Tytuł: „Mgła nad Wiltshire”
Fabuła osadzona jest w deszczowej, surowej Anglii lat 80., w miasteczku Devenshire, położonym wśród wrzosowisk hrabstwa Wiltshire. Pewnej jesiennej nocy na zamglonych bagnach odnalezione zostaje ciało młodej kobiety. Brak śladów walki, żadnych świadków, a jedynym tropem jest tajemnicza wiadomość, którą ofiara zdążyła napisać paznokciem na własnym przedramieniu przed śmiercią: „VRH.”
Sprawę prowadzi inspektor Leonard „Leo” Mallory, zmęczony życiem policjant z ponurą przeszłością, który wśród kolegów ma reputację człowieka zbyt inteligentnego, by odnaleźć spokój, i zbyt cynicznego, by wierzyć w sprawiedliwość. Wspiera go Elisabeth „Liz” Harding, młoda, ambitna profilerka z Londynu, której analityczny umysł szybko dostrzega, że sprawa ma znacznie głębsze korzenie niż mogłoby się wydawać.
Im dalej w śledztwo, tym bardziej rzeczywistość zaczyna się zacierać. Okazuje się, że mieszkańcy Devenshire skrywają tajemnice, które wracają po latach jak złe sny. Stara legenda o „Duchu z Wrzośców” zdaje się być jedynie echem dawnych przesądów, ale czy na pewno? A może wśród ludzi kryje się ktoś, kto czerpie inspirację z dawnych koszmarów?
Mroczny psychologiczny thriller z elementami kryminału
Rozdział I — Ciało wśród wrzosów
Mgła wisiała nad wrzosowiskami jak ciężka, nieruchoma zasłona, tłumiąc światło latarni i rozmywając kształty w groteskowe, niepokojące cienie. Było późne październikowe popołudnie, ale w Devenshire słońce od kilku dni nie przebiło się przez ołowiane chmury, a powietrze było ciężkie od wilgoci i zapachu gnijących liści. Deszcz, który padał nad ranem, zamienił ścieżki w śliskie błoto, a każdy krok na grząskim gruncie zdawał się nieść w sobie coś więcej niż tylko odgłos rozchlapywanej wody — jakby ziemia pamiętała coś, czego nie chciała oddać.
Inspektor Leonard „Leo” Mallory stał nad zwłokami kobiety, dłonie wciśnięte głęboko w kieszenie prochowca, z twarzą niewzruszoną, niemal znudzoną. Nie było w nim tego nerwowego napięcia, jakie towarzyszyło młodszym funkcjonariuszom kręcącym się wokół, próbującym udawać, że nie odczuwają niepokoju. Patrzył na ciało z czymś, co mogło uchodzić za zmęczenie albo chłodną analizę, choć w rzeczywistości było to coś jeszcze gorszego — przyzwyczajenie.
Kobieta leżała na plecach, w wysokiej trawie, z rękami rozrzuconymi na boki, jakby chciała objąć mgłę nad sobą. Jej skóra była blada, niemal kredowa w bladym świetle popołudnia, a brunatne pasma krwi na jej szyi zasychały już na chłodzie. Miała szeroko otwarte oczy, spojrzenie utkwione w bezkresne nic, a na twarzy malował się wyraz zastygłej w czasie paniki. Ale to nie to przyciągało uwagę Mallory’ego. Nie krew, nie sposób, w jaki leżała — tylko jedno słowo, wyryte na jej lewym przedramieniu, jakby desperacko próbowała coś przekazać, zanim ostatnie tchnienie uciekło z jej ust.
VRH.
Mallory powoli przykucnął obok ciała, sięgnął po rękawiczkę z kieszeni i przejechał palcem po nierównej powierzchni literek. Wyglądało to jak ślad po paznokciu, wyryty w skórze niemal do krwi. Było coś wyjątkowo niepokojącego w tym ostatnim geście ofiary, w tej próbie przekazania czegoś, co — jak zawsze — mogło być albo kluczem do zagadki, albo zupełnie bezużytecznym fałszywym tropem.
— Coś ci to mówi? — zapytał stojący obok sierżant Peter Whitmore, młody, lekko zgarbiony mężczyzna o zbyt szczupłej twarzy i oczach wiecznie pełnych niepewności.
Mallory nie odpowiedział od razu. Uniósł wzrok na mgliste pole, rozciągające się na wiele mil. Żadnych śladów walki. Żadnych śladów butów w miękkim podłożu. Jakby ciało pojawiło się tutaj samo z siebie, przyniesione przez mgłę.
— Jeszcze nie — mruknął w końcu, podnosząc się z klęczek. — Ale ta kobieta nie przyszła tu sama.
Wieczorem Devenshire było jeszcze bardziej ponure niż za dnia. Światła w domach wyglądały jak przyćmione błyski wśród mroku, a ulice były niemal puste — jakby deszcz i mgła wypędziły ludzi do ich domów i zmusiły do pozostania tam na długo. Leo Mallory jechał powoli w stronę komendy, stukając palcami o kierownicę.
Znał to miasto. Pracował tu od dwudziestu lat i wiedział, że Devenshire miało swoje tajemnice. Znał historię każdego domu, każdej rodziny, każdej nieopowiedzianej plotki, która sączyła się po cichu w pubach, przy stole w salonie fryzjerskim, w kolejce do sklepu spożywczego. Ale ta sprawa była inna. Miała w sobie coś… znajomego.
Gdy zatrzymał się przed posterunkiem i zgasił silnik, spojrzał na swoje odbicie w bocznym lusterku. Mężczyzna, który patrzył na niego z matowej tafli szkła, wyglądał jak ktoś, kto przeszedł już przez zbyt wiele. Zgasił papierosa, który ledwo co zdążył odpalić, i wyszedł z samochodu.
W środku czekała już na niego Elisabeth Harding.
— Wiesz, że nienawidzę, gdy każesz mi czekać, Mallory.
— Wiem. I dlatego zawsze to robię — odpowiedział z lekkim uśmiechem, choć w jego głosie nie było śladu rozbawienia.
Liz westchnęła, poprawiając okulary na nosie. Miała na sobie szary golf i ciemne spodnie, jej blond włosy były związane w niedbały kok, a oczy błyszczały profesjonalnym skupieniem. Była analitykiem, profilerką, kimś, kto widział w ludziach rzeczy, których oni sami nie chcieli dostrzegać.
— Co mamy? — zapytała, siadając na rogu biurka.
— Kobieta, dwadzieścia kilka lat, zabita prawdopodobnie gdzie indziej i podrzucona na wrzosowiska. Żadnych śladów walki, żadnych świadków, a na dodatek… — przerwał, wciągając powietrze i rzucając jej zdjęcie, które zrobił na miejscu zbrodni. — Wyryła to na własnym ramieniu.
Liz spojrzała na fotografię i zmarszczyła brwi.
— VRH? Coś ci to mówi?
Mallory pokręcił głową.
— Jeszcze nie. Ale czuję, że ten przypadek będzie inny.
— W jakim sensie?
— W takim, że jeśli się mylę, ktoś z nas może skończyć tak samo.
Na wrzosowiskach znowu zaczęła unosić się mgła, gęstsza niż wcześniej. Wśród cieni coś się poruszyło. Nie było tam żadnych ludzi — nie o tej porze, nie w tej części miasteczka. Ale coś tam było. Ktoś. I patrzył.
Patrzył uważnie. I czekał.
Mallory usiadł w swoim biurze, wpatrując się w ścianę. Na stole przed nim leżały zdjęcia z miejsca zbrodni, ale nie patrzył na nie. Próbował znaleźć jakiś sens w tym, co widział. Próbował poczuć to, czego nie dało się uchwycić na zdjęciach — jakby ciało kobiety miało mówić coś więcej niż to, co widniało na kliszy.
Kiedyś miał dar do tego, by wyczuwać rzeczy, które nie były widoczne gołym okiem. Ale teraz? Teraz, po tym wszystkim, po każdej sprawie, po każdym morderstwie, które ścigał przez te lata, jego intuicja stawała się coraz mniej wyrazista. Coś się zmieniało, ale nie potrafił tego zdefiniować.
Liz weszła do biura, zamykając za sobą drzwi. Jej kroki były ciche, niemal niewidoczne, ale Mallory wyczuł jej obecność, zanim jeszcze usiadła.
— Co myślisz o tym? — zapytała, rzucając na stół plik papierów.
— To nie jest zwykłe zabójstwo — odpowiedział, nie podnosząc wzroku. — Czułem to, gdy stanąłem nad ciałem. Ta kobieta nie umarła tu przypadkowo. Nie zginęła przez przypadek. Ktoś chciał, żeby ją znaleziono. I ktoś chciał, żeby to wyglądało jak coś, co się zdarza w każdej chwili.
Liz przysunęła krzesło, zasiadając obok niego.
— Znaleźliśmy coś więcej na jej temat?
Mallory zaciągnął się papierosem, który jeszcze nie zdążył całkowicie zgasnąć, a potem poklepał dokumenty.
— Właśnie sprawdzamy jej tożsamość. Imię to Claire Mayfield. Pochodzi z Londynu, choć miała jakieś powiązania z tutejszymi, nie wiem jeszcze dokładnie z kim. W każdym razie… — przerwał, podnosząc wzrok na Liz — to wszystko jest dziwnie znajome.
Liz zmarszczyła brwi, patrząc na niego badawczo.
— A ty sam? Czym ci to przypomina?
Mallory powoli podniósł zdjęcie kobiety. Patrzył na nią, jakby w jej martwym spojrzeniu było coś, co wyzwalało w nim niepokój.
— Kiedyś miałem sprawę. Zbyt podobną. Zbyt… przerażającą. Tamto było inne, ale… to uczucie, które czuję, to coś, co nie daje mi spokoju.
Zamilkli na chwilę. Liz wyczuwała, że coś w Mallorym się zmienia. On sam jednak nie potrafił określić, co to dokładnie jest. Być może to tylko odgłos minionych lat, których nie udało się zapomnieć.
— Musimy zrozumieć, dlaczego ją tu podrzucono. — Liz mówiła cicho, jakby chciała, by cała ta rozmowa nie stawała się zbyt rzeczywista. — Może to jakiś sygnał. Ktoś może chciał ci coś pokazać.
Mallory zgasił papierosa i spojrzał na nią.
— Jeśli to sygnał, to bardzo osobisty.
Wieczorem, gdy niebo nad Wiltshire stawało się coraz ciemniejsze, a mgła zaczynała przesłaniać wszystko, co mogło dawać choćby cień nadziei na jasność, Mallory ruszył z Liz w stronę wrzosowisk. Przemierzali w milczeniu opuszczoną drogę, przez którą nie przebiegały żadne ślady. Tylko kruki, które w nocy miały swoje gniazda w pobliskich lasach, śledziły ich z nieuchwytnym, niemal paranoicznym zainteresowaniem.
Kiedy dotarli na miejsce, wszystko wydawało się tak samo, jak wtedy, gdy Mallory stał tam rano. Z wyjątkiem jednej rzeczy: tam, gdzie wcześniej stała tylko martwa cisza, teraz coś się poruszyło.
Na skraju wrzosowisk, ledwie widoczny w cieniu mgły, stała postać. Długa, wysoka, ubrana w ciemny płaszcz.
— To on — powiedział Mallory, prawie bezdźwięcznie, choć miał wrażenie, że wypowiada to na głos. — To on tam jest.
Liz spojrzała na niego, ale nie powiedziała nic. Zaczęli iść w stronę postaci. Zbliżając się, Mallory poczuł, jak coś mrocznego wisi w powietrzu. To nie była tylko groza miejsca. To była świadomość, że ktoś się tu zjawił, żeby im pokazać coś, czego nie mogli jeszcze pojąć.
Kiedy byli już blisko, postać odwróciła się powoli.
— Zbyt późno, inspektorze — powiedziała zimnym, głębokim głosem, którego nie potrafił przypisać żadnemu człowiekowi, którego znał.
Mallory zamarł. Liz zrozumiała, że właśnie odkryli coś, czego nie powinno się odkrywać. Ktoś, kto czuł, że za późno, żeby ich ostrzec, był już dawno poza ich zasięgiem.
— Za późno na co? — zapytała, choć jej głos również drżał.
Postać tylko się uśmiechnęła.
— Za późno na to, żebyście wyciągnęli jakiekolwiek wnioski z tego, co tu widzicie. — I zanim zdążyli odpowiedzieć, zniknęła w ciemności, jakby rozpuściła się w mgle.
Mallory stał w bezruchu, wpatrując się w miejsce, gdzie jeszcze chwilę temu stała postać.
— Musimy się pośpieszyć — szepnął. — Czasu jest coraz mniej.
I nagle wszystko zaczęło nabierać tempa, bo wiedzieli, że nie tylko morderstwo kobiety było w tej sprawie ważne. To, co miało nastąpić, było czymś znacznie większym, znacznie gorszym.
Mallory stał bez ruchu, a wokół niego unosiła się mgła, gęstniejąca z każdą sekundą. Liz zerknęła na niego, wyczuwając napięcie w jego postawie. Czuła, że inspektor myślami jest gdzieś daleko — nie tylko w tej sprawie, ale również w przeszłości, która nie dawała mu spokoju.
— Co teraz? — zapytała, przerywając ciszę.
Mallory powoli odwrócił się w jej stronę.
— Sprawdzimy, czy coś zostawił — powiedział cicho.
Podszedł do miejsca, gdzie przed chwilą stała tajemnicza postać. Wzrok przeszukiwał ziemię, szukając choćby najmniejszego śladu. Liz przykucnęła obok niego, wpatrując się w wilgotną glebę porośniętą wrzosem.
— Tutaj — wskazała palcem.
Na ziemi znajdował się mały, srebrny sygnet. W świetle latarki błyszczał jak ostrze noża.
Mallory podniósł go ostrożnie, przyglądając się grawerunkowi. Litery były lekko starte, ale wciąż czytelne.
— Veritas liberabit vos — przeczytał na głos.
— „Prawda was wyzwoli” — Liz spojrzała na niego pytająco. — To jakaś wiadomość?
Mallory ścisnął sygnet w dłoni.
— Nie jestem pewien. Ale ktoś chciał, żebyśmy go znaleźli.
Kilka godzin później siedzieli w komendzie, analizując sygnet i dostępne informacje o Claire Mayfield. Komputer policyjny powoli przeszukiwał bazy danych, ale Liz już teraz czuła, że ta sprawa nie będzie prosta.
— Nic — mruknęła, patrząc na ekran. — Żadnych powiązań Claire Mayfield z tym napisem. Ani z żadną organizacją, która mogłaby używać tego hasła.
Mallory westchnął, przeglądając raport z sekcji zwłok.
— Ale mamy coś innego. Czas zgonu: między pierwszą a trzecią nad ranem. Brak oznak walki, żadnych śladów szarpaniny.
— Czyli albo znała mordercę, albo została zaatakowana w sposób, który ją całkowicie zaskoczył — podsumowała Liz.
— A może była martwa, zanim jeszcze się tu pojawiła.
Liz spojrzała na niego uważnie.
— Myślisz, że ciało zostało przeniesione?
— Pytanie brzmi: dlaczego ktoś chciałby je podrzucić tutaj? I co chciał nam powiedzieć?
W tym momencie komputer wydał cichy sygnał. Liz spojrzała na ekran i jej oczy nagle się rozszerzyły.
— Cholera.
Mallory podniósł wzrok.
— Coś znalazłaś?
Liz przekręciła monitor w jego stronę.
— Claire Mayfield była siostrą Patricka Mayfielda.
Mallory zmarszczył brwi.
— Powiedz mi, że to nie ten Patrick Mayfield, o którym myślę.
— Ten sam. Sędzia Patrick Mayfield, który prowadził sprawę Van Dorna.
Zapadła cisza. Mallory czuł, jak napięcie zaciska się wokół jego karku jak niewidzialna pętla.
— To zmienia wszystko — powiedział powoli.
Liz skinęła głową.
— I wiesz co jest najlepsze? Van Dorn wyszedł z więzienia trzy tygodnie temu.
Mallory poczuł, jak lodowata dłoń ściska mu wnętrzności.
— To nie może być przypadek.
**
W nocy Mallory wrócił do swojego mieszkania, ale nie mógł zasnąć. Siedział przy biurku, wpatrując się w sygnet, który obracał w palcach.
„Prawda was wyzwoli.”
Ale jaka prawda?
W końcu wstał i podszedł do okna. Londyn spowity był mgłą, zupełnie jak tamte wrzosowiska.
Nagle coś go tknęło. Odwrócił się i podszedł do szuflady. Wśród starych spraw miał jedną teczkę, którą dawno temu zamknął i obiecał sobie, że nigdy do niej nie wróci.
Sprawa Van Dorna.
Otworzył ją powoli. Na wierzchu leżało zdjęcie.
Czarno-białe.
Zrobione lata temu.
Przedstawiało Patricka Mayfielda, Claire Mayfield i…
Mallory poczuł, jak serce podchodzi mu do gardła.
Na zdjęciu stał również on sam.
Mallory wpatrywał się w stare, pożółkłe zdjęcie, a w jego umyśle kłębiły się pytania. Wspomnienia, które próbował pogrzebać lata temu, nagle wróciły z siłą, jakiej się nie spodziewał.
Patrick Mayfield. Claire Mayfield. I on sam.
Zdjęcie pochodziło sprzed lat, z czasów, gdy jeszcze nie wiedział, jak bardzo przeszłość potrafi przytłoczyć człowieka.
Wtedy wszystko było inne.
Przełknął ślinę i usiadł ciężko na krześle. Zapalił lampkę biurkową, oświetlając pożółkłe kartki akt. Otworzył je, choć jego instynkt mówił, że lepiej byłoby zostawić je w spokoju.
Sprawa Van Dorna.
Zbyt wiele niewiadomych. Zbyt wiele pytań, na które nigdy nie znaleziono odpowiedzi.
Ale teraz…
Teraz Claire Mayfield nie żyła.
Czy to oznaczało, że ktoś postanowił dokończyć to, co wtedy zostało przerwane?
Rankiem, jeszcze przed świtem, Mallory zjawił się w komendzie. Liz już tam była, pochylona nad raportami. Jej kubek z kawą parował leniwie, a cienie pod oczami świadczyły o nieprzespanej nocy.
— Wyglądasz jak ja — mruknął, siadając naprzeciwko.
— A ty wyglądasz jak ktoś, kto znalazł coś, czego nie chciał znaleźć — odparła, unosząc na niego spojrzenie.
Mallory milczał przez chwilę, po czym wyciągnął z kieszeni kopertę i wsunął ją w jej stronę.
Liz otworzyła ją ostrożnie i wyjęła zdjęcie.
— Co to jest?
— To ja, Claire Mayfield i Patrick Mayfield.
Liz uniosła brwi.
— Chcesz mi powiedzieć, że znałeś ją osobiście?
Mallory wziął głęboki oddech.
— Nie tylko znałem. Ta sprawa… — urwał, zaciskając dłonie w pięści. — Liz, muszę ci coś powiedzieć.
Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego uważnie, a potem skinęła głową.
— Słucham.
Mallory oparł się o biurko i przetarł dłonią zmęczoną twarz.
— Kiedyś pracowałem nad sprawą Van Dorna. Nie jako główny śledczy, ale byłem w to zaangażowany. Wiesz, co było najgorsze? Nigdy nie byłem do końca przekonany, że go skazaliśmy słusznie.
Liz zamarła.
— Chcesz powiedzieć, że wsadziliśmy za kratki niewinnego człowieka?
Mallory spojrzał na nią ponuro.
— Chcę powiedzieć, że wtedy nie miałem pewności. A teraz… Teraz mam jeszcze mniej.
Zapadła cisza.
Liz spojrzała ponownie na zdjęcie, jakby szukała w nim odpowiedzi.
— A jeśli Van Dorn wrócił, żeby się zemścić?
— Może — przyznał Mallory. — Ale jeśli tak, to dlaczego Claire?
Liz zamyśliła się, przesuwając palcem po krawędzi kubka.
— Może wiedziała coś, czego my nie wiedzieliśmy?
Mallory odchylił się na krześle, wpatrując się w sufit.
— Jeśli tak, to musimy to odkryć, zanim ktoś inny zginie.
Tymczasem, w ponurej piwnicy starego domu na obrzeżach miasta, ktoś czekał.
Cisza była przytłaczająca, przerywana jedynie cichym kapanie wody z pękniętej rury.
Postać w ciemnym płaszczu pochyliła się nad czymś, co wyglądało jak stary notes. Palce przesuwały się po pożółkłych stronach, jakby odczytując coś, czego nie było widać gołym okiem.
— Wszystko w swoim czasie — wyszeptał cichy głos.
Po czym zamknął notes i zniknął w mroku.
Mallory czuł, jak stary niepokój zaczyna podgryzać go od środka, niczym robak wgryzający się w zmurszałe drewno. Przeszłość nigdy nie zostaje pogrzebana na dobre — to tylko kwestia czasu, zanim wróci i upomni się o swoje. A teraz wracała. Z impetem.
Wstał nagle, odrzucając na bok teczkę, jakby sam jej dotyk go parzył.
— Musimy porozmawiać z Mayfieldem.
Liz spojrzała na niego spod przymrużonych powiek.
— Myślisz, że coś wie?
Mallory sięgnął po płaszcz.
— Myślę, że jeśli Claire nie była przypadkową ofiarą, to jej brat może być następny.
Dom Patricka Mayfielda znajdował się na skraju Wiltshire, ukryty za wysokim, kutym ogrodzeniem, porośniętym dzikim bluszczem. Była to posiadłość, która pamiętała czasy, gdy szlachta spotykała się tu na długie wieczory przy whisky i cygarach, omawiając losy świata. Teraz wyglądała na zaniedbaną, jakby właściciel stracił zainteresowanie czymkolwiek poza własnymi demonami.
Mallory zapukał do ciężkich dębowych drzwi. Przez chwilę panowała cisza, którą przerywał jedynie szum wiatru w koronach drzew.
Liz spojrzała na niego z niecierpliwością.
— Może go nie ma.
Ale wtedy drzwi uchyliły się cicho.
W progu stał Patrick Mayfield.
Był cieniem człowieka, którego Mallory pamiętał z dawnych lat. Twarz miał zmęczoną, oczy podkrążone, a dłonie lekko drżały, jakby walczył z wewnętrznym niepokojem.
— Inspektor Mallory — odezwał się cicho.
— Potrzebujemy z panem porozmawiać — odpowiedział Mallory, nie spuszczając z niego wzroku.
Patrick skinął głową i cofnął się, wpuszczając ich do środka.
Salon był ciemny, zasłony zaciągnięte, a powietrze ciężkie od kurzu i zapachu starych książek. Na stoliku stała szklanka, w połowie wypełniona bursztynowym płynem.
— Wiem, po co tu jesteście — powiedział Patrick, siadając ciężko w fotelu. — Chodzi o Claire.
— Skąd pan wie, że nie przyjechaliśmy w innej sprawie? — zapytała Liz, opierając się o kominek.
Patrick uśmiechnął się gorzko.
— Bo Claire nie żyje.
Zapadła chwila ciszy.
Mallory podszedł bliżej.
— Skąd pan o tym wie?
Patrick spojrzał na niego zmęczonym wzrokiem.
— Ktoś zostawił mi wiadomość.
Sięgnął do kieszeni szlafroka i wyjął złożoną kartkę. Mallory wziął ją ostrożnie i rozwinął.
Były na niej tylko dwa słowa, napisane precyzyjnym, niemal kaligraficznym pismem.
„Prawda wyzwala.”
Liz spojrzała na Mallory’ego.
— Tak jak na sygnetcie.
Patrick potarł czoło dłonią.
— Wiem, co sobie myślicie. Że Claire coś wiedziała. Że to nie był przypadek. Ale… ja nic nie wiem. Przysięgam.
Mallory patrzył na niego dłuższą chwilę, próbując ocenić, czy mówi prawdę.
— Sprawa Van Dorna — powiedział w końcu.
Patrick zadrżał.
— Co z nią?
— Czy jest coś, co powinienem wiedzieć? Coś, czego wtedy nie odkryliśmy?
Patrick spojrzał na niego, a w jego oczach pojawił się cień paniki.
— Nic… nic, co mogłoby…
— Mayfield.
Mallory nigdy nie podnosił głosu, ale teraz jego ton był lodowaty.
— Ktoś właśnie zabija ludzi związanych z tą sprawą. Jeśli coś ukrywasz, to jest ten moment, żeby mówić.
Patrick przełknął ślinę i pochylił się do przodu, jakby nagle zabrakło mu sił.
— To nie powinno się wydarzyć. Claire… Ona miała coś, co mogło wszystko zmienić.
— Co takiego?
Patrick podniósł na niego oczy.
— Listy.
— Jakie listy?
Patrick otarł twarz dłonią.
— Listy, które Van Dorn pisał do kogoś spoza więzienia. Kogoś, kto najwyraźniej wiedział więcej, niż my wszyscy razem wzięci. Claire znalazła je kilka tygodni temu. Powiedziała, że są dowodem, że Van Dorn nie działał sam.
Mallory poczuł, jak coś zimnego osiada mu na karku.
— Gdzie one są?
Patrick pokręcił głową.
— Nie wiem. Claire mi ich nie pokazała. Powiedziała, że lepiej, żebym ich nie widział. A teraz… teraz jej nie ma.
Zapadła cisza.
Liz spojrzała na Mallory’ego, a on wiedział, że oboje myślą o tym samym.
Jeśli Claire miała te listy…
To ktoś zrobi wszystko, żeby nigdy nie ujrzały światła dziennego.
Mallory zacisnął pięści.
— Musimy je znaleźć.
Tymczasem, w piwnicy starego domu na obrzeżach miasta, postać w ciemnym płaszczu otworzyła kolejną kopertę.
Na stole leżało kilka pożółkłych kartek.
Tusz był lekko rozmazany, ale wciąż czytelny.
„Jeśli mnie złapią, musisz dokończyć to, co zaczęliśmy. Prawda nie może zginąć razem ze mną.”
Cień nachylił się nad tekstem, a na jego twarzy pojawił się ledwo dostrzegalny uśmiech.
Po czym sięgnął po zapałki i jedną z kartek podpalił.
Płomień zatańczył w ciemności.
— Prawda…
Szepnął cicho, patrząc, jak ogień pochłania słowa.
— …nigdy nie wyzwala.
Mallory przyglądał się Patrickowi Mayfieldowi z uwagą. Przestraszony, blady, roztrzęsiony — człowiek, który najwyraźniej od tygodni żył w cieniu jakiegoś nieuchwytnego koszmaru. Ale nawet jeśli mówił prawdę — że nie widział listów Claire — to coś ukrywał. Mallory czuł to intuicyjnie, jak wytrawny myśliwy czujący zapach ofiary w gęstwinie.
— Co dokładnie Claire powiedziała ci o tych listach? — jego głos był spokojny, ale w oczach błyszczało ostrze podejrzliwości.
Patrick wziął łyk whisky, jakby liczył, że alkohol doda mu odwagi.
— Że mogą dowieść, że Van Dorn nie działał sam. Że ktoś pociągał za sznurki.
Liz spojrzała na Mallory’ego i lekko uniosła brew.
— Czy ona mówiła, kto to mógł być?
— Nie. Ale… — Patrick zawahał się na moment, a potem dodał ciszej: — …bała się.
Mallory poczuł, jak serce bije mu mocniej.
— Czego?
Patrick podniósł na niego wzrok.
— Że ktoś ją obserwuje.
Cisza w pokoju zgęstniała, nabrała ciężaru, który osiadł na piersi inspektora jak zimny kamień.
— I co zrobiła? — dopytał.
Patrick otarł spocone czoło dłonią.
— Powiedziała, że musi się z kimś spotkać.
— Z kim?
— Nie wiem! — niemal wykrzyknął Mayfield. — Przysięgam, że nie wiem. Była zdenerwowana. Mówiła, że jeśli jej się coś stanie, to ja mam…
— Masz co? — ponaglił Mallory.
Patrick spuścił wzrok.
— …mam przekazać jej notatki komuś, komu będzie mogła zaufać.
— I gdzie one są? — głos Liz był lodowaty.
Patrick milczał.
— Gdzie?! — powtórzył Mallory, robiąc krok do przodu.
Patrick zacisnął powieki, jakby chciał odpędzić złe myśli.
— Zabrałem je do jej mieszkania. Zostawiłem tam, tak jak były.
Liz zerknęła na Mallory’ego.
— Jeśli mówi prawdę…
— …to mamy kolejne miejsce, do którego ktoś może już zmierzać — dokończył Mallory.
Nie czekając na więcej, ruszyli do drzwi.
Noc w Londynie miała swój własny rytm — pulsowała światłami latarni, szmerem przejeżdżających taksówek i echem kroków na mokrym bruku. Ale w tej konkretnej chwili, w tej konkretnej części miasta, wszystko zdawało się nienaturalnie ciche.
Claire Mayfield mieszkała w niewielkim apartamencie na trzecim piętrze kamienicy przy Wellington Road. Otworzenie drzwi do klatki schodowej zajęło Liz niecałe dziesięć sekund.
— Będziesz mnie musiał kiedyś nauczyć — mruknął Mallory, kiedy bez wysiłku manipulowała wytrychem przy zamku mieszkania Claire.
— O nie, inspektorze — uśmiechnęła się kątem ust. — Mam już wystarczająco dużo na sumieniu.
Drzwi otworzyły się bezgłośnie.
Mieszkanie było pogrążone w ciemności, ale Mallory od razu wiedział, że coś jest nie tak.
Powietrze było inne.
Zbyt ciepłe. Zbyt… gęste.
Liz zapaliła latarkę i wtedy to zobaczyli.
Bałagan. Nie taki, jakiego można się spodziewać w mieszkaniu, gdzie ktoś zapomniał posprzątać. To był chaos celowy — szuflady wyrzucone na podłogę, książki porozrzucane, dokumenty w nieładzie.
Mallory podszedł do biurka.
Ślad na blacie.
Ktoś tu był. I czegoś szukał.
Liz podniosła przewróconą ramkę na zdjęcia.
— Claire z bratem — powiedziała, patrząc na uśmiechnięte twarze rodzeństwa.
Mallory przesunął dłonią po blacie, po czym odwrócił się do Liz.
— Jeśli oni czegoś tu szukali…
— To znaczy, że nie znaleźli.
W tej samej chwili rozległ się trzask.
Oboje zamarli.
Dźwięk nie pochodził z ulicy.
Nie pochodził też z sąsiedniego mieszkania.
Był tu.
Z wnętrza mieszkania.
Mallory chwycił za broń, a Liz bezszelestnie wyjęła nóż zza paska.
Kolejny dźwięk.
Szelest.
Mallory dał znak Liz, a potem powoli ruszył w stronę drzwi sypialni.
Ostrożnie je uchylił.
Mrok.
Latarka przecięła ciemność.
Łóżko. Szafa. Okno uchylone.
Nic więcej.
Ale wtedy…
Liz gwałtownie wciągnęła powietrze.
Mallory spojrzał w dół.
I zobaczył ślady.
Ślady butów, prowadzące do okna.
A potem, na parapecie…
Pojedynczą kartkę.
Sięgnął po nią powoli.
Były na niej trzy słowa.
„Nie szukajcie prawdy.”
Mallory uniósł głowę i spojrzał na Liz.
Oczy miała ciemne i czujne.
— No to mamy problem — powiedziała cicho.
Mallory zacisnął kartkę w dłoni.
Problem?
Nie.
To było ostrzeżenie.
I ktoś właśnie sprawdzał, czy potrafią go posłuchać.
Mallory zacisnął palce na kartce, czując, jak dłoń mu wilgotnieje. Słowa — „Nie szukajcie prawdy” — zdawały się pulsować na papierze, jakby ich atrament dopiero co zastygł.
Liz uniosła głowę, jej zmysły wyostrzone, ciało napięte jak u drapieżnika przed skokiem.
— Ktoś tu był przed chwilą — wyszeptała.
— I nie miał zamiaru zostać — odparł Mallory, zbliżając się do okna.
Nocne powietrze uderzyło go w twarz, rześkie i ostre jak brzytwa. Spojrzał w dół. Trzy piętra. Nie było szans, żeby ktoś zeskoczył i nie złamał sobie karku. Ale dach…
Mallory uniósł wzrok. Cień.
Ledwo zauważalny ruch na dachu sąsiedniego budynku.
Ktoś tam był.
Ktoś ich obserwował.
— Liz…
Ale ona już działała.
Bez słowa odrzuciła nóż na kanapę i jednym ruchem podciągnęła się na parapecie.
Mallory zobaczył błysk jej oczu, gdy uśmiechnęła się drapieżnie, a potem w sekundę przeszła przez okno i skoczyła na rynnę.
— Cholera — syknął, podążając za nią.
Stopy znalazły oparcie na wąskiej krawędzi. Dłoń zacisnęła się na zimnym metalu. A potem jedno pociągnięcie, jeden ruch ciała — i był na dachu.
Cień zniknął za kominem.
Liz już pędziła.
Mallory nie myślał. Rzucił się w pogoń, czując jak serce uderza mu w żebra.
Nocne powietrze rozrywało mu płuca, dachówki ślizgały się pod stopami, ale nie zwalniał. Liz była szybsza, zawsze była. Cień odbił się od krawędzi dachu i przeskoczył na sąsiedni budynek.
— Kurwa mać! — warknął Mallory, widząc, jak Liz robi to samo.
On nie był tak sprawny. Nie miał jej gibkości, ale nie mógł pozwolić jej samej gonić tego skurwiela.
Przyspieszył.
Rozpęd.
Skok.
Przez sekundę czuł się jak w zawieszeniu, jakby czas się zatrzymał. A potem jego stopy uderzyły o beton, kolana ugięły się, ale utrzymał równowagę.
Liz już walczyła.
Złapała cień, wbiła kolano w jego żebra, ale on był silny. Odepchnął ją brutalnie i rzucił się do ucieczki.
Mallory dobył broni.
— Stój! Policja!
Cień nie posłuchał.
Liz podniosła się, splunęła krwią i rzuciła w pościg.
Mallory biegł za nimi, czując, jak płuca palą go z wysiłku. Dachy Londynu rozciągały się przed nimi jak labirynt.
Cień dotarł do krawędzi ostatniego budynku.
I wtedy skoczył.
Wprost w ciemność.
Liz zahamowała gwałtownie. Mallory dopadł do niej, łapiąc się za bok.
Spojrzeli w dół.
Nic.
Żadnego ciała.
Żadnego dźwięku upadku.
Cień rozpłynął się w nocy.
Liz zaklęła.
Mallory opuścił broń.
— No to mamy przesrane — powiedział ciężko.
Liz otarła krew z ust.
— To był skok kontrolowany. Ktoś, kto znał trasę. Ktoś, kto wiedział, że może uciec.
Mallory spojrzał na nią.
— To znaczy, że wróg już zna każdy nasz ruch.
Cisza między nimi była gęsta.
A potem Liz sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła coś, czego Mallory wcześniej nie zauważył.
— Podczas szarpaniny… — powiedziała powoli. — Udało mi się to wyrwać z jego kurtki.
Mallory spojrzał na skrawek materiału.
Zwykła, ciemna tkanina.
Ale na jej krawędzi widniało coś jeszcze.
Ledwo zauważalny haft.
„Syndykat.”
Mallory zamrugał.
To słowo uderzyło go w głowę jak cios pięścią.
Liz spojrzała na niego.
— Wygląda na to, że nie mamy już do czynienia z jednym mordercą.
Mallory poczuł lodowaty dreszcz na plecach.
Bo słowo „Syndykat” oznaczało tylko jedno.
Że Claire Mayfield wpadła na trop czegoś, co nigdy nie miało ujrzeć światła dziennego.
A oni zrobią wszystko, żeby prawda umarła razem z nią.
Mallory czuł, jak krew pulsuje mu w skroniach. „Syndykat.” Słowo, które brzmiało jak wyrok. Nie pierwszy raz wpadł na ich ślad, ale nigdy dotąd nie czuł ich oddechu tak blisko.
Liz uniosła skrawek materiału pod światło, jej szare oczy pociemniały, jakby już analizowała każdy możliwy scenariusz.
— Jeśli Claire Mayfield miała jakiekolwiek dowody na to, co robi Syndykat, to była martwa, zanim jeszcze znaleźliśmy jej ciało — powiedziała cicho.
Mallory nie odpowiedział od razu.
Zamiast tego podszedł do krawędzi dachu i spojrzał w dół. Ulica w dole wyglądała na pustą, ale to nie znaczyło, że byli sami.
— Musimy znaleźć jej mieszkanie — powiedział w końcu. — Jeśli zostawiła coś, co ich wystraszyło, to może nadal tam jest.
Liz skinęła głową, a potem, jak gdyby nigdy nic, zaczęła schodzić po rynnie.
Mallory patrzył na nią, kręcąc głową.
— Mogłaś poczekać na schody, do cholery.
— I dać im czas, żeby wyczyścili miejsce? Nie, dzięki.
Nie miał wyjścia — poszedł za nią.
Kiedy oboje stanęli na chodniku, czuli na sobie ciężar miasta. Londyn nocą potrafił być martwy i żywy jednocześnie. Gdzieś dalej rozbrzmiały kroki, ale nikt nie zwrócił na nich uwagi.
Liz uniosła kołnierz płaszcza, zaciskając dłoń na skrawku materiału.
— Mieszkała na Kensington. Nie daleko stąd.
Mallory spojrzał na nią z ukosa.
— Skąd wiesz?
— Bo sprawdziłam to godzinę przed tym, jak znaleźliśmy jej zwłoki.
— Ty cholerny detektywistyczny robocie…
— Dziękuję — mruknęła z uśmiechem, ruszając w stronę stacji metra.
Mallory nie wiedział, czego spodziewać się w mieszkaniu Claire. Ale czuł jedno.
To była dopiero rozgrzewka.
Kensington nocą było inne niż za dnia — ciche, niemal sterylne, z rzęsiście oświetlonymi kamienicami i drogimi samochodami zaparkowanymi w równych rzędach. Mallory nigdy nie lubił tej dzielnicy. Miała w sobie coś sztucznego, jakby kryła więcej tajemnic, niż ktokolwiek byłby gotów przyznać.
Liz prowadziła szybkim krokiem, co chwilę spoglądając przez ramię. Mallory dostrzegł, że jej prawa dłoń dyskretnie spoczywała na rękojeści noża schowanego pod płaszczem.
— Oczekujesz towarzystwa? — rzucił, gdy skręcili w boczną uliczkę.
— Nie byłabym zdziwiona, gdyby ktoś już tam na nas czekał — odpowiedziała.
— To po co się tam pchamy?
— Bo lubię mieć przewagę.
Mieszkanie Claire znajdowało się w starej, eleganckiej kamienicy z białą fasadą. Schody prowadziły do masywnych, drewnianych drzwi. Na domofonie jej nazwisko wciąż było widoczne.
— Myślisz, że zdążyli tu posprzątać? — mruknął Mallory.
Liz nie odpowiedziała. Zamiast tego wyciągnęła cienki kawałek metalu i w mniej niż dziesięć sekund otworzyła drzwi.
— Wchodzimy.
Hol był ciemny. Ściany pokrywała tapeta w delikatne wzory, a powietrze pachniało kurzem i czymś jeszcze… czymś, co Mallory od razu rozpoznał.
Nie byli tu pierwsi.
Zamek w drzwiach Claire był uszkodzony — ktoś tu wszedł, ale w pośpiechu. Liz powoli popchnęła drzwi i weszła pierwsza, jakby wiedziała, że mogłaby wpaść w pułapkę.
W środku panował półmrok. Pokój dzienny wyglądał, jakby ktoś go przeszukał, ale nie w sposób chaotyczny — ktoś wiedział, czego szukał.
Mallory podszedł do biurka Claire. Szuflady były wysunięte, ich zawartość niemal nietknięta. Za to dywan był lekko przesunięty.
Kucnął i podwinął go.
— No proszę…
Pod podłogą znajdował się mały sejf.
Liz kucnęła obok.
— Myślisz, że to wciąż tu jest?
— Jeśli mieli czas, pewnie nie. Ale jeśli się spieszyli…
Sejf nie był zamknięty. Mallory otworzył go i zobaczył kilka kopert, pendrive oraz notatnik w czarnej, skórzanej oprawie.
Podniósł go ostrożnie.
Pierwsza strona była pełna chaotycznych zapisków. Niektóre słowa były podkreślone:
„Syndykat.”
„Projekt Umbra.”
„Muszę się ukryć.”
Mallory poczuł, jak zimny pot spływa mu po karku.
— Liz…
Ale Liz już patrzyła na drzwi.
— Nie jesteśmy sami.
Ciche kroki na korytarzu.
Czyjś oddech tuż za ścianą.
Potem nagłe szarpnięcie klamki.
Drzwi otworzyły się gwałtownie.
Ciąg dalszy nastąpi…
Drzwi otworzyły się gwałtownie, z impetem uderzając o ścianę. Liz błyskawicznie rzuciła się za sofę, jednocześnie wyciągając nóż. Mallory instynktownie sięgnął po broń, ale zanim zdążył ją unieść, zobaczył sylwetkę mężczyzny w drzwiach.
Był wysoki, ubrany w długi, czarny płaszcz, a w ręce trzymał coś, co błysnęło w świetle ulicznych latarni. Pistolet.
— Spokojnie — powiedział cicho nieznajomy.
Jego głos był głęboki, lekko zachrypnięty. Nie celował w nich bezpośrednio, ale palec spoczywał na spuście.
— Kim jesteś? — warknął Mallory, nie opuszczając broni.
— Jeśli się nie mylę, to ja powinienem zadać to pytanie.
Liz wciąż była schowana za sofą, ale Mallory widział, że jej mięśnie są napięte jak sprężyny. Była gotowa do ataku.
— Masz dziesięć sekund, zanim stracę cierpliwość — rzucił Mallory.
Nieznajomy spojrzał na niego uważnie, po czym westchnął i uniósł rękę w uspokajającym geście.
— Nazywam się Victor Lane. Pracowałem z Claire Mayfield.
W pokoju zapadła cisza.
Liz powoli wychyliła się zza sofy.
— Pracowałeś? Czyli już nie pracujesz?
— Nie od momentu, gdy znaleźliście jej ciało.
Mallory nie spuszczał wzroku z Victora. Coś w nim było… coś, co go niepokoiło. Może to sposób, w jaki mówił — spokojnie, ale z napięciem w głosie, jakby balansował na krawędzi czegoś, czego nie chciał powiedzieć.
— Skąd wiedziałeś, że tu jesteśmy? — zapytał.
Victor uśmiechnął się lekko, ale w jego oczach nie było cienia rozbawienia.
— Bo nie jesteście jedynymi, którzy szukają odpowiedzi.
Mallory spojrzał na Liz. Zrozumiała go bez słów.
To była pułapka.
Gdzieś w budynku rozległ się cichy trzask. Jakby ktoś właśnie otworzył drzwi na dole.
Victor przeklął pod nosem.
— Jeśli wam zależy na życiu, to lepiej się pośpieszyć.
Liz nie czekała. Rzuciła Mallory’emu spojrzenie i natychmiast zaczęła zgarniać dokumenty z sejfu do swojej torby.
— Ile mamy czasu? — spytał Mallory, wciąż nie opuszczając broni.
— Minutę, może dwie — odparł Victor.
Kolejny dźwięk — tym razem ciężkie kroki na schodach.
Mallory przeklął w myślach. Nie byli gotowi na starcie.
Victor zerknął na okno.
— Na tyłach jest ogrodzenie, nie wysokie. Możemy je przeskoczyć.
— A jeśli ktoś już tam czeka? — mruknęła Liz.
Victor spojrzał na nią z cieniem uśmiechu.
— To wtedy wasza broń się przyda.
Mallory podjął decyzję.
— Znikamy stąd. Teraz.
Gdy pierwsze uderzenia w drzwi na dole rozbrzmiały w budynku, oni już biegli w stronę okna.
Ciąg dalszy nastąpi…
Liz była pierwsza przy oknie. Bez chwili wahania uniosła drewnianą ramę i zerknęła w dół. Wysokość drugiego piętra nie była problemem, ale ogrodzenie, o którym mówił Victor, wyglądało mniej przyjaźnie, niż się spodziewała — metalowe, z ostrymi zakończeniami, ewidentnie nieprzeznaczone do wspinaczki.
— Świetnie — mruknęła.
Tymczasem odgłosy na klatce schodowej nabierały intensywności. Drzwi na dole otworzyły się z hukiem. Mallory kątem oka dostrzegł cień przesuwający się po ścianie.
— Nie mamy czasu na marudzenie — rzucił, podchodząc do Liz.
Victor zerknął na niego, potem na okno, a potem… po prostu skoczył.
Mallory patrzył na to z niedowierzaniem, ale nie było czasu na analizowanie ryzykownych decyzji.
— Jeśli złamie kark, niech to będzie ostrzeżenie dla nas — rzuciła Liz, a potem wskoczyła na parapet.
Chwilę później już leżała obok Victora na trawie.
Mallory wciągnął głęboko powietrze i poszedł za nimi.
Uderzenie w ziemię wyrwało mu powietrze z płuc.
— Kiedyś… musimy… przemyśleć lepszą taktykę ucieczki — wycharczał, podnosząc się z trudem.
Liz już była na nogach i rozglądała się nerwowo.
— Nie zatrzymujemy się.
Victor wskazał na boczną uliczkę prowadzącą w stronę ciemnego zaułka.
— Chodźcie.
Ruszyli.
Za plecami usłyszeli trzask otwieranych okien. Ktoś ich widział.
— Przyspieszcie — syknął Victor.
Mallory obejrzał się przez ramię.
Dwie sylwetki stały w oknie mieszkania Claire. Jedna z nich sięgnęła do kabury.
— Cholera — warknął. — Strzelą!
Strzał rozdarł ciszę nocy.
Kulka uderzyła w ceglaną ścianę tuż obok głowy Mallory’ego, rozpryskując fragmenty tynku.
Liz rzuciła się do przodu, ciągnąc ich w głąb uliczki.
— Musimy się zgubić!
Victor prowadził ich przez labirynt bocznych ulic, a Mallory wiedział, że mają tylko chwilę przewagi, zanim Syndykat ich dopadnie.
Noc dopiero się zaczynała.
Liz wbiegła w boczną alejkę pierwsza, jej buty ledwo wydawały dźwięk na wilgotnym bruku.
Za nią pędził Mallory, wciąż czując w uszach echo wystrzału. Victor zamykał pochód, oglądając się co kilka sekund, gotowy w każdej chwili sięgnąć po broń.
Za nimi rozległy się kroki — szybkie, pewne, bez cienia zawahania.
— Oni nie odpuszczą — wysapał Mallory, czując, jak adrenalina zalewa mu żyły.
— Oczywiście, że nie — rzucił Victor. — Dlatego trzeba zrobić coś, czego się nie spodziewają.
Liz skręciła w prawo, niemal ocierając się o ścianę budynku, i momentalnie przylgnęła do cienia. Mallory i Victor zrobili to samo.
Ich prześladowcy wpadli w alejkę kilka sekund później.
Ciemność była ich sprzymierzeńcem.
Pierwszy z napastników zwolnił. Był dobrze zbudowany, ubrany na czarno, z pistoletem wycelowanym przed siebie. Drugi — smuklejszy, ale nie mniej groźny — rozglądał się na boki.
Liz zerknęła na Victora i uniosła dłoń. Liczyła.
Raz.
Dwa.
Trzy.
