E-book
18.9
drukowana A5
54.99
Metoda Scorpina

Bezpłatny fragment - Metoda Scorpina

czyli jak przetrwać apokalipsę


Objętość:
305 str.
ISBN:
978-83-8414-638-5
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 54.99

Strona redakcyjna

© Adam Baryła, 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część tej publikacji nie może być kopiowana ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody autora.

Redakcja, korekta, skład: Adam Baryła

Publikacja zrealizowana z wykorzystaniem platformy Ridero — www.ridero.eu

ISBN: 978-83-8414-638-5

Wydanie I

Łódź 2025

Podziękowania

Dla Oli, która uwierzyła we mnie i wspierała mnie do samego końca


Piękne czasy

Wyobraź sobie Ziemie, planetę pełną błękitu i zieleni. Wyobraź sobie, że rano budzi cię budzik. Ty wstajesz i szykujesz się do pracy, jesz płatki z mlekiem i czytasz gazetę. Idziesz do swojego auta i jedziesz do pracy, po drodze widzisz innych ludzi jadących do pracy czy będących na spacerze z psem. Przypomnij sobie jak to jest być na takim spacerze, pies czasami ciągnie cię za smycz, bo coś poczuje. Nie potrafisz sobie tego wyobrazić, nic dziwnego. To już pół roku od wielkiego łańcucha wybuchów. Mam nadzieje, że słyszałeś o tym jakże wspaniałym dniu. Chwila jak to nie pamiętasz, no tak kiedy to czytasz to jest już pewnie dużo więcej po wybuchu niż tylko pół roku. To pozwól, że wyjaśnię. Gdy planeta była jeszcze normalna sprzed ery atomu, ludzie żyli spokojnie w większości przypadków. Chodzili do pracy, za którą im płacono. Żyli bez jakichkolwiek obaw o to, że jutro może dla nich nie nastać. Aż jednego niezbyt pięknego dnia coś wisiało w powietrzu, nie do końca wiedziałem co to było wtedy aż do wieczoru, gdy uruchomiono w kanał alarmowy. No tak możesz nie wiedzieć co to kanał alarmowy, był to kanał wysyłający sygnał do wszystkich odbiorników. Był używany do podawania najważniejszych informacji, a samo uruchomienie go oznaczało kłopoty. Podczas transmisji jedyne co usłyszeliśmy to pożegnanie i to, że wszystkie reaktory jądrowe jakie istniały te ujawnione i te tajne przegrzewają się w zawrotnym tempie i za maksymalnie kilka minut nastąpią wybuchy. Oczywiście wszyscy wpadli w panikę, jedni latali i szukali schronienia, inni takowe już mieli nawet przygotowane, a byli też tacy co olali temat. Cóż nie wiem dokładnie co się stało, ale nie było tak strasznie jak myślałem, w końcu żyje. Szkoda, że nie każdy miał takie szczęście. Wszystko zaczęło albo umierać, albo mutować w dwojaki sposób. Ludzie umierali albo co ciekawe wchłaniali zwierzęta, które dotknęli i po czasie zaczęli się częściowo w nie zmieniać. Niestety nie mam dokładnych informacji jeszcze co dokładnie się z nimi działo. Zwierzęta miały ciekawiej, jeżeli nie miały kontaktu z ludzi to miały wiele różnych opcji. Przede wszystkim zaczęły tworzyć fuzje z innymi zwierzętami jak ludzie, choć co ciekawe takowe fuzje też zaobserwowałem pomiędzy organizmami żywymi i innymi częściami przyrody. Prosty przykład, pantera, która była w połowie rośliną. Nie mam pojęcia jak do tego doszło ani na jakiej zasadzie działa jej organizm. Idąc za ciosem zauważyłem, że każda roślina zmutowała lub połączyła się z czymś innym. Niektóre zachowały swój kształt lub wielkość na rzecz zdolności innych gatunków, a niektóre zmieniały swój kształt czy wielkość. Najlepsze na sam koniec, pomiędzy tymi wszystkimi mutantami jestem ja, Jake Scorpin. Brunet o piwnych oczach, wysoki na 1,80 metra i ważący 75 kilogramów. Ubierałem się niemalże tak samo każdego dnia. Moja szafa była pełna takich samych ubrań. Koszulki w kolorach niebieskich i zielonych. Spodnie to były same dżinsy o kolorze czarnym lub jasnoniebieskim. Bluzy były zasuwane z kapturami, nie wiem czemu, ale uwielbiałem ten styl. Bluzy był w wielu kolorach od pomarańczowego aż po granitowe, mimo to nie często zakładałem je do pracy, raczej służyły mi do chodzenia po domu. Nie byłem wtedy zbyt wysportowany, ale to nie oznacza, że unikałem sportu. Z wykształcenia niby weterynarz ze specjalizacją zwierząt egzotycznych. Jednak jako jedyny z kierunku studiów nie używam mojej wiedzy za często, bo mało kto przychodzi do mnie z na przykład arą czy nietoperzem. A no i jako chyba jedyny człowiek nie zmutowałem. A było to tak.

II
Jak to wszystko się zaczęło

Wtorek, 7 września 2021 roku, godzina 18:00

Jak zawsze byłem w lecznicy dla zwierząt, która prowadzę wraz z moją już świętej pamięci przyjaciółką Julią. Lecznica jest zlokalizowana w małym miasteczku Bleenton w stanie Oregon, ale raczej bym się tam nie zapuszczał. Wracając do tego dnia wieczorem byłem sam, moja wspólniczka właśnie wyszła. W lecznicy nie miałem żadnego telewizora ani radia, więc nie wiedziałem o niczym aż do samego wybuchu. Julia, wysoka, wysportowana niebieskooka blondynka w okularach, będąc w aucie usłyszała komunikat i postanowiła wrócić i mnie ostrzec. Zaczęła dzwonić, ale sygnał w telefonach znikł stosunkowo szybko przez co zobaczyłem tylko, że dzwoniła. Chciałem wyjść by dowiedzieć się o co jej chodziło, ale zrobiłem to za późno. Udałem się do głównych drzwi, które były prawie całe szklane. Przez szkło w drzwiach widziałem ją, ubraną jeszcze w fartuch z lecznicy, widać było jej błękitną bluzkę, którą miała pod białym fartuchem, oraz jej dość nietypowe oliwkowe spodnie długie aż do kostek. Na moich oczach Julia stopiła się jak lody w upalny dzień, nawet ubrania znikły. Pozostała po niej tylko kałuża w kolorze bieli i oliwki. Teraz to już się pogodziłem ze stratą, ale wtedy to było niezwykle ciężkie dla mnie. Nie miałem jednak czasu na żałobę, bo to co się stało później każdego powinno zaciekawić. Zaraz po tym jak Julia rozlała się po ziemi promieniowanie dotarło do lecznicy i trafiło mnie. Jak ja się wtedy bałem, że sam się roztopie. Jednak od razu zrozumiałem, że zaraz umrę. Postanowiłem, że chociaż wypuszczę zwierzęta z klatek. Pomyślałem wtedy, że jeżeli jakieś przeżyje to i tak będzie tkwić w klatce czekając na okrutną śmierć. Gdy po kolei otwierałem te klatki, nie widziałem, żeby chociaż jedno zwierzę wyszło. Było to dziwne, gdyż większość lubiła być poza klatką. Po otwarciu wszystkich klatek zorientowałem się, że każde zwierzę wyparowało, ale w inny sposób niż moja przyjaciółka, nie było plam czy innych oznak stopienia się. Zacząłem się też dziwić, że ciągle stoję na nogach. Postanowiłem sprawdzić czy monitoring jeszcze działa. Uruchomiłem komputer, który już był na końcówce swojego życia. Znalazłem odpowiedni moment i uruchomiłem oglądanie. Byłem zszokowany widząc jak wchłaniam każde ze zwierząt jakie chciałem wypuścić. Wyglądało to tak jakby zwierzę przechodziło proces sublimacji, a potem jonizacji, by na sam koniec wlecieć we mnie. Dla tych co nie rozumieją, zwierzęta najpierw zamieniały się w kolorowy dym a następnie ten dym w ledwo świecące cząsteczki. Nie zauważyłem żadnych objawów mutacji na tamtą chwilę, ale pomyślałem, że to długotrwały proces. Gdy przetrawiłem, że wchłonąłem blisko dziesięć różnych zwierząt postanowiłem wyjść i sprawdzić co się dzieje na zewnątrz i czy tylko ja przeżyłem. Drzwi były ciepłe dlatego nie chcąc ryzykować znalazłem kawałek szmaty i użyłem go jak rękawiczki, żeby nie dotykać metalowej klamki. Nie odchodziłem na dalej niż 2 metry od drzwi. Pierwsze co zauważyłem to to, że w miejscu, gdzie powinny być resztki mojej drogiej sercu koleżanki była plama na kostce w kolorze tego co wcześniej było cieczą przypominającą konsystencją kisiel. Zacząłem rozglądać się po okolicy. Widziałem głównie samochody ze stopionymi oponami, niektóre się dymiły a inne nie miały ani lakieru, ani szyb. Rozglądając się dalej zobaczyłem nasz lokalny supermarket choć może powinienem go nazwać minimarketem, bo jego rozmiar nie był większy od średniego domu. Zauważyłem kogoś pod jego drzwiami, z daleka nie mogłem ustalić kto to. Podjąłem ryzyko i powoli zbliżyłem się do marketu. Ludzka sylwetka zdawała się mnie ignorować albo zwyczajnie mnie nie słyszała. A dało się mnie usłyszeć, bo nigdy nie byłem dobry w skradaniu. Ucieszyłem się, gdy zobaczyłem, że ta sylwetka to Pan John, mój stały klient. Postanowiłem zaryzykować i zwrócić jego uwagę.

— Dzień dobry — powiedziałem w miarę głośno.

Pan John odwrócił się w ciągu sekundy. Był to człowiek po czterdziestce. Widać było jego wielki brzuch oraz zarośniętą twarz. Jego fryz jak zwykle wyglądał na taki, który sam się robi po wysuszeniu włosów po kąpieli. Zawsze jak go widziałem był ubrany w koszule i krótkie spodenki, zwykle w kolorze beżu lub podobnego do niego koloru. Nie wiedzieć czemu zawsze miał też sandałki z czerwonymi lub pomarańczowymi skarpetami. Dla swojego szczura potrafił zrobić wszystko i zapłacić każde pieniądze. Pamiętam sytuacje, kiedy wyrzucili go z banku, bo chciał wziąć kredyt na operacje swojej pociechy. Wiedząc jak go kocha postanowiłem mu pomóc, uzgodniłem z nim kwotę, którą wpłacał mi co miesiąc w zamian za operacje bez wcześniejszego pokrycia. Cieszyłem się, gdy go zobaczyłem, jednak zanim zdążyłem coś więcej powiedzieć, jego oczy zaczęły się zmieniać, zrobiły się całe czarne. Po kilku chwilach spojrzał na mnie i uciekł porzucając prawie otwarte drzwi do sklepu. To był mój pierwszy kontakt z tymi, w których zamieniali się ocalali. Stałem tak jak wbity w ziemie przez krótką chwilę po czym dziwny ryk pomógł mi się ruszyć. Było to coś jakby ryk, ale z domieszką pisku. Można by było przyrównać do osoby z zniszczonymi strunami głosowymi próbującej zrobić tyranozaura. Wtedy jeszcze nie wiedziałem co to było ani jakie przygody mi przyniesie. Udałem się w lekkim pośpiechu do sklepu i zabrałem wszystko co się dało. Pomógł mi w tym wózek sklepowy, w którym po drodze uszkodziłem kółko. Wózek na razie schowałem do mojego składziku. Gdy byłem już w lecznicy, postanowiłem, że muszę ją trochę przerobić by mi służyła za schronienie. Nie chciałem wracać do domu, gdyż nie wiedziałem co tam może na mnie czekać. Zacząłem od zabezpieczenia drzwi, niestety, gdy wracałem z zakupów to w mieście wysiadł cały prąd. Nie było to łatwe, nie miałem wiele czasu, a musiałem zdążyć przed zmrokiem. Na pierwszy ogień do rozbiórki miały iść klatki, ale po namyśle stwierdziłem, że nie będą mnie atakować króliki tylko coś wielkości człowieka albo i większe. Zrobiłem mały obchód po budynku, stwierdziłem, iż najlepszym wyborem będą meble, które niedawno mi wymieniali. Więc miałem meble te nowe jak i stare, których nie zdążyli zabrać. Udało mi się wygrzebać jeszcze niewielką wkrętarkę. Musiałem jednak być ostrożny, bo było to jedyne narzędzie jakie miałem. Jako że nowych śrub nie miałem to wykorzystałem te, które były w meblach. Przyznaje, było to niesamowitym wyzwaniem wszystko to poprzenosić samemu i jeszcze jakoś przymocować do drzwi i okien. Było po północy, gdy skończyłem i położyłem się do łóżka skleconego z kilku zwierzęcych legowisk.

Następnego dnia nie obudził mnie budzik a coś co brzmiało jak połączenie żaby i koguta. Już wtedy wiedziałem, że ten dzień będzie niesamowicie pokręcony. Najpierw starałem się zjeść w miarę normalne śniadanie. Szkoda tylko, że po otwarciu lodówki zastałem puste opakowania po jedzeniu. Wiedziałem jednak, że nie jest to czyjaś robota, bo były nie otwarte. Jedyne co zostało to parówki, ale je wyrzuciłem jak najszybciej przez okno. Zapytacie czemu tak zrobiłem, przecież mam ograniczone zasoby jedzenia. Chyba każdy by tak zrobił widząc parówki bez ich opakowań czy folii, które jeszcze wczoraj je miały. No i jeszcze zmieniły kolor. Jakoś nie miałem ochoty sprawdzać, jak smakują turkusowe parówki. Na szczęście, gdy byłem wczoraj w sklepie to udało mi się dorwać konserwy i puszki z jedzeniem. Po otwarciu fasola wydawała się normalna, prawdopodobnie puszka zatrzymała promieniowanie, które jeszcze czuć było w powietrzu. Po posiłku sprawdziłem czy budynek w środku jest taki jaki był wczoraj. Wszystkie barykady i ściany były w nienaruszonym stanie. Postanowiłem zobaczyć okolice lecznicy. Gdy przechadzałem się po okolicy mego niewielkiego stosunkowo budynku poczułem jakby małe wstrząsy. Pierwsze z czym skojarzyłem je to oczywiście Godzilla, przecież warunki jej powstania zostały spełnione, ale skoro wstrząsy były ledwo wyczuwalne to pomyślałem, że jest daleko. Jakie było moje zdziwienie, gdy poczułem zapach niewyobrażalnie ohydny i mocny. Przypominał trochę zmieszany zapach szamba z zapachem palonego pierza. Obróciłem się i zobaczyłem to co mnie obudziło rano, mutanta nie będącego ani wielkości koguta ani tym bardziej żaby, które wydawało mi się, że słyszałem. Okazało się, że to coś powstało nie z dwóch zwierząt, a z trzech. Najpewniej był to kogut, żaba i coś czego nie skojarzyłem z żadnym znanym mi zwierzęciem, które żyło w okolicy. Oczywiście wygląd był aż tak niewiarygodny, że nie mogłem przestać patrzeć. Wyobraź sobie brązową żabę, miejscami zielona od brodawek, wielkością zbliżoną do bizona. Cała pokryta była śluzem z wyjątkiem grzbietu, gdzie posiadała pasek piór szeroki na odstęp pomiędzy jego oczami. Koloru nie potrafiłem ustalić, gdyż zbyt się błyszczał przez ten śluz. Widać było, że w pewien sposób potrafi nimi sterować, podnosiła je i opuszczała w szybkim tempie. Wydawała dzięki temu dźwięk jakby coś leciało. Zapewne chciała pokazać, że jest gotowa walczyć lub zdekoncentrować ofiarę. Łapy miała po kogucie. Wielkie szpony będące w stanie przebić jednym ruchem trzech ludzi. Pomiędzy ostrymi szponami była błona pławna. Jak się potem jeszcze zorientowałem miała dziób, ale na końcu wielkiego i długiego języka. Prawdopodobnie ułatwiało jej to łapanie ofiar, którą w tamtym momencie byłem ja. Bestia wystrzeliła swój język z prędkością ponad stu kilometrów na godzinę. Udało mi się jakimś cudem zrobić unik, lecz oberwał niewielki dąb, który znajdował się za mną. Dąb był wysoki na około cztery metry. Wtedy zorientowałem się, że bestia o wiele szybciej zwija swój język. Drzewo bez oporu wyleciało z ziemi razem z korzeniami, które po drodze do paszczy potwora trafiły mnie i poturbowały. Kręciło mi się w głowie, ale zrozumiałem od razu, gdy zobaczyłem potwora, że to wyścig. Ja musze dostać się do środka, a lingarostrum, bo tak nazwałem jego gatunek, wiedział, że musi mnie złapać jak najszybciej. Gdy potwór zajmował się uwalnianiem od drzewa, które wleciało prosto w jego bezzębną paszcze, i zapewne trzymało jego dziób ruszyłem w stronę tylnego wejścia. Było w mniej więcej w odległości około pięciu metrów ode mnie. Ruszyłem, starając się robić jak największe kroki, można je było nazwać susami. Odległość pokonałem w jedną chwile. Tak szybko, że potwór nawet nie zdążył się uwolnić od drzewa. Jak ja byłem uradowany, że tych drzwi nie zabarykadowałem wczoraj podczas umacniania lecznicy. Nie wiem jakim cudem, ale udało mi się wejść tak, że potwór nawet się nie zorientował, w którą stronę uciekłem. Widać tropienie to nie jego mocna strona, a ataki zadaje z ukrycia starając się uderzyć raz, a dobrze. Gdy wracałem do głównej sali, zauważyłem mój stary agregat. Przez następny tydzień nie wychodziłem na wszelki wypadek, gdyby potwór tutaj jeszcze żerował. Nie było już słychać ani skrzeku ani jego skoków. Przez prawie tydzień żyłem w strachu, że zaraz coś wejdzie do budynku albo go zniszczy. Jednak nic takiego się nie stało, a ja zacząłem myśleć o tym co mam robić. Jedzenie w końcu się skończy, a śmierć głodowa to nie dla mnie. Zacząłem ćwiczyć jak to było tylko możliwe i badać to co widziałem przez skrawek okna, które odkryłem by móc obserwować okolice.

III
Teraźniejszość

Od ostatniego wpisu minęło już prawie pół roku, chyba. Straciłem poczucie czasu. Przez ten czas ćwiczyłem i starałem się pozyskać jakoś jedzenie. O ile ćwiczenia coś dały to próby zdobycia jedzenia bez wychodzenia dalej niż kilka metrów poza lecznicę nie udały się. Odkryłem za to, że promieniowanie utrzymywało się przez około tydzień po czym znikło. Nie musiałem się już raczej martwić, że jedzenie mi wyparuje. A pro po jedzenia, zostało na góra półtora tygodnia. Trzeba zacząć działać. Pierwszym moim celem było przede wszystkim zdobyć rzeczy do badań jak na przykład mikroskop. Pamiętałem, że w mieście jest lub było laboratorium jak i sklep, w którym można je było kupić. Pierwsza ważna decyzja, iść do sklepu czy do laboratorium.

