Wstęp
Łatwo i przyjemnie nie będzie. Tyle wiedziałem, zaczynając pisanie tej książki. Opisywanie post-apokaliptycznego świata w „Shhh…” to żadne post-apo przy traumach, jakie doświadczamy przy nieodpowiedzialności rodziców i złym wychowaniu. W porównaniu do moich przeżyć, mających na mnie ogromny wpływ w dorosłym życiu, nawet najczarniejsza wizja świata jest niczym.
Jestem trzydziestolatkiem. Mam wspaniały dom otoczony ciepłem i miłością, cudowną żonę, dwa wspaniałe zwierzaki. Nie muszę liczyć każdego grosza. Pisząc ten Wstęp, siedzę w zaciszu domowym, słucham kochanego Arvo Parta. Czuję bezpieczeństwo, choć myślę już, że zostanie ono za chwilę zachwiane przez powrót do przeszłości.
Do mojej „Melancholii” zbieram się od kwietnia 2022 roku, wtedy skończyłem pisać pierwszą książkę. „Monumentum” było pisane w towarzystwie nerwicy, lęków oraz depresji. Żyłem tylko tą książką, zaniedbując siebie, relacje z żoną. W „Monumentum” poprzeplatałem fikcję z prawdą.
„Książę Monako”, bo taki był pierwszy tytuł „Melancholii”, planowany był na rok 2023. W tym nowym roku postanowiłem zmienić pracę, z samotnego siedzenia w biurze i montowania filmów przeszedłem na tor kartingowy, gdzie za dnia przewijało się tysiące osób. Moja decyzja zdaje się być niemądra i faktycznie, był to akt desperacji. Wysłałem ponad trzysta aplikacji w sprawie pracy, czekałem z nadzieją aż ktoś wreszcie wyrwie mnie z objęć toksycznego szefa i jego chorych warunków, jakie stworzył (a inni się na to godzili, tylko ja miałem czelność się odzywać!). W nowej pracy byłem nieobecny. Chaotycznie, niezrozumiale i nerwowo tłumaczyłem panujące zasady podczas jazdy. Nie rozmawiałem ze współpracownikami. Machałem flagami od niechcenia. Resztę obowiązków wykonywałem niedbale. Długo nie popracowałem.
Pewnego ranka pierwsze co zrobiłem po otworzeniu oczu, wpadłem w niekontrolowany płacz. Czułem, że to już mój koniec. Że zaraz umrę. Moje ciało stało się ciężkie. Chciało zapaść się pod ziemię, wtopić w tę kanapę, na której siedziałem. I nie pamiętam, jak to się stało, że przeniosłem się z łóżka w sypialni do kanapy w salonie. Żona była przy mnie. Wspierała. Dała leki na uspokojenie i na sen. Kazała mi siedzieć w domu. Gdyby nie Ona, jestem wręcz przekonany, dawno wywiesiłbym białą flagę.
Codziennie próbowałem sobie przetłumaczyć, że warto żyć dla tej jednej, ukochanej osoby, która jako pierwsza pokochała mnie bezwarunkowo, nie patrząc na mój status społeczny, rozumiejąc mój ładunek emocjonalny. W końcu musiał kiedyś wybuchnąć.
Ona wierzyła we mnie. Chciała wywrócić cały świat do góry nogami, bylebym wyzdrowiał i pokonał lęki, traumy.
Wstałem. Nie sam. Mam przy sobie najlepszych specjalistów. Wiedzą, że przede mną długa droga.
„Melancholia” jest formą autoterapii.
Rozdział I
Mostowiakowa marzyła o jak najszybszym opuszczeniu rodzinnego domu. Mieszkała w bloku mieszkaniowym z matką, ojcem i dwoma siostrami. Kiedy Hannie Mostowiak nie pasowało coś w domu, czy to posprzątanie pokoju bądź pójście na zakupy, potrafiła uciec z koleżanką na kilka dni gdzieś daleko. Z siostrami nie dogadywała się ani w dzieciństwie, ani w dorosłości. Oszukiwały siebie nawzajem. Oszukiwały mamę. Pożyczały od siebie pieniądze i nie oddawały, ale o dziwo bywały lata, kiedy wszystkie rozmawiały ze sobą. Jedna przyjeżdżała do drugiej na święta, zapominając o niezagojonych ranach. Później kontakt ucichał, wypominając przedtem dawne krzywdy. Nikt nigdy nie spłacił długów. Nikt niczego sobie nie wyjaśnił. Nikt nie użył słowa przepraszam.
