Książkę te dedykuję moim kochanym czytelnikom i wszystkim psom na świecie
Rozdział 1
Jestem psem miejskim, ale nie zawsze tak było. Urodziłem się bowiem na wsi i pierwsze miesiące życia spędziłem właśnie tam. Może to i dobrze, że wspomnienia zacierają się z biegiem czasu w mojej głowie, bo życie z pełnym ich balastem byłoby nie do zniesienia.
Nie, nie łudzę się, że moja historia jest wyjątkowa… Wiem niestety, że jest tylko jedną z wielu podobnych opowieści. Opowieści o stworzeniach, którym nie dane było urodzić się w dobrym miejscu oraz dorosnąć z pełnymi brzuchami i w cieple, nawet o takich, którym w ogóle nie dane było dorosnąć, a często też poznać, czym jest życie. A także historii o istotach, które poznały to życie od najgorszej strony.
Czy winię was, ludzi za swój los? Nie, jestem psem, nie winię nikogo, chociaż zapewne łatwiej by mi się żyło, gdybym to potrafił. To wy sami w swoich sercach, jeśli je macie, musicie rozliczyć się z tym, coście nam uczynili. I nie generalizuję, daleki jestem od tego. Znam ludzi, którzy mają serca we właściwym miejscu, a w nich mnóstwo miejsca dla innych stworzeń.
Moja opowieść jest dla wszystkich, tych posiadających sumienie i tych, którym natura go poskąpiła. Dla tych, którzy pochylają się nad skrzywdzonymi istotami i nie potrafią przejść obojętnie obok cierpiącego zwierzaka, ale także dla tych, którzy tego nie czynią. Może moje słowa przeczyta ktoś zły i coś się w nim zmieni dzięki nim na lepsze? Nie śmiejcie się, my psy jesteśmy naiwne i wierzymy, że każdy może stać się dobrym, jeśli tego pragnie. To nasz sposób na przetrwanie.
Pierwsze co pamiętam to zapach mojej matki — dla mnie najpiękniejszy na świecie. Pachniała mlekiem, wiatrem, miłością i bezpieczeństwem. Wspominam dotyk jej ciepłego języka na mojej skórze, tchnienie jej gorącego oddechu, kiedy sprawdzała, czy z nami wszystko w porządku, obwąchując nasze kluskowate ciałka. I pamiętam moje siostry i braci, którzy, podobnie jak ja, pchali się do pełnych pokarmu sutków, popiskiwali i sikali pod siebie. Wtedy wszystko było takie proste, trzeba było tylko dużo jeść i spać możliwie najbliżej rodzeństwa, najlepiej w środku, żeby nie zmarznąć. A potem otworzyłem oczy…
Mój dom był mroczny i ciasny, lecz był to jedyny dom, jaki znałem. Daleko, jak mi się wtedy wydawało, dostrzegałem światło, stamtąd także dobiegały obce zapachy, których trochę się bałem, lecz które zarazem kusiły i przyzywały. Nasza matka jednak zabraniała nam zbliżać się do tej jasności i zapachów, które chcieliśmy poznać, odpychała nas i czasem szczypała boleśnie tego, który był zbyt ciekawski, by jej posłuchać. W końcu jednak musiała nam pozwolić poznać świat, który na nas czekał. Dorastaliśmy, potrzebowaliśmy ruchu i powietrza, zabaw i radości nie mniej, niż jedzenia.
Nie spodziewałem się, że to, co leżało poza naszym domem było takie ogromne i takie jasne! Wyszedłem za moimi braćmi i stanąłem osłupiały, mrużąc oczy w promieniach słońca, niezdolny do ruchu, sparaliżowany strachem i zachwytem. Świat był piękny, piękniejszy niż sądziłem, pachniał tęsknotą za czymś, czego nie znałem i przyzywał mnie z całej mocy, obiecując cudowności, których nie potrafiłem pojąć. Bałem się tego świata, a zarazem chciałem poznać cały, powąchać każdy jego zakamarek i pobiec przed siebie na krótkich, miękkich łapkach.
Matka nie zezwoliła nam jednak odejść zbyt daleko, pilnowała nas, leżąc z czujnie uniesioną piękną głową i nastawionymi uszami, z których jedno było wystrzępione i krzywe. My, nieświadomi i beztroscy, przewracaliśmy się w miękkiej trawie, toczyliśmy bójki między sobą, a kiedy zgłodnieliśmy, biegliśmy do naszej rodzicielki, do jej pełnych mleka piersi i miękkiego pyska.
Rosłem, byłem coraz silniejszy i odważniejszy. Nasze wyprawy stawały się nieco dłuższe, przemierzaliśmy okolice naszego domu z uporem, nawet wówczas, gdy nasza matka biegła gdzieś daleko, by przynieść czasem coś, co mogliśmy zjeść. Niekiedy nasze jedzenie było świeże i żywe, najczęściej jednak takie nie było, lecz zawsze byliśmy wdzięczni, że je dostajemy. Wtedy już poznaliśmy, co to głód i baliśmy się go, szarpał nasze brzuchy boleśnie i sprawiał, że płakaliśmy, ale co najgorsze, przez nasz głód płakała także matka, jej łzy zaś bolały nas najbardziej.