— Szkoda, że to nie gra w której mogę wczytać zapis. -powiedziałem. Po chwili namysłu postanowiłem sprawdzić najpierw laboratorium w nadziei, że tamtejszy sprzęt nie został zniszczony. Za tym też przemawiała lokalizacja, sklep był po drugiej stronie miasta a laboratorium w centrum. Przygotowałem się na podróż jak mogłem, ale ciągle brakowało mi broni. Nie takiej do walki z Lingarostrum lub stworami jego pokroju, a bardziej z ludźmi jak Pan John. Miało to po prostu odstraszać tych zdesperowanych, którzy przeżyli. Wiedziałem jednak z tyłu głowy, że też na stworzenia mniejsze, bo na pewno nie wszystkie są wielkości naszej żabki. Domyślałem się, że w lecznicy nie ma niczego co by się nadawało do walki. Nawet siekiery strażackiej, która powinna być na wypadek pożaru. Udało mi się po kilku próbach złożyć prowizoryczną włócznie. Skalpel w połączeniu z miotłą. Wiem, było to głupie, bo skalpel do badań mógłby się przydać, ale martwy nic nie zbadam. Postanowiłem zabrać też ze sobą kilka strzykawek i pojemników na wszelkie ciecze. I tak uzbrojony w włócznie i plecak ruszyłem, znałem miasto na tyle dobrze by trafić tam bez problemu. Okolica była wyjątkowo spokojna, nie było żadnego życia wokół. Może to i dobrze, mogłem być spokojny przez chwile. Sprawdziłem i świeżych śladów lingarostrum nie było, za to było kilka mniejszych śladów, stworków, które zauważałem czasami przez moje okienko. Niestety nie miałem okazji się im przyjrzeć, były szybkie i poruszały się w małych grupach, na moje oko były to grupy liczące od 5 do 10 osobników. Ślady przypominały ślady jakiegoś ptaka wielkości kuropatwy, ale te zwierzęta poruszały się na czterech nogach. Z zachowania przypominały mi trochę pewne dinozaury, kompsognaty. Nie tracąc czasu ruszyłem w stronę północy, do laboratorium poruszając się nie na widoku i cicho jak tylko mogłem. Dotarcie do laboratorium zajęło mi około dwadzieścia minut, po drodze widziałem tylko dziwne rośliny, których wolałem nie dotykać. Jedne były podobne trochę do bluszczu inne do kwiatów jakie sadzono w ogrodach. Po drodze były też drzewa, których liście wydawały się żyć. Ich unerwienie jakby się poruszało, ale tak powoli, że zauważenie tego było niemal niemożliwe na pierwszy rzut oka. Wyjąłem pojemniczek, który miałem w plecaku i włożyłem do niego ostrożnie liść. Po około dwóch kilometrach całkowitego odludzia, pełnego dziwnych roślin dotarłem do celu. I oto jestem przed drzwiami do laboratorium. Drzwiami, które wyglądały na staranowane przez gigantyczną kule do kręgli. Nie miałem pojęcia wtedy co robić. Wejść do środka i zapewne skończyć jak naleśnik czy wrócić z niczym do mojej bazy. Gdybym miał monetę to ona by zadecydowała, ale płaciłem głównie kartą, więc niczego nie miałem. Postanowiłem podjąć ryzyko. Korytarze były zniszczone, wyglądało jakby coś tam się przeturlało. Tynk odpadał ze ścian, a ściany straciły już dawno swój kolor. Udało mi się wejść do pierwszego pomieszczenia jakie nie było bardzo uszkodzone. Na blatach było potłuczone szkło co mogło mówić, że tu niczego nie znajdę. Zacząłem przeszukiwać różne szafki, ale oprócz kilku fiolek i potłuczonego szkła nie było niczego. Kolejna sala była dobre dwadzieścia metrów dalej, drzwi były zamknięte co oznaczało, że albo idę dalej albo próbuje otworzyć. Widziałem stamtąd ścianę, która kończyła budynek, więc wiedziałem, że to może być koniec. Inne sale mogły być zawalone jak te, które mijałem idąc tu. Też nie zobaczyłem tego co zniszczyło cały ten budynek. Szkoda, że nie wybrałem dalszej eksploracji, gdybym to zrobił natychmiast zabrałbym stamtąd swój tyłek. Niestety uparłem się na otwarcie drzwi i zabranie sprzętu, bo czułem, że tam on jest. Zawiasy były widocznie uszkodzone przez to coś co tędy chodziło, ale wtedy nie myślałem, czy spotkam lokatora. Drzwi walczyły ze mną przez kilka uderzeń, ale za piątym wyleciały razem z framugą. Przyznaje nie chciałem aż tak efektownie tego zrobić. Pokój wyglądał na nienaruszony, była to nieduża sala pełna mikroskopów i przyrządów, które pomagają w badaniach. Spakowałem to co się dało, a po resztę planowałem ewentualnie wrócić. Nieszczęśliwie podczas pakowania z dłoni wyślizgła mi się jedna kolbka. Upadając szkło się stłukło wydając spory hałas. Usłyszałem coś co już słyszałem, ale z daleka. Był to ten sam dźwięk, który słyszałem przed sklepem na początku apokalipsy. Teraz jednak był on o wiele głośniejszy, bo jak się okazało stwór był ścianę obok na korytarzu. Dokładnie tam, gdzie musiałbym iść chcąc dalej eksplorować budynek. Starając się nie wydawać już żadnych dźwięków chciałem wyjść z budynku. Jednak to nie takie proste, gdy w plecaku macie pełno szklanych rzeczy. Jak się okazało to i tak by nic nie dało, bo stwór na mnie czekał nieruchomo. Pech chciał, że drugie drzwi jakie tam były zostały zniszczone tak by nie dało się ich otworzyć. Nie mam pojęcia czy to było specjalne działanie czy nie, nie miałem na to czasu wtedy. Postanowiłem biec prosto do wyjścia w nadziei, że zdążę i schowam się gdzieś na zewnątrz. Zasunąłem szelki plecaka tak mocno jak to było możliwe i ruszyłem. Z początku wydawało mi się, że potwór się nie poruszył. Jakie było moje zdziwienie, gdy nagle zaczął się na mnie toczyć jak rzucona kula w stronę kręgli. Po szybkim i męczącym sprincie udało mi się wyjść przez drzwi, którymi wszedłem. Skoczyłem od razu w bok, by stwór mnie nie trafił. Jednak on nie wiedzieć czemu zatrzymał się tuż przed drzwiami, tak jakby nie chciał wyjść na zewnątrz. Pierwsza myśl to było, że stwór posiada światłowstręt i wolał nie wychodzić na zewnątrz, gdy jest za jasno. Może to było zwykłe szczęście, że było jeszcze jasno, w końcu była 16:30 na moim jeszcze działającym zegarku. Jest też lato, więc słońce było do późnych godzin. Nie czekając ani chwili, mając z tyłu głowy bestie, która może za mną wyruszyć, gdy się ściemni, zabrałem się prosto do mojej bazy, inną drogą na wszelki wypadek by stwór miał problemy z wytropieniem, jeśli to potrafi. Zajęło mi to dwukrotnie więcej czasu niż za pierwszym razem, kręciłem się po mieście przy okazji licząc, że znajdę coś co zamaskuje mój zapach. Nie znalazłem niczego takiego, za to zauważyłem, że na południe od laboratorium jest więcej małych śladów, które widziałem pod moją lecznicą. Widać było jakby szlak, te stwory chodziły konkretnymi ścieżkami i chyba potrafią ukryć swoją ilość. Widziałem ślady trzech osobników, ale były one dziwne, tak jakby głębsze niż powinny. Jedyna myśl na tamtą chwilę była taka, że stwory chodzą po swoich śladach. Zaintrygowało mnie to, ale kończył mi się czas na powrót. Wracając do bazy już najkrótszą drogą jaką miałem. Przechodziłem koło sklepu survivalowego i postanowiłem zajrzeć w poszukiwaniu możliwego jedzenia. W końcu w takich sklepach jest pełno właśnie jedzenia na takie okazje. Budynek nie wyglądał na zniszczony, drzwi były zamknięte. Nie chciałem robić hałasu, więc wywarzenie drzwi czy wybicie okna odpadało. Postanowiłem jeszcze obejść budynek, sprawdzić tylne drzwi i okna. Miałem chyba szczęście, okno było uchylone tak by móc je otworzyć. W środku było ciemno co utrudniało ciche poruszanie się. Z zaplecza, w którym byłem sprawdziłem najpierw magazyn, niestety był zamknięty. Udałem się więc do głównej sali sklepu, a tam znalazłem trochę jedzenia w proszku i kilka konserw ze śladami zębów. Zaniepokoiło to mnie i przyspieszyłem zbieranie potrzebnych rzeczy. Wziąłem plecak z wystawy, bo mój był już pełny i pakowałem do niego jedzenie, sztućce i narzędzia jakie tylko znalazłem. Gdy kończyłem się pakować poczułem się obserwowany, lecz nie wiedziałem przez kogo. Długo mi nie zajęło zrozumienie co mnie obserwuje. Było to kilka lacatr, małych stworzeń, które wcześniej zauważałem. Wtedy nie mogłem się im przyjrzeć, ale teraz już tak, stały jakieś dwa metry ode mnie. Posturą przypominały czarnego kota, ale pysk miały bliższy jakiemuś gadowi. Oczy były mieszanką oczu kota i jaszczurki. Od oczu do nozdrzy pysk się zwężał, przypomniał trochę trójkąt. Z pyska kapała im ślina lub coś innego zbliżonego do śliny. Poruszały się bezszelestnie, próbując mnie otoczyć. Budowa ciała była dość nietypowa. Łapy zginały się w połowie tworząc coś podobnego do łokci. Na tych zagięciach miały jakieś wyrostki, które cały czas się poruszały. Wyrostki kształtem przypominały bardzo grube włosy, po dwa na każdym zgięciu. Łapy nie miały pazurów na widoku. Domyśliłem się, że mogą je chować tak jak koty. Ułatwiało im to pewnie bezszelestne poruszanie się. Całe ciało miały w łuskach, a na pysku ledwo zauważalne wąsy jak u kota tylko mniej, po jednym na prawej i lewej stronie pyska. Wyglądało to trochę jakby wychodziły im z nozdrzy. Nie wydawały się być jadowite, ale stwierdziłem, że nie warto ryzykować. W końcu ta ślina, która im kapała to mógłby być jad albo jak u waranów z komodo ślina przepełniona bakteriami. Ogony miały grube i wyglądały jakby mogły im służyć do chwytania się różnych gałęzi czy innych elementów otoczenia. Starałem się nie ruszać gwałtownie, zauważyłem trzy, ale czułem, że jest ich więcej. Możliwe, że to ich gniazdo. Nie atakowały, trzymały się na dystans. Chyba czuły, że jestem za dużą zwierzyną jak dla nich. Może to i dobrze, dzięki temu miałem czas na spróbowanie otwarcia głównych drzwi, do których miałem jakieś dwa metry. Nie wiedzieć czemu w drzwiach były klucze w dobrym stanie. Udało mi się je otworzyć, lecz gdy lacatry poczuły powietrze ruszyły na mnie tak szybko, że prawie mnie dosięgły. Odruchowo szybko zamknąłem drzwi i tylko poczułem jak w nie uderzały, jeden po drugim, naliczyłem, że w środku było ich aż dziesięć. Prawdopodobnie są to padlinożercy czekające w cieniu aż zwolni się miejsce przy stole. Reszta powrotu była spokojna, ale szybka. Nie bawiłem się już w obserwatora okolicy. Jedynie wypatrywałem ewentualnych niebezpieczeństw. Od sklepu miałem jakieś dwa kilometry, ale przez plecaki ledwo udało mi się wrócić przed zmrokiem. Rozpakowałem plecaki i zrobiłem sobie fasole na kolacje. Rozsiadłem się z jedzeniem i pogrążyłem się w myślach.

„Od czego mam zacząć, moja krew i tkanki czy może otoczenie. Może rośliny na pierwszy ogień albo woda, przecież ona jest najbardziej potrzebna do życia. Ale ciągle nie wiem czemu nie mutuje pomimo wchłonięcia tylu zwierząt.”