Hanna nie potrafiła znaleźć spokoju w domu, chwili ciszy. Nie lubiła przesiadywać i spoglądać jak tata przychodzi pijany do domu. Raz upił się z pieniędzy, które zarobił na rowerze Hanny, przedtem nie informując jej, żeby pożegnała sprzęt z komunii. Bił i przeklinał mamę, zabierając jej oszczędności. Swoim córkom nigdy krzywdy nie zrobił. Kochał je. Tak uważał.
Hanna uciekała do koleżanek, na imprezy, tyrając swój organizm alkoholem i innymi używkami. Przelotne romanse. Zaniedbywanie nauki. Picie do wymiotów i utraty przytomności.
Hanna zazdrościła koleżance. Zazdrościła imienia i nazwiska. Nosiła nazwisko Adler. Syna nazwała Jankiel.
Jankiel Adler. Ale ładnie. Też tak chcę.
Też tak chcę zostało mottem życiowym Hanny.
Na jedną z imprez Hanna przyszła z ówczesnym chłopakiem. Kochał ją. Ona miała to gdzieś. I na tej imprezie Hanna poznała Samuela Adlera. Nie był spokrewniony z wcześniej wymienioną Adlerówną. To nazwisko było dosyć popularne w mieście Paradise. Hannie podobały się jego blond włosy, niebieskie oczy. Chciała poznać go bliżej. Jej rozzłoszczony chłopak wyszedł z imprezy.
Samuel Adler był samotnym policjantem. Zaczynał jako krawężnik, potem jako aspirant został przydzielony do komendy wojewódzkiej, gdzie siedział w budzie, podnosił szlaban i spisywał, jakie samochody wjeżdżają na teren komendy.
Czułości. Miłości. Tego potrzebował Samuel. Był miły dla Hanki, szarmancki, podawał jej rękę, kiedy wychodzili z tramwaju. Chciał spotykać się codziennie, a na powitanie i pożegnanie całował ją w dłoń.
Samuel mieszkał w kawalerce na piątym, ostatnim piętrze bloku. Nie minął tydzień jak Hanka spakowała swoje rzeczy z rodzinnego domu i odeszła do przyszłego męża.
Po kilku latach wzięli ślub. Nie była to huczna uroczystość. Poszli do urzędu stanu cywilnego. Dziesięć minut i koniec. Samuel obiecał jej, że nie będzie musiała pracować. Tylko miała zajmować się domem. Hance to odpowiadało. Potrzebowała jednak ruchu. Żeby ciągle coś się działo wokół niej. Pracowała w zakładzie włókienniczym. Nawet kiedy zaszła w ciążę. Nie chciała tego dziecka. Ukrywała ten fakt przed Samuelem, który bardzo chciał mieć syna. Przypomniała sobie, że przecież też tak chciała. Nazwać dziecko Jankiel Adler. Nie oznaczało to, że zaczęła dbać o siebie, o ciążę.
Pewnego dnia poszła z koleżanką na huśtawkę. Spadła z niej. Poroniła.
Zaszła drugi raz w ciążę. Samuel zakazał jej pracować. Zamykał mieszkanie na klucz. Nie pozwalał wychodzić. Hanka nie miała możliwości otworzyć drzwi od wewnątrz, a drugą parę kluczy zabrał mąż. W dwudziestometrowej kawalerce zaczęło być czysto.
Przyszedłem na świat bez płaczu. Pielęgniarki myślały, że urodziłem się martwy. Nazwano mnie Jankiel. Jankiel Adler. Wzorcowe dziecko. W domu nie płakałem. I na spacerach nie płakałem. Spałem cichutko w łóżeczku. Ojciec pracował po dwanaście godzin. Raz na dniówki, raz na nocki. Z braku czasu i chęci nie zajmował się żoną i synem. Był jednak ktoś, kto cudzą żoną i obcym synem chętnie się zajmował. Policjant i świadek na ich ślubie. Przyjaciel Samuela. Poznajmy Aarona Rosenberga. Aaron zaczął poznawać bliżej Hannę, kiedy ta, jeszcze przed ślubem, zaczęła narzekać na swojego narzeczonego, teraz już męża.