Któregoś wieczoru matka nie wróciła, nie było jej także rano, chociaż wołaliśmy ją z całych sił. Pojawiła się dopiero nad ranem, nie przynosząc nic, czym moglibyśmy się posilić. Wpełzła do naszej jamy i legła na brzuchu, kładąc głowę na ziemi. Pachniała krwią i cierpieniem. Potem zaczęła pachnieć także chorobą i śmiercią. W końcu pozostał tylko zapach śmierci. Zrozumieliśmy, że nie mamy już mamy, zostaliśmy sami.
Wiedzieliśmy, że musimy opuścić nasz dom i iść poszukać czegoś do jedzenia i chociaż baliśmy się bardzo, nie mieliśmy innego wyjścia. Nie byłem odważny, ani najsilniejszy, nie spieszyłem się więc, ale w końcu i ja musiałem znaleźć w sobie dość odwagi, aby opuścić miejsce, które do tej pory było moim domem, pozostawiając w nim ciało tej, która mnie urodziła.
Ruszyłem przed siebie, podążając po tropach moich odważniejszych braci i sióstr, przemierzałem leśne ścieżki i przedzierałem się przez krzaki. W końcu dotarłem w pobliże wartkiego strumyka, którego wody skrzyły się w słońcu, a zapach obiecywał ugaszenie pragnienia. Chciałem napić się chłodnej wody, jednak ponieważ moje łapki były jeszcze niezbyt sprawne, a krępe ciałko nie potrafiło zachować równowagi, wpadłem do rzeczki. Prąd porwał mnie i poniósł, rzucając mną jak korkiem. Woda zalewała mi głowę, sprawiała, że nie mogłem oddychać, szybko opadłem z sił. Nagle poczułem, że coś chwyta mnie za skórę na grzbiecie i wyciąga z wody. Bardzo się bałem, nie miałem jednak sił, by bronić się albo uciekać, czy chociażby płakać ze strachu.
Istota, która mnie złapała była najdziwniejszym stworzeniem jakie dotychczas widziałem. I największym. Miała dziwną, płaską twarz bez futerka, którą zbliżyła do mnie, ale w jej oczach nie dostrzegłem groźby, tylko troskę. I była ciepła, trzymała mnie mocno, lecz delikatnie, sprawiając, iż powolutku mój strach mijał. Nie pachniała mlekiem, ale jej zapach też całkiem mi się podobał. Polizałem ją, a ona wydała taki dziwny dźwięk, którego również nigdy wcześniej nie słyszałem, jednak skądś wiedziałem, że był to śmiech.
— Skądś się tu wziął, co? — zapytała. — Biedaku, niewiele brakowało, a utonąłbyś w tej naszej rzeczce. Gdzie twój domek?
Nic nie rozumiałem, ale na wszelki wypadek znowu polizałem tę dziwną istotę, która mówiła do mnie łagodnym głosem i sprawiała, że było mi ciepło. Zastanawiałem się, czy może ona dać mi także napić się ciepłego mleczka, chociaż nic nie wskazywało na to, żeby je miała.
I tak trafiłem do domu Babci Jasi. W tym domu, poza Babcią i mną mieszkały także inne zwierzaki i nie wszystkie lubiłem. Babcia Jasia opiekowała się dwoma psami i dwoma kotami, miała pod opieką także kury, kaczki i jedną gęś. Ja stałem się najmłodszym członkiem jej dużej rodziny.
Dom, w którym mieszkała w niczym nie był podobny do naszej jamy w lesie, znacznie większy, wydawał mi się wtedy prawdziwym pałacem. W środku pachniało jedzeniem, dymem i kwiatami, było tam ciepło i sucho — od razu mi się spodobało. Babcia wniosła mnie na rękach do wewnątrz i posadziła na takim miękkim i wysokim, co, jak się potem dowiedziałem, nazywało się łóżkiem. Zostawiła mnie samego i chociaż chciałem pobiec za nią, lecz do ziemi było bardzo daleko, bałem się z zeskoczyć, więc tylko narobiłem wrzasku. Babcia wróciła z kolejnym miękkim czymś, w co mnie owinęła i od razu zrobiło mi się ciepło i przyjemnie. Byłem okropnie głodny, lecz zmęczenie wzięło górę, zasnąłem zawinięty w miękki kocyk na ogromnym łóżku mojej wybawicielki. Gdy się zbudziłem i otworzyłem oczy, ujrzałem koło siebie bardzo dziwnego psa — miał stojące, niewielkie uszy i długie wąsy, przyglądał mi się dużymi zielonymi oczami. Wygramoliłem się z kocyka i podszedłem do niego, żeby sprawdzić, czy czasem nie był mamą i nie miał dla mnie mleczka. Niestety, szybko przekonałem się, że to nie była żadna mama ani nawet pies. Stworzenie prychnęło, zasyczało i zdzieliło mnie łapą po głowie. Oczywiście zacząłem krzyczeć i płakać, chociaż tak naprawdę nic mi się nie stało, przestraszyłem się tylko. Stworzenie odsunęło się trochę i znowu przyjrzało mi się z uwagą.