Przez jakieś dwie godziny siedziałem i tylko myślałem co mam zrobić zamiast zabrać się do roboty. W końcu nie wytrzymałem i zasnąłem. Następnego dnia obudziłem się stosunkowo wcześnie. Była godzina 8:00, podniosłem głowę i poczułem ogromny ból szyi. Wiedziałem od czego on był, w końcu zasnąłem przy stole. Po rozciąganiu zacząłem świeżo myśleć o tym co mam robić. Stwierdziłem, że najważniejsze na tą chwilę jest woda oraz prąd. Co do prądu miałem już jakiś plan, wystarczyło skołować benzynę i odpalić agregat, który miałem na zapleczu. Z wodą było ciężej, nie miałem pojęcia, gdzie szukać zdatnej do picia wody, bo raczej samo przegotowanie nie wystarczy. Nie zamartwiając się tym na razie postanowiłem ruszyć do najbliższej stacji paliw w nadziei, że znajdę tam paliwo. Na zewnątrz zobaczyłem coś co mnie zmartwiło, gigantyczny ślad czegoś co się tędy przeturlało. Wniosek był jeden, ta wielka kula potrafi świetnie tropić. Widać było jej ślady w całej okolicy. Na szczęście trochę ją przechytrzyłem nie tak jak planowałem. Ślady bestii pokazywały mi jak się poruszała, przyszła tu drogą, którą udałem się do laboratorium a potem po chwili węszenia udała się tropem, którym wracałem. Nie martwiąc się na zapas, wróciłem jeszcze do budynku i zabrałem maczetę i plecak z wieloma przydatnymi rzeczami w środku, które wczoraj zdobyłem i ruszyłem w stronę stacji. Udałem się wzdłuż ulicy na zachód w stronę mojego domu. Zastanawiałem się czy warto i zahaczać o mój dom i zabrać z niego chociażby ubrania na zmianę. Zdecydowałem się to zrobić, w końcu domy jakie widziałem nie były mocno poniszczone. Postanowiłem, to zrobić w pierwszej kolejności by nie ryzykować utraty paliwa. Wychodząc oczywiście przypomniało mi się, że nie miałem ze sobą kluczy, wróciłem po nie i kontynuowałem wycieczkę. Idąc drogą zauważyłem różnice w krajobrazie w porównaniu z tym co było w centrum. Przede wszystkim drzew nie było, były małe krzaczki. To było dziwne, ponieważ ta ulica słynęła z pięknych drzew przy drodze. Postanowiłem to zbadać i okazało się, że to nie krzaki, a skurczone drzewa. Wyobrażacie to sobie, ponad trzydziestoletni dąb sięga wam do pasa. Interesujące było też to, że owe drzewa wydzielają ciepło i to naprawdę duże. Na moje oko było to z 40°C a trawa pod nimi była całkowicie wypalona. Sprawdziłem czy wszystkie te drzewa miały tą cechę i co mnie zdziwiło to posiadały ją tylko te rośliny, które rosły przy drodze. Jedyne co mi przyszło na myśl to to, że pod nimi płynęła ciepła woda i może to spowodowało tą mutacje. Nazwałem je radicalor, albo też potocznie zwane ciepłe krzaki. Zacząłem się też zastanawiać czy jakieś zwierzęta mogą ziać ogniem, jeśli miały kontakt z czymś gorącym. Nie tracąc czasu na jakieś teorie spiskowe ruszyłem w dalszą podróż. Po drodze zauważyłem na niebie kilka ptaków, które wyglądały jak większe jaskółki zrobione z chmur co spowodowało potwierdzenie mojej teorii o mutacjach poprzez jakieś warunki a nie tylko kontakt z czymś innym. Po pięciu minutach drogi trafiłem do mojego domu, niewielkiego dwupiętrowego domu z ogrodem. Stracił swój piękny biszkoptowy kolor, ale drzwi, okna i co ciekawe dach były nie naruszone. Po otwarciu poczułem nawet znajomy mi zapach wanilii z moich świec. Nic dziwnego uwielbiałem jak w domu pięknie pachnie. Świeczki były w każdym pomieszczeniu, w punktach, gdzie jest ruch powietrza. Udałem się na górę do garderoby po moje ubrania. Jakie było moje zdziwienie, gdy po otwarciu szafy w miejscu moich ubrań były tylko jaja jakichś robaków. Najprawdopodobniej moli, które po uczcie zaczęły kopulacje. Nie chciałem szukać, czy coś ocalało, bo nie wiedziałem co dokładnie stało się z molami i czy to jeszcze były mole. Wróciłem na dół, najpierw zajrzałem do kuchni, było czysto jak na pół roku niesprzątania. W szafkach było jeszcze trochę jedzenia, między innymi zupki chińskie, ale tak jak w przypadku parówek wolałem nie ryzykować, pomimo że wyglądały na dobre. Udałem się jeszcze na koniec do mojego biura, gdzie było trochę zapasowych przyrządów do leczenia zwierząt jak między innymi skalpel czy szczypce chirurgiczne. Było też trochę dodatkowych strzykawek i pojemników różnej maści. Spakowałem to i ruszyłem w stronę stacji, lecz zatrzymałem się jakieś cztery metry od mojego domu, bo moją uwagę przykuła pompa jednego z sąsiadów. Przypomniało mi się jak Jacob, mój przyjaciel i jednocześnie sąsiad chciał się uniezależnić od czyiś dóbr. Miał szczęście, pod jego posesją była podziemna rzeka, która miała tak czystą wodę jak rzeki na Islandii. Można było ją pić od razu bez żadnej obróbki. Udałem się do jego domu. Drzwi runęły na ziemie zaraz po tym jak je dotknąłem, a w środku nie było widać ani słychać żywego ducha. Niestety znalazłem go, był na ścianie i podłodze, pomarańczowo niebieska plama. Po chwili ciszy by uczci jego śmierć sprawdziłem, czy działa jego sieć wodociągowa. Niestety wszystko było po uszkadzane albo nadtopione. No cóż, uwielbiał światła led, musiał je mieć wszędzie. Pamiętam, jak raz przyszedł i chwalił się tym, że mu się toaleta świeci jak z niej korzysta. Ledy u niego królowały, każdy zakamarek miał w pewien sposób unowocześniony, lubiłem do niego wpadać, a szczególnie na jakieś święta. Raz na Halloween prawie mnie na zawał wystraszył. Zaprosił mnie do siebie, a ja przyjąłem zaproszenie i byłem punktualnie. Drzwi oczywiście miał na kod, który znałem. W salonie miał całkowicie ciemno a światła nie reagowały ani na klaśnięcie, bo takowe sobie ustawił ani na tradycyjny włącznik. Nagle przede mną pojawił się biały, świecący się kościotrup i kilka sekund potem światła się włączyły. Zobaczyłem Jacoba w jakimś dziwnym kostiumie z poprzyklejanymi ledami. Ah to były czasy. Zanim udałem się na stacje jeszcze sprawdziłem czy z zewnątrz może da się jakoś nabrać wodę. Moja intuicja mnie nie zawiodła. Na zewnątrz przy samej pompie był najzwyklejszy kran na korbkę. Po dłuższej chwili kręcenia w końcu woda poleciała i wyglądała na normalną. W domu znalazłem butelkę, najpierw nalałem wody i przemyłem, a następnie nalałem już tą właściwą porcje. Zauważyłem, że już dużo czasu spędziłem nie na tym co miałem w planach więc czym prędzej ruszyłem po paliwo. Do stacji miałem pół kilometra, ale poruszałem się powoli i ostrożnie. Widziałem tu kilka różnych śladów, które mnie martwiły. Jednym z nich były ślady Lingarostrum, ale one były w miarę stare co oznaczało, że potwór po nieudanej próbie zjedzenia mnie ruszył w tę stronę. Może szuka jakiegoś legowiska blisko wody. A jako że to coś ma geny żaby to jej potrzebuję bardziej niż inne stworzenia. Pozostałe ślady widziałem pierwszy raz, jedyne jakie mogłem wyraźnie zobaczyć przypominały półksiężyce z kilkoma kropkami jakby po pazurach. Pierwsza myśl to, że jakiś jeleń czy łoś mają teraz pazury, ale to się kupy nie trzymało. Inne ślady były zbyt zadeptane co powodowało brak możliwości ustalenia kształtu. Droga jaką podążałem wiodła przez różne ogrody i zarośla. Starałem się nie dotykać skórą roślin potencjalnie niebezpiecznych, czyli prawie wszystkich. Gdy już widziałem cel podróży, zauważyłem ogród. Ogród, w którym było pełno kwiatów. Były piękne i czuć je było już z dziesięciu metrów. Po dokładniejszym przyjrzeniu się zauważyłem ruch tych kwiatów. Postanowiłem przejść na drugą stronę ulicy i to sprawdzić. Z odległości metra zobaczyłem je dokładnie. To nie były kwiaty, a motyle, które zamiast skrzydeł miały płatki kwiatów. Gdy siedziały skrzydła ustawiały tak by wyglądały na kwiaty, zapewne to jakiś rodzaj kamuflażu przed drapieżnikami. Widziałem najróżniejsze połączenia, od róż po tulipany i storczyki. Zauważyłem jednak, że one siedzą na czymś co kiedyś było kwiatem. Gdy chodziłem po tym ogrodzie tak by nie wystraszyć tych pięknych stworzeń zauważyłem, że niektóre już odlatują. W miejscach, gdzie siedziały była łodyga z dziwną dziurką. Po przyjrzeniu się pozostałym motylom, które jeszcze siedziały zobaczyłem jak są podłączone do roślin. Najpewniej odżywiały się w jakiś dziwny sposób łączenia się z roślinami. Obserwowałem je przez jakieś dwadzieścia minut. Były one niesamowite, a żeby nie zostawiać ich bez nazwy nadałem im ją. Od teraz to były aliflos, jedne z najpiękniejszych zwierząt jakie widziałem. Do stacji miałem rzut beretem, więc dotarłem tam w zaledwie parę minut. Najpierw sprawdziłem dystrybutory czy działają. Niestety nic nie leciało, udałem się do niewielkiego budynku stacji by sprawdzić czy tam czegoś nie znajdę. Szukałem, ale jedyne co znalazłem to kilka kanistrów, pełno zepsutego jedzenia i różną chemie do aut jak płyn do spryskiwaczy czy coś do pielęgnacji auta. Zanim zacząłem wracać do bazy postanowiłem jeszcze przejść się wokół budynku i sprawdzić czy nie ma jakiegoś innego punktu dostępu do paliwa. Jakie było moje zdziwienie, gdy za budynkiem czuć było aż za mocno zapach benzyny. Sprawdziłem dokładniej teren i jakież to było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem roślinę wyglądem przypominającą pokrzywę, która wylewa z siebie coś co pachniało jak typowa benzyna. Najpierw przez kilka minut obserwowałem. Nie chciałem jej dotykać gołymi rękami, pomyślałem, że gdzieś na stacji mogą być rękawiczki, dzięki którym dałbym rade bez narażania się wejść w kontakt z rośliną. Przeszukanie stacji zajęło półgodziny, ale udało się znaleźć rękawiczki i nawet łopatę. Wróciłem do rośliny i pierwszą czynnością jaką zrobiłem było lekkie dotknięcie rośliny w celu sprawdzenia czy jakoś zareaguje. Roślina momentalnie ruszyła swoimi liśćmi i złapała rękawiczkę. Udało mi się uwolnić dłoń z rękawiczki, a roślina zwinęła się z nią w kłębek i zaczęła lekko dymić. Spróbowałem podejrzeć co się dzieje, ale nie dałem rady. Po zaledwie minucie roślina wyprostowała się i zobaczyłem jak z czegoś w rodzaju kwiatu na samym czubku zaczyna lecieć ciecz zalatująca wonią paliwa. Spróbowałem ją drugi raz zaczepić, ale tym razem nie reagowała. Pierwsza myśl to taka, że atakuje, gdy nie leje się z niej ta ciecz. Zaryzykowałem i wykopałem ją, a z jednego kanistra zrobiłem doniczkę poprzez odcięcie góry. Przełożyłem roślinę i widać było, że ciągle żyje. Ucieszony wracałem do siebie licząc tylko by roślina przeżyła drogę. Gdy wróciłem było już ciemno. Ja nie chcąc ryzykować utraty rośliny pozostawiłem ją w budynku, a nie jak planowałem wcześniej, zasadzić ją gdzieś wokół niego. Na wszelki wypadek rzuciłem jej drugą rękawiczkę do jedzenia. Gatunku tego nie potrafiłem nazwać z początku, a nie chciałem by coś istniało bez nazwy. Wymyślenie nazwy zajęło mi około półtorej godziny, a brzmi ona devortica. Musiałem jeszcze zaprojektować jakiś system do pozyskiwania paliwa produkowanego przez devortice. Przypomniałem sobie jak ona wydziela to paliwo. Lekko pochyla się do przodu i zaczyna lać małą strużką. Miałem plan zrobić coś co miałoby łapać to paliwo, ale moje umiejętności manualne nie były na takim poziomie, by móc coś takiego zrobić. Póki co musiałem podstawiać kanister i łapać to co wylewała. Na oko wydziela około pół litra benzyny na posiłek. Przez dwie godziny siedziałem i zbierałem to paliwo, udało mi się zebrać dwa litry, które na razie odstawiłem na bok. Na jutro wymyśliłem, że zbadam wodę, którą przyniosłem oraz paliwo. Miałem nadzieje, że moje umiejętności wystarczą, by wiedzieć czy z badanymi cieczami jest wszystko dobrze. Zanim zrobiłem sobie kolacje znalazłem kartkę oraz działający długopis. Rozrysowałem na niej mniej więcej plan lecznicy. Gdy go już miałem, zacząłem myśleć co robić bym mógł ułatwić sobie życie lub je ocalić. Popatrzyłem w róg sali, była tam kamera. Już wtedy wiedziałem co musze zrobić. Zacząłem przygotowywać się do jutrzejszego zadania, czyli zamontowania kamer na zewnątrz budynku. Nie miał być to stały monitoring a taki, który uruchamiam, kiedy coś mnie zaniepokoi. Planowałem to tak by mieć wgląd na całą okolice oraz dach. Rozplanowałem i policzyłem, ile potrzebuje kabli oraz jak mam kabel przeciągnąć do danego miejsca. Położyłem się spać bez kolacji, jakoś nie czułem głodu, a chciałem jak najszybciej też wstać i zabrać się do pracy. Pobudka była szybka, kilka chwil po otwarciu oczu byłem już na nogach w kuchni, jedząc pasztet prosto z puszki. Najedzony ruszyłem szykować mój monitoring. W budynku miałem wystarczająco dużo kabli by móc przygotować całą instalację. Pierwszym krokiem jaki zrobiłem było pociągnąć kable w miejsca, gdzie chciałem mieć kamery. Niestety na razie prowizorycznie przymocowałem je do ściany przy pomocy sznurka. Następnym krokiem było delikatnie wymontować kamery z środka budynku i zamontować je na zewnątrz. Cztery kamery zamontowałem bez problemu, jednak ostatnia to było wyzwanie. Musiałem jakoś dostać się na dach a nie miałem drabiny. Nie chciałem ryzykować wyprawy do sklepu, a i też musiałem inne rzeczy dziś chociaż zacząć. Nie mając żadnych sensownych pomysłów udałem się w miejsce, gdzie zaatakował mnie lingarostrum, by sprawdzić czy to drzewo, które wyrwał może okazać się pomocne. Drzewo ciągle tam leżało, ale straciło już swoje liście. Sprawdziłem w jakim jest stanie i czy uda mi się je podnieś. Było jednak zbyt ciężkie, lecz spojrzałem na jego korzenie. Wyglądały trochę jak liny i tak się zachowywały. Poszedłem po moją maczetę, by je odciąć i związać tworząc sznur, który nie zarwie się pod moim ciężarem. Line próbowałem zaczepić o coś na dachu, udało się to po jakiejś trzydziestej może czterdziestej próbie. Kamerę zamontowałem tak by nie mogła zostać uszkodzona przez jakiegokolwiek ptaka czy innego stwora. Całość skończyłem montować jakoś koło 16:00, co pozwoliło mi na badania ciecz, które miałem. Na pierwszy ogień poleciała woda, bo ją znałem lepiej i wiedziałem co powinno być a co nie. Przez mikroskop sprawdziłem czy nie ma żadnych niepożądanych gości w postaci wirusów czy bakterii, na całe szczęście nic takiego nie znalazłem. Użyłem jeszcze pasków wskaźnikowych do sprawdzenia pH wody. Wszystko było w normie więc nadszedł czas na próbę generalną. Przystawiłem butelkę do ust i wziąłem łyk wody. Była zaskakująco smaczna i nie wyczuwałem niczego co bym nie wykrył wcześniej. Smakowała po prostu jak dobra i czysta woda. Postanowiłem, że jednym z jutrzejszych celów będzie udać się do domu Jacoba i zdobyć jak najwięcej tej wody. Następne pod lupę trafiło szkiełko z benzyną. Znałem mniej więcej skład benzyny, ale nie tak by móc na niej cokolwiek robić. Pod lupą zobaczyłem ciecz, a w niej trochę ruszających się kropelek. Nie było to coś co kojarzyłem, żaden ze znanych mi mikrobów tak nie wyglądał. Postanowiłem zaryzykować i wlałem na start tylko sto mililitrów mojego prowizorycznego paliwa. Odpaliłem agregat, zajęło to jakieś dwadzieścia minut, ale faktycznie potem działał. Dolałem jeszcze dwieście mililitrów i przez godzinę działał. Obserwowałem czy nic się nie dzieje, lecz nic takiego nie widziałem. W między czasie nakarmiłem roślinkę i uzupełniłem zużyte paliwo. Po jakże udanym dniu postanowiłem zjeść coś nowego. Jedzenie w proszku ze sklepu survivalowego. Zalałem je wrzątkiem, używając do tego czajnika elektrycznego. Zadziwiło mnie jak to dobrze smakowało. Bardzo też się ucieszyłem, że mam więcej tych pyszności. Aktualnie mój zapas jedzenia powinien starczyć na niecałe pół roku, jeśli będę oszczędnie jadł. Zostawiłem na noc włączony monitoring na próbę. Nowy dzień, nowy cel. Najpierw postanowiłem sprawdzić co nagrały moje kamery oraz dolać paliwa do agregatu, bo zapewne się kończyło. Oglądając nagrania z kamer widziałem znów kulo kształtnego stwora, który raz mnie omal nie zabił. Kręcił się koło budynku kilka razy w ciągu nocy. Moje kamery nie nagrywały w dobrej jakości, ale pomogły mi zobaczyć jak ten mutant działa. Najważniejsze co zauważyłem było to, że średnica, gdy był zwinięty w kule wynosiła około dwóch metrów. Widziałem też pancerz identyczny jak u pancernika, pysk bestii i ogon ledwo wystawał spod jego zbroi co uniemożliwiło mi dokładne obejrzenie go. Nogi miał masywne, ale krótkie. Widoczne były pazury, z tego co udało mi się dojrzeć raczej nimi kopał niż walczył. Zachowanie bestii było jednoznaczne. Szukał mnie, zdecydowanie jest tropicielem, raczej jest połączeniem dwóch ssaków, tropienie kojarzyło mi się z wilkiem albo niedźwiedziem, a pancerz to oczywiście od pancernika. Z nagrań jeszcze potwierdziło się, zwierz wiedział dokładnie, kiedy powinien wracać do legowiska, co dowodzi teorii o światłowstręcie. Nie nazwałem go jeszcze na tamten moment, bo wiedziałem o nim za mało. W końcu na nagraniu bardziej był to jego cień niż on. Gdy skończyłem przeglądać nagranie, na którym jeszcze udało mi się zauważyć niewielkie stadko lacatr i kilka dziwnych stworów kojarzących się z ptakami pokroju wróbli. Zebrałem wszystko co mogło magazynować ciecz i ruszyłem po zapasy wody. Trasa przebiegała gładko, po drodze widziałem jak lacatry zjadają właśnie upolowaną zdobycz. Tak szybko się z tym uporały, że zacząłem się zastanawiać czy nie mają jeszcze czegoś z piranii, ale to raczej kwestia przerw pomiędzy posiłkami. Sam jak nie raz bywałem głodny to potrafiłem zjeść metrową pizzę w parę minut. Lacatry rozbiegły się parę chwil później i zobaczyłem, że po ofierze zostało tylko kilka piór. Na niebie widać było co jakiś czas ptaki należące do tych mniejszy gatunków. Niewątpliwie jedne z nich widziałem na kamerach, lecz podczas lotu nie byłem wstanie dojrzeć choćby ich umaszczenia. Blisko domu Jacoba zobaczyłem świeże ślady kopyt z pazurami, widziałem je już, jednak ciągle nie widziałem ich właściciela. Dotarłem do kranu i zacząłem nalewać do pojemników wodę. Gdy byłem w połowie jednej z ostatnich butelek usłyszałem jakby stukanie kopyt. Zakręciłem kran i wychyliłem się lekko by zobaczyć co wydaje te dźwięki. Po chwili zobaczyłem go, wielkiego na około pięć metrów stwora, który budową ciała był niemalże identyczny jak łoś. Po dokładniejszym przyjrzeniu się zauważyłem jednak, że jego poroże bardziej wygląda na zrobione z drewna niż z kości, a nogi miał obite korą niczym nagolenniki. Nie wydawał się być agresywny, szukał ewidentnie pożywienia. Chyba nawet mnie widział, ale nie czuł potrzeby atakowania. Poczułem się bezpiecznie, wreszcie coś dużego nie próbuje mnie zabić. Dużo ryzykowałem, ale chciałem mu się przyjrzeć. Wstąpiłem do domu na szybko i znalazłem dużą miskę, do której nalałem trochę wody i postawiłem na chodniku w odległości jakiś trzech metrów od olbrzyma. Wycofałem się i czekałem, zajęło to chwile, ale ostatecznie podszedł i zaczął pić. Dzięki temu zauważyłem też, że nie miał sierści, jego ciało pokryte było brązową korą z rosnącymi na niej igłami w kolorze czarnym. Postanowiłem nazwać go comifer, łagodny olbrzym lasu. Gdy comifer skończył pić podszedł do mnie i pokazał wdzięczność pocierając swoim pyskiem o mnie, jego igły w okolicach nozdrzy były miękkie i nawet przyjemne w dotyku, a w oczach widać było pokojowe nastawienie. Mimo tego nie chciałem nawet myśleć co on może zrobić swoim porożem. Dokończyłem napełniać butelki i zacząłem wracać. Było wcześnie więc mogłem jeszcze coś zrobić, ale nie wiedziałem co takiego. Pomyślałem o tym by zacząć regularnie trenować, w końcu mi się to przyda. Spacer z około dziesięcioma litrami wody też był dobrym treningiem. Gdy byłem już tak blisko lecznicy, by móc ją zobaczyć, zauważyłem coś na dachu. Z daleka jedyne co wiedziałem to to, że jest to szaro-czarne i się rusza. Po zbliżeniu zobaczyłem istny koszmar. Na dachu siedział gołąb wielkości konia. Z budowy niczym się nie różnił od tych zwykłych gołębi. Nie atakował mnie to też go zignorowałem na razie. W końcu miałem pełno wody do zabezpieczenia. Po ustawieniu butelek i baniek z wodą, uruchomiłem agregat i poszedłem zobaczyć na kamerach nowego lokatora na moim dachu. Kamera była idealnie ustawiona. Widziałem go bardzo dobrze. Po dokładnym przyjrzeniu się byłem pewien, to była po prostu powiększona wersja gołębia. Moja teoria była taka, że to była fuzja kilku gołębi. Z początku postanowiłem go zignorować, w końcu może będzie przydatny. Nie nazywałem go, bo to był już istniejący gatunek, który po prostu się przystosował do nowych warunków. Wyłączyłem kamery i agregat. Postanowiłem trochę popracować nad sobą. Zacząłem od lekkiej rozgrzewki, a potem już normalnie. Pompki, brzuszki i przysiady. To był cały mój zestaw ćwiczeń. Już po treningu zaczęło się. Z dachu było słychać bardzo głośne gruchanie gołębia, którego nie dało się znieść. Postanowiłem go przepędzić. Wyszedłem na dwór i zacząłem krzyczeć i machać rękami. Nic to nie dało. Znalazłem trochę kamieni i zacząłem w niego rzucać. Po jakiś kilku minutach ptak odleciał, a ja miałem spokój. Do końca dnia nie robiłem nic ekscytującego. Siedziałem, trochę obserwowałem otoczenie i myślałem co mam teraz robić. Przypomniał mi się liść, który miałem schowany do badań. Niestety, gdy go wyjąłem był całkowicie martwy. Wyrzuciłem go na zewnątrz i już tego dnia nic nie robiłem. Na drugi dzień obudził mnie gołąb swoim ciężkim lądowaniem na budynku. Było to czuć aż za dobrze. Gdy chciałem zobaczyć na kamerze dach, jedyne co zobaczyłem to to, że kamera na dachu jest uszkodzona. Zmartwiło mnie to, bo kamera była zamontowana tak, by nie mogło jej nic zniszczyć. Wyszedłem z budynku i znów próbowałem przepłoszyć gołębia. Tym razem nie reagował. Udałem się na tył budynku i zobaczyłem. Wielką plamę odchodów ptaka, na której rósł jakiś grzyb. Nie wchodziłem w żadną interakcję. Martwiło mnie to trochę, bo grzyb był w miejscu, z którego zawsze wchodziłem na dach. Musiałem wymyślić coś innego, ale gdy tak myślałem to gołąb wzbił się w powietrze i nagle usłyszałem. Zrobił kolejną kupę na przodzie budynku, jakieś trzydzieści centymetrów od wejścia. Udałem się tam i zobaczyłem znów grzyba. Poruszyło mnie to. Możliwa synergia pomiędzy nowymi gatunkami. Moją teorią było, że ptak żywi się tym grzybem, a w zamian rozprzestrzenia go. Musiałem zaryzykować i spróbować pobrać próbkę. Przygotowałem się na ewentualne uwalnianie zarodników przy dotknięciu i maczetą spróbowałem odkroić kawałek. Było to niecodzienne. Grzyb był jak z gumy. Dodatkowo po dłuższym kontakcie zaczął się rozprzestrzeniać na maczetę. Próby wyrwania jej nie powiodły się. Puściłem ją i widziałem, jak grzyb zaczyna ją wchłaniać powiększając się przy tym. Zmartwiło mnie to. Skoro to coś takie rzeczy umie, to co stanie się z moim budynkiem. Postanowiłem podjąć drastyczne kroki, w kuchni znalazłem zapałki. Wziąłem kilka gałęzi i podpaliłem je, a następnie rzuciłem w grzyba. Ogień nic mu nie robił, a gdy zgasł grzyb pochłonął to co się dało. Spróbowałem jeszcze z gaśnicą. Pomyślałem, że duża dawka dwutlenku węgla spowoduje jego zmniejszenie. Niestety grzyb nie zareagował, o tyle dobrze, że też się nie powiększył od piany. Cały dzień myślałem nad tym jak to usunąć. W między czasie gołąb narobił na ulicę i jeden samochód. Jedyne co przychodziło mi do głowy to obserwować roślinę. Pierwszą rzeczą jaką zauważyłem było to, że grzyb nie atakuje od razu tego co jest pod nim. To było ważne, dawało mi dodatkowy czas. Następną rzecz jaką udało mi się zauważyć już pod sam koniec dnia to była interakcja pomiędzy lacatrą a grzybem. Jakiś młody osobnik odłączył się od stada, by zbadać grzyba. Przypadkiem wszedł na niego i na chwilę ugrzązł. Jednak uwolnił się i jednocześnie usunął całą plamę grzyba spod moich drzwi. Wykorzystał do tego swoją ślinę. Po kontakcie z nią grzyb momentalnie usechł i się rozsypał. To było to. Musiałem zdobyć trochę śliny lacatra i usunąć grzyba z okolicy. Potem bym musiał zająć się jego nosicielem. Robiło się późno więc poszedłem spać.

Nazajutrz wstałem jakoś koło 9:00. Cel był jasny, udać się do sklepu survivalowego i zdobyć trochę śliny. Najpierw musiałem jednak coś zjeść i pomyśleć jak się zabezpieczyć. Chwile mi to zajęło, ale wymyśliłem, jak się zabezpieczyć i spróbować pobrać trochę śliny. Przelałem całą wodę z butelek do wolnego kanistra. Butelki przymocowałem na swoich nogach, tworząc coś co przypominało zbroję. Liczyłem, że gdy jeden ugryzie butelkę to zostawi w niej chociaż trochę śliny. Po przymocowaniu butelek zauważyłem, że poruszanie się nie jest już takie proste i ciche. Musiałem jednak to zrobić zanim grzyb zniszczy budynek. Ruszyłem jak najszybciej do sklepu nie myśląc czy iść bokiem czy okrężną drogą. Gdy dotarłem do sklepu była jakaś dwunasta na zegarze. Wejście główny było otwarte po ostatnim razie więc postanowiłem skorzystać. W środku było pusto, nie było żadnego lacatra. Udałem się na zaplecze, lecz tam też pusto. Zapewne były teraz na polowaniu i wrócą przed zmierzchem. Było to ryzykowne, ale zostałem. Kręciłem się wokół budynku, tak by móc obserwować cały budynek. Siedziałem tak około cztery godziny. Już widziałem, że się ściemnia. Miałem zabrać się do lecznicy, gdy nagle wróciły. Postanowiłem się nie patyczkować. Wszedłem do budynku robiąc duży hałas i szybkie ruchy. Ich reakcja była niemalże natychmiastowa. Rzuciły się na mnie, a ja wycofałem się na zewnątrz zostawiając drzwi otwarte. Niestety małe bestie zatrzymały się zaraz po tym jak przekroczyłem próg. Nie miałem czasu na zastanowienia, zerwałem butelki i schowałem je do plecaka. Nie widząc prawie słońca zacząłem biec do lecznicy, nie myśląc o niczym. Bieg zajął mi jakieś pół godziny, wpadłem ledwo żywy do lecznicy. Usiadłem do stołu, myśląc co mam teraz zrobić. Jedyne na co miałem siły to posiłek i sen. Zjadłem trochę gulaszu i zasnąłem. Następnego dnia postanowiłem bardziej zaryzykować. Musiałem wyczekać na tyle, by jeden zdążył ugryźć butelkę, a inne były na odpowiednim dystansie. To było oczywiste, jeden zły ruch i jestem ich obiadem. Jednak grzyb zagrażał miejscu, gdzie się chowam. Nie wiedziałem czy jakikolwiek inny budynek nada się na nową bazę. Wiedziałem, że jeśli dziś się nie uda to będę musiał zacząć go szukać. Nie myśląc o tym zacząłem od planu. Stwory na pewno wyczułby mnie więc nie mogłem zaczekać w środku. Dodatkowo, jeśli, by mnie tam zastały to nie miałbym, jak uciec. Tylnie okno nie było na tyle duże, by móc przez nie wyskakiwać. Bardziej było rozmiarów, w które ledwo bym się zmieścił. Nawet nie, przecież jeszcze butelki, które mają mnie chronić. Zaczekanie w środku odpadło od razu. Były dwie opcje, albo łapię jednego z samego końca, albo mogę spróbować posmarować butelkę czymś smakowitym i liczyć, że chociaż jeden ugryzie. Niestety opcja druga odpadła, gdy przypomniałem sobie jak skończyła ich ofiara jaką widziałem. Zapewne wszystkie, by się rzuciły i z butelki nic by nie zostało. Zanim wyruszyłem zjadłem trochę suchego prowiantu. Przygotowałem sznurek, taśmę, butelki i moją prowizoryczną włócznię. W drogę ruszyłem nie za wcześnie. Była chyba siedemnasta, gdy wychodziłem. Do celu dotarłem około pół godziny później. Pułapka jednak nie była taka prosta do zrobienia. Sznurek był za słaby, musiałem go pociąć na trzy równe kawałki i ich użyć. Owszem działało, ale sznurek nie dosięgał do miejsca, gdzie się mogłem schować. Nie miałem czasu na zmiany więc postanowiłem schować się i w odpowiednim momencie doskoczyć do sznurka. Nie miałem lepszej opcji. Zamontowałem butelki na rękach i nogach. Czekałem na powrót domatorów wiedząc, że lada chwila będą wracać. Nie myliłem się. Po pięciu minutach czekania zobaczyłem ich stadko. Zacząłem się bać, że nie zdążę. W myślach miałem tylko wizje jak zamykam drzwi za wcześnie i rzucają się na mnie większością stada. Zacząłem się trząść co nie ułatwiało zadania. Nagle skoczyłem jak wystrzelony z procy. Chwyciłem sznur i pociągnąłem z całej siły. Było słychać głośny dźwięk zamykających się drzwi. Zobaczyłem przed sobą dwa osobniki. Nie wyglądały na najsilniejsze ze stada. Możliwe, że to jakieś młodsze osobniki, które się uczą. Gonił mnie czas więc od razu zacząłem je prowokować. Zadziałało ten z lewej skoczył na mnie, ja zasłoniłem się ręką tak, by lacatra trafiła w butelkę. Niestety zaatakowała pazurami niszcząc butelkę w niedużym stopniu. Ten z prawej strony mnie ignorował, próbował dostać się do środka. Znowu zaatakował, tym razem w nogi. Najpierw w lewą nogę pazurami, ale ugryzł też prawą prosto w butelkę. Chwile stał wbity zębami w mój ochraniacz. Wyrwał się a razem z tym poczułem coś co przypominało zapach palonego plastiku. Spojrzałem na butelkę, była niczym oblana kwasem. Nie nadawała się do niczego. Zerwałem ją i odrzuciłem na bok. Mój cel wtedy zmienił się na jak najszybszy powrót. Jednak to nie był mój dzień. Zza moich pleców usłyszałem ryk. Nie był bardzo głośny, ale wiedziałem co teraz się stanie. Musiałem znaleźć kryjówkę. Niestety w okolicy jedyny dobry budynek należał do lacatr. Miałem dwie opcje albo wejść do środka i zostać zjedzony albo próbować uciekać i zostać zgnieciony. Druga opcja dawała jakiekolwiek szanse na przetrwanie więc wybrałem ją. W drogę ruszyłem poboczem starając się unikać drogi, którą już szedłem. Liczyłem, że zanim stwór złapie mój zapach ja będę już siedział w mojej kuchni. Przeliczyłem się, biegnąc słyszałem niewyraźnie dźwięk zbliżony do toczenia się. Wiedziałem co to znaczy. Schowałem się i wyjrzałem na drogę. Zobaczyłem jak wielka kula niszczy auta swoim ciężarem. Obstawiłem, że stwór waży na pewno tonę albo więcej. Nagle zatrzymał się i rozłożył. Było w miarę jasno, więc udało mi się zobaczyć. Łapy były jak u niedźwiedzia, ale większe. Rozmiarowo na oko były jak niedźwiedzia grizzly. Pysk oczywiście też wyglądał jak niedźwiedzia. Ogon ledwo wystawał spod jego pancerza. Widać było, że mnie szuka. Myślałem, że ma słaby wzrok, więc postanowiłem wycofać się powoli i ruszyć dalej. Gdy się ruszyłem to potwór zauważył ruch krzaków. Ruszył do krzaków, a ja wiedziałem albo teraz, albo nigdy. Skoczyłem do biegu, dawałem z siebie wszystko. Potwór usłyszał to, zwinął się w kule i ruszył za mną. Nie miałem szans na ucieczkę, dla niego nic nie było przeszkodą. Może ciężko było mu skręcać, ale nie zdążyłem tego sprawdzić. Z lewej miałem domy i podwórka, a z prawej niewielki las, w którym więcej było niskich krzewów niż drzew. Gdy potwór prawie mnie już miał usłyszałem jakiś szelest. Poczułem, jak coś ciągnie mnie na bok prosto w krzaki. Wylądowałem z dużym impetem, na szczęście nic mi się nie stało. Gdy chciałem się podnieść poczułem ucisk na plecach i usłyszałem czyjś głos.