Rzuciła się do przodu, trafiając pierwszego mężczyznę kolanem w żebra. Zgiął się w pół, ale zanim zdążył zareagować, uderzyła go łokciem w tył głowy. Padł na ziemię jak worek kartofli.
Mallory nie czekał. Wyskoczył zza cienia i z całą siłą pchnął drugiego przeciwnika na ścianę. Usłyszał trzask kości i głuchy jęk.
Victor wyciągnął broń i bez słowa przyłożył lufę do skroni półprzytomnego napastnika.
— Kim jesteście? — zapytał zimnym, pozbawionym emocji tonem.
Mężczyzna oddychał ciężko, próbując dojść do siebie.
— Syndykat… wie, że tu jesteście — wycharczał.
— To wiemy — mruknął Mallory.
Liz spojrzała w stronę głównej ulicy.
— Nie mamy czasu. Ktokolwiek ich przysłał, zaraz zauważy, że nie wrócili.
Victor przytaknął i spojrzał na Mallory’ego.
— Masz coś do związania?
— Mam lepszy pomysł.
Mallory uderzył napastnika pięścią w skroń. Facet osunął się na ziemię, nieprzytomny.
— Teraz mamy trochę więcej czasu.
Liz uśmiechnęła się krzywo.
— To co teraz?
Victor schował broń i spojrzał na nich uważnie.
— Teraz znajdziemy prawdę.
Noc była długa, a odpowiedzi wciąż ukryte w cieniu.
Cisza trwała może trzy sekundy. Trzy uderzenia serca. Tyle wystarczyło, by gdzieś z oddali dobiegł świst kolejnego wystrzału. Tym razem nie spudłowali. Kula odbiła się rykoszetem od ceglanej ściany tuż nad głową Liz, która bez chwili namysłu padła na ziemię, instynktownie sięgając po broń.
— Cholera jasna! — syknął Mallory, przylegając plecami do ściany.
Victor już mierzył w ciemność, próbując wyłowić źródło strzału. Wiedzieli, że tam jest. Gdzieś między zaparkowanymi samochodami, ukryty za cieniem, wtopiony w miasto jak duch.
— To zawodowiec — mruknął Liz, przesuwając się wzdłuż muru.
— Tak, a my jesteśmy żywymi celami — dodał Mallory.
Zanim ktokolwiek zdołał zareagować, kolejny strzał przeszył powietrze. Tym razem kula musnęła beton kilka centymetrów od nogi Victora.
— Nie możemy tu tkwić — rzucił, oceniając odległość do najbliższego zakrętu.
Mallory spojrzał na Liz i kiwnął głową.
— Liczymy do trzech i ruszamy.
— To się nigdy nie kończy dobrze — zauważyła sucho, ale przytaknęła.
— Raz… — Victor naprężył mięśnie.
— Dwa… — Liz mocniej zacisnęła broń.
— Trzy!
Rzucili się do przodu.
Strzał.
Drugi.
Trzeci.
Kule świszczały w powietrzu, rozbijając szkło w pobliskim oknie. Liz poczuła piekący ból na ramieniu, ale nie zwolniła. Nie mogła. Mallory skoczył pierwszy za róg budynku, Victor tuż za nim.
Liz była ostatnia.
I wtedy poczuła szarpnięcie.
Jej ciało nagle zatrzymało się w miejscu. Coś — ktoś — zacisnął palce na jej nadgarstku i pociągnął z ogromną siłą w tył.
— NIE! — wrzasnął Mallory, rzucając się do przodu.
Liz zobaczyła tylko błysk ostrza w półmroku.
Victor już podnosił broń.
Strzał rozdarł noc.
Sylwetka napastnika osunęła się na ziemię. Liz upadła razem z nim, czując metaliczny zapach krwi na dłoniach. Oddychała szybko, chaotycznie, starając się złapać oddech.
— Nic ci nie jest?! — Mallory klęknął przy niej.
— Nic… — wysapała, wciąż patrząc na ciało, które leżało obok niej.
Był to mężczyzna w czarnym płaszczu, z twarzą ukrytą w cieniu. Tylko jedno było pewne — to nie był zwykły zabójca.
Mallory przesunął dłonią po jego kieszeniach i wyciągnął coś, co sprawiło, że wszyscy momentalnie zamarli.
Mały, złożony kartonik.
Złoty symbol na czarnym tle.
— Co to jest? — Liz uniosła brwi.
Victor spojrzał na symbol, a potem na nią.
— To nie Syndykat — powiedział cicho. — To coś gorszego.
Cisza stała się jeszcze cięższa.
A w oddali słychać było kolejne nadciągające kroki.
Kroki stawały się coraz wyraźniejsze. Szybkie, rytmiczne, pewne siebie. Jakby ich właściciele nie mieli wątpliwości, że zaraz dopadną swoją ofiarę.
Liz instynktownie ścisnęła broń mocniej, czując, jak napięcie przeszywa każdy nerw w jej ciele. Victor cofnął się o krok, jego oczy błysnęły w półmroku. Mallory milczał, wpatrując się w znak na kartoniku, jakby właśnie odkrył coś, czego wolałby nie wiedzieć.
— Musimy się ruszać — powiedział cicho, podnosząc wzrok na pozostałych. — Teraz.
Liz skinęła głową i jednym ruchem podniosła się z ziemi, zerkając jeszcze raz na martwego mężczyznę. Krew powoli sączyła się spod jego ciała, tworząc kałużę, która zdawała się pulsować w blasku ulicznych lamp.
Zanim ruszyła, zrobiła coś, czego nigdy nie robiła z ciałami. Odwróciła jego twarz.
I wtedy poczuła, jak zimno zaciska się wokół jej karku.
— Liz… — Victor powiedział jej imię ostrzegawczo, ale nie dokończył.
Mallory zaklął pod nosem.
Twarz martwego mężczyzny była znajoma.
Zbyt znajoma.
To był Harvey Collins.
Agent MI5.
Jeden z nich.
Cisza stała się jeszcze cięższa.
— No to mamy przesrane — mruknęła Liz, czując, jak krew pulsuje jej w skroniach.
— Nie Syndykat, nie zwykły najemnik… — Mallory wziął głęboki oddech. — Jeśli MI5 zaczęło na nas polować, to znaczy, że…
— Że ten cholerny kartonik znaczy więcej, niż nam się wydawało — dokończył Victor.
Zanim jednak mogli podjąć jakąkolwiek decyzję, zza rogu wyłoniła się pierwsza postać.
Wysoka. Szczupła. W płaszczu, który wydawał się niemal skrojony na miarę.
Za nią kolejna. I jeszcze jedna.
— Nie ruszajcie się.
Głos był spokojny, niemal rozbawiony.
Liz spojrzała na Victora i Mallory’ego. W ich oczach widziała dokładnie to samo, co czuła.
To nie była ucieczka.
To była zasadzka.
— Nie ruszajcie się — powtórzył głos, tym razem wolniej, z lekką nutą kpiny.
Pierwszy mężczyzna zrobił krok do przodu, pozwalając światłu ulicznej latarni rozświetlić swoją twarz. Był blady, niemal trupio biały, z oczami koloru wypłowiałej stali. W jego dłoni spoczywał pistolet, luźno opuszczony, jakby był tylko rekwizytem w jakimś groteskowym spektaklu.
— Właśnie zabiliście kogoś, kto był bardzo ważny dla bardzo wpływowych ludzi — oznajmił, przechylając głowę na bok. — I jestem niemal pewien, że nie macie pojęcia, w co się wpakowaliście.
Liz rzuciła szybkie spojrzenie w stronę Victora.
— Wiemy dokładnie, w co się wpakowaliśmy — powiedziała, starając się utrzymać równy ton. — Pytanie brzmi: czy ty wiesz?
Mężczyzna uśmiechnął się lekko, ale w jego oczach nie było nawet cienia rozbawienia.
— Widzę, że humor cię nie opuszcza. To dobrze. Przyda ci się.
Za jego plecami pojawili się kolejni ludzie. Trzech, może czterech. Ubrani niemal identycznie — płaszcze, ciemne rękawiczki, zero wyrazu na twarzach. Profesjonaliści.
Victor powoli przesunął dłoń w stronę pistoletu.
— Nie radziłbym — rzucił tamten, jakby czytał mu w myślach.
Mallory przeklął cicho pod nosem.
— Więc co teraz? — zapytał, mierząc wzrokiem intruzów.
Mężczyzna podszedł bliżej, tak blisko, że Liz mogła dostrzec drobne blizny na jego policzku.
— Teraz? — powtórzył, jakby naprawdę się nad tym zastanawiał. — Teraz wsiądziecie do samochodu. Bez głupich ruchów.
— I jeśli odmówimy? — Liz uniosła brew.
— Nie odmówicie.
Cisza między nimi stała się lodowata.
Mężczyzna uniósł rękę i pstryknął palcami.
Z ciemności wyłonił się czarny SUV. Silnik mruczał cicho, niemal drapieżnie, gotowy do ruszenia w każdej chwili.
Victor wymienił spojrzenie z Liz.
Mallory wyprostował się, napinając szczękę.
Wszyscy wiedzieli, że nie mają wyboru.
Liz zacisnęła zęby i pierwsza ruszyła do samochodu.
Gdy tylko drzwi zatrzasnęły się za nimi, a pojazd wcisnął się w noc, wiedziała jedno:
To był dopiero początek.
Rozdział II — Głęboka woda
SUV sunął przez noc jak czarna strzała, a w środku panowała gęsta cisza, przecięta jedynie jednostajnym szumem opon. Liz siedziała nieruchomo, czując pod plecami twardą tapicerkę. Zaciśnięte pięści miała ukryte na kolanach, ale każda komórka jej ciała krzyczała, żeby działać.
Victor, zasiadający po jej prawej, wpatrywał się w okno, choć Liz wiedziała, że nie interesuje go mijany krajobraz. Jego myśli pędziły gdzieś daleko, analizując, planując, szukając słabych punktów tej sytuacji.
Mallory, jak zawsze, wyglądał na najbardziej wkurzonego z całej trójki. Jego żuchwa była napięta, dłonie splecione na piersi, a spojrzenie wbite w przednie lusterko, w którym odbijały się oczy kierowcy — zimne, martwe, jakby należały do manekina.
Po kilku minutach milczenia Liz zdecydowała się odezwać.
— Nie macie ochoty powiedzieć nam, dokąd jedziemy?
Brak reakcji.
— W porządku — westchnęła. — Zabawmy się w zgadywanie. Londyn? Tajne więzienie MI5? Może jakieś urocze miejsce na egzekucję?
— Zobaczysz na miejscu — odezwał się w końcu ten, który wcześniej kazał im wsiąść do auta. Siedział na przednim siedzeniu pasażera, nonszalancko opierając rękę o drzwi.
Liz obrzuciła go szybkim spojrzeniem.
— Powiem ci coś, kolego — zaczęła, lekko przekrzywiając głowę. — Znam ten typ. Wystudiowany luz, kontrolowany ton, całkowita pewność siebie. Ale wiesz, co jest zabawne? To się zawsze kończy tak samo.
Mężczyzna uśmiechnął się krzywo.
— I jak się kończy?
Liz nachyliła się lekko.
— Krew, chaos i cholerny bałagan.
— Odważna jesteś.
— Dość, żeby zaryzykować.
Na moment ich spojrzenia się spotkały. I wtedy SUV gwałtownie skręcił.
Liz szarpnęło do boku, uderzyła ramieniem w Victora, a Mallory przywarł plecami do drzwi.
— Co jest, do cholery?! — syknął, próbując się podeprzeć.
Pojazd wpadł na boczną drogę, zostawiając za sobą główną szosę. Liz zobaczyła, że kierowca ściska kierownicę mocniej niż wcześniej.
— Zmiana planów? — rzucił Victor, prostując się.
— Można tak powiedzieć — odparł pasażer, a na jego twarzy pojawił się cień zaskoczenia.
Z radia dobiegł niski, przesterowany głos.
— Macie ogon.
Liz poczuła, jak w żyłach zaczyna pulsować adrenalina.
— Cholera — szepnął Mallory.
SUV przyspieszył.
A wtedy zza wzgórza wyłoniły się światła drugiego pojazdu.
— Trzymajcie się — rzucił kierowca.
I nagle ulica zmieniła się w pole walki.
Kierowca wcisnął pedał gazu do oporu. SUV ryknął silnikiem, przeskakując przez nierówności wąskiej, bocznej drogi. Z tyłu światła drugiego pojazdu błysnęły ostrzegawczo — nie był to przypadkowy samochód. Ktoś ich ścigał.
Liz błyskawicznie oceniła sytuację. Noc, boczna droga, brak świadków. To oznaczało jedno: ci z drugiego auta nie zamierzali ich zatrzymać i aresztować. Chcieli ich uciszyć.
— Skręć w lewo! — wrzasnął Mallory, ale kierowca go zignorował.
— Nie pierdol mi tu o trasie, mamy własny plan — odburknął pasażer.
— Tak? — rzuciła Liz, chwytając oparcie fotela przed sobą. — To może nam go zdradzisz?
Zanim zdążył odpowiedzieć, pierwszy strzał przeszył noc.
Kula uderzyła w tylną szybę, zostawiając w niej pajęczynę pęknięć.
— No świetnie — mruknął Victor, wyciągając broń.
SUV znowu gwałtownie skręcił, wjeżdżając na jeszcze węższą drogę, niemal polną, gdzie wysokie wrzosy ocierały się o karoserię. Światła drugiego pojazdu wciąż ich ścigały, a kolejne strzały zaczęły uderzać w asfalt i blachę.
— Jeśli nie zaczniecie strzelać, to długo nie pożyjemy! — krzyknął Mallory, już sięgając po swoją broń.
Liz nie czekała. Opuściła szybę, wychyliła się na zewnątrz i wycelowała w reflektory ścigającego ich auta. Oddała dwa strzały — jeden chybił, drugi trafił w maskę, ale nie zatrzymał ich przeciwników.
— Kurwa, oni są zdeterminowani — rzuciła przez zaciśnięte zęby.
— To nie MI5 — powiedział nagle pasażer z przodu, patrząc na boczne lusterko. — Gówno. To Syndykat.
Liz poczuła, jak w jej żyłach rozlewa się lodowaty niepokój.
Syndykat. Jeśli to prawda, to byli w jeszcze większym bagnie, niż sądzili.
— Macie nas ochraniać, czy wystawić na odstrzał?! — wrzasnął Victor.
— Skupcie się na strzelaniu, a nie na pieprzeniu — odpalił kierowca, jeszcze bardziej przyspieszając. Wtedy drugi samochód nagle zbliżył się do nich i staranował tył SUV-a.
Całe auto zachwiało się, Liz niemal wypadła przez okno. Szybko wciągnęła się z powrotem do środka, czując, jak adrenalina bije jej w skroniach.
— Jeśli nas wywalą z drogi, będzie po wszystkim! — krzyknął Mallory.
SUV wpadł w poślizg. Światła drugiego auta rozbłysły, a potem…
…wielki huk wstrząsnął całym pojazdem.
Liz poczuła, jak uderzenie wyrzuca ją w bok.
Świat się przekręcił.
Krzyk Victora.
Dźwięk miażdżonego metalu.
A potem — ciemność.
Uderzenie było jak eksplozja — samochód poderwało do góry, przez ułamek sekundy wydawało się, że lewitują w powietrzu, zanim grawitacja brutalnie upomniała się o swoje prawa, rzucając ich najpierw w bok, potem w dół, wreszcie całkowicie wywracając pojazd, który z przerażającym zgrzytem stali i tłuczonych szyb wylądował na dachu, sunąc jeszcze kilkanaście metrów po nierównej ziemi, aż w końcu zatrzymał się, pozostawiając po sobie smugę wgniecionych wrzosów i zapach spalonej gumy.
Liz przez chwilę nie mogła się ruszyć, czując, jak świat wokół niej jeszcze drży, jakby wszystko działo się pod wodą, z opóźnieniem, z dziwnym, dusznym pogłosem, a kiedy wreszcie oddech powrócił do jej płuc, pierwsze, co poczuła, to ostry zapach benzyny, zmieszany z czymś metalicznym — krwią?
Spróbowała unieść głowę, ale pasy bezpieczeństwa wbijały się w jej ciało, przytrzymując ją w pozycji, w której wszystko było niewłaściwie ustawione, samochód leżał na dachu, więc oni również byli odwróceni, a każdy, nawet najmniejszy ruch, wydawał się absurdalnie trudny, jakby nagle ziemska grawitacja podwoiła swoją moc.
Obok niej Victor wydał z siebie niski, stłumiony jęk, a po chwili ciężko odetchnął, jakby dopiero teraz jego ciało zdecydowało się na powrót do rzeczywistości, i Liz wiedziała, że on również walczy z dezorientacją, z bólem, z tym oszołomieniem, które sprawia, że człowiek przez pierwsze sekundy po katastrofie nie jest pewien, czy wciąż żyje, czy może już nie.
— Mallory? — wychrypiała, próbując odwrócić głowę, ale ból rozlał się od karku aż do pleców, jakby ktoś przeciął ją od środka rozgrzanym ostrzem.
Cisza.
— Mallory, do cholery, odezwij się.
Tym razem coś się poruszyło, ledwo słyszalny szmer, jakby ktoś próbował wyrwać się spod ciężaru czegoś znacznie większego od niego samego, a potem chrapliwy oddech i ledwo wykrztuszone słowa:
— Żyję… ale… kurwa…
Liz zmusiła się do otworzenia oczu szerzej, próbując przebić się przez półmrok i unoszący się w powietrzu kurz, cienie poruszały się nienaturalnie, migotliwe światła reflektorów drugiego pojazdu odbijały się od mokrej ziemi, rzucając nieregularne, drżące kształty na roztrzaskane drzewa i nierówną nawierzchnię, a gdzieś dalej, tam, gdzie powinien być horyzont, zobaczyła powoli otwierające się drzwi drugiego samochodu.
Ktoś wychodził.
— Oni… — Victor zamrugał, najwyraźniej walcząc o przytomność. — Oni nie odpuszczą…
Liz wiedziała, że ma rację.
To nie byli amatorzy, to nie byli ludzie, którzy pozwolą im po prostu czołgać się po ziemi i uciec — nie, jeśli faktycznie mieli do czynienia z Syndykatem, jeśli faktycznie wpakowali się w coś, czego nie powinni nawet musnąć, to ci, którzy właśnie wysiadali z samochodu, byli tu z bardzo prostym zadaniem: upewnić się, że nikt z tej kraksy nie wyjdzie o własnych siłach.
— Musimy się ruszyć — powiedziała, starając się uspokoić własny oddech, mimo że każda komórka jej ciała drżała z napięcia, a każdy ruch przypominał torturę. — Natychmiast.
Zaczęła szarpać pasy, ale zatrzask nie chciał puścić, metal wżynał się w skórę, jakby zamierzał utrzymać ją tu na zawsze, a wtedy usłyszała pierwszy krok na żwirze, powolny, pewny krok kogoś, kto nie musiał się spieszyć, bo wiedział, że już wygrał.
Mallory był nadal przytomny, ale jego głos brzmiał jakby z daleka, jakby dochodził zza grubej, dźwiękoszczelnej szyby.
— Ktoś ma… broń?
Liz zerknęła na Victora, który wciąż oddychał płytko, a jego palce zaciskały się na pistolecie, jakby wciąż był gotów walczyć, mimo że każda oznaka jego ciała wskazywała na to, że tracił siły.
— Mamy — odpowiedziała cicho.
A potem usłyszeli przeładowanie broni.
Zrozumiała, że mają najwyżej kilka sekund.
Kroki zbliżały się nieubłaganie, powoli, jakby ich właściciele byli pewni, że nie muszą się spieszyć, że mają czas, a Liz czuła, jak jej serce bije coraz mocniej, czując jak puls przyspiesza w odpowiedzi na przerażającą ciszę, która zawisła między nimi, jak strzał, który jeszcze nie padł, ale wyczuwalny był w powietrzu, jak ciężar, który rośnie z każdą chwilą zwłoki. Przez rozbity dach dostrzegła kontury dwóch postaci, które stały nieruchomo, wyczekując jakby w tej chwili końca, czekając na sygnał, na ostatni gest, który miałby ich uspokoić, zamienić w ciało i krew.
— Zostawcie ich — powiedział cichy głos, który przeszył powietrze, zatrzymując nawet oddech Liz, gdy nagle w jej uszach wybrzmiała rozkazująca nuta, której nie można było zignorować. Znała ten ton. Znała te słowa.
Mallory spojrzał na nią, ale jej wzrok nie opuścił mężczyzn w czarnych kombinezonach, którzy zbliżali się do nich, gotowi na wszystko.
— Zostawcie ich. — Głos powtórzył się.
Po chwili z cienia wysunął się mężczyzna, wysoki, smukły, z twarzą, którą Liz poznała od razu, choć minęło tyle lat. Był to Niles, szef. Tak, tego samego Syndykatu, do którego należeli ich przeciwnicy. Liz poczuła, jak jej ciało zastyga, jak mroźny dreszcz przechodzi jej po plecach, a serce zaczyna bić jak szalone, kiedy patrzyła na twarz człowieka, który zrujnował jej życie.
Niles uśmiechnął się, ale to nie był uśmiech, który miałby zwiastować coś dobrego. Wręcz przeciwnie — to był uśmiech szaleńca, kogoś, kto od dawna już zatracił wszelkie granice moralności i wiedział, że nie ma niczego, czego by się nie mógł pozbyć, żadnych granic, które by go zatrzymały.
— Zawsze wiem, gdzie się ukrywacie — powiedział, jakby to była najprostsza rzecz na świecie, a jego oczy błyszczały w blasku rozbitego światła. — Myśleliście, że uda się wam przejść niezauważenie? Jakbyście kiedykolwiek mogli.
Victor z trudem podniósł głowę, ale nie zdążył nic powiedzieć, kiedy w mgnieniu oka Niles sięgnął po broń. Liz niemal poczuła to jako dotyk na własnej skórze, jakby stal przecinała powietrze, jakby ta jedna decyzja miała zadecydować o wszystkim.
Nie miała czasu na myślenie. Z automatyzmem wyciągnęła pistolet, celując w niego. Czuła, jak jej ręce drżą, jak adrenaline, jak woda w piersiach rośnie, nie pozwalając na spokojny oddech. Czuła, jak każdy mięsień w jej ciele napina się, jak każdy włos na ciele staje dęba.
— Wiesz, co się stanie, Liz — powiedział Niles, nie przerywając tego piekielnego, pełnego ironii uśmiechu. — Wiesz, że znowu mi się nie wymkniesz.
— Przestań gadać — odpowiedziała bez emocji, choć serce waliło jej jak młot. — Strzelaj.
Kiedy broń była wycelowana w niego, Niles nadal patrzył na nią jak na dziecko, które zbyt późno pojęło, że to nie są zabawy.
Nie czekając dłużej, Liz pociągnęła za spust.
Pierwszy strzał rozerwał ciszę nocy, przeszywając powietrze jak błyskawica, trafiając w ramię Nilesa, który zaskoczony cofnął się o krok, ale nie opadł na ziemię, jakby kula nie miała na niego żadnego wpływu. Jego oczy, wciąż pełne pogardy, były teraz jedyną rzeczą, która nie zmieniała się, nie ruszała wcale.
Drugim strzałem Liz powaliła go na ziemię. Jednak to, co stało się potem, wykraczało poza wszystko, co miała w głowie.
Z głośnym hukiem powietrze rozdzieliła kolejna seria, a w chwilę później wszystko wybuchło — nie od kul, ale od sygnałów, które zdążyły dotrzeć do większych sił, do tych, którzy nie bali się być bardziej brutalni.
Drugi samochód eksplodował z hukiem, błysk i ogień uderzyły w niebo.
Wszystko w jednej chwili zniknęło.
Równocześnie z wybuchem samochodu, który rozświetlił noc na kilka sekund, wszystko wokół Liz i Victora stało się zamglone, jakby świat wstrzymał oddech. W tej chwili, w której śmierć nie była już abstrakcją, a rzeczywistością, ona poczuła tylko lodowaty chłód, który przeszywał jej kości. Ogień wstrząsnął ziemią, a płomienie wzbijały się ku niebu, odbijając się w martwych oczach mężczyzn, którzy mieli jeszcze oddech, a potem padli jak marionetki pozbawione sznurków. Ich ciało nie wydawało już żadnego dźwięku.
Liz nie musiała patrzeć na nich, by wiedzieć, co się stało. Śmierć była jej drugim imieniem. Czuła ją w każdym oddechu, który wciągała do płuc, czuła ją w ciszy, która nastąpiła po wybuchu, czuła ją we własnych dłoniach, kiedy broń wciąż tkwiła w jej palcach. Uczucie strachu i determinacji zaczęły się mieszać w jednym przerażającym koktajlu, z którego nie było odwrotu.
Victor nie ruszał się, ale Liz nie miała czasu na pytania. W powietrzu wciąż unosił się ciężki dym, a echa wybuchu odbijały się od murów, które były świadkami tej brutalnej gry. Wiatr niósł dźwięk odległych kroków.
— To jeszcze nie koniec — powiedział Victor w końcu, wyrywając Liz z transu, w którym tkwiła. Jego głos był słaby, ale stanowczy. — Czeka na nas coś gorszego. Wiesz, że to dopiero początek.
— Mówiłam ci, że nie możemy w to wchodzić — odpowiedziała, czując, jak powoli traci równowagę. Strach był tylko jednym z wielu emocji, które nią targały. — To się nigdy nie kończy.
Victor spojrzał na nią, ale w jego oczach nie było ani współczucia, ani zrozumienia. Była tylko pustka, jakby wszystko, czego się dotknęli, przekształcało się w zgliszcza. Mimo wszystko nie spuszczał z niej wzroku, jakby próbował znaleźć odpowiedź na to, co miało się zdarzyć.
Liz rozglądała się, a wtedy dostrzegła to, co miało przyjść. W oddali, po drugiej stronie ulicy, pojawiła się kolejna postać. Silna, pewna siebie, ubrana w ciemną kurtkę, której materiał zdawał się pochłaniać światło. To była kobieta, której obecność w tej chwili wydawała się nie na miejscu, jakby nie pasowała do tej brutalnej scenerii. Jej krok był pewny, jakby znała każde miejsce, w które stawiała stopę.
— W końcu się spotkaliśmy, Liz — powiedziała cicho, ale jej głos niósł się przez całą ulicę, jakby za każdym jej słowem podążała niewidzialna siła.
Liz zacisnęła dłonie na broni. Czuła, jak jej ciało reaguje na to imię, które z ust tej kobiety wydobyło się jak ostry nóż. Imienia, które wypowiadało wszystko, co przez te lata ignorowała.
— Róża — wydusiła z siebie Liz, jej głos wciąż brzmiący jak zacięty sznur.
Róża uśmiechnęła się, ale ten uśmiech nie był oznaką przyjaźni. To był uśmiech kogoś, kto miał w swoim posiadaniu wszystkie odpowiedzi na pytania, których nikt nie chciał zadać.
— Spodziewałam się, że mnie pamiętasz. Wiesz, jak to jest. Człowiek, który stoi na czołowej linii, nie może zapomnieć o tym, kto go goni. Ale teraz… Czas na rozwiązanie tej sprawy — dodała z zimną precyzją, stając jeszcze bliżej, tuż przed Liz i Victorem.
Liz poczuła, jak powietrze staje się gęste, jakby każda cząstka atmosfery chciała wciągnąć ją w wir, z którego nie będzie już wyjścia. Jej oczy nie mogły oderwać się od Róży, od tej kobiety, która była częścią jej przeszłości, a teraz stała przed nią jako zagrożenie większe niż cokolwiek, z czym miała do czynienia.
— Skąd wiedziałaś, że tu będziemy? — zapytała, choć jej słowa miały w sobie więcej niż jedno znaczenie.
Róża zaśmiała się cicho, jakby było to coś, czego Liz nie mogła zrozumieć, czego nie miała prawa zrozumieć.
— Wiesz, jak to jest z dobrym wyczuciem. Kiedy jesteś na czołowej linii, musisz wiedzieć, gdzie stawiać stopy, zanim wpadniesz w pułapkę. A teraz… — Przerwała i spojrzała na Victora. — Wasza gra się kończy.
To były słowa, które miały znaczenie. Ale Liz wiedziała, że gra, w którą teraz wkraczała, dopiero się rozpoczynała. Byli już zbyt głęboko, by dało się stąd wyjść.
Róża zrobiła krok w stronę Liz, a powietrze napięło się do granic możliwości. W tej chwili nie liczyło się nic więcej.
Róża nie ruszyła się, ale jej obecność była jak gęsta mgła, która rozlewała się po ulicach, otaczając Liz i Victora. W ciszy, która zapadła, każde słowo stawało się ciężarem, który trudno było unieść. Liz czuła, jak dłonie jej drżą, ale wiedziała, że nie może się cofnąć.
— Wiesz, co to znaczy być w miejscu, w którym nikt cię nie znajdzie? — zapytała Róża, patrząc prosto w oczy Liz. — Wiesz, jak to jest, kiedy wszystkie twoje ścieżki prowadzą w jedno miejsce, a ty nie masz pojęcia, jak z niego wyjść?
Liz zacisnęła zęby, czując, jak w jej piersi narasta fala gniewu. Wiedziała, co to znaczy. Wiedziała, bo sama była w tej ciemności, w tej przestrzeni, w której nie było odpowiedzi, tylko nieustanne pytania. Nie miała jednak zamiaru pozwolić, by Róża ją teraz złamała.
— Co chcesz, Róża? — zapytała, próbując zachować spokój, choć w jej głosie brzmiała nuta desperacji. — Chcesz mnie zniszczyć?
Róża odpowiedziała tylko lekkim uśmiechem, tym samym, który kiedyś nosiła, gdy nie było nikogo, kto by ją zatrzymał.
— Nie muszę cię niszczyć, Liz. Zniszczysz się sama. Ty i twój towarzysz. Wasza gra jest skończona. — Jej głos stał się zimny, jak lód, który wbił się w serce Liz. — Wiesz, kto za tym stoi. Wiesz, kto stoi za całą tą grą. Ale to nie ty decydujesz, co się stanie. To nie ty decydujesz, kto przeżyje.
Liz poczuła, jak dreszcz przebiega jej ciałem, jakby jej własne ciało stawiało jej opór, nie chcąc zaakceptować tego, co było nieuniknione. Spojrzała na Victora, który stał jak posąg, nieruchomy, ale z oczami, które mówiły wszystko. Przez chwilę miała wrażenie, że świat przestał istnieć, że liczy się tylko to, co teraz, to, co miało się wydarzyć w tej jednej, przerażającej chwili.
Róża zauważyła ten moment zawahania. Jej uśmiech nie zniknął, ale w jej oczach pojawił się błysk, jakby wiedziała, że to właśnie teraz wszystko się zmieni.
— Zawsze byłam lepsza od ciebie, Liz — dodała cicho. — Zawsze będziesz tylko krokiem za mną, ale dzisiaj to ja wygrywam.
Te słowa zabrzmiały jak werdykt. I wtedy Liz zrozumiała. Zrozumiała, że cała ta gra, którą prowadziła od lat, miała tylko jeden cel — doprowadzić ją do tego momentu. Wszystko, co działo się od tamtej nocy, wszystko, co budowali przez wszystkie te lata, było częścią tego samego planu.
— Muszę ci coś pokazać — powiedziała Róża, a jej głos zabrzmiał zupełnie inaczej, jakby w tej jednej chwili cała jej postać nabrała nowego wymiaru. — Przyjdź ze mną. A potem… potem już nie będziesz musiała się niczego bać.
Liz spojrzała na Victora, który nic nie powiedział, ale jego oczy były pełne obaw. Wiedziała, że nie mają już wyboru. Jeśli chcieli przeżyć, musieli iść za nią.
I tak, nie odwracając wzroku, ruszyli za Różą w stronę ciemnych ulic, które w tej chwili wydawały się nie prowadzić donikąd.
Noc była coraz głębsza, a mrok zdawał się pochłaniać wszystko, co pozostawiło po sobie światło.
Szli w milczeniu. Z każdym krokiem Liz czuła narastające ciśnienie, jakby ziemia pod jej stopami zmieniała się w mokrą masę, w której utknęła na dobre. W mroku tej nocy nie istniał czas, a świat zewnętrzny zdawał się zniknąć, jakby pozostali w zupełnej pustce.
Róża prowadziła ich po wąskich, nieoświetlonych uliczkach, w których domy były tylko cieniem, a ich okna wyglądały jak puste, martwe oczy. Z każdej strony dochodził ich tylko szum wiatru, śpiew nocnych ptaków i echo własnych kroków, które wydawały się zbyt głośne w tej ciszy.
Liz wstrzymała oddech, kiedy minęli stary młyn, którego drewniane koła były już nieczynne od lat. Wydawało się, że w tej ciszy każde zniszczone miejsce kryje w sobie jakąś nieznaną historię. Nagle poczuła zimny dreszcz, jakby coś ją obserwowało. Obrazy w głowie zaczęły się mieszać: znikające w mroku sylwetki, nieznane postacie, które zdawały się przesuwać za nimi, bezszelestnie.
— Coś tu nie gra, Róża — powiedział Victor, w jego głosie dało się wyczuć niepokój. — Gdzie właściwie idziemy?
Róża nie odpowiedziała od razu. Jej postać zlała się z cieniem, jakby była częścią tej nocy, niejednoznaczną, zmienną. Dopiero po chwili zatrzymała się przy wąskim przejściu między dwoma starymi budynkami, które wyglądały jak ruiny, z których niegdyś coś mogło powstać.
— To tu — powiedziała cicho, wskazując na kamienną bramę, z której wciąż dochodził zgiełk, jakby za nią toczyło się życie, które nie miało prawa istnieć w tym zapomnianym miejscu. — Zajrzyjcie do środka.
Liz nie miała sił już pytać. Spojrzała na Victora, ale wiedziała, że nie ma odwrotu. Całe to miasto było jednym wielkim labiryntem, a Róża miała klucz do wszystkich jego tajemnic.
Przeszli przez bramę i znaleźli się w przestronnym podwórzu, które wydawało się zbyt duże na ten zapomniany fragment Wiltshire. W powietrzu unosił się zapach wilgoci, zgnilizny, a pod stopami słychać było trzask rozkładających się liści. W rogu podwórza stał stary wóz, z którego wystawały jakieś porzucone przedmioty, jakby ktoś zostawił je tam przed laty, nie mając zamiaru wrócić. Wszystko wydawało się zawieszone w czasie, jakby zamarło w momencie, kiedy to miejsce było jeszcze żywe.
Róża ruszyła w stronę wóza, a Liz i Victor poszli za nią. Zatrzymała się przy jednym z jego kół, pochylając się nad czymś, co wyglądało jak stary dziennik. Z jej palców spłynęła strużka krwi, zostawiając ślad na jego okładce.
— To tutaj — powiedziała, otwierając go na jednej z pierwszych stron, na której widniały dziwne, poruszone pismo i mroczne rysunki, jakby ktoś próbował opisać coś, czego nie da się wyrazić słowami. — Zobaczcie, co tu jest napisane.
Victor podszedł bliżej, ale Liz poczuła, jak niepokój wzbiera w jej piersi. To miejsce, ten dziennik, te zapiski — coś w tym wszystkim nie pasowało do układanki, którą próbowali rozwiązać.
— „Woda, która nie ma początku ani końca, zatonie w cieniach…” — przeczytał głośno Victor. — To jakiś fragment, ale… nie rozumiem.
Róża uśmiechnęła się, ale ten uśmiech był zimny, jak powiew wiatru w zimowej nocy.
— „Głęboka woda nie zna litości” — dodała, jakby kontynuowała swoją własną opowieść. — To klucz do wszystkiego. Klucz do tego, co się stanie, klucz do tego, co musimy znaleźć.
Liz spojrzała na nią. Wiedziała, że nie ma już odwrotu. To, co odkryli w tym zapomnianym miejscu, miało zmienić wszystko. To była tylko część układanki, która prowadziła do czegoś znacznie większego.
— Co tu się dzieje, Róża? — zapytała, czując, jak serce bije jej mocniej. — Co to wszystko znaczy?
Róża zamknęła dziennik, złożyła go w rękach, jakby w tej chwili stał się najważniejszym przedmiotem na świecie.
— Woda, Liz — odpowiedziała cicho, nie odwracając wzroku. — To ona prowadzi nas do prawdy. I nie chodzi o to, co widzicie, ale o to, czego nie dostrzegacie. Kiedy wpadniesz w jej otchłań, nie wrócisz już taki sam.
Wnętrze wozu przypominało starą pracownię artysty, który porzucił swoje dzieła na rzecz bardziej przyziemnych spraw. Gdzieś w rogu leżały pocięte kawałki tkanin, jakieś porozrzucane pędzle i farby, a na starym stole leżała poplamiona karta papieru z dziwnymi, schematycznymi rysunkami. Nie były to jednak obrazy — to były mapy, wytyczne, które śledziły rytmy czegoś, czego nie można nazwać zwykłym człowiekiem.
Róża podeszła do tego stołu z dziwnym spokojem. Jej palce prześlizgiwały się po dokumentach, jakby miała w nich zakodowaną całą prawdę tego mrocznego miejsca. Przeszła po kartach bez słowa, nie zatrzymując się, jakby wiedziała, że nie wszystko jest na pierwszy rzut oka widoczne.
Liz poczuła, jak wszystko wokół niej zaczyna się zacierać. Czuła się jakby wkraczała w inne wymiary, w coś, co przestało być zwykłym śledztwem. To już nie była tylko sprawa o morderstwa, czy tajemnicze zniknięcia. To była cała historia, która sięgała głęboko w przeszłość, aż po same fundamenty Wiltshire. Historia, która miała swoje korzenie w rzeczach, które miały pozostać zapomniane.
— Chcecie wiedzieć, co się tutaj naprawdę wydarzyło? — zapytała Róża, jej głos był cichy, ale niosło się w nim coś, co sprawiało, że Liz poczuła, jakby to pytanie wyrywało ją z samego środka czasoprzestrzeni.
Victor skinął głową, nie wiedząc, czego się spodziewać. Liz natomiast wiedziała, że odpowiedź, którą zaraz usłyszy, będzie początkiem końca wszystkiego, co dotąd uważała za prawdziwe.
— To nie miejsce z którego można po prostu odejść — dodała Róża. — Przeszłość tu żyje, Liz. I prędzej czy później, wciągnie nas do siebie.
Z każdą chwilą wydawało się, że ten stary wóz staje się ich więzieniem. Czas przestał istnieć. Róża przechyliła się nad mapą, a Liz poczuła, jak mrok tego miejsca zaczyna ją wciągać. Chciała uciec, ale wiedziała, że nie ma dokąd.
— Przeszłość? Co masz na myśli? — zapytała Liz, patrząc na Różę. Jej głos zdradzał napięcie, którego nie potrafiła ukryć.
Róża uniosła wzrok, spojrzała na Liz jak na kogoś, kto dopiero zaczyna rozumieć, że czas jest tylko iluzją. Przez chwilę milczała, jakby szukała słów, które mogłyby oddać skalę tego, czego były świadkami.
— Wiltshire nie jest tym, czym się wydaje. Wiesz, co to za miejsce? — zapytała Róża, zwracając się tym razem do Victora.
Victor zmarszczył brwi. Zaczynał rozumieć, że to, o czym mówiła, było czymś znacznie głębszym niż tylko kolejnym zbiegiem okoliczności.
— To miasteczko… z którego nie można uciec — powiedział cicho.
Róża kiwnęła głową.
— Zgadza się. A woda… woda jest kluczem do wszystkiego. To ona trzyma w swoich objęciach całą historię Wiltshire. Cały ten mroczny sekret, który zatonął w głębinach… ale nie tylko w wodzie. Tam, w ciemnych, nieznanych zakątkach tego miasta, czeka coś, czego nie możesz zobaczyć, a co czeka na twoją głupotę, by wyciągnąć cię z ukrycia i utopić.
Victor spojrzał na nią z przerażeniem.
— Więc co, musimy po prostu… wtopić się w to wszystko, Róża? — zapytał, nie mogąc uwierzyć, że jego życie przybrało tak dziwny obrót.
Róża milczała przez chwilę. Podniosła wózek na kółkach z papierami, otwierając kolejny zakurzony rejestr.
— Nie wtopić się, a zrozumieć. Jeśli tego nie zrobimy, znikniemy, tak jak reszta tych, którzy próbowali zrozumieć, co tu się naprawdę dzieje.
Nagle usłyszeli za sobą ciężki, niepokojący dźwięk, jakby coś lub ktoś zbliżał się z szybkością, której nie byli w stanie przewidzieć. Dźwięk stóp, które głośno uderzały w stary bruk, wyłamały się z ciszy, która dotąd panowała w tym martwym mieście. Liz poczuła, jak jej serce zaczyna bić szybciej.
— Ktoś tu jest — wyszeptała.
Róża popatrzyła w stronę wejścia, jej oczy rozszerzyły się, jakby coś dostrzegła w oddali. Na jej twarzy pojawił się niepokojący uśmiech.
— Czas na nas, Liz. Czas na nas, Victor. Nadchodzi…
W momencie, gdy dźwięk kroków zbliżał się nieubłaganie, cała przestrzeń w wozie nagle wydawała się wypełniona duszną atmosferą, jakby powietrze stawało się gęstsze, a ściany zaczynały zbliżać się do nich. Liz wstrzymała oddech, czuła, że coś niewidzialnego ściska jej klatkę piersiową. Serce biło jej coraz szybciej, a dłonie zaczęły się pocić.
Róża była wciąż spokojna, a Victor nie miał pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. Przestąpił krok w stronę drzwi, jakby chciał sprawdzić, co czeka na zewnątrz. Jednak w tym samym momencie usłyszeli świst powietrza — coś przesunęło się tuż obok nich, prawie jak cień, który pojawił się znikąd.
Róża nie ruszyła się ani o krok. Zamiast tego, jej wzrok spoczął na Liz. Oczy miała zimne, pełne nieznanej grozy.
— Nie otwieraj tych drzwi, Liz — powiedziała cicho, ale jej słowa niosły się w powietrzu jak ostrze. — To nie jest coś, czego możesz kontrolować.
Victor odwrócił się w jej stronę, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, drzwi otworzyły się z hukiem. Na progu stała postać. Wysoka, z twarzą zamaskowaną w cieniu, ubrana w ciemną odzież, której krój zdawał się być nie z tego świata. Stojąc w drzwiach, jej sylwetka była jakby zlepkiem kształtów, jakby ktoś próbował nadać jej formę, która wciąż się zmieniała.
— Myślałaś, że ukryjesz się przede mną? — głos tej postaci był głęboki, pełen niepokoju i jednocześnie twardy, jakby niósł w sobie dawno zapomnianą prawdę.
Liz poczuła, jak cała krew w jej ciele zamarza.
— Kto… kim jesteś? — zapytała drżącym głosem, choć miała wrażenie, że odpowiedź jest już nieistotna.
Postać milczała przez chwilę, a potem wykonała krok do przodu. W powietrzu czuło się przerażenie.
— Jesteśmy tu, by odpowiedzieć na pytanie, które nie zostało jeszcze zadane — odpowiedziała tajemnicza figura. — I by odkryć to, co zostało zatajone przez wieki.
Róża nie poruszyła się, ale jej spojrzenie wciąż pozostało skupione na nieznajomej postaci. Zauważyła coś, czego reszta jeszcze nie dostrzegała — w ręku postać trzymała coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak stary zwój. Jednak coś w tym przedmiocie wydawało się być niebezpieczne.
— Wiesz, co to jest? — zapytała Róża, jej ton był jak zimny wiatr wśród gorącej pustyni.
Postać spojrzała na nią. Chwilę milczała, jakby rozważała, czy odpowiedź będzie miała jakiekolwiek znaczenie.
— To nie jest zwykły zwój. To mapa. I nie chodzi o miejsca. Chodzi o… czasy.
Victor podszedł do nich ostrożnie. Słowa te wzbijały w nim jeszcze większy niepokój. Wszystko, co wydarzyło się w tym miasteczku, zaczynało się splatać w niepokojącą całość. To już nie była tylko sprawa zaginięć, czy przeszłości, która sięgała głęboko w karty historii. To było coś, czego nie dało się wyjaśnić logicznie.
— Czas? Mapa czasu? — Victor zapytał, nie mogąc powstrzymać swojej ciekawości.
Postać tylko się uśmiechnęła, ale nie był to zwykły, ludzki uśmiech. Był raczej pełen ironii i złośliwego zrozumienia.
— Wybór. To będzie twój wybór, Victor. Odpowiesz na pytanie, które nigdy nie miało zostać zadane. Ale najpierw musisz zrozumieć, co naprawdę tu się dzieje.
Wszyscy stali w milczeniu, czując, jak coś nieuchwytnego zaczyna ich otaczać. W powietrzu unosił się zapach wilgoci, a w oddali, poza granicami miasteczka, słychać było cichy szum wody. Gdzieś tam, w mroku, czaiło się coś, co nie było z tego świata.
Róża, widząc, jak oboje, Victor i Liz, patrzą na postać, czuła, że muszą zadać pytanie, zanim stanie się za późno.
— Dlaczego nas szukasz? — zapytała, już nie próbując ukrywać swojej determinacji.
Postać zbliżyła się o krok i w milczeniu położyła dłoń na zwój, jakby w tym geście znajdowało się coś, co mogło wyjaśnić wszystko.
— Bo to nie wy szukacie mnie, Róża — odpowiedziała spokojnie. — To ja szukam was. I już za chwilę zrozumiecie, co to oznacza.
W powietrzu zawisło coś ciężkiego, jakby miało rozbić się o ziemię. Liz poczuła, że każdy kolejny krok w tej grze zbliża ich do nieodwracalnej przyszłości. To już nie była tylko sprawa zaginięć. To była podróż w ciemne zakamarki, gdzie nie ma powrotu.
A najgorsze miało dopiero nadejść.
Wszystko wokół nich stało się jakby odległe, a równocześnie zdawało się zbliżać na niepokojącą odległość. Świat za oknem zatarł się, jakby granice między rzeczywistością a tym, co ukryte w ciemności, zaczynały się rozpływać. Liz miała wrażenie, że czas zatrzymał się w miejscu, jakby coś nieokreślonego, czego nie potrafiła opisać, zawładnęło światem, zmieniając porządek natury. To, co zaczynało być tylko zagadką, zmieniało się w coś zgoła niebezpiecznego, w coś, czego nie dało się pojąć w żaden sposób.
Gdy wzrok postaci przyciągnął uwagę Liz i Victora, oboje poczuli, jakby na ich plecach zapaliły się nieznane światła. Róża wciąż stała nieruchomo, jakby przeczuwając, że to, co nadchodzi, nie będzie tylko tajemnicą do rozwiązania, lecz czymś, co wywróci do góry nogami ich życie, ich przekonania, ich pojęcie rzeczywistości.
W tej samej chwili, postać w drzwiach wykonała jeden, powolny ruch. Złożyła zwój na stole, a jego obecność zdawała się wypełniać pomieszczenie, jakby cała przestrzeń zaczęła przepełniać się czymś nieuchwytnym, niematerialnym. To, co kiedyś wydawało się zwykłą rzeczą, nagle stawało się obiektem pożądania, symbolem czegoś, co nie mogło ujrzeć światła dziennego, przynajmniej nie w tej formie, w jakiej je teraz widzieli. To było coś, co miało w sobie potęgę, magię i niebezpieczeństwo.