— Czego tak się drzesz, mały? — zapytało. — Kota nie widziałeś?
— Nie. W ogóle niewiele widziałem — odpowiedziałem, zgodnie z prawdą — Ty jesteś kot? Co to kot? Taki pies, tylko inny?
— Nie głupolu, kot to kot, najlepsze zwierzę na świecie! — odparł kot z dumą. — Koty są szybkie, zwinne, mądre i przebiegłe. Umieją polować na myszy i ptaki, a także mruczeć i łasić się. Za to ludzie je kochają i dają im dużo dobrego jedzenia. Koty są lepsze niż psy, które nic nie umieją, tylko szczekają bez przerwy i sikają na drzewa. Ja nazywam się Mrusia i mieszkam z Babcią Jasią od zawsze. Czyli bardzo długo. Jeśli chcesz tu zostać, nie wolno ci do mnie podchodzić bez pytania, ruszać moich miseczek i spać na poduszce Babci, bo to moje miejsce. Zrozumiano?
Niewiele z tego zrozumiałem, ale bałem się pytać dalej, żeby kot-Mrusia znowu mnie nie uderzył, albo nie zrobił mi czegoś jeszcze gorszego. Nie wiedziałem, co to te ptaki i myszy, a także polowanie i mruczenie. Postanowiłem jednak wszystkiego się nauczyć, zwłaszcza mruczenia, bo byłem bardzo głodny, a za mruczenie, jak mówił kot, dostawało się dużo dobrego jedzenia. Tymczasem do domu weszła Babcia Jasia i zbliżyła się do nas. Pogłaskała Mrusię, która wydała taki niski dźwięk, i otarła się głową o jej rękę, po czym pochyliła się nade mną.
— Wyspałeś się, maluszku? — zapytała Babcia. — Na pewno jesteś głodny, chudzineczko. Chodź, babcia zaniesie cię na obiadek.
Zastanawiałem się, co to ten obiadek i czy to dobre, a Babcia wzięła mnie na ręce i poszła ze mną do innego pomieszczenia, gdzie bardzo smakowicie pachniało, czułem woń mleka i inne smakowite zapachy. Byłem taki głodny, że znowu zacząłem płakać i wyrywać się, chciałem jak najszybciej znaleźć coś, co mógłbym zjeść. Babcia posadziła mnie na ziemi, po czym obok mnie postawiła okrągły przedmiot pełen ciepłego mleka i jeszcze czegoś, co w nim pływało i też było pyszne. Jadłem i jadłem, i miałem wrażenie, że nigdy się nie najem, ale w końcu byłem już tak pełen, że nóżki nie chciały mnie utrzymać. Usiadłem przy okrągłym, teraz prawie pustym przedmiocie i donośnie beknąłem. Babcia zaśmiała się, a ja pomyślałem, że ten śmiech to najpiękniejszy dźwięk na świecie.
— I co ja mam z tobą zrobić, piesku? — zapytała Babcia, spoglądając na mnie z troską. — Jesteś niczyj, prawda? Oczywiście, że niczyj, taki marniutki, taki biedny… Na razie zostaniesz u mnie, a potem się zobaczy. Wystarczy mi jedzenia i dla ciebie. Trzeba ci tylko nadać imię, bo pies bez imienia to pies bez domu. A ty już nie jesteś bezdomny, małym topielcu. Będziesz się nazywał Topik.
Od tej chwili miałem już imię i własną miseczkę, chociaż najbardziej smakowało mi jedzenie z cudzych misek, zwłaszcza z miski Mrusi. Poznałem też inne psy — wielkiego, puchatego Groszka i smukłą Kurzawę, które całymi dniami biegały po podwórzu i towarzyszyły Babci Jasi, a wieczorem wracały do domu, by kłaść się u jej stóp. Kurzawę pokochałem od razu, przypominała mi trochę moją mamę, też była nieduża i miała miękki, ciepły pyszczek, niestety, choć szukałem parę razy, nie znalazłem u niej nawet kropli mleka. Kurzawa śmiała się ze mnie, trącała mnie łapą, aż się przewracałem i mówiła, że jestem głupek i smarkacz. Groszka na początku bardzo się bałem, był taki duży i kosmaty, nie widziałem jego oczu ani nosa, tylko szarą, długą sierść i wielki, różowy jęzor, którym usiłował mnie polizać. Jak się jednak szybko okazało, Groszek był uosobieniem łagodności, a spanie przy jego boku przypominało sen obok puchatej, ciepłej chmury. A jeszcze później dowiedziałem się, że życie w domu Babci Jasi ma też swoje ciemne strony — poznałem bowiem Króla.
Król był drugim kotem, który pomieszkiwał z Babcią. Najczęściej włóczył się po okolicy, siejąc postrach wśród innych kotów, a także psów i ptaków. Był znacznie większy od Mrusi, prawie taki duży jak Kurzawa, jego pręgowane futro było gęste i długie, miał ostre też pazury, których chętnie używał oraz wyjątkowo podły charakter. Nawet Groszek omijał go szerokim łukiem, gdyż Król nie patyczkował się z nikim, od razu syczał i tłukł wszystkich, którzy stanęli mu na drodze, a także tych, którzy po prostu nie przypadli mu do gustu, jak ja.