— Nie ruszaj się jeśli ci życie miłe. — ktoś powiedział szeptem.

W głosie było coś znajomego, ale wtedy nie wiedziałem co. Chwile tak leżeliśmy w bezruchu. Gdy potwór się oddalił tajemniczy wybawiciel wstał i pomógł mi to zrobić.

— Nic ci nie jest? — zapytał znajomym głosem.

— Nie, nic. Dzięki za uratowanie, jeszcze chwila i bym był naleśnikiem. -odpowiedziałem powoli wstając.

Odwróciłem się i zobaczyłem około dwumetrowego człowieka całego w brązowej sierści. Dłonie były jak ludzkie, ale z poduszkami jakie mają koty i ze schowanymi pazurami. Twarz była bliższa kotu niż człowiekowi.

— Chwila, Jake? — zapytał zdziwiony mężczyzna.

— Tak. Znamy się? — odpowiedziałem zaniepokojony.

— Co nie poznajesz, może to ci przypomni. -wyciągnął do mnie lewą dłoń.

Ja nie wiedzieć czemu podałem swoją lewą dłoń i reszta już ruszyła sama. Było to charakterystyczne powitanie, które wymyśliłem z moim przyjacielem. Wtedy już wiedziałem, że człowiek przede mną to Jacob.

— Ale jak, nie możliwe. Przecież w twoim domu widziałem plamę. — na mojej twarzy było jednocześnie zdziwienie i radość.

— A tak, no to nie byłem ja jak widzisz. — powiedział głupio się uśmiechając co z twarzą kota wyglądało naprawdę komicznie.

— To kogo pożegnałem minutą ciszy. — spytałem ze zdziwieniem wymalowanym na twarzy.

— No cóż to była moja randka z tindera, miałem mieć happy end tamtego dnia. — mówiąc to uśmiechnął się i ręką masował się po tylnej części swojej głowy.

— Okey, to już trochę wyjaśnia. Jak rozumiem ty miałeś ten zaszczyt połączenia się ze swoim kotem Sparrowem. — powiedziałem już ze spokojem na twarzy.

— Jak widać, ma to swoje plusy i minusy, ale może później pogadamy w jakimś bezpiecznym miejscu. Moje zapaszki nie będą działać wiecznie. — powiedział Jacob przestając się uśmiechać i się rozglądając.

— Racja, czekaj jakie zapaszki. — spytałem wykrzywiając się w grymas obrzydzenia.

— Spokojnie, to nie to co myślisz, ale jak mówiłem później pogadamy. Masz tu jakąś kryjówkę? — spytał Jacob trochę nerwowo rozglądając się po okolicy.

— Tak, moja lecznica stała się takową — podniosłem rękę i wskazałem palcem kierunek, w którym była lecznica.

Ruszyliśmy tam niezwłocznie, nie zatrzymując się. Po drodze zauważyłem jeszcze jedną rzecz jaką wcześniej nie widziałem. Jacob miał długi i puszysty ogon. Nie pytałem, nie było to tego warte. Gdy dotarliśmy do lecznicy zasiedliśmy przy stole.

— No to opowiadaj, jak to jest być w połowie kotem. — powiedziałem nie kryjąc ciekawości

— Czy ja wiem, już tego nie czuje. Tak długo jestem w tym stanie, że się zwyczajnie przyzwyczaiłem. — odpowiedział Jacob oglądając swoją dłoń dookoła.

— Niesamowite, a jak było z samą transformacją. Jak przebiegała czy bolała? — na mojej twarzy była widoczna ciekawość.

— Bolało tylko jak ogon zaczął wyrastać, reszta była nawet w pewien sposób przyjemna. Jakbyś kąpał się w wannie pełnej ciepłej wody i piany. — odpowiedział opuszczając rękę i spoglądając na mnie.

— Niesamowite. — powiedziałem z zaciekawieniem wymalowanym na twarzy.

— A jak z tobą. Myślałem, że zwykli ludzie już nie istnieją. Wszystkich, których widziałem to byli mutanty. — spytał Jacob zdziwiony.

— Cóż sam do końca nie wiem co się ze mną dzieje. Kiedy radiacja do mnie dotarła to otwierałem klatki i jakoś tak wyszło, że wchłonąłem swoich pacjentów. — z mojej twarzy znikła ciekawość, a pojawiło się zmartwienie.

— I nic ci nie jest? Dziwne, powinieneś wyglądać jak jakiś potwór. — powiedział lekko się uśmiechając jakoby miałby być to żart.

— Mówiłeś, że spotkałeś inne mutanty, tak? — zmieniłem temat bardzo sprawnie.

— Tak, ale to dłuższa historia. — odpowiedział Jacob machając na mnie ręką.

— Idealnie zaczekaj, mam coś na taką okazję. — powiedziałem wstając i odchodząc od stołu w kierunku kuchni.

Udałem się do ostatniej szafki przy ścianie, która po otwarciu zdawała się być pusta dla niewtajemniczonych. Była w tej szafce podwójna ściana, w której chowałem droższe podarunki od klientów. Wyjąłem stamtąd butelkę dwulitrowej whisky z roku 1985. Zaniosłem ją na stół wraz ze szklankami i powiedziałem:

— Teraz możesz opowiadać. — z zadowoleniem wziąłem butelkę i postawiłem na stole przed Jacobem.

— No ja nie mogę. Alkohol przetrwał i to naprawdę dobrej jakości. Od kogo go dostałeś? — spytał Jacob oglądając butelkę.

— Od Johna, z ostatnią spłatą operacji podarował mi to. Właśnie, a ty możesz pić alkohol? — powiedziałem wracając z kuchni ze szklankami.

— Raczej tak, jakby nie patrzeć zmiany były bardziej na zewnątrz niż wewnątrz. — powiedział Jacob rozlewając trunek do szklanek.

— To dobrze, nie chciałbym cię zabić zaraz po odnalezieniu. — powiedziałem po czym oboje zaśmialiśmy się.

— Dobra, a co do mojej opowieści to było tak. Zaraz po przejściu tej fali Sparrow skoczył mi na ręce, a ja chciałem go złapać. Jednak zaraz po dotknięciu go zamienił się w gaz, a potem. — przerwał Jacob biorąc łyk ze szklanki.

— A potem w małe święcące się cząsteczki czyż nie? — dokończyłem zdanie za niego.

— Tak, skąd wiedziałeś? — spytał lekko zdziwiony Jacob.

— Miałem to samo z moimi pacjentami. — powiedziałem po czym też wziąłem łyk.

— Ciekawe. Wracając, gdy te całe cząsteczki we mnie wlatywały to moja randka stopiła się w salonie. Pozostawiając po sobie kolorową plamę. Zaraz po tym ja poczułem ciepło, a całe moje ciało spowiła mgła. Tak jak mówiłem ból poczułem tylko przy wyrastaniu ogona, reszta była nawet przyjemna. Trwała z minutę może dwie. Jak się skończyło to nie ukrywam bałem się jak cholera. Jak się okazało później to miałem szczęście, że nie umarłem, a zamieniłem się w człowieka kota. Otworzyłem drzwi, a tam chaos. Sprawdziłem telefon, ale zasięg znikł. Musiałem jakoś wezwać pomoc. Samochody były nie do użytku jak pewnie sam wiesz. Ruszyłem, więc do najbliższego szpitala. — Jacob po zakończeniu zdania wziął kolejny łyk drinka.

— Pieszo tam poszedłeś? Przecież to jest wiele kilometrów stąd. — na mojej twarzy pojawiło się małe zmartwienie.

— Wiem, przeszedłem ten dystans i wróciłem. Trochę mi to zajęło, tym bardziej, że po drodze goniły mnie stwory pokroju tego pancernika. — powiedział Jacob już mniej ucieszony.

— To był armvus. — powiedziałem mu o nazwie jaką wymyśliłem.

— Armvus? Co ty je nazywasz? — widać było wyraźne zaniepokojenie na jego twarzy.

— Ktoś musi, jakoś nie mam ochoty mówić na przykład niedźwiedzio pancernik. — powiedziałem przewracając oczami.

— W sumie fakt, a z ciekawości, ile już nazwałeś gatunków i czy masz gdzieś je opisane? — spytał Jacob bawiąc się szklanką w dłoni.

— Oczywiście, że mam. Z armvusem to już siedem. — wyjąłem z plecaka zeszyt i mu podałem

— Interesujące. Nie wszystko próbowało cię zabić? — na twarzy Jacoba pojawiło się zaciekawienie, gdy przeglądał zeszyt.

— Nie, z resztą możesz to tam przeczytać. Choć teraz mam większy problem niż nazywanie gatunków. Na moim dachu zalęgł się gołąb wielkości konia. Dodatkowo jego odchody tworzą grzyb. — powiedziałem z niechęcią.

— Jaki grzyb? Biały i gąbczasty? — mimika twarzy Jacoba była trudniejsza do odgadnięcia po przemianie, ale z głosu słyszałem zaniepokojenie.

— Tak, a co? — odpowiedziałem zaciekawiony.

— Słuchaj, bo nie dokończyłem. Całe Cleanton było jakimś grzybie. Budynków już nie było, grzyb pochłonął wszystko co mógł. Trzeba się go pozbyć jak najszybciej. — powiedział lekko przestraszony Jacob.

— Wiem, zniszczył mi ten grzyb maczetę. Słuchaj ten gołąb żywi się tym grzybem. Żyje z nim w symbiozie. On ma pożywienie, a grzyb środek transportu. — powiedziałem uspokajając Jacoba.

— To bardzo niedobrze. Co teraz zamierzasz? — zapytał zaniepokojonym głosem.

— Odkryłem, że ślina lacatr w niewielkiej ilości potrafi zniszczyć całą plamę tego grzyba w kilka sekund. Niestety jedyny sposób to złapać jednego osobnika. A to nie takie proste. — powiedziałem to całkowicie spokojnie bez żadnego wzruszenia.

— Rozumiem, słuchaj dzisiaj się napijmy pogadajmy, opowiem ci co mnie spotkało, a jutro razem spróbujemy z tymi kocurami. — Jacob mówiąc to podniósł szklankę.

— Naprawdę mi pomożesz? — spytałem i też podniosłem swoją.

— No pewnie, skoro cię spotkałem to nigdzie się nie wybieram. -powiedział Jacob po czym oboje się napiliśmy.

— No to słuchaj, bo nie uwierzysz. Gdy wracałem spotkałem jednego mutanta klasy beta. Miał działającą krótkofalówkę i był czymś na wzór poszukiwacza mutantów. — powiedział Jacob bardzo podekscytowany.

— Czekaj, o co chodzi z klasą beta? — spytałem skonfundowany.

— A no tak, nie wiesz o klasach. Zaraz ci powiem, ale daj mi dokończyć. Chodził po od miasta do miasta i szukał takich jak ja, czyli mammalivirów. Inaczej mówiąc ludzi zmutowanych ze ssakami. — Jacob kontynuował swoją wypowiedz coraz bardziej podekscytowany.

— Czyli potworzyły się jakieś podziały. Coś jak plemienia? — zapytałem przerywając jego wypowiedź.

— Czytasz mi w myślach. Powiedział mi, że jak chce być bezpieczny to powinienem udać się w las na zachód. Tam jest ich kryjówka w starym dworku. Nie miałem lepszej opcji, więc poszedłem tam. Dojście chwile mi zajęło, ale nie wiedzieć czemu w lesie cuchnęło jakimś mutantem, ale żadnego nie było widać. Gdy byłem na miejscu przywitali mnie jak oczekiwanego gościa. Dali mi pić, jeść i nawet nowe ubrania, bardziej wygodne. Potem jakiś typ do mnie przyszedł, był kimś na wzór jednego z przywódców. Był betą jak tamten co mnie tu nakierował. Mówił, że połączył się ze swoim chomikiem, a jedyne objawy mutacji to policzki, które może wypchać jak jego pupil. Zaczął łagodnie, powiedział, że mam do niego mówić Major Fikus. Mówił, że to na cześć jego zwierzaka, który się tak nazywał. Następnie zapytał się czy wiem cokolwiek co się teraz dzieje na świecie. No ja oczywiście bez chwili zastanowienia powiedziałem, że nie. To on zaczął mi tłumaczyć podstawy mutacji. Są trzy klasy: alfa, beta, gamma. Alfa to idealne połączenie, cechy człowieka zachowane jak umysł czy budowa szkieletu i najlepsze cechy danego zwierzęcia. Beta to połączenie, gdzie jest więcej cech człowieka. Najczęściej jak mówił to człowiekowi zmienia się jedna rzecz, wiesz oczy, uszy czy inne takie. — zrobił przerwę na napicie się.

— Czyli John jest beta. Widziałem go w dniu wybuchu. Jego oczy zmieniły się, gdy na niego patrzyłem. — powiedziałem uderzając pięścią o otwartą dłoń.

— No to jest to przykład bety. Są jeszcze mutanty klasy gamma i na nie raczej nie chcemy się natknąć. W tym przypadku cechy zwierzęcia zdominowały i po ludziach zostaje co najwyżej wielkość i zdeformowany szkielet. Fikus mówił mi, że dorwali jedną taką gammę. Był skrzyżowany z nietoperzem. Prawdziwy zabójca, bez problemu zabił dwanaście osób, gdyby nie to, że mieli usypiacz to, by ich nie było. No to jak już znasz podział klasy to teraz jeszcze coś co się dowiedziałem i stwierdziłem, że nie chcę się w to plątać. Otóż z tego co wiem ludzie pokłócili się, ale nie wiem o co. Z tej kłótni wyszedł podział na te plemienia. Z początku dworek był dla wszystkich, ale teraz zabijają każdego kto nie jest mammalivirem. Poprosiłem go, by powiedział coś więcej o innych plemionach wiesz, żebym wiedział na co się pisze. I jedyne co wiem, to to, że udało im się nazwać plemiona przed tą kłótnią. Więc mamy mammaliviry, czyli ssaki. Reptiliviry to gady, avisiviry to ptaki, insectumiviry to insekty, amphibianiviry płazy i piscisiviry, czyli ryby. — powiedział Jacob po czym zrobił pauzę na złapanie oddechu.

— Rozumiem, czyli teraz musimy uważać też na ludzi. — powiedziałem łapiąc się dłońmi za tył głowy i opierając się na oparciu krzesła.

— Ja tak, ty niekoniecznie. Nie zaatakują cię, bo mogą pomyśleć, że jesteś betą ich gatunku. — powiedział Jacob biorąc łyk drinka.

— Czyli tak sytuacja wygląda. A w ogóle co to było, dzięki któremu odstraszyłeś armvusa? — spytałem spokojnie.

— Mocz gammy, którą złapali. Nie wiedzieć czemu, ale mocz gammy odstrasza prawie wszystko. Pamiętasz, jak mówiłem, że ten las miał dziwny zapach. Spryskują co jakiś czas teren jego moczem. — odpowiedział Jacob z lekkim obrzydzeniem.

— Niesamowite. — powiedziałem też z lekkim obrzydzeniem.

— Dobra trzeba zwilżyć gardło. — powiedział Jacob zerując drinka i nalewając drugą kolejkę.

Siedzieliśmy tak do późna i piliśmy. Potem byliśmy tak zmęczeni, że zasnęliśmy przy stole.

IV
Początek nowej przygody

Gdy wstałem była 9:30, a Jacob ciągle spał. Postanowiłem zrobić nam śniadanie. Poszedłem najpierw uruchomić agregat, a potem napełnić czajnik. W między czasie Jacob się obudził.

— O obudziłeś się w końcu. Chcesz herbatę? — zapytałem głosem, który ma się zazwyczaj na drugi dzień po długiej imprezie.

— Dzień dobry. Jako, że herbaty to twoja specjalność to oczywiście poproszę. — powiedział Jacob jeszcze ziewając.

— To jaką chcesz, ananasowa, sypana z pigwą lub z marakują i maliną. — zapytałem wyjmując herbaty z szafki po kolei.

— Z marakują jest najlepsza, ją poproszę. — powiedział Jacob rozciągając się w drzwiach.

Kiedy Jacob się rozciągał ja uruchomiłem czajnik i podszedłem do stołu.

— A właśnie nie pytałem, skąd masz wodę i prąd? — zapytał jeszcze z zaspaną miną.

— Prąd produkuje mój agregat, a woda jest tak właściwie twoja. — odpowiedziałem siadając.

— Jak to moja? — natychmiast się po tym obudził.

— Pamiętasz swoją pompę co pobierała wodę z podziemnej rzeki? — spytałem spokojnie rozciągając się przy stole.

— Oczywiście, że pamiętam. Nie mów mi, że nadal działa. — spytał z niedowierzaniem Jacob.

— Tak jakby, w domu żaden kran nie działa. Pompa jednak miała jedno wyjście na zewnątrz z zabezpieczeniem na wypadek braku prądu, pamiętasz? — powiedziałem wstając i zalewając herbaty wrzątkiem z czajnika, który właśnie się zagotował.

— No tak, jednak to nie miało służyć do pobierania dużych ilości wody. — powiedział Jacob tracąc część swojego entuzjazmu.

— Cóż zebranie około dziesięciu litrów zajęło mi cały dzień. Nie ma tego złego, bo dzięki temu miałem okazje poznać comifera, niesamowitego olbrzyma z lasu. — powiedziałem niosąc herbaty do stołu.

— Widzę, że nie próżnowałeś. Nie to co ja. — powiedział prześmiewczo Jacob.

— Nie mów tak, wiele ważnych rzeczy odkryłeś. — powiedziałem oburzony kładąc na stole kubki z napojem.

— Na przykład? — spytał zdziwiony.

— Na przykład, że jak nie pozbędziemy się tego gołębia to całe miasto będzie stracone. — na mojej twarzy pojawił się uśmiech.

— Fakt. — mówiąc to widziałem jak na twarzy Jacoba pojawia się uśmiech.

