolicy.
Gustaw Mol już dawno uciekł z portu, ale jego ukochana „Mary”, uniesiona wysoką falą, zerwała się z cum. Do portu ponad falochronem wdarło się wiele następnych gigantycznych fal, które z całą siłą uderzyły w kamienne nabrzeże, rozbijając w drzazgi wysłużony kuter Mola oraz inne łodzie mieszkańców, a do tego wszystkie portowe zabudowania.
A żywioł dopiero co się rozkręcał i zaczynał swój długi koncert zniszczenia. Marne były szanse, by Green Mill wyszło z niego bez szwanku.
***
Wysoki i dobrze zbudowany mężczyzna stał w środku pustego i mocno zdewastowanego baru „Dwie foczki na piasku”. Wnętrze wyglądało żałośnie. Było wręcz zmasakrowane przez wpływającą do środka wodę z zatoki i wiejący huragan. Barowe meble zostały potrzaskane, okna wybite, a drzwi wyrwane z zawiasów i wbite w ścianę za barem. To dlatego mężczyzna mógł wejść do środka, a na dodatek, sam bar był od dawna nieczynny.
Jego właściciel, Dinky Seal, nazywany przez znajomków Foką albo Dinkym, odsiadywał długi wyrok w którymś z królewskich więzień za niedawne grzeszki.
Nikt nie zadbał o zabezpieczenie lokalu przed nawałnicą. Powód był prosty — były inne ważniejsze sprawy, niż zabezpieczenie czyjegoś mienia. Nawet, gdy kiedyś było to ulubione miejsce w którym przesiadywała połowa Green Mill, a wszyscy mieli sentyment, co do tego przybytku.
Co prawda Ciotka Meg — czyli pani Megan Tilt — usiłowała namówić znajomych i sąsiadów, żeby jakoś uchronić „Dwie foczki” przed nawałnicą, ale — jak to często w takich przypadkach bywało, nikt nie miał na to czasu, a ona sama nie miała na to siły.
Mężczyzna pogwizdując cicho i trzymając ręce w kieszeniach, chodził wolno wzdłuż długiego szynkwasu stojącego jakimś cudem na swoim miejscu. Przesuwał nogą leżące przed nim stołki barowe i rozbite szkło, no i rozglądał się po zniszczonych półkach i ścianach. Co chwila się schylał i podnosił ocalałą szklankę lub kufel, stawiając ją ostrożnie na ubłocony blat.
Przed lokalem zatrzymał się Mały Robb. Drobny złodziejaszek — och, pardon już nie złodziejaszek, a od jakichś dwóch lat szanowany szef urzędu pocztowego w Green Mill — dostrzegł kątem oka stojącą w głębi pubu postać wysokiego, tęgiego faceta.
Robb’y w rękach trzymał kilka desek i drewniany cebrzyk. Śmieci, które miał wyrzucić na wielką kupę szmelcu usypaną ze szczątków po burzy, a znajdującą się na pustym placu przy porcie. Cichutko odstawił wszystko obok wejścia do baru i stanął w drzwiach.
Przez chwilę obserwował intruza, zastanawiając się kto to może być. Sylwetka była mu jakby znana, ale ten tu, miał szerokie bary i widać po nim było, że musi być silnym facetem, a do tego, miał brodę, kowbojki i bordowego stetsona na głowie.
E, to nie może być on — pomyślał Robby. — To jest niemożliwe. Po pierwsze Dinky jeszcze siedzi. A po drugie, ta broda i kowbojski kapelusz? Absolutnie niemożliwe. Podparł się pod boki, poprawił dla dodania fasonu czapkę poczmistrza i zawołał od progu:
— Ej, ty! Coś ty za jeden! To jest własność prywatna! Wyłaź albo zawołam gliny!
— No właśnie! Gadaj, coś za jeden, bo psem poszczuję!
Niespodziewanie obok Robby’ego — niczym jakaś zjawa — pojawiła się Ciotka Meg, trzymająca w wyciągniętych rękach psa bojowego wielkości wyrośniętego ratlerka, czyli Mikusia. Jeszcze, gdyby to był ten stary i „dobry” Mikuś. Ten wstrętny zezowaty stwór, co kąsał wszystko i wszystkich, którzy się znaleźli w zasięgu krzywego pyszczka, to jeszcze jeszcze. Ale „nowy” Miki? Nie dość, że mały to jeszcze był łagodny jak baranek.
— Dokładnie tak będzie! — wydarł się Ed Kapelli, ten drugi i mniejszy z braci cukierników. — Właśnie idzie tutaj sierżant Mergi! — Cukiernik napiął mięśnie jak atleta. — A już ona ci wyciśnie odpowiedzi z gardła, jak sok z cytryny, o! — Zacisnął pięść w kułak.
Zaskoczeni, Robby i Meg, odwrócili się na te słowa do Eda.
— Ed, no co ty. Sok z cytryny? Jakbyś powiedział: wyciśnie flaki jak z kanarka albo, tak złapie za jajka aż ci wosk uszami strzeli, to jeszcze, ale… — prychnęła Ciotka — sok z cytryny? Co to ma być, koktail owocowy albo polewa na tort? — kwaśno skwitowała słowa Kapellego.
Po tych okrzykach i jawnych groźbach, mężczyzna w barze odwrócił się i przeszedł w ich kierunku parę kroków, wychodząc przy okazji z cienia. Mundurowa Mergi Hunt, kręcąc młynka krótką pałką, faktycznie szła sobie wolno prosto stronę baru zaciekawiona, co też u jego wejścia robi szlachetny „kwiat” Green Mill.
Odsunęła bez specjalnych ceregieli Robby’ego oraz Ciotkę, a potem stanęła w progu. Zajrzała do środka lokalu, mrużąc oczy. Dostrzegła i otaksowała sylwetkę intruza od stóp po głowę, a potem głośno warknęła:
— O, niejaki Dinky Sail, zwany Foką! Wyrok: pięć lat i sześć miesięcy. Przemyt, handel lewą whisky i inne pomniejsze grzeszki. Co, połowa kary minęła i wypuścili na warunkowym? Wróciło się na stare śmieci, co? — Weszła do środka, rozglądając się dookoła. — Noo… faktycznie. Teraz po tym cholernym cyklonie, to już są stare śmieci. — Mergi szturchnęła pałką jeden z potłuczonych kufli, który spadł z hukiem na posadzkę. — Śmieci, jak nic.
— Rany boskie! — zawołał Mały Robb, przepychając się przed sierżant, co z jego mikrą posturą było nie lada wyczynem. — Ludzie! Toż to faktycznie jest Dinky Foka! Nasz Dinky Foka wrócił do miasta!
Eks-złodziejaszek — któremu burmistrz dał życiową szansę, mianując na poczmistrza w Green Mill — szeroko rozłożył ręce i złapał rzeczonego Dinky Fokę w objęcia.
Zaraz po nim, chlipiąc i ślimtając, to samo zrobiła Ciotka Meg, a tuż po niej Ed Kapelli, co zdziwiona sierżant Hunt obserwowała, stojąc nieco z boku ze stropioną miną. Chociaż, kiedy patrzyła na potężną sylwetkę Foki, odnosiło się wrażenie, że mogłaby ewentualnie spróbować małych zapasów z tym wielkim chłopem, a przy okazji ocenić masę mięśniową warunkowo zwolnionego.
Teraz, jak to zwykle bywało w takich wypadkach, najpierw zaczynała się bezsensowna i głośna paplanina wszystkich naraz. Później równie bezsensowna seria — najczęściej bardzo głupich — pytań, a po tym wszystkim, następowało… niezręczne milczenie z obu stron.
To swoiste zawieszenie, wykorzystał oczywiście Mały Robb i nim ktokolwiek zdążył zareagować, odwrócił się na pięcie i wypadł z pubu jak kula armatnia. Stanął przed wielką hałdą śmieci, usypanych ze zniszczonych przez huragan gratów i wydarł się na całe gardło:
— Luudzie! Wiecie, co się stało?! Luudzie, nasz Dinky Foka wrócił! Dinky znowu otworzy bar! Luudzie, słyszeliście?! — darł się jak oparzony.
Zmęczeni pracą mieszkańcy Green Mill, przystanęli zdziwieni, a patrząc na biegającego wokół kupy śmiecia Robby’ego westchnęli, mówiąc zgodnym chórkiem:
— No tak, jak Dinky powrócił, to znowu ochlejmordy będą mieli gdzie rum i piwsko wlewać w gardła. Ale… może to i dobrze, że wrócił. Znowu będzie jak dawniej. Amen…
***
Wichura przywiała do Green Mill Dinky’ego Fokę, zaś z morza przyniosła wielką kupę wszelkiego typu i maści badziewia. Jednak niestety, znacznie więcej z miasteczka wywiała. Nie będziemy w tym miejscu opisywać strat i zniszczeń, jakie nawałnica wywołała w dużym i małym Zielonym Młynie oraz w okolicach. Wystarczy powiedzieć, że nie było domu, podwórka, budynku, czy tam, innego miejsca, które by nie ucierpiało w większym lub mniejszym stopniu od wody i wiatru. Na szczęście, obyło się bez ofiar w ludziach.
*
Zdmuchnięta została kopuła malowniczej wieży kościoła, a razem z nią zniknęły kościelne dzwony, wliczając w to dumę miasteczka — wielkiego „Lord’s Millera” na czele.
Ciężki dzwon spadł na kilkusetletnią kamienną posadzkę dzwonnicy, wybijając w niej wielką dziurę. Może i „Młynarz Pana” zatrzymałby się na kamieniach podłogi, gdyby nie wielka ilość gruzu, no i, inne mniejsze dzwony, które z kolei spadły na niego. Dzwon przygnieciony wielkim ciężarem nacisnął na, jak się okazało, stosunkowo cienką warstwę kamienia podłogi w wieży, a dalej spadł gdzieś w ciemną otchłań, która ziała pod podłogą.
Wielebny Adam Korbit razem z gosposią i kościelnym, odważyli się wyściubić nosy z piwnic plebanii dopiero wtedy, kiedy burza ucichła na dobre, a w zasadzie wyniosła się w dalsze okolice i głębokie wewnątrzlądowe tereny hrabstwa, wytrącając impet na suchym lądzie.
Kiedy zobaczyli co się stało i, jak teraz wygląda ich ukochana świątynia, załamali ręce, zapłakali, a potem tak jak stali, we trójkę padli na kolana.
Zmówili modlitwę za uratowanie życia i uratowane dusze oraz za tych nieszczęśników, którzy burzy nie przeżyli.
Dopiero na drugi dzień rano, kiedy już wysoko stało późnowiosenne słońce, pastor po porannej modlitwie odważył się zajrzeć do kościoła.
W nawie głównej nie było jakichś większych strat, oprócz powybijanych dachówek i wybitych kilku szybek w jednym z górnych witraży. Natomiast na ołtarzu i w prezbiterium nic się nie stało.
— Alleluja! — krzyknęli zgromadzeni wierni.
Kiedy jednak otwarli małe drzwiczki do dzwonnicy, ich serca zamarły! Ujrzeli wtedy, że cała górna część wieży, razem z dzwonami, zniknęła w wielkiej czarnej dziurze!
Kościelny zapalił przenośną lampę i świecąc sobie, zajrzał w głąb czeluści, przytrzymywany za połę marynarki przez wielebnego i panią Palish.
— I co? Widzisz coś O’Holy? Jest tam gdzieś kopuła wieży albo dzwony?
Stanley oparł się o framugę i opuścił lampę na lince w głąb ziejącego w posadzce otworu. Przełknął głośno ślinę, bo oczywiście stał nad czeluścią wyżej niż był w stanie wytrzymać bez strachu. Przemógł się jednak i opuszczał latarnię coraz niżej. Kiedy brakło linki, a miała ona z dziesięć yardów, wyciągnął lampę z dołu. Na ugiętych ze strachu nogach, podszedł do ławki i ciężko na niej usiadł.
— No i co? Coś się O’Holy nie odzywał, kiedy pytałem. Gdzie kopuła i dzwony? Są tam?
— Nie wiem, wielebny. Linka jest zbyt krótka. Nic nie widać pastorze. Choler… znaczy, jest bardzo głęboko i ciemno jak w d…, znaczy się, jak w piwnicy.
— Pani Palish, niech pani przyniesie z komórki drugą linkę.
— Nie ma już komórki… — mruknęła gosposia i przeżegnała się po raz enty.
— No, to niech gdzieś pani poszuka jakiegoś sznurka. Trzeba lampę opuścić niżej.
— Ta… — mruczała pod nosem, idąc na dwór — chyba do samego piekła.
Lampa zjeżdżała coraz niżej, oświetlając jakąś dziwną, szeroką i ceglaną studnię z wbudowanymi w nią bardzo wąskimi kamiennymi schodkami, wijącymi się wzdłuż ściany. Studnia miała średnicę i obwód wieży. Okazało się też, że była jakby jej przedłużeniem w głąb ziemi!
Wielebny Korbit był tym faktem mocno zdziwiony i prawdę mówiąc, nigdy w życiu niczego takiego nie widział.
Na głębokości jakichś piętnastu, dwudziestu yardów, blask światła lampy wydobył wreszcie z mroku gruz pochodzący z górnej kopuły, razem z wystającą z niego belką od mocowania „Młynarza Pana”. Trudno było powiedzieć, co się stało z samym dzwonem. Czy był cały i, czy spiżowy kielich nie pękł w czasie upadku.
Wielebny wyciągnął lampę, a O’Holy i pani Palish odciągnęli go od dziury.
— Dzięki Bogu jest dzwon. Kopuły nie widziałem, widać odleciała gdzieś w pola… — sapnął, otrzepując spodnie. — Dzięki ci Panie Przenajświętszy.
— I co teraz? Kto to wszystko wydostanie z tej czeluści? — spytała gosposia, załamując ręce.
Adam Korbit, nie znając odpowiedzi tylko wzruszył ramionami.
— Ja chyba wiem — odpowiedział na jej pytanie kościelny, podnosząc do góry palec w geście tryumfu. — W końcu mamy w mieście znanego inżyniera i wynalazcę! Tutaj poradzi sobie tylko Maks Wallace i jego genialne pomysły!
— No, z tą jego genialnością, to ja bym się kłóciła! — pani Palish znowu się przeżegnała, mając chyba w pamięci oraz przed oczami, nieudane eksperymenty Maksa, które czasami kończyły się nielichą katastrofą.
2
Pełne trzy dni trwało wydobycie dzwonów, co kosztowało kilkunastu mężczyzn sporo ciężkiej pracy od rana do wieczora. Całe szczęście, że Maks Wallace na poczekaniu wymyślił coś na kształt dźwigu, połączonego z suwnicą. Inaczej wydostanie dzwonów bez specjalistycznego sprzętu sprowadzonego gdzieś z głębi kraju, byłoby wręcz niemożliwe.
W każdym razie, dzwony wydobyto i tymczasowo ustawiono pod naprędce wybudowanym daszkiem przy ścianie kościoła. Teraz ekipa musiała się zmierzyć z kolejnym trudnym zadaniem, jakim było odgruzowanie przepastnej studni oraz sprawdzenie, czym tak faktycznie była ta piwniczna „czarna dziura”, jak już zdążono ochrzcić w mieście przepastny otwór.
W czasie prac, robotnicy zauważyli na ścianach jakieś dziwne znaki. Coś jak runy albo inne podobne do nich nieznane prehistoryczne pismo.
Oczywiście o znalezisku, pocztą pantoflową, dowiedziała się zaraz kustosz miejskiego muzeum, panna Jessica Printbool oraz szefowa miejscowego klubu miłośników archeologii — bibliotekarka Janin Maniflor.
Trzeba tutaj powiedzieć o jednym istotnym fakcie. Obie panie, mimo, że zajmowały się — czy to profesjonalnie, czy też amatorsko — tym samym zagadnieniem, nie przepadały, mówiąc delikatnie, za swoim towarzystwem.
Trudno powiedzieć dlaczego tak było. Może wynikało to z faktu, że obie były do siebie podobne pod względem fizjonomii, charakteru i zainteresowań? A, jak wiadomo było, te same bieguny zawsze się odpychały i tyle.
*
W wyścigu do zbadania podziemi, wygrywał klub amatorów archeologii. Dokładnie w momencie, kiedy Janin zjeżdżała w głąb studni — przypięta do liny specjalnymi szelkami — w kościele pojawiła się wściekła jak osa Jessica, wrzeszcząc od progu, że:
— Wszystkie odnalezione artefakty oraz znaki i malowidła, są własnością króla! I, nikt poza administracją oraz jadącym tutaj profesorem Karolusem Hatchetem z królewskiego uniwersytetu w Hrabstwie, nie ma prawa do grzebania w znalezisku, a tym bardziej… — wydęła chude policzki w pogardliwym geście — jacyś tam, amatorzy z przypadku, co mają czelność nazywać się, pożal się Boże, klubem archeologicznym! Ha, ha!…
Na te wykrzyczane słowa od razu zareagował — stojący obok kołowrotu z liną na której właśnie wisiała panna Maniflor — doktor James Christophone. Drugi, co do ważności członek archeologicznego klubu. Chirurg i właściciel prywatnej kliniki lekarskiej w Green Mill, a z zamiłowania oczywiście historyk.
Doktor James, był wysokim i lekko przygarbionym pięćdziesięciolatkiem. Jego okrągłą twarz zdobiła krótko przystrzyżona rudawa bródka, a oblicze uzupełniały rogowe okulary o lekko przyciemnianych szkłach. Tweedowa marynarka i wąskie gabardynowe spodnie w kolorze khaki uzupełniały wygląd, skądinąd cenionego i bardzo lubianego w mieście lekarza, nazywanego po cichu: doktorem Christo.
Christophone chrząknął, oparł się o kołowrót i wyraźnie zdenerwowany, wycedził przez zaciśnięte zęby:
— Jeżeli szanowna panna raczy mówić o naszym szacownym klubie, to przypominam, że to tylko dzięki niemu ma panna — zaznaczył z naciskiem — co robić w tym swoim malutkim muzeum. Bo gdyby nie my, członkowie klubu, i znaleziska których my dostarczamy, w muzeum mogła by panna — znowu mocny nacisk na słowo „panna” — co najwyżej, wywieszać w gablotach swoją… — szukał słowa — bieliznę.
Zazwyczaj blada twarz panny Jessiki zrobiła się czerwona niczym piwonia. Pintbool głośno wciągnęła powietrze w płuca i tak zastygła na dłuższą chwilę, co od razu wzbudziło niepokój nie tylko u doktora Jamesa, ale też u pozostałych obserwatorów sprzeczki.
Jednak pani kustosz nic się nie stało, a wręcz przeciwnie, bo po długiej pauzie na bezdechu z sykiem wypuściła powietrze. Przewiesiła torebkę na drugie ramię i ruszyła w stronę doktora Christo z wyciągniętymi przed siebie rękami. Najwyraźniej miała ochotę złapać amatora archeologii, a potem wrzucić go do dziury w ślad z wiszącą na linie Janin.