Gdy Król zjawił się w domu pewnego wieczoru od razu mnie dostrzegł, najeżył się, wygiął ciało w łuk i ruszył w moją stronę. Nie wiedziałem wówczas, że w takiej sytuacji najlepiej jest uciekać tak szybko, jak się tylko potrafi. Chciałem przywitać się z nowym kolegą, odważnie wiec podszedłem w jego stronę, merdając krótkim ogonkiem. Król wrzasnął na mnie i uderzył mnie tak mocno, że z nosa pociekła mi krew.
— Wynocha z mojego domu! — krzyknął. — Nie mieszkasz tu! Won!
Nic z tego nie rozumiałem, Babcia wszak często powtarzała mi, że tu jest mój domek, nie zamierzałem zatem nigdzie się wynosić. Ale nie miałem także ochoty pozwalać jakiemuś kotu, który pojawił się nie wiadomo skąd, żeby na mnie wrzeszczał i kaleczył mój nos! Wyszczerzyłem na niego wszystkie zęby i zawarczałem, jak mi się wydawało, bardzo groźnie. Byłem pewien, że kot będzie się mnie bał. Niestety, tak się nie stało, kocisko znowu mnie zaatakowało, a ja nie potrafiłem się obronić. Krzyczałem bardzo głośno, tak głośno, że Babcia, która wracała właśnie ze sklepu w towarzystwie Groszka i Kurzawy już z ulicy usłyszała mój lament. I dobrze, że była blisko, bo pewnie Król zrobiłby mi poważną krzywdę, gdyby nie ona i kapeć, którym odpędziła kocura ode mnie.
— Biedny Topiku — mówiła, obmywając mi poraniony nosek ciepłą wodę i głaszcząc mnie tymi kochanymi dłońmi. — Nie wiedziałeś, że Król nie lubi nikogo. Ale to moja wina, zapomniałam zamknąć okno i naraziłam cię na niebezpieczeństwo. Na szczęście byłam blisko. Nosek się zagoi, raz-dwa, zobaczysz. No, nie płacz, już, nie płacz!
Łatwo było jej mówić, nos palił mnie żywym ogniem, ucho, rozdarte pazurami, piekło tak, że miałem wrażenie, że zaraz odpadnie. Trząsłem się, piszczałem i nie mogłem przestać bardzo długo. W końcu Babcia westchnęła i powiedziała:
— Jutro zabiorę cię do weterynarza. I tak miała się tam z tobą wybrać, czekałam tylko na emeryturę, wiesz? Trzeba będzie iść wcześniej, niech cię fachowiec opatrzy. A o pieniądze będziemy się martwić kiedy indziej.
Cała noc płakałem i stękałem, Babcia siedziała ze mną na kolanach w dużym fotelu pod oknem i głaskała mnie delikatnie, ale nie umiała mi pomóc. Kurzawa leżała u jej stóp ze smutną miną, nieskora do zabawy, trzymając smukły pysk na babcinej stopie. Groszek spał, pochrapując na dywaniku przy łóżku razem z Mrusią, tylko Król siedział z wyniosłą miną i kątem oka obserwował mnie i Babcię. Wiedziałem, że zapamiętał dobrze, komu zawdzięczał bliskie spotkanie ze starym kapciem.
Z samego rana Babcia jeszcze raz przemyła moje rany, miała zatroskaną minę i zmarszczone brwi, a gdy nie chciałem zjeść śniadania bardzo się zasmuciła. Zawinęła mnie w kocyk, który zacząłem uważać już za swoją prywatną własność i wzięła ostrożnie na ręce.
— Kurzawo, Groszku, wy zostajecie. Jedziemy do miasta! — powiedziała. — Macie być grzeczni i nie drzeć się bez opamiętania, bo mnie sąsiedzi w końcu na taczkach przez was wywiozą. A ty! — zwróciła się do Króla, siedzącego na kuchennym stole — Wynocha na dwór! Strach cię z innymi w domu zostawić bez nadzoru!
Król nie bardzo chciał wychodzić, tym bardziej, że pogoda tego dnia była raczej niezachęcająca, kropiło i było chłodno, ale kiedy Babcia machnęła w jego kierunku ścierką, zasyczał na nią i umknął przez uchylone drzwi. Po drodze posłał mi takie złe spojrzenie, że nos i ucho rozbolały mnie od niego jeszcze bardziej.