— No i też te informacje o plemionach. — dodałem siadając do stołu.

— Dobra, niech ci będzie. A zmieniając temat na jak długo starczy ci paliwa. — spytał Jacob już trochę poważniej.

— Odkryłem coś niesłychanego. Widzisz tamtą roślinę? — powiedziałem wskazując palcem na devortice.

— Widzę i co z nią? — spytał zdziwiony Jacob.

— To jest nowa pokrzywa. Atakuje i żywi się wszystkim czego dotknie po czym wydziela coś zbliżonego do paliwa. Na wolności prawdopodobnie ma odstraszać zwierzęta, ale tutaj daje jej jeść, a w zamian zbieram paliwo. — powiedziałem podnosząc kubek i biorąc łyk po zakończonym zdaniu.

— Chyba już nic mnie nie zdziwi. — powiedział rozbawiony Jacob biorąc kubek do dłoni i dmuchając w niego by go schłodzić.

— Dobra, koniec zabawy. — powiedziałem wstając i idąc do szafki z jedzeniem.

Jacob siedział cicho i tylko dmuchał w swoją herbatę by ją schłodzić. Ja wyjąłem z szafki nieco suszonej wołowiny.

— Łap. Musisz coś zjeść, bo mamy dużo roboty. — powiedziałem rzucając mu jego porcję.

— No tak grzyb i gołąb. Masz jakiś plan? — spytał Jacob niechętnie.

— Nie do końca. Aktualnie musimy porwać jednego lacatra, niestety do swojego gniazda wracają tylko na noc. Za dnia latają po całym mieście. Bezsensowne jest szukanie ich. Jeśli dorwą jakąś ofiarę to zjadają ją w kilka chwil. Wiem za to, że mają pewne trasy, którymi wracają do gniazda. Jedna z tych tras jest przed lecznicą. Niestety tam nie mamy, jak się schować, by mieć szanse na złapanie jednego czy dwóch osobników bez ryzyka ataku. — powiedziałem wracając do stołu.

— Czy one są aż tak groźne? — na jego twarzy nie było widać strachu, a raczej wyraz mówiący, że przesadzam.

— Wczoraj próbowałem pobrać samą ślinę poprzez doklejenie sobie butelek na nogach i rękach. — powiedziałem biorąc kęsa mięsa.

— Niech zgadnę, one gryzą i zostawiają ślinę w środku. Sprytne. — powiedział Jacob wchodząc mi w słowo.

— Nie do końca. Butelki stopiły się szybciej niż pod wpływem ognia. — odpowiedziałem lekko speszony.

— To niedobrze. Czyli nie dość, że złapać to jeszcze tak by nie dotknąć śliny. — powiedział Jacob zaczynając się zastanawiać co możemy zrobić.

— Dokładnie. Wiem też, że mają coś na wzór hierarchii w stadzie. Najsłabsze osobniki chodzą na samym końcu. — powiedziałem spokojnie, a następnie wziąłem łyk herbaty.

— To już coś. Jednak nie oznacza to, że te silne z przodu nie zaatakują. — powiedział Jacob z zmieszaniem na twarzy.

— To jest pewne. Działają zespołowo. Najsilniejsze rządzą, ale nie ryzykują utratą innych osobników. — na mojej twarzy było widać niezadowolenie.

— Idealny dowódca. Szkoda, że ludzie tak nigdy nie będą robić. — powiedział Jacob opierając się o krzesło.

— Wracając. Mam jeden plan, jednak to wymaga precyzji i szybkości. — powiedziałem pochylając się lekko nad stołem.

— Na co czekasz, wtajemnicz mnie i bierzmy się do dzieła. — powiedział Jacob, a potem wziął ostatni kęs śniadania.

— No dobrze, po wczoraj wiem, że masz dużą szybkość. — powiedziałem poważnym głosem.

— Owszem, moje ciało pozwala mi na więcej niż przed przemianą. — odpowiedział podejrzliwie Jacob.

— A jak z refleksem i precyzją? — spytałem z uśmiechem na ustach.

— Nie sprawdzałem, ale na pewno jest też lepiej. — odpowiedział Jacob niechętnie.

— Dobra mój plan wygląda tak. — powiedziałem sięgając po kartkę i długopis leżące na blacie obok.

Narysowałem najpierw kwadrat symbolizujący lecznice, potem koło symbolizujące wyrwane drzewo. Na sam koniec linie, która pokazywała trasę lacatr.

— Mam plan A i B. Plan A polega na tym, że umieszczamy trochę suszonego mięsa przy drzewie. Ty schowasz się za nim, a gdy jakiś osobnik się skusi ty go złapiesz z zaskoczenia i pobiegniesz do mnie. Ja będę czekał w gotowości przy głównym wejściu. Gdy dotrzesz do mnie to najpierw spróbujemy pobrać trochę śliny do kolby. Jeśli tego nie wytrzyma to będziesz musiał z nim iść do każdego z grzybów i je usunąć. Ja wtedy będę cię bronił. — powiedziałem robiąc ruchy długopisem symbolizujące nasz ruch podczas akcji.

— Okey, ryzykowne, a plan B? — spytał Jacob wyglądając na zaniepokojonego.

— On jest bardziej ryzykowny. Jeśli ani jeden się nie skusi na mięso to wybiegnę i je rozproszę, a ty w między czasie ruszysz, ile sił w nogach i złapiesz jednego. — powiedziałem łapiąc długopis w obie dłonie.

— No to będzie zabawa. O której zaczynamy? — spytał Jacob z zamartwieniem wymalowanym na twarzy.

— Przechodzą tędy około piętnastej. My ustawimy się o czternastej. — powiedziałem spoglądając na zegarek.

— O właśnie, zapomniałbym. Znalazłem w jednym sklepie po drodze. — Jacob wyjął z kieszeni spodni dwie krótkofalówki. Jedną wręczył mi, drugą zachował dla siebie.

— Nieźle, jaki mają zasięg? — spytałem oglądając ją dookoła.

— Chyba dwadzieścia albo trzydzieści metrów. — powiedział Jacob niepewnie.

— Poszczęściło nam się najwyraźniej. — powiedziałem odkładając sprzęt na bok.

— Dokładnie, to co zamierzamy robić do tej godziny? — spytał Jacob kończąc herbatę.

— Cóż myślałem nad uzupełnieniem paliwa i wymyśleniem co zrobić z gołębiem. — powiedziałem spoglądając w sufit zamyślony.

— To jest już coś. Chętnie też popatrzę jak ten cały chwast je. — powiedział Jacob rwąc się do pracy.

— Nie nazywaj go tak. To devortica. — powiedziałem urażony.

— No dobra. — powiedział rozbawiony.

Wstałem i udałem się po roślinę. Przeniosłem ją na stół uważając by mnie nie dotknęła. Udałem się jeszcze po baniak paliwa. Gdy wróciłem to dałem devortice zużyte torebki herbaty i czekałem. Jacob przyglądał się temu procesowi z zaciekawieniem.

— To jest coś niezwykłego. — powiedział Jacob wpatrując się w każdy ruch rośliny.

— Poczekaj aż skończy. — powiedziałem pewnym głosem.

Roślina po chwili wyprostowała się i zaczęła wylewać paliwo. Ja od razu zacząłem je łapać do kanistra.

— Nigdy bym nie pomyślał, że kiedyś zobaczę, jak roślina leje paliwo. — powiedział rozbawiony i zachwycony jednocześnie Jacob.

— Prawie wszystko teraz nie jest realne. — powiedziałem poprawiając baniak.

— Co za czasy. To co robimy z gołębiem? — Jacob oparł się na krześle i założył ręce za głowę.

— Teraz nie jestem sam więc mamy szanse chociażby wejść na dach. — powiedziałem skupiając się bardziej na łapaniu paliwa.

— No właśnie, dach powinien być wolny od grzyba. — powiedział nagle Jacob pod wpływem olśnienia.

— Co, jak to? — spytałem zdziwiony.

— Jak byłem w Cleanton to jedna rzecz wydała mi się dziwna. Na jednym z dachów nie było grzyb. Było tam gniazdo. — powiedział pochylając się w stronę stołu.

— Gołąb nie chce grzyba w gnieździe. To dobrze, mniej roboty dla nas. — uśmiechnąłem się lekko.

— Masz jakąś broń tak w ogóle? — spytał nagle rozglądając się po pomieszczeniu.

— Dzida domowej roboty. Może to być za mało, by go zabić. — powiedziałem odrywając wzrok od rośliny.

— Racja, ale jeszcze mam moje pazury. Koty potrafiły zabijać więc nie mogę być gorszy. — powiedział Jacob wyciągając swoje pazury.

— Tylko jak to zrobić, żeby ci nie uciekł. — powiedziałem zastanawiając się na głos.

— Proste, schowam się w gnieździe jak go nie będzie. — odpowiedział szybko Jacob pewnym siebie głosem.

— Swoją drogą, nie słyszałem go dzisiaj. Zazwyczaj z samego rana słyszałem bardzo głośnie gruchanie. — powiedziałem lekko skonfundowany.

Roślina skończyła wydzielać ciecz i rzuciłem jej jedną z nieprzydatnych kartek. Chwyciła i zjadła nad wyraz szybko. Po krótkiej chwili znowu zaczęła lać prosto do kanistra.

— Cóż na razie mamy na głowie grzyba, a nie jego nosiciela. Jeszcze chwila i może być poza kontrolą. — powiedziałem odstawiając kanister na ziemię i podkładając następny.

— Wiesz co, przetestujmy krótkofalówki. Ja spróbuje wejść na dach i się rozejrzeć. — powiedział Jacob wstając od stołu.

— Pewnie powinienem ci zabronić ze względu na niebezpieczeństwo. Ale i tak wiem, że się mnie nie posłuchasz, jak ci zabronię. — powiedziałem śmiejąc się pod nosem.

— Jak ty mnie znasz. — odpowiedział wzruszając się dla śmiechu.

Jacob wstał i wyszedł na dwór. Po krótkiej chwili usłyszałem jego głos z krótkofalówki.

— Halo, test. Raz, dwa, trzy. — usłyszałem lekko chrapliwy głos.

— Słyszę cię dobrze. — odpowiedziałem przez krótkofalówkę.

— Dobra, zaraz wskoczę na górę. — powiedział Jacob.

— Okey, czekam. — powiedziałem okładając radio na bok i czekając.

Cisza zapadła na prawię minutę, ale w końcu Jacob ją przerwał.

— Słyszysz mnie? Jest tu czysto. Gniazdo wygląda na zniszczone. — powiedział Jacob lekko zmartwiony.

— Zniszczone? To dziwne. Co mogło zniszczyć gniazdo takiego olbrzyma. Są tam jakieś ślady? — odpowiedziałem zamyślonym głosem.

— Czekaj, rozejrzę się. Widzę ślady, bardzo małe. — powiedział już trochę mniej wyraźnie.

— Co przypominają? — spytałem zaciekawiony rozwojem sytuacji.

— Ślady po pazurach, małe, ale za to bardzo liczne. — powiedział Jacob lekko przerywającym i chrapliwym głosem.

— Interesujące, jest coś jeszcze? — spytałem.

— Chyba nie. Czekaj, w jednym miejscu budynek jest jakby wypalony. — powiedział nagle zmartwiony głosem.

— Wypalony? Ślady pazurów. To musiały być lacatry. Rozwiązały nam jeden problem. — powiedziałem po chwili zastanowienia.

— Nie tyle co rozwiązały. — powiedział Jacob śmiejąc się.

— Co masz na myśli? — spytałem zdziwiony.

— Znalazłem resztki, które wpadły zbyt głęboko w gniazdo. One go zjadły. — odpowiedział Jacob.

— To… To nawet nie wiem co powiedzieć. Chodź na dół, musimy się przygotować. — na mojej twarzy pojawiło się zniesmaczenie.

— Już idę. — powiedział Jacob.

Po kilku minutach wrócił, ja w tym czasie zakręcałem baniak z paliwem.

— To zaczynamy? — spytał Jacob gotowy do pracy.

— Tak. Pamiętasz co masz robić? — spytałem dla upewnienia się.

— Oczywiście, chowam się za drzewem. Jak podejdzie do mnie to łapę i do środka. — powiedział Jacob bardzo beztrosko.

— Dobra idź na miejsce. Ja rozłożę mięso tak by je zainteresowało. Miejmy nadzieję, że nie straciły ochoty na jedzenie przez tego ptaka. — powiedziałem lekko zmartwiony.

— Będzie dobrze. — powiedział Jacob podchodząc i klepiąc mnie po plecach.

Wyszliśmy oboje z budynku, Jacob schował się za drzewem, a ja porozkładałem mniejsze kawałki jedzenia tak by prowadziły pod drzewo. Była około 14:30, ale czułem, że się zbliżają. Nie myliłem się, nie minęło nawet pięć minut, a już je zobaczyłem. Ostrzegłem Jacoba przez krótkofalówkę o ich lokalizacji. Spięci czekaliśmy na rozwój sytuacji. Stado dotarło do pierwszego kawałka suszonego mięsa. Osobniki z przodu zignorowały je. Chciałem już wybiegać z budynku, ale powstrzymałem się. Większość stada przeszło obojętnie z wyjątkiem jednego. On zaciekawił się i odłączył się od reszty. Na nasze nieszczęście przywódca od razu zwrócił go na właściwą drogę. Dałem znać, że ruszamy z planem B. Wyskoczyłem z budynku krzycząc i machając rękami. Stwory zwróciły na mnie uwagę. Podniosłem kilka kamieni spod stóp i zacząłem rzucać w przywódcę, żeby go sprowokować. Udało mi się, wszystkie patrzyły na mnie. Wtedy Jacob ruszył tak szybko i zarazem cicho, że sam go prawie nie zauważyłem. Chwycił jednego z samego brzegu i ruszył ku drzwiom. Ja zrobiłem to samo, jednak on był pierwszy. Gdy wpadłem do środka to od razu zamknąłem drzwi za sobą. Kilka rozpędzonych lacatr uderzyło w nie.

— Udało nam się. Nie wierzę. — krzyknąłem podniecony.

— Dobra później będziesz się zachwycał. Leć po te swoje zabawki i bierzmy tą ślinę. Nie wiem jak długo go utrzymam. Strasznie się wierci. -na twarzy Jacoba było przerażenie, a nie radość.

— No tak. — powiedziałem natychmiast ruszając po sprzęt do sali chirurgicznej.

Gdy wróciłem widziałem, jak ślina kapie na podłogę robiąc w niej dziury. Podstawiłem kolbę pod pysk. Ślina z początku nie niszczyła szkła. Jednak, gdy była jej większa ilość to zaczął wytwarzać się dym. Po chwili kolba pękła w moich rękach.

— Czyli będzie bieganie. — powiedziałem i oboje posmutnieliśmy.

— Dam radę, tylko mnie ochraniaj. — powiedział pewny siebie.

— Masz to jak w banku. — odpowiedziałem niepewnym głosem.

Wyszliśmy tylnymi drzwiami. Jacob trzymał lacatra tak by nie mógł się wyrwać. Ja byłem wyposażony w moją prowizoryczną włócznie. Ruszyliśmy do pierwszego grzyba. Mieliśmy nadzieję, że będzie to łatwiejsze zadanie niż zakładaliśmy. Jednak nasz zakładnik nie chciał nam tego ułatwić. Nagle wydał dziwny pisk. Po chwili przyleciały do nas jego koledzy ze stada. Przygotowałem się na ich atak.

— Idź przodem. Ja je zajmę. — krzyknąłem do Jacoba.

— Na pewno dasz sobie radę? — spytał zmartwiony.

— Nie tak łatwo mnie zabić, ruszaj już. — powiedziałem z fałszywym uśmieszkiem na twarzy.

Jacob ruszył i starał się usunąć grzyba. Ja w między czasie odstraszałem stado.

— Jake, idziemy do następnego. — krzyknął Jacob.

— Dobra. — odkrzyknąłem powoli się cofając.

Ustawiłem się tak by widzieć czy jakieś nie chcą zaatakować Jacoba. Następnego grzyba usunął równie szybko. Na szczęście wystarczała kropla ich śliny. Ostatniego grzyba usunęliśmy bardzo sprawnie. Jacob rzucił trzymanego lacatra tak daleko by nie mógł szybko wrócić i zaatakować. Zobaczyliśmy stado wybiegające zza rogu i ruszyliśmy do wejścia do budynku. Nie goniły nas. Przywódca stada prawdopodobnie zarządził powrót do gniazda. Minutę później nie było już po nich śladu, a my w środku świętowaliśmy. Reszta wieczoru upłynęła na kończeniu butelki whisky z wczoraj.

Następnego dnia obudziłem się z ogromnym bólem głowy. Podniosłem pustą butelkę po whisky i spojrzałem na Jacoba, który właśnie przewrócił się na drugi bok.

— Dzień dobry. — powiedziałem głośno.

Nie dało to efektu. Postanowiłem użyć sposobu mojej mamy. Z kuchni przyniosłem garnek i łyżkę. Garnek założyłem Jacobowi na głowę. Uderzyłem łyżką tylko raz, wystarczyło.

— Głowa cię boli czy co? — podniósł się z pretensjami do mnie.

— Tak właściwie to boli, ale co się dziwić. — powiedziałem zadowolonym głosem podnosząc pustą butelkę.

— To jaki plan na dziś Panie ranny ptaszku? — spytał Jacob jeszcze ziewając.

— Powinieneś się ucieszyć, idziemy po nowy zapas wody. Przy okazji może uda ci się coś zabrać z domu. — powiedziałem cicho.

— Raczej tego co z niego pozostało. — powiedział znudzony Jacob.

— Nie przesadzaj, naprawdę dobrze się trzyma w porównaniu do innych budynków. — odpowiedziałem z szerokim uśmiechem na twarzy.

— Niech ci będzie. Zobaczę co przetrwało. — odpowiedział Jacob wstając i się rozciągając.

Zanim wyruszyliśmy, zjedliśmy ciepłą fasolę i wypiliśmy ciepłą herbatę. Zajęło nam to więcej niż powinno, ale tak wyszło. Nie spieszyło nam się. Podczas jedzenia nie rozmawialiśmy, woleliśmy ciszę. Gdy skończyliśmy jeść odpowiedziałem Jacobowi jeszcze jak zmieniła się okolica, popijając przy tym herbatę. W końcu wyruszyliśmy, ale coś było nie tak. Nie mówiłem jednak o tym mojemu przyjacielowi. Stwierdziłem, że mi się wydaje.

— Ty też to czujesz, prawda? — zapytał z poważną miną.

— Niestety. Ciekawe co to może oznaczać. Może zmiana w pogodzie albo klimacie. — powiedziałem zmartwiony spoglądając w chmury.

— Albo większe kłopoty. Nie wiem, czy zauważyłeś, ale dzisiaj nie było świeżych tropów lacatr. — powiedział Jacob rozglądając się po terenie wokół nas.

— Zauważyłem też mniejszą ilość ptaków na niebie. — dodałem niechętnie.

— Myślisz o tym co ja? — spytał podejrzanie.

— Że nadchodzi nowy drapieżnik, który zmieni całą okolicę? Oczywiście. Niestety nie wiemy co to i czy mamy uciekać czy zostać. — odpowiedziałem zamyślonym głosem.

— Wydaje mi się, że wiecznie tu siedzieć nie możemy. Jakby nie patrzeć jeszcze nasz niedźwiedź może chcieć się zemścić. — powiedział Jacob zwracając uwagę na poniszczone budynki przez armvusa.

— To na pewno. Polował na mnie, odkąd byłem w jego jamie. — powiedziałem pewnym głosem.

— Jak to byłeś w jego jamie? Chyba nie chciałeś zrobić jakiejś głupoty? — wyraz twarzy Jacoba zmienił się z zmartwionego na zdziwiony.

— Co, nie. Nie wiedziałem, że to była jego jama. Byłem w laboratorium po sprzęt badawczy, a tak się złożyło, że on tam mieszka. — powiedziałem z głupim uśmieszkiem na ustach łapiąc się za tył głowy.

— Przyznać ci muszę, że masz jaja. — uśmiechnął się lekko.

— No wiesz, wyważone drzwi to nie był wystarczający sygnał. — zażartowałem by rozluźnić sytuację.

Oboje zaczęliśmy się śmiać aż do bólu brzucha. W między czasie zbliżaliśmy się do naszych domów. Jednak zauważyliśmy dziwne zjawisko. Niebo było bezchmurne, ale za moim domem było widać niewielką chmurę, która się ruszała. Była czarna i padał z niej deszcz tak mocno, że aż było słychać wyraźnie z dalekich odległości.

— Okey, to bierzemy wodę i zabieramy się stąd, tak Jake? — spytał się Jacob wiedząc co mi chodzi po głowie.

— Wiesz ja bym to zbadał. — powiedziałem wskazując na mój dom.

— Żartujesz, prawda? — widać było zdenerwowanie na jego kociej twarzy.

— Nie, czemu. Ta chmura jest zadziwiająco mała i rusza się. — powiedziałem całkowicie poważnie nie odrywając wzroku od chmury.

W momencie wypowiadania moich słów przestaliśmy słyszeć deszcz, a chmura nagle rozdzieliła się na wiele mniejszych części. Części, które poruszały się nad wyraz szybko. W pewnym momencie zauważyłem, to nie były chmury, a ptaki. Widziałem już je kiedyś, ale wtedy były białe i leciały spokojnie na dużej wysokości. Wszystkie po swoich wspaniałych akrobacjach poleciały w miejsce, gdzie padał deszcz. Jacob popatrzył na mnie i zaczął kręcić głową na nie. Ja za to kiwałem na tak.