Pije. Nie wraca od razu z pracy do domu, tylko do drugiej w nocy siedzi w barze z kolegami. Nieraz wnosili go na górę, bo tak się nachlał. Śpi do późna. Godzinę przed wyjściem wychodzi pod blok, tam w ciszy pije kawę, pali papierosy. Raz mu przerwałam, ten jego rytuał, to na oczach wszystkich złapał mnie za włosy i ostrzegł, żebym nigdy więcej tego nie robiła.
I już nie zrobiłaś.
Tak.
Boję się o ciebie. I o tego małego gnojka, powiedział Aaron.
Dobrze, może Aaron nie był przystojny i mało zarabiał. Co z tego. Swoją troską, zaangażowaniem, ciepłem i umiejętnością słuchania, nie wspominając o czystej empatii, wyglądał na lepszy materiał na męża. Zgrywam tu sercowego doradcę, kiedy człowieka nie pamiętam i nigdy później nie poznałem, bo ojciec w końcu dowiedział się, co przyjaciel robi z jego żoną, kiedy ojciec był zajęty szlabanem. Małżeństwo miało skończyć się rozwodem i wielka szkoda, że nie doszło do tego.
Wracając, Aarona widziałem na jednym zdjęciu ślubnym rodziców. To mi wystarczyło ocenić tego człowieka.
Matka nie siedziała w domu. Dorobiła sobie klucze, kiedy ojciec przyszedł do kawalerki, poszedł spać i tak głośno chrapał, że nie słyszał wychodzącej żony. Matka chodziła po koleżankach. Odwiedzała mamusię.
Warto wspomnieć, że za dzieciaka prawie umarłem. Wsadzony do chodzika i pozostawiony samotnie, moją uwagę przykuł ogromny zegar na komodzie. Uderzyłem w nią, a zegar wylądował na moim czole. Leżałem jak aniołek w czerwonym śniegu. Wykrwawiłbym się na śmierć, gdyby cudownej mamusi nie oświeciło, że może warto zajrzeć do mnie. Na pamiątkę noszę szramę na czole. Szczęściem teraz musiałbym zgolić włosy, by ktoś mógł to zauważyć.
Razem z rówieśniczką Weroniką stałem na klatce schodowej. Trzymała w ręku niebieską piłkę i obiecywała mamie, że wróci na obiad, po czym pobiegliśmy na podwórko. To moje pierwsze zapamiętane wspomnienie z dzieciństwa. Dziewczyny zawsze lubiły przebywać ze mną. Sama moja obecność rozweselała ich i niespecjalnie musiałem coś mówić albo robić.
Chyba tyle z pozytywnych wspomnień. Dalej jest straszny gnój. Nie jestem na to gotowy. Myśląc o kolejnych zdaniach, rozbolał mnie brzuch.
Na parterze w bloku mieszkała Babcia Straszkowa. Imię tego monstrum było Jadwiga. Mamusia tatusia. Zawsze leciał tam naskarżyć na żonę, kiedy nie ugotowała mu obiadu albo powiedziała złe słowo. Ta cudowna Babcia siedziała już na emeryturze i całe dnie oglądała telewizor. Narkotyzowała się propagandowymi wiadomościami. Czasami sobie coś ugotowała. Surowe ziemniaki na przykład. Nie sprzątała po sobie i pewnikiem posiadała w kuchni plantację robactwa. Babka nienawidziła mnie. Bez powodu. Kiedyś bawiłem się sam na podwórku, zostawiłem otwarte drzwi do klatki schodowej, a straszkowe monstrum rzucając klątwy pod nosem zamknęła te drzwi. To mnie przeraziło. Bo nie wiedziałem, pod który numer na domofonie zadzwonić, żeby matka otworzyła mi drzwi. Nie powiedziała, jak używać tego skomplikowanego urządzenia. Koniec końców nigdzie nie zadzwoniłem, a na krzyki mamoooo!!!, mamoooo!!!, mamusia nie reagowała. Była zajęta rozmawianiem przez telefon. Z płaczem w oczach czekałem aż ktoś będzie wchodził lub wychodził.
To były czasy przed szkołą. Myśląc o tych czasach, już wtedy można było zauważyć, że niechętnie siedziałem w domu. Nie miałem zabawek. Dobra, miałem jedną. Ukradzioną. Będąc w sklepie z matką, sięgnąłem po czarnego robota, prowadziłem się z nim po całym sklepie, a przy kasie nikt nie zauważył, że dziecko wychodzi z nieopłaconym robotem. To znaczy matka zorientowała się dwie minuty po wyjściu, ale machnęła na to ręką.