Wyszliśmy, żegnani tęsknym piszczeniem Groszka. Babcia niosła mnie ostrożnie, drepcząc powoli przez wieś. Mimo bólu rozglądałem się uważnie dookoła, nigdy nie widziałem jeszcze tylu domów i ludzi. Większość tych domów, jeśli nie wszystkie było dużo większych od domu mojej Babci, ale żaden nie wydawał mi się tak piękny, jak ten, w którym mieszkałem. Ludzie pozdrawiali moją Babcię, niektórzy pytali nawet, kim jestem i co mi się stało, ale Babcia zbywała ich tylko machnięciem dłoni, mówiąc, że bardzo się spieszy. W końcu Babcia weszła ze mną do takiego dziwnego domu, w którym było mnóstwo foteli, a na tych fotelach siedzieli ludzie. Pachniało nieprzyjemnie, od razu zrobiło mi się niedobrze, schowałem poraniony nos w kocyk, by choć trochę odgrodzić się od tych wszystkich woni. Nagle dom zatrząsnął się i zaryczał straszliwie i ku mojemu przerażeniu zaczął się poruszać, nabierając prędkości. Spojrzałem w okno i zobaczyłem uciekające do tyłu domy, drzewa i krzaki, wszystko dygotało, łącznie ze mną, a zapachy były coraz bardziej dokuczliwe. Nie mogłem tego znieść, chciałem uciekać, wyrywałem się mojej opiekunce i płakałem, aż chyba od tego wyrywania, płaczu, a także z bólu zrobiło mi się jeszcze gorzej i zwymiotowałem wprost na bluzkę Babci. Babcia nic nie powiedziała, wyjęła chusteczkę i wytarła bluzkę, lecz pani siedząca koło nas zakryła ręką usta i szybko wstała.
— Z takimi kundlami to się autobusami nie jeździ! — powiedziała do mojej Babci. — Kto to widział brać psa tam, gdzie ludzie siedzą, jeszcze takiego parszywego!
— Sama pani jesteś parszywa! — odpowiedziała Babcia twardym głosem. — Jak pani przeszkadzamy, proszę się przesiąść, obie na tym skorzystamy.
— Bezczelna, brudna starucha! — burknęła tamta pani, ale przeniosła się na inne, dalsze miejsce, z wielce oburzoną miną. Babcia przytuliła mnie i pogłaskała delikatnie, szepcąc do mnie cichutko:
— Jesteś ślicznym, mądrym, malutkim pieskiem. Nie słuchaj głupich bab, Topiku!
Kiedy w końcu wysiedliśmy byłem taki słaby, że nawet nie miałem sił przyglądać się okolicy, zresztą to, co widziałem, niezbyt mi się podobało. Wszędzie pełno ludzi i jeszcze jakieś szybko poruszające się i ryczące potwory, które przemykały blisko nas, ogromne domy i nieprzyjemne zapachy. Jeśli tak wygląda miasto, pomyślałem sobie, to ja zdecydowanie nie chciałbym w nim mieszkać.
Moja kochana Babcia weszła ze mną do jednego z tych domów. Wewnątrz siedziało kilka osób z psami albo kotami, bezpiecznie zamkniętymi w takich śmiesznych, małych pudełkach, które, jak później dowiedziałem, nazywały się kontenerki. Nawet nie bałem się jakoś specjalnie, siedziałem na kolanach u mojej opiekunki i czułem się bezpiecznie. Kiedy pan w białym ubraniu poprosił nas do drugiego pomieszczenia, zacząłem jednak bać się bardziej. Babcia weszła tam ze mną i postawiła mnie całkiem samego na takim okropnie wysokim i zimnym stole. Ten człowiek w białym obejrzał mój poraniony nos, pomacał boczki, zajrzał mi do gardła, a potniej, o zgrozo, wsadził mi w to miejsce po ogonem jakiś patyk. Oczywiście narobiłem wrzasku, żeby nie myślał sobie przypadkiem, że mi się to podobało. W końcu powiedział mojej Babci, że trzeba mnie koniecznie odrobaczyć i zaszczepić, żebym nie zachorował. Razem wsadzili mi na siłę do gardła gorzką tabletkę, a Babcia trzymała mnie, kiedy ten pan smarował mój nos jakimś podejrzanym mazidłem. Bardzo się ucieszyłam, gdy w końcu wyszliśmy z tego miejsca, nie wiedziałem wówczas, że ten człowiek w białym ubraniu to psi lekarz, weterynarz, do którego wszystkie zwierzaki powinny od czasu do czasu się wybrać, nawet jeśli było im to wyjątkowo nie w smak.
Rosłem i mężniałem z dnia na dzień, Króla jednak nauczyłem się skutecznie unikać. Babcia pozwalała mi już wychodzić ze sobą do ogrodu, gdzie w towarzystwie Kurzawy i Groszka pomagałem jej w pracy. Kopałem dziury większe niż ja sam, przesadziłem kilka krzaków pomidorów i truskawek, pogryzłem rękawiczki i wyniosłem za dom motykę. Babcia trochę się dąsała, lecz nie gniewała długo, wiedziała najwyraźniej, że starałem się najlepiej, jak potrafiłem.
Jednak kiedy rozkopałem całą górę kompostu, część zjadłem a w reszcie się wytarzałem, Babcia nie wytrzymała i nakrzyczała na mnie.
— Będziesz, śmierdzielu, spał na dworze razem z Królem! — powiedziała surowo. — Nie mam zamiaru cię kąpać!
Zmartwiłem się nie na żarty, bo spanie z Królem, wszystkie jedno, czy na dworze, czy pod dachem nie było szczytem moich marzeń. Groszek podszedł do mnie, trącił mnie swoim wielkim nosem, o mało mnie nie przewracając przy okazji i powiedział z powagą:
— Topiku, musisz być grzeczny i nie robić takich rzeczy. Zobacz, ani ja, ani Kurzawa niczego nie gryziemy i nie kopiemy, gdzie nie wolno. Nasza Babcia jest kochana, lecz nie ma już tyle sił, by naprawiać to, co ty zepsujesz.