Christophone zrobił krok w tył, czym spowodował, że trzymający kołowrót O’Holy musiał się odsunąć, co z kolei spowodowało, że kościelny przestawił wajchę od zapadki hamulca.
Kołowrót zaczął się obracać bez kontroli, a z czeluści usłyszeli głośny i pełen trwogi krzyk Janin. Lina obracającego się kołowrota rozwinęła się do samego końca!
Jak zawsze w takich sytuacjach, nastąpiło teraz kilkusekundowe zatrzymanie akcji, a po nim wszyscy znajdujący się przy otworze ludzie rzucili się do krawędzi, wołając i krzycząc.
— Janin!… Pani Maniflor!… Wielebny!… Maks!… Odezwijcie się!…
Trzeba tutaj dodać, że na dnie studni, nim tam spadła Janin Maniflor, było już dwóch ludzi, którzy zjechali w ciemność dużo wcześniej.
Znajdowali się tam Maks Wallace i pastor Korbit.
Po przedłużającej się w nieskończoność ciszy, usłyszeli w końcu dochodzące z dołu zdenerwowane głosy.
— Halo?!… — krzyczał Maks. — Coście tam na górze, poszaleli?! Janin o mały włos, a spadła by nam na głowy! Idioci!…
— Wszystko w porządku?! — dopytywał się doktor. — Mieliśmy tutaj małą awarię kołowrota! — Spojrzał znaczącym wzrokiem na Jessicę.
— Dzięki Bogu, nic się nie stało! — krzyknął wielebny. — Pani Janin była stosunkowo nisko! Jest trochę potłuczona, ale nic jej nie jest!
Znowu nastała cisza.
— Panie O’Holy niech pan ściąga linę! Zaraz odepnę Janin z uprzęży!
— Robi się panie Wallace!
Kiedy Stanley złapał za trzonki na kole kołowrotu z dołu doszedł ich krzyk Maksa:
— Janin! Nie odpinaj szekli! Coś niedobrego dzieje się z gruntem!
Teraz krzyczał Korbit.
— Patrz pan, podłoga pęka!
— Cholera, faktycznie! — krzyknął Maks. — O’Holy kręć szybko! Napnij linę!
Kościelny z pomocą doktora i jednego z robotników, zaczęli kręcić kołowrotem jak szaleni. Jednak lina nawijała się na bęben stosunkowo wolno.
W tym czasie na dole głosy trójki ludzi były coraz bardziej zdenerwowane i głośniejsze. Widać lina nawijała się cały czas zbyt wolno, bo Maks coraz bardziej zdenerwowany, krzyczał z dołu:
— Szybciej, szybciej! Podłoga się zapada! Wielebny! Łap pan Janin za uprzęż na brzuchu, ja złapię te szelki na plecach! Trzymajcie tam na górze kołowrót, bo teraz na linie będziemy wisieć we troje!…
Nagle coś mocno trzasnęło i głośno huknęło, a z dołu usłyszeli krótki krzyk z trzech gardeł, po którym zapadła głucha cisza, a z otworu podniósł się niewielki obłok białego kurzu.
***
Brudny i spocony Dinky Foka wyniósł przed lokal, kolejną sporą stertę połamanych i zniszczonych przez wodę gratów. Rzucił wszystko na rosnącą kupę śmieci. Otrzepał ręce i już miał z powrotem zniknąć w barze, kiedy tuż za sobą usłyszał mocny damski głos. Znał go bardzo dobrze i wiedział doskonale, kogo tu znowu przywiało.
— No, jak tam, Dinky Foko? Jak ci idzie sprzątanie?
Odwrócił się w drzwiach i o mało co, a zderzyłby się ze stojącą tuż przed nim policjantką Mergi Hunt. Można śmiało było powiedzieć, że stali na przeciw, pierś w… pierś.
Co ciekawe, Mergi nie była na służbie. Dlatego ubrała się w tak zwane cywilne ciuchy. No, może nazwa „cywilne”, to była lekka przesada, bowiem panna Hunt była chyba na terenie hrabstwa największą zwolenniczką łączenia dwóch praktycznych stylów w ubieraniu się: sportowego z policyjno-militarnym preppy.
Co za tym idzie, po służbie jej wysportowana i umięśniona sylwetka najczęściej, a w zasadzie zawsze, ukrywała się pod szarym obcisłym dresem (każdy inny kolor był według panny sierżant zbędną ekstrawagancją) albo była wprasowana w „gustowny” żakiet, tudzież inny kostium lub spodnium, które do złudzenia przypominały policyjny mundur.
Tym razem jednak, wydarzyło się coś zupełnie nadzwyczajnego! Bo panna Mergi, jak zawsze w czasie wolnym, i owszem wbiła się w obcisłe dresowe spodnie, ale za to na górze… Na górze sierżant ubrana była z ciasny podkoszulek na ramionkach na który założyła białą koszulową bluzkę z krótkimi rękawkami i, o zgrozo, nie włożyła jej do dresowych gaci! Zaś sama bluzka nie była zapięta pod szyję, a rozpięta na dwa guziczki w dół, pokazując kuszący rowek w obfitym biuście!
To dlatego zdziwiony Dinky spojrzał nieco inaczej na pannę sierżant, lustrując ją od stóp po czubek głowy.
— Jakoś idzie, powoli… — mruknął. — Jak śmieci przeszkadzają, to je zaraz wywalę na tę wielką kupę na placu. Tylko mi Robby wózek przywiezie.
Mergi spojrzała na stos wyrzuconych gratów, jakby je dopiero co zobaczyła, bo oczywiście, to nie one były obiektem jej zainteresowania. Uśmiechnęła się szeroko i zabuczała:
— Och, ja nie w tej sprawie drogi Dinky Foko. Nie jestem dzisiaj na służbie. Biegałam trochę, więc postanowiłam zajrzeć. Mamy nowe wytyczne, co do „warunkowych”. Znaczy się, zwolnionych warunkowo. Należy się wam większa uwaga oraz pomoc w adaptacji zaraz po powrocie z pudła do uczciwego życia, dlatego pomyślałam… — Hunt paplała, rozkręcając się coraz bardziej, co było równie niesamowite, jak jej „frywolny” ubiór.
O czym żeś ty kobitko pomyślała, to ja już dobrze wiem i powiedzmy, że sobie wyobrażam — pomyślał Dinky i uśmiechnął się lekko, patrząc Mergi głęboko w oczy i nie tylko, zresztą.
Ta zaś, lekko zaróżowiona z podniecenia i coraz bardziej podekscytowana sytuacją, zaczęła właśnie gestykulować rękami, podkreślając tym samym ważkość swoich wywodów.
— Dobra — Dinky podniósł rękę. — Rozumiem i… zgadzam się. Fartuch jest na zapleczu, a miotła leży na szynkwasie. — Odwrócił się na pięcie i wszedł do baru, a na odchodnym dodał… — Niech tylko panna zdejmie tę czyściutka bluzeczkę, bo się jeszcze ubrudzi. Wystarczy sama koszulka, która zresztą jest… całkiem, całkiem.
Zaskoczona takim zachowaniem i opinią, Mergi zamilkła w pół słowa i z otwartymi ustami patrzyła w ślad za odchodzącym w cień Dinky’m.
— Hm… No tak, no tak. Rozumie i się zgadza — burknęła. — Bluzka, no tak. A tak w ogóle, to mógłbyś Dinky Foko zgolić tę durnowatą rudo-siwą brodę, bo ci dodaje co najmniej dziesięć lat! — krzyknęła idąc na zaplecze, gdzie ostrożnie zdjęła bluzeczkę. A biorąc do ręki miotłę, powiedziała cichutko do siebie:
— Bo przecież jesteś całkiem przystojnym i świetnie umięśnionym facetem. Jedynym takim w tym zapyziałym miasteczku, panie Dinky Foko.
— A nie mówiłem? — mruknął i zarechotał cicho pod wąsem, a potem krzyknął. — Dinky, panienko! Wystarczy, Dinky! A brodę?… — zastanowił się chwilę — masz rację, trzeba będzie zgolić!
Bo Foka, jak powszechnie było wiadomo, miał bardzo dobry słuch.
***
Przepasany grubą liną doktor, ostrożnie usiadł na brzegu czeluści. Głośno przełknął ślinę i spojrzał w dół. Zaraz pod nim na krótkim pasku wisiała elektryczna lampa, oświetlając jasnym światłem ściany studni. Przeżegnał się, złapał za linę i zsunął z rantu nad otwór „czarnej dziury”.
— Doktorze! Jest pan pewien, że da pan radę? — spytał sierżant Evans Morris zwany „Bułeczką”. Detektyw śledczy z miejscowego posterunku policji. — Bo wie pan, służby ratunkowe są w drodze. Chyba w oddali słychać już nawet wóz strażacki Ivora Flammera.
— Wiem doskonale, co mam robić panie Morris! — fuknął lekarz, kręcący się wolno na linie na której wisiał. — Moim obowiązkiem, tak jak i pańskim, jest nieść pomoc w każdych warunkach! A po za tym, czyż nie byłem na wojnie? Nie takie rzeczy się wtedy robiło. Opuszczajcie powoli, liczy się każda minuta!
Morris wzruszył ramionami i razem z kościelnym O’Holy oraz jednym z robotników, złapali za trzonki kołowrotu, a potem, kręcąc nim wolno, zaczęli go opuszczać w głąb czeluści. Po chwili zniknął w otworze, żółty górniczy kask z przypiętą do niego lampką.
Po kilku minutach doktor Christo dotarł wreszcie do miejsca, gdzie do niedawna był spód szybu. Stwierdził jednak przerażeniem, że dna już nie ma! Tak samo zresztą, jak trójki ludzi, którzy zniknęli razem z kamienną posadzką.
— Halo!… — krzyknął. — Halo, panie Maksymilianie! Janin!… Pastorze!…
Za każdym razem odpowiadała mu cisza. Chociaż, chwileczkę! — nadstawił uszu. — Tak, oni gdzieś tam są! Tylko znacznie niżej! Podłoga musiała się zawalić, a ci ludzie spadli razem z nią gdzieś jeszcze głębiej! Widać ten szyb miał wiele tajemnic.
— Halo! Panie Morris!…
— Taak?!… — doszło do niego z góry. — Oni spadli gdzieś niżej! Słyszałem ich! Spuszczajcie mnie dalej! Muszę to sprawdzić!
— Doktorze?! — usłyszał głos Ivora Flammera. — Wciągniemy pana! Zostaw pan ratowanie tych ludzi fachowcom!
— W żadnym wypadku Ivor! Zanim mnie wciągniecie, a potem, zanim tutaj zjedziecie, minie kupa czasu! Tutaj liczy się każda minuta! Nie wie pan o tym?! — Nikt się nie odzywał. — Halo! Opuszczać do cholery!
— Dobra! My zjedziemy na swoim sprzęcie! Niech pan działa!
— No, wreszcie ktoś rozsądny — mruknął.
Lina drgnęła i znowu zaczął zjeżdżać w dół. Minął zarwaną podłogę i po jakichś pięciu yardach opadania, dotarł wreszcie do ukośnej, schodzącej w dół kamiennej posadzki. Z tego co pamiętał, to w kopalniach górnicy mówili na taki korytarz — „upadowy chodnik”.
Stromo cholerka. Dobrze, że jest lina — pomyślał.
Wsparł nogi na śliskim od wody podłożu i, teraz obrócony tyłem, zaczął dalej zjeżdżać w dół.
Po kilku krokach krzyknął:
— Halo! Jesteście tam?!…
Teraz już wyraźniej usłyszał kilka głosów.
— Tak! Ostrożnie! Tutaj jest cholernie ślisko!
Bez wątpienia był to głos wielebnego. Wziął latarnię do ręki, bo zaczęła uderzać o kamienie i raz za razem gasła. Po jakichś kolejnych dwóch, trzech yardach zatrzymał się.
— No, co jest… — warczał zdenerwowany, szarpiąc za linę.
Usłyszał gdzieś z góry mocno stłumiony głos Evansa:
— L… na się sko… czyła!
— Aha, lina się skończyła. No, to co teraz? — Spojrzał na linkę od latarni. — Będzie jakieś dodatkowe cztery yardy.
Postanowił przepiąć sznur z lampy do uprzęży, i na niej dalej zjechać w dół. Jak postanowił tak i zrobił. Co prawda tak nie całkiem do końca, bo w czasie przywiązywania jednej liny do drugiej, coś mu nie wyszło i węzeł nie wytrzymał ciężaru. Sznury się rozwiązały, a doktor Christophone resztę drogi w dół pokonał na własnym tyłku. Zjechał wprost pod nogi Maksa, stojącego w szerokim kamiennym portalu, będącym bramą do jakiegoś pomieszczenia, otwierającego się tuż za jego plecami.
— Witam pana doktora! — Maks Wallace pomógł mu wstać. — Cieszymy się, że wpadł pan do nas tak nagle i bez zapowiedzi! — Zarechotał, otrzepując z białego błota i piasku ubranie Christo. — Nic się panu nie stało? — Dopytywał wynalazca.
— Mnie? Nic, oprócz stłuczonego tyłka — sapnął doktor. — Co tam ja. Najważniejsze, czy wam nic nie jest.
— Daj Boże z nami wszystko w porządku! — W otworze pojawił się wielebny, a tuż za nim stanęła Janin Maniflor, która miała „na sztywno” zawiązane dwa palce u lewej ręki.
— No nie tak całkiem, jak widzę. — Podszedł do bibliotekarki, biorąc ją za rękę. — Złamane? — spytał.
— E, chyba nie. Prawdopodobnie tylko wybite.
— No, to pokaż mi je Janin, zaraz sprawdzimy i jak co, to nastawię.
— Nie teraz James. Nic mi nie jest! Mam ci coś innego do pokazania! Dobrze, że masz mocną lampę! Chodź, a nie pożałujesz! Odkryliśmy coś, co przyniesie sławę naszemu miastu! Nasze towarzystwo będzie słynne na całe królestwo, a co tam królestwo! Na cały świat! Odkryliśmy właśnie coś niesamowitego! Przez przypadek znaleźliśmy coś, czego nikt tutaj by się nie spodziewał!… — mówiła, ciągnąc go jednocześnie w ciemny otwór kamiennego portalu.
***
Tom Lorby — do niedawna boy hotelowy w jednym z hoteli w Hrabstwie, a obecnie konsjerż małym hoteliku „Mewa” w Green Mill — właśnie czyścił szmatką namaczaną w pszczelim wosku, blat dębowego recepcyjnego kontuaru. Trzeba tutaj zaznaczyć, że w Green Mill, ten młodzieniec był znany jako Lorby, ale faktycznie nazywał się Tom Huge.
Tak więc — w czasie szorowania dębowego blatu — Tom Huge vel Lorby, usłyszał w głowie cichy kobiecy głos. Zaskoczony, zamarł w połowie ruchu. Zdał sobie bowiem sprawę, że nie słyszał tego głosu od jakichś… — zastanowił się chwilkę — dwóch lat! To jest, od nagłej śmierci Harveya Slimm-Winstona — do której zresztą sam się przyczynił — oraz związanego z tym faktem, nagłego wyjazdu z Hrabstwa, a potem przyjazdu do Zielonego Młyna.
— No, wreszcie się odezwałaś. Już myślałem, że mnie zostawiłaś. — westchnął, odkładając szmatkę do pudełka.
— Tak. Wróciłam. Bo widzisz Tom, ludzie właśnie mnie odnaleźli i obudzili ze snu. — umilkła na chwilę. — Czekaj na mnie…
— Kto cię odnalazł? — spytał zdziwiony. — Kiedy, gdzie?…
— Oni. Oni mnie znaleźli. A jak wreszcie będę wolna. To dam ci wolność Tom. Przygotowałeś wszystko tak, jak ci wtedy kazałam?
— Tak, wszystko od dawna jest już gotowe.
— To dobrze. Pamiętasz chyba, że ja bardzo nie lubię, kiedy mnie okłamujesz.
— Wiem… — Potarł kciukiem bliznę na czole, na którym pojawiła się kropelka potu.
Lorby odsunął na tył głowy śmieszną marynarską czapeczkę z czerwonym pomponem na środku. Kiedy przyjechał do miasta, poprzedni właściciel czapeczki przywitał go w progu hotelu sakramentalnymi słowami:
— Witam w hotelu „Mewa”! W czym mogę panu pomóc?
Nieszczęśnik nie mógł wiedzieć, że to, czego Lorby tak faktycznie od niego chciał, może i owszem wymagało jego pomocy, ale takiej ostatecznej i nieodwracalnej. Myślał o tym często, a dzisiaj jakoś tak… szczególnie.
Otarł pot z czoła.
Nie mogłem inaczej, bo tak chciał jej głos. Takie było jej życzenie i wola, a głównym elementem tego życzenia było zniknięcie „Marynarzyka”, starego recepcjonisty w hotelu „Mewa” — przypomniał sobie.
Tom miał zająć jego miejsce. Huge vel Lorby miał z nią kontakt, a co najważniejsze, zawsze jej słuchał i wykonywał jej polecenia. Chociaż w tym akurat temacie, jak się później okazało, Tom był w wielkim błędzie.
Duży rudy kot o imieniu Bazyli, zgrabnie wskoczył na kontuar. Mrucząc głośno oraz uderzając ogonem w lewo i w prawo, zaczął się łasić do Lorby’ego, ocierając łepek o opartą na pulpicie rękę.
Tom złapał kota i podniósł do góry. Trzymając go w powietrzu na wysokości twarzy, patrzył uważnie w zielone ślepia rudzielca, jakby chciał z nich wyczytać o czym zwierzak myślał. Bazyli miauknął cicho, a jednocześnie łapą usiłował go pacnąć w policzek. Widać po nim było, że takie zachowanie Toma nie za bardzo mu się spodobało, bo kot bardzo nie lubił, kiedy tamten tak robił.
Wreszcie młody konsjerż postawił go z powrotem na kontuarze, co Bazyli zaraz wykorzystał i zgrabnie zeskoczył na podłogę. Przebiegł przez westybul z postawionym na sztorc ogonem, a potem skoczył prosto w stronę uchylonych drzwi wejściowych, wybiegając na ulicę.
Nie możemy w tym miejscu zapomnieć, a należałoby wręcz przypomnieć, że przecież kot Bazyli był ulubieńcem Harveya Slimm-Winstona, seryjnego mordercy z Green Mill, który tak samo jak Tom, też kiedyś usłyszał JEJ głos.
***
Wielebny odebrał od doktora mocną latarnię. Podniósł ją wyżej, by lepiej oświetlić pomieszczenie. Zorientowali się, że są w dosyć wysokiej i szerokiej sali na obrysie koła. Pomieszczenie było wysokie na trzech, czterech postawnych mężczyzn, zwieńczone sferycznym sklepieniem. Zbudowane z kamienia wapiennego, tak samo zresztą, jak dopiero co odkryta studnia pod wieżą kościoła.