— Nawet nie waż się tam podchodzić. Jesteśmy tu po wodę, pamiętasz? — powiedział zdenerwowany Jacob.

— Pamiętam, ale… — próbowałem coś powiedzieć ale Jacob mi przerwał.

— Nie ma żadnego, ale. — powiedział gniewnie.

— Właśnie, że jest. Trzeba je zobaczyć z bliska. Ciekawi mnie czemu wylądowały tam, gdzie padało z nich samych. — powiedziałem stanowczo.

— Co ja z tobą mam. Dobra, ale tylko zobaczymy i wracamy do zadania. — powiedział Jacob zdenerwowany podnosząc puste butelki.

— Oczywiście. — potwierdziłem mając w głowie już swój plan.

Ruszyliśmy marszobiegiem do mojego ogrodu z tyłu domu. Wychyliliśmy się i zobaczyliśmy, jak ptaki siedzą na małych krzaczkach. Jadły jagody z nich. Same ptaki były wielkości wrony, ale budową przypominały jaskółki. Z wyjątkiem ich podbrzuszy, które były puchate i wyglądały na chmury.

— Nie wiarygodne. — powiedziałem zachwycony.

— Co takiego. Na twoim podwórku rosną jagody. Nawet nie wiemy, czy są jadalne. — powiedział zdziwiony Jacob.

— Tylko, że jak ostatnim razem jak tu byłem to nie było nawet wysokiej trawy. Czyżby to ich deszcz spowodował szybki wzrost. — zadałem sam sobie pytanie na głos.

— Nie mów mi tylko, że chcesz teraz złapać jednego ptaka do badań. — powiedział przerażony Jacob na samą myśl co mógłbym próbować zrobić.

— Co? Nie. Ja takich rzeczy nie robię. Zastanawiam się za to jak to może zmienić okolicę. — powiedziałem lekko zdziwiony, że Jacob może mnie o takie rzeczy posądzać.

— Chyba nie rozumiem, jak one mogą zmienić całą okolicę? — na twarzy Jacoba było widać niewiedzę.

— To proste, jeśli swoim deszczem przyspieszają wzrost roślin to cała okolica po miesiącu może wyglądać jak po tysiącu lat bez człowieka. — powiedziałem tłumacząc powoli.

— Aha, teraz rozumiem. Czekaj, tam za krzakami coś się chyba rusza. — powiedział Jacob wychylając się bardziej.

— Rzeczywiście. — powiedziałem przyglądając się ogrodowi.

Zobaczyliśmy nagle jak wielki comifer wstaje z kolan.

— O matko, co to jest? — spytał przerażony Jacob gotowy do ucieczki.

— To mój drogi jest comifer. Ciekawe czy mnie pamięta. — powiedziałem wychylając się powoli zza budynku.

— Nie pójdziesz tam. — szepnął wściekły Jacob.

Ignorując to co mówi mój przyjaciel powoli wychyliłem się zza rogu domu. Upewniłem się, że olbrzym mnie widzi. Powoli zbliżałem się do krzaków. Ptaki się nie bały, a wręcz przeciwnie interesowały się mną. Z bliska było to pewne. Ich podbrzusze było z chmur. Teraz jednak nie było czarne jak wcześniej, a białe. Stwierdziłem, że kolor zmienia się w zależności od rodzaju chmur. Gdy z nich pada to są ciemne, a gdy ptaki spokojnie latają to są białe. Postanowiłem nazywać je hirubes. Podszedłem do comifera i pogłaskałem go. Zauważyłem też, że jego kolce urosły. Były dłuższe o jakieś dwa może trzy centymetry. Pokazałem Jacobowi, że może przyjść. On niepewnie wychylił się, a olbrzym na niego spojrzał.

— To mi się nie podoba. On mnie zaraz zaatakuje. — powiedział Jacob wychylając tylko głowę zza rogu.

— Nie bój się, ja go przecież głaszczę. — powiedziałem jeżdżąc dłonią po łagodnym olbrzymie.

— Ty to ty, a ja przypominam drapieżnika. — powiedział Jacob dalej mnie nie słuchając i zostając na miejscu.

— Nie bądź strachliwym kotem. — powiedziałem z przekąsem wiedząc, że to zadziała na Jacoba.

— Jak mnie zaatakuje to cię zabije. — powiedział Jacob poddając się i wychodząc.

Zacząłem się śmiać, a Jacob podszedł spokojnie i powoli. Comifer nie zareagował na niego jak na mnie, ale też go nie zaatakował. Za to Jacob zaciekawił kilka hirubesów na tyle by na nim usiadły.

— Widzisz, wszystko dobrze. — powiedziałem spokojnym głosem przyglądając się małym ptaszkom.

Jacob uśmiechnął się. Obejrzał olbrzymie poroże comifera i lekko się przestraszył.

— Jake, nie zauważyłeś tego. — wskazał palcem na jego podrapane poroże.

— Faktycznie, ale wygląda na trochę zrośnięte. Popatrz w tym miejscu jest płytkie, tak jakby zrosło się po dziurze. — powiedziałem powoli dotykając poroża comifera.

— Myślisz, że coś odważyło się zaatakować tego olbrzyma? — spytał przełykając głośno ślinę.

— To pewne, najwyraźniej przyszedł tu licząc na spokój. Szczęśliwym trafem te ptaszki są mu pomocne. — odpowiedziałem rozglądając się.

— Czyli nie chodziło im o jagody tylko o to by wyleczyć rany comiferowi? — spytał zdziwiony Jacob.

— Bingo. Jest też szansa, że nasiona jagód to było coś w rodzaju zapłaty. — powiedziałem znajdując kilka nasion na ciele comifera.

— Świat nie przestanie zaskakiwać. Dobra idziemy po wodę i do domu. Nie chcę sprawdzać co zostawiło te ślady. — powiedział Jacob ze słyszalnym strachem w głosie.

— Ja też. Musimy iść, trzymaj się. — powiedziałem to comiferowi, patrząc prosto w jego oczy.

Oddaliliśmy się w stronę domu Jacoba, a olbrzymi zwierz położył wśród krzewów.

— Rany, jak myślisz. Jak wielkie może być to coś? — spytał Jacob obracając głowę w stronę ogrodu.

— Nie wiem, jest szansa, że te obdrapania są od kilku osobników albo od osobnika jego gatunku. — powiedziałem zastanawiając się nad wszystkimi możliwościami.

— Czyli walka o terytorium, masowy atak albo coś wielkiego i groźnego. — Jacob podsumował całość krótko.

— Dokładnie. Jeśli to było to pierwsze to jesteśmy raczej bezpieczni. — powiedziałem licząc, że pociesze tym mojego przyjaciela.

— A może to był armvus? — zapytał na głos Jacob.

— Nie, on swoje ofiary bierze do jamy i tam je. No i on nie atakuje pazurami czy zębami. — natychmiast zniszczyłem wszelkie nadzieje Jacoba na rozwiązanie zagadki.

— No tak, a co powiesz o lacatrach? Mogły go tak urządzić swoją śliną. — Jacob kontynuował szukanie winnego.

— Wątpię. Lacatry raczej wolą już upolowaną zdobyć. A i nie zapuszczają się tak daleko. One kręcą się wokół gniazda, a comifer przesiaduje częściej w lesie. Wydaje mi się, że mogą to być ślady po lingarostrum najszybciej. Tylko ona raczej, by go od razu zabiła. — powiedziałem gryząc się po tym w wargę z zastanowienia.

— Czyli coś czego nie znamy go zaatakowało. — powiedział niepocieszonym głosem Jacob.

W między czasie jak rozmawialiśmy, dotarliśmy do domu Jacoba. Rozłożyliśmy wszystko i zaczęliśmy pracę.

— Dobra ja zacznę napełniać, a ty jak chcesz to możesz rozejrzeć się po domu. — powiedziałem wskazując Jacobowi frontowe drzwi.

— Nie, pomogę ci, będzie szybciej. Wiem, że i tak nic tam nie znajdę. — powiedział Jacob po chwili patrzenia w ścianę.

Napełnianie poszło szybciej niż zakładaliśmy. W końcu było nas dwóch. Gdy wracaliśmy usłyszeliśmy głośny trzask.

— Co to było? — spytał Jacob natychmiast się spinając.

— Nie wiem, może jakieś drzwi się przewróciły od wiatru. Jednak nie wieje tak mocno. — powiedziałem spokojnie patrząc w stronę, z której dobiegł odgłos.

Resztę drogi byliśmy cicho. Rozglądaliśmy się za jakimiś niepokojącymi śladami. W pewnym momencie zauważyłem Pana Johna przeszukującego jeden dom. Od ostatniego spotkania trochę się zmienił. Schudł, a na twarzy miał trochę sierści. Na nasz widok schował się. Chciałem do niego iść, ale zostałem zatrzymany przez Jacoba.

— Nie, to jest kurier. Zobacz ma torbę, która jest dla nich charakterystyczna. — powiedział Jacob wskazując torbę na jego plecach.

— Jesteś pewien? — spytałem zdziwiony.

— Tak, i też jestem pewien, że mają rozkaz zabijać każdego kto nie jest mammalivrem. — powiedział śmiertelnie poważnie.

— Dobra, wracajmy. — powiedziałem zrezygnowanym głosem.

— Nie tędy. Choć na około. — powiedział Jacob wskazując głową drogę na skrzyżowaniu prowadzącą w prawo.

— To lekka paranoja, ale niech ci będzie. — powiedziałem już trochę zmęczony.

Drogą wydłużyła się o połowę, ale przynajmniej mieliśmy pewność, że nikt nas nie śledzi. Domyślaliśmy się też, że trzask mógł spowodować Pan John przeszukując domy. Gdy dotarliśmy do lecznicy drzwi były otwarte.

— Zamknąłeś drzwi, prawda? — zapytał poważnym głosem Jacob.

— Jestem pewien na sto procent, że tak. Myślisz o tym samym co ja? — spytałem zaniepokojony.

— Może nie o tym samym, ale wiem do czego zmierzasz. — powiedział Jacob już nieco ciszej.

Powoli zbliżaliśmy się do budynku, obserwując dokładnie okolicę. Było widać pełno śladów w postaci podeptanej trawy. W środku było trochę ciemno i stała jedna osoba. Jacob od razu wiedział kto to był.

— Major Fikus. Co za niespodzianka. Co cię do nas sprowadza? — spytał pewnym głosem Jacob.

— Mieliśmy mały wypadek… I szukamy nowej bazy. — odpowiedział bardzo wysokim głosem obcy mężczyzna.

Z wyglądu nie było widać po nim mutacji. Ubrany był jak wojskowy wysokiego szczebla. Miał około 160 centymetrów wzrostu. Nie był dobrze umięśniony.

— Co, gamma wam uciekła? — zapytał Jacob drwiącym głosem

— Nie. Przyszła nowa, zwabiona zapachem tej naszej. Zanim się zorientowaliśmy nasza się uwolniła i zaczęły ze sobą walczyć. — powiedział człowiek zwany Fikusem chodząc po naszym budynku.

Nagle nie wiedzieć czemu mój słuch wyostrzył się. Tak mocno, że udało mi się usłyszeć kroki z zewnątrz i ciężkie dyszenie z innego pokoju. Szturchnąłem Jacoba, żeby się przygotował.

— Może skończymy te podchody. Wiemy, że nie jesteś tu sam. W drugim pokoju jest ktoś jeszcze, a i jeszcze ten co jest na zewnątrz. — powiedziałem pewnym głosem.

— Brawo, brawo. Widzicie panowie. Mówiłem, że mutant. — Fikus zaczął powoli klaskać.

W drzwiach wejściowych za nami stanął nagle wysoki na dwa metry człowiek. Był niczym wilkołak. Jedyne co miał na sobie to nieco za małe niebieskie spodnie. Zauważyłem, że sierść ma koloru takiego samego jak owczarek niemiecki.

— Dobra, przegrałem Fikus. Przez tydzień oddaje ci swoje jedzenie. Pozwólcie, że się przedstawię, mówią na mnie Generał Czarny Kieł. — powiedział mężczyzna w drzwiach niskim głosem.

— Dobra, to jeszcze ten trzeci. — powiedziałem spoglądając na drugi pokój.

— Cóż za niesamowite zdolności. — głos wydobywał się z pokoju, też był niski, ale nie tak jak Czarnego Kła.

— Nie będąc alfą usłyszałeś, jak oddycham. Za to twój koleżka kot tego nie usłyszał. Powiedz, zmutowałeś może z nietoperzem? — spytał powoli wyłaniając się z cienia.

Z pokoju wyłoniła się mała postać. Na oko jego wysokość wynosiła 130 centymetrów. Był ubrany w białą koszulę i czarny garnitur. Miał nad wyraz dużą głowę. Nie miał ani sierści, ani włosów. Pierwsze skojarzenie, zmutował z golcem piaskowym. Golec dla tych co nie wiedzą jest gatunkiem kreta żyjącym w Afryce, charakteryzujący się tym, że nie ma sierści.

— Nie do końca. A Pan to? — odpowiedziałem nie pewnie.

— Oj przepraszam, nie przedstawiłem się. Mówią mi Baron Uśmiech. — od razu na jego twarzy pojawił się jego charakterystyczny uśmiech.

— No dobra, to czego szukacie w mojej lecznicy? — spytałem pewnym głosem.

— Twojej? Patrzcie go, on uważa, że to ciągle jego lecznica. -Baron zaczął się śmiać, a zaraz po nim pozostała dwójka.

— Słuchaj, robimy sobie z tego miejsca tymczasową bazę mammalivirów. — powiedział Baron nagle poważniejąc.

— A jak się nie zgodzę? — spytałem znając odpowiedź.

— To będziesz miał do czynienia ze mną. — strasznym głosem odezwał się Czarny Kieł zza moich pleców.

— Okey, to się chociaż mogę spakować? — spytałem spokojnym głosem.

— Ależ oczywiście, jak tylko wyjawisz nam wszystko co wiesz. O okolicy, stworzeniach i roślinach jakie tu są. — odpowiedział złowieszczo Baron.

— Jakieś konkrety? Bo jak nie to trochę zejdzie. Lubię dużo mówić. — specjalnie chciałem zagrać tak by powiedzieć im jak najmniej.

— Owszem to prawda. — odezwał się nagle Jacob.

— Szefie może nie zacznie od tego budynku, wszystko co może nam się przydać. — powiedział podniecony Fikus.

Po tej wypowiedzi wiedziałem kto jest kim. Baron to szef, Fikus to doradca, Czarny Kieł za to jest od bicia i zastraszania.

— Niech pomyślę. Mam tu agregat i mały zapas paliwa. Kamery umieszczone są tak, by widzieć każdą stronę budynku. Jedzenie się kończy, a w mieście nie ma już niczego. Alkohol się wczoraj nam skończył, a łóżka nie ma. — mówiłem cały czas spokojnie, tak jakby mnie nie ruszało, że zaraz zostaniemy wyrzuceni z jedynego schronienia.

— Dobrze, może nie wyjdziesz z niczym za taką współpracę. To teraz stworzenia mieszkające w okolicy. — Baron był widocznie ucieszony tym jak łatwo dostaje informację.

— Jeśli chodzi o zwierzęta to do tej pory spotkałem kilka. Lacatry, aliflosy i comifera. — powiedziałem wyliczając na palcach.

— Co to takiego? — zapytał zaskoczony Fikus.

— A no tak, nazywam nowe gatunki. Lacatry to połączenie kota z jakimś gadem. Aliflosy to motyle połączone z kwiatami, a comifer to łoś, który jest w połowie rośliną. — powiedziałem powoli wyjaśniając każdą nazwę.

— Dobrze. Które z nich są groźne. — wyraz twarzy Barona zmienił się na zaniepokojony.

— Lacatry raczej nie zaatakują, jeśli wy tego nie zrobicie. Motyli nie ma co się bać. Comifer za to to chodzący zabójca. Nawet nie warto próbować go zabić. Potrafi się regenerować. — powiedziałem naginając nieco fakty.

— A skąd bierzesz wodę? — wtrącił Fikus.

— Na zachodzie jest jezioro, w którym woda jest czysta. Widzicie z resztą. — powiedziałem wskazując na zapasy.

— Dobrze, pozwolę ci zabrać kilka rzeczy, ale nie więcej niż zmieści ci się do jednego plecaka. — powiedział już pewny siebie Baron.

— Okej. Zanim zacznę się pakować mam do was jedno pytanie. — spytałem z kamienną twarzą patrząc im w oczy.

— Słuchamy. — odpowiedział Fikus.

— Czy tamta gamma was goni? — zadałem pytanie obserwując ich reakcje.

— Raczej nie, czemu pytasz? — odpowiedział pewnym głosem Kieł.

— A z ciekawości, przecież przez tyle czasu trzymaliście ją zamkniętą. Może chcieć się zemścić, a zapach wasz już zna. — powiedziałem próbując zasiać w nich nutkę niepewności.

— Nie rozśmieszaj mnie, ta bestia myśli tylko o zabijaniu. — roześmiał się Kieł.

— A i jeszcze jedno, jest szansa na odzyskanie budynku jak znajdziecie inną bazę?

— Chyba żartujesz, uczynimy z tego miejsca posterunek. — powiedział arogancko Fikus.

Pakowaliśmy się szybko, by nie widzieli co bierzemy. Gdy kończyliśmy Jacob wskazał głową devortice i wiedziałem co mam zrobić.

— Panie Baronie, a mogę zabrać dodatkowo tą roślinkę? — podszedłem do Barona trzymając doniczkę z devorticą.

— A co to jest? Jakaś pokrzywa? Bierz ją jak najdalej ode mnie. — powiedział obrzydzony Baron.

Zabrałem doniczkę, a Jacob plecak. Wyszliśmy bez słowa. Chcieliśmy mieć pewność, że nie usłyszą naszej rozmowy. Gdy byliśmy już prawie pod moim domem zaczęliśmy rozmowę.

— Czyli wyrzucili mnie z własnej lecznicy i to nie za długi. Co za świat. — powiedziałem użalając się nad zaistniałą sytuacją.

— Nie przejmuj się. Bez prądu nic nie zrobią. A właśnie co robimy z nią. — wskazał ręką na roślinę.

— Nie wiem, chyba zasadzę ją gdzieś blisko lasu. Teraz mamy większe problemy na głowie. — powiedziałem zamartwiając się nad jutrem.

— Racja, armvus niedługo wyjdzie na żer. — przyznał mi rację Jacob.

— Nie zapominaj o gammie, która na pewno przyszła w te okolice przez nich. — powiedziałem wyraźnie zmartwiony.

— No tak, twoje pytanie. Szczerze nie pomyślałem o tym. — powiedział Jacob przyznając się do błędu.

— Myślę, że powinniśmy się schować w twoim domu na noc. Przy okazji napełnimy sobie kilka butelek, które zabrałem. — powiedziałem spokojnie patrząc na plecak niesiony przez Jacoba.

— Lepsze to niż nic, ale co zamierzamy teraz zrobić? — spytał Jacob z niepewnością w głosie.

— Czy ja wiem. Chyba zajmę się sobą. — powiedziałem spoglądając w niebo.

— Jak to sobą? — Jacob zapytał wyraźnie zdziwiony.

— Ten moment, gdy ich usłyszałem. Wtedy mój słuch się bardzo wyostrzył. — spojrzałem Jacobowi prosto w oczy.

— Myślisz, że jesteś faktycznie betą? — zapytał zmartwiony Jacob.

— To coś innego. Ten słuch nie był na stałe. Nie wiem dokładnie co się stało. — słychać było w moim głosie zamyślenie.

— A pamiętasz chociaż czy miałeś coś co ma dobry słuch wśród swoich pacjentów? — spytał Jacob próbując jakoś mi pomóc.

— Był nietoperz pod obserwacją. To jednak nie ma sensu. Nie myślmy o tym teraz. Mamy dużo roboty. Trzeba zebrać wodę i zabarykadować dom. — powiedziałem rezygnując z rozmyślania na jakiś czas.

— Racja. Jutrzejszymi problemami będą się zajmować jutrzejsi my. — powiedział Jacob z uśmiechem.

Po zebraniu wody zabudowaliśmy każde okno i drzwi jakie były w domu Jacoba. Użyliśmy do tego jego i moich mebli. Zaraz po tym położyliśmy się spać.

Następnego dnia wstaliśmy dość późno, bo o 14:00. Pierwsze co zrobiliśmy to ugaszenie naszego pragnienia. Po wypiciu mojej porcji wody udałem się do okna, by spróbować rozejrzeć się po okolicy. Przeraziło mnie to co zobaczyłem. Na zabarykadowanym oknie były ślady jakby po wielkich pazurach. Natychmiast podskoczyłem do Jacoba i powiedziałem szepcząc:

— Mamy problem. Ona tu jest. — w moim głosie słychać było przerażenie.

— Jaka ona? — zapytał próbując być cicho.

— Gamma. Na oknie są ślady chyba pazurów. — palcem wskazywałem okno, na którym były ślady.

— To niedobrze. Trzeba przede wszystkim być w miarę możliwości cicho. Z tego co pamiętam ich gamma była nietoperzem. Choć teraz jak myślę to można nazwać ją wampirem. — na jego twarzy zobaczyłem fałszywy uśmiech.