— Wcale nie psuję! — oburzyłem się. — Pomagam!
— To może pomagaj mniej! — odezwała się Kurzawa, która do tej pory leżała pod krzakiem porzeczek i udawała, że śpi. — Babcia jest stara, rozchoruje się przez ciebie! I kto się nami zajmie, co?
— Co to znaczy stara? — zdziwiłem się.
— To znaczy, że żyje już bardzo długo i szybko się męczy — odpowiedziała Kurzawa. — Dlatego my musimy o nią dbać, a już na pewno nie wolno nam niczego niszczyć. Mamy tylko ją.
— A ona tylko nas — dodał Groszek.
Od tego dnia przestałem kopać dziury w ogródku, czasem coś tam pogryzłem, bo trudno było się powstrzymać, kiedy zęby tak strasznie swędziały, lecz starałem się gryźć tylko to, co nie było Babci potrzebne, jak na przykład buty, które stały od zawsze w sieni, a Babcia wcale w nich nie chodziła. Jak się okazało, to też nie było dobre, Babcia bowiem ręce załamała, kiedy znalazła jeden z nich z artystycznie obgryzioną cholewką.
— Jedną parę wyjściową raptem miałam… — westchnęła zrezygnowana. — Co prawda i tak nigdzie nie wychodziłam, więc w sumie nic takiego się nie stało — dodała, widząc moją zasmuconą minę. — Ale następnym razem może najpierw zapytaj, czy można się czymś bawić.
Przyszła jesień, a z nią chłody i deszcze. Nam psom, oczywiście zupełnie one nie przeszkadzały, nadal chętnie bawiliśmy się na zewnątrz, biegaliśmy po mokrej trawie, piliśmy wodę z kałuż i łapaliśmy w nozdrza nowe wonie. Uwielbiałem wskakiwać w kupki świeżo zgrabionych liści, taplać się w błocie, nieco mniej podobało mi się później wycieranie łap, ale bez tego zabiegu nie miałem co marzyć o wejściu do domu, Babcia była nieustępliwa. Kiedy spadł pierwszy śnieg nie posiadałem się z radości, biegałem po miękkim, białym puchu, łapałem go z zęby, przewracałem się w nim tak długo, że w końcu sam wyglądałem jak śniegowa kulka.
— Proszę, jaki śliczny bałwanek z naszego Topika! — śmiała się Babcia Jasia, obserwując moje harce — Jeszcze ci, piesku, marchewki brakuje!
— Niczego mu nie brakuje, to bałwan nawet bez śniegu! — burknęła Kurzawa, ale sama też ukradkiem jadła śnieg, kiedy myślała, że nikt jej nie widzi. Udawała poważną psią damę, lecz tak naprawdę wciąż była szalona i skora do zabawy. Groszek w swoim grubym i gęstym futrzanym kożuchu kładł się wprost na śniegu, zadowolony i uśmiechnięty. Nie bawił się z nami, nie biegał i nie szalał, cieszył się życiem na własny, groszkowy sposób. Bardzo go lubiłem, a także szanowałem, bowiem wiedziałem, że w razie niebezpieczeństwa Groszek, chociaż podobny do pluszowego niedźwiadka, potrafił być naprawdę groźny, a jego basowe szczekanie robiło wrażenie na każdym psie, włącznie ze mną.
Szczęśliwe to były czasy, beztroskie, niewinne… jakże często wspominam moich przyjaciół, nasz mały, drewniany domek, ogrodzony krzywym płotem, podwórko, na którym spędzałem tyle czasu. I ją, Babcię Jasię, jej stwardniałe od pracy, kochające dłonie, jej ciepły głos, zapach. Oddałbym wiele, by jeszcze kiedyś zobaczyć Kurzawę i Groszka, a nawet Mrusię, dowiedzieć się, że są zdrowi i bezpieczni, niestety, to raczej pozostanie na zawsze w strefie marzeń.
Nastał grudzień, w naszym domu pojawiło się świąteczne drzewko, na którym Babcia zawiesiła kolorowe ozdoby i kategorycznie zakazała się nimi bawić. Była radosna, podśpiewywała sobie nawet, krzątając się w kuchni, przygotowywała moc smakowitych potraw. Kiedy zapytałem Kurzawę, co to za okazja i kiedy będziemy mogli wreszcie zjeść to wszystko, co przygotowała, ta roześmiała się i trąciła mnie łapą, jak to miała w zwyczaju.
— To nie dla nas, głupolu! — wyjaśniła. — Przyjeżdża córka naszej Babci. Ona rzadko tu do nas zagląda, mieszka daleko i nie ma czasu. Ale pojutrze przyjedzie. To dlatego Babcia jest taka radosna. A my będziemy musieli być grzeczni i nie naprzykrzać się zanadto.
— I nic z tego jedzenia nie dostaniemy? — zmartwiłem się.