Ściany były wilgotne, a w niektórych miejscach cienkimi strużkami spływała po nich woda. Przez wieki, te malutkie wodne przesięki zdążyły już nanieść ciekawe i drobne formy naciekowe.
Szczyt półsferycznego sufitu podziemnej komnaty, niknął gdzieś w mroku, ale widać było, że pradawni budowniczowie byli nie lada mistrzami w murarce. Konstrukcja trzymała się mocno, a na kamiennej posadzce nie było widać żadnych kawałków kamieni, które mogłyby odpaść z lica skały albo muru.
Na samym środku pomieszczenia postawiono coś na kształt okrągłego kamiennego podestu o średnicy, mniej więcej dziesięciu stóp, a wysokiego na dwie. Z tym, że sam postument był wykonany z kamienia o innej barwie, który wyraźnie odznaczał się na tle białej wapiennej posadzki. Tak samo zresztą, jak osiem obłych kamiennych pachołków, wysokich na pięć stóp, które stały dookoła podestu w równych odstępach. Pachołki te były podobne w kształcie do głów cukru, jakie kiedyś produkowano, ale oczywiście, były od nich znacznie większe. Na te cokoły nadziano albo umocowano w jakiś inny sposób, wielkie czaszki zwierząt — prawdopodobnie koni. Czaszki były skierowane „pyskami” w stronę środkowego postumentu. Na czerepach umieszczono różnego kształtu ozdoby, błyszczące w świetle i prawdopodobnie wykonane ze złota albo brązu!
Jednak nie to było najdziwniejsze w tej niesamowitej podziemnej rotundzie.
Najdziwniejszym obiektem w sali, był wielki — wysoki na jakieś dziesięć stóp — pękaty dzban. Naczynie prawdopodobnie było wykonane z gliny, a podobne w kolorze do dobrze wypalonej słynnej cegły z Klintshire. Zresztą tej samej z której postawiono kościół.
Kształt dzbana zbliżony był do greckiej amfory. Z tą jednak różnicą, że od niej wielokrotnie szerszy. Do tego, miał płaską podstawę na której go postawiono, a zamiast dwóch uchwytów u szczytu, w tym dzbanie było ich cztery.
Na samej górze wielkiego naczynia, w miejscu w którym mogłaby by się znajdować pokrywa, wstawiono coś innego. Dużą figurkę nagiej kobiety, prawdopodobnie wykonaną ze złota albo pozłacaną.
Niewiasta o obfitych — można powiedzieć rubensowskich — kształtach, siedziała na dzbanie z podwiniętymi pod siebie nogami. Twarz miała zwróconą w górę, jakby patrzyła w niebo, zaś ręce trzymała wysoko uniesione.
Cała jej sylwetka oraz sam gest uniesionych rąk mogły mówić, że wznosi dłonie w niebiosa. Czy chciała je przebłagać w jakiejś ważnej sprawie albo może, całą sobą chciała się komuś albo czemuś oddać. A może było tak, że wzniesione ręce były obroną przed tym, co miało nieuchronnie nastąpić? Trudno było powiedzieć.
W każdym razie, rzeźba kobiety była niesamowicie piękna, a jej wykonanie w złocie to istne jubilerskie arcydzieło!
Tuż pod siedzącą pięknością, na krótkiej i grubej szyjce dzbana, twórcy tego dziwnego miejsca wyryli jakieś napisy. Było to trudne do zdefiniowania pismo. Coś między skandynawskimi runami, połączonymi z klinowym pismem Sumerów.
Zresztą, to samo dziwne pismo — ozdobione na dodatek licznymi piktogramami o nieznanym znaczeniu oraz z wstawionymi w różne miejsca pieczęciami albo dziwnymi znakami — było widoczne w różnych miejscach rotundy. Wyryto i wymalowano je na ścianach, na boku podestu, czy też na wszystkich małych kamiennych słupkach — „głowach cukru”, ustawionych wokół kompozycji z dzbanem.
Maks Wallace z resztą współtowarzyszy zaniemówili na ten niesamowity widok, który z mroku ciemności wydobyła lampa przyniesiona przez doktora.
Wielebny Korbit, widać tknięty jakimś przeczuciem lub szóstym zmysłem, skierował w górę ostry snop światła swojej latarki. Tam, gdzie do tej pory jeszcze nie docierało światło.
Oświetlił miejsce, w które skierowane było spojrzenie nagiej kobiety i jej błagalny, czy też może dziękczynny, gest.
Cały czas, kiedy za pomocą światła lustrowali rzeźbę i resztę dziwnej kompozycji w sali panowała kompletna cisza. Żadne z nich nie miało odwagi otworzyć ust albo też, po prostu tak byli zachwyceni i zaskoczeni pięknem miejsca, że nie byli w stanie rozmową i komentarzami psuć cudownej chwili poznania i doznania.
Tak więc, dopiero kiedy snop lampy pastora oświetlił wierzch kopuły i zatrzymał się na jego środku, z ich gardeł wydobył się ni to jęk, ni okrzyk zachwytu albo odgłos mający podkreślić, że czego, jak czego, ale takiego widoku nigdy w życiu by się nie spodziewali.
W samym sercu kopuły, u jej szczytu ujrzeli wyciągniętą w stronę kobiety… wielką dłoń! Dłoń wykonaną z jakiegoś wielkiego bloku kryształu górskiego albo szkła!
Jednak nie była to dłoń wyciągnięta po to, żeby odebrać od niej to, co kobieta z siebie dawała albo o czym przekonywała.
Nie! Ta ręka była wyciągnięta w geście mówiącym: stój kobieto! Nie masz prawa patrzeć w górę!
Rozcapierzone palce dłoni nie budziły w tym temacie żadnych wątpliwości.
Zszokowani widokiem, popatrzyli na siebie zdziwieni.
3
Profesor Karolus Hatchet wolno mieszał aromatyczną kawę w ulubionej porcelanowej filiżance z wizerunkiem panującego króla. Dolał do napoju nieco śmietanki i dosypał kolejną łyżeczkę cukru. Zazwyczaj całą swoją uwagę poświęcał tej prostej czynności z tego prostego powodu, że bardzo lubił to robić.
Jednak dzisiaj profesor był jakiś nieobecny i mocno nad czymś zamyślony.
Może był to wynik tego, że jednym uchem słuchał wiadomości, które docierały do niego z kawiarnianego radia. Mało co widzącym wzrokiem, omiatał deptak przy którym znajdowała się jego ulubiona kawiarenka o wdzięcznej nazwie „Słodki kąseczek”.
Kiedy spiker w radio skończył omawiać pakiet informacji światowych i ogólnokrajowych, a zaczął odczytywać te niby mniej ważne, bo regionalne, profesor był właśnie na etapie oddzielania widelczykiem do ciastek, małego kawałeczka sernika od większej porcji.
W Słodkim kąseczku kawa i ciastko zawsze na niego czekały, kiedy przychodził do kawiarni z samego rana. A było to punkt o dziewiątej czterdzieści pięć.
Czasami bywało tak, że Hatchet dobierał do kawy szarlotkę albo ciastko makowe z kremem adwokatowym, ale najczęściej był to jednak jego ulubiony sernik z rodzynkami, z wierzchu delikatnie posypany wiórkami kokosowymi. Obowiązkowo ozdobiony kleksem bitej śmietany i kandyzowaną wisienką.
Dzisiejszego poranka, profesor miał wisielczy humor i melancholijny nastrój.
A wszystko przez to, że kierowana przez niego katedra archeologii na Królewskim Uniwersytecie Umiejętności Wszelakich, nie dostała należnych mu grantów na kolejne wykopaliska w pobliżu historycznego wzgórza Trzech Łosi na północy hrabstwa!
Wzgórza, które, jak powszechnie było wiadomo, uznawano za miejsce narodzin monarchii i państwowości królestwa!
A wszystko szło tak dobrze! Niech to szlag trafi! — klął w myślach. — Jasny i nagły, szlag! — Ze złością dosypał do kawy kolejną, już trzecią łyżeczkę cukru. — Wszystko przez to durne i przypadkowe odkrycie! Przez głupi los i zasrany huragan! — Myślał, mieszając. — I przez kilku głupich amatorów! Wstyd!… — Upił łyczek kawy, a przy tym nawet nie zauważył, że ilość cukru w płynie jest już znacznie większa niż ta, która się znajdowała w i tak już bardzo słodkim ciastku. — Ale ja tego tak nie zostawię! Nie pozwolę, żeby jakieś kmioty zabrały mi…
Niewesołe rozmyślania profesora przerwane zostały przez wiadomości, odczytywane właśnie przez radiowego dziennikarza. Hatchet odwrócił się do stojącego za barem kelnera i pokazał mu, żeby nieco pogłośnił.
— Jak już zapewne państwu wiadomo. W malowniczej nadmorskiej miejscowości Green Mill, doszło kilka dni temu do przypadkowego, ale jakże sensacyjnego archeologicznego odkrycia! A wszystko przez straszną i niszczącą siłę huraganu, która oprócz zniszczenia dzwonnicy miejscowego kościoła, tym razem przyczyniła się do odkrycia zapomnianych przez wieki podziemi, a w nich, ukrytych tajemniczych artefaktów. Urwany z wieży potężny dzwon uszkodził posadzkę dzwonnicy, gdzie w nieznanych dotąd nikomu piwnicach i katakumbach, odkryto istny skarb! Skarb, który prawdopodobnie postawi na głowie całą historię naszego kraju. Ale, żeby państwu przybliżyć u źródła z jak niezwykłym wydarzeniem mamy do czynienia, przy mikrofonie czeka już wasza ulubiona redaktorka, nieustannie pracująca dla was w terenie — Cecil Radek! Panna Radek razem ze swoimi gośćmi, na gorąco wam opowie o tym epokowym odkryciu! Jednak najpierw krótka chwila na reklamę i dobrą piosenkę…
Głos radiowego spikera ucichł, a w jego miejsce pojawił się głośny kobiecy albo dziecięcy głosik, zachwalający jakiś durnowaty płyn do prania. Oczywiście równo z bezsensowną paplaniną, zaczęto nadawać skoczną melodyjkę.
Profesor sapnął, wyraźnie niezadowolony z przerwy w wiadomościach, a pod nosem wymruczał:
— Ciekawe z kim ta cała dziennikarka będzie gadać. Zapewne z tym bufonem doktorkiem albo z jego francuską bibliotekarką. Bo na pewno nie z dyrektorką muzeum, chudą kozą Jessiką Printbool.
Westchnął ciężko, akurat w momencie, kiedy na antenę powrócił prowadzący wiadomości.
— Witam państwa ponownie! Halo, halo?!… Cecil? Jesteś już na posterunku?
— Witam państwa i ciebie też Wiktorze! — Z radia dobiegł szczebiotliwy i wesoły głos młodej kobiety. — Tak Wiktorze, stoję nieopodal wejścia do pięknego i starego kościoła Świętego Tomasza w Green Mill, a tuż obok mnie, czekają dwaj goście, którzy podzielą się z państwem wiedzą na temat cudownego skarbu, jaki odnaleźli kilka dni temu!
— Cudownie, Cecil! Czekamy z niecierpliwością! — odezwał się spiker w radiowym studio.
— Ach, człowieku, daj że jej w końcu powiedzieć co trzeba! Nie wtranżalaj się co chwila!… — żachnął się profesor głośno. — I zamknij wreszcie jadaczkę!
Zgodnie z „życzeniem” Hatcheta spiker umilkł, a w jego miejsce głos zabrała panna Radek.
— Drodzy słuchacze! Witam ponownie i przedstawiam wam panią…
— Pannę… — usłyszeli w tle niski kobiecy głos.
— Tak, pannę Janin Maniflor, kierowniczkę miejscowej biblioteki miejskiej, a zarazem jedną z członkiń zarządu Miejskiego Klubu Archeologicznego imieniaa… — chwila przerwy — nieżyjącego pastora Josefa Tobiasa Bailey’a w Green Mill. Witamy też pana Maksymiliana Wallace’a, znanego miejscowego prywatnego detektywa i wynalazcę. Są to jedne z tych osób, które odkryły ten niesamowity skarb.
— Dobryy… — słuchacze usłyszeli w tle głosy dwóch osób.
— Dzień dobry państwu, mówię w imieniu wszystkich słuchaczy w królestwie. Witajcie! Ha, ha!… Tak więc, pani Janino. Zwracam się do…
— Janin. Nie Janina, a Janin… panna Janin Maniflor — po raz kolejny dał się słyszeć cichy, ale mocny głos kobiety.
— No oczywiście, że Janin! Ha, ha!… — zawołała radośnie Cecil, jakby odkryła siódmy cud świata.
— Co za głupia pinda — skomentował krótko profesor, mając zapewne na myśli „terenową redaktorkę” z radia.
— Nie inaczej profesorze. Nie inaczej…
Słowa archeologa skwitował kelner, wycierając ściereczką umyte talerzyki pod ciastka.
— No więc, panno Janin. Ha, ha… Proszę nam opowiedzieć, jak się to stało, że odkryli państwo ten skarb. Czy kiedykolwiek podejrzewalibyście, że coś tak pięknego może się znajdować pod ziemią? A może już wcześniej prowadziliście badania na ten temat? Słuchamy…
— No nie mówię, że głupia? A gdzież to miałyby być ukryte skarby, jak nie pod ziemią? — warknął wyraźnie już wkurzony profesor.
Po chwili już bardziej wyraźnie, słuchacze usłyszeli cichy i spokojny głos Janin.
— Odkryliśmy ten starożytny artefakt całkiem przypadkowo. Zresztą, najczęściej tak się właśnie dzieje, że różne ważne znaleziska są znajdywane przez przypadek. Mieliśmy tylko spenetrować miejsce w które spadł dzwon kościelny, wybijając dziurę w podłodze dzwonnicy. Jednak, kiedy i ta podłoga zarwała się pod nami i…
— Rany boskie! — krzyknęła Cecil, przerywając wypowiedź Janin. — Słyszeliście państwo?! Słyszeliście, drodzy słuchacze?! Pod poszukiwaczami zarwała się kolejna podłoga! To straszne i niesamowite, prawda?
— Noo… nie powiem, faktycznie — kontynuowała Janin — mieliśmy niezłego stracha. Na szczęście dzięki Maksowi, udało się nam zawisnąć na linie do której byłam przypięta, ale i tak spadliśmy na dno kolejnego zapadliska i…
— Niech to! Czy państwo słyszeli?! A jednak spadli! I to na samo dno!… A teraz drodzy państwo, chwila przerwy, żeby nieco ochłonąć. Po niej panna Janin i pan Maksymilian opowiedzą, co się dalej stało i jakie niesamowite przygody spotkały dzielnych poszukiwaczy przygód!
Profesor aż podskoczył na krześle.
— Niech to szlag trafi! Znowu reklama! Kelner! — przywołał garsona. — Rachunek. I niech mi pan przyniesie telefon. Albo nie, niech mnie pan połączy z Green Mill. Tu jest numer. — Podał wizytówkę na której wypisany był numer telefonu do Miejskiego Muzeum w Green Mill. — Proszę próbować do skutku i oczywiście doliczyć rozmowę do rachunku.
Karolus Hatchet usiadł wygodniej, a po reklamie znowu usłyszeli głos redaktorki Cecil Radek.
— Jak już wiecie, nasi dzielni odkrywcy spadli na samo dno czeluści. Na szczęście przeżyli upadek, by potem móc znaleźć największy skarb, o którym się nie śniło największym historykom i archeologom królewskich uczelni! Oddaję mikrofon pannie Janin.
Krótkie chrząknięcie i ponownie odezwała się Maniflor.
— Noo… więc, kiedy się pozbieraliśmy, to wielebny Korbit…
— I tutaj jestem zmuszona przerwać pannie Janin, żeby wytłumaczyć słuchaczom, kim jest wielebny Adam Korbit. Duchowny i pastor, który od około dwóch lat zajmuje się tutejszą parafią. To on odważył się razem z panem Maksymilianem i panną Janin opuścić na dno otworu, żeby sprawdzić, skąd i dlaczego te pomieszczenie tam się znalazło. Proszę mówić dalej panno Maniflor…
— No więc, kiedy się już pozbieraliśmy, pastor odkrył portal, to jest takie dosyć spore przejście w ścianie, prowadzące gdzieś dalej. Maks zaświecił do środka i, wtedy zobaczyliśmy stojący na środku dużego okrągłego pomieszczenia wielki dzban, a na nim figurkę siedzącej nagiej kobiety ze…
— Słyszeliście państwo?! Wielgachny dzban i tajemnicza figurka kobiety!… — dziennikarka kolejny już raz przerwała wypowiedź Maniflor.
Przez kilka sekund trwało jakieś zamieszanie, a z odbiornika zamiast rozmowy dochodziły dziwne dźwięki. W końcu, znowu odezwała się Janin:
— Ten dzban jest wielki, jak wojskowy kocioł. Zaś figura kobiety siedzącej na jego szczycie, prawdopodobnie wykonana została z czystego złota. Na dzbanie i na ścianach wyryto jakieś dziwne napisy w nieznanym nam alfabecie. Coś, jak skrzyżowanie pisma Sumerów i nordyckich runów. I nie wiemy skąd się to tam wzięło! Masz Maks, teraz ty mów.
Kolejne kilka sekund dziwnych trzasków, po których słuchacze usłyszeli Maksymiliana Wallace.
— Tak, dziękuję ci Janin… tak jak powiedziałaś, nie wiemy skąd w podziemnej sali wzięły się te wszystkie przedmioty, no i oczywiście, kto je stworzył. Wszystkie są niebywale piękne, chyba bardzo stare i sakramencko… ups… przepraszam, niesamowicie tajemnicze. Moja rola w tym wszystkim jest taka, żeby zrobić wszystko co możliwe, by umożliwić swobodny dostęp do znaleziska. Chociażby po to, żeby dokonać odpowiednich jego badań, a potem, by to wydobyć na światło dzienne…
— Tak, tak!… — Po krótkiej chwili ciszy, niespodziewanie odezwał się spiker radiowy Wiktor. — Słysząc zapał tych ludzi, jesteśmy wręcz pewni, że uda się im rozwikłać wszystkie archeologiczne zagadki oraz wydobyć spod ziemi znalezione skarby, byśmy potem wszyscy mogli je podziwiać w muzeum! Gratulujemy mieszkańcom Green Mill, że potrafili dokonać czegoś tak spektakularnego! Wrócimy do tego pięknego miasteczka jeszcze nie raz! A teraz, reklama, a po niej wizyta w słynnej galerii obrazów miasta West Midloff. Do której zabierze nas nie kto inny, a wasz ulubiony znawca sztuki, sir Tom Jackson!…
Do stolika profesora podszedł kelner. Przyniósł rachunek oraz przytaszczył ze sobą aparat telefoniczny.
— Zamówiona rozmowa z Green Mill przez pana profesora. Przy słuchawce czeka jakaś pani.
— Dziękuję ci Tobiaszu.