— Nie pora na żarty. Musimy wychylić się z domu i sprawdzić, gdzie może być.

— Racja. To będę krył ci plecy. — powiedział uśmiechając się.

— Ale z ciebie przyjaciel. No dobra ja się rozejrzę.

Skierowaliśmy się do drzwi. Od barykadowaliśmy drzwi w miarę cicho. Wychyliłem się ostrożnie. Patrząc najpierw w lewo i prawo, a następnie do góry. Wyglądało na to, że gammy tu nie było. Widziałem też ptaki na niebie co mogło być dobrym znakiem. Wyszedłem cały i pokazałem Jacobowi, żeby też wyszedł. Podeszliśmy do okna, aby zbadać ślady. Były ogromne, mogłem oszacować wielkość pazurów na jakieś trzydzieści centymetrów. Zrobił to jednym gładkim ruchem, czyli musiał być też bardzo silny.

— Stary zabierajmy się stąd jak najszybciej. — Jacob powiedział wyraźnie przerażony.

— Nie ma co tu siedzieć. Nawet jeśli ich dorwie to nie oznacza, że stąd pójdzie. Z resztą to jest już jej teren.

— To, gdzie idziemy? — zapytał Jacob cichym głosem.

— Nie mam pojęcia. Nie masz może w domu mapy Stanów?

— Chyba gdzieś miałem, ale musimy poszukać. — w głosie Jacoba słychać było coś pomiędzy strachem, a spokojem.

Wróciliśmy do środka, po czym zabarykadowaliśmy od razu drzwi. Rozdzieliliśmy się, ja zostałem na dole, a Jacob poszedł na górę. Znalazłem mapę na dole w salonie. Była pod jakimiś gazetami. Zawołałem Jacoba do mnie. On zszedł na dół z kilkoma ręcznikami i spodniami w ręku.

— Znalazłem coś co może nam się przydać.

— Dobrze schowaj je do plecaka i chodź mi pomóc. — mówiąc to przyglądałem się mapie.

Rozłożyłem ją tak by pokazywała nasze miasto i okolice w promieniu jakiś dwustu kilometrów. W tym czasie podszedł do mnie mój kompan.

— Sprawa nie jest prosta. Nasza okolica jest bardziej zalesiona. — w moim głosie dało się usłyszeć złość.

— Spokojnie damy radę. Pomyślmy, gdzie iść, by zdobyć jakieś jedzenie. — w jego głosie nie było już strachu.

— Początkowo możemy zerwać trochę jagód, no i w plecaku mam dwie paczki suszonego mięsa. — powiedziałem już spokojniej.

— Jak zabrałeś mięso? — spytał zdziwiony Jacob.

— Miałem je tam wcześniej. Schowałem je na jedną z wypraw i zapomniałem wyjąć. — powiedziałem wyraźnie spokojny, ale skupiony na mapie.

— No dobra to ja proponuję udać się do większego miasta, może będzie tam jakieś lokalne plemię.

— A co, jeśli nas zaatakują? Mówiłeś, że się przecież pokłócili i teraz są plemiona.

— Wiesz wydaje mi się, że powiedzieli mi to, żeby mnie nastraszyć. Wiesz jak się do nas nie przyłączysz to cię zabiją. — powiedział samemu nie wierząc w to co mówi.

— Chcesz ryzykować, ale ja nie. Sam mówiłeś, że mogą cię zabić od razu bez zadawania pytań. — powiedziałem wyraźnie zmartwiony.

— Puki nie spróbujemy to się nie przekonamy.

— Dobra to proponuje udać się do Portland. Co ty na to? — zapytałem już tym razem bez uczuć.

— Mi pasuje, po drodze może uda nam się zebrać trochę jedzenia. — Jacob wyraźnie się ucieszył.

— Tylko nie ryzykujemy twoim życiem. Jeśli będziemy musieli z kimś się skonfrontować to zrobimy to po mojemu. — powiedziałem śmiertelnie poważnie.

— Nie ma problemu. Nie spieszy mi się do grobu.

Zwinąłem mapę i spakowałem ją do plecaka. Już mieliśmy wychodzić, gdy nagle Jacobowi przypomniało się o devortice.

— A co robimy z naszą roślinką. — mówiąc to poszedł po nią.

— Dobre pytanie, chyba ją gdzieś dalej zakopiemy. — powiedziałem niepewnie.

— Ej, mamy chyba mały problem. — Jacob postawił naszą prowizoryczną doniczkę na stole.

Po przyjrzeniu się dokładniej zauważyłem coś niesamowitego. Roślina powoli przemieszczała się w ziemi. Poprzedniego dnia była na środku doniczki, dziś była na jednym jej skraju.

— To jest zły znak. Jeśli umie się przemieszczać to może przykuć ich uwagę. — ze stresu przygryzałem sobie wargę.

— Czyli musimy ją zabić? — spytał Jacob niepewnie.

— Chyba tak. Rośliny umieją się przemieszczać, ciekawe co jeszcze spotkamy po drodze. Może mówiące skały. — miał być to żart, ale nie potrafiłem się uśmiechnąć więc zabrzmiało jak prawdziwe przypuszczenia.

Wynieśliśmy doniczkę za dom, upewniając się, że nikt nas nie obserwuje. Jacob przewrócił doniczkę tak by roślina go nie dotknęła. Rośliny jednak to nie zabiło. Próbowała zakopać korzenie w ziemi. Jacob bez uprzedzenia mnie wyciągnął swoje pazury i jednym ruchem przepołowił roślinę na kilka części. Nie ruszała się, a z ciała wylewała się jakaś dziwna ciecz. Po chwili domyśliłem się, że to ta ciecz roztapiała pokarm rośliny. Oboje wiedzieliśmy, że nie powinniśmy o tym rozmawiać. Bez słów ruszyliśmy na zachód w kierunku Portland. Plecak postanowiliśmy nieść na zmianę, żeby się nie przemęczać. W grze kamień, papier, nożyce ustaliliśmy kto będzie pierwszy niósł. Byłem to ja, nigdy nie byłem w to dobry, a Jacob o tym doskonale wiedział. Szliśmy środkiem ulicy, by móc obserwować dokładnie okolicę. Staraliśmy się zachowywać cicho jak tylko się da. Gdy byliśmy już na obrzeżach miasta, przeszły mnie dreszcze. Jacob też to poczuł. Rozejrzałem się i wiedziałem, dlaczego to się stało. W domie z numerem sześć siedziała gamma. Badała nas przy pomocy ultradźwięków.

— Nie zatrzymujemy się. Siedzi w szóstce. — powiedziałem szeptem.

— A co jeśli nas zaatakuje? — w jego głosie było czuć zdenerwowanie.

— Nie zrobi tego, nie poluje na nas. Bada nas, ona wie dokładnie kogo szuka. — w moim głosie był strach, ale i poczucie wiedzy co trzeba teraz zrobić.

Nie zatrzymywaliśmy się, szliśmy tym samym tempem co wcześniej. Teraz jednak oboje obserwowaliśmy ledwo widoczny zarys stwora. Jedyne co udało mi się zauważyć to stojące uszy i świecące oczy. Był dobrze zamaskowany więc ani postura, ani cechy budowy nie były widoczne. Przestała nas obserwować dopiero gdy byliśmy jakieś dwieście metrów od jej schronienia. Zapewne woli polować po zmroku, gdy ma przewagę nad ofiarą. A nas obserwowała, by wiedzieć co zamierzamy. Na szczęście wiedziała, że nie zaatakujemy jej. Byliśmy bezpieczni, ale jeszcze przez jakieś pół kilometra nie odzywaliśmy się i czuliśmy strach. W końcu przerwałem tą ciszę.

— Nic dziwnego, że inne zwierzęta boją się samego zapachu gammy. — powiedziałem próbując udawać, że się już nie boję.

— No nie wiem, czy chcemy spotkać następną. To, że ta nas nie zaatakowała to cud. Przy kolejnym spotkaniu nie będziemy mieli tyle szczęścia. — w jego głosie był strach.

— To nie było szczęście. — powiedziałem już rozluźniony.

— Jak to nie szczęście. To co w takim razie? — spytał zdzwiony Jacob

— Akurat to jest łatwe do wytłumaczenia. Poluje w nocy, atakuje wtedy, gdy ofiara jej nie widzi. My ją widzieliśmy bardzo dobrze. No i też zużyłaby energie na nas, przez co nie miałaby siły szukać dalej tej świętej trójki co nas wyrzuciła ze schronienia. — poprawiłem plecak, by się wygodniej go niosło.

— Czyli uważasz, że to coś ma jasno określony plan działania? — w głosie Jacoba zanikał powoli strach.

— I tak i nie. Czy jasno określony, nie wiem. Wiem za to, że nawet dzikie zwierzęta umieją się mścić. Słyszałeś może historie o tym jak jeden bawół wprowadził myśliwych w pułapkę? — spytałem ze świecącymi się oczami z ekscytacji.

— Pierwsze słyszę. — Jacob był już spokojny, ta rozmowa pomogła mu.

— Już ci mówię. Kiedyś młode małżeństwo pojechało sobie popolować w Afryce. Wynajęli jakiegoś tam myśliwego i zaczęli szukać swojej ofiary. Pech chciał, że trafili na mądrego bawoła afrykańskiego, zwanego w tamtych stronach czarną śmiercią. Kobieta strzeliła, zraniła go, ale nie na tyle by zabić. Bawół mógł się poruszać bez większego problemu. Uciekł, ale para postanowiła go wytropić i dobić. Myśliwy tropił zwierzę sprawnie. Jednak nie przewidział, że zwierzę specjalnie zostawia ślady. Gdy podążali jego tropem w jednym momencie bawół zaatakował ich od tyłu. Zabił kobietę, która go zraniła i uciekł. Mąż załamał się, a myśliwy tylko obserwował czy zwierzę nie wraca. — opowiedziałem z pasją w głosie.

— Niesamowite, całkowicie dzikie zwierzę to zrobiło? — na jego twarzy widać było, że nie do końca wierzy w te historię.

— Tak, od czasu, gdy to usłyszałem nie wierze w argumenty typu nie ma się co bać to tylko zwierzę.

— Czyli ta gamma faktycznie może tropić tamtych. — powiedział już spokojnym głosem.

— Raczej na pewno ich tropi. Nie przyszłaby tu tak po prostu. — powiedziałem pewny siebie

— Faktycznie.- Jacob przyznał mi rację.

W czasie tej rozmowy wyszliśmy już z miasta. Byliśmy na trochę zniszczonej drodze, która wiodła przez środek lasu.

— Teraz musimy uważać. Musimy się skupić i zachowywać cicho. — powiedziałem tak poważnie jak tylko mogłem.

— To fakt, z tego co pamiętam las ciągnie się przez jakieś trzydzieści kilometrów. Nie będzie to proste. Trzymamy się drogi czy raczej wchodzimy w las.

Staliśmy przez chwilę w ciszy. Myśleliśmy co będzie bezpieczniejsze.

— Chyba droga będzie bezpieczniejsza. Nie wiemy co może kryć się pomiędzy drzewami, a na drodze przynajmniej widzimy co jest przed nami i za nami. — w moim głosie nie było słychać zdecydowania.

— Czyli droga. No to w drogę, pamiętam, że gdzieś w połowie jest hotel, w którym może uda nam się zatrzymać. — na twarzy Jacoba był uśmiech, ale nie taki sztuczny, a najprawdziwszy uśmiech.

Uśmiechnąłem się i ruszyliśmy. Nie ryzykowaliśmy rozmową, podróżowaliśmy w ciszy. Wypatrując ewentualnego zagrożenia. Las, który nas otaczał wydawał się żyć. Co jakiś czas widać było ruch między drzewami. Na drodze były liście i igły. Droga dłużyła się przez brak rozmowy i ciągłą obserwację. Jedyne co zauważyłem do liście o nowych kształtach. Jednak to nie zwalniało mnie z obserwacji. Ja obserwowałem lewą stronę, a Jacob prawą. Przerw prawie nie było, jedynie zatrzymywaliśmy się, gdy zmienialiśmy się plecakiem. Zaczynało się ściemniać, a my nie mieliśmy żadnego schronienia, co wywołało w nas duży niepokój. Nie wytrzymałem tej ciszy.

— Czy daleko jest jeszcze do tego hostelu? — spytałem lekko zmartwiony.

— Będziemy za jakieś pięć minut jak utrzymamy tempo. — w jego głosie był spokój.

Nie komentowałem dalej. Postanowiłem skupić się na celu. Nagle usłyszeliśmy większe poruszenie przed nami. Stanęliśmy w tym samym momencie, a wzrok skupiliśmy na miejscu, gdzie słyszeliśmy dźwięki. Ja nic nie widziałem, ale wiedziałem, że Jacob widzi dużo więcej. Czekałem na jego reakcje. Chwile to potrwało, ale w końcu ruszył się. Nic nie mówił, ale zaczął się cofać. Ja robiłem to co on, wiedząc, że on ma plan. Cofnęliśmy się o jakieś trzysta metrów, do przewróconego drzewa, za którym się schowaliśmy. Chciałem się odezwać, ale Jacob natychmiast mnie zatrzymał i pokazał, że musimy być cicho. Było słychać ciągły hałas, jednak nie tak głośny jak na początku. Z czasem dźwięki znikały całkowicie, ale na twarzy Jacoba pojawił się strach. Wyglądał dokładnie tak samo, gdy gamma nas obserwowała. Oznaczało to coś niedobrego. Po chwili spojrzał na mnie i nic nie powiedział. Może myślał nad tym co zrobić, a może we mnie szukał planu.

— Na trzy biegniemy, ale najpierw daj mi plecak. — powiedział tak cicho, że ledwo usłyszałem.

Pokazał trzy palce i ich użył do odliczenia kiedy biegniemy. Niestety nie dał rady dokończyć liczenia. W chwili, gdy miał wyciągnięte dwa palce, z lasu wyszło na nas coś czarnego. Widziałem tylko jego oczy i zęby, które odbijały światło księżyca. Jacob spojrzał na bestie i momentalnie ruszył do biegu, a ja za nim.

— Słuchaj nie chciałem ci mówić teraz, ale tak wyszło — mówił z trudem łapiąc oddech podczas biegu — Tych bestii jest więcej. Naliczyłem pięć, możliwe, że to są wilki. Jadły coś przed nami. Biegnijmy jak szybko się da do hostelu. — po tym nieznacznie przyspieszył, czego nie mógł zrobić, gdy mówił.

Biegliśmy, ile sił w noga. Ja niczego nie widziałem, dlatego polegałem na mym przyjacielu. Dziwne stwory było słychać wokół nas. Chyba próbowały nas jakoś złapać w pułapkę. Po chwili sprintu jednak zobaczyłem budynek, Jacob pewnie widział go cały czas. Drzwi były sprawne dzięki czemu mogliśmy się w środku zamknąć. Nie musieliśmy sobie mówić co trzeba robić. Ja pilnowałem głównych drzwi, a Jacob poszedł sprawdzić resztę budynku. Musieliśmy wiedzieć czy cały budynek jest bezpieczny, czy jednak gdzieś jest dziura, przez którą stwory wejdą. Sprawdzenie budynku Jacobowi zajęło około trzydziestu minut. W końcu wrócił do mnie z dobrymi wieściami, budynek był bezpieczny. Postanowiliśmy sprawdzić poszczególne pokoje. Ja udałem się na piętro, Jacob został na dole. Pokoje były puste. Nic dziwnego, w końcu w takich miejscach zatrzymuje się tylko z przymusu. Całe piętro przeszukiwałem około dwóch godzin. W tym czasie słychać było te stwory jak krążą wokół budynku. Próbowałem je zobaczyć przez okno, ale było za ciemno. Na górnym piętrze nie było dosłownie nic. Nawet nie znalazłem żadnych ręczników czy pościeli. Zmęczony zszedłem na dół. Jacob był jeszcze w trakcie przeszukiwań więc postanowiłem chwilę odpocząć. Jednak nie dane mi było posiedzieć. Jacob chwilę po tym jak usiadłem zawołał mnie. Poszedłem sprawdzić co znalazł. Było to niecodzienne jak na te czasy. W jednym pokoju był ślad po trupie, co mnie nie zdziwiło. Jacob jednak nie zawołał mnie z powodu trupa. Siedział przy ścianie i nie odrywał wzroku od niej.

— Po co mnie zawołałeś? — w głosie było słychać, że nie mam siły i ochoty na nic.

— Podejdź tu i zobacz to. — dłonią pokazał znak bym podszedł.

Zrobiłem to niechętnie, jednak to co zobaczyłem natychmiast dodało mi energii. Na ścianie siedział skorpion, najzwyklejszy skorpion. Skojarzyłem po jego rozmiarze i kolorze, że był to leiurus quinquestriatus, skorpion o prawie najsilniejszym jadzie.

— Nie do wiary, że przetrwało jakieś normalne zwierzę. Może to znaczy, że nie na wszystko promieniowanie zadziałało. — w jego głosie nie dało się nie zauważyć ekscytacji.

— Ciekawe jest też, że żyje. Może powinniśmy go złapać i zabrać ze sobą. — powiedziałem pełny ekscytacji.

— Tylko w co go złapiesz, jego klatka się stopiła. — zgasił mnie szybko Jacob.

— Jaka klatka? — na mojej twarzy pojawił się grymas niezrozumienia.

— No ten gość co tam się stopił jechał na targi terrarystyczne. — podniósł dłoń, w której miał ulotkę.

— Mamy przerąbane. — zmartwiłem się i złapałem za głowę.

— Nie rozumiem, czemu mamy przerąbane? — Jacob spytał zdziwiony.

— Targi terrarystyczne były dzień przed wybuchem. — powiedziałem pełen obaw.

— Nadal nie rozumiem. — Jacob był wyraźnie skołowany.

— Okej, to może tak to ujmę. Gady są najbardziej niebezpieczne, jeśli chodzi o rodzaj zwierząt. Większość z nich ma dużą wprawę w zabijaniu. Na takie targi ludzie jeżdżą z gadami i robakami głównie. To teraz sobie pomyśl, że powstaje jakaś gamma z na przykład boa dusiciela. — lekko pobladłem gdy to mówiłem.

— Wszystko jasne, przez te targi możemy mieć duże kłopoty. — gdy Jacob znowu spojrzał na ścianę wyraźnie się zdziwił. — Ej gdzie jest skorpion?

— Nie mam pojęcia, ale uważaj na jego ogon. Jego jad jest niezwykle silny. — powiedziałem rozglądając się po pokoju.

Oboje stanęliśmy i rozglądaliśmy się wokół za skorpionem. Nic nie widzieliśmy, aż nagle poczułem go na swojej nodze. Na mojej twarzy pojawił się strach.

— Znalazłem go. — ledwo to powiedziałem i wskazałem na swoją nogę.

Jacob przeraził się jednak bardziej. Gdy spojrzałem na niego zrozumiałem. Znowu się to zaczęło. Skorpion zamienił się w dum, a potem w cząsteczki. Ostatecznie wchłonąłem go. Oboje nie wiedzieliśmy co tak właściwie się stało. Staliśmy tak aż w końcu nie wytrzymałem, ruszyłem się. Nic mi nie było, zupełnie jak tamtego dnia. Wchłonąłem go bez żadnych skutków ubocznych.

— Co do… — Jacob był bardziej zdziwiony niż ja.

— Wchłonąłem go chyba. — byłem zmieszany, z jednej strony zdziwienie, z drugiej szczęście.

— Coś jest z tobą nie tak, ale jutro się tym zajmiemy. Idziemy spać. Jedynak i dwójka mają w miarę czyste pokoje. — powiedział Jacob patrząc na drzwi.

Nic nie powiedziałem tylko przytaknąłem. Udaliśmy się do pokoi, już zbyt zmęczeni, żeby myśleć co się stało. Bestie cały czas było słychać, jak chodzą wokół budynku.

Następnego dnia obudziliśmy się dość wcześnie. Było jakoś po siódmej. Niestety zegarek został w lecznicy więc nie mogłem tego dokładnie określić. Na zewnątrz było cicho, nawet za cicho. Na śniadanie mieliśmy ostatnią porcję naszego suszonego mięsa. Nie chcieliśmy wychodzić z budynku tak po prostu. Przez prawie godzinę chodziliśmy po budynku i wyglądaliśmy przez okna. Sprawdzając czy nie ma nigdzie bestii, które spotkaliśmy w nocy. Nie było po nich śladu, więc w końcu postanowiliśmy ruszyć w drogę. Przygotowaliśmy się do tego, że całą drogę przebędziemy w pośpiechu. Nie wiedzieliśmy, gdzie znajdziemy następne schronienie więc opuszczenie lasu było priorytetowe. Wyszliśmy i natychmiast ruszyliśmy w drogę. Nie chcieliśmy ryzykować więc odraz przeszliśmy do marszobiegu. Droga leciała powoli pomimo narzuconego tempa. Strach nas przytłaczał. Ja cały czas miałem wrażenie, że obserwują nas. Czekając na właściwy moment do ataku. Nie myliłem się bardzo jak się okazało. Jacob nagle zatrzymał się i patrzył z przerażeniem. Patrzył na coś co przypomina bestię z wieczoru. Ta jednak była inna. Była biała jak śnieg, a nie czarna jak noc. Widziała nas, mimo to wolała jeść trawę.