Róża przez moment milczała, jej wzrok wciąż utkwił w masce postaci, a serce biło jej mocno, jakby coś w jej wnętrzu chciało wyrwać się na powierzchnię. Czuła, że nie tylko zwój ma znaczenie, ale coś o wiele bardziej mrocznego — coś, co wzbierało w cieniach, w zakamarkach rzeczywistości, gdzie nie było miejsca na wytłumaczenie. Każdy krok, każda decyzja prowadziły ich w kierunku nieznanego, w którym granica między światem znanym a tym, co niepojęte, stawała się coraz bardziej płynna.
Postać położyła palec na zwój, a kiedy jej dłoń zsunęła się po nim, po całym pomieszczeniu rozszedł się zapach starego pergaminu, przypominający kadzidło, które wywoływało wspomnienia o zapomnianych rytuałach. To nie był zwykły zapach — to było coś, co przenikało do ciała, wdzierało się do myśli, stawało się częścią ich rzeczywistości, a zarazem jakby jej przekleństwem.
— Odpowiedź nie jest w tym zwój — powiedziała postać, a jej głos był niczym echa w pustej sali. — Odpowiedź leży w was. Każdy z was kryje w sobie fragment tego, czego szukam, ale nie możecie tego znaleźć, dopóki nie będziecie gotowi poświęcić tego, co najbardziej cenicie.
Victor zbliżył się o krok, ale jego ciało wciąż było napięte, jakby każdy ruch mógł wywołać lawinę nieoczekiwanych zdarzeń. Czuł, że nie tylko zwój ma tu znaczenie. To coś więcej, coś, co tkwiło w tej mgle, w ciemności tej starej wioski, w cieniu, który otaczał ich od samego początku.
— Czego właściwie od nas chcesz? — zapytał w końcu, jego głos przeszywał powietrze, pełen napięcia, niepokoju i gniewu. — Co sprawia, że to wszystko ma sens?
Postać uśmiechnęła się, ale uśmiech ten nie był w żaden sposób uspokajający. Był pełen goryczy, jakby wszystko, co do tej pory się wydarzyło, było zaplanowane od początku, a ich życie miało być tylko elementem większej układanki, w której nie byli w stanie dostrzec całości obrazu.
— Widzicie, Victorze — odpowiedziała powoli, a jej głos miał w sobie coś, co przypominało oddech starego drzewa, które widziało wszystko, co działo się w jego cieniu przez stulecia — nie jesteście tu przypadkiem. Zostaliście wybrani. Każdy z was ma coś, czego nie zrozumiecie, dopóki nie staniecie na skraju przepaści. Z każdej przepaści można wyjść, ale czasem, by to zrobić, trzeba poświęcić więcej, niż się wydaje.
Liz poczuła, jak jej serce bije coraz mocniej. To, co mówiła postać, miało w sobie coś, co przyciągało, ale zarazem odpychało. Wiedziała, że to już nie jest tylko gra w zgadywanie. To była gra na życie i śmierć. A jej wybory, jak wybory wszystkich wokół niej, były teraz jak linie na kartach mapy, które prowadziły w nieznane, gdzie żadna z dróg nie była już bezpieczna.
— Co mam zrobić? — zapytała Róża, nie mogąc dłużej milczeć. Jej głos był pewny, a zarazem pełen desperacji. — Co mam zrobić, by poznać prawdę?
Postać spojrzała na nią uważnie, jakby analizowała każde słowo, które wypowiadała. Zatrzymała wzrok na Róży na chwilę dłużej, a potem odpowiedziała spokojnie:
— Musisz wiedzieć, że prawda, którą odkryjesz, nie będzie już tą samą prawdą, którą znasz. A kiedy ją poznasz, nie będziesz już tą samą osobą, która jesteś teraz.
Te słowa zawisły w powietrzu, ciężkie jak ołów, gotowe roztrzaskać wszystko, co do tej pory budowali, zrozumieli i widzieli.
I wtedy Liz poczuła, jak ziemia pod jej stopami staje się niestabilna, jakby każda decyzja, jaką podjęli, prowadziła ich ku nieuniknionej katastrofie, która miała przyjść, zanim jeszcze byli w stanie pojąć, co się dzieje.
Wtedy coś w jej umyśle pękło. Poczuła, że już nigdy nie będzie w stanie wrócić do tego, co było przedtem. I wiedziała jedno — nie ma już odwrotu.
Ciemność wciąż gęstniała. To nie była zwykła noc, to była noc, która miała swoje własne zasady, swoje własne rytuały, które nie znały litości ani przebaczenia. Liz czuła, jak jej oddech staje się krótszy, jak powietrze wokół niej zaczyna gęstnieć, stając się niemalże namacalne. Zewsząd otaczała ich nie tylko mrok, ale coś znacznie groźniejszego — zło, które czekało na niepowodzenie, by rozwinąć swoje macki w ich świat. Każdy krok, który stawiali, brzmiał jak echo z nieznanego miejsca, jakby odległe dźwięki pukały do drzwi ich własnych umysłów.
Róża, choć otoczona ciemnością, poczuła coś dziwnego. Poczucie, które narastało z każdą chwilą, gdy słowa postaci brzmiały w jej głowie. Coś zaczynało się formować, ale nie była pewna, czy to nie tylko iluzja, czy coś rzeczywistego. Jej wzrok powędrował ku drzwiom, które były otwarte szerzej niż wcześniej, jakby zapraszały ich do wnętrza, do czegoś, czego nie potrafili zrozumieć. Tak jakby wszystko, co było w tym miejscu, miało podwójne dno — jedno widoczne, a drugie ukryte, pełne sekretów, które miały swoje własne prawa. Byli teraz częścią tej gry. Czy chcieli, czy nie, stali się pionkami, których ruchy zostały już zaplanowane.
— Nie uciekajcie — usłyszeli głos postaci, która zaczęła się poruszać, jej sylwetka wciąż zacierająca granice rzeczywistości. — Zawsze jest droga, którą można pójść. Ale każda z nich prowadzi w inne miejsce.
Jej słowa były jak zaklęcie, które zaczynało się wkradać do ich umysłów, wywołując reakcje, które nie miały nic wspólnego z logicznym myśleniem. To były emocje, które wybuchały w nich jak ogień, jak prąd przebiegający przez ciało. Wszystko, co teraz robili, miało jedno tylko zadanie — utrzymać ich w grze.
Liz stała, nie mogąc się ruszyć, jakby coś jej blokowało ruchy, jakby jej własne ciało nie było jej własnością. W głowie wciąż brzmiały słowa postaci, które miały w sobie coś niepokojącego, coś, co nie dawało jej spokoju. Wiedziała, że jeśli nie zrobi czegoś teraz, jeśli nie zdecyduje się na krok, który otworzy kolejne drzwi, to wszystko, co do tej pory zdobyli, pójdzie na marne. I ta myśl, ta wizja utraty wszystkiego, była najgorsza ze wszystkich.
Victor, mimo wciąż trwającego niepokoju, poczuł, jak coś w nim zaczyna pękać, jakby jakieś nieznane napięcie zrywało coś w jego wnętrzu. To była zła reakcja. Bardzo zła. Czuł, jak jego ciało wypełnia się czymś, czego nie mógł kontrolować. Wiedział, że nie powinien tego robić, ale nie mógł się powstrzymać. Jego ręce powędrowały w stronę kieszeni, a serce zaczęło bić szybciej, coraz szybciej, jakby przeczuwając, że teraz stawką jest coś więcej niż tylko ich życie.
Zanim zdążył zareagować, Róża, jakby wyczuwając jego zamiary, złapała go za nadgarstek, trzymając go w miejscu, mimo że jej ciało drżało w nieoczekiwanym szoku. Patrzyła na niego z takim wyrazem twarzy, jakby widziała coś, czego nie chciała dostrzec.
— Nie rób tego — szepnęła. — Zatrzymaj się. To może cię zniszczyć.
Victor patrzył na nią przez chwilę, jakby nie rozumiał, co się dzieje. Potem zrozumiał. To nie była tylko zagadka, którą musieli rozwiązać, to była próba ich sił, ich determinacji, ich lęków. Każdy z nich miał swoje słabości. Każdy miał coś, czego nie potrafił pokonać, a teraz wszystko to stawało się bronią. Ich broń. Ich klątwa.
Róża odsunęła rękę, jakby próbowała uwolnić się od myśli, które zatruwały jej umysł. Czuła, jak z każdą chwilą zaczyna być coraz bardziej świadoma niebezpieczeństwa. To, co trzymali w rękach, nie miało nic wspólnego z prostym rozwiązaniem zagadki. To był punkt, w którym musieli stanąć twarzą w twarz z tym, co najbardziej bali się odkryć. A im więcej czasu spędzali w tym miejscu, tym bardziej zaczynali rozumieć, że odpowiedzi, których szukali, były tylko pierwszym krokiem w drodze ku ciemności.
— Nie mamy wyboru, Róża — powiedział w końcu Victor, jego głos był cichy, ale stanowczy. — Nie możemy się wycofać. Pójście w tę stronę to nasza jedyna szansa.
Ich decyzja była podjęta, choć wciąż czuli, że to, co robili, było tylko iluzją nadziei, która wkrótce miała się rozpaść. Kiedy w końcu postać zniknęła w mroku, a drzwi zamknęły się za nimi z przerażającym dźwiękiem, wiedzieli, że to dopiero początek ich najgorszego koszmaru.
Zaczęli schodzić w głąb — nie tylko do piwnic, ale do siebie samych.
Cisza po zamknięciu drzwi była tak gęsta, że zdawała się przytłaczać ich z każdej strony. Dźwięk ich oddechów brzmiał jak echo w opustoszałym kościele — pełen lęku, ale i czegoś nieokreślonego, czegoś, co nie dawało im spokoju. Nie wiedzieli, co ich czeka, ale wiedzieli jedno — coś było tu nie tak. I to nie było tylko wrażenie. To było coś, co wchodziło w ich skórę, coś, co owinęło się wokół ich serc niczym lodowaty wąż.
Liz szła na przodzie, jej stopy cicho uderzały o wilgotny kamień, a jej ręce mimowolnie zacisnęły się na drewnianym poręczy, jakby trzymały się czegoś, co mogło je uratować. W jej głowie nadal brzmiał ten sam niepokojący głos, który wydawał się nie tylko kierować ich kroki, ale i rozkładać się na ich psychice niczym wirus, który stopniowo wypełniał każdą komórkę ich umysłu. Zawsze jest droga, którą można pójść. Ale każda z nich prowadzi w inne miejsce.
Te słowa wracały w kółko. Każdy ich krok wywoływał ich kolejne echa, jakby podążali za czymś, co nie było ich własnym wyborem. A może nie mieli wyboru? Może to, co czuli, nie było przypadkowe?
— Gdzie to prowadzi? — zapytała Róża, głos drżał. To pytanie nie miało sensu, ale musiała je zadać. Musiała usłyszeć odpowiedź, nawet jeśli nie miała jej usłyszeć nigdy.
Liz spojrzała na nią, jej twarz była bladą maską, która nie oddawała żadnych emocji. Wiedziała, że to pytanie było tylko symptomem tego, co wszyscy czuli, ale nie było odpowiedzi. Ta ciemność nie miała odpowiedzi. Miała tylko pytania.
— Nie wiem — odpowiedziała szczerze, co nie było w jej stylu, bo zawsze znała odpowiedź na wszystko. W tym momencie jednak nie potrafiła znaleźć żadnego wyjaśnienia. — Ale musimy to sprawdzić.
Ich kroki prowadziły ich głębiej, ku piwnicom, ku mrocznym tunelom, które nie tylko wydawały się zapomniane przez czas, ale także przez wszystkich ludzi, którzy istnieli w tym miejscu przed nimi. Czuć było, jak powietrze staje się coraz bardziej wilgotne, jakby wokół nich pełzała niewidzialna siła, która wciągała ich w swoje objęcia. Coś było w tym powietrzu — może nie powietrze samo w sobie, ale energia, która sprawiała, że w sercach zaczynały rozbrzmiewać niepokojące wibracje.
Victor przystanął, jego nogi niemalże odmówiły posłuszeństwa. Stał na chwilę, patrząc na drzwi przed nimi, które nagle otworzyły się, jakby zapraszając ich do środka. Czuł jakby cienie wychodziły z załomków i zakamarków, przesuwając się niczym cichymi, mrocznymi palcami, które przeszywały jego duszę. I wtedy zdał sobie sprawę — to nie był przypadek. To wszystko miało sens, ale ten sens był przekleństwem, które musieli przejść, by dostać się do prawdy. A prawda — w jego odczuciu — była nie do pojęcia.
Liz, z niepokojem w oczach, zrobiła krok naprzód. W tym momencie zapanowała zupełna cisza. Nagle nie tylko cienie zaczęły się ruszać — to oni zaczęli się ruszać w rytm niewidocznej melodii, która wydobywała się z samych ścian, z grubej ziemi pod ich stopami. Podświadomie wiedzieli, że muszą iść dalej, bez względu na to, co ich spotka. Nie było już miejsca na odwrót. I gdy już niemal dotarli do ostatnich drzwi w korytarzu, coś drgnęło w nich, coś, co zmieniło ich postrzeganie tego miejsca. To, co widzieli, nie było tylko piwnicą. To było coś więcej. To było miejsce, które miało formę… wspomnienia.
Kiedy Liz otworzyła drzwi, weszli do ogromnej sali, której ściany pokryte były nieznanymi symbolami. W powietrzu wisiały zapachy, których nie potrafili zidentyfikować. Ale najgorsze było to, że w tej chwili wiedzieli — nie byli już sami.
Zza jednego z filarów wyszedł on — postać, której nie widzieli, ale czuli. Stał w cieniu, niewyraźny, a mimo to jego obecność była nie do zniesienia. Wzrok Liz napotkał jego, a serce zabiło jej mocniej. To był ten sam człowiek, który ich prowadził, którego nie potrafili zrozumieć. Ale teraz, w tej chwili, był realny. Prawdziwy. Stał tam, w miejscu, w którym nie mieli prawa się znaleźć.
— Witajcie w moim świecie — powiedział, a jego głos był chłodny, jak metal, który zadźwięczał w ich uszach. — Teraz nic nie jest już takie samo.
Jego słowa, choć zimne jak stal, wbiły się w nich z niewyobrażalną siłą, zamrażając każdą cząstkę ich ciał. Liz i Róża stanęły, jakby zatrzymane przez niewidzialną siłę, niezdolne wykonać jakikolwiek ruch. Victor, choć nie chciał tego przyznać, poczuł, jakby to miejsce oddziaływało na niego w sposób, który nie mieścił się w żadnej racjonalnej logice. To było jak sen — zbyt realny, by go zignorować, ale i zbyt nierealny, by go zaakceptować. A jednak on tam stał. I nie mieli wyjścia.
Postać z cienia zaczęła wychodzić na światło, a każde jego kroki zdawały się drżeć w powietrzu, jakby sam dźwięk wstrząsał samym bytem, który go wydawał. Wzrok Liz przesunął się w stronę jego twarzy, a w jej oczach malowało się coś, czego nie mogła zrozumieć. Nie był to człowiek, przynajmniej nie w sensie, w jakim rozumieli to pojęcie. Był czymś więcej. Czymś, co rozmawiało z nimi bez słów, bez dotyku, ale za to w sposób o wiele głębszy.
— Kim jesteś? — zapytała Liz, jej głos nieznacznie drżał, ale nie odchodziła od swojego tonu pewności, która przez te wszystkie lata była jej znakiem rozpoznawczym. Wiedziała, że odpowiedź, której oczekiwała, nie przyjdzie w tradycyjnej formie. To miejsce nie dawało łatwych odpowiedzi. Tu nie było miejsca na proste pytania.
Cień spojrzał na nią, jego oczy były jak dwa martwe węgle, które wcale nie świeciły, ale przenikały przez całą przestrzeń wokół nich. Jego twarz nie wyrażała niczego, a jednak każda zmarszczka, każda rysa, każda blizna na niej miała w sobie historię, którą musieli poznać, jeśli chcieli przeżyć.
— Kim jestem? — odpowiedział, a jego głos był tym samym chłodnym metalem, który zdawał się przechodzić przez każdy centymetr ich skóry. — Jestem tym, co nie powinno istnieć. Tym, co zostało zapomniane, ale nie zapomniano o mnie. I teraz, kiedy już tu jesteście, będziecie częścią tego, co przyszło przed wami. To miejsce… to wszystko, co widzicie, to ja.
Jego ręce uniosły się powoli, jakby każda ich część była oddzielnym bytem, który poruszał się we własnym tempie. Liz poczuła, jakby rzeczywistość zaczęła się wyginać. Powietrze zrobiło się ciężkie, jakby z każdej strony napierały na nich niewidzialne ściany. W tej ciszy zrozumiała coś, co wcześniej wydawało się niepojęte. Ten człowiek, ta postać — on nie był tu przypadkowo. Był tym, co dało początek temu wszystkiemu. I to on trzymał w swoich rękach wszystkie odpowiedzi.
— Co chcesz od nas? — Róża zapytała, a jej głos był cichszy, ale pełen determinacji. Nie miała już wątpliwości, że ich obecność tutaj nie była dziełem przypadku. To było coś większego. A ten człowiek, ten cień, wiedział, czego od nich oczekiwać.
— Chcę, żebyście poznali prawdę — odpowiedział z niewielką ironią, która nie miała w sobie nic ludzkiego. — Prawdę o tym, kim byliście, kim jesteście teraz i kim możecie się stać. Wszyscy żyjecie w kłamstwie, wszyscy, bez wyjątku. Ale teraz, w tej chwili, zrozumiecie, że nie możecie już wrócić.
Liz poczuła jak jej serce przyspiesza. To, co on mówił, miało w sobie taką moc, że nie mogła się oprzeć. Ktoś ich obserwował, ktoś wiedział o nich więcej, niż oni o sobie. A to, co miało nadejść, nie było już tylko wynikiem przypadku. To było nieuniknione.
Victor milczał, wpatrując się w postać, której nie potrafił zrozumieć. To nie był zwykły człowiek. To nie był żaden psychopata, którego mógłby schwytać i zniszczyć w tradycyjny sposób. To było coś, czego nie potrafił ogarnąć swoim doświadczeniem, czymś, co wykraczało poza granice wszystkiego, co znał. To było coś, co sprawiało, że nie mógł oderwać od niego wzroku.
— Jaka prawda? — zapytał w końcu, ale jego głos zabrzmiał bardziej jak szept, niż pytanie. — Czego od nas chcesz?
Cień uśmiechnął się, choć nie był to uśmiech pełen ciepła. To był uśmiech, który zwiastował coś strasznego, coś, co wkrótce miało się wydarzyć. I wtedy, jakby na potwierdzenie swoich słów, postać wyszeptała jedno jedyne zdanie, które miało zatrząść fundamentami rzeczywistości.
— Prawda, którą odkryjecie, nie jest już tylko wasza. Należy do tych, którzy przyszli przed wami. A teraz, kiedy ją poznacie, nie będziecie mogli cofnąć się w czasie. I to będzie wasza zguba. Zguba, którą sobie sami stworzyliście.
Powietrze zadrżało, a ściany zaczęły się zaciskać, jakby cała przestrzeń stawała się jedną wielką pułapką. Liz, Róża i Victor stali w jednym miejscu, ale czuli, jakby coś ich wciągało, jakby powietrze wokół nich zaczęło się zagęszczać i pochłaniać ich na zawsze.
I wtedy usłyszeli to, czego się obawiali — trzask. Jakby wszystko wokół nich zaczęło się rozpadać na kawałki, jakby cała rzeczywistość zaczęła się rozwarstwiać. A w tym momencie, tuż przed tym, jak ich umysły zostały wchłonięte przez ten mrok, usłyszeli jeszcze jeden głos.
— Wasza podróż właśnie się rozpoczęła.
Świat wokół nich zdawał się pękać, rozpadać na kawałki, jakby rzeczywistość była tylko cienką warstwą lakieru na kruchym szkle. Powietrze zgęstniało do tego stopnia, że każdy oddech wydawał się walką, a światło przygasło, jakby słońce nagle postanowiło odejść na dobre. Liz czuła, jak ciśnienie narasta w jej głowie, jakby ktoś próbował wtłoczyć w nią coś, co nie należało do jej umysłu — wspomnienia, które nie były jej własnymi, obrazy, które nie pasowały do żadnego znanego jej świata.
Victor, który przez lata swojej pracy przywykł do chaosu, do przemocy i do rzeczy, których nie powinien nigdy widzieć, nagle poczuł coś, co rzadko go dotykało — czyste, pierwotne przerażenie. Nie było tu logicznych zasad, nie było wyjścia, nie było żadnego schematu, który mógłby przeanalizować. Czuł, jak jego ciało reaguje instynktownie — każdy mięsień napięty, gotowy do walki, choć nie miał pojęcia, z czym tak naprawdę się mierzą.
Róża natomiast… Róża wpatrywała się w cień, który wciąż tam stał, choć jego kontury zaczęły się rozmywać, jakby był czymś pomiędzy rzeczywistością a urojeniem. Nie mogła oderwać wzroku od jego oczu — czarnych, pustych, a jednak pełnych treści, której nie potrafiła zrozumieć. I wtedy, w jednej krótkiej chwili, zdała sobie sprawę z najważniejszej rzeczy.
Oni tu nie byli przypadkiem.
— To nie jest miejsce, to nie jest czas — to coś więcej. — Jej własny głos zabrzmiał jej obco, jakby nie należał do niej, a do kogoś, kto przemawia przez nią, jakby była jedynie przekaźnikiem czegoś większego.
Cień uśmiechnął się.
— Zaczynasz rozumieć. Ale to dopiero początek.
I wtedy wszystko się rozpadło.
Liz upadła na kolana, jej ciało drżało, jakby ktoś wyrwał z niej wszystkie siły. Victor stał nad nią, gotowy do reakcji, ale nie wiedział, co zrobić — jedyne, co wiedział, to to, że ich otoczenie nie było już tym, czym było jeszcze chwilę temu. Ściany piwnicy zniknęły. Podłoga, na której stali, zamieniła się w coś, co przypominało kamienne ruiny, ale nie takie, jakie można znaleźć w muzeum — to były ruiny, które wyglądały, jakby wciąż żyły, jakby oddychały, jakby czekały, aż się zbliżą.
Nie było światła, a jednak widzieli. Nie było wiatru, a jednak czuli, jak powietrze porusza się wokół nich, muskając ich skórę niczym niewidzialne dłonie.
Róża podniosła się pierwsza.
— Co to jest…? — wyszeptała, choć nie spodziewała się odpowiedzi.
I wtedy usłyszeli szepty.
Nie jeden, nie dwa, ale dziesiątki, setki głosów, wszystkie mówiące jednocześnie, splatające się w chór, który wibrował w ich głowach, w ich kościach, w ich duszach.
— Jesteście częścią tej historii. Zawsze byliście. Zawsze będziecie.
Victor zacisnął szczękę.
— Nie, do cholery. Nie gramy w tę grę.
Ale już było za późno.
W powietrzu rozbrzmiał dźwięk, który przypominał pękające szkło, a potem wszystko eksplodowało światłem.
I nagle byli gdzie indziej.
Liz ocknęła się pierwsza.
Leżała na wilgotnej trawie, pod rozgwieżdżonym niebem, które nie wyglądało jak niebo, które znała. Powietrze było ciężkie, wypełnione zapachem dymu i krwi. W oddali, na wzgórzu, dostrzegła ruiny zamku, a wokół niej — cienie poruszające się w ciemności.
Nie była sama.
Victor leżał obok niej, z trudem łapiąc oddech, a Róża klęczała nad nim, próbując go ocucić.
— Gdzie my jesteśmy? — Liz podniosła się chwiejnie, patrząc na otaczający ich świat.
I wtedy usłyszeli coś, co zmroziło im krew w żyłach.
Od wzgórza, od zamku, od cieni, które tam się poruszały, rozległ się dźwięk rogów bojowych.
Ktoś, coś, wiedziało, że tu są.
A teraz przyszło ich odnaleźć.
Róg zabrzmiał po raz kolejny, przeciągle, wibrując głęboko w ich wnętrzach, jakby sam dźwięk miał moc wyrywania duszy z ciała. Nie był to zwyczajny sygnał ostrzegawczy — brzmiał raczej jak wezwanie, rozkaz, który rozchodził się w powietrzu, rozlewając się na krajobraz niczym fala, której nic nie mogło zatrzymać.
Liz zacisnęła zęby i spróbowała skupić wzrok na zamku na wzgórzu. W mroku dostrzegała jedynie rozmyte kontury jego zrujnowanych murów, ale gdzieś pomiędzy nimi coś się poruszało. Cienie? Nie. Postacie.
Victor powoli podniósł się z ziemi, wciąż oszołomiony, ale w jego oczach pojawiła się ta znajoma iskra — instynkt przetrwania, który był w nim zakorzeniony od lat. Róża z kolei wyglądała jak w transie, jej oczy rozszerzyły się, a oddech stał się płytki, jakby właśnie przypomniała sobie coś, co przez cały czas ukrywało się w jej podświadomości.
— Nie jesteśmy tu sami. — Jej głos był cichy, ale pełen pewności.
Victor spojrzał na nią ostro.
— No, to akurat było oczywiste. Pytanie brzmi — kto do cholery nas tu wrzucił i dlaczego?
Liz nie odpowiedziała od razu. Próbowała poskładać myśli, ale każda z nich wydawała się rozmyta, jakby wspomnienia zostały zmieszane z czymś obcym, jakby nie należały tylko do niej. Wciąż czuła w sobie echo tamtych szeptów, które słyszeli wcześniej — głosów, które twierdziły, że zawsze byli częścią tej historii.
Ale jakiej historii?
Kolejny dźwięk rozciął noc. Tym razem nie był to róg.
To był świst.
Liz nie zdążyła się nawet obrócić, kiedy ziemia obok niej eksplodowała w fontannie błota i trawy. Rzuciła się na bok, unikając kolejnego uderzenia.
— Strzały! — ryknął Victor, jednocześnie chwytając Różę i popychając ją na ziemię.
Liz uniosła wzrok. Na wzgórzu, pomiędzy ruinami, widziała teraz sylwetki łuczników — ich ciała zlewały się z mrokiem, ale błyskające w świetle księżyca groty strzał były aż nazbyt widoczne.
— Musimy się ruszać! — krzyknęła, przetaczając się po ziemi i rzucając spojrzenie na ścieżkę wiodącą w dół wzgórza.
Ale właśnie wtedy, jakby świat chciał im udowodnić, że nie ma dla nich ratunku, usłyszeli coś nowego.
Kroki.
Ciężkie, miarowe kroki, dochodzące z ciemności przed nimi.
Ktokolwiek był na wzgórzu, strzelał, by ich zatrzymać. Ale ktoś inny… już tu był.
Róża podniosła wzrok i zesztywniała.
Liz podążyła za jej spojrzeniem i poczuła, jak zimny dreszcz przebiega jej po plecach.
Z cienia wyłaniały się postacie. Trzy. Może cztery. Ich kształty były niewyraźne, jakby nie należały do tego świata.
Jeden z nich zrobił krok do przodu.
I wtedy Liz zobaczyła jego twarz.
Nie, to nie była twarz.
To była maska.
Victor sięgnął do pasa — odruch, którego nie pozbył się przez lata pracy w terenie, ale jego palce napotkały jedynie pustkę. Nie miał broni. Nie miał niczego, czym mógłby się bronić.
— Okej, świetnie. Teraz już jestem wkurzony. — mruknął pod nosem, zaciskając pięści.
Postacie nie zatrzymywały się. Ich kroki były wolne, metodyczne, niemal rytmiczne, jakby poruszały się według niewidzialnej partytury, której oni nie rozumieli.
Liz poczuła, jak wzbiera w niej panika. Była gotowa na wiele rzeczy — ucieczkę, walkę, nawet konfrontację z czymś nieznanym. Ale to, co czuła teraz, było czymś innym.
To było déjà vu.
Była tu wcześniej.
Nie w tym ciele, nie w tym czasie, ale była.
I wtedy jeden z zamaskowanych uniósł dłoń.
Nie powiedział ani słowa.
Ale w jednej chwili powietrze wokół nich zgęstniało, a ziemia pod stopami zaczęła drżeć.
Liz otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale jej własne słowa ugrzęzły w gardle, gdy poczuła, jak świat wokół niej zaczyna się zmieniać.
Nie było już nocnego nieba.
Nie było ruin.
Była tylko ciemność.
I szepty.
— Zawsze byliście częścią tej historii.
A potem wszystko eksplodowało.
Początkowo był tylko chaos — rozdzierający rzeczywistość, wrzynający się w świadomość jak rozbite szkło. Liz poczuła, jak jej ciało unosi się w pustce, a potem nagle zapada w nieskończoną otchłań, jakby ziemia pod jej stopami przestała istnieć. Krzyk utknął jej w gardle. Róża zniknęła. Victor zniknął. Cały świat przepadł, a ona została sama, zawieszona gdzieś pomiędzy teraźniejszością a czymś, co wcale nie było przeszłością.
Nie widziała niczego — żadnych kształtów, żadnych konturów, tylko gęstniejącą czerń. Ale czuła. W powietrzu wisiał zapach palonych ziół, słodki i mdlący. Ciepły oddech obcej obecności owionął jej kark.
I wtedy usłyszała je ponownie.
Szepty.
Nie były przypadkowe, nie były niezrozumiałe.
— Powróciliście.
Dźwięk był równoczesny, jakby mówiły dziesiątki głosów naraz, scalając się w jeden, nienaturalny, przejmująco znajomy ton.
— Zawsze wracacie.
Liz wciągnęła powietrze, choć nie była pewna, czy w tym miejscu oddychanie w ogóle miało znaczenie.
— Kim jesteście? — jej własny głos odbił się echem, rozbrzmiał w pustce i natychmiast został pochłonięty przez mrok.
Głosy zaśmiały się — dźwięk ten nie był radosny, nie był szyderczy. Był stary.
— Nie pamiętasz?
Liz poczuła, jak coś zaciska się wokół jej ramion — nie dłonie, nie sznur, lecz sam cień, który splótł się wokół niej, przenikając przez skórę.
I wtedy zobaczyła obrazy.
Błysnęły przed jej oczami niczym kadry filmu, chaotyczne, rwane, ale zbyt wyraźne, by mogła je zignorować. Kamienne mury otulone mgłą, wąski korytarz, krople wody skapujące ze sklepienia. Ktoś biegł. Ktoś uciekał.
A potem…
Ból.
Liz wciągnęła gwałtownie powietrze i wróciła do rzeczywistości, czując, jak jej plecy uderzają w zimną, twardą powierzchnię. Serce waliło jej w piersi jak oszalałe.
Była na podłodze.
Ale nie tej samej, co wcześniej.
Drewniane deski, przykurzone, stare, spękane na brzegach. Ściany obite ciężką, ciemną boazerią. Pokój był skąpany w mdłym świetle lampy naftowej, rzucającej długie cienie na meble, które wyglądały na zbyt nieruchome, zbyt niepokojące, jakby były świadkami rzeczy, które powinny zostać zapomniane.
Obok niej Róża poruszyła się niespokojnie. Jej twarz była blada, oczy wciąż półprzymknięte, jakby dopiero wybudzała się z transu.
Victor…
Liz poderwała się na nogi i obróciła głowę w prawo.
Victor leżał kilka metrów dalej, z czołem opartym o ścianę, oddychając płytko.
— Victor! — podeszła do niego, łapiąc go za ramię, potrząsając mocno. — Obudź się, cholera!
Jego powieki drgnęły. Po chwili jego oddech się uspokoił, a oczy otworzyły się szeroko.
— Co do…? — zaczął, ale nie dokończył.
Zamarł, wpatrując się w przestrzeń za Liz.
Róża również zesztywniała.
Liz odwróciła się powoli, czując, jak chłód pełznie wzdłuż jej kręgosłupa.
W rogu pokoju, tam gdzie cień wydawał się gęstszy niż powinien, ktoś stał.
Postać była wysoka, odziana w długą, ciemną szatę, której materiał zdawał się falować, choć w pomieszczeniu nie było wiatru.
Jej twarz była ukryta w cieniu kaptura.
Ale Liz wiedziała jedno.
Oczy tej istoty… patrzyły prosto na nią.
I w tej samej chwili lampa zgasła.
Ciemność powróciła.
I tym razem, nie była już tylko cieniem.
Była czymś znacznie gorszym.
Ciemność wypełniła pokój, gęsta i oblepiająca, jakby nagle świat przestał istnieć, a ich świadomość zawisła w bezkresnej pustce. Powietrze zrobiło się ciężkie, duszne, przesycone zapachem wilgoci i czegoś jeszcze — czegoś metalicznego, słodkawego, jak…
Krew.
Liz poczuła, jak serce bije jej mocniej, uderzając w żebra w szaleńczym rytmie. Wstrzymała oddech, próbując wyostrzyć słuch, ale dźwięki wydawały się zniekształcone, jakby ktoś wrzucił je pod wodę. Wiedziała, że nie są sami. Wiedziała, że coś stoi w ciemności.
Obok niej Róża wciągnęła powietrze, jakby właśnie przypomniała sobie, że potrafi oddychać. Victor był gdzieś po lewej, ale go nie widziała.
I wtedy to usłyszała.
Szelest.
Nie był to zwykły dźwięk. Nie był to przeciąg, ani skrzypienie drewna. Brzmiał jak materiał ocierający się o skórę, jak coś sunącego tuż przy nich, wstrzymującego oddech, gotowego do…
— Nie ruszajcie się. — To był Victor. Jego szept brzmiał ostrzegawczo, niemal błagalnie.
Liz nie zamierzała się ruszać. Każdy nerw w jej ciele krzyczał, żeby nie robiła najmniejszego ruchu.
Ale wtedy coś ją dotknęło.
Nie była to dłoń, nie była to skóra.
To było coś zimnego, cienkiego, niczym nitka pajęczyny, muskające jej kark.
Liz zacisnęła zęby, powstrzymując krzyk.
I wtedy ciemność zaczęła się zmieniać.
Najpierw pojawiły się kształty — niewyraźne, drżące w półmroku. Potem delikatna, pulsująca poświata, nikła i niepokojąca, jak światło świecy widziane zza mgły.
I właśnie w tej nikłej poświacie Liz zobaczyła ją.
Kobietę.
Stała po drugiej stronie pokoju, tuż obok starego, zakurzonego sekretarzyka. Miała na sobie długą, popielatą suknię, której falujące brzegi wyglądały jak zrobione z cienia. Jej twarz była rozmazana, jakby ktoś wytarł ją z rzeczywistości, ale oczy…
Oczy były czarne. Czysta, bezdenna pustka.
Kiedy się poruszyła, nie usłyszeli żadnego dźwięku.
Nie szła. Ona sunęła.
Liz cofnęła się o krok, potykając się o coś leżącego na podłodze.
— Kim jesteś? — jej głos był ochrypły, ledwie rozpoznawalny.
Kobieta przekrzywiła głowę.
A potem otworzyła usta.
Nie był to normalny ruch. Jej szczęka rozwarła się szeroko, za szeroko, nienaturalnie, aż Liz mogła dostrzec coś, co przypominało wirującą otchłań, ziejącą pustkę, w której… coś się poruszało.
I wtedy z jej gardła wydobył się dźwięk.
Nie był to krzyk. Nie był to jęk.
Było to coś pomiędzy.
Dźwięk, który wypełnił cały pokój, rozchodząc się we wszystkich kierunkach naraz, wwiercając się w ich czaszki niczym stalowe kolce.
Liz upadła na kolana, zaciskając dłonie na uszach, ale to nic nie dało. Róża upadła obok niej, zwijając się w kłębek, podczas gdy Victor stał w miejscu, drżąc na całym ciele, jego oczy rozszerzyły się w niemym przerażeniu.
I wtedy wszystko ucichło.
Cisza była jeszcze gorsza.
A potem…
— Odeszła. — Róża szepnęła niemal bezgłośnie.
Liz uniosła głowę.
Kobiety już nie było.
Ale wiedziała, że to nie koniec.
To dopiero początek.
Cisza po tamtym dźwięku była tak nienaturalna, że wydawało się, jakby wciągnęła w siebie wszystkie inne odgłosy świata. Liz czuła, jak jej serce wali w piersi, szaleńczo i boleśnie, niemal zagłuszając własne myśli. W pokoju wciąż unosił się zapach wilgoci i czegoś jeszcze — metalicznego, ciężkiego, jakby powietrze nasiąkło czymś, co nie powinno istnieć.
Róża pierwsza się podniosła. Jej twarz była biała jak kreda, a dłoń, którą odgarnęła z czoła kosmyk włosów, lekko drżała.
— To było prawdziwe. — Jej głos brzmiał matowo, jakby nie dowierzała własnym słowom.
Victor nie odpowiedział. Stał nieruchomo, a jego spojrzenie wbite było w przestrzeń, w miejsce, gdzie przed chwilą stała ona.
Liz poczuła, że musi się ruszyć. Jeśli zostanie w tej pozycji choć sekundę dłużej, oszaleje. Powoli wstała, czując jak nogi uginają się pod nią jak u nowo narodzonego źrebaka.
Coś się zmieniło.
Pokój wyglądał inaczej.
Meble były na swoim miejscu, kurz wciąż pokrywał podłogę grubą warstwą, ale…
— Czy wy to widzicie? — szepnęła, wstrzymując oddech.
Na ścianach, wcześniej pokrytych pożółkłą tapetą, pojawiły się ślady. Długie, pionowe rysy, jakby ktoś przejechał po nich pazurami, drapiąc aż do gołego drewna. Na podłodze, tuż przy sekretarzyku, stał kałamarz, który przedtem tam nie był.
A obok niego leżał zwinięty kawałek pergaminu.
Róża spojrzała na nią, potem na Victora, który w końcu się poruszył.
— Nie dotykaj tego. — Jego głos był cichy, ale stanowczy.
Liz miała zamiar posłuchać. Naprawdę miała. Ale wtedy coś w niej, jakaś irracjonalna siła, pchnęło ją do przodu.
Poczuła, jak kolana uginają się lekko, jak serce uderza o żebra, kiedy schyla się i powoli sięga po pergamin.
Chłód.
Jakby dotknęła lodu.
Materiał był szorstki pod palcami, ale jednocześnie lekko wilgotny.
Odwinęła go delikatnie.
I wtedy zobaczyła słowa.
Czarne, pospiesznie nabazgrane litery, jakby ktoś pisał w pośpiechu, nerwowo, chwytając pióro w drżącej dłoni.
„Nie patrz w jej oczy. Nie pytaj, kim jest. Jeśli usłyszysz jej głos, uciekaj.”
Liz przełknęła ślinę.
W rogu pergaminu ktoś nakreślił symbol — trzy przecinające się linie, które wyglądały jak…
— To znak ochronny. — Victor odezwał się nagle.
Liz spojrzała na niego pytająco.
— Widziałem go wcześniej. — Jego głos był napięty, spięty jak struna, gotowy pęknąć. — Na drzwiach kościoła w Starym Mieście.
Róża wciągnęła gwałtownie powietrze.
— Chcesz powiedzieć, że to ma coś wspólnego z tamtą sprawą?
Liz nie wiedziała, o czym mówią. Jeszcze nie. Ale czuła, że właśnie otworzyli drzwi, których nie powinni byli otwierać.
Bo coś — ktokolwiek lub cokolwiek — po drugiej stronie było już w środku.
I nie zamierzało ich tak łatwo wypuścić.
Cisza, która zapadła po słowach Victora, była niemal namacalna. Jakby w pokoju nagle ubyło powietrza, a wszystkie dźwięki świata zniknęły, pozostawiając po sobie wyłącznie napięcie, które wibrowało między nimi.
Liz wciąż trzymała pergamin w dłoniach, czując, jak zimno powoli wsiąka w jej skórę. Nie powinna była go dotykać. Wiedziała to. Ale było już za późno.
— O czym ty mówisz? — zapytała cicho, patrząc na Victora, który wyglądał, jakby właśnie zobaczył ducha.
Mężczyzna przez chwilę milczał, jakby ważył każde słowo. W końcu odwrócił się gwałtownie i podszedł do jednego z regałów, który stał przy ścianie, oblepiony kurzem i zapomnieniem.
— Ten symbol… — powiedział, przejeżdżając dłonią po zakurzonych książkach, jakby szukał czegoś konkretnego. — Widziałem go w aktach.
Liz zmarszczyła brwi.
— Jakich aktach?
Victor spojrzał na nią i przez moment wyglądał tak, jakby zastanawiał się, czy powiedzieć prawdę.
— Sprawa z 1987 roku.
Róża gwałtownie podniosła głowę.
— Mówisz o tym, co wydarzyło się na Starym Mieście?
Victor skinął głową.
Liz czuła, jak napięcie rośnie, zaciskając się wokół jej klatki piersiowej jak niewidzialna pętla. Nie znała tej historii, ale po samym tonie głosu Victora i Róży wiedziała, że nie było to nic dobrego.
— Co się wtedy stało? — zapytała, ściskając pergamin mocniej.
Victor sięgnął po jedną z książek i wyjął ją ostrożnie, jakby bał się, że kruchy grzbiet pęknie w jego dłoniach.
— Wtedy zniknęły trzy osoby. — Jego głos był niski, cichy, niemal bezbarwny. — Dwie kobiety i mężczyzna. Ich ciał nigdy nie odnaleziono, ale na ścianach starego kościoła znaleziono ten symbol. Dokładnie ten sam.
Liz spojrzała na pergamin, a potem na regał, który Victor właśnie opróżniał z książek.
— Myślisz, że to ma związek?
Victor nie odpowiedział od razu.
— Nie wiem. — Jego ton był pełen wątpliwości. — Ale nie wierzę w przypadki.
Róża westchnęła ciężko, podchodząc bliżej.
— Jeśli to coś… jeśli ona jest związana z tamtą sprawą, to oznacza, że nie jesteśmy pierwsi.
Liz poczuła, jak po plecach przebiega jej zimny dreszcz.
— Ale możemy być ostatni.
Słowa zawisły w powietrzu, ciężkie i pełne ponurej obietnicy.
I wtedy usłyszeli stuknięcie.
Nie był to zwykły dźwięk.
To było coś głębokiego, rezonującego, jakby ktoś uderzył w drewno, ale nie na parterze.
Tylko pod nimi.
Victor spojrzał na Liz i Różę, a potem na podłogę.
— Ktoś tam jest.
Liz wstrzymała oddech.
Nie.
To nie był ktoś.
To było coś.
I właśnie się obudziło.
Stuknięcie nie było jednorazowe. Po chwili powtórzyło się, tym razem głośniejsze, bardziej wyraźne, jakby ktoś — lub coś — dobijało się od spodu, uderzając rytmicznie w podłogę.
Raz.
Dwa.
Trzy.
Potem cisza.
Liz wstrzymała oddech, czując, jak napięcie zaciska się wokół niej niczym stalowa obręcz. Róża cofnęła się o krok, wbijając palce w ramię Victora, który stał nieruchomo, patrząc na drewnianą posadzkę, jakby spodziewał się, że ta za chwilę pęknie na pół.
I wtedy to się zaczęło.
Dźwięk przesuwającego się czegoś ciężkiego, jakby po drugiej stronie drewnianych desek coś powoli sunęło, ocierając się o powierzchnię w niepokojący, niemal zwierzęcy sposób.
Liz przełknęła ślinę i odruchowo cofnęła się w stronę ściany, czując, jak jej skóra pokrywa się lodowatym potem.
— To… — zaczęła, ale głos uwiązł jej w gardle.
Victor spojrzał na nią ostrym, czujnym wzrokiem.
— Jest coś pod nami.
Róża potrząsnęła głową, jakby próbowała się obudzić z koszmaru.
— To niemożliwe. — Jej głos był napięty, niemal histeryczny. — Pod nami jest tylko ziemia. Piwnica się kończy na południowym skrzydle.
Victor spojrzał na nią, a potem znów w dół.
— Może się mylisz.
Liz czuła, jak serce tłucze się w jej piersi, gdy ponownie rozległo się stukanie — tym razem szybsze, bardziej desperackie. Jakby to, co było na dole, poczuło ich obecność.
Nie wiedziała, co ją bardziej przerażało — to, że coś tam było, czy to, że chciało się wydostać.
Victor podszedł do rogu pokoju, gdzie pod warstwą kurzu rysowały się nierówne linie — stare, drewniane deski, które wyglądały, jakby były nowsze niż reszta podłogi.
— To nie jest oryginalne drewno. — Jego głos był cichy, ale stanowczy. — Ktoś to zakrył.
Róża zmarszczyła brwi, jakby próbowała sobie coś przypomnieć.
— Ale dlaczego?
Victor pochylił się, przejeżdżając dłonią po drewnianej powierzchni.
— Możemy się tego dowiedzieć.
Zanim Liz zdążyła zaprotestować, sięgnął do kieszeni i wyjął scyzoryk.
Skrobanie.
Dźwięk metalu przesuwającego się po drewnie wypełnił ciszę, a potem — trzask.
Deska pękła.
I wtedy uderzył ich zapach.
Wilgoć. Zgnilizna. Coś jeszcze.
Coś, co przyprawiło Liz o mdłości, jakby nagle znalazła się w środku otwartej mogiły.
Róża zasłoniła usta dłonią.
Victor odsunął się o krok.
W ciemnej szczelinie pod deskami było coś, czego nie powinni byli zobaczyć.
Liz podeszła bliżej.
I wtedy to zauważyła.
Białe, zniekształcone palce, które powoli wysuwały się ze szczeliny, sięgając ku niej.
A potem szept.
Cichy, lodowaty, obcy.
— Pomóż mi.
Słowa, które rozbrzmiały w dusznej, stęchłej przestrzeni pomiędzy nimi a otwartą szczeliną w podłodze, były niczym lodowaty oddech zimowego wiatru sunący po ich kręgosłupach — ciche, obce, niemal błagalne, a jednocześnie przesiąknięte czymś, co sprawiło, że Liz poczuła instynktowną chęć ucieczki.
Pomóż mi.
Nie powinno tam być żadnego głosu, żadnej ręki, żadnego życia pod deskami, a jednak to coś było tam, ukryte pod warstwą historii, ukryte tak, jakby ktoś kiedyś chciał, żeby nikt tego nie odnalazł.
Liz cofnęła się gwałtownie, uderzając plecami o drewniany regał, który pod wpływem jej ruchu zachwiał się i skrzypnął cicho, jakby sam był przerażony tym, co właśnie się wydarzyło.
Róża, choć jeszcze chwilę wcześniej wyglądała na gotową do omdlenia, teraz wpatrywała się w szczelinę z mieszaniną fascynacji i strachu, a jej pierś unosiła się szybko, jakby próbowała nadążyć za własnym oddechem.
Victor natomiast — jako jedyny z nich — zrobił krok w stronę otworu.
— Nie rób tego — syknęła Liz, ale mężczyzna nawet na nią nie spojrzał, jakby jego świadomość była teraz przywiązana do tego, co znajdowało się tam, pod nimi, do tej bladej, wychudzonej dłoni, której palce teraz drżały, jakby każdy ich ruch wymagał ogromnego wysiłku.
A potem znów to usłyszeli.
— Pomóż mi.
Głos tym razem był wyraźniejszy, bardziej ludzki, choć jednocześnie rozbity, jakby należał do kogoś, kto już dawno zapomniał, co znaczy mówić, ale wciąż próbował się porozumieć, wciąż się nie poddawał.