Odebrał telefon, mrucząc pod nosem:
— Dupek Jackson, a nie żaden znawca sztuki…
Odczekał chwilę aż kelner się oddali i zagadnął do słuchawki:
— Halo? Tutaj Karolus Hatchet, z kim rozmawiam?… Aha, i bardzo dobrze! — zawołał do mikrofonu, wyraźnie zadowolony. — Dzień dobry, panno Printbool!… Tak, tak. Mam się całkiem dobrze, dziękuję! — Machnął ręką, jakby odganiał natrętną muchę. — Panno Printbool, jutro przyjeżdżam do Green Mill… Tak, jutro. Proszę zrobić wszystko, żeby to odkrycie nie było przez nikogo rozgrzebane… Tak, rozgrzebane i zniszczone… Nie, nie wolno tam wchodzić odkrywcom, klubowiczom i nikomu innemu! A, co mnie obchodzi jakiś tam… klub archeologów!… To co, że odkryli? Nie oni odkryli, a wichura odkryła. Niech im pani powie, że taka jest decyzja władz hrabstwa, a to nie podlega żadnej dyskusji! Jak trzeba będzie, niech artefaktów pilnuje policja… Już pilnuje? Aha, to bardzo dobrze! Tylko ten wynalazca, jak mu tam… O, Wallace, no właśnie! On niech zrobi wygodne dojście do podziemi. Do podziemi, mówię!… — Ponowne machnięcie ręką, ale teraz już bardziej niecierpliwe. — Ja wiem, panno Printbool, że nic pani nie mogła poradzić! Tak, tak, teren kościoła i tak dalej i, takie tam. Ale teraz, no mówię pani!… Odkrycie jest w gestii państwa!… No i co, że pastor jest przeciwny? Znajdę na to lekarstwo. Powtarzam, nic do tego amatorom! Tak!… Przywiozę!… Przywiozę wszelkie zgody i pieniądze! Na takie sprawy pieniądze muszą się znaleźć!… Niech pani wszystkiego dopilnuje i zaklepie dla mnie pokój w hotelu. A, wszystko jedno jakim. Zresztą z tego, co pamiętam, tam jest tylko jeden, nie?… No właśnie. Dobrze panno Jessiko, kończę już. Pani rola jest taka, żeby nie dopuścić tych ludzi do artefaktów! To odkrycie jest naprawdę bardzo ważne! Ważne dla naszej historii!… Tak, najlepiej załatwić to z burmistrzem… ma pani rację. Do widzenia, do jutra!…
Hatchet odłożył słuchawkę.
— I to niby była moja najzdolniejsza studentka? Jakim cudem? — prychnął i ze złością wrzucił łyżeczkę do pustej filiżanki po kawie. — Nie daliście mi pieniędzy na mo-je — podkreślił raz jeszcze — na mo-je wykopaliska? To teraz dacie na coś innego. Oj dacie i to dużo! Zresztą, kto wie, może faktycznie wykluje się z tego cyrku coś ważniejszego? — mruczał do siebie. — Dobra, a teraz do biura, a potem do urzędu. I niech mi któryś z urzędasów powie, że nie pomoże i, że się nie da. — Uśmiechnął się pod cienką kreską angielskiego wąsika. — Wtedy Karolusie zrobisz to, czego bardzo nie lubisz, ale zawsze możesz polubić. Pójdziesz do tej niezbyt lotnej, ale za to, bardzo, bardzo chcącej zrobić karierę Cecil Radek. Bo, to właśnie pismaków urzędasy boją się najbardziej.
Profesor jeszcze się nad czymś zastanowił, zamyślił, ale już nic więcej nie powiedział. Potem sięgnął do kieszeni tweedowej marynarki. Wyciągnął zwitek banknotów, odliczył kwotę za kawę i ciastko, doliczając oczywiście napiwek. Wstał od stolika, zdjął z wieszaka melonik, zabrał parasol i wyszedł z ciastkarni.
Kelner, zbierając z blatu brudne naczynia i pieniądze, patrzył przez szybę witryny, jak Hatchet szybkim krokiem idzie w stronę uczelni, kręcąc młynka trzymanym w ręku parasolem.
***
Ciężarówka wolno toczyła się na wstecznym biegu, zmierzając wolno pod boczne wejście do kościoła. Maks szedł tyłem tuż przed nią i pokazywał kierowcy drogę. Ustawiał się tak, by tamten widział go we wstecznym lusterku. Na koniec, gdy pojazd dotarł do umówionego z wielebnym miejsca w którym można było gromadzić materiały budowlane, Wallace machnął obiema rękami, a wywrotka stanęła w miejscu. Kierowca wyskoczył z kabiny i otworzył zaczepy tylnej klapy wywrotu. Po chwili elektryczne silniki maszyny zaczęły pracować z większą siłą. Ładownia uniosła się wolno i cała sterta grubych solidnych desek z hukiem, ale zgrabnie, wysunęła się na trawnik.
Po wyładunku Maks podpisał kierowcy jakiś papierek i ciężarówka odjechała, jęcząc elektrycznymi silnikami na koleinach bocznej drogi.
Wallace chodził wokół sterty drewna, oglądając co mu przysłano z tartaku.
— I co?… — usłyszał za sobą głos posterunkowego Johna Johnny’ego nazywanego w miasteczku Johnjohn. — Wyglądają na całkiem dobre dechy, nie? Ładnie to drewno pachnie… — pociągnął nosem — jak w lesie albo w szopie.
Wallace odwrócił się do policjanta.
— Masz rację Johnjohn, całkiem niezłe drewno. Myślałem, że będzie gorzej. Wiesz, załatwiłem dechy po taniości i na ostatni gwizdek. Dlatego myślałem, że kierownik tartaku przyśle nam same ścinki. Alee… — odsunął jedną z desek sosnowej tarcicy – ale te są całkiem dobre. A najważniejsze, że tak jak chciałem, wszystkie są jednej grubości!
Maks wyraźnie zadowolony klasnął w dłonie.
— Dobra panie posterunkowy! Na mnie pora, bo kolacja czeka!
— I młoda żonka, co? — Na pryszczatej gębie Johnjohna pojawił się szeroki uśmiech, ale widać po nim było, że bardzo zazdrości wynalazcy powrotu na domowe pielesze.
— No, no, młody. I ty się doczekasz kolacyjek domowych, i młodej żonki… — Maks klepnął go w plecy. — Ale wiesz, musisz się o to mocno postarać i bardzo chcieć. W tej kwestii nie wolno być leniwym. A wtedy, kto wie, kto wie… Ale teraz pilnuj chłopie naszego skarbu i nikogo nie wpuszczaj do wieży. Rano zaczynamy prace przy schodkach. Przyjedzie cała ekipa, więc przyszykuj dużo kawy.
Widząc głupią minę posterunkowego, Maks uśmiechnął się szeroko.
— No przecież żartowałem.
***
Policjant wolnym krokiem spacerował dookoła kościoła, kręcąc młynka krótką czarną pałką. Potem, kiedy już mu się znudziło, krążył wokół stert materiałów budowlanych albo zebranych na jedną kupę, resztek po dawnej dzwonnicy. A kiedy wreszcie i to mu obmierzło, wymyślał sobie jakieś dziwne kroki albo zawiłe trasy między stertami zgromadzonych materiałów, czy też zaglądał, świecąc sobie latarką w różne ciemne zakamarki na placu.
Widać po nim było, że tą bardzo nużącą służbą wyraźnie się nudził. Wiadomo było, że w końcu nadejdzie taka chwila, kiedy posterunkowy wreszcie się zmęczy i będzie chciał odpocząć. Wtedy, zresztą tak samo jak to robił wcześniej, usiądzie sobie na jednej z przywiezionych wieczorem desek albo najlepiej na metalowej beczce z farbą. Wyciągnie papierosa i zapali długo się zaciągając, a kiedy skończy palić, to wtedy napije się gorącej kawy z termosu.
Policjanci zmieniali się co sześć godzin, a Johnjohn stosunkowo niedawno zaczął kolejną zmianę przy wieży kościoła, więc pozostało mu jeszcze nieco ochoty i sił na patrolowanie. Johnjohn będzie tu „kiblować” i trzymać wartę do samego rana. No cóż. Najmłodszy na posterunku musi odpękać swoje frycowe.
Jak było do przewidzenia, po chwili Johnny ziewnął szeroko, spojrzał na zegarek, przyświecając sobie latarką. Zegar na wieży kościelnej tak samo zresztą jak dzwony, został uszkodzony w czasie sztormu.
Szeroko rozłożył ręce, przeciągnął się, pierdnął głośno i usiadł na beczce. Wyjął nową paczkę „Stringfieldsów”, oczywiście tych bez filtra, dla prawdziwych facetów. Poklepał się po kieszeniach munduru skąd wyciągnął zapałki. Zapalił, zaciągając się głęboko dymem.
Długo mijały kolejne minuty, a po nich wlokły się niesamowicie rozciągnięte godziny. Ale czas, jak to zwykle z nim bywało, cichcem robił swoje i po prostu szedł do przodu.
Na plebanii już dawno pogasły światła, a zmęczone dniem miasto, też głęboko spało.
No, może za wyjątkiem kilku wyliniałych kotów, goniących się po dachach i jakiejś moczymordy. Koleś darł ryja gdzieś w okolicach portu, śpiewając na całe gardło piosenkę o pewnej frywolnej Katarzynie:
…Kasia wszystkich chłopców z kutra bardzo lubiła aż wreszcie z którymś z nich zaciążyła! Hola, hola!… Zaś sprytni chłopcy, kiedy się o tym zwiedzieli wsiedli szybko do łodzi i świat odpłynęli! Hej, da! Hej, da!… Na morzu zostali, ryby se łowili z Kasi się śmiali i dobrze się bawili! Hej, ha! Hola, da!… Hej, Kasiu! Grogu nalej nam!…
Tak mniej więcej brzmiały słowa tej głupiej i — nie wiedzieć dlaczego — od wieków bardzo popularnej rybackiej przyśpiewki, śpiewanej w każdej portowej spelunie hrabstwa.
Johnjohn oparł się o jedną z belek stropowych wydobytych z zapadliska, a postawionych na sztorc tuż za beczką. Spojrzał raz jeszcze na otaczający teren, a kiedy stwierdził, że wszystko jest w porządku, kolejny raz potężnie ziewnął. Zaczęły mu się kleić oczy.
A zdrzemnę się krzynę, nic się przecież nie stanie — postanowił.
Nasunął korkowy kask na oczy, założył ręce na brzuch, a po chwili jego oddech stał się płytszy i wolniejszy.
Posterunkowy John Johnny uciął sobie krótką niewinną drzemkę.
*
Snop białego światła oświetlił i wydobył z ciemności złotą figurę nagiej korpulentnej damy, siedzącej na dzbanie. Odbite i drgające światło lampy, zaczęło rzucać dziwne powyginane refleksy na ściany piwnicy oraz jej kopulasty sufit.
Odziana na czarno postać wolno podeszła do postumentu. Postawiła lampę na podłodze, a potem sięgnęła za siebie do plecaka, skąd wyjęła kolejną lampę. Kiedy ją włączyła, obeszła wielki dzban i postawiła lampę na przeciwko pierwszej. Od tej chwili, światło obu lamp dokładnie rozświetliło podziemną komnatę, wydobywając z mroku zgromadzone w sali przedmioty.
Tajemnicza osoba nie była zbyt wysoka. Mówiąc inaczej, nie był to obraz umięśnionego atlety, a raczej ktoś, kto ma posturę długodystansowego biegacza albo pływaka. Ów ktoś ubrany był w dziwny strój, okrywający całe ciało od stóp po czubek głowy. Nawet twarz była przesłonięta maską z materiału, w której wycięto jedynie otwory na oczy. Człowiek ten miał na stopy naciągnięte trzewiki do kostek, zrobione z jakiegoś elastycznego i lekkiego tworzywa, tłumiącego każdy krok. Przez mrok — mimo wszystko panujący w komnacie — oraz przez okrywający ciało strój w który postać była odziana, trudno było ustalić, czy krył się pod nim mężczyzna, czy też była to może — kobieta.
Osoba odsunęła się nieco w cień, poza pachołki z nadzianymi nań końskimi czaszkami. Przykucnęła i z tej pozycji przez krótką chwilę obserwowała całość tej dziwnej prastarej kompozycji. Potem wstała, podeszła do dzbana i oparła na nim dłonie ukryte w cienkich czarnych rękawiczkach. Pogładziła emalię naczynia szerokimi okrągłymi ruchami, jakby pieściła dzban lub sprawdzała, jak gładkie jest jego szkliwo. Palcem przejechała wzdłuż wyrytych i wypalonych na naczyniu, ni to runów, ni dziwnych piktogramów. Zahaczyła o wypukły kołnierz szyi dzbana tuż pod zgrabnymi pośladkami siedzącej na nim figury gołej kobiety. Drugą ręką sięgnęła do szerokiego parcianego paska, przy którym przypięte były różne elementy wyposażenia, służącego do uprawiania wspinaczki górskiej lub do pracy na wysokościach. Były tam karabinki, zaczepy, haki, czy też zwój cienkiej, ale super mocnej linki nazywanej w środowisku wspinaczy — „pajęczą nicią”. Czarna postać odpięła od pasa przywieszony tam dziwny młotek, podobny do wspinaczkowego czekana, ale to na pewno nie był czekan.
Młotek miał długi i wygięty w lekki łuk drewniany trzonek, ozdobiony różnymi wzorami, wykonany z jakiegoś jasnego drewna. Dół trzonka obito brązową albo złotą blachą. Obuch młotka, miast do czekana, bardziej podobny był do typowego młotka stolarskiego. On też był pokryty jakimiś dziwnymi wzorami, a co najdziwniejsze prawdopodobnie był wykonany ze złota albo brązu.
Zamaskowany człowiek zważył narzędzie w ręce osądzając, czy pasuje do ręki oraz oraz, czy nadaje się do tego, co właśnie zamierzał zrobić.
Ponownie dotknął wywiniętą w dół szeroką szyję dzbana i w tej pozycji obszedł naczynie dookoła.
Wreszcie wziął krótki, ale mocny zamach i z całej siły uderzył w rant starożytnego naczynia! Robił tak raz za razem i z wielką szybkością, a spod ostrego obucha wylatywały kawałki terakoty!
Opukiwanie dzbana trwało do momentu aż kołnierz szyi został wreszcie rozbity, a siedząca na nim, nazwijmy ją — „Cycata Baba”, delikatnie się poruszyła.
Wtedy postać przypięła młotek do pasa, a potem, sapiąc z wysiłku, obiema rękami spróbowała zdjąć ciężką figurkę, unosząc ją jednocześnie lekko w górę. Po krótkiej chwili mocowania się z rzeźbą, udało się w końcu podnieść statuetkę.
Teraz cycata baba została uniesiona do góry razem z czymś, co było przymocowane do jej, hmm… pośladów, a co niewątpliwie było wielkim korkiem, zatykającym wlot dzbana! Złota figura połączona z korkiem wyglądała, jak ozdobny korek do gigantycznej glinianej karafki!
Figura została odstawiona na postument, a tajemniczy człowiek ponownie zajął się dzbanem. Hmm… czyżby to nie drogocenna i fascynująca figura nagiej kobiety była obiektem zainteresowania postaci?
Wszystko na to wskazywało, bo po jej odstawieniu na bok, tajemniczy człowiek wyjął z plecaka latarkę i zajrzał przez szyję dzbana do wnętrza. Widać musiał być zadowolony z tego co zobaczył w środku, bo z podekscytowania klepnął w dzban otwartą dłonią. Potem z małego woreczka przypiętego do pasa, wyjął coś co wyglądało jak wąskie ostre dłuto.
Zarysował nim na dzbanie dosyć regularny okrąg o średnicy około sześciu stóp.
Znowu młotek poszedł w ruch. Z wielką wprawą, wzdłuż linii okręgu, zaczął wykuwać w twardej wypalonej glinie rowek.
Po jakimś czasie i po ostatnim puknięciu, wykute koło lekko osunęło się do środka! Co dziwne twarda terakota przy uderzeniach dłuta, zachowywała się niczym skruszały gips!
Kiedy robota została zakończona, młotek i dłuto wróciły na miejsce. Tajemnicza osoba, wyjęła i ostrożnie odłożyła na bok odkutą okrągła skorupę, która zagradzała jej drogę do wnętrza dzbana oraz tego, co się w nim znajdowało.
***
Sierżant Evans Morris z miejscowego posterunku policji, pojawił się pod kościołem jeszcze przed świtem. Pogwizdywał pod nosem jakąś tam swoją ulubioną melodyjkę, rozglądając się jednocześnie za Johnjohnem. Jednak posterunkowego nigdzie nie było widać. Postawił na stercie desek swoją nieodłączną pękatą teczuszkę, wypakowaną po brzegi różnymi frykasami oraz sporym termosem z kawą.
— Co, znowu nawalił? — zabuczał sam do siebie. — Poszedł sobie bez zgody i pozwolenia? Nie poczekał na zmianę i nie przekazał służby. Co za osioł! — gderał. — A przecież lebiega doskonale wiedział, że kolejna wpadka, a nasz poczciwy kapitan, będzie w końcu zmuszony do wywalenia młodziaka z policji na zbity pysk. I nie pomogą tutaj, ani koneksje, ani tym bardziej tatuś, lekarz. Nie, tak głupi to Johnjohn chyba nie był. Nie pozwoliłby sobie na kolejny wyskok. Przynajmniej nie teraz i nie w takiej sprawie.
Dodajmy w tym miejscu, że kapitana Trumpeta, policjanci i mieszkańcy Green Mill nazywali „Kapitanem Trąbką”. Tego, który jak wiadomo przyczynił się do ujęcia, a w zasadzie odnalezienia zwłok strasznego mordercy — Harvey Slimm-Winstona oraz rozbicia bandy przemytników Tedy’ego Grimmoda.
Zatopiony w myślach sierżant Morris chodził dookoła kościoła, macając przy okazji wszystkie klamki od drzwi. Sprawdzał, czy są pozamykane, a do tego oglądał całe składowisko razem z okolicznymi barakami. Zaniepokojony myślał, że może Johnjohn leżał gdzieś pośród stert kamieni, cegieł, desek i wszelkiego innego badziewia albo spał w środku jakiejś budy.
Jednak posterunkowego nigdzie nie było.
Już miał go zawołać, ale w porę ugryzł się w język, bo zdał sobie sprawę, że przecież jest jeszcze noc, a nad horyzontem dopiero co zaczęła się rozjaśniać pierwsza kreska porannego brzasku.
A po drugie w tym momencie uwagę sierżanta przykuły różne dziwne i niepokojące rzeczy.
Pierwsza, to fakt, że na ziemi obok beczki z farbą za którymi były oparte solidne belki stropów dzwonnicy, leżała otwarta i ledwie napoczęta paczka „Stringfieldsów”. Wszystkich innych rzeczy posterunkowego nigdzie nie było widać. Dalej, kartonik na papierosy był przygnieciony do ziemi, jakby ktoś na nim stanął butem! Zresztą, świadczył o tym fikuśny wzór podeszwy, który odbił się na biało-niebieskim opakowaniu papierosów.