— Oczywiście, że dostaniemy! My też jesteśmy dziećmi naszej Babci, co z tego, że mamy cztery łapy i ogony! Każde z nas będzie mogło najeść się do syta.
Wieczorem Babcia, nadal w doskonałym nastroju, jednak bardzo zmęczona, ułożyła się wraz z nami do snu. Przytuliłem się do jej boku, tak, jak zawsze, czułem się kochany i bezpieczny. Pomyślałem sobie, jakie to szczęście mieć taki dobry dom, gdzie pies czuje się potrzebny, kochany. Gdybym wtedy wiedział…
Obudziłem się w nocy nagle i jak mi się wydawało, bez przyczyny, czułem przerażenie, chociaż sam nie wiedziałem, z jakiego powodu. Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że coś przyszło podczas snu i sprawiło, że nasza Babcia nas zostawiła. Pachniała tak, jak kiedyś moja mama — śmiercią. Zerwałem się i zacząłem lizać twarz mojej opiekunki i jej ręce, chciałem sprawić, by znów było jak zwykle, chociaż wiedziałam nadto dobrze, że to nadaremne, lecz nie potrafiłem przestać. Wyrwane ze snu Kurzawa i Groszek także były przestraszone, usiadły obok siebie przy łóżku i spoglądały pełnymi łez oczami. Kurzawa podniosła w górę swój piękny, smukły pyszczek i zapłakała głośno, za chwilę to samo uczynił Groszek, ja jednak nie potrafiłem rozpaczać. Moje małe psie serduszko było tak pełne żalu, lecz nie umiałem go wyrazić. Położyłem się na powrót u boku Babci Jasi, zupełnie jakbym chciał swoim ciepłem ogrzać jej stygnące ciało.
Dopiero, kiedy słońce stało już wysoko na niebie zeskoczyłem na podłogę i ze spuszczonymi uszami i podkulonym ogonem powędrowałem do kuchni. Chociaż byłem bardzo smutny, byłem także nadal młodym, ciągle rozwijającym się psiakiem i po prostu zrobiłem się głodny. Na stole stały miski, w których babcia wieczorem zostawiła do wystygnięcia różne pyszne rzeczy. Wskoczyłem na taboret, a stamtąd na stół, nie przejmując się zupełnie wszelkimi zakazami.
— Co ty robisz, Topiku, nie wolno nam! — Krzyknęła Kurzawa, kiedy to zobaczyła.
— Młody ma rację, Kurzawo — odezwał się posępnie Groszek. — Niech zajada, ile chce, teraz już wszystko jedno. Nie ma naszej opiekunki, nikt się tym nie przejmie.
Siedzieliśmy zamknięci w domu do późnego popołudnia, gdy wreszcie ktoś z sąsiadów zaczął się zastanawiać, czemu Babcia nie wychodziła od rana, a my hałasowaliśmy i szczekaliśmy rozpaczliwie. Przyjechali panowie w niebieskich ubraniach, i bez pytania weszli do naszego domu. Trochę się wystraszyli Groszka, ale on skulił się, zupełnie, jakby nie był wielkim oraz silnym psem i umknął przez uchylone drzwi. Kurzawa schowała się pod stołem, a ja uciekłem do pokoju, gdzie leżała Babcia i wlazłem głęboko pod łóżko, skryłem się w najciemniejszym kącie wśród kurzu i pajęczyn. Panowie wyciągnęli jakieś urządzenia, mówili do nich i niebawem przyjechał kolejny samochód, tym razem z panią i panem w białym ubraniu, zupełnie takim samym, jakie nosił ten psi lekarz, do którego Babcia mnie zabierała. Pachnieli też podobnie, jak on. Zabrali naszą opiekunkę, naszą kochaną żywicielkę, wypędzili na zewnątrz Kurzawę, o mnie jednak nie mieli pojęcia, siedziałem cichutko jak myszka i nie miałem zamiaru się ujawniać. Kiedy drzwi zamknęły się za nimi, ostrożnie opuściłem moją kryjówkę. Wskoczyłem na łóżko, które wciąż pachniało bezpieczeństwem i miłością, zwinąłem się w kłębek na babcinej poduszce. Chciałem poczuć jeszcze raz, że jestem kochany, niestety, poczułem jedynie, to, że zostałem całkiem sam.
Rankiem drzwi znowu otworzono i do środka weszło bardzo dużo różnych, nie znanych mi ludzi. Uciekłem w moje miejsce pod łóżkiem i schowałem się z nadzieją, że nikt mnie nie dostrzegł. Tym razem jednak nie udało mi się pozostać niezauważonym. Ktoś odsunął łózko i silne ręce pochwyciły mnie za kark i podniosły do góry.
— Ile ona miała tych psów? — zapytał mężczyzna, który mnie trzymał. — To już trzeci.
— I mam nadzieję, że ostatni. — odpowiedziała stojąca naprzeciwko kobieta. — Nie mam pojęcia, co my z nimi zrobimy.
— Tego wielkiego to sąsiad już wziął — odpowiedział mężczyzna. — Ale ta chuda suka i ten mały… Przecież ich nie zabierzemy ze sobą do miasta.