— Dobra nie wytrzymam. To jest to samo co wieczorem nas zaatakowało? — zapytałem lekko podirytowany niewiedzą.

— I tak i nie. Kolor i wielkość się nie zgadzają. — w głosie Jacoba było słychać niepewność i strach.

— Dobra, może po prostu chodźmy. — w moim głosie nie było już strachu, chyba się do niego przyzwyczaiłem i przestałem przejmować.

Jacob przytaknął i przeszliśmy dalej. Przyjrzałem się temu stworzeniu, z budowy niczym nie różnił się od wilka. Jedyna różnica jaka była to jego głowa i łapy. Na głowie miał coś co mógłbym nazwać hełmem z głowy jelenia, nawet miał niewielkie poroże. Nogi za to były zakończone racicami. Było to za mało informacji, ale mimo to postanowiłem go nazwać ratima. Nie traciliśmy czasu, tempo nawet chwilami zwiększaliśmy, w szczególności, gdy coś było słychać. Cały dzień spędziliśmy na wędrówce, bez żadnych przerw. Im byliśmy bliżej końca lasu tym częściej widziałem ratimy. Podczas całej wędrówki naliczyłem siedem, w różnych odległościach od siebie. Czułem niepokój zawsze, gdy jakiegoś widziałem. Według Jacoba powinniśmy zdążyć wyjść przed zmrokiem z lasu. Nie było to bardzo pocieszające, bo za lasem nie było od razu miasta. Po wyjściu z lasu czekało nas jeszcze trzydzieści kilometrów wędrówki przez wzgórza. Miałem złe myśli, że na otwartej przestrzeni będziemy zbyt łatwym celem. Jednak z drugiej strony, trudniej będzie nas zaatakować z zaskoczenia. Las powoli się kończył, a my widzieliśmy coraz więcej aut na drodze. Były zniszczone, głównie przez promieniowanie. Stopione szyby i opony, zniszczony lakier i w niektórych przypadkach ślady po wybuchu czy pożarze. Było to trochę dziwne, gdyż las wokół nie miał żadnych śladów po ogniu. Nie mieliśmy czasu na zatrzymywanie się, przeszliśmy bez dokładnego przyglądania się. Ja jednak nie mogłem się oprzeć i próbowałem zobaczyć jak najwięcej. Nie było to łatwe przy naszym tempie, ale w pewnym momencie zatrzymałem się, bo zobaczyłem coś dziwnego na aucie. Jacob od razu zareagował, że nie możemy się zatrzymywać, ale nie słuchałem go. Podszedłem do auta, które mnie zaciekawiło i zobaczyłem z bliska jego bok. Były na nim wielkie ślady pazurów, dodatkowo w niektórych miejsca blacha auta była stopiona. Stwierdziłem, że to co zostawiło te ślady miało większe pazury od gammy nietoperza. Dodatkowo były w innym kształcie i rozmiarze. To były tylko moje przypuszczenia, ale wydawało mi się, że te pazury były o jakieś dwadzieścia procent większe od tych gammy. Kształtu nie potrafiłem określić, wiedziałem tylko, że nie są tak samo mocno zakrzywione. Jacob nawet nie zatrzymał się, by na mnie poczekać. Gdy skończyłem oględziny dobiegłem do niego.

— Co takiego znalazłeś? — zapytał, ale wiedziałem, że nie chce znać odpowiedzi.

— Sam nie wiem, jedyne co jestem pewien to to, że to nie są świeże ślady. — powiedziałem niepewnym głosem.

Powoli zaczynała robić się noc, a my nerwowo spoglądaliśmy co jakiś czas w stronę lasu, by sprawdzić czy nic nas nie goni. Mieliśmy nadzieję, że stwory z wczoraj nie będą chciały się za bardzo oddalać od lasu. Przyspieszaliśmy, ilekroć słyszeliśmy jakiś dźwięk. Nie ważne było, czy to był liść ruszany przez wiatr czy jakiś ptak nad nami. Nie ryzykowaliśmy, momentami biegliśmy, gdy nie widzieliśmy skąd pochodzi dźwięk. W pewnym momencie już nie mogłem nic zrobić i pozostawiałem całą robotę Jacobowi. Ja tylko nasłuchiwałem i wskazywałem ewentualny kierunek skąd dźwięk pochodzi. Im bliżej było do północy tym więcej życia zauważałem wokół nas. Momentami miałem wrażenie, że widzę jakieś światło pomiędzy drzewami. Mijaliśmy po drodze zniszczone budynki i pojazdy, żadne nie nadawały się by w nich przenocować. Zaczynało brakować nam sił, a i głód dawał o sobie znać. Ledwo widziałem na oczy, jednak zauważyłem coś co według mnie wyglądało jak budynek.

— Zdaje mi się czy tam jest jakiś dom? — powiedziałem mocno śpiącym głosem.

— Faktycznie i nie wygląda na zniszczony. — Jacob nie był zaspany, a w głosie nie słyszałem zmęczenia.

— To podejdźmy tam. — powiedziałem to ziewając.

Podeszliśmy do budynku oddalonego od drogi jakieś dwieście metrów. Ja jedyne co widziałem to ślady jakiś pazurów. Były jednak stare, więc je zignorowałem. Jacob zrobił obchód wokół, ja sprawdziłem środek na tyle ile mogłem. Wszystko wyglądało na odpowiednie byśmy tu przenocowali. Zdjęliśmy drzwi od łazienki i założyliśmy je w miejsce głównych, które były mocno spróchniałe. Było tylko jedno sprawne łóżko, więc postanowiliśmy to rozwiązać jak mężczyźni. Zagraliśmy w kamień, papier, nożyce. Wygrałem co rozstrzygnęło nasz spór po czym przyszła pora na kolacje. Mieliśmy tylko trochę jagód, więc się nie najedliśmy za bardzo. Nie mogłem spokojnie zasnąć. Większość nocy tylko leżałem, chwilami drzemałem. Rano obudził mnie hałas z zewnątrz. Pierwsze co zrobiłem po otworzeniu oczu było sprawdzenie okna. Na szczęście nie było niczego ani żadnego stworzenia ani śladów. Mimo to nie chciałem ignorować tego. Udałem się do pokoju Jacoba, żeby sprawdzić czy on coś widział. Po wejściu zobaczyłem, że nadal śpi. To nie było dla mnie normalne, bo pokoje mieliśmy obok siebie. Obudziłem go tak cicho jak mogłem.

— Coś jest na zewnątrz. — powiedziałem szepcząc i pokazując, że też ma być cicho.

— Ja nic nie słyszałem. — powiedział jeszcze zaspany.

— Słuchaj nie ma co tracić czasu, wynosimy się stąd. — powiedziałem prostując się i kierując się do drzwi.

Nagle coś przebiegło przy oknie. Zauważyliśmy tylko jakiś czarny cień i już Jacob nie próbował się sprzeczać. Spakowaliśmy się, niestety w budynku nie było niczego co moglibyśmy zabrać. Po tym chodziliśmy po cichu po domu i obserwowaliśmy okolicę. To coś krążyło wokół budynku w promieniu jakiś trzydziestu metrów. W pewnym momencie stanęło i mogłem się przyjrzeć. To coś było wysokie na około dwa metry. Wyglądem przypominało skrzyżowanie człowieka z wężem. Zamiast nóg miał ogon długi na kolejne dwa metry. Ramiona były umięśnione, a na końcach były długie pazury przypominające kły węży. Pysk był większą wersją pyska pytona. Łuski były w różnych odcieniach zieleni. Nie miałem wątpliwości, to była gamma węża. Niezwłocznie udałem się do Jacoba i powiedziałem mu o gammie. On bez słowa stanął i wyglądał jakby się nad czymś zastanawiał.

— Dobra, to chyba jedyne wyjście to biec. — powiedział bez przekonania.

— Nie ma opcji, węże są szybkie co za tym idzie on zapewne też. Z resztą widziałeś, jak krążył wokół domu. Nie mogliśmy go nawet zobaczyć. Musimy coś innego wymyślić. — powiedziałem zmartwiony.

— Ty czekaj, mam jeszcze jedna porcję moczu tamtej gammy. Może to się przyda. — Jacob wyjął z kieszeni małą buteleczkę z żółtą zawartością.

— Tylko co tu zrobić. Cieczy jest mało, a sam zapach ją zwabi, a nie odstraszy. Chyba, że… — przerwałem i się zamyśliłem.

— Chyba, że co? — nie ukrywał, że ma nadzieje na ujście z życiem.

— Są dwie opcje. Niestety nie wiem za dużo o nim co powoduje trudniejszy wybór. Pierwsza możliwość to rozlanie moczu po domu i otworzenie okna tak, by gamma wyczuła zapach. Druga opcja to czekać na ostatnią chwilę i oblać go prosto w pysk jak będzie blisko. — widać było po mnie, że nie wierze czy cokolwiek może się udać.

— Dobra jakie są wady i zalety? — nadzieja w nim nie gasła.

— Pierwsza opcja może być bezpieczna pod warunkiem, że zapach nie wydostanie się bez naszej wiedzy. Problem stanowiły niektóre okna. Są popękane co może spowodować wydostanie się zapachu na zewnątrz. Jednak, jeśli to się uda to będziemy mieli więcej czasu i raczej powinno zadziałać. — powiedziałem powoli by niczego nie zapomnieć.

— Okej, a co z drugą opcją? — spytał zaciekawiony.

— Druga opcja jest dość ryzykowna i wymaga wyczucia chwili. No i nie wiem jak się stwór zachowa. Może spróbować znaleźć właściciela zapachu, a może też zwyczajnie to zignorować i nas zaatakować. Jednak będzie łatwiej go zgubić. Jeżeli zaś przyjdzie tutaj to może poczuć nasz zapach. Co może prowadzić do pościgu. Jednak nie wiem czy to faktycznie, by się stało. — powaga widniała na mojej twarzy.

— Czyli w skrócie, albo bez ryzyka ataku teraz, ale z ryzykiem pościgu. Albo ucieczka i próba zmylenia go. Chyba z dwojga złego wole pościg. Tym bardziej, że możemy skupić zapach na pokojach, w których nie byliśmy prawie w ogóle. — nadzieja zamieniła się w pewność siebie.

— To nie takie proste. Jeśli chcemy mieć więcej czasu to musimy rozlać to po całym domu, żeby szukał go dłużej. No i też nie jest powiedziane, że by nie poszedł w głąb domu. — wyraz mojej twarzy nie zmieniał się ani na chwilę.

— To gorzej, ale ciągle chyba lepiej zaryzykować ten pościg, tym bardziej, że nie jest pewny.

— Też tak myślę. Szkoda tylko, że mamy tego tak mało. — powiedziałem zmartwiony.

— Damy radę, wydaję mi się, że najlepszym wyjściem będzie zrobić to w miejscach, gdzie nie przebywaliśmy. Czyli wszędzie po trochu z dala od sypialni. — stwierdził Jacob patrząc w głąb budynku.

Już nic nie mówiłem, przygotowałem się tylko do biegu. Otworzyłem buteleczkę i zacząłem rozlewać. Najwięcej nalałem na parapet, po czym otworzyłem okno. Po drugiej stronie domu otworzyliśmy okno tak by zrobić przeciąg i przez nie wyszliśmy. Biegliśmy i nawet nie patrzyliśmy za siebie. Uciekaliśmy tak szybko jak mogliśmy. Chcieliśmy nie być na polu widzenia bestii, gdy już wyjdzie z domu. Dobiegliśmy do skał za którymi się schowaliśmy i próbowaliśmy złapać oddech. Ja wychyliłem się tylko trochę, żeby zobaczyć czy nas nie szuka. Była w środku, widziałem tylko ruch. Jej prędkość i zwinność była niesamowita. Zacząłem się zastanawiać, czy alfa mogą dorównać gammie. Nie miałem czasu na myślenie, bo Jacob wstał i ruszył w drogę. Ja jeszcze chwilę obserwowałem dom, jednak nie zobaczyłem niczego co mogłoby mi się przydać. Dobiegłem do Jacoba i dostosowałem się do jego tempa. Podróżowaliśmy według naszego schematu. Przerwy robiliśmy tylko na sprawdzanie mapy. Kierowaliśmy się do najbliższego miasta, pomimo, że to tam się odbywały targi terrarystyczne. Podróż dalej była spokojna, od czasu do czasu widzieliśmy jakieś mniejsze stworzonka, które uciekały na nasz widok. Żadnego nie mieliśmy okazje zobaczyć wyraźnie. Widać było tylko kształty, jedne przypominały ptaki inne wiewiórki. Za dnia było słychać życie w nocy zaś śmierć biegającą po dalekich lasach czy łąkach. Trudno było cokolwiek określić przez odległość i echo. I tak mijały kilometry na wędrówce. W nocy czasami robiliśmy postój i drzemaliśmy po kilka godzin, na zmianę. Jacob wpadł na dobry pomysł, żeby spać na drzewach i przywiązywać się linami do nich, by przypadkiem nie spaść. Po kilku dniach byliśmy już blisko naszego aktualnego celu. Była jakaś szósta rano, gdy wyruszyliśmy po nocy. Po zejściu z drzewa ruszyliśmy w drogę, niestety już bez śniadania. Byliśmy w trudnej sytuacji z powodu braku jedzenia. Mieliśmy nadzieje, że znajdziemy coś w mieście, czy to jakieś suszone jedzenie czy jagody. Powietrze im bliżej miasta tym stawało się bardziej wilgotne. Było to spowodowane tym, że wokół miasta było kilka jezior. Po drodze widzieliśmy, że do Nestwille została niecały kilometr. W pewnym momencie zatrzymałem się jak wryty. Ze strony miasta usłyszałem dziwny odgłos, którego dawno nie słyszałem. Złapałem Jacoba za rękę i zatrzymałem.

— Mamy problem i to duży, nie możemy iść dalej drogą. — starałem się ukryć swój strach, ale nie do końca się to udało.

— Czemu? — widać było po nim, że niczego nie rozumie.

— To co było słychać przed chwilą, to był odgłos Lingarostruma.

— Czego? — wydawało się, że próbuje sobie przypomnieć tą nazwę.

— Lingarostrum, potwór, który mnie kiedyś prawie zabił. Nie wiem czy to ten sam, ale było słychać wyraźną różnicę. Ten jest większy i pewnie starszy. — zacząłem się nerwowo rozglądać po okolicy.

— Możesz coś więcej powiedzieć, na przykład czy da się jakoś przed nim ukryć? — Jacob nie podzielał moich zmartwień.

— No nie jest to tropiciel, więc na pewno musimy iść lasem. Czy coś jeszcze, wiem. Gdy będzie w okolicy to poczujemy. A jak na niego trafimy to nigdy nie stój w miejscu. — powiedziałem rozglądając się wokół.

— Nie wydaje się trudne. A o co ci chodzi z tym, że go poczuje? — widać było, że nie chciał zadać tego pytania.

— To proste jego zapach jest … — nagle węch mi się wyostrzył, i szybko pożałowałem tego, to był jego zapach.

Złapałem Jacoba i skoczyłem z nim w las. Ułożyliśmy się na mchu i czekaliśmy.

— Co się dzieje? — był poważny i nie lekceważył już zagrożenia.

— Nie czujesz tego, to jego zapach. — powiedziałem zatykając nos prawą dłonią.

— Ja niczego nie czuję. — widać było, że próbuje, ale faktycznie niczego nie czuł.

— Czyli znowu mutacja się aktywowała, pewnie po bloodhoundzie, którym się opiekowałem. Musze to w końcu rozpracować, kiedy to się aktywuje. — powiedziałem zdenerwowany przez niewiedzę.

Ledwo skończyłem zdanie i poczuliśmy wielkie uderzenie w ziemie. Chwile po tym, na drodze przed nami siadł Lingarostrum. Był prawie dwa razy większy od tego, który mnie zaatakował. Zapach też był mocniejszy, a pióra dłuższe. Stwór rozglądał się po okolicy, widać było, że szuka ofiary. W okolicy nie było niczego żywego oprócz nas i niego. Wiedzieliśmy, że musimy leżeć bez ruchu, dopóki nie pójdzie. Potwór zamarł w bezruchu. Po godzinie siedzenia w końcu ruszył się i odszedł. Na nasze nieszczęście w kierunku miasta. Nie ruszaliśmy się do momentu, aż jego skoki nie będą wyczuwalne.

— Czyli o tym mówiłeś, faktycznie da się wyczuć jego obecność. — Jacob miał to do siebie, że żartował, by przestać się stresować i tak było w tym wypadku.

— Interesujące. Stał w bezruchu czekając na ofiarę, ale gdy powietrze przestało być wilgotne to uciekł. — mówiąc to próbowałem wyciągnąć mapę z plecaka.

— Może nie lubi jak mu pęka skóra, ja też tego nie lubię, a w dzisiejszych czasach trudno o jakiś krem. — uśmiech mu z twarzy nie schodził.

— Czasami powiesz coś mądrego. Możliwe, że wokół jeziora nie ma już ofiar więc szuka nowych żerowisk. Zobacz tutaj, on poszedł w stronę tego jeziora. — pokazałem palcem o które mi chodzi.

— Faktycznie poszedł w tamtą stronę. A czy to nie robi nam małego problemu? — z jego twarzy znikł uśmiech, a pojawiło się zakłopotanie.

— O czym ty mówisz? — spojrzałem na niego zdziwiony.

— Skoro poszedł do jeziora, wokół którego nie ma jedzenia to są dwie opcje. Albo poszedł spać, albo krąży blisko wody. Tak czy siak, żeby go ominąć musimy zrobić niepotrzebne kilometry. — palcem pokazał na mapie propozycję jego drogi.

— Nie wiem czy to dobry pomysł, w lesie nie ma gdzie się skryć, a jak przedostaniemy się do miasta to na pewno możemy się schować chociaż w jednym budynku. — nie napawało mnie szczęściem to co powiedziałem, ale nie chciałem ryzykować.

— Czyli małe szanse na przeżycie. — powiedział to udając wyluzowanego i położył się na plecach.

— Tak właściwie to nie do końca, Lingarostrum atakuje z ukrycia cele, które się nie ruszają. Jeżeli będziemy biec i to nie po linii prostej to jest mała szansa, że nas trafi. — zmusiłem się do sztucznego uśmieszku, który poskutkował pozytywnie.

— No to idziemy, zaraz będzie południe. Co za tym idzie najmocniejsze słońce. — Jacob wstał radośnie otrzepując swoje ubrania z różnych gałązek i liści.

Zwinąłem mapę i schowałem ją do plecaka. Wstałem, też się otrzepałem i ruszyliśmy. Szliśmy na pograniczu drogi i lasu. Tak by móc w każdej chwili się schować. Po kilku minutach drogi zobaczyliśmy wodę. Od tej chwili używaliśmy prawie każdego naszego zmysłu do sprawdzania otoczenia. Obserwowaliśmy wodę, w między czasie wsłuchiwaliśmy się w otoczenie i węszyliśmy za smrodem potwora. Doszliśmy prawie do końcówki jeziora i nagle słyszymy poruszenie w wodzie. Zatrzymaliśmy się i próbowaliśmy znaleźć miejsce tego poruszenia. Woda jednak zbyt szybko się uspokoiła. Czekaliśmy w bezruchu. Nagle coś dojrzałem. Popchnąłem Jacoba i samemu też padłem na ziemie. Nad nami przeleciał z niesamowitą szybkością wielki język z ostrym dziobem na końcu. Jednak zaraz po nietrafieniu zawrócił. Widać było, że stwór umiał się nim lepiej posługiwać niż ten, który mnie kiedyś zaatakował. Nie próżnowaliśmy, złapałem Jacoba za ubrania i zacząłem ciągnąć. Pobiegliśmy w stronę miasta. Potwór wylazł z wody, nastroszył pióra i próbował wycelować. My jednak wiedzieliśmy, że musimy biegać na boki. On przestał celować i ruszył za nami w pościg. Było słychać i czuć pod stopami jak skacze. Na moje oko mógł ważyć nawet całą tonę, a skoki wykonywał na dziesięć metrów do góry pokonując przy tym dwadzieścia metrów. Im bliżej centrum miasta tym czułem się dziwniej. Potwór w końcu odpuścił pogoń w miejscu, gdzie budynki zaczynały być oplecione czymś co przypominało białą sieć. Z każdym krokiem widzieliśmy coraz więcej tej sieci. Nie było to na pewno miejsce, w którym ktokolwiek czułby się dobrze.

— Nie wiem jak ty, ale szybko zajrzyjmy do jakiegoś sklepu i uciekajmy stąd. — Jacob był chyba najbardziej zestresowany tutaj, bo posiadał arachnofobie.

— Pełna zgoda, pomimo, że nie boje się pająków to nie chce zobaczyć czyja to robota. To rozdzielmy się, ty przeszukuj budynki na prawo ja na lewo. — powiedziałem wskazując palcem jego stronę.

— No nie wiem, czy jest sens przeszukiwać każdy budynek. Może przeszukujmy tylko sklepy. — każdy głupi się domyśli, że powiedział to tylko po ty by szybciej opuścić to miasto.

— Jest to jakiś plan, ale i tak coś czuje. Tylko nie wiem co. Dobra ruszajmy. — powiedziałem kierując się do pierwszego budynku.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 18.9
drukowana A5
za 54.99