Czyżby Johnjohn zgubił papierosy i sam sobie na nie nadepnął? — zastanawiał się Morris. — Niee… to jest przecież niemożliwe, bo Młody (tak też wołali na policjanta) swoje fajki traktował lepiej niż cokolwiek innego, a po drugie, policyjne trzewiki mają gładką podeszwę nabijaną ćwiekami z solidnym obcasem, a tutaj?…
Przyjrzał się raz jeszcze wzorkowi na papierze pudełka.
— Jakieś słoneczka albo meduzy i chyba… fale? No, w każdym razie coś w tym stylu. Czyżby naszego pryszczatego młodziana odwiedziła w nocy kobitka? Bo fragment podeszwy pasuje jak nic do damskiego kamaszka — mruczał pod nosem, taksując jednocześnie miękki grunt placu.
Niestety kolejnego odcisku podeszwy, podobnego do tego z pudełka, więcej nie znalazł. Nagle przystanął i przyklęknął na jedno kolano.
Ale za to, jakieś sześć, może siedem stóp dalej, dostrzegł dwa inne dziwne ślady, tym razem pozostawione na kawałku zeschniętego błota. Jakby ktoś albo coś, ciągnęło w tym miejscu duży i ciężki przedmiot, zostawiający w gruncie podwójne półokrągłe wgłębienia.
Taak… To musiał być jakiś duży i ciężki przedmiot. — Rozglądał się dookoła, ale na pewno nie były to belki, czy deski. — Utwierdził się w myślach. — Zostawione ślady prowadziły prosto w stronę drzwi do wieży kościoła. Bardzo dziwne.
Teraz już naprawdę ogarnięty złym przeczuciem, wrócił do porzuconej paczki papierosów. Sięgnął po pióro. Wsadził je w otwór skąd Młody wyjmował fajki i podniósł opakowanie do lepszego światła. Przyjrzał się uważnie wzorowi w świetle zapalonej latarki.
— No tak… — mruknął do siebie — wygląda na to, że w nocy ktoś cię tutaj odwiedził Johnjohn. A w związku z tym, nasuwają się pytania: o ile, to kto to był i, czy na niego czekałeś. Może był to jakiś niespodziewany gość. No i… gdzie do cholery jesteś. Polazłeś gdzieś razem z tym kimś z własnej woli, czy też może ten ktoś zabrał cię ze sobą siłą? Bo, nie sądzę, żebyy cię… — nie dokończył myśli, bo ta wydała mu się zbyt straszna, nieprawdopodobna, a wręcz absurdalna!
Kolejną rzeczą, na którą Bułka zwrócił uwagę, kiedy tylko przyszedł pod wieżę kościoła, był fakt, że w stronę portu, ale już dosyć daleko stąd, dreptał sobie jakiś wysoki typ w kowbojskim kapeluszu na łbie. Gościu trzymał na ramieniu długą deskę. Taką samą, jak te, które leżały przed nim na pryzmie!
Wtedy jeszcze nie skojarzył, co się mogło stać, bo po huraganie, ludzi chodzących po mieście o dziwnych porach dnia, a na dodatek z różnymi gratami pod pachą albo na grzbiecie, było pół miasta! Ale teraz i w tym wypadku?
Ten tam na pewno wziął sobie deskę z pryzmy na placu, a jak tak, to co się stało z Johnjohnem? Może Młody dostał w łeb, a wtedy tamten okradł składowisko. A tak w ogóle, to kto to był? Sylwetka jakby znajoma, ale ten głupi kapelusz nie pasuje mi do nikogo… — zastanawiał się. — Z drugiej strony, dawać komuś w łeb, a tym bardziej gliniarzowi, za jedną deskę? Nonsens — myślał dalej. — A może właśnie dlatego, że Młodego już tutaj nie było, tamten bez skrupułów to wykorzystał i zabrał sobie jedną albo kilka desek. Taa… to już bardziej prawdopodobne. Hmm… a może jednak Młody siedzi sobie teraz gdzieś ukryty w krzakach, jak to często miał w zwyczaju, i za chwilę z nich wyskoczy, wykazując jaki to on sprytny?
— O cholerka, zapomniałem sprawdzić dzwonnicę! — warknął Bułka, tknięty złym przeczuciem i podbiegł do wieży kościoła.
Z bijącym sercem złapał za wielką klamkę drzwi i mocno nią szarpnął. Stare zawiasy skrzypnęły głośno i dzwonnica, która przecież powinna być zamknięta na amen, stała przed nim otworem!
— Niedobrze sierżancie! Bardzo niedobrze! Coś mi się widzi, że to jest właśnie powód nieobecności Młodego.
Zaświecił latarką w mrok otchłani, która zaczynała się tuż za rantem otworu w ziemi.
*
— Dinky Foko! Natychmiast oddaj tę deskę! Bo będziesz mieć przechlapane!
Usłyszał tuż za sobą, dokładnie w tym momencie, kiedy rzucał dechę na kilka innych, leżących sobie spokojnie pod ścianą pubu. Zaskoczenie spowodowało, że rzucając, zahaczył grubymi nieoheblowanymi drewnianymi zadrami o przedramię, co oczywiście spowodowało, że kilka z nich wbiło mu się boleśnie w skórę, drapiąc aż do krwi.
— Niech to jasny szlag!… — zaklął głośno, łapiąc się za obolałą rękę.
Kilka jardów za nim stała ta upierdliwa policjantka, Mergi Hunt. Jej obcisła koszulka była mokra od potu, oddech przyśpieszony a, co tu dużo gadać, wiejący z jej kierunku wiaterek, niósł w jego stronę niezbyt świeży powiew potu.
Co ta cholera znowu tutaj robi — pomyślał ze złością, patrząc na pokiereszowane ramię. — Śledzi mnie, czy jak? Przecież jest jeszcze ciemno, słońce nawet nie wzeszło, a ta wścibska baba już się tu kręci.
Wszystko zaraz wyjaśniła sama posterunkowa Hunt.
— Biegałam, jak zawsze zresztą przed służbą, a wtedy zobaczyłam, jak bezczelnie kradniesz dechę z tej dużej pryzmy przy kościele! Już tam miałam krzyknąć na ciebie, Dinky Foko, ale postanowiłam przybiec tutaj, żeby sprawdzić, gdzie zaniesiesz złodziejski łup! I nic a nic się nie pomyliłam! Skradłeś te wszystkie dechy! Własność miasta! A potem przyniosłeś pod bar! Jesteś na warunkowym, panie Dinky Seal! A ja, jak wiesz, jestem policjantką, i to dla ciebie jest bardzo niedobre!…
— Przestań gadać głupoty Mergi. Czy ja z powodu kilku desek ryzykowałbym powrót do pudła? No zastanów się… — wyjął z kieszeni chusteczkę, poślinił ją i zaczął ścierać krew z ramienia, sycząc pod nosem, bo przy okazji wbijał sobie głębiej drzazgi, które tkwiły w skórze. — Maks Wallace pozwolił mi wczoraj zabrać sobie kilka desek, bo go o to poprosiłem. A drewno jest jego. Wiedział o tym ten młody policjant John Johnny. Przyszedłem z samego rana zabrać deski, ale posterunkowego nigdzie nie było. No, tom se je wziął i tyle. Ja nic nie ukradłem Mergi. Wziąłem to, co mi wziąć pozwolono. Dlatego nie oskarżaj pochopnie.
Po tych słowach wyraz twarzy policjantki bardzo się zmienił. Podniosła do góry rękę, dając mu znak żeby zamilkł. Z zagniewanej i może nieco zawiedzionej miny, patrzyła teraz na niego zdziwiona i mocno zaniepokojona Mergi.
Brwi powędrowały do góry, oczy zdobiły się duże i okrągłe, a szybki oddech ucichł.
— Mówisz, że Johnjohna nie było na posterunku?
— No nie było. Łaziłem dobry kwadrans po placu kościelnym, szukając go i wołając za nim, aż wreszcie w jednym z okienek parafii zapaliło się światło, ale zaraz po tym, jak się zamknąłem, zgasło.
— Pokaż mi tę łapę! — Hunt bez ceregieli złapała go za okaleczone ramię. Przyjrzała się zdrapaniom we wschodzącym świetle dnia, a potem wyrwała palcami kilka drzazg ze skóry. — Przestań sykać! Nie jesteś baba. — Puściła go. — Do wesela się zagoi. A teraz chodź, Dinky Foko! Biegniemy do kościoła! Tam się musiało coś stać! Coś bardzo niedobrego! — Pędem ruszyła w stronę parku i kościelnej wieży.
— Biegniemy? — jęknął, ruszając w ślad za posterunkową. — A nie możemy normalnie, jak zwykli ludzie, pójść sobie wolnym krokiem?
*
Kiedy zdyszani dobiegli pod kościół, na miejscu zastali sierżanta Morrisa, Maksa Wallace oraz pastora Korbita. Pojawił się też Mały Robb oraz kilku robotników wynajętych przez klub archeologów do prac przy budowie bezpiecznego zejścia w otchłań zapadliska.
Wszyscy byli bardzo zdenerwowani, biegali po przykościelnym placu oraz, co jakiś czas, zaglądali do wnętrza wieży, głośno przy tym o czymś dyskutując.
Najwyraźniej musiało się stać coś bardzo niedobrego.
4
Maks Wallace właśnie miał się odepchnąć nogami od ściany i zjechać w otchłań dziury, kiedy usłyszeli donośny wołanie, dochodzące gdzieś od strony drogi dojazdowej.
— Zabraniam! Zabraniam kategorycznie w imieniu króla i urzędników hrabstwa! — wrzeszczał jakiś starszy jegomość w meloniku i staroświeckim surducie, który dziarskim krokiem szedł w ich stronę drogą dojazdową do kościoła.
Machał przy tym parasolem oraz jakimś papierem, który trzymał w drugiej ręce.
— To jest miejsce, które jest objęte nadzorem i opieką królewskiego uniwersytetu, a w szczególności wydziału archeologii! Od tej chwili… — sapał głośno, zmęczony szybkim chodem — od tej chwili, to miejsce jest objęte nadzorem i kuratelą państwa! I nikt… Powtarzam, nikt poza moją osobą oraz wyznaczonymi przeze mnie ludźmi, nie ma prawa tutaj być! Bo trafi do pierdla na długie lata! Kropka!…
— A ta pana osoba, to niby kto? — spytał Bułeczka, patrząc na gościa podejrzliwym wzrokiem. — Bo ja jestem sierżant Evans Morris z tutejszego posterunku państwowej, królewskiej policji.
— No właśnie!… — odezwał się Robin Mały, obecnie listonosz — drzesz się pan, machasz nam jakimś papierkiem pod nosami, grozisz, a jakie masz do tego prawo?! Co? Co żeś pan za jeden?!…
— Jestem profesorem uniwersytetu! Nazywam się Karolus Hatchet, a tutaj mam papiery, które czynią mnie jedyną osobą, jaka może i ma prawo do penetracji i badań nad znaleziskiem! O, czytaj pan sierżancie! Od tej chwili ma pan wykonywać moje i tylko moje polecenia!… — podniósł głos i wsadził pomiętą już mocno kartkę w rękę zdziwionego Morrisa.
Bułeczka czytał pismo, a przez ramię w jego treść wpatrywali się wszyscy inni, którzy się do niego dopchali. Gdy sierżant wreszcie skończył, oddał pismo Hatchetowi i podrapał się w głowę. Widać po nim było, że jest zakłopotany całą tą sytuacją i tak do końca nie wiedział, co miał teraz zrobić.
Z kłopotu wybawił go wielebny Korbit.
— Może pan jest profesorem, i ma odpowiednie pismo z urzędu w Hrabstwie. Ale, wie pan co? Budynek kościoła oraz jego grunty są własnością Kościoła, którego jestem pasterzem. Prawa własności do nich, nadał sam szlachetny król Jonas XVII, pięć wieków temu. Jako historyk, powinien pan wiedzieć kim był ten monarcha, prawda? — spytał i mówił dalej. — Powinien pan profesorze wiedzieć i to, że nikt tego prawa nie może kwestionować. Nawet obecnie nam panujący. Kiedy już raz coś było nadane, nie mogło być odwołane! Dlatego, żeby wejść do wieży, a tym bardziej wejść do dziury w jej wnętrzu, zgodę musi albo też może łaskawie wyrazić nie kto inny, a sługa boży, którym obecnie jestem ja, pastor Adam Korbit. I to ja decyduję, kto może, a kto nie może pracować na kościelnych gruntach, w kościelnych podziemiach oraz w kościelnych zabudowaniach.
Wielebny chrząknął i skończył przemowę.
— Dobrze mu powiedział! — słychać było tu i tam z kościelnego placu. — Przyjedzie tu nieproszony, taki sobie profesorek z Hrabstwa i będzie się rządzić — buczał cicho chórek zgromadzonych.
Sierżant Morris machnął ręką, co przerwało komentarze.
— Może pan profesor ma prawo i obowiązek do zajęcia się znaleziskiem oraz wszelkie pełnomocnictwa w sprawie nadzoru i, jak tam napisano: ochrony artefaktów przed zniszczeniem. Jednakże, o czym pan zapewne nie wie, w tym miejscu mogło dojść do przestępstwa, które…
— Przestępstwa? Jakiego znów przestępstwa, sierżancie — warknął Hatchet, wchodząc mu w zdanie, teraz już bardziej pewny siebie, bo dostrzegł grupę swoich asystentów idących w jego stronę.
— Niech mi pan nie przerywa, bo to nieładnie.
— No właśśśnie! — syknął chórek. — Bardzo nieładnie, panie profesorze! Bardzo… Widzieliście. Wydawałoby się, że wykształcona persona, to i kultura też będzie wysoka. A tu? Dupa…
— Poważnego przestępstwa… — sapnął zirytowany Bułeczka — w nocy zaginął nasz funkcjonariusz, który pilnował wykopalisk. Dlatego podejrzewamy, a wręcz jesteśmy pewni, że mógł wpaść lub co gorsza został wrzucony do wykopu. Jego życie jest w niebezpieczeństwie! Dlatego, może i pan ma swoje prawa, ale ja mam ważniejsze, jako stróż porządku.
Po tych słowach, twarz Hatcheta wykrzywił grymas strachu, a nawet i przerażenia graniczącego z paniką! Zbladł i skoczył w kierunku otwartych drzwi do dzwonnicy, krzycząc:
— To na co czekacie! Trzeba natychmiast zjechać na dół i ratować!…
Nim dokończył, kogo i co ratować, od strony zgromadzonej grupki gapiów doszły głosy:
— A jednak musi to być poczciwy i ludzki człowiek! Pozory mylą!…
Ich zdanie szybko uległo zmianie, kiedy profesor dokończył:
— Ratować znalezisko! Trzeba szybko sprawdzić, czy nikt go nie ukradł albo… — odwrócił się do pastora blady jak kreda — nie daj Boże, zniszczył!
— Nie, to jednak jest dęty dupek… — westchnął tłumek.
*
Problem, kto zjedzie w dół w poszukiwaniu Młodego rozwiązał Harry Trumpet, który pojawił się na miejscu przywieziony przez Mergi Hunt jej małym służbowym bateryjniakiem. Kapitan Trąbka postanowił, że w dół zjadą: Maks Wallace, Mergi i jeden z asystentów Hatcheta — Walery Purkl. Doktor Christophone miał czekać w odwodzie i zjechać w drugiej turze, razem z profesorem. To na wypadek, jakby ich pomoc była naprawdę konieczna albo dla Johnjohna, albo dla artefaktów.
Trzeba było przyznać, że „łączność pantoflowa” w miasteczku działała bezbłędnie, bo szybkość z jaką na miejscu pojawiali się kolejni mieszkańcy Green Mill była niesamowita, coś jak ta z jaką poruszał się niszczycielski huragan, nie wiedzieć czemu nazwany przez meteorologów — Adolfem.
Ulepszony przez Maksa kołowrót był już teraz w stanie udźwignąć trzy osoby naraz. Oczywiście pod warunkiem, że nie były one jakieś rozbuchane wagowo. Asystent Hatcheta, doktor Walery Purkl był facetem chudym jak patyk. Posterunkowa Mergi Hunt, to wiadomo, same mięśnie i zero tłuszczyku. Zaś Maks był postury niewiele większej od doktora nauk historycznych Purkla.
Szybko znaleźli się na dole, odpięli uprzęże i od razu ruszyli w kierunku portalu prowadzącego do sali z dzbanem i figurą „Cycatej Baby”.
Na szczęście na dnie jamy Johnjohna nie było.
W świetle mocnych lamp błysnęła cała i nienaruszona kompozycja z dzbanem, złotą figurą na jego szczycie, pachołkami z nadzianymi na nich końskimi czaszkami oraz reszta niesamowitych detali.
Walery Purkl podbiegł do znaleziska z otwartymi z zachwytu ustami.
Zdołał z siebie tylko wydusić:
— Jakież to piękne! Jakaż ona jest piękna!…
Na pierwszy rzut oka wszystko więc było w porządku. Jednak odpowiedź na podstawowe pytanie: gdzie był posterunkowy John Johnny i co się z nim stało, pozostawała dalej otwarta.
W pewnym momencie doktor Purkl zatrzymał się mocno czymś zainteresowany, a następnie ostrożnie podszedł do dzbana. Dotknął emaliowanej powierzchni naczynia, sięgnął wyżej i przyjechał palcami po szyi dzbana, krzycząc:
— Chodźcie tu zaraz! Pan już był na dole, panie Wallace. Powiedz pan, czy te elementy dzbana tak wyglądały?
Maks przyjrzał się uważnie naczyniu, przyświecając sobie dodatkowo latarką.
— Coś jest nie tak. Szyja dzbana była gładka, a teraz jest jakby skruszona, a potem zaprawiona czymś, czymś… — dotknął gliny — jakąś masą, znacznie miększą niż glina. A poza tym, na naczyniu jest wymalowane jakieś koło. Zaraz, zaraz… — podrapał zaznaczony okrąg śrubokrętem — to nie jest namalowane, a wydrapane albo wykute.
— To co, znaczy się, że tak wcześniej nie było? — dopytywał Purkl.
— Powierzchnia dzbana była gładka i nienaruszona — mruknął Maks — a to znaczy, że ktoś tutaj był i coś kombinował.
Już miał znowu coś powiedzieć, kiedy Mergi złapała go za ramię.
— Cicho… Słyszycie? Słychać jakieś szmery albo drapanie.
— Może to szczury? — Walery oświetlił snopem latarki zakamarki komnaty, ale światło nie odkryło żadnego gryzonia.
Za to z góry dochodziły do nich ciche głosy ludzi. Widać profesor i doktor Christo szykowali się do zjazdu. I właśnie przez te ciche głosy doszli do wniosku, że Mergi się coś przywidziało.
