„Jeszcze jedno takie zwycięstwo, a będę skończony.”
/Pyrrus, król Epiru/
„Kto mówi o zwycięstwach? Przetrwać, oto wszystko.”
/R.M. Rilke „Requiem”/
„Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny.”
/W. Shakespeare „Romeo i Julia”/
miłość wymyślili poeci
nasze oddechy
na szybach samochodu
mrozem ścięte
w pierzaste cumulusy
oniemiały jak Zachariasz
z drżeniem czekam
na wilgotny dotyk
twoich ust
niezbędny by zakwitły
we mnie słowa
ponoć miłość
wymyślili poeci
wyczytałem to gdzieś
między wierszami
matematyk spotyka miłość
wszystko jest gdzieś zapisane wokół nas
a więc i ona
wzór reakcji emocjonalnych
wyprowadzić można
z implikacji i koniunkcji dwojga bytów
z dyfuzji ciał
eksklamacji rozkoszy
w przestrzeni zdarzeń elementarnych
jest zdarzeniem niemal niemożliwym
to ledwie hipoteza do udowodnienia
rachunkiem nieprawdopodobieństwa
trójkątem Pascala
dwumianem Newtona
całym naszym krótkim życiem
inne kobiety
uwiera mnie miłość innych kobiet
jest taka niedopasowana
kanciasta kłująca
nie leżą mi ich ciała
bez cholesterolu
bez glutenu
jak ksylitol słodkie
obojętnie piękne
jak z płócien Modiglianiego
przerażają mnie
kilometry gładkich nóg
stupalczaste dłonie
konstelacje zalotnych spojrzeń
ich usta przesadnie namiętne
ich łzy nie dość słone
na haczykach języków
przynęty obietnic
nie wiem dlaczego
ale na ich widok
liter nie potrafię złożyć w słowa
słów w wiersze
serce mi bije tak jak zawsze
modlitwa do św. Judy
nasze marzenia już niemal pełnoletnie
czas stopniowo wysysa z nas kolory
cisza ługiem wypalona
pod złotogłowiem milczenia
my zredukowani
do dotyku pieszczoty spojrzenia
za chwilę odejdziesz
a mi pozostanie wiara w to
że rzeczy na które nikt nie patrzy
nadal istnieją
i modlitwa do św. Judy o to
by nie być najsłabszym ogniwem
w łańcuchu DNA tego świata
by życia nie trzymać w jemiolim uścisku
by być z tobą
tak bardzo jak nie jestem
kiedy nie patrzysz na mnie
kiedy nie patrzysz na mnie
samotność rozsiada się
w mym ulubionym fotelu
milczenie dłonią wygładza
szeleszczące słowa
śmierć przechadza się w moich butach
przymierza moje ciało
i narzeka że źle na niej leży
kiedy nie patrzysz na mnie
ślepnie wiara
głuchną telefony
brzeg łóżka to krawędzi otchłań
apoteozę życia drąży wirus smutku
kiedy nie patrzysz na mnie
powoli przestaję istnieć
staję się niewidzialny
bezwonny niebyły nieważny
kiedy nie patrzysz na mnie
tak naprawdę nie czuję tego wszystkiego
czy można nie istnieć i czuć?
w obronie Werony
przynosisz mi miłość
a ja tylko słowa słowa słowa
ale to ważne by słowem się dzielić
a nie by dzieliło słowo
dlatego pilnuję by przymiotniki
miały zapach i smak
wyrazy pokrywam ekspresyjną barwą
buduję misterne konstrukcje
z porównań i przenośni
jestem kapłanem septalogii deklinacji
świętych frazeologicznych związków
bronię nas przed samotnością
sonetów egidą
ciętą ripostą
oślą szczęką
Szekspirem Herbertem Szymborską
piórem z ramion wyrwanym
piszę libretto do twych westchnień
a ty pochylasz się
i całujesz mnie mocno
po prostu
i już wiem że Werona nie legnie w gruzach
na zapleczu Globe Theatre
jeszcze wczoraj
płakałaś nad losem
szekspirowskich kochanków
a dziś
na widok Hiroszimy
mych marzeń
odwracasz głowę
udając obojętność
wiosna
akordem wiosny drżą trawy zimowe
łąka spływa zieleni obłokiem
Vanessa Atalanta na liściu pokrzywy
żegluje na grzbiecie niewidzialnej fali
łzy z oczu wyciskają alergeny smutku
twój zapach kusi jak kocimiętka
uczucia jak jabłka niedojrzałe
miliardy neuronów rozkwitają w głowie
trwamy trwałością dmuchawców białych
jak pąki nabrzmiałe pękają serca
i czkawką odbija nam się
MIŁ-O-O-O-O-OŚĆ
kantata o śniadaniu
w piekarniku rumieni się już
nowy dzień z kruszonką
na stole rozkwitają bazylia i roszponka
dojrzewają szynki i sery
pyszni się kwiat cukinii
upinasz we włosach aromaty