Victor, ignorując ostrzegawcze spojrzenia Liz i Róży, kucnął przy otworze i sięgnął ręką, jakby chciał dotknąć palców tej istoty — tej rzeczy, tego kogoś, kto znajdował się pod podłogą.
Liz poczuła, jak całe jej ciało przeszywa zimny dreszcz, a każda komórka jej organizmu wrzeszczała, że to, co robi Victor, to błąd, że nie powinni wchodzić w kontakt z czymś, co zostało tu ukryte celowo, z czymś, co nie powinno mieć możliwości mówienia.
Ale Victor tego nie słuchał.
Był zbyt pochłonięty własnym przekonaniem, że jeśli ktoś prosi o pomoc, to znaczy, że trzeba jej udzielić.
Jego dłoń zbliżyła się do palców wyciągniętych ze szczeliny.
Liz wstrzymała oddech.
I wtedy to coś chwyciło go za nadgarstek.
Nie było żadnego ostrzeżenia, żadnego stopniowego ruchu, żadnego zawahania — tylko nagłe, brutalne, nienaturalnie szybkie szarpnięcie, jakby to, co znajdowało się pod deskami, cały ten czas tylko na to czekało.
Victor krzyknął, ale nie był to zwykły krzyk bólu — to było coś głębszego, bardziej pierwotnego, dźwięk wydobywający się z gardła kogoś, kto w jednej chwili zrozumiał, że popełnił błąd, którego nie da się cofnąć.
Liz i Róża rzuciły się w jego stronę, ale zanim zdążyły go chwycić, Victor został pociągnięty do przodu.
Ciemność pod deskami otworzyła się szerzej.
A potem wszystko zaczęło się walić.
Drewno trzeszczało pod ich stopami, jakby samo domyślało się, co zaraz nastąpi — jakby przez lata zdążyło wchłonąć w siebie tyle wilgoci i tajemnic, że teraz, w tej jednej chwili, postanowiło pęknąć, rozpaść się, uwolnić to, co było w środku.
Liz zobaczyła, jak Victor, choć był silnym mężczyzną, nie jest w stanie się wyrwać. Jego palce, jeszcze przed momentem wolne, teraz rozpaczliwie wczepiały się w podłogę, szukając jakiejkolwiek podpory, jakiegokolwiek punktu zaczepienia, ale siła, która trzymała go za rękę, była niewyobrażalna — nie mogła należeć do człowieka.
Nie.
To coś pod deskami nie było człowiekiem.
W oczach Liz sekundy przeciągały się w wieczność, gdy rzuciła się do przodu, niemal rzucając się na Victora, chwytając go za drugą rękę. Róża zrobiła to samo, z całej siły zaciskając palce na jego przedramieniu, a potem na ramieniu, jakby samo jej dotknięcie mogło go ocalić.
Podłoga zaczęła się zapadać.
Przez moment wydawało się, że drewniane deski falują, jakby coś pod nimi przemieszczało się, krążyło, próbowało się uwolnić.
Liz nie myślała. Nie miała czasu na analizowanie sytuacji, na szukanie sensu w czymś, co było absurdalne. Wiedziała tylko jedno: jeśli nie wyrwą Victora teraz, jeśli nie zrobią tego w tej sekundzie — zniknie na zawsze.
Szarpnęła.
Róża zrobiła to samo.
Przez moment miała wrażenie, że to coś pod deskami puściło, że straciło siłę, ale wtedy Victor wrzasnął — nie był to jednak zwykły krzyk bólu, ale coś, co Liz zapamięta na całe życie.
Przerażenie.
Czyste, pierwotne przerażenie.
Zaczęła tracić grunt pod nogami.
Drewno pękało.
Czuła, jak jej własne ciało przesuwa się w stronę szczeliny, jakby siła, która ciągnęła Victora, teraz chciała również ją.
— Nie puszczajcie go! — wrzasnęła Róża, ale w jej głosie było więcej paniki niż rozkazu.
I wtedy… coś się wydarzyło.
Coś w ciemności — w tej niemożliwej do opisania, rozciągającej się pod nimi pustce — coś się poruszyło.
Nie widziała dokładnie co.
Ale usłyszała szept.
Nie ten błagalny, nie ten, który brzmiał jak ludzki.
Ten był inny. Nieludzki.
— Jesteście już moi.
A potem podłoga pękła na dobre.
I wszyscy troje runęli w dół.
Upadek trwał tylko chwilę, choć Liz miała wrażenie, jakby zstępowała w głąb piekła przez całą wieczność. W ciemności, która otoczyła ich jak gęsta, tłusta mgła, zrozumiała, że to, co się stało, było tylko początkiem. Wrażenie spadania, drżenie całego ciała, stłumione dźwięki, które odbijały się od nieznanych ścian, sprawiały, że czuła się jakby porwana przez coś, co nie miało zamiaru jej oszczędzić.
W końcu grunt pod jej stopami stał się twardszy. Liz położyła ręce na zimnej, wilgotnej ziemi i podniosła się na kolana, czując ból, który zalał jej ciało. Cała była pokryta kurzem, a serce biło jak młot, starając się nadążyć za szaleńczymi myślami, które teraz plątały się w jej głowie, w jej piersi. Spojrzała w górę, tam, gdzie jeszcze chwilę temu była podłoga.
Nie zobaczyła nic. Tylko gęstą, mroczną pustkę, która zdawała się pochłaniać wszystko wokół. Wzrok nie docierał daleko, jakby świat kończył się tuż przed jej oczami, a dalej był tylko niekończący się mrok, w którym czuła obecność czegoś, co nigdy nie miało prawa być.
Nim zdążyła się zorientować, usłyszała szelest. Róża.
— Jestem tu, Liz. — Jej głos był ledwie słyszalny, pełen strachu i niepokoju. Liz poczuła, jak dłoń jej towarzyszki dotyka jej ramienia. — Victor?
Liz z trudem uniosła się na nogi, czując, jak podłoże z każdym krokiem staje się coraz bardziej niestabilne. Odetchnęła, starając się uspokoić rozszalałe serce, ale to, co zobaczyła, zmieniło wszystko.
W oddali dostrzegła postać. Była ledwie widoczna w cieniu, ale jedno było pewne: nie była to Róża, nie był to też Victor. Ciemna sylwetka, nieruchoma, jakby patrzyła na nich, mimo że nic nie dawało temu dowodów. To, co znajdowało się w tym mroku, miało jakąś siłę, coś, co nie pozwalało im oddychać pełną piersią, coś, co ich przyciągało, ale i odpychało zarazem.
— Victor! — Liz zawołała, ale jej głos odbił się od ścian, niczym słowa wypowiedziane w próżni, nie trafiając do nikogo. Nie mogła usłyszeć jego odpowiedzi. Nie wiedziała, co się z nim stało.
Róża wciąż stała przy niej, nie wiedząc, czy ruszyć do przodu, czy wycofać się. Liz poczuła narastające napięcie, jakby to, co miało nastąpić, było już nieuniknione.
Zanim zdążyła pomyśleć o kolejnym ruchu, postać w mroku ruszyła w ich stronę. Była szybka, nienaturalnie szybka, jakby nie miała ciała w tradycyjnym sensie, jakby była samą esencją mroku, którą otaczała przerażająca aura. Liz poczuła, jakby jej ciało zamarło w miejscu, jakby każda cząstka jej istnienia została wciągnięta przez ten niesamowity strach.
Zanim zdążyła sięgnąć po broń, którą miała przy sobie, postać dotarła do nich. I wtedy to się stało.
Gwałtowny szarpnięcie. To coś złapało ją za nadgarstek, ale nie jak człowiek. To było jak siła natury, jak prąd elektryczny, który szarpał i ścisnął, nie dając szans na wyrwanie się. Liz poczuła ból, ale nie zdążyła nawet krzyknąć, bo w tej samej chwili mrok otoczył ją całkowicie, pochłaniając w siebie jej ciało, jej umysł, jej świadomość.
Zgasła.
Wszystko zniknęło.
Rozdział III — W mrokach cienia
Gdy Liz odzyskała świadomość, nie mogła zrozumieć, co się stało. Leżała na ziemi, jej ciało było dziwnie zimne, a powietrze wokół niej gęste i wilgotne. Czuła, jak zimno przeszywa ją na wskroś, ale to nie było zwykłe zimno. To było chłód, który sprawiał, że czuła się jak martwa, jakby każda komórka w jej ciele była sparaliżowana.
Otworzyła oczy.
Nie wiedziała, gdzie się znajduje. Nie wiedziała, co się wydarzyło, ale jedno było pewne — to nie było miejsce, w którym mogła czuć się bezpieczna.
Ciemność, jakby bez końca, otaczała ją, ale teraz była jeszcze gęstsza, cięższa, jakby miała własną wagę, jakby pochłaniała wszystko, co jej bliskie. Liz poczuła, że nie może oddychać, jakby powietrze wokół niej było zatrute, jakby każda cząstka tego miejsca była związana z czymś, co nie należało do tego świata.
Słyszała kroki.
Kroki, które dochodziły z głębi tej nieznanej przestrzeni. Kroki, które były wyjątkowo wyraźne i odległe jednocześnie. W sercu Liz zrodził się lęk, ale też dziwna, nieokreślona ciekawość. Kim byli ci, którzy porwali ją tutaj? Co się z nią stanie?
Nie miała odpowiedzi, ale czuła, że nie ma już drogi powrotnej. To, co miało nastąpić, było nieuniknione.
Liz usiadła powoli, czując, jak jej ciało protestuje przeciwko każdemu, nawet najmniejszemu ruchowi. Zimno przenikało jej skórę do kości, a jej umysł wciąż nie mógł poradzić sobie z tym, co się działo. Chciała sięgnąć po jakiekolwiek wspomnienie, próbować znaleźć jakąkolwiek wskazówkę, która by jej pomogła, ale nic. Była jakby w zawieszeniu, jakby czas w tym miejscu nie istniał.
Skrzypienie kroków, które wcześniej były tylko cichym, niepokojącym szelestem w oddali, teraz stawało się coraz wyraźniejsze. Kroki były regularne, miarowe, jakby ktoś celowo zmierzał ku niej, nie spiesząc się, nie martwiąc się, że zostanie dostrzegany. Liz podniosła się nieco, chociaż wiedziała, że każda decyzja może okazać się błędna.
Mrok zdawał się być zbyt intensywny, aby cokolwiek dostrzec. Miała wrażenie, że otacza ją nie tylko ciemność, ale i ciężar — jakby ktoś próbował ścisnąć ją w tej niekończącej się pustce. Jej serce biło coraz szybciej, jakby wysyłało ostrzeżenie, którego nie mogła zignorować. Po chwili zrozumiała, że nie jest sama. Czujność stała się jej jedyną towarzyszką.
Z głębi cienia wyłoniła się postać. Była smukła, zgarbiona, jakby próbowała wtapiać się w samą ciemność. Wyglądała na kobietę, choć to, co odróżniało ją od zwykłego człowieka, to nierealna, martwa bladość jej skóry. Twarz była jak maska, bez wyrazu, z oczami, które świeciły na czerwono, jak dwa maleńkie płomienie. Było coś przerażającego w tej postaci, ale Liz nie mogła się oderwać od niej wzrokiem. Zbliżała się powoli, jej kroki były niesłyszalne, jakby stąpała po powietrzu.
Kiedy postać znalazła się tuż przed nią, Liz poczuła, jak powietrze staje się gęste, niemal stałe. Nie mogła oddychać. Potem usłyszała szelest, jakby coś przesuwało się w mroku. W jednej chwili pojawiła się tuż przed nią — zbliżyła się w mgnieniu oka, choć nie zrobiła żadnego ruchu. Twarz tej osoby była zaledwie kilka centymetrów od jej twarzy. Liz poczuła, jak jej serce zamiera.
— Ona wie. — Słowa padły z ust postaci, ale były jak echa, jakby pochodziły z najgłębszych zakamarków tej przestrzeni. Liz poczuła, jak ciarki przechodzą jej po plecach.
— Kto wie? — Chciała odpowiedzieć, ale jej głos utknął w gardle, jakby coś ją powstrzymywało. To nierealne. Ta postać nie była człowiekiem, nie była w żadnym sensie realna. Była czymś, co żyło w tym mroku.
— Ty. I On. — Kobieta, jeśli można ją było tak nazwać, wykonała subtelny gest dłonią, jakby wskazując na Liz i na coś za jej plecami. Liz nie mogła sięgnąć po odpowiedzi, nie mogła zrozumieć, ale to, co powiedziała postać, wywołało w niej przeczucie, że wszystko, co do tej pory znała, właśnie się zmienia.
Nie czekając na reakcję, postać zaczęła się wycofywać, powoli zanikała w ciemności tak, jakby nigdy jej tam nie było. Liz czuła w powietrzu chłód, jakby nagle zniknął cały ten ciężar, który ją przytłaczał, ale nie poczuła ulgi. Wręcz przeciwnie, było gorzej, ponieważ wiedziała, że coś ją ściga.
Coś, czego nie była w stanie pojąć.
— Liz. — Róża. Jej głos był ledwie słyszalny, jakby nie była pewna, czy jej towarzyszka naprawdę ją słyszy, ale Liz rozpoznała w nim niepokój, który wzbierał w jej sercu. Obie wstrzymały oddech, nasłuchując. Kroki nie były już słyszane.
Nie zdążyła się odwrócić, a w tej samej chwili poczuła to — uderzenie ciemności, jakby coś ją otoczyło, jakby to mroczne powietrze znowu ją pochłonęło. Róża zniknęła, a Liz stała tam, osamotniona, nie wiedząc, czy ma uciekać, czy stać w miejscu, czy próbować znaleźć jakąkolwiek drogę wyjścia. Wszystko, co mogła zrobić, to dać się ponieść napotkanym wydarzeniom.
Nie miała wyboru.
Na horyzoncie pojawił się kolejny cień, tym razem bardziej wyraźny, bardziej niepokojący. Oczy tej postaci były nieziemsko zimne, jakby patrzyły przez nią, a nie na nią. Liz poczuła, jak jej serce znowu przyspiesza, jakby wszystko wokół niej miało zaraz wybuchnąć.
Wokół Liz zapanowała absolutna cisza, która wydawała się nienaturalna, wręcz nierealna. Nic nie przypominało tego, co wcześniej znała. Nawet powietrze stało się ciężkie, jakby z każdą sekundą przytłaczało ją bardziej, aż w końcu miała wrażenie, że cała przestrzeń wokół niej zastyga. Wzrok wędrował po nieokreślonym mroku, który zdawał się nie mieć końca, a każdy jej oddech był dźwiękiem zbyt głośnym, aby mógł się zmieścić w tym upiornym świecie. W tym momencie wszystko, co zdawało się pewne, stało się nierealne, zamazane w niekończącej się ciemności.
Gdy już miała wyciągnąć rękę w kierunku jednego z cieni, ten nagle zmaterializował się w pełni, stając przed nią. Była to postać, o której mógłby opowiedzieć każdy, kto miałby dość odwagi, by spojrzeć w twarz ciemności, ale nie był to człowiek. Jego kontury były zatarte, jakby cień nie do końca oddzielił się od tła, ale wyraźnie można było dostrzec jakąś formę — wyprostowaną, nieprzeniknioną. Dłonie tej postaci były rozciągnięte ku niej, choć jej twarz była niemal zupełnie ukryta w czerni, z wyjątkiem białych oczu, które świeciły z nieziemską intensywnością. Liz poczuła, jak ogarnia ją uczucie całkowitej bezbronności.
Wzrok tej istoty wciągał ją w siebie. Wszystko, co widziała, zlewało się w jedno, a ona stała w tym świecie — pomiędzy wymiarami, w krainie, gdzie granice między rzeczywistością a koszmarem były już zupełnie zatarte. W jej umyśle rozbrzmiewał niepokojący szept, który niósł się przez tę przestrzeń jak echo z innego świata. Próbowała wyciągnąć rękę, ale ręce miały wrażenie, jakby ktoś je przygniatał, nie pozwalając na żadną reakcję.
— Nie ma ucieczki. — Głos postaci przeszył ją na wskroś. Był głęboki, nasycony, jakby całe powietrze w okolicy nim drżało.
Liz poczuła nagle, że coś w niej pęka. Jakby cała jej dotychczasowa rzeczywistość straciła sens, jakby w tym momencie zrozumiała, że nie było żadnej drogi wyjścia. Wciąż nie wiedziała, kim była ta postać, ale coś w jej obecności sprawiało, że wszystkie wcześniejsze przeczucia nie miały już znaczenia. To, co zdawało się tak ważne, stało się teraz bezwartościowe w obliczu tego, co musiała odkryć.
— Kim jesteś? — Jej głos nie był już pewny, a raczej wykrzywiony lękiem, który zmusił ją do wypowiedzenia tego pytania, mimo że wiedziała, że odpowiedź i tak niczego nie zmieni.
Zanim jednak cokolwiek zdołała usłyszeć, postać zrobiła krok w jej stronę, a wtedy Liz poczuła, jak powietrze wokół niej zaczyna się zmieniać. Czuła, że zaczyna tonąć w jego mrocznej, dusznej gęstości. Postać była teraz zaledwie parę centymetrów od niej. Z jej ciała emanowała dziwna, chłodna aura, która odbierała Liz oddech.
Nagle w głowie Liz pojawiła się wizja. Wizja niepokojąca, przerażająca, a jednocześnie mrocznie fascynująca. Widziała siebie samą, ale była to zupełnie inna osoba. Widziała siebie w miejscu, które nie przypominało niczego, co znała. Przypominało raczej miejsce zaginionych wspomnień, jakby znalazła się w krainie, którą dawno zapomniała. Ziemia pod jej stopami była twarda, a niebo nad nią miało barwę głębokiego fioletu. To było miejsce, gdzie czas nie miał żadnego znaczenia, gdzie nie było litości, gdzie każdy krok prowadził do nieuchronnego końca.
— To nie jest prawda. — Usłyszała głos, który nie należał do postaci, która stała przed nią, ale znikąd, z samego wnętrza tej rzeczywistości. Głos brzmiał jak szepczący wiatr, jak odgłos rozbijanych szkiel. — Ale to się stanie. Wszystko, co widzisz, się wydarzy.
Liz poczuła, jak jej serce zaczyna bić coraz szybciej. To, co widziała, to był jedynie początek.
W jednej chwili znalazła się na ziemi. Czuła, jak ciężar ciała odbija się wprost od ziemi, a jej ręce i nogi były jak przygniecione przez niewidzialną siłę. Chciała się podnieść, ale nie mogła, jakby coś trzymało ją w tym miejscu, zamrożoną w tej wizji, w tym strachu, w tej ciemności, która przenikała każdy zakamarek jej umysłu. W jej oczach pojawiły się łzy, ale były to łzy nieznane, jakby same płynęły z jakiegoś najgłębszego, niewypowiedzianego lęku.
— Zatrzymaj się. — Usłyszała głos znowu. Tym razem nie było to tylko szept, ale wyraźne, twarde polecenie. — Niezależnie od tego, co się dzieje, nie pozwól na to, by twoje myśli cię pochłonęły.
I wtedy poczuła to — siłę, którą mogła poczuć tylko w jednym miejscu: w tym mroku, w tym samym miejscu, w którym była teraz. Czuła, że nie może tego zignorować. To była decyzja, która miała zaważyć na wszystkim.
Liz leżała na ziemi, jej oddech stawał się coraz szybszy, a serce biło głośno, jakby w każdej sekundzie mogło wyrwać się z piersi. Czuła, jak całe jej ciało drży, nie tylko z zimna, ale z czegoś znacznie gorszego, coś przenikało przez nią, czując się jak ciężar niemożliwej do zniesienia presji, której nie mogła zrzucić. Uczucie to przypominało bliskie spotkanie ze śmiercią, z całkowitym zanikiem jakiejkolwiek nadziei. Jej palce zgrzytały w ziemi, jakby próbowały znaleźć jakikolwiek punkt podparcia, coś, co mogłoby dać jej chwilę oddechu.
Gdy podniosła wzrok, postać wciąż stała naprzeciw niej. To była ta sama figura, nieruchoma jak cień, ale teraz emanowała od niej dziwna, zimna energia, jakby nie była częścią tego świata. Liz nie mogła oprzeć się wrażeniu, że stoi przed czymś, co nigdy nie miało prawa się tu znaleźć, co istniało poza wszelkimi naturalnymi granicami.
— Nie jesteś tu przypadkowo. — Głos tej postaci był teraz pełen władzy, wibrujący, jakby z każdym słowem przyciągał ją coraz głębiej w ten mrok. — Twoje myśli, twoje lęki, wszystkie twoje wybory… to wszystko, co doprowadziło cię tutaj. I teraz nie ma odwrotu.
Liz z trudem przełknęła ślinę, jej gardło było suche jak pył. Czuła, jak jej dłonie, choć zaciśnięte w pięści, zaczynają pękać pod wpływem tej nieustannej presji, którą wywierała na nią postać. Jakby każda sekunda spędzona w tym miejscu była życiem, które wyciekało z jej ciała, każda chwila zbliżała ją do nieodwracalnego końca.
— Kim jesteś? — Wypowiedziała w końcu, ale jej głos zabrzmiał niepewnie, jakby słowa były ciężarem, który nie chciał się uwolnić. W tej chwili miała wrażenie, że jej pytanie nie miało żadnego sensu, że odpowiedź nie była już w stanie zmienić niczego. Chciała zrozumieć, ale im bardziej pytała, tym bardziej gubiła się w otaczającej ją ciemności.
Postać przez chwilę milczała, a cisza stała się jeszcze bardziej nieznośna. Potem jej oczy — teraz bardziej intensywne, jakby cała ich moc miała ją pochłonąć — spojrzały na nią z taką zimną determinacją, że Liz poczuła, jakby jej umysł nagle przestał istnieć.
— To nie ma znaczenia, kim jestem. — Głos postaci był teraz prawie spokojny, ale pod tym spokojem ukrywało się coś, co sprawiało, że czuła narastającą grozę. — To, kim ty jesteś, jest teraz kluczowe. I to, co zrobiłaś, doprowadziło cię tutaj. Pamiętasz?
Liz zamrugała. Pytanie brzmiało jak powtórzenie jakiejś nieznanej frazy, jak zagubiony echem dźwięk. Co zrobiła? Co miała na myśli ta postać? W jej umyśle nie pojawiły się odpowiedzi, tylko narastający, niekontrolowany chaos. Wzrok jej znowu przesunął się ku postaci, szukając jakiejkolwiek wskazówki. Ale jedyne, co dostrzegła, to odbicie samej siebie, wykrzywione, zdeformowane, tak jakby coś w tej chwili miało się zmienić.
— Pamiętasz ten moment, kiedy pozwoliłaś, by strach przejął kontrolę? — Głos postaci stał się ostrzejszy, wręcz przenikliwy, jakby wbijał się w jej ciało, jakby rozrywał jej umysł na kawałki. — Moment, kiedy zatraciłaś siebie, kiedy pozwoliłaś, by mrok wciągnął cię do tego świata? Właśnie wtedy. Wtedy zostało to zapoczątkowane.
Liz chciała odpowiedzieć, ale nie potrafiła. Wszystkie słowa umykały jej w tym momencie, jakby nie miały żadnego znaczenia. Ale jedno było pewne: to, co ta postać mówiła, miało w sobie coś niepokojącego, coś, co wbijało ją głęboko w piekielną otchłań tej wizji.
— Kto cię tu wysłał? — zapytała w końcu, choć sama nie była pewna, czy to pytanie miało jakikolwiek sens w tej sytuacji.
Postać uniosła jedną dłoń, jakby próbując dotknąć czegoś niewidocznego w powietrzu. Następnie odpowiedziała, jej słowa brzmiały jak przepowiednia.
— Ty sama wiesz, kto to był. — Jej głos, teraz nieco głębszy, pełen nieznanej władzy, uderzył w Liz z takim impetem, że poczuła ból w piersi. — Nie możesz już uciec. Twój los został już przesądzony.
W tej chwili Liz poczuła, jakby coś w jej ciele zaczynało się zmieniać. To nie był zwykły strach, nie była to tylko panika, ale coś znacznie gorszego — poczucie, że została pozbawiona kontroli nad tym, co miało się wydarzyć. Jej ręce zaczęły się trząść, jakby przejęte przez siłę, którą nie mogła zrozumieć. Czuła, jak jej serce zaczyna bić coraz szybciej, a powietrze wokół niej stawało się coraz gęstsze.
— Nie masz pojęcia, co cię czeka. — Głos postaci znów się rozległ, tym razem zupełnie inny, głęboki, niosący w sobie przerażającą pewność. — Ale to, co się wydarzy, zmieni cię na zawsze.
Zanim Liz zdążyła odpowiedzieć, przestrzeń wokół niej zaczęła wirować, a wszystko zniknęło w jednym, mrocznym blasku, który wciągnął ją w nieznane.
Liz z trudem złapała oddech, czując, jak coś ciężkiego opada jej na klatkę piersiową, a mrok wokół niej stawał się coraz gęstszy, wypełniając każdą szczelinę w jej umyśle. Była jakby uwikłana w kokon cieni, niezdolna do ruszenia się, a jednocześnie czując, jak jej ciało powoli staje się częścią tej nieskończonej ciemności. Wszystko, co wcześniej było realne, zaczynało się rozmywać, jak mgła, którą wchłaniał głęboki, nieprzenikniony nocny cień.
Zimne powietrze przeszywało ją na wskroś, jakby chciało zgasić ostatni ogień w jej wnętrzu, a mimo to coś w niej, jakaś niepojęta siła, trzymała ją w całości, nie pozwalając na całkowite zatracenie. Na chwilę poczuła, jakby ktoś jej coś mówił — cichy, niemal niezrozumiały szept, który przeszywał ją od środka. Chciała otworzyć oczy, ale nie była w stanie. Wydawało się, że jej zmysły zostały oszukane, jakby ciało i umysł były w zupełnej sprzeczności, każde z nich próbowało przejąć kontrolę w tej przestrzeni, która nie miała prawa istnieć.
W tej nieokreślonej pustce poczuła, jakby cały świat zniknął, jakby była zawieszona w jakimś mrocznym pomieszczeniu, którego nie mogła dostrzec. Jedyną rzeczą, którą czuła, była obecność tej postaci, której spojrzenie przesiąknięte było czymś nieznanym, niepojętym, przerażającym. Z czasem zaczęła rozróżniać więcej — była to postać, ale nie ludzka, nie w pełni zrozumiała, jakby coś, co nie miało prawa się zdarzyć.
— Wszystko, czego się boisz, jest już w tobie. — Głos znowu, jak echo, odbijał się w jej głowie, ale tym razem był wyraźniejszy, bardziej zdecydowany, jakby każdy dźwięk nie był tylko słowem, ale jakąś formą przekleństwa, które próbowało się wbić głęboko w jej świadomość.
Liz poczuła, jak świat zaczyna wirować wokół niej, jakby czas i przestrzeń nie miały już żadnego sensu. Była w pułapce, z której nie było ucieczki. Jednak nie była sama — coś czaiło się w ciemności, coś, czego nie mogła zobaczyć, ale coś, co wyciągało ku niej swoje macki, gotowe, by ją pochłonąć.
— Pamiętasz, co zrobiłaś? — Głos był teraz jak warkot, coś zimnego, ostrzegającego. — To ty sama, twoja decyzja.
Liz próbowała złapać oddech, próbowała zrozumieć, co się działo, ale w tej chwili nic nie miało już sensu. Cała jej rzeczywistość zniknęła w jedną sekundę, jakby to, co było, było tylko złudzeniem, przebłyskiem czegoś, czego nie miała prawa zrozumieć.
— Musisz teraz zrozumieć, co cię tu doprowadziło. — Słowa były jak cięcie nożem. — To nie przypadek, to nie zbieg okoliczności. Ty to wybrałaś.
Liz poczuła, jak jej dłonie zacisnęły się w pięści, a w jej ciele obudziło się coś potężnego, coś, czego nie rozumiała, ale co musiało wybuchnąć, by przełamać tę okrutną więź. Próbowała walczyć, ale to nie miało sensu. Była bezsilna, a mrok, który ją otaczał, stawał się coraz bardziej przytłaczający. To była pułapka, która nigdy nie miała zamiaru ją wypuścić.
— To, co zrobiłaś, nie zniknie. — Głos postaci był jak kamień wrzucony do wody, który odbijał się od każdego z jej wspomnień, od każdego wątku jej życia. — Ona nie odpuści.
Liz poczuła, jak coś w jej umyśle pęka, jakby cały świat wokół niej wybuchł w jednej chwili. Czuła, jak jej serce bije coraz szybciej, jakby miała wrażenie, że już nie da rady tego wytrzymać, że coś, co miało jej służyć, teraz ją niszczyło. Czuła, jak coś w niej pęka, a cały czas nie mogła znaleźć odpowiedzi na pytanie, które przez chwilę wyłoniło się w jej umyśle.
Kim była ta postać? Co chciała od niej? Jakie tajemnice skrywała ta ciemność?
Nie mogła tego pojąć, a jednak czuła, że coś w niej, głęboko zakorzenione, nie pozwalało się poddać. Coś, co musiało mieć sens, nawet jeśli nie mogła tego zrozumieć.
Zamknęła oczy, próbując się skupić, ale wtedy poczuła, jak coś zaczyna się zmieniać. Jak mrok wypełnia każdą cząstkę jej ciała, jak zmienia ją od środka. To nie była już tylko ciemność — to była siła, która była częścią niej. W jej sercu narastał strach, ale także coś innego, coś, co przerażało ją jeszcze bardziej — ta niepohamowana, nieodparta chęć poznania prawdy, cokolwiek miała by ona nie była.
Liz wstrzymała oddech, czując, jak gęsta ciemność zaczyna wkraczać w jej ciało, jakby nie tylko otaczała ją z zewnątrz, ale zaczynała przenikać do wnętrza, wypełniając każdą komórkę jej ciała, każdą myśl, każdy impuls. Czuła jakby została zepchnięta do otchłani, której nie rozumiała, a jednocześnie zrozumiała — to było jej przeznaczenie. W tym momencie nie miała już wyboru, nie miała już żadnych wątpliwości. Każdy ruch, każda decyzja, którą podjęła do tej pory, prowadziła ją właśnie tu — w to miejsce, w tę niewyobrażalną pustkę.
„Pamiętasz, co zrobiłaś? Pamiętasz?” — ten głos, wciąż brzmiał w jej głowie, niczym echo, wciągając ją w wir nierealnych myśli. Jakby każda decyzja, jak każde skrzywienie losu, w którym brała udział, stawały się teraz jej przekleństwem. Jakby rzeczywistość stała się wyłącznie iluzją, a ona sama, świadoma tej manipulacji, została zamknięta w pułapce nieznanych sił, które kierowały jej losem.
Serce biło jej szybko, a jednocześnie miała wrażenie, że nie czuje go wcale, jakby całe ciało zaczynało zanikać, a ona sama stawała się coraz bardziej przezroczysta. Mrok, który ją ogarniał, stawał się coraz bardziej wyraźny, przejmujący, pełen nieznanych jej obrazów, zjawisk, które nie miały sensu, ale były nieodparte.
Liz nie wiedziała, czy to sen, czy rzeczywistość, ale jedno było pewne — w tej ciemności, w tej pustce, nie była sama. Z cienia, z głębi nieistniejącej rzeczywistości, pojawiła się postać — niewyraźna, ale mocna, jakby czerpała moc z tej samej pustki, która ją otaczała.
„Zrozum to. Zrozum teraz, dlaczego tu jesteś. To wszystko ty. Ty sama to wszystko wybierałaś.”
Zimny, bezwzględny głos, nie znoszący sprzeciwu, wypowiadał słowa, które Liz nie była w stanie pojąć, ale które wbijały się w jej umysł niczym ostrze, tnące głęboko. Każde słowo z tego głosu niosło w sobie ciężar prawdy, który mógł ją zniszczyć, ale jednocześnie uwolnić. Czuła, jak ten głos przekształca się w coś, co przestało być tylko słowami — zaczęło stawać się częścią niej, częścią jej myśli, jej przeszłości, jej własnych tajemnic.
W głowie Liz rozbrzmiewały wspomnienia — obrazy, które powoli stawały się wyraźniejsze, jasne, ale jednocześnie coraz bardziej przerażające. Przypadkowe spotkanie w parku, tajemniczy mężczyzna, który przyniósł jej te wszystkie odpowiedzi, których nie szukała. Okrucieństwo, które poczuła w jego oczach, to poczucie, że nie jest w stanie uciec. Cała jej dotychczasowa rzeczywistość zaczynała się rozpadać, jakby były tylko kawałkami układanki, które nagle przestały do siebie pasować.
„To on… to wszystko zaczęło się od niego…” — pomyślała, ale już nie była pewna, czy to było prawdą, czy tylko jej wyobraźnią. Jednak pamiętała to spojrzenie, to przerażające spojrzenie, które ścigało ją przez wszystkie te lata, nie pozwalając jej żyć w spokoju. Oto teraz, w tej ciemności, Liz zrozumiała, że to nie był tylko mężczyzna, którego spotkała. To był ktoś znacznie więcej, coś, co zaplatało jej życie w sieć nieodwracalnych wyborów.
„Wszystko to, co się stało, było… zaplanowane,” — głos wciąż brzmiał w jej głowie, przejmujący, ale wyraźny. — „I teraz, musisz zapłacić za to, co zrobiłaś.”
Liz poczuła, jak jej serce staje, a w jej oczach pojawia się ciemność, która wypełnia cały świat. Czuła, jak cała przestrzeń wokół niej staje się coraz węższa, jakby wkrótce miała zostać całkowicie pochłonięta. Ostatnią rzeczą, którą dostrzegała, była postać w mroku, która uśmiechała się zimno, patrząc na nią, jakby widziała wszystko, co miało się wydarzyć.
„Teraz zacznie się prawdziwa gra. A ty jesteś pionkiem, Liz. Nie masz wyboru.”
Zanim zdążyła odpowiedzieć, poczuła, jak coś zaczyna ją przytłaczać, jakby sama ciemność chciała ją pochłonąć. Zamknęła oczy, czując, że nie ma już ucieczki.
Liz z trudem otworzyła oczy, ale to, co ujrzała, nie przypominało niczego, co znała. Zamiast ciemności, którą wcześniej czuła na skórze, jej oczom ukazał się mroczny korytarz, z wyblakłymi ścianami, pokrytymi plamami wilgoci, których nie potrafiła zrozumieć. Powietrze było gęste i duszne, jakby zatęchłe od lat zapomnienia. Każdy jej oddech przypominał syczenie starego, zardzewiałego mechanizmu, który nie miał już siły, by ruszyć do przodu.
Zimne światło, które ledwo przebijało się przez zasłony ciemności, ujawniało szczegóły, które wydawały się nierealne. Liz poczuła się, jakby znalazła się w jakiejś przestrzeni między światami, w miejscu, które nie miało prawa istnieć. Na ścianach widać było dziwne symbole — nie były to zwykłe napisy, lecz raczej obrazy, których nie potrafiła zrozumieć. Tworzyły one coś w rodzaju tajemniczej mapy, jakby prowadziły ją w jakimś określonym kierunku.
„To niemożliwe…” — szepnęła Liz, nie wiedząc, co właściwie miała na myśli. Nie miała pojęcia, jak się tu znalazła, ani co oznaczało to miejsce. Jednak jedno było pewne — to nie był przypadek. Była tu, bo musiała być.
Z każdym krokiem, który stawiała w tym dziwnym korytarzu, czuła, jakby była pod stałą obserwacją. Jakby coś, a może ktoś, śledził każdy jej ruch, badając każdy jej oddech. Zatrzymała się na chwilę, czując, że gdzieś w oddali słyszy cichy dźwięk — najpierw ledwo słyszalny, niczym szept, ale z każdą chwilą stawał się coraz wyraźniejszy. Było to jakby coś — ktoś — szedł w jej kierunku.
Serce Liz przyspieszyło, a jej dłonie zaczęły się pocić. Czuła, jakby jej ciało reagowało na ten dźwięk, jakby było czymś więcej niż tylko powłoką. Cała jej skóra zaczęła drżeć, jakby próbowała się wyzwolić z niewidzialnych więzów, które ją przykuwały do tego miejsca.
Nagle coś poruszyło się w cieniu, na końcu korytarza. Liz zamarła, starając się nie wydawać żadnego dźwięku. Jakiś cień, zarys sylwetki, który nie był jeszcze w pełni wyraźny, ale który miał w sobie coś niepokojącego, jakby nie należał do tego świata. Coś… lub ktoś, kto miał w sobie tę samą ciemność, którą czuła w sobie. Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach, ale nie mogła oderwać wzroku od tajemniczej postaci, która zdawała się nią przyciągać.
„Przyjdź do mnie…” — ten głos, cichy, ale pełen siły, wdarł się do jej umysłu. Był nieproszony, wstrząsający. Czuła się jakby ktoś próbował wślizgnąć się do jej duszy, jakby znał każdy jej sekret, każdą jej myśl. Było to jak nieuchwytna sieć, która oplatała jej ciało i umysł.
Wtedy zrozumiała — to nie był tylko cień. To była część niej samej, część, którą próbowała zignorować przez całe swoje życie. Cień nie był czymś zewnętrznym. On był jej własnym demonem, który czekał na moment, kiedy wreszcie ujrzy światło.
„Co… co chcesz ode mnie?” — zapytała głosem, który drżał, mimo że starała się go kontrolować.
Na chwilę zapadła cisza. Cień wydawał się czekać, jakby nie spieszył się z odpowiedzią. Liz poczuła, jak z każdą sekundą coraz bardziej jej umysł staje się zamglony. Głos w jej głowie zaczął być coraz wyraźniejszy, jakby zanurzał się w niej coraz głębiej.
„Chcę, żebyś zrozumiała. Chcę, żebyś wiedziała, że to ty mnie przywołałaś, nie odwrotnie. Jesteś moim stwórcą, Liz. To ty mnie stworzyłaś swoją własną wolą. Twoje wybory, twoje decyzje… to wszystko prowadziło mnie do ciebie.”
Liz poczuła, jak jej serce zaczyna bić coraz szybciej. Jej ciało, choć trząsło się ze strachu, zaczynało reagować na te słowa jakby były prawdą, jakby wchodziły w jej umysł, tworząc jakąś nową rzeczywistość. Zaczynała rozumieć — jej życie, jej przeznaczenie, nie były przypadkowe. Każdy jej krok prowadził ją do tego momentu.
Zbliżała się do cienia, który powoli stawał się wyraźniejszy, a w nim dostrzegała coś, co wyglądało na ludzką twarz, ale nie była to żadna twarz, którą mogłaby rozpoznać. Była to twarz zmieniona, zdeformowana, z wyrazem, którego nie dało się opisać słowami.
„Nadszedł czas, Liz…” — głos w jej głowie stał się coraz bardziej niepokojący. — „Nadszedł czas, byś zapłaciła.”
Nagle wszystko wokół niej zgasło. Ciemność pochłonęła ją całkowicie, a Liz poczuła, jakby została wciągnięta w wir, który nie miał końca. Ostatnią rzeczą, którą zdołała dostrzec, był ten przerażający uśmiech, który błąkał się na twarzy cienia.
Liz nie wiedziała, ile czasu minęło, odkąd jej świat zatonął w absolutnej ciemności. Z początku nie mogła nawet poczuć własnych rąk, jakby jej ciało zostało zamrożone, odcięte od reszty rzeczywistości. Potem przyszło uczucie, jakby była zawieszona w pustce, bezwładna, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu, jakby przestrzeń wokół niej stała się czymś całkowicie innym, czymś, co nie miało początku ani końca.
Próbowała otworzyć oczy, ale nie potrafiła, jakby zostały one przykryte jakąś niewidzialną zasłoną, która uniemożliwiała jej widzenie. Serce biło w niej szybciej, a z każdą próbą wyrwania się z tej nieokreślonej pustki, czuła, jakby się pogrążała w jeszcze większej otchłani. To nie była normalna ciemność, nie była to ciemność, jaką znała z nocy czy z zamkniętych pomieszczeń. To było coś, czego nie potrafiła nazwać, coś, co wykraczało poza wszelkie znane jej granice.
Wtem, po chwili absolutnej pustki, poczuła, jak jej stopy dotykają twardej powierzchni. Zaskoczona, otworzyła oczy. Nie była już w ciemnym korytarzu. Stała na czymś, co przypominało ziemię, ale zarazem nie było ziemią w żadnym rozumieniu tego słowa. To miejsce wydawało się być gdzieś poza czasem, jakby zawieszone w jakimś nieznanym wymiarze.
Wokół niej rozciągała się ogromna przestrzeń, przypominająca wielką salę, której sklepienie ginęło w dalekim mroku. Ściany były zbudowane z jakiegoś dziwnego, szklistego materiału, który odbijał światło w sposób, którego nie potrafiła zrozumieć. Cała przestrzeń pulsowała jakby żyła własnym życiem, jakby oddychała. W powietrzu unosił się lekki zapach metalu, który wzmagał w niej niepokój.
A potem ją zobaczyła. Była tam, w jednym z ciemniejszych zakątków tej nieznanej przestrzeni, jej postać wyłaniała się z cienia, jakby była częścią samego mroku. W pierwszej chwili Liz nie mogła uwierzyć, że to możliwe, ale obraz nie dawał się wymazać. Widziała ją wyraźnie — twarz pełną złowieszczego spokoju, wyraz, który nie przypominał niczego, co mogłaby kiedykolwiek zobaczyć. Była to twarz, którą znała, ale nie znała jej takiej. To była jej twarz, ale nie jej.
„Nie mogłaś się ukryć na zawsze, Liz” — głos tej postaci był zimny i wyraźny, ale pełen pewności, jakby wywodził się z samego dna jej duszy. To była Liz, ale jednocześnie zupełnie obca. Kiedy postać ruszyła w jej stronę, cała przestrzeń wokół nich zaczęła drgać, jakby nie mogła utrzymać tej obecności w swojej materii. „Jestem twoim cieniem. Twoim stworzeniem. Tym, czego nie mogłaś dostrzec, bo bałaś się spojrzeć w oczy prawdzie.”
Liz stała w milczeniu, jakby wstrzymana przez niewidzialną siłę, która nie pozwalała jej zrobić kroku. Z jej wnętrza wydobywała się fala przerażenia, ale nie mogła się ruszyć. Coś w niej, jakiś głęboko zakorzeniony lęk, trzymało ją w tym stanie zawieszenia.
„Jestem tym, czego się bałaś przez całe swoje życie,” kontynuowała postać. „Ale także tym, czego pragnęłaś. Ty sama mnie stworzyłaś. Bo nie potrafiłaś żyć bez swoich demonów. Bez tej ciemności, która cię karmiła, która cię napędzała. To nie przypadek, że znalazłaś się w tym miejscu, Liz. To wszystko jest częścią twojego przeznaczenia.”
Jej słowa wstrząsnęły Liz do głębi. Zrozumiała, że nie chodzi tu tylko o jej lęki, o rzeczy, które przez lata starała się wypierać. To było coś więcej. To była jej własna mroczna strona, która czekała na moment, by wyjść na powierzchnię.
„Chcesz wiedzieć, co naprawdę się stało?” — zapytała postać, zbliżając się do niej o krok. „Chcesz poznać prawdę, którą tak desperacko ukrywałaś przed sobą? Wszystko, co zrobiłaś, każda twoja decyzja, wszystkie kroki, które postawiłaś, prowadziły cię do tego momentu. Byłaś gotowa na to, Liz, tylko nie chciałaś tego zobaczyć.”
Liz poczuła, jak jej serce bije coraz szybciej, a krew pulsuje w jej uszach. To była prawda, której bała się usłyszeć. Wszystko, czym była, wszystko, czego pragnęła, doprowadziło ją tu, w tę dziwną przestrzeń, w której nie mogła już dłużej uciekać. Musiała stawić czoła temu, co przez całe życie starała się ignorować.
„Nie mogę tego znieść,” szepnęła, próbując się odsunąć, ale coś ją powstrzymało, jakby ta przestrzeń trzymała ją w miejscu. „Nie mogę… to wszystko…”
„Ale nie masz wyboru,” odpowiedziała zimno jej odbicie, unosząc rękę, jakby chciała ją dotknąć, ale w jej oczach nie było niczego ludzkiego, żadnego śladu litości. „Musisz się zmierzyć z tym, czym jesteś, Liz. Tylko wtedy zrozumiesz, po co tu jesteś.”
Liz poczuła, jak jej ciało drży. Nie mogła zrozumieć, jak to się stało, ale wiedziała jedno — jej życie już nigdy nie będzie takie samo.
Liz stała nieruchomo, wpatrując się w swoje własne odbicie, które zaczynało powoli zlewać się z ciemnością, otaczającą przestrzeń. Jej serce biło coraz szybciej, jakby chciało wyrwać się z klatki piersiowej, a oddech stawał się coraz bardziej płytki, jakby powietrze w tym miejscu miało inną, nieosiągalną dla niej konsystencję. Dziwny chłód przeszywał jej ciało, odbierając każdą próbę uspokojenia się. Jej ręce drżały, ale nie mogła ich unieść, jakby ciało odmawiało jej posłuszeństwa.
„To niemożliwe…” — wyszeptała cicho, starając się wymazać z pamięci tę zniekształconą postać, która była jej lustrzanym odbiciem. „Ja nie… nie jestem taka. To nie jestem ja.”
Postać uniosła wzrok, a jej oczy, odbijające w sobie wszystkie lęki i tajemnice Liz, błyszczały niczym zimne ostrza w ciemności. „Jesteś. W pełni. To ty stworzyłaś tę maskę, którą teraz nazywasz sobą. Twoje życie jest zbudowane na kłamstwach, Liz, a teraz nadszedł czas, by je obnażyć. To twoje grzechy ukształtowały tę przestrzeń. Każdy jeden krok, który stawiasz, prowadzi cię ku tej chwili. Zawsze byłaś blisko, ale teraz… teraz wszystko wyjdzie na jaw.”
Z każdym słowem jej postać nabierała coraz bardziej przerażającego wyrazu, jakby same słowa były w stanie przejąć kontrolę nad całą rzeczywistością wokół Liz. Dźwięk wypowiadanych zdań stał się czymś realnym, jakby były to zaklęcia, które miały moc zmiany tego, co działo się w tym wymiarze. Liz poczuła, jak przestrzeń wokół niej zaczyna się wyginać, jakby sama rzeczywistość poddawała się tym słowom, jakby jej istnienie w tej chwili stało się wątpliwe.
„Czujesz to?” — zapytała, a jej głos wypełniał przestrzeń, jakby była częścią tego wszystkiego, co ją otaczało. „Czujesz ten ból? To twoja kara, Liz. To za wszystko, czego dokonałaś. Pamiętasz, jak karmiłaś się swoją własną winą, jak gnałaś w stronę ciemności? Czułaś się bezpieczna, bo nie chciałaś zobaczyć tego, co kryje się w głębi ciebie. Ale teraz już nie ma ucieczki.”
Liz poczuła, jak serce w jej piersi zaczyna krwawić, a każdy jej oddech staje się ciężki, jakby cała przestrzeń stawiała opór. To miejsce wydawało się jej być już nie tylko wymiarem, w którym była uwięziona, ale także częścią jej własnej duszy — ciemnością, którą przez lata ukrywała, ignorując jej istnienie. Wzrok Liz nieustannie przyciągał ten strach, tę obecność, która była jak odbicie w lustrze, które nigdy nie chciało zniknąć.