Jednak po chwili znowu doszło do nich dosyć głośne ni to drapanie, ni to stukanie. Stwierdzili, że bez wątpienia dźwięki dochodziły z wnętrza dzbana!
Maks bez zastanowienia stuknął trzykrotnie trzonkiem śrubokręta w emalię ścianki naczynia, co o mało doprowadziło doktora Purkla do palpitacji serca.
— No, co pan! To jest przecież cenny prastary zabytek, a pan tu w niego wali jak w…
Przerwał, bo znowu ktoś albo coś w środku naczynia wyraźnie dawało im jakieś znaki.
Mergi przyłożyła ucho do dzbana.
— Wiecie co, tam w środku coś się rusza — powiedziała — i ja chyba wiem, co albo kto tam jest. Tam jest Johnjohn! Trzeba wywalić dziurę w dzbanie, bo on się tam zaraz udusi! A jak nie on, to udusi się to coś albo ktoś inny!
— Bzdura i tyle! — krzyknął Walery, stając przed okręgiem tak, że zasłonił go swoim ciałem. — Nie pozwalam! To jest własność króla!
— A cicho pan bądź, panie Purkl! Dzban i tak został uszkodzony, a jak tam w istocie jest posterunkowy, to cenna jest każda chwila, by go stamtąd wyciągnąć! Cofnij się pan! — Maks z groźną miną postąpił krok w jego kierunku.
Już mieli razem z Mergi, złapać doktora od wykopków za ręce i siłą odciągnąć od dzbana, kiedy wydrapane koło na dzbanie zostało wypchnięte od środka, a w ślad za deklem, na zewnątrz wysunęły się dwie stopy — związane sznurem do wspinaczki — obute w typowe czarne policyjne trzewiki!
Doktor Walery Purkl odskoczył z wrzaskiem. Jeszcze trochę, a ze strachu padł by zemdlony tuż pod nogami Mergi Hunt.
Usłyszeli dochodzący z dzbana słaby głos:
— Halo, jest tam kto? To ja, Johnjohn…
*
Karetka pogotowia, dzwoniąc głośno i wzniecając tumany kurzu, odjechała w kierunku drogi prowadzącej przez Małe Green Mill prosto w stronę stolicy hrabstwa. Wiozła posterunkowego John Johnny’ego, którego przypadek w przyszłości zostanie określony przez liczne konsylia lekarskie, jako:
nierozpoznawalne schorzenie autoimmunologiczne o trudnej do ustalenia patogenezie, a polegające na przyśpieszonym starzeniu komórek ciała, ale tylko do określonego wieku biologicznego nie przekraczającego dziesięciu lat.
Inaczej i w skrócie nazwane: syndromem starego dzbana o lat … i tutaj można było wpisać odpowiednią ilość wiosen delikwenta.
Ponoć znane już były przypadki tego syndromu o lat co najmniej trzydzieści, ale to chyba były zwykłe plotki.
Jednak na razie zgromadzeni na placu kościelnym ludzie, patrzyli za oddalającą się sanitarką i cicho komentowali to, co przed chwilą zobaczyli na własne oczy.
— Widzieliście Johnjohna? To na pewno był on? Co mu się stało? Przecież on był taki jakiśś… nie jak pryszczaty Johnny, a raczej, jak ten stary John, co to na niego Kura wołali. Wiecie ten, co hodował te dziwne wielkie ptaszyska pod lasem, a ich jajka sprzedawał w porcie. Noo… faktycznie, nawet podobny był. A może to nie był Johnjohn, a jakiś inny policjant? — Gadali jak najęci. — Ja wiem! On zobaczył tam na dole coś tak straszsznego, coś tak okropnego, że z tego wszystkiego osiwiał, zgłupiał i urosła mu broda! Ta… — podchwycił chórek — a do tego wypadły mu wszystkie pryszcze z gęby. Ale ty głupi jesteś, Malcolm…
Kapitan Harry Trumpet podszedł do grupki naukowców, którzy stali nieco z boku placu. Tam cicho, ale za to intensywnie o czymś dyskutowali. Widać nie chcieli, żeby ktoś podsłuchał, co było tematem rozmowy. A już najbardziej było dla nich ważnym, żeby w pobliżu nie było nikogo z klubu archeologicznego.
Doktor Walery Purkl, mówiąc mocno gestykulował rękami, a profesor nerwowo stukał parasolem w spory kamień leżący tuż przed nim.
Trumpet przystanął nieopodal nich i znacząco chrząknął, co natychmiast ucięło wymianę zdań.
— Profesorze, mogę pana na chwilę prosić? — spytał kapitan. — Mam do pana kilka pytań.
— Teraz?… — burknął archeolog. — Widzi pan, że zajęty jestem.
— Tak, właśnie teraz. Pogada pan sobie ze swoimi ludźmi jeszcze nie raz. Zaś ja potrzebuję od pana paru wyjaśnień, co do tego całego znaleziska. Chyba, że pan odmawia pomocy. Wtedy pójdę do któregoś z członków klubu. Oni zapewne chętnie mi udzielą odpowiednich informacji…
Kiedy tylko Hatchet usłyszał o klubie, natychmiast zmienił zdanie i odszedł od swoich, podchodząc do kapitana.
— Dobra, tylko szybko. O co chodzi, bo musimy zacząć prace przy znalezisku. I tak z tego co widziałem wiele przedmiotów i znaków zostało zniszczonych bezpowrotnie…
Trumpet zignorował pretensje profesora i spytał:
— Wie pan profesorze, skąd może pochodzić ten dzban oraz reszta znajdujących się tam rzeczy i, co to do cholery jest?
Karolus Hatchet spojrzał na kapitana spode łba, a potem wziął go pod ramię i odeszli jeszcze kawałek na bok, gdzie powiedział:
— Tego nikt nie wie, kapitanie. I niechętnie, ale szczerze panu przyznam, że jeszcze czegoś takiego nie widziałem. Musimy dopiero przeprowadzić dokładne badania określające wiek znaleziska. Pytanie jest takie: czy to wszystko zostało tam ukryte przez kogoś, czy też może wieki temu w tym miejscu, dokonano na przykład pochówku jakiejś ważnej persony albo… — zastanowił się chwilę — mogło to być prastare miejsce jakiegoś obrzędu. O czym świadczyłyby te pachołki z czaszkami koni. — Rozejrzał się dookoła. — A tak zupełnie szczerze kapitanie? Nic mi w tej kompozycji z dzbanem, pachołkami, cycatą babą ze złota i dziwnymi napisami nie pasuje. Nic tu się nie trzyma kupy. Rozumie pan? Wszystko wygląda tak, jakby ludziom, którzy jeszcze nie wynaleźli koła, sprezentować silnik elektryczny. Pachołki z czaszkami koni i złota baba. Figura, którą nasi współcześni złotnicy mieliby problem odlać, nie mówiąc już o kryształowych dłoniach pod sufitem. Co to ma być, jakaś układanka, a może zgadywanka? Udolne albo mniej udolne skopiowanie czegoś, co ktoś, kiedyś gdzieś tam widział? Czy też może autorskie dzieło pradawnych? Pójdźmy dalej, może wszystkie te przedmioty nie były wykonane ludzką ręką? Nie wiem, kapitanie…
— Hmm… Taak… — mruknął Kapitan Trąbka. — Czyli tak faktycznie, jak to pan powiedział profesorze, nie wie pan zupełnie nic na temat tych artefaktów. — Podsumował policjant, co wywołało na twarzy Hatcheta grymas podobny do tego, jaki powstanie kiedy wypijemy szklankę soku z cytryny. — Trudno. Dlatego moje kolejne pytanie nie ma najmniejszego sensu.
Kapitan już miał odejść, ale Karolus złapał go za rękaw.
— Jakie pytanie. No, jakie pytanie, panie Trumpet.
— Ano takie: co faktycznie mogło być ukryte w dzbanie, profesorze. Bo to, że coś w nim było, nie budzi żadnej wątpliwości. Przecież ten, kto wyciął dziurę w boku dzbana, nie zrobił tego dla posterunkowego Johnnego, żeby go potem w nim schować. Zrobił to po to, żeby coś z tamtąd wyciągnąć, prawda? A policjanta tam wsadził, bo tak było najwygodniej go ukryć. Z tym pytaniem wiąże się drugie: co tam było takiego, że złodziej nie ruszył figury złotej baby, ważącej przecież dobrych kilka kilogramów, a przez to cennej jak diabli. Za to wybrał zawartość naczynia. Co w środku dzbana było dla niego aż tak wartościowego, że nie ruszył reszty przedmiotów? No, co? Wie pan, a może przynajmniej pan przypuszcza?…
Trumpet twardo patrzył w oczy profesora.
— Jeszcze nie wiem, kapitanie — Hatchet odparł niepewnie — ale się dowiem. Niech mi pan wierzy. Archeologia, to szlachetna nauka szukania i kojarzenia najdrobniejszych szczegółów z przeszłości w jedną sensowną całość. Nazwijmy je — według waszej policyjnej nomenklatury — dowodami. Coś jak dedukcja u detektywa, który zbiera wszelkie ślady, by potem na ich podstawie określić przestępcze modus operandi. Obiecuję panu, że znajdziemy te dowody kapitanie…
— Ta, na pewno, ale to potrwa kilka lat, a ja profesorze, nie mam tyle czasu. Ja mam kilka, no może kilkanaście dni, żeby znaleźć sprawcę napaści na mojego człowieka oraz ustalić, co ukradł z dzbana.
— A jak tam nic nie było? — mruknął Hatchet. — Jak dzban był pusty?
Trumpet popatrzył na archeologa, jakby zobaczył go pierwszy raz w życiu.
— Żartuje pan?
— Absolutnie nie. Bo widzi pan kapitanie, kiedyś dawno temu, jeszcze jako świeżo upieczony archeolog, zostałem wysłany do wykopalisk w rejonie wschodniego wybrzeża. Tam w jednej z jaskiń ukrytych pośród wzgórz, nieżyjący już albo inaczej mówiąc, zaginiony profesor Archibald Ludges, dokonał odkrycia siedliska prakultury piktyjskiej. Przynajmniej tak mu się wtedy wydawało… — a widząc niezbyt mądrą minę Trumpeta, Hatchet szybko dodał: — No więc, odkopaliśmy tam wtedy dziwne pochówki ludzkie, których datowanie okazało się trudne do zaakceptowania. Pochówki były dokonane w dziwnych okrągłych kadziach wykonanych z gliny.
— O… — mruknął Kapitan Trąbka — to już jest bardziej interesujące. — I, co dalej?
— Ano, teraz już wiemy, że to wcale nie były pochówki prastarych Piktów, a jakiejś innej nieznanej nam prastarej kultury. Niestety nie wiemy, co to byli za ludzie. Mamy zbyt mało danych. — Hatchet podrapał się w głowę. — Coś mi mówi, że ten dzban może być jakimś brakującym ogniwem do tego, co wtedy odkrył stary Ludges. Pochówek jakiejś ważnej persony tego nieznanego ludu. Może królowej lub króla, może kapłanki albo, czy ja wiem — zastanowił się chwilę — druida. Ale zaznaczam, to jest na razie tylko moje przeczucie i podejrzenie. Tutaj trzeba wielu badań i dużo ciężkiej archeologicznej pracy…
— To znaczy, że co — dopytywał Trumpet — że w tym dzbanie były kości jakiejś osoby? I to te kości zostały skradzione?
— Tak mi się wydaje.
— A po cholerę komuś stare gnaty, profesorze? Dla klejnotów, którymi były obwieszone?
— Może… — mruknął Karolus — ale wtedy złodziej wziąłby tylko precjoza. Po co byłyby mu kości?
— No i zapominamy o najbardziej dziwnym zdarzeniu. Dlaczego Johnjohn postarzał się nagle o kilkanaście lat? Ze strachu, jak gadają ludzie? Bzdura, bo nawet pryszcze mu z gęby zeszły, a twarz okalała siwo-ruda broda! Na służbę przyszedł dwudziestolatek, a karetka wywiozła faceta dobrze po czterdziestce!…
— No i tutaj, muszę panu o czymś powiedzieć, ale niech pan nikomu o tym nie mówi.
Karolus Hatchet pociągnął Trumpeta jeszcze dalej od ludzi. Stanęli pod drewnianą budą na narzędzia. Archeolog rozejrzał się dookoła i wyszeptał:
— Tam w Period Hall, zaraz po odkopaniu tych dziwnych kadzi i odnalezieniu artefaktów, zaczęły się w obozowisku dziać niepokojące wydarzenia. A, to moja przyjaciółka Agnes Gift dostała udaru. Wyobraża pan sobie? Dwadzieścia dwa lata i udar? A, to mój kumpel Lukas Grant nagle zasłabł i stracił przytomność, którą odzyskał dopiero po miesiącu. Najgorsze jednak miało dopiero nadejść. Któregoś deszczowego dnia, gdy wyjęliśmy z jednej z kadzi kości jakiejś kobiety, a do tego coś na kształt obręczy na głowę albo diademu, wieczorem zniknął profesor Ludges. Miał pracować do późna i nikogo to nie dziwiło, ale rano nikt go już nie widział. Zniknęły też kości tej wyjętej z naczynia kobiety. Nikt nie wiedział, co się wydarzyło i do tej pory nie jest wiadome, co się z profesorem stało. Rektor uniwersytetu podjął decyzję, żeby przerwać wykopaliska, a teren zabezpieczyć, to znaczy zakopać tak, jak było wcześniej. Wielu protestowało, ale nie było dyskusji. Dobra, zapewne zaraz pan mnie zapyta dlaczego ja nie wziąłem się za ponowne odkopanie tych jaskiń, kiedy zostałem dziekanem wydziału. — Hatchet westchnął. — Prozaiczna przyczyna. Dwa dni po ich ponownym zakopaniu, padające non stop deszcze doprowadziły do osunięcia się zbocza jednego ze wzgórz. Nad jaskiniami jest teraz tyle skał i ziemi, że łatwiej byłoby przeprowadzić tunel przez góry, niż dokopać się do tego miejsca. A poza tym, kto miałby to sfinansować?
— No tak. — Trumpet skinął głową, przyznając rację dywagacjom profesora. — To uważa pan, że w tym naszym dzbanie też był ktoś pochowany. Na przykład jakaś mumia albo coś w tym stylu. Jak pan uważa, mógł to być ktoś z tej samej epoki i kultury, co tamte wykopaliska?
— Dokładnie tak, panie kapitanie. Takie mam podejrzenia po wstępnym obejrzeniu znaleziska…
— Hmm… — mruknął Kapitan Trąbka — jeżeli tak, to powiem szczerze w niczym mi to nie pomaga. Wolałbym zwykłego złodziejaszka i jakieś skradzione precjoza. A nie: kości, mumie i duchy przeszłości. Już raz musiałem… — machnął ręką — zresztą, co będę panu gadać.
Obaj odeszli w stronę grupki naukowców.
Gdyby ktoś uważnie przyjrzał się szparom w deskach baraku zauważyłby, jak przez jedną z nich ciekawie spoglądała para oczu, śledząca odchodzących Trumpeta i Hatcheta,. Po kilku minutach z szopki chyłkiem wyszedł Maks Wallace, który podszedł do zielonego autka i szybko odjechał.
*
Maks wysiadł z mocno już sfatygowanego bateryjniaka Renault’Bi 5, który przez długi czas osobiście remontował po rozbiciu autka na klifie przez seryjnego zabójcę Harveya Slimm-Winstona.
Szybko wszedł do domu. Zamknął drzwi i od razu pobiegł do kuchni, gdzie spodziewał się zastać Pippę. Chciał natychmiast podzielić się z nią najnowszymi wiadomościami z miasteczka, ale niestety żony tam nie było. Za to z łazienki dochodziły jakieś dziwne odgłosy. Przeszedł pod drzwi i zapukał, wołając:
— Pippo, kochanie! Jesteś tam? Wszystko w porządku?…
Zza drzwi doszło do niego głuche:
— Taa, jestem… — wysapała — wszystko gra, Maksiu. Zaraz wyjdę. Idź do kuchni. W piekarniku jest zapiekanka z jagnięciną. Wyjmij ją, bo się przypali… Łeee… — znowu do jego uszu dotarł dziwny dźwięk.
— Na pewno dobrze się czujesz? — dopytywał zaniepokojony jej dziwnym zachowaniem.
Pippa odezwała się zza drzwi już nieco bardziej zniecierpliwionym głosem:
— No przecież mówię, że wszystko gra! Łeee!… — Spuściła wodę w klozecie. — Idź do kuchni!
Maks wzruszył ramionami i niechętnie, ale jednak odszedł wreszcie od drzwi łazienki. Wrócił do kuchni, wyjął z piekarnika foremkę z zapiekanką i postawił jedzenie na kuchennym blacie. Ledwie to zrobił, a do kuchni weszła blada jak ściana Pippa.
Usiadła za stołem i złapała za szklankę z wodą. Wypiła kilka łyków i spojrzała na parującą brytfannę. Jej blada twarz natychmiast zrobiła się zielona. Dziewczyna wydęła policzki, zasłoniła usta ręką, zerwała się ze stołka i z powrotem pędem pobiegła do łazienki.
Trzasnęły drzwi, a zza nich Maks znowu usłyszał charakterystyczne i głośne: łeee!…
Zrozumiał, że Pippa wymiotowała.
Zdenerwowany stał pod drzwiami i kompletnie nie wiedział, co zrobić i jak jej pomóc!
— Kochanie, może zadzwonię po doktora Christophone?! Musiałaś się czymś struć albo coś…
— Nigdzie nie dzwoń, do cholery! Łeee… I idź do kuchni! Łeee… Zaraz tam przyjdę!…
Maks podrapał się w głowę, zastanawiając się ciężko, co się Pippie mogło stać. Nigdy jej takiej nie widział, ani — co tu dużo gadać — nie słyszał! Dla świętego spokoju nie pukał już w drzwi i grzecznie poszedł do kuchni. Nałożył sobie potrawki na talerz, ułamał kawałek chleba i zabrał się za późny obiad.
Kiedy skończył, weszła żona. Wyglądała, jak z krzyża zdjęta. Znowu nalała sobie wody z dzbanka i usiadła na przeciwko męża.
Wypiła duszkiem całą szklankę, otarła usta, uśmiechnęła się przepraszająco i mruknęła:
— Byłam już u doktora, Maksymilianie.
Maksymilianie? Moje imię wypowiedziane w ten sposób nie wróżyło niczego dobrego, bo Pippa w ten sposób zwracała się do mnie, kiedy miała bardzo ważny powód — pomyślał. — No, no, coś się musiało stać. Tylko, co?… No i, skąd te wymioty? Jakaś choroba? Tfu… na psa urok! Aleś głupi! — skarcił sam siebie.
— Noo i, co powiedział? — spytał ostrożnie. — Co się dzieje?
Pippa wypiła jeszcze łyk wody i patrząc mężowi prosto w oczy powiedziała:
— Wiesz, Maksiu. Nie będę mogła ci pomóc w śledztwie. To znaczyy, może inaczej. Nie będę mogła ci pomagać w terenie.