Tak jak machała ręką na moje uczucia i wychowanie. Zawstydzała mnie na każdym kroku. Niszczyła pewność siebie. Przebywając z nią w kawalerce, widziała we mnie intruza. Nie pamiętam od niej pochwały, dobrego słowa. Nie przytulała mnie. Nie interesowała się. Matka miała ciekawsze zajęcia, takie jak oglądanie telewizji i szydzenia sobie ze wszystkich. Plotkowała z koleżankami i nie wypowiadała się o mnie pochlebnie, a kiedy próbowałem normalnie porozmawiać, słyszałem tylko dobra, weź, nie popisuj się, gnoju.
Okej, czasami się mną interesowała. Kiedy potrzebowałem przytulenia, brała z podwórka bezdomnego kota i tak bardzo je przytulałem, że aż dusiłem. Żebym nie musiał prosić o uwagę, matka kupiła mi chomika. Kiedy ojciec wracał z pracy, zobaczywszy chomika wyrzucił go przez okno. Co ojciec zabijał chomika, matka kupowała nowego. Żaden z dziewięciu chomików nie przetrwał u nas doby.
Ze śmieszniejszych chwil, pamiętam jak Weronika czymś mnie zezłościła. Z racji, że poszła do domu po klucze do komórki, żeby móc schować rower, postanowiłem dokonać szybkiej zemsty i odgryzłem jej kawałek siodełka. Było to tak absurdalne, że nawet ona się śmiała, zamiast wpaść w płacz.
Kilka miesięcy przed szkołą podstawową ojciec dostał większe mieszkanie z dwoma pokojami, kuchnią i łazienką. Dostałem swój własny pokój. Pozornie. Zmiana otoczenia niewiele wpłynęła na psychikę Hanny i Samuela. Pamiętam dzień, kiedy późną nocą matka wyszła z mieszkania, nic nie mówiąc. Wyczuwałem złe emocje od niej. Wyszedłem na balkon i z płaczem krzyczałem mamooo, gdzie jesteś! Sąsiadka wyszła na balkon i powiedziała, że za chwilę wróci, pokazując mi kierunek, w który matka poszła. Nie bardzo mnie to uspokoiło. Wróciła po godzinie. Z nieprzytomnym, pijanym ojcem. Dała radę go wynieść z baru, bo był chudszy od niej. Położyła go do łóżka, rozbierając go i przeklinając, że wyszła za mąż za takie zwierzę. Takich ojcowskich przewinień było więcej. Potrafił wejść do mojego pokoju, przetrzepując wszystkie rzeczy w poszukiwaniu pieniędzy, których nie wziąłem. W takiej sytuacji lepiej było siedzieć cicho. Był skłonny do uderzenia mnie, jeśli wydałem z siebie najmniejszy dźwięk.
On zabierał pieniądze matce, a ona jemu. I kiedy nakrywał ją na tym, potrafił uderzyć, powiedzieć parę przykrych rzeczy i nie wytrzymawszy napięcia, które sam stworzył, uciekał jak szczur z tonącego okrętu na piwo i wódkę. Nawet jeśli za kilka godzin musiał wychodzić do pracy.
Do szkoły poszedłem z ciekawością. Choć niewiele pamiętam z tamtego okresu, raczej chętnie chodziłem do szkoły. Zdarzały się miesiące, że dużo chorowałem i nieraz przerwa w nauce mogła być bardzo długa. Patrząc na moje świadectwa ukończenia klas, niechętnie zabierałem głos, odpowiadałem zdawkowo podczas zajęć i trzymałem się z tyłu. Duszą towarzystwa i przodownikiem stada nie byłem. Nie miałem kolegów. Z nikim nie chciałem rozmawiać, za to bardzo lubiłem wychowawczynię, panią Jolantę Adler. O ile z chłopakami mogłem sobie pozwolić na minimalizm w konwersacji, tak dziewczyny lubiły moje towarzystwo. Wiktoria, blondynka, widziała we mnie już nie tyle co chłopaka, a męża. Siadała ze mną w ławce, chodziliśmy za ręce i mówiła do mojej matki Mamo.