„To jest twój świat, Liz,” odpowiedziała jej postać, powoli przesuwając dłoń po ciele, jakby dotykała samej tkaniny przestrzeni. „I to w nim teraz musisz znaleźć swoje miejsce. Chciałaś ukryć się przed prawdą, ale ona zawsze cię znajdzie. Twoje strachy, twoje grzechy, wszystko to prowadziło cię tu. A teraz nie ma odwrotu. Jesteś tu, gdzie zawsze powinnaś być.”
„To nieprawda…” Liz zacisnęła zęby, próbując walczyć z rosnącym lękiem, który miał ją ogarnąć. „To nie jest moje miejsce… nie jestem… nie jestem jak ty.”
„A jednak jesteś,” odparła zimnym tonem postać, zbliżając się o krok. Jej postać zaczęła rozmywać się w mroku, ale pozostawała wyraźna, jakby stawała się częścią tego, co otaczało Liz. „Bo to ty sprawiłaś, że to miejsce istnieje. Twój ból, twoje pragnienie ukrycia się, to wszystko ukształtowało ten świat. To wszystko jest częścią ciebie. Twoje lęki stworzyły mnie. A teraz musisz mi stawić czoła.”
Liz zacisnęła dłonie w pięści, starając się nie pozwolić, by strach wziął górę. Z jej ciała zaczęła wychodzić jakaś dziwna energia, która zdawała się być odpowiedzią na to wyzwanie.
W jej oczach zapłonęła iskra. To był moment, w którym nie mogła już więcej uciekać. Musiała stawić czoła temu, czego się bała. Zrobiła to, co zrobiła, i teraz musiała ponieść konsekwencje.
„Nie wiem, co ty naprawdę jesteś…” szepnęła przez zaciśnięte zęby. „Ale nie pozwolę ci zniszczyć tego, co jeszcze mam. Już nigdy więcej nie będziesz rządzić moim życiem.”
Postać zaśmiała się zimno. Jej śmiech odbijał się echem w tej pustce, jakby sam czas się zatrzymał. „Ty nadal nic nie rozumiesz, Liz. To nie ja cię zniszczę. To ty zniszczysz siebie.”
Na te słowa Liz poczuła, jak ziemia pod jej stopami zaczyna się kruszyć. W momencie, gdy stawiała kolejny krok, przestrzeń wokół niej zaczęła się zapadać. Czuła, jak tonie w ciemności, która ją pochłaniała, a słowa postaci brzmiały w jej uszach jak proroctwo. Zanim zniknęła w tej otchłani, miała jedno, ostatnie przerażające przeczucie: nie była już tylko obserwatorem, była częścią tej ciemności, a wszystko, czego się bała, właśnie zaczynało się materializować.
I wtedy, w ostatniej chwili, poczuła, jak coś chwyta ją za rękę.
Chwyt, który zagnieździł się w jej nadgarstku, był silny jak stal, niemal bolesny, jakby ktoś próbował wydobyć ją z tej ciemności, do której powoli wchodziła. Liz spróbowała się wyrwać, ale ręka trzymała ją z nienaturalną siłą, nie pozwalając na żadną ucieczkę. Otworzyła oczy, próbując zrozumieć, co się dzieje, ale widok, który miała przed sobą, nie był już tym, co jeszcze chwilę wcześniej ją otaczało. Ciemność, która ją pochłonęła, wycofała się na chwilę, odsłaniając niewielką, ledwo widoczną przestrzeń, w której nie było żadnych znaków życia, oprócz jednej postaci.
„Co… co się dzieje?” — wyszeptała, starając się zrozumieć, kto trzyma ją teraz za rękę. Jej serce biło w szaleńczym tempie, a lęk, który ją ogarnął, zdawał się być potężniejszy niż cokolwiek, co do tej pory czuła. To było jak powolne obudzenie się ze snu, gdzie rzeczywistość nie była już tą, którą znała. W tej chwili Liz wiedziała tylko jedno: musiała znaleźć odpowiedzi, zanim zostanie całkowicie pochłonięta przez mrok.
Jej wzrok powoli zbliżył się do postaci, która trzymała ją za rękę. To była ta sama postać, którą widziała wcześniej, ale teraz coś się zmieniło — coś w jej wyglądzie, w jej postawie. Zanim zdążyła zadać jakiekolwiek pytanie, tajemnicza postać otworzyła usta, a jej głos zabrzmiał jak grzmot, wypełniając przestrzeń, jakby wstrząsał wszystkim wokół nich.
„Jestem tym, czym ty zawsze chciałaś zostać, Liz,” — powiedziała postać, jej głos niósł się echem w nieskończoność, jakby dochodził z jakiejś odległej, nieosiągalnej dla niej przestrzeni. „Jestem twoim strachem, twoim cieniem, tym, co stłumione przez lata. A teraz, w tej chwili, musisz podjąć decyzję. Nie możesz dłużej uciekać przed sobą. Zdecyduj, kim chcesz być, bo to ty jesteś jedyną osobą, która może rozwiązać tę zagadkę.”
Liz nie wiedziała, czy to, co słyszała, miało sens. W jej umyśle kłębiły się sprzeczne myśli, ale jedno było pewne: nie mogła dać się pochłonąć przez ten chaos.
Musiała walczyć. Musiała znaleźć wyjście z tej pułapki, zanim stanąłoby się to, czego się najbardziej bała — przed nią samą.
„Nie mam już wyboru,” — wyszeptała, czując, jak jej ciało zaczyna drżeć. „Jeśli to ma być moja walka, to stawię jej czoła. Muszę stawić jej czoła.”
Postać nie odpowiedziała, ale jej obecność stała się jeszcze bardziej przytłaczająca, jakby sama przestrzeń wokół niej stawała się czymś niemal namacalnym. Liz poczuła, jak jej ręka drży, ale nie dała za wygraną. To była chwila, w której musiała podjąć ryzyko, musiała iść naprzód, nie patrząc za siebie, nie pozwalając, by strach ją powstrzymał. Wtedy, gdy cała jej istota była zanurzona w tej ciemności, zrozumiała jedno — aby przeżyć, musiała przyjąć to, czym była.
„Jeśli to, co mówiłeś, jest prawdą…” — zaczęła, czując, jak każda jej komórka staje się zimna od tej myśli. „To niech się stanie. Zmienię to. Muszę.”
I w tej chwili poczuła, jak mrok wokół niej zaczyna się zmieniać. Ciemność nie była już tylko przeszkodą, którą musiała pokonać, stała się częścią niej, częścią jej siły. Liz miała świadomość, że to był jej moment, jej próba. Nie była już tą samą osobą, którą była na początku tej podróży, nie była już tą, która bała się cienia. To była Liz, która stawiła czoła swojemu strachowi. I wiedziała, że nic już nie było takie samo.
Liz stała teraz w sercu ciemności, która już nie wydawała się jej wrogiem, ale czymś, co mogła kontrolować, co mogła przyjąć jako część siebie. Wzrok wciąż miała wbity w postać przed sobą, a mimo iż jej umysł nie przetwarzał jeszcze wszystkiego, co miało miejsce, czuła, że za chwilę nastąpi coś wielkiego — coś, co całkowicie zmieni bieg wydarzeń. Nie wiedziała, czy to, co się wydarzy, będzie jej zbawieniem, czy przekleństwem, ale na pewno nie mogła stać w miejscu.
Zanim zdążyła podjąć jakąkolwiek decyzję, postać przed nią ruszyła. Zbliżyła się w milczeniu, a Liz poczuła, jak jej serce bije szybciej, jakby próbując prześcignąć upływający czas. Ciemność wokół nich zaczęła się zmieniać, płynąc, jakby była żywym organizmem, który się karmił strachem, niepewnością. Liz miała wrażenie, że cała przestrzeń wokół nich zniknęła, a pozostała tylko ona i postać, niczym nieruchoma figura stojąca w centrum. Zatrzymali się na moment w absolutnej ciszy, którą przerywało jedynie oddychanie Liz.
„Czy czujesz to?” — postać odezwała się cicho, jakby chcąc sprawdzić, czy jej słowa mają jakikolwiek wpływ. „To, co przeżywasz, to nie tylko walka o przeżycie. To coś głębszego. To, co się dzieje, jest starciem czegoś większego. I nie uciekniesz przed tym, Liz.”
Te słowa były jak grom z jasnego nieba. Liz nie wiedziała, czy ma rozumieć je dosłownie, czy jako ostrzeżenie przed czymś, czego jeszcze nie potrafiła pojąć. Spojrzała na postać, próbując znaleźć jakąkolwiek wskazówkę w jej oczach. Były zimne, bez wyrazu, jakby nie miały żadnej ludzkiej ciepłoty.
Zrozumiała, że nie ma odpowiedzi, której by szukała. Że to, co musiała zrobić, nie polegało na tym, aby prosić o wyjaśnienia, ale by podjąć decyzję, by zawalczyć.
„Więc co mam zrobić?” — zapytała, jej głos był mocniejszy, niż się spodziewała. Czuła, jakby w jej piersi rodziła się siła, którą dawno stłumiła, zamykając w ciemności. „Nie dam się kontrolować przez ciebie ani przez to miejsce. Nie dam się złamać.”
Postać skinęła głową, jakby była zadowolona z tej odpowiedzi. Jej twarz była nieczytelna, ale Liz miała wrażenie, że cała jej postawa jest pełna uznania. Na chwilę zamilkli, a w powietrzu zawisła groza, jakby czas nagle zwolnił. Liz miała wrażenie, że powoli zanurza się w otchłań, z której nie będzie powrotu, ale mimo to czuła, że nie może już cofnąć się. Musiała podjąć wyzwanie, w którym nie było miejsca na strach.
„Oczywiście,” — powiedziała postać, jej głos teraz brzmiał bardziej miękko, niemal jakby dawała Liz przestrzeń do wyboru. „Twoje przeznaczenie zależy od tego, jak poradzisz sobie z tym, co nadchodzi. A nadchodzi wiele… rzeczy.”
I wtedy cała przestrzeń wokół nich zaczęła wirować. Ciężka atmosfera, która dotąd wypełniała pokój, zaczęła się zmieniać. Liz poczuła, jak jej ciało, a potem umysł zaczynają odpadać od ziemi, jakby zaczęła się unosić. Z każdym centymetrem, który oddalała się od ziemi, czuła się coraz bardziej oddzielona od rzeczywistości, jakby była częścią czegoś, co było większe niż ona sama.
W jednej chwili wszystko zniknęło.
Znalazła się w zupełnej ciemności, a wokół niej pojawiły się sylwetki, które poruszały się z prędkością światła. Liz próbowała się skupić, próbując rozpoznać, co się dzieje, ale w jej umyśle krążyły tylko pytania, które stawały się coraz bardziej chaotyczne. Coś nadciągało, a ona wiedziała, że nie miała na to żadnego wpływu. W tej ciemności była tylko ona i jej własne myśli, które próbowały rozgryźć to, co się działo. Jednak w tym wszystkim była jeszcze jedna myśl, która nie dawała jej spokoju — „To się dzieje z powodu mnie. To ja muszę coś zrobić. Tylko ja.”
Nagle poczuła, jak coś zaciska się wokół jej ciała, jakby więzy nie były już tylko symboliczne, ale realne. Jej serce przyspieszyło, a dusza poczuła się więźniem tej ciemności, ale w tym wszystkim nie było już miejsca na lęk. Liz wiedziała jedno — musiała sięgnąć po moc, którą w sobie skrywała. Musiała to zrobić teraz.
I wtedy zobaczyła ją.
Kobieta, którą przez chwilę uważała za zjawisko, pojawiła się przed nią. Nie była już mrokiem, nie była już postacią, z którą walczyła. Była czymś… czymś realnym. Pochyliła się nad Liz i wyszeptała tylko jedno słowo:
„Wybór.”
Słowo, które wyszeptała kobieta, brzmiało jak wyrok, jak klucz do nieznanych drzwi, których Liz nie miała odwagi otworzyć. „Wybór” — tak proste, a zarazem tak nieuchwytne. Liz poczuła, jak cała przestrzeń wokół niej zaczyna wirować, jakby to jedno słowo wprawiało w ruch coś, czego nie da się zatrzymać. Coś, co musiała zrozumieć, czego musiała dotknąć, aby przeżyć, aby przejść przez to, co czekało na nią po drugiej stronie tego mroku.
Kobieta zniknęła tak nagle, jak się pojawiła. Nie było po niej śladu. Tylko cisza, która wypełniała przestrzeń jak gęsty dym, dusząc Liz, odbierając jej oddech. Gdzieś w oddali zaczęła wybrzmiewać niepokojąca melodia, cichy szept, który zdawał się przyciągać ją ku sobie. Liz nie wiedziała, co to za dźwięk, ale czuła, że nie może go zignorować. Pociągał ją, wzywał, jakby to był ostatni dzwonek przed końcem.
I w tej chwili poczuła to — coś, co wypełniło ją do szpiku kości. To nie był strach, nie była to obawa, nie była to złość ani frustracja. To była siła. Przerażająca siła, która wynikała z jej samej, której nie rozumiała, której nie potrafiła okiełznać. Była jak narzędzie, które czekało na użycie, jak broń, której Liz nie chciała trzymać w rękach, ale której nie mogła się pozbyć. Czuła, że to, co się dzieje, to nie jest przypadek. To nie jest żadne fatum. To ona sama wybiera, jak dalej potoczy się jej życie, jak zareaguje na wszystko, co spotka ją w tej chwili.
Zatrzymała się na chwilę, próbując złapać oddech, próbując zrozumieć, gdzie jest. Wszystko wokół niej zaczęło się mienić, jakby przestrzeń zaczęła się łamać na kawałki, tworząc nową rzeczywistość. Przed nią, w tym świecie, który jeszcze nie zdążył się do końca ukształtować, wyłoniła się postać. I to była ta sama postać, którą wcześniej widziała. Była teraz bardziej wyrazista, jakby wypełniała cały pokój swoją obecnością, a jednocześnie była nieosiągalna.
„Ty już wiesz, co musisz zrobić,” — powiedziała postać, jej głos był teraz bardziej stanowczy. „Wybór, Liz. Wybór, który zmieni wszystko. Jeśli wybierzesz źle, znikniesz. Jeśli wybierzesz dobrze, wszystko się zmieni. Ale pamiętaj, że za każdym wyborem stoi cena.”
Liz poczuła, jak jej serce bije mocniej. To było jak test, jak ostateczny sprawdzian, który musiała zdać, aby przeżyć. Na chwilę poczuła, że to, co się dzieje, jest zbyt trudne, zbyt ciężkie, aby to ogarnąć, ale wtedy przypomniała sobie słowa, które padły wcześniej — „to ty wybierasz”. I wiedziała, że nie ma już odwrotu. Musi podjąć decyzję, nawet jeśli nie zna jej konsekwencji. Bo to była jedyna droga do przodu.
„Ale ja nie wiem, co wybrać,” — powiedziała głośno, a jej głos brzmiał, jakby odbijał się echem w tej pustce, w tym nieokreślonym, wciąż zmieniającym się świecie. „Nie wiem, co jest słuszne, nie wiem, co jest prawdziwe.”
„To właśnie dlatego musisz wybrać,” — odpowiedziała postać, jej ton teraz pełen zrozumienia, ale i nieodwracalnej powagi. „Wszystko, czego szukasz, jest w tobie. Wszystko, co musisz wiedzieć, jest w tej decyzji. Pamiętaj, to nie świat cię zmieni. To twoja decyzja zmieni świat.”
Liz poczuła, jak jej umysł zaczyna obracać się wokół tego jednego pytania, które nie miało odpowiedzi, które nie miało rozwiązania. Musiała wybrać. Ale jak wybrać, kiedy nie miała żadnych narzędzi, żadnych wskazówek? Jak podjąć decyzję, gdy przyszłość była tak niepewna? Wszystko, co wiedziała, to to, że jeśli tego nie zrobi, jeśli nie ruszy do przodu, zostanie w martwym punkcie. Zatrzymana w czasie, bez szans na jakiekolwiek wyjście.
I wtedy poczuła to. To, co ją ogarniało, nie było strachem. To była moc. Moc, która budziła się w jej wnętrzu, gotowa do działania, gotowa do walki. Liz wiedziała, że nie ma już odwrotu. Musiała podjąć decyzję, niezależnie od tego, jakie były jej konsekwencje. Czas płynął, a ona nie miała wyboru.
Zamknęła oczy i poczuła, jak w jej ciele budzi się energia. W tej chwili poczuła, że coś w niej zarezonowało, jakby odpowiedź była w zasięgu jej ręki. I to była ta odpowiedź. Ta, która kształtowała wszystko wokół niej. Decyzja zapadła.
Kiedy otworzyła oczy, wszystko się zmieniło. Otoczenie zniknęło. Stała teraz na skraju ciemnej ulicy, na której wiatr szarpał płaszczem, a wokół panowała absolutna cisza, która wydawała się zbyt gęsta, by mogła ją przełamać jakakolwiek myśl. Za nią znajdowała się brama, którą właśnie zamknęła. Przed nią, w oddali, na tle rozświetlonego nieba, widniała sylwetka, której nie potrafiła rozpoznać. Ale wiedziała jedno — to był początek. Początek jej podróży.
Liz stanęła na krawędzi nieznanego, czując, jak całe jej ciało wibruje od adrenaliny, jak każda komórka w jej ciele jest w stanie pełnej gotowości. Ciemność wokół niej była jak żywa, jakby miała własną wolę, swój rytm, swoje pragnienia. Wiatr wiał w jej twarz, nieugięty, tnący, jakby chciał zabrać ze sobą każdy strach, każdą wątpliwość, każdą część jej starego życia, zostawiając ją samą w tej przestrzeni, w tej pustce, która teraz wydawała się być jej nową rzeczywistością. Na granicy tego nieznanego świata poczuła narastającą presję, jakby każdy jej krok prowadził ku nieuchronnemu końcowi.
Wszystko, co znała, wszystko, co trzymało ją przy życiu w tej niepewnej rzeczywistości, było teraz poza jej zasięgiem. Dookoła niej rozciągała się nieprzenikniona mrok, który zdawał się nie mieć końca. Ale w tym mroku, w tej absolutnej ciszy, Liz poczuła coś więcej niż tylko strach. Poczucie przynależności. Jakby to była jej przestrzeń. Jakby to był moment, na który czekała przez całe swoje życie, chociaż nie wiedziała, dlaczego tak się czuła.
Na horyzoncie, tuż przed nią, zamajaczyła postać. Nie była to osoba, której mogłaby się spodziewać. To była silna sylwetka, jakby wyłaniała się z samej ciemności, jednocześnie niepasująca do niczego, co znała. Ciemna, zarysowana linia postaci z długimi ramionami i opadającymi na plecy włosami, które połyskiwały w słabym świetle, które rozlewało się na ziemi, jakby każde jej poruszenie wywoływało reakcję w przestrzeni wokół. To nie była osoba, którą mogła od razu zrozumieć. Zbyt niejasna. Zbyt nieznana. Zbyt… niezwykła.
„Czy już wiesz, co musisz zrobić?” — zapytała postać, jej głos niósł się przez mrok, jakby dochodził z samego środka ziemi.
To pytanie, które zadano jej wcześniej, teraz miało inny wymiar. Nie brzmiało już jak zaproszenie, ale jak wyrok, jak przestroga, jak coś, co miało zadecydować o jej losie.
Liz poczuła, jak jej serce bije szybciej, jak każda odpowiedź, którą mogła dać, była niewystarczająca. Znała odpowiedź, wiedziała, co miała zrobić, ale coś w jej wnętrzu wciąż nie pozwalało jej ruszyć do przodu. Chciała odpowiedzieć, chciała wykrztusić z siebie jakiekolwiek słowo, ale jej usta były zaciśnięte, jakby coś je blokowało. Coś, co pochodziło z głębi jej umysłu, z jakiegoś zakamarka, który był zamknięty na zawsze.
Postać zbliżyła się, a jej obecność wypełniała przestrzeń jak gęsta mgła, jak nieodwracalna zmiana, której nie można już cofnąć. Czuła, jak ciemność wokół niej staje się bardziej gęsta, jakby sama postać nasycała przestrzeń swoją energią, sprawiając, że wszystko stawało się bardziej intensywne, bardziej realne, bardziej niebezpieczne.
„Wszystko, czego się boisz, Liz, jest tu. W tym miejscu. W tym czasie. Ale to ty wybierasz, czy to cię zniszczy, czy sprawisz, że stanie się to częścią ciebie. Wybór, Liz. Tylko wybór.”
Liz wciągnęła głęboko powietrze, próbując opanować drżenie w dłoniach, które mimowolnie zacisnęła w pięści. To nie był czas na lęk. To nie był czas na wahanie. Wiedziała, że nie ma już odwrotu. Wszystko, co zrobi, może prowadzić do końca, ale też do początku. Odważyła się spojrzeć w oczy postaci, w te ciemne, nieprzeniknione źrenice, które zdawały się przewidywać każdy jej ruch, każdą myśl. I wtedy zrozumiała. To była jej próba. Próba jej odwagi. Próba jej siły.
„Tak,” — powiedziała w końcu, choć głos miała cichy, ale stanowczy. „Wybieram.”
Nie czekała na odpowiedź. Postać zniknęła tak nagle, jak się pojawiła, a przed Liz rozciągnęła się droga. Droga, którą musiała przejść. I wiedziała jedno — już nic nie będzie takie samo. Nie tylko świat, ale i ona sama. Zdecydowała. Stała na krawędzi czegoś nieznanego, ale nie bała się. Była gotowa. Na wszystko.
I w tym momencie, w tej ciszy, która teraz była jej jedynym towarzyszem, Liz poczuła, jak jej umysł zaczyna się oczyszczać. Odpowiedzi zaczęły płynąć do niej jak woda, jakby wszystkie elementy układanki zaczynały się układać w jedną, spójną całość. Wszystko, czego szukała, było teraz w zasięgu ręki. Musiała tylko pójść naprzód.
Poczuła to. Czuła to w całym ciele. Przyszłość czekała na nią tuż za rogiem. Wszystko, co musiała zrobić, to zaryzykować.
Zdecydowana, nie patrząc już za siebie, ruszyła naprzód.
Każdy krok Liz na tej nowej drodze zdawał się przybliżać ją do jakiejś ostatecznej konfrontacji. Powietrze wokół niej było gęste, jakby zasnute warstwą niewidocznej mgły, która chwytała za gardło, ograniczała oddech, sprawiała, że każdy oddech stawał się trudniejszy. Czuła jak jej serce bije szybciej, jak jej zmysły wciągają każdy detal otoczenia.
Na zewnątrz nie było żadnych dźwięków — tylko jej własne kroki, stąpające po mokrej, chłodnej ziemi, były słyszalne. A jednak nie miała wrażenia, że jest sama.
W oddali, w cieniu wykrzywionych drzew, pojawiła się kolejna postać. Nie była to ta sama, którą widziała przed chwilą. To było coś zupełnie innego, coś, co wyłaniało się z samego mroku, jakby nie było częścią rzeczywistości, jakby wyrastało z cienia, z samego serca tej ciemnej, nieznanej przestrzeni. A mimo to czuła, że nie jest to zagrożenie, że to coś, co musiało się wydarzyć, coś, co musiało ją spotkać.
Postać była wyższa od niej, ale nie miała wyrazistych rysów twarzy. To, co przyciągało jej wzrok, to było coś innego — coś, co rozświetlało przestrzeń wokół. To były jej oczy, które nie miały koloru, były jak lustra, w których odbijało się wszystko, co Liz przeżywała. Te oczy patrzyły na nią z nieopisaną przenikliwością, jakby potrafiły zobaczyć wszystkie jej lęki, pragnienia, wszystko, czego nie potrafiła jeszcze nazwać.
„Wiedziałaś, że przyjdziesz tu, prawda?” — głos tej postaci brzmiał cicho, ale pełen był pewności, jakby wypowiadane słowa były naturalnym stanem rzeczy. Jakby sama obecność tej postaci nie budziła żadnych wątpliwości. Jakby była częścią jakiejś większej układanki, której Liz nie rozumiała w pełni.
„Tak,” — odpowiedziała, chociaż nie miała pojęcia, dlaczego to powiedziała. To słowo wypłynęło z niej, jakby było najprostszą rzeczą, którą miała do powiedzenia. Wiedziała, że coś w tej chwili jest kluczowe, że nie ma już miejsca na wahanie. Musiała być pewna. Musiała mieć odwagę.
„Przybyłaś tu, by zmierzyć się z czymś, czego nie rozumiesz, ale nie musisz rozumieć wszystkiego od razu. Nie w tej chwili.” — słowa postaci niosły się w powietrzu, jak echo, które nie miało końca.
Liz poczuła, jak na jej skórze pojawiają się dreszcze. To, co mówiła ta postać, było prawdą. Wiedziała to, ale nie potrafiła jeszcze ogarnąć całego sensu tej wypowiedzi. Coś jej mówiło, że to, co się dzieje, to tylko początek czegoś większego. Czegoś, czego nie mogła przewidzieć, ale musiała przez to przejść, żeby zrozumieć. Było w tym coś obezwładniającego, jakby coś ją zmieniało, przekształcało, coś, co miało ją poprowadzić na drogę, której nie mogła już cofnąć.
„Co teraz?” — zapytała, nie mogąc powstrzymać tej potrzeby, by poznać następny krok. W jej głosie nie było już wątpliwości, nie było strachu. Była tylko determinacja, nieznana jej wcześniej pewność.
„Teraz? Teraz staniesz przed wyborem. Będziesz musiała zdecydować, co jest dla ciebie ważniejsze. Prawda, która czeka, czy bezpieczeństwo, które próbujesz utrzymać.” — postać zbliżyła się do niej, ale nie ruszyła z miejsca, jakby strefa, w której się znajdowała, była wyznaczoną granicą.
Liz spojrzała w te dziwne, bezbarwne oczy i poczuła, jak w jej wnętrzu rodzi się jakaś odpowiedź. Coś jej podpowiadało, że to, co ma do wyboru, nie będzie prostą decyzją. Wiedziała, że czeka ją coś nieuniknionego. Wiedziała, że nie mogła już wrócić. To, co się działo teraz, miało ją zdefiniować, miało wpłynąć na to, kim stanie się w przyszłości.
„Prawda” — wypowiedziała to jedno słowo, które było wyraźniejsze niż jakiekolwiek inne, które mogłaby powiedzieć. To była odpowiedź. Wybór.
Postać uśmiechnęła się. Uśmiech był tajemniczy, pełen zrozumienia, ale i jakiejś niewypowiedzianej goryczy. To było jak zrozumienie, że Liz właśnie wybrała swoją drogę, ale nie oznaczało to, że wybrała dobrze. To było jak świadome podjęcie decyzji, która nie miała odwrotu.
„Dobrze,” — powiedziała postać, odwracając się powoli. „Zatem nie pozostaje nic innego, jak tylko przejść przez ten próg. Ale pamiętaj, Liz… prawda, którą odkryjesz, będzie czymś, czego nie będziesz mogła się pozbyć. Będzie cię ścigać. Będzie cię definiować. I może nie być łatwo, ale musisz to zaakceptować.”
I zanim Liz zdążyła odpowiedzieć, postać zniknęła, a z mroku wyłonił się kolejny kształt, który, choć niewidoczny, już był tam, gotowy, by stanąć w jej drodze. To było zaledwie preludium do tego, co miało nadejść.
Liz wzięła głęboki oddech, zaciągając się świeżym powietrzem, które przyniosło ze sobą coś nowego. Czuła, jakby wszystko, czego się dotknęła, było teraz częścią większej układanki, a ona sama stawała się częścią tej historii, która miała ją odmienić na zawsze. Nie była już tą samą osobą, która jeszcze przed chwilą stawiała pierwsze kroki w tej nieznanej rzeczywistości. Była kimś nowym, kimś, kto musiał stawić czoła nie tylko przeszłości, ale i przyszłości, która teraz wydawała się nieunikniona.
Czas. To był czas, którego nie mogła zatrzymać. Była gotowa.
Liz stanęła tam, w pełnej ciszy, starając się zrozumieć wszystko, co się wydarzyło. Czuła, jak jej serce bije szybciej, jak jej zmysły stają się ostrzejsze, jakby w tej chwili wchodziła w coś, co nie miało końca. Kiedy postać zniknęła, jej obecność nadal wypełniała przestrzeń, niczym echa nieskończoności, które nie miały zamiaru opuścić tej chwili. To uczucie niepokoju nie znikało. Wręcz przeciwnie, stawało się coraz bardziej intensywne, a każda minuta stawała się coraz bardziej klaustrofobiczna.
Liz poczuła, że nie jest już sama w tym pustym, zapomnianym miejscu. Cienie poruszały się wokół niej, jakby miały własną wolę, jakby żyły swoim własnym rytmem. Świat wokół zaczynał się zmieniać, a każdy krok, który stawiała na tym nieznanym terytorium, przypominał jej, że tu nie było już miejsca na wahanie. To, co miała odkryć, było tak ogromne, że mogło ją przytłoczyć. Ale ona nie miała wyboru. Musiała iść naprzód.
„Prawda” — powtórzyła w myślach. To słowo krążyło w jej umyśle, jak mantra, jak przestroga. Wiedziała, że podjęła decyzję, której nie można cofnąć, ale czuła też, że to, co ją czeka, nie będzie proste. Będzie to droga pełna mrocznych sekretów, w której każda odpowiedź może prowadzić do kolejnych pytań. Ale nie miała już odwrotu.
Zdecydowana, postanowiła ruszyć naprzód, w stronę mroku, który wciągał ją w swoje otchłanie. Wzrok miała wciąż skupiony na ciemnym kształcie, który wydawał się pełzać w pobliżu, ale nie potrafiła określić, czym on tak naprawdę był. Każdy zakamarek wokół niej wydawał się pełen tajemnic, jakby nie było już niczego, co mogłaby zrozumieć bez głębokiego zanurzenia się w to, co nieznane.
Wkrótce dotarła do miejsca, które wyglądało na opuszczoną chatę, stojącą samotnie pośród gęstych, splątanych drzew. To było miejsce, które przypominało pułapkę — coś, co miało ją przyciągnąć, zamknąć w sobie, pozostawić na zawsze w tej rzeczywistości, której nie potrafiła pojąć. Czuła to w powietrzu — ciemność, która opadała na nią jak gruba zasłona, miała w sobie coś, czego nie mogła zignorować. Oparła rękę na zimnej, drewnianej ścianie chaty, czując, jak pod jej palcami drży cała struktura, jakby sama chata była świadoma jej obecności, jakby to miejsce miało własną pamięć, własną duszę, jakby wchodziła w coś, co już kiedyś się wydarzyło, coś, co czekało na nią, aby mogła to odkryć.
Zawahała się na moment, ale potem delikatnie pchnęła drzwi, które ustąpiły z łatwością, jakby wiedziały, że to ona ma teraz prawo wejść. Wewnątrz panował półmrok, ale Liz mogła dostrzec kilka starych mebli, pokrytych kurzem i pajęczynami. Powietrze było wilgotne, ciężkie, jakby ta chata była tylko atrapą, pułapką, której nie dało się opuścić. Zaczęła iść ostrożnie, nie spuszczając wzroku z cieni, które zdawały się tańczyć w kątach pomieszczenia, niczym nieznane kształty, które mogłyby w każdej chwili ożywić się, wyciągnąć w jej stronę swoje cienie.
W kącie zauważyła coś, co wyglądało na stary, pokryty kurzem stół. Na stole leżała otwarta książka, której kartki były pożółkłe od czasu. Liz zbliżyła się do niej, jej ręce drżały, gdy zaczęła przewracać strony. Na każdej z nich znajdowały się tajemnicze zapiski, pisane ręką, którą nie potrafiła zidentyfikować. Zdania były chaotyczne, pełne wykrzykników i punktów zapytania. Jedno zdanie przyciągnęło jej uwagę:
„Wszystko, co widzisz, to tylko początek. Przeszłość wróci, ale będzie miała inne oblicze.”
Liz poczuła dreszcz, który przebiegł jej po plecach. To zdanie nie brzmiało jak zwykła notatka. To było coś, czego nie mogła zignorować. Przeszłość… wróci? Ale co to miało znaczyć? Co to miało wspólnego z tym, co się działo teraz? Poczuła, że z każdą chwilą, którą spędzała w tym miejscu, nieodwracalnie wchodziła w pułapkę, której nie potrafiła wyjść. A może to miejsce było tym, co miało ją uwolnić? Może klucz do rozwiązania leżał w tej książce?
Liz podniosła wzrok, zerkając w głąb chaty, gdzie mrok zdawał się gęstnieć. Czuła, że każda decyzja, którą teraz podejmie, zdeterminuje jej przyszłość.
Coś ją pchało do dalszego zagłębiania się w tajemnice tej chaotycznej książki, ale z drugiej strony coś ostrzegało ją, by nie wchodziła głębiej. Jednak już nie było odwrotu. Zaczęła przewracać kolejne strony, gdy nagle zza drzwi do środka wpadło coś, co sprawiło, że serce Liz na moment stanęło. Coś się zbliżało. Coś, czego nie mogła jeszcze zobaczyć. I coś, co wiedziała, że czeka na nią.
Liz uniosła wzrok znad książki, serce jej zabiło szybciej, a zmysły były teraz maksymalnie wyostrzone. Zamiast spokojnej, martwej ciszy, którą wcześniej odczuwała, teraz coś niepokojącego wypełniało przestrzeń. Zza drzwi, które po raz pierwszy nieznacznie otworzyły się na oścież, dobiegł ją dziwny dźwięk. Ciche, ale wyraźne kroki, które brzmiały jak stąpanie po starych, skrzypiących deskach. Ktoś lub coś zbliżało się do niej, a ten niepokojący dźwięk niósł w sobie coś, co wstrzymywało jej oddech. Instynktownie chwyciła książkę w ręce, jakby trzymała w nich ostatnią linię obrony przed tym, co nadchodziło.
Zatrzymała się na moment, starając się rozpoznać źródło dźwięku. Wzrok miała teraz utkwiony w ciemnych drzwiach, które do tej pory były jedyną zaporą między nią a nieznanym zagrożeniem. Cienie poruszały się w tę i we w tę, odbijając się w zakurzonych oknach, jakby coś lub ktoś bawiło się z nią w nieuchwytną grę.
Nagle wszystko zamarło. Kroki ustały, jakby dźwięki same się rozpuściły w powietrzu. Liz poczuła, jak w jej żołądku coś ściska się w lodowatej niespokojnej ciszy, która ogarnęła chatę. Wstrzymała oddech, nasłuchując. Serce łomotało jej w piersi. Kiedy już miała poczuć, że ten niepokój przekształca się w pustkę, usłyszała coś, co jeszcze bardziej przyspieszyło jej bicie serca — szepty. Ciche, zaledwie słyszalne, dochodzące z ciemnych zakamarków chaty. Głosów było więcej niż jeden, i chociaż nie potrafiła ich wyraźnie rozpoznać, czuła, że mrożące zimno w powietrzu potęguje się.
Zaczęła przesuwać się w stronę drzwi, nie spuszczając wzroku z ciemności, która zdawała się czekać na nią w absolutnej ciszy. Nie miała pojęcia, co się wydarzy, ale coś w jej wnętrzu nakazywało jej poruszać się do przodu. W momencie, gdy była już na tyle blisko, że mogła niemal poczuć ciężar tajemniczego powietrza, drzwi nagle zamknęły się z impetem, jakby coś — albo ktoś — zatrzasnął je tuż przed jej nosem.
Liz nie zdążyła zareagować, nie miała nawet czasu na wstrzymanie oddechu. Zatrzymała się w pół kroku, wpatrując się w ciemność, która stała przed nią. Czuła, jak jej ciało napięło się, jak każdy mięsień w jej ciele domagał się wyjaśnienia, ale jednocześnie bała się zrobić jakikolwiek ruch. W tej chwili każda sekunda była cenna. Coś w jej wnętrzu krzyczało, że nie powinna się tam znajdować, że to, co odkrywa, nie jest jej przeznaczeniem.
Chociaż przez chwilę była gotowa dać nogę, coś jej nie pozwalało — czy to ciekawość, czy irracjonalne przyciąganie tego miejsca. Zaciągnęła głęboko powietrze, zamykając oczy na kilka chwil, starając się opanować galopujące serce, kiedy otworzyła ponownie książkę, by przeczytać jeszcze raz zdanie, które tak głęboko wbiło się w jej umysł.
„Przeszłość wróci, ale będzie miała inne oblicze.”
Czuła, jak powoli na jej ustach maluje się cień smutku. „Przeszłość… wróci…” — powtarzała w myślach. To zdanie miało jej powiedzieć coś, czego nie rozumiała. To było jak klucz, ale nie wiedziała, do jakich drzwi pasował. Jakby to miejsce miało być odpowiedzią na pytania, które sięgnęły głęboko w przeszłość, do rzeczy, których nie chciała pamiętać, których nie chciała odkrywać.
Wtem znowu coś się ruszyło. Tym razem nie były to kroki, nie były to szepty. To był odgłos, jakby coś ogromnego zaczynało przesuwać się w ciemności — potężny ruch, który wstrząsnął całą chatą. Liz cofnęła się odruchowo, zdając sobie sprawę, że nie miała już żadnego pomysłu na to, co się dzieje. Czuła, że coś jej grozi, coś, co nadchodzi z cienia i wyłania się z przeszłości.
Chciała sięgnąć po telefon, ale kiedy wyciągnęła rękę, zdała sobie sprawę, że nie miała go ze sobą. Coś, co wydawało się zupełnie normalne, teraz stało się nierealne. Była w pułapce — i wiedziała, że to miejsce nie pozwoli jej wyjść, dopóki nie pozna prawdy.
Gdy dźwięk zbliżającej się obecności wzrastał, Liz zrozumiała, że nie było już odwrotu. Musiała podjąć decyzję. Albo wyjść i stanąć twarzą w twarz z tym, co kryło się w tej chatce, albo zagłębić się dalej w jej ciemności, w tym, co wydawało się wciąż nieznane. W tym momencie wiedziała, że nic już nie będzie takie samo. Jej przeznaczenie było już zapisane, a odpowiedzi czekały na nią, tu, w tym miejscu — w mroku, który nie miał końca.
Liz stała nieruchomo, jakby zamrożona przez niewidzialną siłę. Cała jej świadomość skoncentrowała się na tym jednym, nieuchwytnym dźwięku, który zdawał się przybierać na sile. Odczuwała go w każdej komórce swojego ciała, w ogniu pulsującego serca, w chłodnym dreszczu, który przeszył ją od stóp do głowy. Nie mogła cofnąć się dalej, nie mogła ruszyć naprzód. W ciemności przed nią pojawił się cień — rozciągający się, wykrzywiony, jakby nie należał do rzeczywistego świata.
Dźwięk przesuwających się ciężkich kroków stawał się coraz wyraźniejszy, a Liz nie mogła pojąć, jak to możliwe, by w tym miejscu mogło znajdować się coś tak potężnego. Czuła się, jakby cała chatka, te starożytne, skrzypiące deski, były jedynie tłem dla czegoś znacznie większego — czegoś, co czaiło się tu od lat, co czekało na swoją chwilę, by w końcu wyjść z ukrycia.
Gdy drzwi w końcu otworzyły się na oścież z głośnym trzaskiem, Liz poczuła, jak jej ciało automatycznie zareagowało. Chciała odwrócić wzrok, zamknąć oczy, ale coś jej na to nie pozwalało. Stała naprzeciw ciemnej sylwetki, wyłaniającej się z mroku, która zdawała się stawać bardziej wyraźna z każdą sekundą, jakby niczym żywa istota powoli materializowała się na tle starodawnych ścian.
Zrozumiała wtedy, że nie była sama. Ktoś, albo coś, znajdowało się tam, w ciemności — i patrzyło na nią.
W pierwszym odruchu chciała krzyczeć, ale jej gardło wydało jedynie cichy, stłumiony dźwięk. Mimo że wiedziała, że nie powinna, nie mogła się powstrzymać od tej chwili pełnej przerażenia, gdy z jej wnętrza wydobywał się coś na kształt irracjonalnego lęku. Chciała biec, lecz jej nogi były jak sparaliżowane, jakby same nie chciały jej słuchać. Coś w tym miejscu trzymało ją w swoim uchwycie — coś silnego, niepojętego.
Sylwetka, która wyłoniła się z mroku, była teraz tuż przed nią. Wysoka, mroczna postać o szarych, bezwyrazowych oczach, które wydawały się patrzeć nie tylko na Liz, ale i przez nią. Jakby ta istota miała zdolność widzenia nie tylko jej ciała, ale i jej najskrytszych myśli, lęków, wspomnień. Postać nie miała wyraźnych cech — jej kontury rozmywały się w półmroku, a cała figura była jakby nierzeczywista, wciąż falująca, zmieniająca się w zależności od kąta patrzenia. Liz poczuła, jak jej serce bije w przyspieszonym rytmie, jakby cała krew w jej żyłach cofnęła się do gardła, a ona sama stała się niewidzialna, jakby w tej chwili zniknęła z tego świata.
— Czekałaś na mnie — głos rozbrzmiał w ciemności, choć nie zdawał się pochodzić z ust tej postaci. Był w nim echo, jakby przeszłość samej chaty przebijała się przez jego słowa. — Czekałaś na to, co miało nadejść.
Liz otworzyła usta, ale znowu nie mogła wydać z siebie żadnego dźwięku. Co to za dziwne słowa? Czy to możliwe, że ktoś znał jej myśli, że przychodził tu celowo, by wyjawić coś, co zdawało się zapomniane, ukryte? Ale odpowiedź nie nadeszła, bo postać zbliżyła się jeszcze bardziej. W tej chwili Liz miała wrażenie, że przestrzeń wokół niej staje się węższa, jakby całe to miejsce — cała ta chata — została zaprojektowana tylko po to, by przyciągnąć ją w sam środek tej niepojętej tajemnicy.
Bez słów, gestów, cokolwiek by nie zrobiła, nie mogła uciec. Ciemność wydawała się ją otaczać, ciasno ją obejmując, jakby jej ciało i umysł miały zostać wchłonięte przez tę wciąż tajemniczą postać. Oparła się o ścianę, czując, jak zimno zaczyna przenikać jej skórę. Usta drżały, a myśli biegły w chaosie.
— Zrozum, że nie ma ucieczki — powiedziała postać, jej słowa dosłownie wwiercały się w umysł Liz, jakby były czymś, czego nie można było zignorować. — Musisz stawić czoła temu, co cię stworzyło, co dało ci życie… Czas na prawdę, czas na odkrycie. Czas na to, byś zrozumiała, co cię tu sprowadziło.
Liz w końcu zrobiła krok do przodu. Choć wszystko w jej wnętrzu krzyczało, by się zatrzymać, nie mogła opanować tej decyzji. Była gotowa poznać prawdę. Zbliżyła się do postaci, a jej serce biło w takim tempie, jakby chciało się wydostać na zewnątrz, jakby pulsowało z nieznanej energii, którą tylko to miejsce mogło w niej wyzwolić.
Nie wiedziała, co przyniesie ten krok, ale to już nie miało znaczenia. Decyzja została podjęta. W tej chwili stawiła czoła temu, co czekało w ciemnościach.
Kiedy zrobiła ostatni krok, poczuła, jak powietrze wokół niej staje się ciężkie, a świat zawirował, jakby przekraczała próg, za którym nie było już powrotu.
W tej chwili, gdy Liz zrobiła ostatni krok, wszystko wokoło zniknęło. Świat, który znała, przestał istnieć, a jedynym, co pozostało, była ciemność, która zdawała się ją pochłaniać. Nagle zniknęły dźwięki — nie było już ani odgłosów własnego oddechu, ani szelestu kroków postaci stojącej przed nią. Nie było nic, tylko cisza, pełna, nieznośna cisza, która wypełniała każdy zakamarek jej umysłu.
Liz poczuła, jak zaczyna unosić się w przestrzeni. Powietrze wokół niej stawało się gęstsze, a jej ciało stawało się coraz lżejsze, jakby traciło swoją fizyczność, jakby była tylko częścią tego, co ją otaczało. Nie czuła już podłoża, nie czuła żadnej ziemi pod stopami, jakby była zawieszona pomiędzy rzeczywistościami, pomiędzy światem żywych a światem, który wydawał się zginąć w mroku.
Wtedy, z najgłębszych zakamarków ciemności, zaczęły wyłaniać się obrazy. Początkowo ledwo dostrzegalne, zlewały się w jedno, jakby była świadkiem jednoczesnych wspomnień różnych osób, z różnych czasów, które splatały się ze sobą w jedno — niewyraźne, zmienne. Kiedy próbowała uchwycić jakikolwiek fragment, ten znikał w ułamku sekundy, jakby nie należał do jej świata, jakby nie miał prawa tu być.
Przeszłość… przyszłość… a może to była tylko alternatywna rzeczywistość? Liz nie potrafiła zrozumieć, co się działo. Obrazy zaczęły przyspieszać, pojawiały się fragmenty z jej życia — twarze, które znała, miejsca, które odwiedzała, a wśród nich, jak cienie, przebłyski osób, które już nie żyły. Były też twarze, które widziała tylko w swoich snach — mężczyźni, kobiety, dzieci, których nigdy nie spotkała, a jednak ich obecność zdawała się przerażająco znajoma.
W końcu, z tego chaosu, wyłoniła się postać — ta sama, którą widziała w ciemności, ta sama, której głos brzmiał jak echa w jej głowie. Ale teraz jej postać była zupełnie inna. Wyglądała, jakby była częścią tego wszechświata, tej nieuchwytnej przestrzeni, którą Liz teraz przemierzała.
„Jestem tym, co cię stworzyło. Jesteś częścią mnie, jak ja częścią ciebie. Czas, który wciąż płynie, wciąż się zmienia, ale nie jesteś w stanie się wyrwać z tego kręgu. Czekasz na coś, co już dawno się stało.”
Głos zabrzmiał wyraźnie w jej umyśle, jakby nie pochodził z ust postaci, a z samego wnętrza jej świadomości. Liz miała wrażenie, że nie kontroluje swojego ciała, że coś, co ją otacza, przejmuje teraz władzę nad nią, a każdy jej ruch jest wynikiem woli czegoś innego. Próbowała odpowiedzieć, ale nie miała słów, nie miała myśli, które mogłyby wyrazić to, co teraz czuła.
Całe jej istnienie zdawało się topnieć w tym mroku, który ją otaczał, jakby była zaledwie okruchami, znikającymi w czymś większym, niepojętym.
„Nie ma powrotu, Liz. To, co zaczęło się dawno temu, nie może zostać przerwane. Przypominasz sobie teraz, ale wszystko jest już zapisane. Zawsze było zapisane.”
Postać zbliżyła się do niej, jej obecność wydawała się opresyjna, jakby każdy centymetr tej przestrzeni wokół niej był obciążony nieznośnym ciężarem. Liz poczuła, jak jej ciało zaczyna zastygać, jakby nie miała sił na dalsze istnienie w tym miejscu. Słowa tej istoty docierały do niej, miały moc przełamywania jej własnej woli, zmieniając bieg jej myśli, napotykając opór, ale ten opór już nie miał znaczenia.
„Czas się kończy, ale ty musisz poznać prawdę o sobie. Nie dla siebie. Dla nas. Dla tego, co czeka w cieniach.”