— Wykluczone! Nie mamy ani miejsca, ani czasu. Ja ponadto nie mam ochoty skończyć jak moja matka, otoczona zgrają śmierdzących kundli i zapchlonych kotów. Dobrze, że jej nie ponadgryzały z głodu, chociaż pewnie nie zdążyły. Wyrzuć tego burka na dwór, czuć tu psem.
Mężczyzna chwycił mnie mocniej i po chwili wylądowałem na zewnątrz, gdzie jeszcze nie tak dawno tak wesoło i chętnie się bawiłem. Podwórko wydawało mi się teraz inne, obce i ponure, jakby wraz z Babcią Jasią z domu i obejścia zniknęła cała radość, która tu mieszkała. Nie wiem, co bym zrobił, gdyby nie Kurzawa, która wyskoczyła z krzaków, gdzie się schowała.
— Musimy uciekać! — szepnęła. — Ci ludzie zrobią nam coś złego albo zamkną gdzieś! Albo uwiążą jak Groszka i już nigdy nie będziemy mogli się bawić.
— Jak to, gdzie jest Groszek? — zapytałem, rozglądając się dookoła z nadzieją.
— Zabrali go, chodź, pokażę ci, co z nim zrobili, a potem uciekniemy oboje. Mieszkałeś w lesie, powiesz mi, co i jak, damy radę.
Pobiegliśmy, Kurzawa mknęła jak wicher, ledwie za nią nadążałem, ale wyciągałem z całych sił krótkie łapki, bojąc się, żeby mnie nie zostawiła i ona. Kiedy mijaliśmy sąsiedni dom, zobaczyłem Groszka, stał zrezygnowany, ze zwieszoną głową.
— Groszku, Groszku! — zawołałem. Chciałem pobiec do niego, przytulić się do miękkiego futra, ale dom był otoczony szczelnym i wysokim płotem. — Groszku! Dasz radę przeskoczyć tu do nas?
Groszek tylko pokręcił łbem, a wtedy zobaczyłem, że na szyi miał coś, co pobrzękiwało przy każdym ruchu.
— Założyli mu łańcuch, Topiku — westchnęła Kurzawa. — Nie może się uwolnić i iść z nami.
— Nie może przegryźć tego łańcucha? Przecież ma największe zębiska na świecie.
— Żadne zęby nie przygryzą żelaza, głupolu — odpowiedziała. — Nie ma na świecie psa, który by to potrafił. Lepiej uciekajmy, zanim i nam założą takie więzy!
Pobiegliśmy przed siebie, wprost przez oszronione pola ku lasowi, gdzie, jak myślała Kurzawa, będziemy potrafili żyć wolni. Nie wiedziała jednak, że ja, chociaż urodziłem się w opuszczonej lisiej jamie, niewiele wiedziałem o życiu wśród drzew. Już po dwóch dniach oboje mieliśmy dość tułaczki. Ja byłem bardzo głodny i chociaż próbowałem jeść zmarźniętą trawę i ziemię, tylko rozbolał mnie brzuch. Kurzawa też była głodna, nie potrafiła upolować nawet myszy. W końcu znaleźliśmy jakieś puszki, w których zostało trochę nieświeżego jedzenia, wszystkie wylizaliśmy do czysta, ja zjadłem nawet kawałek pachnącego kiełbasą papieru, lecz nie na długo nam to wystarczyło.
— Idziemy do ludzi! — zadecydowała w końcu moja towarzyszka — Żadne z nas dzikie psy, zginiemy tu. Jest mi zimno, głodna jestem, łapki mnie bolą. Chcę mieć dach nad głową i pełną miseczkę.
— Dobrze, Kurzawo, wracamy. Ale nie boisz się, że ludzie uwiążą nas na łańcuchach, jak Groszka? — zapytałem.
— Jak tylko zobaczymy człowieka z łańcuchem, uciekniemy.
Błąkaliśmy się po lesie jeszcze przez kilka godzin, ale w końcu udało nam się dotrzeć do cywilizacji. Naszym oczom ukazały się pierwsze zabudowania. Nie sądziłem, że tak ucieszy mnie widok domów, ogrodzonych podwórek, przechadzających się po nich kur, samochodów i ludzi. Nie była to nasza wieś, ale nie przejmowaliśmy się tym zupełnie, w tej naszej nie było już dla nas miejsca. Pobiegliśmy brzegiem szosy, trzymając się pobocza, z nosami przy ziemi w poszukiwaniu wyrzuconych resztek, leżących skórek od chleba i wszystkiego, co nadawało się do jedzenia. Nie było tego zbyt wiele, nadal byliśmy głodni. Jednak w końcu natrafiliśmy na prawdziwe Eldorado — śmietnik.
Ile tu było dobroci, ci ludzie nie mają bladego pojęcia, co to znaczy głodny i pusty brzuszek i wyrzucają całkiem dobre jeszcze jedzenie. Znaleźliśmy nawet troszkę mięsa, ale całe dostało się Kurzawie, bo była większa i szybciej jadła. Ja za to znalazłem pół kanapki z czymś pachnącym i słonym, dwie kości, trochę już nieświeże i mnóstwo pysznych papierków. Najadłem się do syta!