Brwi Maksa powędrowały do góry w niemym zdziwieniu, bo przecież Pippa uwielbiała detektywistyczną robotę i sama go do niej namawiała.
— Pomogę jedynie, wspierając cię wiedzą i doradzając. Boo… za dziewięć miesięcy będziemy albo raczej zostaniemyy… rodzicami.
— Rodzicami?… — mina Maksa tym razem wyraźnie pokazywała, że w jego głowie właśnie otwarło się wielkie dochodzenie w temacie, co też mu Pippa zadała za zagadkę. — A wytłumacz mi kochanie, dlaczego akurat za dziewięć miesięcy? — spytał, i dopiero w tym momencie zapaliła mu się w mózgownicy odpowiednia lampka, która otwarła tą klapkę w głowie, co trzeba.
— O rany! — wrzasnął. — Kochanie, jesteśmy w ciąży?! — Maks podniósł się gwałtownie zza stołu, machając łyżką upapraną w sosie.
Pippa westchnęła ciężko:
— Noo, jesteśmy, Maksiu. Jesteśmy w ciąży…
Maks stał obok żony i nakładał jej z brytfanki na talerz, kolejną już porcję potrawki. Pippa jadła ze smakiem. Ba, tak faktycznie pochłaniała kolejne porcje, jakby niedawne torsje w ogóle nie miały miejsca. A wszystko zagryzała kiszonymi ogórkami.
— Opowiadaj, kochanie. Opowiadaj… — mówiła z pełnymi ustami, urywając z bochenka kolejny kawałek chleba.
— No i wtedy… — Maks kontynuował opowieść o odnalezieniu Johnjohna, i o tym, co zobaczyli pod ziemią oraz o innych sprawach związanych ze znaleziskiem — ten profesor Hatchet wziął Kapitana Trąbkę na bok. Stanęli obok szopki i zacieli rozmawiać. Nie wiedzieli, że akurat byłem w środku, bo szukałem odpowiednich lin do kołowrota. No, a ja postanowiłem się nie ujawniać. Siedziałem cicho i podsłuchałem o czym gadali.
Maks streścił Pippie rozmowę tamtych dwóch, a kiedy zakończył, skończył się też apetyt Pippy na potrawkę, której zresztą i tak już w garnku nie było. Popiła posiłek herbatą, beknęła głośno, uśmiechnęła się szeroko i stwierdziła:
— Maksiu, kochanie. Coś mi się wydaje, że ten cały huragan Adolf, odkrył nie tylko cenny zabytek, ale przy okazji obudził coś, co dalej być powinno schowane pod ziemią. Wierz mi, ja mam co do takich znaków szósty zmysł. Pamiętasz, jak było z Grimmondami i całą resztą? Tutaj też mi pachnie czymś, o czym nie mamy zielonego pojęcia! A ponoć kobiety w ciąży mają w takich sprawach jeszcze bardziej wyczulone detektory, Maksymilianie! I one mi mówią — te detektory oczywiście — że nagłe zestarzenie się Johnny’ego, to dopiero początek serii różnych dziwnych, a może i nawet… tragicznych wydarzeń!
Maks patrzył na żonę z miłością, podziwem, ale i też z krzyną zwątpienia, czy czasami te jej ciążowe „detektory”, to aby nie była lekka przesada.
5
Sir Thobias Patrick Hennesy Jr, jak zawsze sam powoził dwukołową bryczką, zaprzągniętą w dorodnego gniadosza zimnej krwi angielskiej, pieszczotliwie nazywanego przez niego „Serduszkiem”, a tak faktycznie mającego piękne imię dawnego rycerza z tych stron — „Granitowe Serce”.
Piękny koń był dumą stajni rodu Hennesych. I mimo, że był dużym i potężnie zbudowanym zwierzęciem, biegł lekko, ciągnąc wózek bryczki, jakby powozik był wykonany z puchu, a nie z metalu i drewna.
Hennesy odsunął do tyłu daszek zakrywający kozioł, bo pogoda była wyśmienita, a słońce nie grzało zbyt mocno. Wiedział, że promienie słoneczne są człowiekowi tak samo potrzebne do życia, jak woda, jedzenie, witaminy i wiele innych ważnych rzeczy.
Serduszko „szedł” lekko, stukając podkowami o twardą nawierzchnię drogi. Koń doskonale znał drogę do miasta. Czasami wyprzedził ich albo wyminął jakiś bateryjniak, ale na ogierze nie robiło to najmniejszego wrażenia. Od czasu do czasu tylko parsknął głośno, wyrażając jakby w ten sposób swoją pogardę dla tych blaszanych i nieporadnych „stworzeń”.
Minęli ostatnie wzgórze tuż za Małym Green Mill, skąd już można było dostrzec pierwsze zabudowania „dużego” Green Mill. Uszkodzoną wieżę kościoła i budynki dawnej elektrowni, a teraz miejskiego muzeum, czy też, dach ratusza.
Dojechali do łagodnego zakrętu szosy. Tam woźnica ściągnął wodze i koń posłusznie skręcił w boczną gruntową drogę.
Sir Hennesy cmoknął na Serduszko, a wtedy koń znacznie przyśpieszył. Po kilku minutach dojechali do zabudowań Maksa Wallace. Bateryjniak detektywa i miejskiego inżyniera stał na podjeździe, więc Maks musiał być w domu.
Sir Hennesy zeskoczył z bryczki i uwiązał lejce do poręczy schodków. Chrząknął dwa razy, wyprostował nieistniejące fałdy w lekkiej kurtce do konnej jazdy, sprawnie przeskoczył cztery schodki prowadzące na taras i stanął przed drzwiami wejściowymi domu Wallace’ow. Złapał za kołatkę i stukną nią kilka razy.
Swoją drogą — pomyślał — Maks jako inżynier, mógłby już wreszcie zamontować sobie dzwonek elektryczny.
Stuknął kolejny raz i dokładnie w tym momencie usłyszał, jak we wnętrzu odremontowanej po huraganie stodoły, coś nagle zaczęło brzęczeć.
Wiertarka? Szlifierka? Tam jesteś Maks — pomyślał i zbiegł po schodkach, idąc prosto w stronę warsztatu Maksa.
Otwarł drzwi i zajrzał do środka.
Wallace stał przy stole roboczym i coś tam majstrował, używając wiertarki.
— Halo! — krzyknął głośno. — Maks!
Wallace odwrócił się w jego stronę i wyłączył maszynę.
— O!… Witam w moich skromnych progach! Co lorda sprowadza?
Podali sobie ręce.
— Zapraszam do domu. Napijemy się, pogadamy o interesach — zaproponował Maks i uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Nie mam dzisiaj czasu — odparł Thibias. — A podjechałem do ciebie, bo jadę do hotelu pogadać z tym moim starym, szalonym Chińczykiem Wangiem i pomyślałem sobie, że może w końcu dogadamy się, co do koni po Harvey’u. Wiesz, zastanowiłem się i przemyślałem wszystko. Niech ci będzie, wezmę ogiera razem z wałachem. A za oba, wpadnie ci do kieszeni niezła sumka, będziesz mógł wreszcie kupić coś lepszego, niż ten żałosny zielony złom, co stoi na podjeździe.
Wallace popatrzył na Hennesy’ego z krzywym uśmieszkiem na twarzy. Znali się i przyjaźnili od dziecięcych lat. Jednak, jakiś czas temu na polecenie ojca, Thobias wyjechał gdzieś do egzotycznych podzwrotnikowych krajów robić interesy. Wrócił dopiero niedawno, a stało się to zaraz po śmierci ojca, „starego” lorda Hennesy. Już w czasie jego pierwszej wizyty u Wallace’a, zaraz po powrocie z wojaży, Thobias zwrócił uwagę na pięknego ogiera, którego zostawił mu Slimm-Winston. Od razu chciał go odkupić, ale tylko jego. Na co Maks za cholerę nie chciał się zgodzić.
Widać jednak, teraz młody lord przemyślał sprawę i dzisiaj postanowił dać Maksowi kolejną propozycję, ale już na oba konie.
— Noo… dobra — odpowiedział Wallace wolno. — Powiedzmy, że się zgodzę. A co z wozem? Po diabła mi wóz konny, kiedy już nie będę miał koni?
Młody lord popatrzył na przyjaciela i wybuchnął śmiechem:
— A niech mnie, Maks! Od kiedy to, zrobił się z ciebie taki materialista, co? Kiedyś oddałbyś mi te konie za frajer! Dobra, dołożę jeszcze dwie setki za wóz.
Hennesy wyciągnął rękę, żeby przypieczętować interes.
Maks wahał się jeszcze przez chwilę, ale w końcu napluł na swoją dłoń i jak rasowy koniarz „przybił” transakcję, mówiąc:
— Naplute, przybite, sprzedane! Pytasz się od kiedy? A od wczoraj, kiedy dowiedziałem się od Pippy, że mam tylko dziewięć miesięcy na to, by odnowić kolejny pokój na piętrze. Wiesz, a do tego zbudować takie małe mebelki i fikuśne łóżeczko na biegunach.
Hennesy patrzył przez chwilę na Maksa, rozgryzając, co też przyjaciel chciał mu w ten sposób przekazać. Wreszcie go oświeciło.
— Żartujesz! — krzyknął. — Będziesz tatą?! Ja pierdzielę! Gratulacje, chłopie! — Złapał go w objęcia i mocno uściskał, a że młody lord krzepę miał, to o mało, a Maksowi oczy wyszłyby z orbit.
Wyszli na zewnątrz, gdzie dalej rozmawiali. A ich rozmowa oczywiście toczyła się wokół znaleziska w wieży kościoła, tajemniczych artefaktów i tego wszystkiego, co się w mieście w związku z tym wydarzyło.
— Ty, Maks. Jak Pippa nie może działać razem z tobą, co jest zrozumiałe w jej stanie, too… — Hennesy przerwał na chwilę — może ja bym ci się przydał do czegoś, co? Pomocnika musisz mieć, co nie?
— Myślisz, że nasi policaje pozwolą mi działać? — spytał Maks. — Na razie, są w szoku po sprawie Johnjohna, ale wierz mi, że za chwilę będą robić wszystko, żeby nikt im nie wchodził w interesy. Będą pilnować sprawy, jak pies pilnuje gnata. Kapitan Trąbka jest może i pierdołą, co gubi giwerę, ale to cwany i niezwykle inteligentny gość. A ja? Ja, jako detektyw, żeby móc legalnie zająć się tą sprawą, musiał bym być przez kogoś zatrudnionym. Na profesora nie mam co liczyć, bo on woli obecność policji na wykopkach, która jest za darmochę. Na wielebnego Korbita też, bo ten i tak już dał kasę na wykonanie zejścia do podziemi i naprawę podłogi w wieży. No może uda mi się jeszcze załapać na kontrakt na podwieszenie dzwonów. Korbit więcej już nie ma, a poza tym, jemu nie zależy na wyjaśnieniu, kto okradł znalezisko i zestarzał Johnny’ego. Miejski klub archeologiczny z Janin Maniflor i doktorem Christo na czele… — Maks się skrzywił — może by i się zdecydowali na moją pomoc, ale oni wszyscy są przekonani, że sami rozwiążą zagadkę i to szybciej niż zawodowcy z Hrabstwa. Detektyw też im nie jest potrzebny. No więc, kto mógłby wynająć moją skromną osobę do roboty przy sprawie? Miasto?… E, tam — machnął ręką. — Dlatego, lepiej się zajmę projektowaniem mebelków i kołyski oraz poszukiwaniem mojej zaginionej turbiny wiatrowej.
Lord usiadł na koźle bryczki, a Maks odwiązał lejce i mu je podał. Jednak Hennesy nie odjeżdżał, bo wyraźnie się nad czymś zastanawiał.
— Wiesz co, Maks? Ja już mam rozwiązanie.
Uśmiechnął się od ucha do ucha. Sięgnął za pazuchę kurtki, skąd wyjął płaski elegancki portfel z krokodylej skóry. Pogrzebał w nim chwilę, a potem wyjął kilka banknotów. Pochylił się z kozła i wsadził je w dłoń zdziwionego Maksa, mówiąc:
— Panie detektywie Maksymilianie Wallace! Niniejszym ja, lord Thobias Patrick Hennesy, wynajmuję pana i pańską firmę detektywistyczną, celem wyjaśnienia tego, co się stało w wieży kościoła w Green Mill! A powód mam taki, że przecież ta część miasta jest i zawsze była w posiadaniu mojej rodziny, nie? Dlatego, chcę wiedzieć, co się tam stało i czy to nie zagraża interesom rodziny. A ponadto, aby nadzorować pana czynności będę panu, panie Wallace, towarzyszył w pracach i wyjaśnianiu sprawy! — Zaśmiał się. — I niech mi pan zabroni albo któryś glina coś powie! Nie?! A te pieniądze, to jest zaliczka na powiedzmyy… sprzęt!
Cmoknął na konia, a ten wolno ruszył przed siebie.
— Wieczorem podjedzie do was mój koniuszy i zabierze konie. Dokumenty i umowę dostarczy ci mój prawnik, żeby wszystko było jak trzeba! Teraz jadę do hotelu, bo muszę w końcu sprawdzić, co się tam dzieje oraz, jak działa mój mistrz kung-fu! — Zaśmiał się głośno i machnął ręką na pożegnanie. — Ojciec nigdy tego nie robił, bo uważał, że miał od tego ludzi i Wanga właśnie. Wiesz przecież, że papa był takim prawdziwym lordem, co to „palec wskazywalec” i tak dalej. Jednak świat się zmienia i teraz ludziom nie wolno wierzyć, a wręcz trzeba patrzeć im na łapy osobiście! Jutro znowu do was przyjadę, to pogadamy i wszystko ustalimy!
Strzelił lejcami. Serduszko żwawo ruszył, przechodząc w galop, i tyle go było widać.
***
Szacowny Matias Chao Wang siedział w swoim małym pokoiku hotelowym przerobionym na biuro, uważnie studiując ostatnio przysłane faktury oraz płatności. Uzupełniał przy okazji księgi rachunkowe no i przeglądał hotelową korespondencję.
Przed chwilą właśnie skończył rozliczać comiesięczne wydatki hotelu, związane z obliczaniem wypłat dla personelu oraz podliczeniami aktualnych kosztów i przychodów. Nie było to jego ulubione zajęcie, ale wiadomo, jedno z najważniejszych w działalności hotelu „Mewa”.
Przynajmniej w jego mniemaniu, bo jak twierdził: tam gdzie zgadzają się rachunki, zgadza się wszystko inne.
Podsumował wydatki, porównał je z przychodami, a potem zapisał liczby ołówkiem kopiowym w księgach. Stwierdził usatysfakcjonowany, że na szczęście, jak co miesiąc, hotel zarobił na siebie, a nawet przyniósł niewielki zysk.
Pan Wang pomyślał wtedy, że młody lord na pewno będzie z niego zadowolony, tak samo zresztą, jak zawsze był zadowolony „stary pan” Hennesy.
Znad szkieł okularów spojrzał na cyferblat stojącego w rogu zegara. Zbliżała się dwunasta. Do przyjazdu lorda miał jeszcze godzinę. Wsadził ołówek pod śmieszną okrągłą czapeczkę z czerwonym chwostem i podrapał się nim w głowę. Potem poprawił zsuwające się wiecznie z nosa binokle i wygodniej usadowił się na dwóch poduszkach w wysokim, drewnianym fotelu. Mebel był specjalnie wyszykowany pod jego niską posturę przez miejscowego stolarza. W ten sposób zarządca, siedząc za biurkiem wydawał się być o wiele wyższym niż był w istocie.
Pan Wang — potomek Chińczyka sprowadzonego do budowy kolei królewskiej — był mikrego wzrostu, ale myliłby się ten, kto oceniałby go tylko pod tym właśnie kątem. Bo szacowny Matias Chao Wang prócz tego, że był szanowanym zarządcą hotelu, to jeszcze okazał się cenionym mistrzem wschodnich sztuk walki. O czym boleśnie przekonał się nie jeden opryszek albo pijany marynarzyk, którzy myśleli, że ten mały człowieczek, plączący się nocą po porcie będzie dla nich łatwym łupem.
Jak wiadomo, hotel „Mewa” znajdował się niedaleko od portu, a zarządca miał zwyczaj przesiadywać w pracy do późna w nocy i wracał, skracając sobie drogę przez portowe nabrzeże. Nie było się co dziwić, Wang nie miał rodziny, a prowadzony przez niego hotelik, skutecznie mu ją zastępował.
W pewnej chwili hotelarz usłyszał pukanie do drzwi biura.
— Tak?! — odezwał się głośno. — Proszę, on wejdzie! Ja już na niego czekam!
Po tych słowach przez ledwie uchylone drzwi do pokoiku, wśliznął się Tom Lorby, drugi konsjerż hotelu.
Wang zatrudnił tego młodego człowieka dokładnie dwa lata temu, kiedy to w niewyjaśnionych okolicznościach zniknął Marynarzyk, czyli poprzedni konsjerż w „Mewie”. Zbiegiem okoliczności Lorby akurat wtedy przyjechał do Green Mill prosto ze wschodniego wybrzeża. Tom przedstawił odpowiednie i, mówiąc szczerze, całkiem pozytywne referencje z poprzedniego miejsca zatrudnienia, czyli szanowanego i znanego powszechnie hotelu „Imperial”. Co prawda przywlókł też ze sobą rudego pasiastego kota, a za kotami jakoś Wang nie przepadał, ale jak się okazało Bazyli szybko zaskarbił sobie przychylność personelu i hotelowych gości. Dlatego Chao Wang machnął ręką na jego obecność w budynku, tym bardziej, że kot za darmo rozwiązywał sprawę uciążliwych gryzoni. Tak mu się przynajmniej wydawało.
Lorby stanął przy drzwiach i cierpliwie czekał, aż Wang pierwszy zagai rozmowę.
— Taak… — zarządca oderwał się od lektury jakiegoś „ciekawego” rachunku i spojrzał na pracownika znad okularów, oceniając przy okazji, czy był on odpowiednio ubrany, a jego wygląd przystawał do pełnionej funkcji. — Hmm… — chrząknął, bo Lorby wyglądał porządnie i odpowiednio. — Taak, to Tom mówi, że znalazł dobrą, pilną i uczciwą pokojówkę do pracy w hotelu?
Sposób mowy pana Wanga był równie osobliwy, co jego wygląd, ale wszyscy w hotelu już się do tego przyzwyczaili.
— Tak panie zarządco… — Tom Lorby przytaknął ochoczo. — Przyprowadziłem ją, tak jak pan kazał. Stoi i czeka na korytarzu.
— A, jak ona się nazywa? Bo chyba się nazywa, co? Lorby powie mi, żebym wiedział, co mam napisać do umowy, jak będzie odpowiadała mi do pracy.
— Moja kuzynka, nazywa się Una, panie zarządco.