Nagle Liz poczuła, jak w tej nieznanej przestrzeni coś wzbiera. To uczucie było jak fala, jak coś, co miało ją porwać, co miało wywrócić ją na drugą stronę. Właśnie wtedy zaczęła czuć, że coś zaczyna się zmieniać, jakby to, co widziała i czego doświadczała, zaczynało wymykać się jej z rąk. Niespodziewanie poczuła, jak zostaje wciągnięta przez wir, jakby sama rzeczywistość zaczynała się rozmywać. Z ciemności, którą otaczał ją dźwięk echa, pojawił się błysk — oślepiający, jak iskra, jak ostrze, które przeszyło całą jej duszę.
I wtedy, nagle, wszystko zniknęło.
Liz otworzyła oczy, ale nie potrafiła dostrzec niczego wyraźnie. Wszystko wokół niej było zamglone, jakby wciąż znajdowała się w fazie snu. Jej serce biło szybciej, a oddech był płytki, jakby starała się złapać równowagę w miejscu, które nie było do końca realne. Czuła dziwny ciężar na ciele, jakby stała w samym środku wiru, który zaraz znowu ją pochłonie.
Dopiero po chwili, kiedy udało jej się zebrać myśli, zorientowała się, że stoi w jakimś pomieszczeniu, choć nie potrafiła określić, jak się tu znalazła. Ściany były pokryte ciemnymi tapetami, a powietrze miało stęchły zapach, jakby nie było tu żadnego życia przez długie lata. Zmrużyła oczy, próbując dostrzec więcej, ale nie potrafiła wychwycić żadnych szczegółów. Jej umysł wciąż był pogrążony w chaosie, wciąż nie miała pewności, czy to, co przeżyła, było realne, czy też tylko złudzeniem, które nadciągnęło z cienia.
„To nie jest prawda,” pomyślała, usiłując się otrząsnąć z tego koszmaru. „To nie jest realne.”
Nagle, coś w jej pamięci zabłysło jak błyskawica. To było jedno z tych wspomnień, które stają się obsesją. W tej ciemności przypomniała sobie obraz — mężczyzna, którego widziała przed chwilą, był kimś, kogo znała… ktoś z jej przeszłości, ktoś, kto pojawił się w jej życiu w najbardziej nieoczekiwany sposób. Twarz tego mężczyzny wyłaniała się z mroku, zmieniała się, jakby była zakryta cieniem, a jednak to był ten sam człowiek — nieznajomy, ale jednocześnie bardzo bliski.
Liz zrobiła krok w stronę jednego z ciemnych kątów pokoju, ale jej ruch zatrzymał się, gdy dostrzegła coś na podłodze. W świetle, które powoli przebijało się z nieznanego źródła, dostrzegła… list. Zmięty, jakby porzucony, ale jednocześnie pozostawiony w takim miejscu, by wiedziała, że był tam celowo. Coś, co miało ją zaintrygować, zmusić do tego, by przekroczyła granicę strachu i otworzyła go.
Serce Liz zabiło mocniej, ale nie była w stanie sięgnąć po ten list. Jej ręce drżały, jakby nie były w stanie wykonać prostego gestu. Uczuła, jak coś w niej samej trzymało ją w tej martwej przestrzeni, jakby nie miała prawa podejść bliżej.
Ale nie mogła już stać w miejscu. Musiała to zrobić. Niezależnie od tego, co się działo.
Powoli, z bijącym sercem, wyciągnęła rękę, zbliżając ją do papieru. Kiedy dotknęła listu, poczuła, jakby coś przeszył ją od środka. Zimny dreszcz przebiegł przez jej ciało, jakby dotykała nie tylko papieru, ale samego nieznanego. Zimno w tym miejscu było jak pochodnia, jak pieczeń, która pali, ale nie zostawia śladów na skórze. Otworzyła list, a kartka była starannie złożona, jakby była już wiekowa.
Na niej, prostym pismem, widniały tylko dwa słowa:
„Przyjdź tu.”
Nie było podpisu, żadnych wskazówek, żadnej drogi, która miała ją prowadzić. Jednak Liz poczuła, jak te słowa zmieniają ją. Zmuszają ją do działania, jakby były kluczem do jakiegoś nieznanego mechanizmu, który zaraz zostanie włączony. I nie miała wyboru. Musiała to zrobić.
To nie była tylko zagadka. To było wyzwanie. I Liz wiedziała, że tylko ona może odpowiedzieć na to wyzwanie.
Po chwili wahania, w ciszy, która zdawała się gęstnieć, Liz rozejrzała się po pomieszczeniu. Każdy szczegół stawał się bardziej wyrazisty — pokryte kurzem półki, pozamykane drzwi, a w jednym z kątów widniał mały, zakurzony zegar stojący na stole, którego wskazówki ruszały się w stronę godzin nocnych. Nie wiedziała dlaczego, ale miał w sobie coś niepokojącego, jakby odliczał czas, który lada moment miał zniknąć.
Bez słowa ruszyła w stronę wyjścia, czując, jak jej kroki stają się coraz cięższe, jakby coś za nią podążało. Nie odwróciła się, nie chciała patrzeć na nic, co mogło ją wciągnąć z powrotem w ten mroczny świat. Nie wiedziała, co ją czeka, ale coś w jej wnętrzu przekonywało ją, że tam, za tymi drzwiami, jest odpowiedź, której szukała przez całe swoje życie.
A drzwi, które miały ją uwolnić, zaczęły cicho skrzypieć, jakby same nie chciały, by weszła do tego, co było po drugiej stronie.
Ale Liz nie miała już wyboru. Musiała to zrobić.
Liz zbliżyła się do drzwi, w których klamce wyczuwalna była dziwna wibracja, jakby sama konstrukcja próbowała zatrzymać jej rękę. Powoli, z narastającym niepokojem, odwróciła wzrok na chwilę w stronę pozostałości tego dziwnego pokoju. Ciemność wokół niej stawała się coraz bardziej przytłaczająca. Po chwili poczuła, jak jej oddech staje się nieregularny, a serce zaczyna bić szybciej, jakby coś zbliżało się do niej z nieuchwytną prędkością, nieznane niebezpieczeństwo czaiło się tuż za rogiem. Zatrzymała się, słysząc coś w tle, jakby lekkie, niemal niedostrzegalne kroki.
Czy to tylko wyobraźnia? A może ktoś czekał za drzwiami?
Nie miała czasu na wątpliwości. Znalazła w sobie resztki odwagi i chwyciła klamkę.
Zamek zaskrzypiał, drzwi otworzyły się powoli, jakby miały na celu jak najdłużej trzymać Liz w niewiedzy, w zawieszeniu, gdzie czas nie miał już znaczenia. Za nimi rozpościerała się ciemna korytarzowa przestrzeń, w której nie było nic oprócz cienkich smug światła, prześwitujących przez niewielkie okna w kształcie krzyża, jakby sugerowały coś bardziej symbolicznego niż rzeczywiste oświetlenie. Liz poczuła, jak chłodne powietrze uderza ją w twarz, z każdym krokiem wchodziła coraz głębiej w to nieznane miejsce, które nie wydawało się mieć końca. Krok za krokiem, aż do momentu, w którym jej nogi zatrzymały się na jakimś podejrzanym kawałku drewna, wystającym ze szczelin w posadzce.
Uniknęła go w ostatniej chwili, ale uderzenie jej buta w deski wydawało się głośniejsze, niż miało być. Jej serce zabiło jeszcze mocniej, a oddech stał się trudniejszy. Zewsząd ogarniała ją niepewność. Gdzie była teraz? Jak długo wędrowała przez ten labirynt?
Zatrzymała się, z niepokojem patrząc na przestrzeń przed sobą. Ciemność była głęboka, ale zaczynała mieć wyraźniejszy kształt, jakby zbliżał się koniec tej niekończącej się drogi. Wtem, coś zaświeciło w oddali.
Niewielkie światło, prawie niewidoczne, ledwie dostrzegalne, oświetliło postać stojącą w cieniu na końcu korytarza. Tylko jedno, zimne, nieprzyjazne światło padało na tę postać, ale na tyle silne, by Liz mogła dostrzec, że to ona, tam, w tym mroku.
— Zbliż się — odezwał się mężczyzna, którego twarz była teraz wyraźna, jakby coś z jej umysłu pozwalało ją dostrzec, a jednocześnie znikała w tej samej chwili, by powrócić do tej samej zatartej postaci.
Liz zadrżała, ale wiedziała, że nie może się wycofać. Czuła, że była tu od zawsze, jakby ktoś zaplanował to wszystko z góry. Musiała sięgnąć po odpowiedzi. Musiała dowiedzieć się, co kryje się za tym wszystkim, za każdą z tych ukrytych nici, które zaczęły się łączyć w coś, czego nie dało się przewidzieć.
Powoli ruszyła w stronę postaci, a jej kroki wydawały się głośniejsze niż kiedykolwiek. Każdy odgłos odbijał się od pustych ścian, jakby korytarz żył własnym życiem. Zbliżyła się do mężczyzny, który wciąż stał w tym samym miejscu, jakby nie przejmował się jej obecnością.
A potem, w tym nieznanym świetle, dostrzegła jego twarz, wyraźną i surową. Twarz, którą widziała w swoich najgorszych koszmarach. Był to ten sam mężczyzna, którego widziała we wspomnieniu. Czuła, że nie była w stanie cofnąć się, że każda cząstka jej istnienia została już wciągnięta w ten wir, którego nie mogła zatrzymać.
— Witaj, Liz — powiedział cicho, z pełnym spokojem, jakby nie było nic nadzwyczajnego w spotkaniu ich w tym miejscu.
„Skąd on mnie zna?” pomyślała, choć odpowiedź pojawiła się w jej głowie w tej samej chwili.
Nie miała pojęcia, kim był, ale już teraz wiedziała, że nie mogła uciec przed tym, co nadchodziło. Ten mężczyzna trzymał wszystkie odpowiedzi w swoich rękach, a Liz była zaledwie pionkiem na tej szachownicy, którą zbudował ktoś inny, ktoś, kto stał w cieniu, patrzył i czekał na odpowiedni moment, by ujawnić swoją grę.
Zbliżyła się jeszcze bardziej, coraz bardziej wciągana przez niepokojącą aurę tej nieznanej postaci, która jakby trzymała ją za ręce, zmuszała do tego spotkania. Każdy krok był cięższy, jakby stawiała się w miejscu, w którym nie miała już kontroli.
Mężczyzna podniósł rękę, wskazując na drzwi znajdujące się tuż obok niego. Liz spojrzała na nie, ale coś w jej wnętrzu kazało jej poczuć, że to nie był właściwy wybór, że to, co kryło się za nimi, miało w sobie coś mrocznego, co zniszczyłoby wszystko, co pozostało w jej sercu.
Zatrzymała się. Głos w jej głowie mówił jej, by zawróciła. Czuła, że nie może podjąć decyzji sama. To nie była jej gra. Coś wybrało za nią, a ona musiała to zaakceptować.
Liz wstrzymała oddech, jakby cała jej istota była zablokowana, unieruchomiona w jednej sekundzie. Zadrżała, widząc, jak mężczyzna na końcu korytarza przesuwa palcem wzdłuż drzwi, jakby czekał na jej reakcję, jakby cała ta scena miała być czymś, na co została zaplanowana. Drzwi były zamknięte, ale coś w powietrzu sprawiało, że stawały się one bardziej realne, materialne, a zarazem groźne, jakby ukrywały w sobie coś, czego nie mogła dostrzec, ale czuła, że jest to coś przerażającego, coś, co mogło ją pochłonąć.
Nie była w stanie oderwać wzroku od jego ręki, która wciąż powoli przesuwała się po klamce, jakby testując jej wytrzymałość. Drzwi miały w sobie coś staroświeckiego, coś, co przypominało raczej zakurzone wejście do innego świata niż zwykłą konstrukcję, która miała oddzielać przestrzeń od przestrzeni. Liz poczuła, jak w jej wnętrzu rośnie niepokój, jakby coś rozpryskiwało się w jej głowie, łącząc wszystkie te koszmary, których nie chciała pamiętać, w jedno wielkie, pulsujące, nieprzewidywalne zagrożenie.
„Nie otwieraj ich. Zatrzymaj się teraz. Jest za późno, nie możesz tego zrobić. Nie wiesz, co czeka za tymi drzwiami.”
Jej serce zabiło mocniej, a w jej oczach odbił się cień jakiejś nieznanej prawdy, jakby wszystko, czego dotknęła, zaczęło się teraz rozpadać.
Mężczyzna, który stał przed nią, nie poruszał się, ale cała jego postać emanowała chłodnym spokojem, który jednocześnie przenikał przez nią jak strzały w mrok. Znał ją. I ona to czuła. Wszystko, co wiedziała, zderzało się z faktem, że była tylko częścią czegoś większego, czegoś, czego nie mogła kontrolować, a każde jej działanie mogło zaprowadzić ją do nieuchronnej przepaści.
Zastanawiała się, czy to tylko złudzenie. Może nie miała już nadziei na ucieczkę. Może była tylko pionkiem, który nie był w stanie wyrwać się z tego układu. Zbliżyła się jeszcze bliżej, nie mogąc opanować swojego ciała, które podążało ku niemu, jakby nie było już odwrotu. Każdy krok był cięższy od poprzedniego, jakby zbliżała się do samego serca tej ciemności, tego, co kryło się za drzwiami.
— Proszę — wyszeptała, choć jej głos był niemal niesłyszalny w tym ogromnym korytarzu. — Proszę, nie… nie chcę tego.
Ale mężczyzna jedynie spojrzał na nią, a jego wzrok był tak przenikliwy, że Liz poczuła, jakby nie tylko widział ją, ale i przenikał na wskroś. Jego oczy, ciemne jak noc, nie były już tylko oczami człowieka. Były czymś więcej, czymś, co nie miało żadnej definicji w jej świecie.
— Wiesz, że nie masz wyboru — powiedział, jego głos nieznacznie się załamał, jakby sam był świadom swojej roli w tej grze. — Każdy wybór, który dokonasz, tylko cię zbliży do tego, co nieuniknione. Zatem po co się opierać? Zrób to, czego oczekuje od ciebie przeznaczenie.
Liz poczuła, jak cała jej pewność siebie wyparowuje. W jego słowach nie było niuanse, tylko pełna determinacja, która nie zostawiała miejsca na wątpliwości. Czuła, że jej ręce zaczynają się trząść, a umysł szukał jakiejkolwiek drogi, by wyjść z tej sytuacji. Lecz wiedziała, że nie ma już wyjścia. Nie mogła cofnąć się. Zbyt wiele razy słyszała ten głos w swoich snach. Zbyt wiele razy czuła, że coś nieznanego czeka na nią, przyciągając ją niczym ciemny wir.
Zdecydowała się. I nie była pewna, czy to była dobra decyzja.
Ręką zbliżyła się do klamki, która wydała delikatny, niemal dźwięczny klik, jakby otwierając drzwi nie tylko do pomieszczenia, ale do całego świata, który od lat tkwił w jej sercu, na granicy zapomnienia i zrozumienia. Czuła, że każdy element jej istnienia, każdy atom, z którego była zbudowana, stawał się częścią tego nieodwracalnego procesu.
Zamknęła oczy i weszła.
Z każdym krokiem, który stawiała w ciemności za otwartymi drzwiami, świat wokół niej zmieniał się nie do poznania. Nie było to już to samo pomieszczenie, które widziała przed chwilą, pełne ukrytych cieni i resztek zapomnianych wspomnień. Teraz przestrzeń była inna, ogromna i tajemnicza, niemal nieskończona. Odczuwała, jakby znalazła się w nieznanym wymiarze, gdzie każda linia, każdy kształt, każda cząstka powietrza była wykrzywiona, jakby rzeczywistość sama zaczynała się wyginać pod wpływem czegoś, czego nie mogła zrozumieć.
Liz stała w absolutnej ciszy, w której nie było słychać nawet najmniejszego szelestu, jakby czas sam w sobie zamarł. Każdy jej ruch był jak dźwięk w pustce, a każdy oddech czuła w piersiach niczym ciężar, który powoli zaczynał ją dusić. Światło, które tu istniało, było niepokojąco zimne, nieznane, a zarazem znane, jakby część jej samej była w tym miejscu od zawsze. Ściany były pokryte w nieznanych wzorach, które zmieniały się z każdym jej spojrzeniem, nie dawały się uchwycić, jakby były świadkami czegoś, co miało się wydarzyć, coś, czego Liz nie była jeszcze gotowa zrozumieć.
Z każdym krokiem w głąb tej przestrzeni czuła, jak zbliża się do prawdy, której nie była w stanie uchwycić. Nie była w stanie jej opisać. To, co tu było, wykraczało poza granice jej pojmowania. Miała wrażenie, że wszędzie wokół niej ukryte są oczy, które ją śledzą, jakby każde spojrzenie na nią pozostawiało w tym miejscu jakiś trwały ślad. I choć niczego nie widziała, czuła to. Czuła, jak coś ją obserwuje. Nie była sama.
— Liz — usłyszała głos, który był jednocześnie daleki, jakby wykruszony przez czas, a zarazem bliski, niemal tuż za jej plecami.
Obróciła się gwałtownie, czując, jak jej serce zamarło na moment. Za nią stał mężczyzna — nie ten, którego spotkała na korytarzu, ale inny. Wysoki, o bladym, niemal przezroczystym obliczu, jakby był częścią tej przestrzeni, a zarazem czymś, co wyszło z jej snów. Jego oczy były puste, jak dwie czarne dziury w bezdennej otchłani, w których nie było nic. Niezwykle zimne, patrzyły na nią z jakąś dziwną pewnością, jakby znały każdą myśl, którą miała w swojej głowie.
Liz poczuła, jak w jej ciele rośnie niepokój, jak w każdej cząstce jej jestestwa rodzi się nieodparte poczucie, że to, co widzi, to tylko złudzenie. Że nie powinna tu być. Że ta przestrzeń nie jest prawdziwa. A jednak nie mogła się stąd ruszyć. Czuła, że coś w niej przyciąga ją do niego, jakby miała się za chwilę dowiedzieć czegoś, czego już nie będzie mogła zapomnieć.
— Kim jesteś? — wyrwało się z jej ust, choć nie była pewna, czy zadaje to pytanie jemu, czy sobie samej.
Mężczyzna uśmiechnął się, ale to nie był zwykły uśmiech. Był chłodny, wyprany z wszelkich emocji, jakby stanowił tylko element tej nieskończonej gry, w której Liz była tylko pionkiem.
— To nie jest ważne, Liz — odpowiedział cicho, jakby jego głos przenikał przez ściany tego miejsca. — Ważne jest to, że znalazłaś się tutaj, w samym sercu ciemności, i nie masz już wyboru. Nie masz już gdzie uciekać.
Liz poczuła, jak jej serce przyspiesza, a nogi zaczynają się zapadać. Światła wokół niej zaczęły migotać, a przestrzeń stawała się coraz bardziej nierzeczywista, jakby zaczęła się rozpadać. Czuła, jakby podłoga, po której stąpała, nie była już solidna. Czuła, jakby każda sekunda spędzona w tym miejscu wykruszała kawałek jej świadomości.
— Nie musisz tego robić — powiedział znowu mężczyzna, jego głos stawał się coraz bardziej wibrujący, jakby przechodził przez czas i przestrzeń. — Wiesz, że nie masz wyjścia. To nie ty decydujesz. Wszyscy są tu tylko po to, by odegrać swoją rolę. Tak samo jak ty.
Liz patrzyła na niego, czując, jak powoli traci poczucie rzeczywistości. Coś ją pchało do niego, coś, co było silniejsze niż jej własna wola. Coś w tym głosie, w jego spojrzeniu, sprawiało, że czuła się jak marionetka, której sznurki zostały wzięte przez siłę, której nie rozumiała. Otworzyła usta, ale nie była w stanie nic powiedzieć.
Zamiast tego, zrobiła krok w stronę mężczyzny. Krok, który nie był jej wyborem.
Liz poczuła, jak jej ciało zaczyna poruszać się samo, jakby nie była już w pełni sobą, jakby ktoś inny przejął kontrolę nad jej ruchami. To nie był strach, choć jej serce biło szybciej, a oddech stawał się coraz płytszy. To była raczej obojętność, coś, co nie pozwalało jej się wycofać. Jakby każde jej pragnienie, każdy impuls do oporu zostały wyrwane, pozbawione sensu przez coś potężniejszego, co rozpychało się w jej wnętrzu, jak ciemność, która rozprzestrzenia się w nieznanej przestrzeni, nie dając nadziei na ucieczkę.
Z każdym krokiem, który stawiała, zbliżała się do niego. Mężczyzna nie poruszał się, ale czuła, jak jego obecność narasta w powietrzu, jakby otaczała ją, wchłaniała w swoje mroczne ramiona. W tej chwili nie była w stanie powiedzieć, gdzie kończy się jego postać, a gdzie zaczyna ta przestrzeń, w której się znalazła. Wszystko zaczynało się mieszać — on, to miejsce, ona sama. Zatraciła poczucie czasu, jakby w tym stanie była jedynie widmem, odbiciem własnego istnienia.
Kiedy znalazła się tuż przed nim, mężczyzna nie wykonał żadnego gestu, nie przemówił. Jego oczy były jedynymi punktami w tej nieskończonej przestrzeni, które miały dla niej sens. Czuła, jak wzrok tych pustych oczu przeszukuje ją, jakby widział każdą myśl, każde wspomnienie, które nosiła w sobie, jakby nie było już tajemnic między nimi, jakby nie było nic, co mogłaby ukryć.
— Co chcesz ze mną zrobić? — spytała w końcu, jej głos zabrzmiał obco, cicho, jakby to pytanie wypłynęło z zupełnie innej części jej umysłu.
Mężczyzna uśmiechnął się szerzej, ale to nie był uśmiech, który mogłaby uznać za ludzki. To był uśmiech, który nie znał ciepła, tylko chłód. Uśmiech pełen pustki. Bez słowa, po prostu uniósł rękę, wskazując na przestrzeń za nią. Liz poczuła, jak jej ciało drży. To, co było za nią, nie było już tym samym miejscem, do którego przybyła. To było coś innego, coś, co zmieniało się z każdą chwilą, z każdą sekundą, jakby sam świat przekształcał się na jej oczach.
Zamknęła oczy na chwilę, ale to nie pomogło. Mimo zamkniętych powiek, czuła, jak ciemność wokół niej zaczyna się rozszerzać. W ciemności, która była pełna nieznanych dźwięków, pełna nieznanych lęków, które wpijały się w nią jak ukryte pazury. To nie był już tylko koszmar. To było coś realnego. To było coś, co się działo, coś, co miało nadejść.
Otworzyła oczy, chcąc zobaczyć, co się dzieje, ale to, co ujrzała, było jeszcze gorsze niż wszystko, co mogła sobie wyobrazić. Zmieniająca się przestrzeń zderzała się z jej oczami w takim stopniu, że nie potrafiła już rozróżnić, co jest prawdą, a co jest jedynie złudzeniem. Z każdą minutą ten mężczyzna zdawał się bardziej dominować nad nią, jakby zacierał granice między tym, co rzeczywiste, a tym, co wyobrażone.
— Jesteś częścią tej gry — powiedział, a jego głos rozbrzmiał w powietrzu, przenikał ją, nie zostawiając miejsca na sprzeciw. — Tak samo jak ja. Tak samo jak każdy, kto kiedyś tu trafił. Nie ma odwrotu. Zrozum, Liz, nie możesz wyrwać się z tego. Nigdy nie mogłaś.
Jej serce zaczęło bić szybciej. Czuła, jak jej ciało staje się ciężkie, jak z każdą chwilą jej świadomość zaczyna się rozmywać, jakby zaczęła topnieć w tej przestrzeni, którą nie była w stanie zrozumieć. To, co on powiedział, miało w sobie coś, czego nie potrafiła wytłumaczyć. To brzmiało jak prawda, jak coś, czego nie mogła zaprzeczyć, mimo że nie chciała tego przyjąć. Coś, co na zawsze miało ją związać z tym miejscem. Coś, co sprawiało, że czuła, iż nie ma już drogi powrotnej.
Chciała krzyknąć, chciała zaprotestować, ale w jej ustach nie pojawił się dźwięk. Zamiast tego poczuła, jak coś w niej pęka, jak coś zaczyna się rozrywać od środka. Powoli, nieprzerwanie. Czuła, jak granice jej istnienia zaczynają się zacierać, jak wszystko, co znała, zaczyna odpadać, jak martwa skóra, którą trzeba zrzucić. Została tylko ona, nic więcej.
— Wiesz, co się stanie, Liz — kontynuował mężczyzna, a jego głos stał się bardziej stanowczy, jakby wszystko, co mówił, nabierało coraz większej mocy. — Wiesz, że to tylko początek. Tylko początek. I że wkrótce nic już nie będzie miało znaczenia.
Liz nie miała sił, by odpowiedzieć. Próbowała, ale nie potrafiła. Jej ciało zdawało się być pozbawione woli. Zrozumiała, że nie ma już wyboru. Nie miała już nic, czym mogłaby się oprzeć. I choć nie wiedziała, co ma się wydarzyć, czuła, że to, co nadchodzi, jest nieuniknione. A ona, w tej chwili, była tylko marionetką w rękach czegoś, co było nie do ogarnięcia.
Ciemność, która ją otaczała, powoli zaczęła ją wchłaniać. Powoli, stopniowo, aż zniknęła.
Liz otworzyła oczy, choć nie była pewna, czy to, co widzi, jest rzeczywiste. Przez chwilę myślała, że to, co się wydarzyło, było tylko złudzeniem, snem, koszmarem, który minął, jak tylko otworzyła powieki. Jednak to, co ujrzała, nie było snem. To był jeszcze bardziej niepokojący fragment rzeczywistości, której nie potrafiła pojąć.
Otoczenie zmieniało się przed jej oczami, ale nie w sposób, jaki mogła zrozumieć. Zamiast rozmytych kształtów czy jednego nieostrego obrazu, widziała teraz wszystko wyraźnie, jakby każdy szczegół stał się nagle bardziej rzeczywisty, ale to sprawiało, że jej serce zaczynało bić szybciej, a oddech stawał się płytszy. Powoli, nieśpiesznie, wkrótce zorientowała się, że nie była sama. To nie była przestrzeń pełna pustki. Ona była pełna nieznanych, nieuchwytnych postaci, które poruszały się z precyzyjnym, niemal mechanicznym ruchem.
Każdy ich krok, każde ich spojrzenie zdawały się celowe, skierowane w jej stronę. Każdy ruch był wyważony, ale niezdolny do wyjścia poza granice tego, co do tej pory znała.
Zaczęła dostrzegać coś, co zdawało się być jej własnym odbiciem, ale nie w lustrze, a w zniekształconej przestrzeni wokół niej. Widziała swoje ciało, ale jakby zniekształcone, oświetlone przez światło, które nie miało źródła, które przenikało ją z każdej strony. Była jak postać na krawędzi rzeczywistości, zawieszona pomiędzy światłem a cieniem. Czuła, że jeśli tylko odwróci wzrok, cała ta rzeczywistość runie, zniknie, a ona znowu znajdzie się w pustce. Jednak nie miała siły na to, by cokolwiek zrobić.
Z każdym krokiem, który stawiała, zbliżała się do nich, do tych postaci, które teraz wyglądały jak widma z przeszłości, jak zbiory fragmentów pamięci. Nie miały twarzy, ale miały formy, miały oczy, które zdawały się patrzeć głęboko w nią, rozrywać jej umysł, przewracać wszystko do góry nogami.
Nagle coś się zmieniło. Zmiana była subtelna, ale na tyle silna, by nie mogła jej zignorować. Z poczucia zanurzenia w tej dziwnej przestrzeni zaczęła powstawać wyraźna sylwetka, która, jak się wydawało, wyłaniała się z mroku. Był to mężczyzna, zbliżający się powoli w jej stronę. Jego kroki były ciche, nie pozostawiające żadnego śladu. Jego oczy były martwe, nie miały wyrazu, jakby nie patrzyły na nic w tym świecie. Jednak Liz miała wrażenie, że nie patrzą na nią, a przez nią.
— Co to za miejsce? — spytała, próbując przełamać ciszę, ale jej głos zabrzmiał jak echo, które odbijało się od ścian tej dziwnej przestrzeni.
Mężczyzna nie odpowiedział. Zbliżał się dalej, jego sylwetka stawała się coraz wyraźniejsza, ale wciąż coś w nim było obce, nienaturalne, jakby coś z niego, co wyłoniło się z ciemności, było tylko karykaturą człowieka. Jego spojrzenie stało się głębsze, bardziej intensywne, aż Liz poczuła, jak jej ciało staje się coraz cięższe, jakby przyciągane do niego niewidzialną siłą.
Zanim zdołała zareagować, usłyszała za sobą dźwięk, który wywołał w niej falę niepokoju. Niby cichy, ale intensywny — jak szelest liści na wietrze, ale bardziej gęsty, bardziej mroczny. Obróciła się powoli. I wtedy zobaczyła to, co miało zniszczyć każdy jej resztkowy spokój.
Na ścianach tej przestrzeni zaczęły pojawiać się ciemne smugi, jakby sama rzeczywistość była w procesie rozkładu. Smugi te były jak żywe, niczym pająki, które wspinały się po ścianach, owijając się wokół niej, jej nóg, jej rąk, jakby chciały ją związać, uwięzić w tej rzeczywistości. I wtedy mężczyzna, który stał przed nią, nagle się uśmiechnął. I ten uśmiech, który nie miał w sobie ani cienia nadziei, ani jakiejkolwiek łaskawości, pogłębił lęk Liz.
— Witaj w moim świecie — powiedział cicho, a jego słowa zabrzmiały jak dźwięk dzwonu w pustce, która wypełniała przestrzeń.
Czuła, jak coś w niej zaczyna pękać, jak jej umysł staje się coraz bardziej chaotyczny, jak przestrzeń wokół niej rozmywa się, jakby cała ta rzeczywistość nie miała już sensu, jakby każda myśl była zbyteczna. Z każdym słowem, z każdą chwilą, którą spędzała w tym miejscu, czuła, jak część jej samej odpada, jak nie potrafi już tego kontrolować. To nie było już tylko miejsce, to była jej własna pułapka.
— Co chcesz zrobić? — powtórzyła, choć nie miała pewności, czy pytanie miało jakiekolwiek znaczenie.
Mężczyzna przesunął ręką w powietrzu, jakby coś rysował w niewidocznej przestrzeni. I wtedy Liz poczuła to — dotyk, który nie był fizyczny, ale wżarł się w jej umysł, zabierając ją do miejsca, które nie miało początku ani końca. To miejsce było pełne zniekształconych wspomnień, snów, które nie miały zakończenia.
I wtedy zrozumiała. Nie była już w stanie uciec.
Mężczyzna zbliżył się do niej, jego kroki były ciche, nie pozostawiając najmniejszego śladu na tym nieskończonym, mrocznym tle, które zdawało się pulsować jak żywy organizm. Z jego twarzy nie biło nic, co mogłoby świadczyć o jakiejkolwiek emocji. Wzrok, który skierował na Liz, nie był już tylko zimny. To było coś gorszego, coś, czego nie dało się opisać słowami. To było jak patrzenie w otchłań, jakby mężczyzna nie patrzył na nią, a przez nią, jakby był poza rzeczywistością, nie związany z tym, co mogło się dziać.
W ciszy, która panowała wokół, nie mogła usłyszeć nawet własnego oddechu. To było jakby całe jej istnienie zniknęło w tym mrocznym świecie, jakby czas zatrzymał się, a ona stała w samym sercu chaosu. W tej chwili poczuła, że nie ma już odwrotu, że cała jej obecność w tym miejscu to tylko część jakiejś niepojętej układanki, której nigdy nie zrozumie. To była pułapka, która miała ją pochłonąć.
Zanim zdołała zareagować, mężczyzna wyciągnął rękę, a w jego palcach zaczęła migotać dziwna, nieziemska energia, jakby same ciemności zaczęły formować się w coś namacalnego, coś, co miało moc kontrolowania tej przestrzeni. Liz poczuła, jakby zimny, nieuchwytny dreszcz przeszył ją od wewnątrz, przesuwając się po całym ciele. To nie była zwykła obawa. To było coś bardziej pierwotnego, coś, co sięgało głęboko w jej podświadomość, w miejsca, które nie miały być dotknięte.
— Kto jesteś? — zapytała, choć jej głos brzmiał jak echo, które ginęło w pustce.
Mężczyzna nie odpowiedział od razu. Jego oczy, które teraz zdawały się być jeszcze bardziej nieziemskie, wpatrywały się w nią z przerażającą intensywnością. A potem, w końcu, odpowiedział, ale słowa, które padły z jego ust, zabrzmiały jak coś, co nie miało sensu, jak wyrok.
— Ja jestem wszystkim, co było, jest i będzie. — Jego głos brzmiał jak szept, który nie tylko wypełniał przestrzeń, ale także wchodził w umysł Liz, zagnieżdżając się w niej na zawsze. — Ja jestem tą, którą straciliście, tym, czego nigdy nie mogliście pojąć. I ty, Liz, jesteś częścią tego, czego nie możesz zrozumieć.
Słowa te, choć pełne tajemnicy, były zbyt mroczne, by je pojąć. Liz czuła, jak jej ciało staje się cięższe, jak w niej samej zaczyna powstawać wrażenie nieuchronności, jakby cała jej tożsamość rozpływała się w tym, co mężczyzna mówił. On nie był po prostu człowiekiem. To, czym był, było nieznane, poza wszelkimi kategoriami.
— Co chcesz ode mnie? — Liz ponownie zapytała, ale tym razem głos jej zabrzmiał jak wykrzykiwane wołanie o pomoc, choć wiedziała, że nie ma nikogo, kto by jej odpowiedział.
Mężczyzna zamrugał, a jego twarz na moment wydawała się wykrzywiona, jakby zadowolona z efektu, jaki wywarł na Liz. Następnie bez słowa podszedł bliżej. Liz poczuła, jak coś w jej wnętrzu przesuwa się, jakby fizyczne istnienie w tej przestrzeni było tylko iluzją, czymś w rodzaju wirtualnej rzeczywistości, w której nie miała wpływu na to, co się dzieje. Czuła, jakby nie miała kontroli nad własnym ciałem. Nie mogła ruszyć ręką, nie mogła wykonać żadnego ruchu. Wszystko w niej zdawało się zatrzymane w czasie. Wszystko, oprócz tego nieuchronnego poczucia, że musi czekać. Musi czekać na to, co nadejdzie.
I wtedy pojawiła się kolejna postać.
Zjawisko to, równie nieziemskie jak mężczyzna, nie pojawiło się wprost przed nią, lecz wyłoniło się z cieni. Postać ta była zamglona, niemal przezroczysta, ale wyraźnie wyczuwalna. Wydawała się emanować subtelnym światłem, które kontrastowało z ciemnością wokół. Jej obecność była niepokojąca, nie tylko ze względu na to, że była niematerialna, ale także dlatego, że wywoływała uczucie niepokoju, jakby była emanacją czegoś z przeszłości, czegoś, co powinno było zostać zapomniane. Liz nie mogła się oprzeć wrażeniu, że ta postać ją obserwuje. I to nie w sposób, który mógłby sugerować pomoc. Raczej jakby… oceniała.
Liz starała się przemówić, ale jej słowa ugrzęzły gdzieś w gardle. Nic nie mogła powiedzieć, jakby jej głos został zablokowany przez tę dziwną, kosmiczną siłę, która zdawała się kontrolować tę rzeczywistość. Mężczyzna zamilkł, jego obecność zbliżyła się jeszcze bardziej, a wtedy, jakby po uzyskaniu odpowiedzi na swoje niepoznane pytanie, spojrzał na postać, która się pojawiła, jakby czekając na jej reakcję.
Postać uniosła rękę, wskazując na Liz. W tej chwili Liz poczuła, jak coś w niej pęka. Nagle zrozumiała, że to nie była tylko wizja. To było coś bardziej rzeczywistego, to była rzeczywistość, której nie potrafiła zrozumieć, której nie miała żadnej szansy pojąć.
Zanim mogła podjąć jakąkolwiek decyzję, mężczyzna zrobił krok w tył. W tej samej chwili cała przestrzeń wokół Liz zaczęła pulsować, z każdym uderzeniem serca, jakby sama przestrzeń miała życie, jakby każdy element wokół niej był częścią jakiejś większej całości.
Nagle poczuła, jak wszystko wokół niej zaczyna się rozpadać. Cienie sięgnęły jej nóg, przesuwając się po skórze jak zimny dotyk. I wtedy wszystko zniknęło, w jednej sekundzie, jakby zapadła się w nieistniejącą przestrzeń.
Znalazła się z powrotem w rzeczywistości. Ale nie była już tą samą Liz.
Rozdział IV — W mroku zmysłów
Liz obudziła się w zupełnej ciszy. Otaczała ją ciemność, która wydawała się być bardziej gęsta niż kiedykolwiek wcześniej. To nie była zwykła noc, nie był to zwykły cień. W tym mroku nie było przestrzeni ani czasu. Zamiast tego czuła się, jakby była zawieszona w pustce, w świecie bez końca, w którym każdy oddech miał wagę istnienia, a każda myśl mogła pociągnąć ją w nieznane otchłanie.
Jej ciało, choć zmęczone, nie wykazywało oznak odprężenia. Każdy mięsień zdawał się napięty, a oddech przyspieszony, jakby wciąż była w trakcie walki, którą toczyła w tym dziwnym, nieuchwytnym świecie. Jej ręce zacisnęły się w pięści, a palce miały już prawie krew na skórze z trzymania się czegoś, czego nie widziała, nie rozumiała, ale czego nie mogła puścić. Powoli otworzyła oczy, a ich tęczówki dostosowały się do ciemności, szukając choćby cienia, który mógłby rozproszyć tę głęboką czerń.
Czarna przestrzeń wokół niej zaczynała powoli przybierać kształty. Zza tej ściany ciemności wyłaniały się zamglone kontury, a potem coś więcej — kształty, sylwetki, a może to były tylko wyobrażenia. Wydawało się, że Liz zaczyna widzieć nie tylko to, co w jej zasięgu wzroku, ale coś, co sięgało poza granice tego, co mogła pojąć. Każdy ruch, każde wyjście ze snu przenosiło ją w jeszcze bardziej nieznane, nieoczywiste miejsce, w którym odczuwanie przestrzeni i czasu nie miało już znaczenia.
Nagle poczuła dziwny zapach. Był intensywny, metaliczny, a jednocześnie jakby przepełniony czymś niepokojącym, przypominającym zapach starego drewna, zmieszany z czymś ostrym i nieprzyjemnym. Przesunęła wzrokiem w lewo, szukając źródła tej woni. Jej oczy wciąż nie mogły dostrzec szczegółów, ale kształt wyłaniał się powoli. Niezrozumiałe, a zarazem znajome — drzwi. Były zamknięte, ale do tego nie pasował ani materiał, ani kształt klamki, jakby były częścią czegoś, co istnieje tylko w umysłach ludzi w stanie skrajnego wyczerpania.
Liz wstała powoli, czując chłód, który wnikał w jej skórę. Jej nogi były jak z ołowiu, jakby każda ich część miała większy opór niż zwykle. Jedno po drugim, kroki, które stawiała, były pełne niepewności. Podłoga, o której wcześniej nie miała pojęcia, wcale nie była płaska. Coś w niej zgrzytało, jakby zmieniała swoją fakturę, przesuwając się pod jej stopami, niczym żywa powierzchnia. Chociaż nie miała pojęcia, dokąd zmierzała, nie potrafiła się zatrzymać. Musiała to zrobić. Musiała przekroczyć to coś, co nie dawało jej spokoju.
Zbliżyła się do drzwi. Dziwne, niezidentyfikowane uczucie wypełniło ją od środka, jakby coś kazało jej to zrobić, jakby jakaś wewnętrzna siła, nieznana jej w tej chwili, zmuszała ją do przekroczenia tej granicy. W tym momencie poczuła, jak coś zaczyna zmieniać się w powietrzu, jakby przestrzeń wokół niej zaczęła się przesuwać. Zatrzymała się na moment i wsłuchała w milczenie, które teraz stało się jeszcze bardziej dojmujące.
Serce biło jej coraz mocniej, a ręce były wilgotne od poczucia napięcia, które rosło w niej z każdą sekundą. Uniosła rękę, a jej palce powoli dotknęły zimnej klamki. W tej chwili poczuła dziwne mrowienie na skórze. To nie był tylko lęk. To było coś gorszego. To było poczucie, że sama klamka, sama ta prosta czynność, miała moc zmiany jej życia na zawsze.
Chciała ją przekręcić, ale w ostatnim momencie coś ją powstrzymało. Z tylnego kąta pomieszczenia, z mroku, zaczęła wyłaniać się kolejna postać. Była zamglona, ledwo widoczna, jakby wciąż ukryta w cieniach, ale Liz poczuła jej obecność. To było coś, co nie należało do tego świata. Wyglądało to jak postać w długim, czarnym płaszczu, z twarzą ukrytą w cieniu.
Nie ruszała się, ale Liz wiedziała, że nie ma ucieczki. Z każdą chwilą zbliżała się do niej. Czuła na skórze jej zimny, jakby metaliczny dotyk. Czuła, że zbliżenie tej postaci nie pozostawi po sobie żadnych śladów, jakby wszystko, co miało miejsce, miało być jedynie częścią czegoś większego, czegoś, co nie mogło zostać zapomniane.
Postać zbliżyła się na tyle blisko, że Liz mogła poczuć jej oddech. Był chłodny, nieprzyjemny.
— Otwórz to — usłyszała szept. Głos nie był jej, nie był ludzki. Był jakby z innego wymiaru. Ciemność w tej chwili stała się bardziej gęsta, a powietrze cięższe. Jakby cała przestrzeń wokół Liz była pełna czegoś, co czaiło się tuż za rogiem jej świadomości. Czegoś, czego nie dało się dostrzec, ale czuć było w każdej komórce ciała.
Liz zrozumiała, że nie miała wyboru. Miała tylko jedno rozwiązanie. Musiała otworzyć drzwi.
Z przekonaniem, że już nic nie jest w stanie ją zatrzymać, przekręciła klamkę. Drzwi otworzyły się na oścież, a w tym momencie cała przestrzeń wokół niej zaczęła się zmieniać. Coś się ruszyło w powietrzu, jakby znikąd pojawiły się kolejne cienie.
Za drzwiami czekała kolejna tajemnica, która miała na zawsze zmienić jej życie.
Drzwi otworzyły się ze świstem, a Liz poczuła, jak gęsta ciemność otula ją niczym ciężki, wilgotny koc. Kiedy wciągnęła powietrze, zmysły szalały. Wydawało jej się, że ma przed sobą przestrzeń nie z tej rzeczywistości, jakby świat, który znała, nagle pękł, odsłaniając coś, czego nie da się ogarnąć ani pojąć. Przed nią nie było zwykłej przestrzeni, ale ciąg wąskich, krętych korytarzy, które wyłaniały się z tej ciemności jak rzeźbione w starym kamieniu przejścia w zapomnianych katakumbach. Ściany, z początku przypominające zwykły tynk, zaczęły zmieniać się w coś innego — pokrywały je nieznane znaki, jakby wyryte przez jakieś nieziemskie ręce. Liz poczuła drżenie w ciele, jakby te tajemnicze symbole były czymś, czego nie powinna dotknąć, jakby każda ich obecność w tym miejscu oznaczała przekroczenie granicy, której nie sposób odwrócić.
Kroki, które stawiała, nie miały dźwięku. Nie było w nich ani echa, ani oddechu, tylko zupełna cisza, jakby ona sama stała się częścią tej martwej przestrzeni. Z każdym krokiem czuła, jak ten mrok wchodzi jej w ciało, przesiąka jej skórę, jakby każde jej włókno, każda komórka pochłaniała tę dziwną substancję, którą wyczuwała wewnątrz siebie.
Nie była pewna, czy ten niepokój jest realny, czy tylko wytworem jej wyobraźni, ale jedno było pewne — nie miała wyjścia. Musiała iść dalej.
W oddali dostrzegła blask. Słaby, migoczący, jakby pochodził z płomienia, który ledwo utrzymywał się przy życiu. Liz poczuła, że to nie jest przypadkowe — coś ją prowadziło. Podążyła w stronę tego światła, choć jej serce zaczynało bić szybciej. Zbliżając się do źródła, zaczęła dostrzegać, że to nie był zwykły ogień, ale coś bardziej niepokojącego. Przypominało to ziarna światła, które były zawieszone w powietrzu, jakby zawisły w martwej przestrzeni. Każde z tych punktów świeciło w sposób nieprzewidywalny, zmieniając swój kolor — raz na niebiesko, raz na czerwono, a czasem na biało, pulsując jak bijące serce, tylko w zupełnej ciszy.
Gdy podeszła bliżej, wyczuła, że nie jest sama. Coś — albo ktoś — znajdował się tuż za nią, w tej samej martwej ciszy, niemal namacalny. Chciała się obrócić, ale nie mogła. Jakby jakaś niewidoczna siła przyciskała ją do przodu. W końcu nie wytrzymała, odwróciła głowę i w okamgnieniu ujrzała postać stojącą w ciemnościach. To była ta sama, którą widziała wcześniej — zamglona sylwetka w czarnym płaszczu. Z jej krawędzi wciąż wylewał się chłód, który rozchodził się w powietrzu, tworząc wyraźne granice tej przestrzeni.
Liz poczuła, jak jej ciało reaguje na tę obecność — mięśnie napinały się, serce biło gwałtownie, a cała skóra stawała w stan gotowości, jakby miała się zaraz obrócić w kamień. A jednak, mimo tego przerażenia, nie mogła oderwać wzroku od tej postaci. Choć wydawała się nie mieć twarzy, miała coś, co można by nazwać obecnością. Coś, co sprawiało, że nie mogła oderwać wzroku, jakby cała ta postać była symbolem zagrożenia, a zarazem nieodpartą siłą, której nie mogła zignorować.
Nagle postać zaczęła się poruszać, a jej ruchy były dziwnie nieregularne, jakby nie była w pełni zharmonizowana z rzeczywistością. Zbliżała się powoli, a każdemu jej krokowi towarzyszył cień, który zdawał się przelewać przez ziemię jak ciecz, rozlewając się wokół nóg Liz. Przerażenie nie dawało jej spokoju, lecz nie potrafiła uciec. Czuła, że nie miała już sił, by się ruszyć.
„Musisz to zrobić” — usłyszała nagle w swoim umyśle, ale nie mogła rozpoznać, czy to było jej własne myślenie, czy też ten głos należał do postaci, która stała przed nią. „Musisz przejść dalej. Tylko wtedy będziesz w stanie znaleźć odpowiedzi.”
Liz nie miała pojęcia, co miała zrobić, ale nie mogła się zatrzymać. Zatem, nie patrząc wstecz, ruszyła w stronę tego dziwnego światła. Każdy krok sprawiał, że coraz więcej symboli na ścianach korytarza zaczynało pulsować w rytm jej oddechu. Wydawało się, że te znaki żyją własnym życiem, że wchłaniają ją w siebie, biorąc jej duszę, jej wspomnienia, aż sama przestrzeń stawała się częścią niej.
Po kilku minutach dotarła do końca korytarza, gdzie światło stawało się coraz silniejsze. Liz zamknęła oczy, przygotowując się na to, co miało nadejść. I wtedy poczuła to — dotyk, który sprawił, że wzdłuż jej ciała przeszedł elektryczny dreszcz. Czuła, jak jej skóra staje się gorąca, jakby cała energia tego miejsca zaczęła ją chłonąć. A potem…
Zatrzymała się w martwej ciszy. Przestrzeń wokół niej zmieniła się nieodwracalnie. To, co zostało przed nią, nie było już tylko ciemnością — to było coś, czego nie potrafiła zrozumieć, ale wiedziała, że to nie jest koniec. Wręcz przeciwnie. To był początek.
Liz zadrżała, czując, jak niewidoczna siła zaczyna ją wciągać w głąb tej nieznanej przestrzeni. Jej ciało stawało się coraz cięższe, jakby grawitacja tego miejsca stawała się nie do zniesienia. Z każdym oddechem czuła, jak oddziela się od rzeczywistości, jak wchodzi w coś, co nie miało początku ani końca. Nie była pewna, co miała zrobić, ale jedno było pewne — nie mogła stać w miejscu. To była walka o przetrwanie. W tej ciemności musiała znaleźć drogę, wyjście, choćby jedno wyjście.
Poczuła jakby zimny palec dotknął jej szyi, jakby coś nieuchwytnego zbliżało się do niej z każdej strony. W tej chwili znów usłyszała ten głos, ale tym razem był inny — bardziej zdecydowany, nieco groźniejszy. „To nie jest miejsce, w którym możesz się ukryć. Tu nie znajdziesz schronienia. Tylko zrozumienie tej przestrzeni, tej ciemności, może cię ocalić.” Słowa te odbijały się od jej umysłu jak echo, nie dając jej żadnej chwili wytchnienia.
Głos brzmiał jak ostrzeżenie, ale Liz nie miała czasu zastanawiać się nad jego znaczeniem. Z każdą chwilą zdawała sobie sprawę, że to nie jest tylko miejsce, w którym utknęła. To była pułapka. Pułapka umysłu. „Muszę przejść przez to, muszę przejść przez to…” — powtarzała sobie w myślach, próbując zebrać ostatnie resztki sił. Po chwili poczuła, jakby przestrzeń wokół niej zaczęła się zmieniać. Korytarz, w którym się znajdowała, zaczął się wydłużać, jego ściany przesuwały się w stronę jej pleców. Dźwięk jej własnych kroków rozbrzmiewał w ciszy, tworząc falującą muzykę niepokoju. Każdy jej ruch stawał się bardziej powolny, ciężki, jakby wciągał ją w coś, co nie miało końca.
Przeszła jeszcze kilka metrów, czując, jak jej serce bije coraz szybciej, a oddech staje się płytki. Zaczynała tracić kontrolę nad tym, co się działo. W tej chwili wszystko wydało się jedną wielką iluzją, pułapką zbudowaną z jej własnych myśli. Wciąż szła, choć czuła się jak w transie, a jej zmysły były na granicy wytrzymałości. Po chwili w oddali dostrzegła kolejne światło. Tym razem było większe, intensywniejsze. Wydobywało się z ukrytego w głąb tunelu pomieszczenia, jakby było jednym, ogromnym sercem tej przestrzeni. I w tym świetle, mimo że było ono nieziemskie, dostrzegła ruch. Ktoś tam był.
To nie był ten sam cień, który podążał za nią wcześniej. To była osoba — wyraźna sylwetka, stojąca w cieniu, ale Liz była pewna, że nie jest to zwykła postać. Zmieniła się, jej ciało wyglądało teraz jak spowite w płynącą, lśniącą substancję. Czuła jej obecność jak wrzący dym, który unosi się z ziemi, otulając wszystko dookoła. Zatrzymała się na moment, niepewna, czy ma podejść bliżej, czy uciekać. Wtedy ta postać obróciła się w jej stronę, a z jej ust padły słowa: „Myślisz, że to koniec? Prawdziwa podróż dopiero się zaczyna.
Liz poczuła dreszcz na plecach. Głos tej postaci brzmiał jak szum, jak szelest nieznanych słów, jak echo zapomnianych historii. Coś w tym głosie sprawiało, że serce jej zamarło. „Kim jesteś?” — wydusiła z siebie, choć wiedziała, że nie dostanie odpowiedzi. Postać nie odpowiedziała, ale zaczęła się przesuwać w jej stronę, a z każdym jej krokiem przestrzeń wokół Liz zdawała się kurczyć. Miejsce, w którym się znalazła, zaczęło tętnić życiem — nie fizycznym, lecz w jakimś dziwnym sensie duchowym. Czuła, jak jej zmysły zostają stłamszone przez ciemność, jakby sama przestrzeń wchłaniała każdy jej ruch.
Gdy postać znalazła się tuż obok niej, Liz poczuła, że nie może już wrócić. Zdecydowana, a jednak przerażona, spojrzała w górę. Wzrok postaci, teraz już wyraźnie widocznej, był pełen zimnej determinacji. To spojrzenie wydawało się pełne wiedzy, której Liz nie mogła zrozumieć. Wtedy postać wyciągnęła rękę w jej stronę i powiedziała tylko jedno słowo: „Otwórz.”
Liz nie miała pojęcia, co to znaczy, ale wiedziała, że nie może się cofnąć. Czuła, jakby coś w jej wnętrzu zaczynało pękać. Nie miała wyboru. Wzięła głęboki oddech i wyciągnęła rękę w stronę tego dziwnego światła. W chwili, gdy jej palce dotknęły powierzchni światła, poczuła, jak cała jej rzeczywistość zaczyna się rozpadać.
Z przestrzeni wyrwał się ostry, przenikliwy dźwięk, jakby rozrywał jej umysł na kawałki. Każda komórka ciała wstrzymała oddech. Poczucie czasu zniknęło, zmysły zniekształciły się, a umysł przestał rozumieć, co się dzieje. Przeszłość, teraźniejszość i przyszłość zaczęły się ze sobą mieszać, tworząc obraz, który nie miał sensu. Czuła, jak jej świadomość zostaje wciągnięta w wir nieznanego.
I wtedy nadszedł moment przejścia.
Cała przestrzeń zawirowała, a Liz znalazła się w zupełnie innym miejscu. Ciemność zaczęła ustępować, a w jej miejsce wstępowało nowe światło — inne niż to, które widziała wcześniej. Światło to nie było jednak źródłem nadziei. Było chłodne, martwe, jakby niosło w sobie zapowiedź czegoś gorszego.
„Witaj w prawdziwym świecie,” — powiedziała postać, teraz stojąca obok niej, a jej głos brzmiał teraz jak zgrzyt starych, szklanych drzwi. I w tej samej chwili Liz zrozumiała, że znalazła się w miejscu, z którego nie ma już ucieczki.
Liz poczuła, jak jej ciało drży w obecności tego nowego, chłodnego światła. Świat, w którym się znalazła, był nie do opisania. Wydawało się, że czas i przestrzeń uległy całkowitemu zniekształceniu, a każda jej myśl stawała się rozmyta, jakby zasnuta mgłą. Czuła, jak to miejsce ją otacza, jak wkracza w nią i zlewa się z jej istotą. Była częścią tej ciemności, tej bezkresnej przestrzeni, która niczym głęboka otchłań wciągała ją w swoje wnętrze. Słowa postaci brzmiały w jej uszach, ale miały inny, odmienny wydźwięk — coś, co w pierwszym momencie wydawało się tylko echem, teraz nabrało nowego znaczenia. To światło, choć wydawało się nieprzeniknione, miało swój sens, który czekał na odkrycie.
„Gdzie jestem?” Liz zdołała wykrztusić, choć jej głos zabrzmiał obco, jakby nie należał do niej. Zimny wiatr, który zaczął wiać w tym miejscu, zdawał się niosić ze sobą nie tylko zimno, ale i coś jeszcze — zapach starych, zniszczonych książek, które nigdy nie były czytane, zapomnianych historii. W jej głowie zaczęły narastać obrazy — obrazy ludzi, których nigdy nie spotkała, miejsc, których nie odwiedziła, i zdarzeń, które nie miały miejsca. Wszystko to miało sens, ale tylko w tym dziwnym, niewytłumaczalnym świecie.
„To nie jest tylko miejsce, w którym się zgubiłaś,” — odpowiedziała postać, teraz stojąc tuż obok niej. „To miejsce, w którym Twoja podróż nabiera kształtów, w którym Twoje wybory stają się rzeczywistością. Ale to, co tu zobaczysz, nie będzie już takie, jakim je widzisz teraz.”
Liz spojrzała na postać, próbując zrozumieć sens tych słów. Wydawało się, że jej ciało było w stanie transu, niezdolne do pełnego przetworzenia tego, co się działo. Jej umysł krzyczał, próbując zrozumieć, co to wszystko znaczy, ale nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Postać, niezdolna do pełnego uchwycenia w tym wytworzonym świecie, przechodziła w mrok, jakby jej obecność była tylko wspomnieniem.
„Twoja podróż zaczyna się tutaj, Liz,” — głos postaci stawał się coraz bardziej niewyraźny. „Ale to, co nastąpi, już nie będzie Twoje. Czas płynie inaczej. Decyzje, które podejmujesz, zmieniają wszystko.„Co mam zrobić?” Liz zadała pytanie, ale odpowiedź nie nadeszła natychmiast. Zamiast słów, w jej głowie rozbłysły obrazy — fragmenty przeszłości, które na chwilę wróciły do niej. Były to obrazy, które przez chwilę wydawały się odległe, jakby należały do innej osoby, nie do niej. Czuła, jak coś w jej wnętrzu zaczyna się budzić — coś, czego nie chciała pamiętać.
„Musisz zdecydować, Liz,” — powiedziała postać, teraz całkowicie zacierając się w tle. „Wszystko, co widzisz, jest tylko cieniem tego, co zostało już wybrane. To, co wybierzesz teraz, zmieni wszystko. I nie ma drogi powrotnej.”
Liz poczuła, jak jej serce bije coraz mocniej, jak adrenalina zaczyna krążyć w jej żyłach. To miejsce, to światło, to nie była tylko próba jej wytrwałości. To była walka o samą siebie. I w tej walce nie mogła polegać na nikim. Musiała podjąć decyzję. I choć nie miała pojęcia, co się za nią kryje, wiedziała, że nie może odwrócić się teraz. Musiała pójść do przodu. Musiała znaleźć odpowiedź na pytanie, które dręczyło ją przez całą podróż.
Z każdym krokiem czuła, jak to dziwne, nierealne miejsce staje się coraz bardziej intensywne, jakby każda chwila zbliżała ją do granicy, której nie chciała przekroczyć. Ale w głębi siebie wiedziała, że nie ma już innej drogi.
Wtedy, z ciemności, wyłonił się kolejny obraz — obraz, który sprawił, że zatrzymała się na chwilę. To była jej przeszłość. Liz zobaczyła siebie w dzieciństwie, w swoim rodzinnym domu, w okolicznościach, które wyryły się w jej pamięci na zawsze. Każdy szczegół był wyraźny — zapach drewna w salonie, zapach ciasta pieczonego przez matkę, odgłos kroków ojca wchodzącego do domu. Ale z każdą sekundą ten obraz stawał się coraz bardziej zamazany. Zmieniały się twarze jej bliskich, ich uśmiechy, jakby nie byli tymi, za których ich uważała.
Liz poczuła, jakby sama zaczynała zanikać w tym obrazie. Jej ciało zaczęło stawać się przezroczyste, a jej obecność w tej chwili była niczym więcej jak cieniem. Nie mogła zatrzymać tej zmiany, nie mogła cofnąć się w czasie. Była tu i teraz, ale czuła, jakby zaczynała znikać. To było przerażające — nie chodziło już o podróż w czasie, chodziło o zatarcie granic między nią a jej własnym życiem.
„Nie mogę tego wytrzymać…” — szepnęła, ale jej słowa były jak echo.
I w tej chwili przestrzeń wokół niej zniknęła.
Liz otworzyła oczy. Nie była już w tym dziwnym świecie. Stała w ciemnym pomieszczeniu, w którym jedynym światłem była migotająca świeca. Na jej twarzy pojawił się zimny pot. Właśnie przekroczyła granicę, z której nie było powrotu.
Liz poczuła, jak jej serce bije głośniej, jakby każdy dźwięk rozbrzmiewał w jej uszach z niepokojącą wyrazistością. Z każdym oddechem czuła, jak przestrzeń wokół niej zbliża się, zamykając ją w małym, klaustrofobicznym świecie. Próbowała uspokoić oddech, ale niestety nie potrafiła. Wciąż miała wrażenie, że coś niepokojącego czai się tuż za jej plecami, czekając, by zaatakować. Ciemność w pomieszczeniu była niemal namacalna, jakby same ściany chciały ją wchłonąć, a duszne powietrze sprawiało, że czuła się osaczona, bez wyjścia.
Nie wiedziała, jak długo już tu była, ale coś w tej chwili nie dawało jej spokoju. Przesunęła dłoń wzdłuż ściany, starając się znaleźć jakikolwiek punkt orientacyjny, choćby najmniejszy szczegół, który mógłby jej pomóc. Palce napotkały na chłodną powierzchnię, z dziwnymi, wypukłymi teksturami, które nie przypominały żadnego znanego jej materiału. Jakby nie była w zwykłym pokoju, ale w jakiejś innej rzeczywistości, w której prawa fizyki były całkowicie zawieszone. Dłoń zacisnęła się na krawędzi, a Liz poczuła, jak coś twardego i ostrego przebiło jej skórę. Zatrzymała się, czując ból, ale nie wypuściła tego, co znalazła.
To było coś więcej niż tylko zwykła przeszkoda. To było coś, co miało jej przypomnieć, że nie była w stanie uciec. Czuła, jak jej oddech staje się płytki, jak adrenalina ponownie uderza do głowy, a serce bije szybciej, jakby czekając na jakieś oznaki ruchu, jakby czekając na to, co miało się wydarzyć.
„Liz, nie musisz się bać,” — usłyszała z ciemności głos, który zabrzmiał znajomo, a jednak obco. Był to głos, który nie należał do nikogo, kogo znała. A jednak wiedziała, że to ten głos pojawił się, kiedy nie mogła już znaleźć wyjścia. Był jak powiew wiatru, który przemykał przez jej uszy i gubił się w mroku. Zatrzymała się, wstrzymując oddech, próbując wyłapać każdy detal. „To, co widzisz, to tylko przedsmak tego, co masz do odkrycia. Nie ma już drogi wstecz. Każdy ruch, każdy wybór, prowadzi cię dalej w tę ciemność.”
Liz odwróciła się gwałtownie, czując, jak powietrze zmienia się wokół niej, jakby otaczała ją niewidzialna siła, która zaczynała ją ściągać w głąb. Potrząsnęła głową, próbując pozbyć się myśli, które gubiły się w tej przestrzeni, a jej ciało stało się ciężkie, jakby zatonęło w nieskończoności. Wtedy zobaczyła coś, co sprawiło, że jej serce niemal stanęło. Z ciemności wyłonił się kształt — nieosiągalna postać, która wydawała się być jednocześnie obecna i nieobecna. Zawsze na skraju widzenia, zawsze tuż za nią. Jak cień.
„Jesteś blisko,” — usłyszała znowu, a głos był coraz wyraźniejszy. „Ale nie wiesz, czego szukasz. To, co tu masz, to nie tylko pytanie o przeszłość. To walka o przyszłość. Wiesz, co musisz zrobić, ale nie wiesz, jak to zrobić.”
Liz zadrżała. Nie mogła zrozumieć tych słów. Każdy dźwięk, który docierał do jej uszu, zdawał się rozbijać jej umysł na kawałki. Czuła się, jakby była na skraju obłędu, jakby w tej chwili wszystko wokół niej stawało się nierealne. Zgubiła się w tym wszystkim, a przestrzeń wokół niej zaczynała zaciskać się, niczym ściany niewidocznego labiryntu.
„Czy to koniec?” — spytała, chociaż nie była pewna, czy chce usłyszeć odpowiedź.
Ciemność odpowiedziała jej milczeniem, ale w tym milczeniu dostrzegła coś — coś, co miało dla niej głębszy sens. W tej ciszy, w tym pustym, niczym niewypełnionym miejscu, zrozumiała, że to, co się stało, nie było przypadkiem. To była jej decyzja, to był jej wybór.
I choć nie wiedziała, dokąd ją on zaprowadzi, poczuła, że to jedyna droga, którą mogła podjąć.
Z każdym krokiem w stronę tej ciemnej postaci, czuła, jak zmienia się jej postrzeganie. To, co wydawało się nie do zniesienia, zaczęło nabierać nowego sensu. Z każdym krokiem, z każdym oddechem, Liz zaczynała rozumieć, że to, co miało się wydarzyć, już się działo. Czas nie istniał w tej przestrzeni, ale ona sama zaczynała wchodzić w niego, stając się jego częścią.
„Jestem gotowa,” — wyszeptała, nie wiedząc, czy naprawdę rozumiała, co to oznacza.
I wtedy — przestrzeń się rozszerzyła.
Liz czuła, jak z każdą chwilą jej świat staje się coraz bardziej obcy. Zniknęły granice między rzeczywistością a tym, co było tylko cieniem w jej wyobraźni. Była gotowa na wszystko, co miało nadejść, ale nie miała pojęcia, jak bardzo ta droga miała ją zmienić. Kiedy wreszcie odwróciła wzrok od postaci w ciemności, zauważyła coś, czego się nie spodziewała — w jednym z kątów pokoju stała nowa postać. Nie była to figura z mgły, jak te, które dotychczas ją otaczały. Nie była to także postać, której głos ją wcześniej przerażał. To był człowiek, a dokładniej mężczyzna, którego twarz, choć znajoma, miała coś niesamowicie obcego.
„Nie spodziewałaś się mnie tu zobaczyć, prawda?” — powiedział spokojnym głosem, nie ruszając się z miejsca. W jego oczach nie było strachu ani zaskoczenia, jakby wiedział, że to, co się dzieje, jest jedynie kolejnym etapem. Liz przez chwilę nie mogła przypomnieć sobie, kto to jest, ale potem jej myśli zderzyły się z rzeczywistością.
„Ty…” — zaczęła, czując, jak serce znowu przyspiesza. Był to Adam — mężczyzna, którego widziała po raz ostatni kilka miesięcy temu, kiedy nieświadomie wplątała się w sprawę, która nie miała prawa jej dotyczyć. Adam był śledczym, który zajmował się przypadkiem, który wykraczał poza normalne śledztwa. Jego spojrzenie było przenikliwe, zawsze pełne tajemnic, ale tego dnia, gdy po raz pierwszy spotkała go w sali przesłuchań, czuła, że coś jest z nim nie tak.
„Chciałaś zapomnieć, Liz, ale nie możesz. To, co się stało, nie pozwoli ci odejść. Przeznaczenie prowadzi cię z powrotem do mnie.” — Jego słowa brzmiały jak wyrok, a ona poczuła, jak w powietrzu zaczyna krążyć nieuchronność.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, mężczyzna zrobił krok w jej stronę, a przestrzeń wokół nich zaczęła się przesuwać, jakby rzeczywistość nie była już stała, a wciąż podlegała przemianom. Zanim zdołała zrozumieć, co się działo, drzwi do pokoju nagle się otworzyły, a w progu stanęła kolejna postać.
Tym razem to była kobieta — smukła, o ciemnych oczach, które błyszczały niczym ostrze. Miała w sobie coś mrocznego, coś, co sugerowało, że jej obecność w tym miejscu była zaplanowana od dawna.
„Ona nie wie, co ją czeka, Adam.” — Jej głos był niski, z lekką nutą kpiny, jakby cała sytuacja była dla niej nie tylko oczekiwaną częścią jakiejś gry, ale też przyjemnością.
„Wiem, Anno. Wiem. Ale niech przekroczy tę granicę. Może wtedy coś zrozumie.” — Adam odpowiedział, nie odrywając wzroku od Liz, jakby chciał wyciągnąć z niej odpowiedzi, których jeszcze nie miała.
Liz nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Adam i Anna — nie wiedziała, jak ich połączyć, nie rozumiała, dlaczego właśnie oni byli tutaj. Ich obecność zwiastowała coś, czego nie potrafiła wyjaśnić, ale co w tej chwili zaczęło ją przepełniać. Przepełniał ją niepokój, który czuła w tych chwilach, w tej przestrzeni, w tej nieokreślonej rzeczywistości. Coś w niej mówiło, że czas nie ma tu znaczenia — że to, co miało się zdarzyć, już miało miejsce.
„Prawda jest blisko, Liz. Prawda jest tu, w tym pokoju, tuż obok nas.” — Adam zbliżył się, a jego oczy patrzyły na nią z przemożnym naciskiem. „Ty już ją znasz. Tylko musisz pozwolić, by ją zobaczyć.”
„Nie rozumiem. Co się stało? Co chcecie, żebym zrobiła?” — Jej głos brzmiał bardziej zagubiony, niż kiedykolwiek wcześniej.
Anna zaśmiała się cicho, jakby cała sytuacja była tylko częścią jakiegoś dobrze wymyślonego planu, którego Liz wciąż nie potrafiła zrozumieć.
„Chcesz odpowiedzi? Otrzymasz je, ale nie w tej formie, jaką sobie wyobrażasz, Liz. To nie jest tak łatwe, jakbyś chciała. Odpowiedzi są w tej samej przestrzeni, w której próbujesz uciec. Będziesz musiała stawić czoła temu, czego się boisz najbardziej.”
„A jeśli nie jestem gotowa?” — Liz poczuła, jak jej serce bije coraz szybciej.
„To nie ma znaczenia.” — Adam odpowiedział chłodno. „To, co czeka, jest nieuniknione. Przeznaczenie nie zna opóźnień.”
Nagle, gdy Liz poczuła, że przestrzeń staje się jeszcze ciaśniejsza, a powietrze gęstsze, zaczęła dostrzegać, jak cała ta sytuacja zmienia się w coś, czego nie potrafiła kontrolować. To, co jej mówili, nie było już tylko częścią jakiegoś nieprawdopodobnego snu. To było rzeczywiste. I to przerażająco rzeczywiste.
Zanim zdążyła zareagować, poczuła, jak cała przestrzeń wokół niej nagle zaczyna się zapadać. Zniknęli. I została sama.
Liz stała w ciemności. Po tym, jak zniknęli, cała rzeczywistość zdawała się rozpuszczać w bezkształtnym mroku. Świat wokół niej stał się zamglony, nierealny, jakby każda cząstka tego miejsca była wyciągnięta z jej najgłębszych lęków. Wszystko drżało, pulsowało, a jej serce zaczęło bić w dziwnym rytmie — nieprzewidywalnym i gwałtownym. Wzrok nie mógł uchwycić niczego stałego, jedynie cienie, które wydawały się poruszać na granicy jej widzenia.
„Czujesz to?” — usłyszała szept. Był to głos, którego nie mogła zidentyfikować. Nie brzmiał jak żaden z tych, które znała. Był cichy, niemal eteryczny, a jednak przenikał ją do szpiku kości.
Zatrzymała się w miejscu, próbując oswoić tę niewidzialną obecność, która ją otaczała. Ale wtedy znowu poczuła to — jakby coś lub ktoś wznosił się ku niej z mroku, jak postać, która miała swoje własne plany, nie pytając o jej zgodę. To uczucie — przerażający niepokój — nasilało się z każdą chwilą.
„Wszystko się zmieni, Liz,” — głos był teraz wyraźniejszy, zdecydowany. „Będziesz musiała stawić czoła temu, co w tobie siedzi. Wszystko, co się stało, wróci.”
Skrzyżowała ręce na piersiach, jakby chroniąc się przed czymś, czego jeszcze nie rozumiała. Strach, który ją ogarnął, był czymś więcej niż tylko uczuciem. To było jak dotyk, który gładził jej skórę, jakby coś powoli penetrowało jej myśli. Uciekała, ale czy w ogóle mogła?
Zatrzymała się, wstrzymując oddech, czując jak odległe echo przeszłości rozbrzmiewa w jej uszach. Miała wrażenie, że za tym wszystkim, za każdą przeszkodą, kryła się historia, która była do niej adresowana od lat. I choć nie mogła tego zrozumieć, intuicyjnie wiedziała, że teraz to wszystko zaczyna się łączyć.
„Wszystko, czego pragniesz, zostało ci zabrane. Ale teraz, Liz, będziesz musiała stawić czoła temu, czego się boisz.” — Głos zniknął tak szybko, jak się pojawił, pozostawiając ją w tej samej pustce, w tym samym nieograniczonym mroku.
Zaczęła iść w stronę dźwięków, które wydawały się prowadzić ją do jakiejś wyjściowej drogi. Jej umysł, już mocno zmieszany, szukał w tej ciemności jakiejkolwiek wskazówki.
Nagle poczuła, jak jej ciało wpada w coś gładkiego, co nie miało krawędzi. Niby przez przypadek, ale od razu miała wrażenie, że to nie jest zwykła materia. To było inne. Jakby dotykała… przestrzeni, która nie należała do świata, który znała. I wtedy usłyszała to znowu — znany jej głos, jednak zupełnie nie ten sam, który pamiętała. Był mroczny, wyniosły, jakby wypełniony jakąś potężną siłą.
„Przyszłaś po odpowiedzi, ale one mają swoją cenę, Liz.” — Głos dochodził z ciemności, która zdawała się przełamywać wszystkie granice rzeczywistości. „To, co chcesz wiedzieć, nie da ci spokoju. To, co chcemy ci pokazać, zmieni cię na zawsze.”
Liz miała wrażenie, że te słowa wnikają w nią, że zapadają w jej skórę, że zostaną tam na zawsze. Czuła, jakby każde słowo wyrywało kawałek jej samej, jakby każda sekunda w tym miejscu była zacieraniem granicy pomiędzy tym, co realne, a tym, co wyobrażone.
„Zrozumiesz, dlaczego musiałaś tu być.” — Głos znów się zmienił. Znowu brzmiał z cichą, ale nieugiętą determinacją. „Wszystko, co cię spotka, to tylko część planu, Liz. Plan, który jest starszy niż ty. Starszy niż cokolwiek, co możesz sobie wyobrazić.”
Liz poczuła, jak się cofa. Coś ją przerażało w tej obecności, w tych słowach, które niosły ze sobą nieznaną jej moc. Było w nich coś tak nieuchwytnego, jakby to, co mówił, dotyczyło czegoś, czego nie mogła pojąć, nie teraz. Ale czuła, że to zbliża się do niej w każdej sekundzie. Zatrzymała się na moment, zamykając oczy i starając się skupić na tym, co miała poczuć. Ostatecznie to nie było miejsce, w którym można było się ukryć. Zawsze wracało to do niej.
„Wszystko ma swój koniec,” — powiedział głos zbliżając się do niej z niesamowitą szybkością. „Ale zanim to się stanie, ty musisz podjąć decyzję.”
Liz otworzyła oczy. Ciemność zaczęła ustępować, a przed nią ukazał się obraz — rozmazany, jakby przez szybę, którą ktoś niedawno zamoczył. To była twarz kogoś, kogo znała. Jej serce zabiło mocniej, gdy dostrzegła, że to twarz osoby, której już nigdy nie miała ujrzeć na oczy. To był on — mężczyzna, którego myślała, że straciła na zawsze. Ale teraz… teraz był tu, w tej chwili, w tej przestrzeni.
„Czas.” — szepnął, jakby wiedział, że w tej chwili nie ma już odwrotu.
Liz poczuła, jak coś w jej wnętrzu pęka. Rozpoczynała podróż, z której nie było już powrotu.
Liz stała w oszołomieniu. Obraz zniknął tak szybko, jak się pojawił, zostawiając po sobie jedynie echem powracające słowa: „Czas”. Czuła, jak cała jej rzeczywistość trzeszczy, jakby była na krawędzi rozpadu, na granicy przepaści, z której nie było ucieczki. Uderzenie tego doświadczenia wstrząsnęło nią do głębi, wdzierając się w każdą komórkę jej ciała. Wszystko wokół niej zmieniało się w nieznaną przestrzeń, pełną napięcia, z każdym krokiem stawało się trudniejsze odróżnienie, gdzie kończy się rzeczywistość, a zaczyna coś, co jest tylko w jej głowie.
„To nie jest przypadek, Liz,” — głos ponownie rozbrzmiał w jej uszach, jakby wyłaniał się z samego wnętrza mroku. „To jest to, na co czekałaś. To jest moment, w którym wszystko, o czym myślałaś, rozpadnie się w twoich dłoniach.”
Liz poczuła, jak ciśnienie rośnie w jej klatce piersiowej, jakby jej serce zaczęło bić w szybszym, nierównym rytmie, nieregularnie, w tym samym tempie, co nieznany głos, który wypowiadał słowa, pełne wyzwań i groźby. Jej oddech stawał się coraz bardziej płytki. Wzrok miała zamglony, jakby w tej przestrzeni, której nie rozumiała, nie było powietrza, które mogłoby ją otaczać.
„Musisz wiedzieć, że to, co się wydarzy, nie jest przypadkowe,” — głos brzmiał teraz jak zlepek różnych tonów, przesycony niewypowiedzianym zagrożeniem. „Wszystko, czym byłaś, czego się bałaś, co cię kształtowało, zmieni się, Liz. Zniknie, a ty staniesz się kimś innym.”
Liz odwróciła głowę, próbując znaleźć punkt, który dałby jej poczucie bezpieczeństwa, ale czuła tylko pustkę. Ręce drżały jej nie tylko z zimna, które rozlewało się po jej ciele, ale z lęku przed tym, czego nie rozumiała. Coś wisiało w powietrzu, jak nieuchwytna, mroczna tajemnica, której nie dało się odrzucić.
„Nie rozumiesz jeszcze, co się stanie, ale zrozumiesz, kiedy nadejdzie. Będziesz musiała wybrać, Liz.”
Liz poczuła, jak jej ciało zaczyna reagować na te słowa. W jej umyśle zapaliła się iskra — coś, co mogło być nadzieją, a zarazem pułapką. Wiedziała, że nie jest już tylko biernym uczestnikiem tej gry, ale że jej decyzje mogą wpłynąć na to, co stanie się dalej. Wiedziała, że ta podróż, na którą została wciągnięta, nie miała już odwrotu. Ale była gotowa — choć nie do końca. Musiała tylko znaleźć sposób, aby przejść przez to, nie zatracając siebie.
Nagle poczuła, jak otacza ją niesamowita ciemność, jakby przestrzeń, w której się znajdowała, zaczęła się rozszerzać, wciągać ją w siebie. W powietrzu pojawił się zapach ziemi i wilgoci. Czuła, jak stąpa na miękkiej powierzchni, jakby chodziła po lesie, choć tego lasu nie było w rzeczywistości. Coś przyciągało ją do przodu, w głąb tej otchłani, jakby nie było sensu w zastanawianiu się nad tym, co będzie dalej. To, co miało nadejść, czekało na nią w ciemności.
Jej kroki były coraz szybsze, coraz bardziej niepewne. Z każdym krokiem czuła, jak mrok pochłania ją w coraz głębszą otchłań. I wtedy to poczuła — dotyk. Ciepły, czuły, jakby ręka wyciągnęła się w jej stronę z ciemności, by przyciągnąć ją ku sobie.
Spojrzała w górę. Po raz pierwszy od dłuższego czasu poczuła coś, czego nie potrafiła opisać — obecność kogoś bliskiego. Kogoś, kogo już nigdy miała nie spotkać. Z jej serca wyrwał się cichy, zrozpaczony okrzyk, gdy zobaczyła go — była to postać, którą znała. Jego twarz, pełna bólu, przyglądała się jej. To był on — mężczyzna, którego utraciła, ale tym razem nie mógł jej już pomóc.
„Nie możesz cofnąć czasu,” — szepnął. „Ale możesz wybierać to, co się stanie.”
Liz zadrżała. To była prawda. Mogła zadecydować. Mogła podjąć wybór, choć nie wiedziała, co go czeka. Znowu stanęła przed nieznanym. Ale w tej chwili miała poczucie, że coś się zmienia. Musiała sięgnąć po odpowiedzi, by móc odzyskać to, co straciła, lub pogodzić się z utratą na zawsze.
„Jeśli to wybór, to muszę go podjąć,” — powiedziała cicho, choć jej głos drżał. „Nie cofnę czasu. Ale mogę iść naprzód.”
W tym momencie poczuła, jak coś w powietrzu zmienia się na zawsze, jakby sama przestrzeń zaczęła drżeć, jakby jej decyzja miała moc kształtować nie tylko jej przyszłość, ale całą rzeczywistość
Liz zamknęła oczy, czując, jak jej serce bije mocniej, jakby chciało wyrwać się z klatki piersiowej. Z każdym oddechem, który wciągała w płuca, czuła, jak ciemność wokół niej staje się gęstsza, jakby zaczynała ją otaczać, przesączać się do wnętrza jej ciała. W tej ciszy słyszała tylko szum własnej krwi, pulsującej w jej uszach. Wstrzymała oddech, próbując usłyszeć cokolwiek, co mogłoby dać jej odpowiedź. Ale nie było nic. Tylko mrok.
Nagle poczuła, jak jej stopy zetknęły się z twardą powierzchnią. Złapała równowagę, choć jej ciało wciąż było pełne napięcia. Wokół niej rozciągała się nowa przestrzeń, zupełnie inna od tego, co widziała wcześniej. Powoli otworzyła oczy, ale obraz, który się przed nią ukazał, był niemal nienaturalny. To miejsce, do którego trafiła, nie przypominało niczego, co znała. Wokół niej wznosiły się ogromne, mroczne wieże, oświetlone tylko bladym, nieziemskim światłem, które zdawało się nie pochodzić z żadnego znanego źródła. Wszystko wokół było zamglone, nierealne. Czuła się, jakby znalazła się w innym wymiarze, w przestrzeni pomiędzy rzeczywistościami.
Była w samym centrum czegoś, co nie miało sensu, w samym sercu nieznanego. Zamiast widzieć drogę, ścieżkę do celu, widziała tylko labirynt — zagmatwaną sieć korytarzy i ciemnych zaułków, które rozchodziły się w niezliczone strony. W jej głowie zaczęły pojawiać się myśli, które wcześniej wydawały się niepojęte. „Co to jest? Dokąd mnie to prowadzi? Czy jestem w stanie wyjść z tego?”
Przesunęła rękę po zimnej ścianie, szukając jakiegoś punktu zaczepienia. Dotyk był twardy, surowy, jakby sama powierzchnia była zrobiona z kamienia, lecz czując ją dłużej, zaczynała dostrzegać, że jej faktura była dziwnie nieregularna — jakby coś pulsowało pod nią, jakby w tym miejscu była obecna jakaś nieznana siła. Jej palce zacisnęły się na kamieniu. Jakby coś w tej chwili zaczęło odpowiadać jej dotykowi, jakby cała ta rzeczywistość reagowała na jej obecność.
„Wybór,” — szepnął głos, który wydawał się dochodzić z samego wnętrza ziemi. „Wybór zawsze był kluczem. Teraz musisz wybrać, Liz.”
Liz wstrzymała oddech, jej myśli stawały się coraz bardziej nieuporządkowane. Zaczęła chodzić powoli, kierując się w stronę jednego z korytarzy. Każdy krok niósł ze sobą wrażenie, że przekracza granicę między tym, co znane, a tym, czego nie jest w stanie pojąć. Kiedy doszła do końca korytarza, zauważyła coś, co wprawiło ją w osłupienie. Na końcu drogi stała wielka, nieruchoma postać, otoczona delikatnym, mglistym światłem. Była to postać, którą znała, choć jej nie rozpoznała od razu.
„To ty…” — wyszeptała Liz, ale głos jej zadrżał, jakby sama nie wierzyła w to, co widzi. Z każdym krokiem postać stawała się coraz wyraźniejsza. Wreszcie ujrzała twarz, którą znała z przeszłości. Twarz mężczyzny, którego nigdy nie miała zapomnieć.
„Nie boisz się mnie?” — zapytał, a jego głos niósł w sobie coś, co brzmiało jak lekki żart, ale był to żart przesiąknięty mrokiem. Liz nie odpowiedziała od razu. Była zbyt zaskoczona, zbyt oszołomiona tym spotkaniem. Chciała go zapytać, jak się tu znalazł, co to wszystko oznacza, ale nie miała odwagi. Zamiast tego starała się nie myśleć o przeszłości, która zawsze ją ścigała.
„Nie masz już wyboru,” — dodał on, jakby to, co mówił, miało jakieś głębsze znaczenie. „Musisz podjąć decyzję, Liz. Czas na twoją chwilę prawdy.”
Liz spojrzała mu w oczy, ale nie widziała w nich nic, co by ją uspokajało. Czuła się, jakby wpadła w sam środek burzy, jakby rzeczywistość sama zaczynała się rozłamywać w jej oczach. Wiatr zaczął wiać, przeszywając ją chłodem, jakby cała przestrzeń wokół niej żyła, oddychała w rytm jej serca. Jej umysł zaczął się zapełniać obrazami, które były dla niej trudne do zrozumienia. Wszystko, co wiedziała, wszystko, czego się bała, zaczęło mieszać się w jedno.
„Czas na wybór,” — powtórzył mężczyzna. „Wybierz, Liz, zanim znikniesz na zawsze.”
Liz czuła, jak w jej ciele rośnie napięcie. Z każdą chwilą zdawała sobie sprawę, że jest w samym środku czegoś, co będzie miało nieodwracalny wpływ na jej życie. To, co miała zrobić, nie miało odwrotu. Czas stanął w miejscu. Jedyną rzeczą, którą mogła zrobić, to podjąć decyzję, która zmieniła wszystko.
Liz wstrzymała oddech, a jej dłonie drżały, gdy spojrzała na mężczyznę. Jego twarz była znajoma, ale zarazem obca. Czuła, że w tym momencie cała jej przeszłość, wszystkie wybory, które miały ją doprowadzić tutaj, zderzyły się w jedno, niepokojące uczucie. Co miała zrobić? Co ten mężczyzna miał na myśli mówiąc, że „czas na wybór”?
„Znikniesz?” — zapytał, a jego głos był miękki, prawie troskliwy, jakby chciał ją uspokoić. Ale w jej sercu nie było spokoju. W jej umyśle kłębiły się pytania, których nie potrafiła odpowiedzieć. Kto on był? Co się stało z czasem, z rzeczywistością, w której się znalazła?
Liz patrzyła na niego, nie wiedząc, co zrobić. Czuła się jakby była w transie, jakby jego słowa wchodziły głęboko w jej umysł, przekraczając granice rozsądku.
Zatrzymała się, nie wiedząc, jak odpowiedzieć.
„Nie mam nic do stracenia,” — odpowiedziała w końcu, choć jej słowa brzmiały jak echo, nie miały w sobie żadnej pewności. „Czuję, jakby to wszystko już się działo. Jakby to, co teraz widzę, było tylko… tylko częścią czegoś, co już się stało. Co ja właściwie tu robię?”
Mężczyzna uśmiechnął się delikatnie, choć w jego oczach czaiła się tajemnica. „Nie pytaj, Liz. Odpowiedź czeka na ciebie. A wybór, jak zawsze, należy do ciebie.”
Poczuła, jak zimny dreszcz przebiega jej ciało, ale nie mogła cofnąć się. Nie mogła się już zatrzymać. Zrobiła krok w jego stronę, choć jej serce przyspieszyło, a umysł zalały tysiące wątpliwości. „Więc co dalej?” — zapytała, bardziej do siebie niż do niego.
Mężczyzna zbliżył się do niej, niemalże nie ruszając z miejsca. „Pytasz o coś, co nie ma odpowiedzi, Liz. Odpowiedź jest w tobie, w każdym twoim wyborze. Pytanie brzmi: czy jesteś gotowa zaakceptować to, co się stanie, kiedy zrozumiesz, kim naprawdę jesteś?”
Słowa jego były jak klucz do zamka, którego Liz nigdy nie potrafiła otworzyć. Kiedy zrozumiała, co tak naprawdę oznaczają, poczuła, jakby coś w jej wnętrzu pękło, jakby cały świat wokół niej zaczął się chwiać. Podjęła decyzję. Musiała to zrobić, musiała poznać prawdę.
„Co się ze mną stanie?” — zapytała, nie mogąc powstrzymać drżenia w głosie.
„To zależy od tego, jak postrzegasz siebie. Od tego, co wybierzesz w tej chwili,” — odpowiedział cicho, ale z pewnością, która budziła w Liz niepokój. „Nie ma już odwrotu.”
Liz spojrzała na niego, a w jej oczach pojawił się błysk zrozumienia, ale i lęku. Kiedy zbliżyła się do niego, poczuła coś, czego nie mogła nazwać. Czuła jakby wchodziła w coś większego niż ona sama, jakby przekraczała granice swojego istnienia. To, co miało nastąpić, było poza nią, poza wszystkim, co znała.
Nagle zrozumiała, że to nie tylko ona decyduje o tym, co się wydarzy. To, co stało się w tej chwili, miało wpływ na coś znacznie większego. Zrozumiała, że jej wybór nie był tylko jej wyborem — to był wybór całego świata. Poczucie odpowiedzialności zalało ją jak fala. Ale wiedziała, że nie ma już drogi powrotnej. Wszystko, co miała zrobić, musiało zostać zrobione.
„W takim razie,” — powiedziała, jej głos brzmiał teraz stanowczo, choć pełen niepewności. „Jestem gotowa.”
Mężczyzna spojrzał na nią, a jego twarz wykrzywił lekki uśmiech. „Gotowość to tylko pierwsza część. Reszta już należy do ciebie.”
Liz zamknęła oczy, a w jej umyśle pojawiła się wizja, której nie mogła zignorować. W mgnieniu oka otoczyła ją ciemność, ale nie była to zwykła ciemność. To była ciemność, która ją pochłaniała, ale nie przerażała. Czuła, jakby wszystko, co miała do tej pory, zniknęło, jakby sama stała się częścią tej nieznanej przestrzeni. Bez powrotu.
I wtedy poczuła to — coś, co ją przyciągało. Czuła, jakby sama natura rzeczywistości zmieniała się wokół niej. Czuła, jak coś się zbliża, coś, co miało zmienić jej życie na zawsze. Nagle rozbłysło jasne światło, które niemal oślepiło jej zmysły. Otworzyła oczy, a jej wzrok natrafił na postać, która stała przed nią. To nie był ten sam mężczyzna. To była ona sama, ale w innej postaci, z inną twarzą, w innej rzeczywistości.
„To ty?” — wyszeptała Liz, nie mogąc uwierzyć w to, co widziała.
Ale odpowiedź nadeszła z zaskoczeniem, jakby sama rzeczywistość miała inne plany. I wtedy po raz pierwszy w życiu poczuła, że naprawdę zrozumiała, kim jest.
Liz nie mogła oderwać wzroku od postaci stojącej przed nią. Czuła, jak jej serce bije coraz szybciej, a umysł pełen był niepojętych myśli. To była ona — ale nie ona. To była wersja siebie, której nie potrafiła zrozumieć. Twarz była podobna, ale bardziej wyrazista, jakby przemawiała do niej z głębi czegoś, czego nie mogła pojąć. Ciało stało w tej samej przestrzeni, a jednak było jakby oddzielone, jakby jej własna tożsamość stała w obliczu czegoś potężniejszego.
„Nie rozumiem…” — szepnęła, a jej głos był niemal nieobecny, jakby nie pochodził od niej. „Kim jesteś?”
Postać przed nią nie odpowiedziała od razu. Zamiast tego zbliżyła się o krok, a jej oczy, choć tak podobne do Liz, miały w sobie coś, czego nie potrafiła nazwać. Nie był to lęk ani niepewność. To było coś, co mogło być jedynie zrozumieniem — tak, jakby te oczy widziały rzeczy, których Liz nie miała pojęcia.
„Jestem tobą,” — odpowiedziała w końcu, jej głos był inny, głęboki, pełen rezonansu, jakby pochodził z samego centrum istnienia. „A jednocześnie nie jestem. To, co widzisz, to tylko jedno z twoich odbić. Ale również jesteś tu, w tej chwili, bo to było twoje przeznaczenie. Odpowiedź czeka na ciebie. Pytanie tylko, czy jesteś gotowa na nią.”
Liz poczuła, jak ziemia pod jej stopami staje się niestabilna. Czuła, jak świat wokół niej zaczyna się rozpuszczać, jakby nic nie miało sensu. Ale coś w tej postaci, coś w jej głosie, dawało jej poczucie, że to, co przeżywa, jest nieuniknione. Musiała to zaakceptować. W przeciwnym razie… Zatrzymała myśli, nie pozwalając im na dalszy rozwój. Skupiła się na tym, co mówiła przed chwilą.
„Przeznaczenie…?” — powtórzyła, patrząc na swoją własną postać, choć wciąż pełną niewiadomych. „Mówisz, jakby… jakby to było coś, co mogę zmienić. Jakby coś ode mnie zależało.”
„Wszystko zależy od tego, co wybierzesz.” — odpowiedziała druga Liz, jej usta delikatnie się uśmiechały, ale w jej oczach kryła się ogromna powaga. „Ale nie zapominaj, że każda decyzja ma swoje konsekwencje. Nie tylko dla ciebie. Dla wszystkich.”
Te słowa rezonowały w jej umyśle, a Liz poczuła, jakby przestrzeń wokół niej zaczynała się zapadać, jakby zaczęła stawać się częścią czegoś większego. Jakby nie tylko jej życie, ale i losy innych osób splatały się w jedną wielką sieć, w której każde jej słowo, każda jej myśl mogły prowadzić do niewyobrażalnych zmian.
„Co to oznacza?” — zapytała, ale już teraz wiedziała, że odpowiedź była bardziej skomplikowana, niż mogła przypuszczać. „Co się stanie, jeśli nie dokonam wyboru?”
„Jeśli nie wybierzesz, staniesz się częścią tego, czego się boisz.” — odpowiedziała postać, a jej głos brzmiał jak echo z innych wymiarów. „Pamiętaj, nie masz czasu na czekanie.”
Liz poczuła, jak w jej umyśle powstaje burza, jak nagle wszystkie jej lęki, wątpliwości i nadzieje walczą ze sobą. Miała wrażenie, jakby ktoś otworzył przed nią drzwi, ale nie mogła przekroczyć progu. Coś nie pozwalało jej ruszyć do przodu, ale jednocześnie coś ciągnęło ją w głąb tej nieznanej rzeczywistości.
„Nie wiem, co mam wybrać.” — szepnęła, jej głos brzmiał słabo, jakby każdy jej słowo było kolejnym krokiem ku nieodwracalnej decyzji.
„Nie musisz wiedzieć.” — odpowiedziała druga Liz, jej oczy były pełne zrozumienia. „Wystarczy, że będziesz czuć. I podążysz za tym, co czujesz. Nawet jeśli będzie to oznaczać koniec tego, co znasz. Nawet jeśli będzie to oznaczać nowy początek.”
Liz patrzyła na siebie, na tę wersję siebie, która była tak obca, ale jednocześnie tak znajoma. Wiedziała, że to nie była tylko rozmowa o jej przyszłości, ale o przyszłości całego świata. Jej wybór nie miał być tylko jej osobistą decyzją. To była kwestia, która miała wpłynąć na coś znacznie większego, na coś, czego jeszcze nie rozumiała.
Nagle, bez ostrzeżenia, poczuła, jak otacza ją zimne powietrze. Zaczęła drżeć, a jej ciało odmówiło posłuszeństwa. Była gotowa. Gotowa na wszystko, cokolwiek to miało być. Chciała zrozumieć, co się kryło za tą tajemnicą, co za nią stało.
„Decyzja zapadła.” — powiedziała do siebie, a jej głos brzmiał jak zapowiedź czegoś nieuniknionego. „Teraz wiem, co muszę zrobić.”