Brwi Matiasa Wanga powędrowałyby do góry w zdziwieniu, gdyby je oczywiście miał.
— Una? Dziwne, ale ciekawe. A dalej? Una, jak? — mruknął, a kiedy nie doczekał się odpowiedzi, machnął ręką. — To niech ta Una wejdzie. — Uśmiechnął się krzywo.
Lorby wychylił się przez drzwi, machnął ręką i cicho powiedział:
— Chodź, wejdź.
Potem wszedł z powrotem do biura, a tuż za jego plecami wcisnęła się niska dziewczyna. Rozglądała się z ciekawością po pokoju i wcale nie była zażenowana albo też zawstydzona wizytą w sprawie pracy. Widać było, że to była rezolutna młodziutka pannica. Jednak ile tak faktycznie miała lat trudno było ustalić jedynie na podstawie wyglądu. Ładna okrągła buzia, duże czarne oczy, a do tego czerwone usteczka. Długie ciemne włosy miała zaplecione w warkocz i upięte na głowie w coś na kształt koszyczka. Często mówiło się na dziewczyny o takiej budowie ciała — „krupunie”, bo były takie… okrąglutkie, ale jeszcze niezbyt grube.
Wang wyszedł zza biurka.
Stanął na przeciwko Uny i, nie do wiary… przewyższał ją o pół głowy! A to już był dla niej wielki plus!
— Una… — mruknął. — Una powie mi, jak się ona nazywa?
Odezwał się Tom Lorby.
— Una niewiele albo prawie wcale nie mówi. To wszystko przez przeżytą traumę z dzieciństwa. Jej rodzice zginęli w wypadku, a nazywali się tak samo jak ja, Lorby.
Czarne oczy dziewczyny twardo wpatrywały się w Wanga, śledząc każdy jego ruch. Jej wzrok był jak dwa świdry, wwiercające się w mózg. Pod spojrzeniem Uny, Chińczyk czuł się bardzo niepewnie, a to mu się nigdy nie zdarzało i, co tu dużo mówić, nie za bardzo mu się podobało. Wang musiał mieć wszystko pod kontrolą. Nawet, kiedy by się wydawało, że takiej kontroli nie miał. Może był to efekt długich lat spędzonych na nauce sztuk walki, a może efekt genów i pochodzenia?
— Ach, tak… — zarządca poruszył się i wolno obszedł Unę dookoła. — Dziwna jesteś. A pracowita też?
— Tak! — Może aż nazbyt głośno odezwał się Tom. — Potrafi dobrze sprzątać i jest bardzo dokładna. Zresztą, panie Wang, obiecuję, że ja ją przypilnuję.
— Przypilnujesz, mówisz… — mruknął pod nosem. Znowu stanął przodem do Uny i powiedział: — A pokaż mi dziecko dłonie?
Una spojrzała na Toma, jakby się pytała: o co chodzi, a on pokazał jej, że ma przed siebie wyciągnąć ręce. Wang chciał złapać jej dłonie w swoje, ale kiedy tylko dotknął jej palców, zrobił się trupio blady i natychmiast się od niej odsunął.
Wrócił za biurko, usiadł w fotelu i nie patrząc więcej, ani na Unę ani na Lorby’ego, wziął się za pisanie czegoś na leżącej przed nim kartce. Powiedział tylko krótko:
— Nie sprzątała ona nigdy, dłonie ma gładkie i czyste paznokcie. Ale się nauczy. Ty ją nauczysz, Lorby. Jutro rano niech przyjdzie. Po miesiącu zobaczymy. A teraz, już idźcie…
Kiedy Tom Lorby z Uną szli korytarzem po wzorzystym chodniku, z windy wyszedł młody lord Hennesy. Zaciekawiony spojrzał na Unę, a ich wzrok się skrzyżował.
Kiedy Thobias wszedł do biura Wanga, Una stanęła na środku korytarza i długo patrzyła w ślad za młodym mężczyzną. Odwróciła się potem do Toma i odezwała się gardłowym głuchym głosem:
— On tam był… czuję to.
*
Kapitan Harry Trumpet razem z sierżantem detektywem Jonathanem Bazy, nazywanym przez swoich „Loco” (z racji tego, że nagminnie spóźniał się do roboty; bo to nie on, a pociąg albo lokomotywa i tym podobne ustrojstwa miały, jak zwykle, opóźnienie) szli szerokim korytarzem szpitala, kierując się do sali w której umieszczono Johnjohna.
Izolatka była zamknięta. Kiedy zajrzeli przez podłużną szybkę w drzwiach stwierdzili, że Johnny spał na boku, przykryty po uszy kołdrą. Tak do końca, to nie wiedzieli, co w tym wypadku robić, a musieli wreszcie z nim pogadać, więc Trumpet wysłał Loco po lekarza albo siostrę dyżurną.
Pielęgniarka przyszła po kilku minutach z pękiem kluczy w ręku. Otwarła drzwi izolatki i teraz już wszyscy mogli wejść do środka.
— Zaraz przyjdzie lekarz — powiedziała cicho. — Dlatego proszę chwilę poczekać, dobrze? Niech to on wybudzi pacjenta. Pan Johnny dostał silne leki nasenne, więc może być lekko skołowany i oszołomiony.
Z szafki przy łóżku zabrała brudną filiżankę po kawie i wyszła z sali, zamykając cicho drzwi. Po chwili do pokoiku wszedł lekarz.
Johnjohn wolno otwierał oczy, przyglądając się spod półprzymkniętych powiek stojącym przy łóżku facetom. Przy okazji słuchał, co po cichu do siebie mówili.
Loco, Kapitan Trąbka, a ten trzeci, co za jeden?… — zastanawiał się przez chwilę — a tak, to przecież lekarz.
W zasadzie jeden z lekarzy, którzy się nim opiekowali. Nie lubił go, bo to dęty dupek, który myślał, że zjadł wszystkie rozumy.
Co oni tam wiedzą — stwierdził i westchnął głęboko. — Nic, albo prawie nic.
Z powrotem przymknął powieki.
— O widzieli panowie? — odezwał się lekarz. — Pacjent odetchnął głębiej, co może znaczyć, że właśnie wybudza się ze snu. Poczekajmy jeszcze chwilę, a pan Johnny powróci do rzeczywistości. Tylko, zaznaczam panowie, rozmowa z nim ma być krótka, bo pacjent teraz przede wszystkim potrzebuje odpoczynku.
A, co ty tam wiesz, doktorku — myślał Johnjohn. — Co ty tam możesz wiedzieć, czego ja chcę i co mogę potrzebować. Ja nie potrzebuję niczego, boo — zastanowił się chwilę — boo… nie potrzebuję i tyle. Wiem to. O, fajkę albo dobrego papierosa, to bym zapalił — westchnął. — Zaraz, zaraz. Fajkę? — zdziwił się — Przecież ja nigdy nie paliłem fajki. Ale ktoś ją przy mnie palił. Tylko gdzie to było i, kto to był? — zastanawiał się. — A może tylko mi się zdawało? E, niee… przecież jeszcze teraz czuję aromat dymu z fajczanego tytoniu. Dobrego tytoniu.
Uchylił lekko powiekę tego oka, które było przy poduszce.
Zrobił tak specjalnie, żeby tamci nie dostrzegli, że już nie śpi. Patrzył na nich i zastanawiał się, co oni teraz o nim myślą.
A w ogóle, czy wiedzą, co się stało tam w wieży kościoła i w dzbanie? Zresztą, co oni mogą wiedzieć?
Tak sobie patrzę na te ich głupie gęby i z całą pewnością mogę stwierdzić, że oni… na pewno, kompletnie nic nie wiedzą, ale zapewne myślą sobie — znowu westchnął — myślą sobie zapewne, że to ja im wszystko wyjaśnię. A tu? Klops, psinco i dupa w kratę… — uśmiechnął się do siebie. — Nic się nie dowiedzą, bo ja, John Johnny, po prostu nic nie wiem.
— Szefie? — Loco lekko szturchnął Trumpeta w bok i wysunął brodę w kierunku Johnjohna. — On już nie śpi. Gęba mu się śmieje.
Lekarz pochylił się nad leżącym.
— Faktycznie, pan Johnny już nie śpi. To ja teraz zostawię panów samych. — Spojrzał na zegarek. — Macie dziesięć, no może piętnaście minut. I proszę pamiętać, żadnych silnych emocji.
Odwrócił się na pięcie i wyszedł.
Trumpet usiadł na krzesełku przystawionym do łóżka i lekko potrząsnął ramieniem Johnny’ego.
— Dobra Johnjohn, już nie udawaj. Widziałem, że nie śpisz od jakichś dziesięciu minut.
Posterunkowy otwarł oczy i wygodnie ułożył się na plecach, podkładając ręce pod głowę.
— Dzień dobry, szefie — mruknął. — Cześć, Loco. — Spojrzał na sierżanta, który obszedł łóżko i stanął po jego drugiej stronie, zasłaniając mu widok za oknem.
— Jak się czujesz? — spytał kapitan.
— A jak mogę się czuć, szefie. — Johnjohny wzruszył ramionami. — Postarzałem się przez tą całą aferę i, tyle. A tak poza tym, to nic mi nie jest. Zapaliłbym fajkę.
Umilkł i wbił oczy w sufit, a w zasadzie w lampę pod którą latały dwie małe muszki.
— No, to jak ci nic nie jest, to gadaj, co się stało tej nocy. Zasnąłeś na służbie, co? A wtedy, jakiś miglanc podszedł cię po cichu, dał w łeb i związał jak prosiaka. Potem okradł wykopaliska, a ciebie wsadził do tego… tegoo… — Bazy szukał słowa — dzbana, na pamiątkę twojej głupoty albo zamiast tego, co tam było.
Johnny spojrzał na Loco i warknął przez zęby:
— To jak już wiesz, co było i, jak było; to po coś tu przylazł Loco?
— Zobaczyć twoją nową facjatę, Johnjohn — burknął detektyw.
— I co? Zadowolony jesteś z widoku?
— Dobra, panowie — odezwał się Kapitan Trąbka. — Uspokójcie się już. Loco, przestań gadać od rzeczy, a ty Johnny weź się do kupy i wyjaśnij nam co się stało tamtej nocy.
Posterunkowy podniósł się wyżej na poduszkach, przeczesał palcami niesforny pukiel ciemnych, ale już lekko przyprószonych siwizną włosów, chrząknął, napił się wody z kubka i wypalił:
— Szefie, jaa… nic nie wiem. Pamiętam, że napiłem się kawy i zapaliłem „Stringfieldsa” z nowej paczki. Dookoła panowała kompletna cisza i był święty spokój. Tylko daleko na nabrzeżu darł mordę jakiś pijaczek, śpiewając szantę o „sprytnej Kasi”. Wie pan, tę co w tawernach marynarze i rybacy śpiewają przy kufelku. I wtedy, jakoś tak mnie zmorzyło…
— A nie mówiłem szefie, że nasz Johnjohn po prostu sobie zasnął?
Trumpet zignorował słowa Loco i spytał:
— A kiedy się ocknąłeś, co się działo?
— Nic. Stwierdziłem, że jestem związany, a dookoła mnie jest bardzo ciemno. Dopiero, kiedy usłyszałem jakieś przytłumione głosy, to zdałem sobie sprawę, że leżę związany i zamknięty w jakiejś małej klitce. Kompletnie nie wiedziałem gdzie jestem, kapitanie. Miałem całkiem skołowane myśli. Nie wiedziałem gdzie jest góra, a gdzie dół. Wszystko, co do mnie docierało było jakieś takie rozmazane i nierealne. W uszach mi szumiało, a oczy nic nie widziały oprócz ciemności…
— Czułeś się, jakbyś był czymś odurzony?
Johnny uśmiechnął się szeroko i palcem pokazał na Trumpeta.
— O właśnie, szefie! Dokładnie tak, jak pan mówi! — podekscytowany Johnjohn powiedział głośniej. — Czułem się tak, jakbym był mocno pijany albo na jakichś prochach. Ale ja nic nie piłem szefie! Nawet piwka nie tknąłem! — Żarliwie zapewniał posterunkowy.
— Spokojnie, Johnjohn. Nikt cię o nic nie oskarża. — Trumpet wymownym wzrokiem spojrzał na Loco.
— No… — Johnny kiwnął głową, przyjmując z wyraźną ulgą stwierdzenie kapitana. — Wtedy szefie opanował mnie paniczny strach, bo zdałem sobie sprawę, że jak zaraz czegoś nie zrobię, to ci ludzie sobie pójdą i zostanę w tej ciemnicy na wieki! Nikt mnie nie znajdzie! Umrę z głodu i braku powietrza! — Johnny zrobił się blady na twarzy na samo wspomnienie pobytu w ciemnicy. — Leżałem na boku z podkurczonymi nogami. Wtedy postanowiłem kopnąć. Trafiłem obcasami na jakąś ściankę! Zebrałem się w sobie i jeszcze raz poprawiłem z kopyta. Coś huknęło, pojawiło się jakieś światło, a potem usłyszałem wyraźne głosy. Pośród nich poznałem Maksa Wallace! Poczułem wielką ulgę, ale wtedy znowu mi się film urwał. Obudziłem się w karetce, kiedy jechałem do szpitala. No, a dalej, to już szef wie. Teraz wyglądam, jak jakiś stary chłop koło czterdziestki, czy coś… — westchnął.
Trumpet wstał z zydla.
— Taak… — mruknął — to by wiele wyjaśniało, Johnjohn. — Loco?… — zwrócił się do sierżanta — papierosy i termos Johnny’ego mają zaraz trafić do Hrabstwa do laboratorium. Idź zaraz i załatw co trzeba. — Kiedy nadąsany Loco wyszedł z sali, kapitan popatrzył na Johnny’ego. — Taa… to ty tu sobie odpocznij kilka dni, a potem wracaj do roboty. Bułka jutro przyjdzie do ciebie i spisze protokół. Może sobie jeszcze coś przypomnisz. Idę już. To nie wiesz; ani kto, ani tym bardziej, jak wsadził cię do tego dzbana, co?
— Nie wiem, kapitanie. Siedziałem na beczce z farbą, a potem ocknąłem się w środku tego cholernego dzbana.
Trumpet już miał wyjść, kiedy Johnjohn złapał go za rękę.
— Szefie. Tam, w tym dzbanie, musiało być coś bardzo cennego albo dziwnego. Nie wiem co, ale myślę, że właśnie to „coś” spowodowało, że teraz wyglądam jak wyglądam. Jestem o tym święcie przekonany, komendancie.
— Dobra, Johnjohn. Sprawdzimy wszystkie fakty, żeby wyjaśnić sprawę.
*
Letitia Joy — asystentka profesora Hatcheta — na kolanach wysunęła się w wnętrza wielkiego naczynia i zmęczona usiadła na macie podłożonej tuż pod okrągły otwór zrobiony w dzbanie. Wierzchem dłoni przetarła spocone czoło, zdjęła bawełniane rękawiczki i poprawiła okulary na nosie. Sięgnęła po dużą lupę, poprawiła jedną ze stojących tuż za nią lamp i z uwagą zaczęła się przyglądać jakiemuś małemu okrągłemu przedmiotowi, trzymanemu w palcach. Właśnie wyjęła go ze środka wielkiego naczynia. Trudno było powiedzieć co to było, fragment ceramiki, czy może jakiś medalion albo moneta, lub całkiem coś innego. W każdym razie im dłużej doktor Joy przyglądała się temu czemuś, tym bardziej jej szczupła twarz zaczęła się zmieniać! Delikatnie oczyszczała powierzchnię znaleziska szczoteczką do zębów. Jej oczy za szkłami okularów mocno się powiększały, a wąskie usta rozciągnęły w szerokim uśmiechu!
Odsunęła znalezisko od oczu i zawołała:
— Doktorze Purkl! Walery! Proszę, podejdź tu do mnie! To, co znalazłam jest niesamowite! Lepiej, to jest wręcz niemożliwe!
Nikt się nie odezwał. Znała leniwą naturę Walerego, ale ten flegmatyk na wieść, że znalazło się coś niesamowitego lub dziwnego, zawsze się ożywiał i biegł na miejsce jak koń wyścigowy.
— Walery?… — odezwała się raz jeszcze i wyjrzała zza dzbana, patrząc w miejsce gdzie na małym rusztowaniu Purkl zajmował się spisywaniem i kopiowaniem ze ściany na kalkę, dziwnego runicznego pisma pozostawionego przez tych nieznanych nikomu ludzi z dawnych czasów.
Hm, dziwne. Purkla nigdzie nie było.
— Wyszedł? — powiedziała zdziwiona sama do siebie. — I nic mi nie powiedział? Zostawiłby mnie samą? Bardzo dziwne.
Westchnęła i pozbierała się z podłogi, wkładając znalezisko do specjalnego wyściełanego watą pudełeczka.
Karolus Hatchet kategorycznie zabronił im zostawać samemu w podziemiach, a że Walery był służbistą i wykonywał wszelkie polecenia bez szemrania, to miała duży problem, żeby go namówić na dzisiejsze zejście. A wszystko przez to, że studenci mieli dzisiaj wolne. W związku z tym postanowili zejść do podziemi tylko we dwójkę. Druga rzecz. Purkl nie wyszedłby z komnaty, zostawiając ją tutaj samą. Zresztą, żeby wyjść musiałby przejść tuż obok niej, co przecież nie uszłoby jej uwadze.
Prawda była taka, że teraz można już było wchodzić i schodzić do piwnicy po specjalnych schodach zbudowanych przez Maksa, miejscowego inżyniera. Mimo tych udogodnień zejście do podziemi dalej było niezłą przeprawą i wyzwaniem.
Rozejrzała się jeszcze raz po komnacie, a potem zajrzała do szybu, gdzie były schody. I tutaj Purkla nigdzie nie było widać. Krzyknęła za nim kilka razy, a potem zła jak diabli na głupotę i chamstwo Walerego, wzruszyła ramionami i wróciła do dzbana po pudełko z cennym znaleziskiem.
— Nie to nie. Sama pójdę do profesora. Żarty się go trzymają. Idiota.
Purkl i żarty? — przemknęło jej przez głowę. — Prędzej nastąpiłby koniec świata, niż ten smutek zdobyłby się na jakiś żart albo coś spontanicznego.
Jak wryta stanęła przed otworem w dzbanie! Pudełko ze znaleziskiem zniknęło!
6
— No, to gdzie on jest, kobieto?! Co?!… — Karolus Hatchet krążył niczym sęp nad siedzącą na taborecie z opuszczoną głową Letitią Joy. — Panno Joy, może mi panna łaskawie wytłumaczyć? Gdzie zniknął Walery?! I po co żeście, na miłość Boga, zleźli sami do podziemi?! — Podniósł głos. — Przecież wyraźnie zabroniłem schodzić tam samemu!
— Ale przecież my nie byliśmy sami, profesorze. Byliśmy tam razem. We dwoje… — odpowiedziała niepewnym cichym głosem.