Zamknęła oczy, a w jej umyśle zrodziła się wizja. Wizja przyszłości, wizja tej drogi, którą miała podjąć. Nie znała jej jeszcze całkowicie, ale wiedziała, że jej wybór jest tym, co może zmienić wszystko.
Liz otworzyła oczy. Niezwykła cisza wypełniała przestrzeń. Uczucie niepewności, które towarzyszyło jej chwilę temu, ustąpiło miejsca pełnej koncentracji. Jej ciało było chłodne, jakby jej zmysły stały się bardziej wyostrzone, jakby każdy ruch powietrza i najmniejszy dźwięk odbijały się echem w jej umyśle. Czuła, że coś się zmienia. Czuła, że decyzja, którą podjęła, ma swoje konsekwencje. Zrozumiała, że nie ma odwrotu. I choć wciąż nie wiedziała, co dokładnie ją czeka, była gotowa.
„Muszę to zrobić. Muszę przejść dalej.” — szepnęła do siebie, ale słowa te brzmiały jak mantra, którą musiała powtarzać, by pozbyć się resztek wątpliwości.
Postać przed nią zaczęła się rozmywać, jakby cała ta scena była tylko wytworem jej umysłu, iluzją, której nie dało się uchwycić. Zamiast niej, po chwili, w jej oczach pojawił się obraz — w rzeczywistości może to był tylko cień, ale w jej wyobraźni stał się czymś więcej. Widziała siebie, ale w innym miejscu. Znalazła się w przestrzeni, której nie rozpoznała. To było jak wejście do innej rzeczywistości, jak gdyby stała na granicy między światami.
Jej dłonie zaczęły drżeć, ale nie z lęku. To był raczej rodzaj adrenaliny, intensywnego wyczekiwania na coś, co miało nadejść. W tej chwili Liz poczuła, jakby czas zwolnił, a wszystkie jej wcześniejsze obawy, lęki, były jak odległe echo, które teraz nie miało już znaczenia. Każdy szczegół tej rzeczywistości, w której się znalazła, był intensywniejszy niż wszystko, co wcześniej doświadczyła.
Spojrzała w dół. Zamiast zwykłej ziemi, której dotykała butami, pod jej stopami leżał blask, coś między światłem a cieniem, niemożliwego do określenia. Jakby ziemia sama była żywa, pulsująca, reagująca na jej obecność. Czuła, jak wibracje tego miejsca przechodzą przez jej ciało, odbijając się od jej skóry, jakby całe to miejsce miało własne serce.
„Gdzie jestem?” — pomyślała, ale odpowiedź już nadeszła.
Znikąd, ale zarazem ze wszystkiego, usłyszała głos. Był niski, jakby pochodził z wnętrza ziemi. Ale miał w sobie coś, co sprawiało, że brzmiał jednocześnie znajomo i obco. To nie była mowa w sensie, jakim Liz ją rozumiała. To było coś głębszego, przenikającego do wnętrza, coś, co można było zrozumieć, nie używając słów.
„Jestem tam, gdzie Ty będziesz.” — odpowiedź była jednoznaczna, ale miała w sobie tyle niewiadomych, że Liz poczuła, jakby słowa były kluczem do zrozumienia tej rzeczywistości, ale nie mogła ich złapać. „Jestem w miejscu, które stworzysz.”
„Ja stworzę?” — powtórzyła, ale głos w jej głowie zdawał się mieć teraz inną barwę. Głos odpowiedział jej z większym spokojem, jakby wiedział, że jej umysł wciąż nie ogarnia pełni sytuacji.
„Tak, jesteś twórczynią swojej przyszłości. Każdy krok, każda decyzja, którą podejmujesz, prowadzi cię w to miejsce. I to właśnie ty, Liz, musisz rozwiązać zagadkę. Zobacz, co się dzieje wokół ciebie.”
Liz spojrzała w górę. To, co ujrzała, zatrzymało jej oddech. Niebo było pełne niepokojącego blasku. Gwiazdy wydawały się świecić w innych kolorach, ich światło migotało w sposób nieregularny. Wszystko wokół niej stawało się jakby rozmyte, ale równocześnie wyraźne. Czuła, jakby była zawieszona w próżni, w stanie pomiędzy rzeczywistościami.
Nagle usłyszała kroki. Nie były to kroki zwykłego człowieka. Były ciężkie, jakby każdy ich dźwięk niósł w sobie oddech starożytnych czasów. Liz obróciła się, gotowa na spotkanie z nieznaną postacią. To, co ujrzała, nie miało nic wspólnego z tym, czego się spodziewała. Stał przed nią ktoś, kto nie był człowiekiem, nie był też istotą znaną z jej rzeczywistości. Jego skóra była jakby pokryta ciemnym, połyskującym szkłem, a oczy świeciły na złoto, jakby w ich głębi czaiło się coś nieprzeniknionego. Był wyższy od niej, ale nie jego wzrost sprawiał, że poczuła się niepewnie. To była jego obecność — niepokojąca, zbyt pełna mocy, by mogła ją zignorować.
„Kim jesteś?” — wydusiła z siebie Liz, choć miała wrażenie, że zna odpowiedź, zanim ją zadała.
„Jestem tym, który czekał na ciebie, Liz.” — odpowiedział mężczyzna, a jego głos brzmiał jak odgłos wiatru przecinającego opustoszałe ulice. „Jestem tym, który ma odpowiedzi. Ale tylko ty możesz je odkryć.”
„Co chcesz ode mnie?” — zapytała, czując, jak jej serce bije szybciej. To nie było spotkanie, które zaplanowała. To było spotkanie, którego nie mogła przewidzieć, które przyszło z samego serca tego dziwnego świata.
„Chcę, byś poznała prawdę.” — odpowiedział tajemniczy mężczyzna. „Prawdę, która czeka na ciebie. Prawdę, która jest częścią ciebie. I tylko wtedy, kiedy ją zrozumiesz, będziesz mogła pojąć, dlaczego jesteś tu. Dlaczego wszystko, co się dzieje, jest związane z tobą.”
Liz poczuła, jak coś głęboko w jej wnętrzu zadrżało. Czuła, że nadchodzi moment, w którym pozna odpowiedzi, ale wiedziała, że zrozumienie tego, co miało nadejść, nie będzie łatwe. Czuła, że ta chwila może być początkiem końca — jej końca, ale też początku czegoś nowego. I nie była pewna, czy to, co nadchodzi, jest tym, czego pragnie.
Liz poczuła, jak zimny dreszcz przebiega jej wzdłuż kręgosłupa, choć powietrze wokół niej było gęste, jakby stęchłe od pradawnej magii. Mężczyzna przed nią nie poruszał się, a jednak jego obecność wypełniała przestrzeń. Jego oczy, złote jak płynne światło, przenikały ją do samej duszy. Liz nie mogła odwrócić wzroku. Wydawało jej się, że w tych oczach widzi całe niebo, przeszłość i przyszłość, a jej własne istnienie stawało się mniejsze, niczym migocząca iskra w nieskończonym wszechświecie.
„Prawda…” — powtórzyła cicho, zastanawiając się, jak brzmi to słowo w tym dziwnym, nasyconym tajemnicą świecie. „Co to właściwie oznacza? Co za prawda, która ma mnie zniszczyć, jeśli ją poznam?”
Mężczyzna, choć nie drgnął, uśmiechnął się subtelnie. Nie był to jednak uśmiech pełen ciepła. Był to uśmiech, który sugerował, że zna odpowiedzi na pytania, które nigdy nie padły. I te odpowiedzi nie były tym, czego Liz oczekiwała.
„Nie wszystko, co prawdziwe, jest tym, czym się wydaje, Liz,” — odpowiedział głosem, który brzmiał jak głębokie echo, odbijające się od kamiennych ścian zapomnianych grobowców. „Prawda, którą ci pokażę, nie będzie łaskawa. Ale tylko wtedy, gdy ją przyjmiesz, będziesz mogła powrócić do świata, który znasz. I tylko wtedy zrozumiesz, dlaczego tu jesteś.”
Liz nie potrafiła ukryć zmieszania. To, co mówił, było dla niej niepojęte. Czy miała uwierzyć, że jej życie było częścią jakiejś większej układanki, której nie potrafiła jeszcze dostrzec? I jaką rolę w tym wszystkim odgrywała ona sama?
„Nie rozumiem.” — wydusiła z siebie, nie potrafiąc dłużej kryć niepokoju, który zaczynał rosnąć w jej sercu. „Co chcesz ode mnie? Czego oczekujesz?”
Mężczyzna wykonał krok do przodu, a przestrzeń wokół Liz nagle zdawała się kurczyć. Każdy ruch wydawał się powodować, że powietrze gęstnieje, jakby cała rzeczywistość wokół nich zaczynała się zwijać. Liz poczuła, jak jej oddech staje się płytki, jakby nie mogła złapać tchu.
„To nie ja chcę czegoś od ciebie, Liz.” — odpowiedział powoli, jakby każde słowo było ciężarem, który musiał przejść przez całą rzeczywistość, zanim dotrze do niej. „To ty masz coś, czego nie rozumiesz. A kiedy to odkryjesz, zrozumiesz, kim naprawdę jesteś.”
Liz poczuła, jak w jej piersi rośnie nie tylko strach, ale i gniew. Czuła się, jakby była manipulowana, jakby ktoś wiedział więcej o niej, niż ona sama. „Kim jestem?” — to pytanie wracało do niej jak mantra, ale nie miało odpowiedzi. „Mówiłeś o jakiejś prawdzie, ale nie powiedziałeś niczego, co mogłoby mi pomóc. Chcę wiedzieć, czego ode mnie chcesz!”
Mężczyzna zamilkł na chwilę, jakby oceniając jej słowa. W jego oczach dostrzegła coś, czego wcześniej nie było — coś, co przypominało zrozumienie, ale też ogromną troskę, jakby wiedział, że to, co nadchodzi, zmieni ją na zawsze.
„Jest w tobie coś, czego nie dostrzegasz. Twoja moc. W tej chwili jesteś niczym, ale masz w sobie coś, co może zmienić bieg historii.” — jego głos brzmiał jak szept, ale każde słowo było niczym grom w jej uszach. „To, co w tobie drzemie, jest najstarszym zmysłem. Tym, który łączy cię z tym, co było przed tobą i tym, co będzie po tobie.”
Liz poczuła, jak jej serce przyspiesza, jakby te słowa odrywały ją od ziemi. Moc? Jaka moc? Przecież nie miała żadnych szczególnych zdolności, nic, co mogłoby sprawić, że wyróżniałaby się w tłumie. Była tylko zwykłą kobietą. Zwykłą, ale z czymś, czego nie rozumiała.
„Jak to możliwe? Jaka moc?” — zapytała, jej głos brzmiał ostro, a jej ręce zadrżały. „Skąd wiesz, kim jestem?”
Mężczyzna zbliżył się do niej, jego postać stawała się coraz bardziej wyraźna. Każdy jego ruch był jak wyryty w czasie gest, jakby każde jego słowo niosło ze sobą całą przeszłość.
„Bo ja cię stworzyłem,” — odpowiedział w końcu, a jego słowa były niczym wyrok. „Wszystko, co cię dotyczy, jest częścią mojej wizji. Ty jesteś wynikiem tego, czego pragnąłem, Liz. Ale teraz to ty musisz zrozumieć, co naprawdę oznacza twoje istnienie.”
Liz zamilkła. To, co powiedział, brzmiało absurdalnie. Nie potrafiła uwierzyć w jego słowa. Twierdził, że stworzył ją? A jeśli to, co mówił, było prawdą? Jeśli naprawdę istniała jakaś moc, która miała kontrolować jej życie? Co to oznaczało?
„I co teraz?” — zapytała cicho, głos jej drżał, ale nie potrafiła powstrzymać się przed pytaniem. „Co mam zrobić teraz?”
Mężczyzna uśmiechnął się. Tym razem jego uśmiech był pełen tajemnicy, jakby znał odpowiedź, ale nie zamierzał jej ujawniać. „Teraz? Teraz musisz podjąć decyzję, Liz. To ty wybierzesz, czy wolisz poznać pełnię prawdy, czy zatonąć w zapomnieniu. Ale pamiętaj, że każde twoje działanie ma swoją cenę. I nie ma już odwrotu.”
Liz poczuła, jak na jej ciele pojawiają się gęsią skórkę. Oto stała przed chwilą, która miała ją zmienić na zawsze. A wybór, który miała podjąć, mógł zadecydować o wszystkim. O jej przyszłości. O przyszłości całego świata.
Nie wiedziała jeszcze, że to był dopiero początek.
Liz stała w martwej ciszy, jej umysł wciąż próbował ogarnąć sens słów mężczyzny. Każde z nich było jak przekleństwo, jak zaklęcie, które miało uwolnić coś, czego nie rozumiała. Czuła, jak napięcie w powietrzu narasta, jakby cała rzeczywistość była na krawędzi pęknięcia. Z jednej strony, chciała uciec — od tego miejsca, od niego, od tej rozmowy, która brzmiała jak koszmar. Z drugiej jednak, była w niej potrzeba zrozumienia, potrzeba odkrycia prawdy, której strach przed chwilą przesłonił wszystko.
„Czemu właśnie ja?” — wyrwało się z jej ust, choć sama nie wierzyła w to, co mówiła. „Jestem tylko kobietą, niczym szczególnym, kimś, kto przez całe życie starał się tylko przetrwać. Więc czemu wybrałeś mnie?”
Mężczyzna nie odpowiedział od razu. Stał, jakby wciąż analizował jej pytanie, a potem powoli podszedł bliżej, jego oczy wciąż skupione na jej twarzy, jakby rozbierały ją na czynniki pierwsze. Gdyby tylko mogła na moment odwrócić wzrok, poczuć się mniej jak pod mikroskopem, ale wiedziała, że to niemożliwe. On miał moc, o której nie miała pojęcia.
„Liz, twoje życie nie jest przypadkowe. Wszystko, co cię spotkało, prowadziło do tej chwili.” — powiedział, głos jego był teraz głębszy, bardziej mroczny, a każde słowo zdawało się brzmieć jak stary, zapomniany rytuał. „Niezależnie od tego, jak to wszystko widzisz, już dawno zostało zapisane. Twoja obecność w tym miejscu nie jest wynikiem zbiegu okoliczności. Jesteś częścią większego planu, Liz. Zanim się urodziłaś, ktoś już wiedział, że tu staniesz, w tej chwili, przed tym wyborem.”
Liz poczuła, jak jej serce zaczyna bić szybciej. „A jeśli nie chcę tego wybierać? Jeśli nie chcę być częścią jakiegoś planu?” — odpowiedziała, jej głos pełen był buntowniczego gniewu. To była odpowiedź, którą dawała całemu światu przez całe swoje życie. Nigdy nie chciała być częścią czegoś większego, czegoś, czego nie rozumiała.
„Wybór, który masz przed sobą, nie jest wcale taki prosty, jak się wydaje,” — mężczyzna odpowiedział, a w jego słowach było coś, co ją przeraziło. „Nie możesz po prostu odwrócić się od tej drogi, którą wybrałaś, Liz. Nie możesz uciec przed tym, co musisz zrobić. A jeśli spróbujesz, zapłacisz za to cenę, której nie jesteś w stanie pojąć.”
„Cenę?” — powtórzyła z trudem, z trzęsącymi się dłońmi. „Cenę czego? Co się ze mną stanie?”
Mężczyzna zrobił krok w jej stronę, ale Liz cofnęła się o krok, jej ciało nie potrafiło wytrzymać tej nagłej intensywności. Z każdą chwilą jego obecność stawała się coraz bardziej przytłaczająca, jakby cały świat kurczył się wokół niego, jakby ta przestrzeń, która ich dzieliła, z każdym ruchem znikała.
„Będziesz musiała stanąć twarzą w twarz z tym, co przez całe życie starałaś się ukrywać. Wszyscy mamy swoje demony, Liz, ale twoje są inne. One przyjdą po ciebie, jeśli nie staniesz im naprzeciw.” — Jego głos stał się prawie szeptem, jakby cała rzeczywistość nagle stała się cichsza, bardziej intensywna. „A twoje demony mają imiona, Liz. I są tu, obok ciebie.”
Liz poczuła, jak wszystko w niej zamarło. Jej myśli stały się pustką, jakby cała przestrzeń wokół niej nagle zniknęła. W głowie wciąż brzmiał ten szept, te słowa, które wwiercały się w nią jak ostrze. Demony. Imiona. Obok mnie.
„Nie wiem, czy dam radę…” — wymamrotała, jej głos zdawał się być stłumiony przez ciemność, która wypełniała wszystko wokół niej. „Nie wiem, czy mam w sobie siłę, by stawić im czoła.”
Mężczyzna zbliżył się jeszcze bardziej, a teraz, kiedy był tak blisko, Liz mogła poczuć coś, czego nie potrafiła nazwać — była to aura nie tyle fizycznej bliskości, co czegoś znacznie bardziej nieuchwytnego, coś, co trzymało ją w swoim uścisku, jakby miała do czynienia z czymś nieziemskim. Coś, co wykraczało poza wszelkie granice.
„To, co w tobie drzemie, nie jest słabością, Liz,” — powiedział z cichym, uspokajającym tonem. „To siła, o której nie masz pojęcia. I dopóki nie zrozumiesz, że to ona cię prowadzi, nie będziesz w stanie wziąć pełnej odpowiedzialności za swój los.”
Liz nie wiedziała, czy te słowa ją pocieszają, czy jeszcze bardziej przerażają. Mężczyzna mówił, jakby znał ją lepiej niż ona sama. Jakby jej życie było tylko jednym z elementów większego planu, który miał ją wypróbować na każdym kroku, zmusić ją do odkrycia swojej prawdziwej natury. Ale co jeśli to, co kryło się w jej wnętrzu, było zbyt ciemne, zbyt niebezpieczne, by mogła to znieść?
„Co mam zrobić?” — zapytała w końcu, nie potrafiąc ukryć desperacji, która wkrótce miała przejąć kontrolę nad jej ciałem i umysłem. „Co mam zrobić, by nie stracić siebie?”
Mężczyzna spojrzał na nią z wyrazem twarzy, który zawierał całą mądrość starożytnego świata. „Musisz zaakceptować swoją ciemność, Liz. Zanim ją pokonasz, musisz ją poznać.
A tylko wtedy, gdy jej nie będziesz się bała, będziesz mogła stawić czoła prawdziwemu wrogowi.”
Liz poczuła, jak jej oddech staje się głęboki, a jej myśli zaczynają wirować w chaosie. Coś w tych słowach dotknęło jej najciemniejszych zakamarków. I mimo że strach zaciskał jej serce, wiedziała, że musi podjąć tę decyzję. Musi zmierzyć się z tym, co zostało w niej ukryte przez całe życie. Jeśli tego nie zrobi, nie będzie w stanie znaleźć swojego miejsca w tym świecie.
A co gorsza — nie będzie w stanie ocalić tych, których kocha.
Ale czy będzie miała odwagę stanąć twarzą w twarz z tym, co najgłębsze i najbardziej przerażające w niej samej?
To pytanie pozostawało bez odpowiedzi.
Liz wciąż stała nieruchomo, jakby zamurowana przez słowa mężczyzny. Jej serce biło coraz szybciej, a myśli były niczym rozszalałe fale, które co chwilę uderzały o brzeg wątpliwości i strachu. Wiedziała, że nie ma już odwrotu, że nie może po prostu uciec z tego miejsca i zapomnieć o tej rozmowie. Coś w niej zrozumiało, że to nie tylko kwestia wyboru — to była kwestia jej samej. Jej własnej tożsamości, tego, kim naprawdę była. Tylko że do tej pory nie miała pojęcia, że jest kimś zupełnie innym, niż jej się wydawało.
„Zatem… muszę poznać tę ciemność?” — zapytała, czując, jak jej głos drży. „Jak to mam zrobić? Jak mam stawić jej czoła, skoro nie wiem, co ona tak naprawdę jest?”
Mężczyzna, stojąc nadal tuż przed nią, spojrzał na nią z wyrazem twarzy, który mógłby być interpretowany na wiele sposobów, ale Liz była pewna, że w jego oczach odbija się coś, czego nie potrafiła zrozumieć. Jakby znał odpowiedź na to pytanie już od dawna, jakby całe jej życie było jednym wielkim przygotowaniem do tej chwili. I wreszcie nadszedł moment, kiedy ona musiała zrobić krok, który nie tylko zmieni ją, ale i cały świat wokół niej.
„To nie jest coś, co można poznać w sposób, jakiego się spodziewasz, Liz,” — odpowiedział cicho, prawie jakby jego słowa były wyrywane z głębi tajemnicy, która była starsza niż jakiekolwiek zrozumienie. „To nie jest coś, co po prostu wyjaśnię ci słowami. Ta ciemność nie jest zewnętrzna. Jest częścią ciebie. Zawsze była.”
Liz poczuła, jak w jej wnętrzu zaczyna się coś zmieniać. Coś, czego nie potrafiła określić. To poczucie niepokoju, które towarzyszyło jej przez całe życie, w tej chwili nabierało nowego wymiaru. Czuła, jakby to, co przez te wszystkie lata trzymała w głębi siebie, powoli zaczynało wypływać na powierzchnię. I choć była przerażona, wiedziała, że nie może się cofnąć.
„Co to znaczy?” — zapytała, choć nie była pewna, czy chce poznać odpowiedź. „Co to znaczy, że ta ciemność jest częścią mnie?”
Mężczyzna spojrzał na nią z coraz większą intensywnością. Jego oczy nie były już tylko zimne, ale także przenikliwe, jakby widział przez nią, jak przez cienką zasłonę, dostrzegając wszystko, co ukrywała.
„To znaczy, że przez całe życie unikałaś tego, co w tobie najpotężniejsze, Liz,” — powiedział, jego głos teraz był pełen pewności. „Twoja siła nie tkwi w tym, co powierzchowne, w tym, czego się nauczyłaś. Ona leży głęboko, w ciemności, którą przez lata ignorowałaś. A teraz musisz ją odkryć, zanim będzie za późno.”
Wtedy Liz zrozumiała. „Za późno” — te słowa odbiły się echem w jej umyśle. To, co mogła stracić, jeśli nie podjęłaby tego wyzwania, stało się jasne. I to nie chodziło tylko o nią. To, co ukrywała w sobie, mogło mieć wpływ na innych — na tych, którzy znaleźli się w jej życiu, nieświadomie wciągnięci w coś, czego nie rozumieli.
„Ale jak…?” — zaczęła, jej głos stawał się coraz słabszy, jakby już nie miała sił, by walczyć z tym, co nadchodziło. „Jak mam to zrobić? Jak poznać tę ciemność w sobie?”
Mężczyzna patrzył na nią z czymś, co mogło być uznane za współczucie, ale również z pełną świadomością tego, co nadchodzi. Był jak przewodnik w najciemniejszym zakątku jej umysłu.
„To nie jest coś, co możesz zrobić w pojedynkę,” — odpowiedział w końcu. „Ale musisz znaleźć kogoś, kto pomoże ci to zrozumieć. Kogoś, kto zna tę ciemność lepiej niż ktokolwiek inny. A kiedy go znajdziesz, tylko wtedy będziesz gotowa, by zmierzyć się z tym, co w tobie drzemie.”
Liz zmrużyła oczy, próbując zrozumieć. „Kogoś… kogo mam szukać?” — zapytała, choć sama nie wiedziała, czy to pytanie ma jakikolwiek sens.
„Nie wiem, kto to będzie. Ale ty już go znasz. I ta osoba jest bliżej, niż myślisz,” — odpowiedział, a w jego słowach brzmiała pewność, która mogła być tylko wynikiem wielkiego doświadczenia w sprawach, o których Liz nie miała pojęcia.
W tamtej chwili, jakby w odpowiedzi na jego słowa, Liz poczuła ciepło, które zaczęło ją otaczać. To było coś, czego nie potrafiła wyjaśnić, coś, co pojawiło się w jej umyśle jak nieproszony gość, ale jednocześnie zdawało się być częścią tej samej tajemnicy, która przez długi czas ukrywała się w jej sercu.
„Gdzie mam go szukać?” — zapytała z desperacją, teraz już nie tyle oczekując odpowiedzi, co walcząc ze świadomością, że ta droga, o której mówiono, nie będzie prosta.
„Gdzieś, gdzie nigdy się nie spodziewasz,” — odpowiedział, a jego słowa zabrzmiały jak zakończenie tej części rozmowy. „Właściwie to już zaczynasz swoją podróż, Liz. Teraz musisz po prostu podążać za tymi znakami, które ci dam.”
I wtedy Liz poczuła, jak jej serce zaczyna bić mocniej, jakby coś się w niej zmieniało na zawsze. Coś, co nigdy już nie pozwoli jej żyć w ten sam sposób.
Czy była gotowa na to, co miało nadejść? Czy zdołała znaleźć tę osobę, która miała pomóc jej zmierzyć się z mrokiem, który przez całe życie starała się ignorować?
Odpowiedź nie była jeszcze jasna. Ale jedno było pewne: jej podróż dopiero się zaczynała.
Liz poczuła, jak napięcie w jej ciele zaczyna rosnąć. Słowa mężczyzny brzmiały jak zew do nieznanej przepaści, jakby cała jej rzeczywistość, wszystko, w co wierzyła, mogło w jednej chwili się zawalić. Nie mogła już odwrócić wzroku. Czuła, że to, co miało nadejść, nie będzie jedynie testem jej siły, ale także testem jej samej — tego, kim była i czego była w stanie się poświęcić.
„A co, jeśli nie dam rady?” — zapytała cicho, nie zdając sobie sprawy, jak ważne były te słowa. „Co, jeśli nie jestem wystarczająco silna, by stawić czoła temu, co mnie czeka?”
Mężczyzna spojrzał na nią przez chwilę, jakby rozważał odpowiedź. Jego spojrzenie miało w sobie coś, co nie było litościwe, ale raczej pełne współczucia, jakby znał odpowiedź na jej pytanie jeszcze przed tym, jak ono padło. Nie było tu miejsca na złudzenia.
„Siła nie polega na tym, by nie odczuwać strachu, Liz. Siła polega na tym, by mimo tego strachu iść naprzód,” — odpowiedział spokojnie, a jego głos brzmiał jak stonowany dźwięk wiatru w lesie — chłodny, ale zdecydowany. „Wszystko, czego potrzebujesz, to odwaga, by zaakceptować to, czego nie możesz kontrolować.”
Liz poczuła, jak ciężar tych słów spada na nią. Z każdym kolejnym zdaniem, które padało z jego ust, zaczynała dostrzegać, że to, co wydawało się niepokojem, teraz przekształcało się w coś innego — coś, co nie miało nic wspólnego z lękiem, a wszystko z nieznanym. Ta niepewność nie była wrogiem, lecz towarzyszem, który prowadził ją ku nowemu.
Zanim zdążyła odpowiedzieć, poczuła, jak wokół niej zaczyna się coś zmieniać. Powietrze zgęstniało, jakby sam czas zamarł, a świat wokół niej stracił swoją stałość. Miała wrażenie, jakby znalazła się w przestrzeni poza czasem, gdzie wszelkie granice — między rzeczywistością a tym, co nieznane — zaczęły się zacierać.
Nagle poczuła dotyk na ramieniu. Odwróciła się błyskawicznie, a jej serce zabiło mocniej. W drzwiach, które stały otwarte, pojawiła się postać, której wcześniej nie zauważyła. Mężczyzna, który stał w cieniu, miał twarz, którą Liz znała — choć w tej chwili nie była pewna, skąd dokładnie pochodziła ta znajomość.
„Pomożemy ci,” — powiedział ten nowy mężczyzna, jego głos był ciepły, ale miał w sobie coś, co wywołało w Liz uczucie niepokoju. „Ale musisz zrozumieć, że to nie będzie łatwe. Nie chodzi tylko o to, by przejść przez mrok — musisz go zrozumieć.”
„Kim jesteś?” — zapytała, choć odpowiedź zdawała się być już nieistotna. Czuła, że wszystko w tej chwili wchodzi na nowy poziom, a ta osoba — w jakiś sposób — była związana z jej misją.
„Jestem tym, który zna drogę. I tym, który również ją przeszedł. Zanim ci pomogę, musisz mi obiecać, że nie uciekniesz, że stawisz czoła temu, co cię spotka,” — odpowiedział, a jego wzrok był przenikliwy, jakby oceniał jej gotowość na wszystko, co nadchodziło.
Liz, choć w głębi duszy czuła się rozdarta, nie mogła już cofnąć się w tej chwili. Zbyt wiele było na szali, zbyt wiele sekretów, które czekały, by zostały ujawnione. Czuła, że nie miała wyboru. „Obiecuję,” — powiedziała, nie wiedząc do końca, co tak naprawdę obiecuje. Ale w jej głosie była determinacja, której wcześniej nigdy nie znała.
Mężczyzna skinął głową, jakby zadowolony z jej odpowiedzi. Jego postać zbliżyła się do niej, a Liz poczuła w powietrzu dziwne napięcie, które zwiastowało nadchodzące zmiany. „To zaczyna się teraz,” — powiedział, a jego słowa były jak zapowiedź czegoś nieuchronnego.
Na te słowa, cała przestrzeń zaczęła drżeć. Liz poczuła, jak świat wokół niej zaczyna się rozmywać, jakby sama rzeczywistość zaczynała pękać na kawałki, odsłaniając zupełnie nową, nieznaną rzeczywistość. W jej umyśle zaczęły pojawiać się obrazy, które wydawały się być zarówno przeszłością, jak i przyszłością, a każdy z tych obrazów był pełen chaosu i niewypowiedzianych tajemnic.
„Pamiętaj, Liz,” — usłyszała głos mężczyzny, choć tym razem wydawało się, że jego słowa docierały do niej z ogromnej odległości, jakby czas i przestrzeń oddzielały ją od niego. „Prawdziwa moc nie bierze się z tego, co wiesz, ale z tego, co jesteś gotowa poczuć. I musisz to poczuć. Musisz pozwolić temu przejąć kontrolę nad tobą.”
Wtedy Liz poczuła, jakby wszystkie zmysły zostały wyostrzone do granic możliwości. Czuła każdy dźwięk, każdy zapach, każdą cząstkę powietrza, jakby świat wokół niej stał się znacznie bardziej intensywny, pełen detali, które wcześniej umykały jej uwadze. Czuła, jak jej ciało zaczyna reagować na nieznane energie, jakby przygotowywało się na coś, co miało na zawsze zmienić jej życie.
„Czas na podróż,” — powiedział mężczyzna, a w jego głosie zabrzmiała nuta, która wstrząsnęła Liz do głębi. „I nie ma już odwrotu.”
Liz nie zdążyła zapytać, co to znaczy, bo w jednej chwili poczuła, jak grunt pod jej stopami zaczyna się rozpadać. Wszystko zniknęło.
Liz miała wrażenie, że opada w przepaść, choć nie widziała do końca, co się dzieje. Jej zmysły były przytłoczone przez nadmiar bodźców — dźwięki, które nie miały konkretnego źródła, zapachy, które nie były związane z niczym znanym, i obrazy, które pojawiały się i znikały w oka mgnieniu. Była w pułapce zmysłów, w której każda chwila stawała się wiecznością, a każda decyzja nieodwracalną zmianą.
Nagłe uczucie pustki, które towarzyszyło jej podczas upadku, zostało przerwane przez nieoczekiwane uczucie wstrząsu. Ziemia pod jej stopami stała się twarda, jakby cały świat wokół niej nagle zyskał konsystencję.
Liz zacisnęła powieki, czując, jak coś przesuwa się w jej wnętrzu, jakby próbowała znaleźć równowagę w przestrzeni, która wciąż nie przestawała się zmieniać.
Otwarła oczy, a to, co ujrzała, wstrząsnęło nią do głębi. Stała na skraju ogromnej, starożytnej sali, której ściany pokrywały niezwykłe symbole — runy, starodawne znaki, które wydawały się być zapisane w jakimś tajemniczym języku, obcym, ale znajomym. Znała je — przynajmniej część z nich, jakby widziała je kiedyś w swoich snach. Podłoga była z kamienia, zimna i twarda, a w powietrzu unosił się ciężki zapach wilgoci i ziemi, jakby miejsce to zostało zapomniane przez wieki.
„Gdzie… gdzie jestem?” — wyszeptała, czując narastający niepokój, ale też fascynację. Mężczyzna, który ją prowadził, stał teraz za nią, ale jego postać wydawała się nieco rozmyta, jakby był częścią tej samej, dziwnej przestrzeni.
„W miejscu, które istnieje poza czasem,” — odpowiedział, a jego głos miał w sobie coś, co było zarazem przerażające i pełne spokoju. „To, co widzisz, to przeszłość, ale także przyszłość. To wszystko w jednym, miejscu, które jest jedynie fragmentem tego, co naprawdę istnieje.”
Liz poczuła, jak jej serce przyspiesza. To, co mówił, nie miało sensu, a jednak czuła, że to właśnie teraz zaczyna się wszystko wyjaśniać. Powoli zaczęła zdawać sobie sprawę, że nie jest tu przypadkowo — że to, co miało ją spotkać, było zaplanowane. Całe jej życie prowadziło ją do tego momentu.
„Co się stanie, jeśli tego nie zrozumiem? Co, jeśli nie będę w stanie przejść przez to wszystko?” — zapytała, czując, jak strach zaczyna narastać w jej piersi, ale równocześnie nie miała odwagi się cofnąć. W tej chwili wiedziała, że nie ma już powrotu.
„Nie musisz wszystkiego rozumieć, Liz,” — powiedział mężczyzna. „Musisz tylko przejść przez to. To nie jest podróż w sensie dosłownym. To podróż w głąb siebie, w głąb swoich lęków i pragnień. Dopiero wtedy zrozumiesz, jaką rolę tu odgrywasz.”
Liz spojrzała na niego, ale nie miała siły odpowiedzieć. Czuła, jak coś w niej samej zaczyna się zmieniać, jakby w jej wnętrzu wybuchła burza, a wszystkie dotychczasowe zasady i przekonania zostały poddane próbie. To, co przed chwilą wydawało się niemożliwe, teraz stało się nieuchronne. Wszystko miało swój cel — nawet to, co wydawało się być największym chaosem.
Poczuła, jak jej stopy stąpają po zimnej powierzchni sali, a każdemu jej ruchowi towarzyszyło echo, które odbijało się od kamiennych ścian. Powoli zaczęła iść w kierunku centrum sali, a jej wzrok skupiał się na dziwnych symbolach, które zdobiły ściany. Czuła, jak w miarę zbliżania się do nich, energia wokół niej zaczyna się nasilać, jakby miejsce to wchłaniało wszystko, co miało znaczenie.
„To jest klucz, Liz. Musisz poznać te symbole, aby otworzyć drzwi do prawdy,” — mówił mężczyzna, który podążał tuż za nią. „Każdy znak to wskazówka.
Każdy z nich ma swoje znaczenie, ale tylko wtedy, gdy w pełni zaakceptujesz to, co jesteś gotowa poświęcić, odkryjesz, co tak naprawdę tu się kryje.”
Liz poczuła dziwne ciepło na dłoniach. Zaczęła je powoli unosić w kierunku jednego z symboli, jakby jej ciało wiedziało, co robić. Nagle cała sala zadrżała, a dźwięk, który wydobył się z jej wnętrza, przypominał odgłos uderzenia pioruna — cichy, ale potężny.
Symbol na ścianie zaczął się świecić, jakby ożywał, a w powietrzu zaczęły unosić się drobne cząstki energii, które tańczyły w świetle, tworząc chaotyczny, ale jednocześnie niezwykle harmonijny obraz. Liz poczuła, jak coś w niej samej zaczyna się budzić, jakby w jej ciele i umyśle rozpoczęła się nieznana dotąd transformacja.
„To zaczyna się teraz…” — usłyszała głos mężczyzny, który stanął obok niej. „Pamiętaj, Liz, nie wszystko jest tym, czym się wydaje. Każdy symbol, każdy ruch ma swoje konsekwencje. Musisz być gotowa na to, co odkryjesz.”
Liz poczuła, jak jej serce bije szybciej. W tej chwili wiedziała, że to, co nadchodzi, to nie tylko test jej siły, ale i jej determinacji. To, co zaczęło się jako podróż w nieznane, teraz stało się misją, której cel był nieznany, ale niezbędny. Musiała stawić czoła wszystkiemu, co nadchodziło, bez względu na to, jak mroczne i niepojęte wydawało się to wszystko.
Gdy kontynuowała swoje kroki w głąb sali, wszystko wokół niej zaczęło się zmieniać. Zniknęły kamienne ściany, zniknęła cała przestrzeń, w której się znajdowała. Została sama, zanurzona w nieskończoności, otoczona tylko przez swoje myśli, swoje wątpliwości i swoje pragnienia. Wszystko miało swój sens, ale ten sens był nieuchwytny.
Liz poczuła, jak serce bije jej coraz szybciej, a powietrze wokół staje się coraz gęstsze. Była w miejscu, w którym nic nie miało sensu, a jednocześnie wszystko zaczynało się łączyć. Jej zmysły były oszołomione, ale w tej chwili nie czuła już strachu, tylko coś, co można by nazwać… przeznaczeniem. Wiedziała, że nie ma już odwrotu.
Spojrzała wokół siebie. Była w pustce, w otoczeniu niewidzialnych ścian, które jednocześnie były tak realne, jakby dotykały jej skóry. Czuła się jak w labiryncie, ale nie takim, jaki znała z książek — nie było tu żadnych widocznych dróg, żadnych ścian, których można by dotknąć, a jednak była świadoma ich obecności. To było coś więcej niż tylko przestrzeń. To było miejsce, w którym czas nie miał znaczenia.
Nagle na horyzoncie pojawił się cień. Liz zamarła, wpatrując się w niego. Cień był niejednoznaczny — nie mógł być człowiekiem, ale nie przypominał niczego, co znała z rzeczywistości. Przemieszczał się powoli, a jej instynkty podpowiadały, że nie powinna patrzeć w jego stronę. Jednak nie mogła się powstrzymać.
W momencie, gdy cień zbliżył się do niej, usłyszała głos — głos, który wydawał się dobiegać z samego wnętrza jej umysłu, jak echo w pustce.
„Zbliżasz się do końca, Liz. Ale pamiętaj, że wszystko, co zobaczysz, może być kłamstwem. Twoje umiejętności widzenia tego, co niewidzialne, nie będą ci już wystarczać.”
Liz poczuła, jak serce zamarło, a jej ciało zastygło w bezruchu. Głos był znajomy, ale nie potrafiła go zidentyfikować. Zatrzymała się na chwilę, próbując pojąć sens tego, co się działo. Zbliżyła się jeszcze o krok, a cień, jakby odpowiadając na jej myśli, uniósł się w powietrze, tworząc wokół siebie falującą mgłę.
Z każdym kolejnym krokiem Liz czuła się coraz bardziej rozbita. Przestrzeń wokół niej zaczynała zmieniać się, jakby coś wpływało na jej percepcję. Czuła, że staje się częścią tego miejsca, jakby nie mogła już oddzielić siebie od tej dziwnej rzeczywistości.
„Zrób to, czego pragniesz, Liz. Otwórz drzwi do tego, co cię czeka” — kolejny raz rozbrzmiał głos, teraz jakby zbliżony do rzeczywistego, ale wciąż pełen dziwnej obcości.
Liz poczuła, jak jej ciało zaczyna reagować na słowa. Coś w niej ruszyło, coś, co miała przez całe życie stłumione. To, co było w jej sercu, wybuchło. Chciała wiedzieć, chciała zrozumieć, co jest ukryte za tym wszystkim. Po raz pierwszy w życiu poczuła, że jest gotowa na wszystko. Że nie ma już nic, czego by się bała. Drzwi były w jej zasięgu, symboliczny wybór stał się rzeczywistością, którą mogła kształtować.
Zbliżyła się do miejsca, które wcześniej zdawało się tylko cieniem na horyzoncie. To, co poczuła w tej chwili, nie miało żadnego logicznego wyjaśnienia. Po prostu to poczuła. Z każdym krokiem budziła w sobie nieznaną siłę, jakby w jej wnętrzu obudziła się moc, której nie mogła kontrolować.
„Czy to się naprawdę dzieje? Czy to wszystko jest prawdziwe?” — zapytała cicho, choć wiedziała, że odpowiedzi nie dostanie. Była sama w tej pustce, a jednak otoczona czymś, co wykraczało poza wszystko, co znała.
Nagle poczuła, jak jej stopy nie dotykają już ziemi. Została uniesiona, jakby cała przestrzeń wokół niej przestała istnieć. Jej ciało znajdowało się w próżni, a jej umysł stawał się coraz bardziej otwarty na nowe, nieznane do tej pory możliwości. Jej myśli zaczęły błądzić, a obrazy, które wcześniej były tylko zarysem, zaczęły zyskiwać wyraz. Oto, co miało nadejść.
I wtedy zobaczyła ją. Zbliżającą się postać, postać, która wyglądała znajomo, ale w tym miejscu nie miała sensu. Na chwilę zatrzymała się przed nią, jakby wyczuwając jej obecność.
To była ona — nie jej lustrzane odbicie, nie postać w snach, ale prawdziwa Liz, jej alter ego, jej odbicie w zupełnie nowym świetle. Zatrzymała się tuż przed nią, uśmiechając się tajemniczo. W jej oczach płonęły ognie, które Liz pamiętała, ale nie rozumiała ich sensu.
„Pamiętasz, czego szukałaś, Liz?” — zapytała ta postać, patrząc prosto w jej oczy. Jej głos był głęboki, pełen wiedzy, ale też pełen smutku.
Liz milczała. Czuła, jak jej ciało zaczyna wibrować, jakby rzeczywistość wokół niej wchodziła w inny stan. To, co miało nadejść, było nieuchronne.
„Czy jesteś gotowa, by poznać prawdę?” — zapytała, a jej słowa wypełniły przestrzeń, zamieniając się w ciężką, wiszącą w powietrzu atmosferę.
Liz nie mogła już dłużej unikać odpowiedzi. Była gotowa. W jej umyśle zrodził się jeden, zdecydowany impuls.
„Tak,” — powiedziała cicho, ale stanowczo. „Tak, jestem gotowa.”
W tej chwili cała przestrzeń wokół niej zmieniła się na zawsze.
Wraz z jej słowami, cała przestrzeń zadrżała, jakby odpowiedziała na jej gotowość. Zamiast pustki pojawiły się w niej obrazy — migające, jak światło odbijające się od szyby w deszczową noc. Liz poczuła, jak jej ciało zaczyna znikać, jakby zostało wchłonięte przez nieznany wir, który wciągał ją w przeszłość, przyszłość, w czasie nieokreślonym. To, co dotychczas było nieuchwytne, zaczynało zyskiwać formę.
Obrazy wokół niej stawały się coraz wyraźniejsze — widziała siebie w różnych miejscach, w różnych rolach, w różnych chwilach, które miały w sobie ładunek emocji i napięcia. Była młodsza, starsza, bardziej pewna siebie, zaskoczona, zrozpaczona, triumfująca. Wszystko zlewało się w jedną całość, z którego kształtu nie mogła wydobyć sensu, lecz w którym czuła, że wszystko ma swoje miejsce.
Zauważyła, że postać przed nią nie była już tym samym cieniem, który ją obserwował. Stała teraz w pełnym świetle, wyraźna, choć nadal obca. Jej postać wykraczała poza granice fizyczności, jakby była czymś więcej niż tylko osobą. Zbliżyła się, nie dotykając ziemi, unosząc się w powietrzu z łatwością, jakby chodziła po niewidzialnej ścianie. Jej oczy, które wcześniej były jedynie mgliste, teraz świeciły intensywnym, niemal nadprzyrodzonym blaskiem.
„Jesteś na krawędzi, Liz. A teraz twoja decyzja nie dotyczy już tylko ciebie. Otworzyłaś bramy, które nie mają powrotu” — powiedziała ta postać, jej głos był pełen mocy, ale także żalu.
„Otworzyłam…?” — Liz z trudem zebrała myśli. To, co się działo, było jak sen, ale sen, który stawał się coraz bardziej realny, wciągający, nie dający się zignorować. „Co to oznacza? Co się teraz stanie?”
Postać uniosła dłoń w stronę Liz, jakby chciała jej coś przekazać. Gdy jej ręka zbliżyła się, Liz poczuła, jak wszystko wokół niej zaczyna drżeć, a światło wokół nich zaczyna zmieniać kolor. Z jasnego, niemal białego światła, stało się nagle zimno i szaro. Każdy detal w przestrzeni wydawał się wyostrzać, jakby nagle wszystko zyskało znaczenie, a czas, który dotychczas się wleczał, zaczął przyspieszać.
„Pamiętaj, nie wszystko, co widzisz, jest prawdziwe” — jej głos brzmiał teraz jak odległy szum, nie przerywając jednak tego dziwnego, napiętego stanu, który ogarniał Liz. „To, co widzisz, może być iluzją, a to, co czujesz, może okazać się więzieniem. Ale to twoja podróż, Liz. Twoja droga.”
W tym momencie Liz poczuła, jak jej umysł zaczyna walczyć z rzeczywistością, z tym, co się działo. Wydawało jej się, że jest gotowa na to wszystko, że potrafi przełamać te bariery, które się przed nią pojawiły, ale wciąż miała wątpliwości. Czuła, że nie wszystko jest tym, czym się wydaje, a to, co starała się zrozumieć, nie było proste do uchwycenia. Z każdą chwilą, którą spędzała w tym miejscu, rosła jej świadomość, że zmienia się w czymś innym, że jej rolą jest nie tylko odkrywać, ale i kreować.
„Dlaczego ja? Dlaczego to wszystko?” — zapytała, ale jej słowa zostały wchłonięte przez powietrze, jakby zniknęły w przestrzeni.
„Bo jesteś kimś więcej niż tylko tym, czym myślisz, że jesteś. I to nie tylko o to chodzi” — odpowiedziała postać, jej dłoń już niemal dotykając Liz, gdy nagle światło zaczęło zanikać. „Pamiętaj, wszystko, czego się uczysz, ma swoją cenę. A to, co przychodzi po tej nauce, może być zaskakujące.”
Liz poczuła, jak ciało zaczyna się rozluźniać, jakby uwolnione od ciężaru, który wcześniej trzymał ją w miejscu. Cała przestrzeń wokół niej zaczęła się zmieniać, płynnie, ale z wyraźnym przejściem. To, co było zimne i szare, teraz stało się ciepłe, a światło wokół niej przybrało ciepłe barwy zachodzącego słońca. Oczywiście, to nadal było nierealne, ale teraz miało w sobie jakąś formę spokoju, którego Liz nigdy wcześniej nie zaznała.
Wtedy usłyszała śmiech. Krótki, niepokojący, który przyprawił ją o ciarki na skórze. Spojrzała w stronę, z której dźwięk dochodził. Tam, w tle, w mroku, pojawiła się kolejna postać. Tym razem była to kobieta, ubrana w ciemne szaty, z twarzą niemal całkowicie zasłoniętą przez kaptur. Jej oczy błyszczały złowieszczo, a jej sylwetka emanowała siłą i czymś, czego Liz nie mogła zrozumieć.
„Otworzyłaś drzwi. I teraz musisz stawić czoła temu, co za nimi czeka” — powiedziała tajemnicza postać, jej głos niósł się w powietrzu jak echo.
Liz poczuła, jak serce bije jej mocniej, jak adrenalina znów wzbiera w jej żyłach. Co to za gra? Kto to wszystko kontrolował? Czy rzeczywiście była gotowa na to, co się teraz wydarzy?