E-book
23.63
drukowana A5
37.52
Medytacja

Bezpłatny fragment - Medytacja

czyli o odkrywaniu siebie krok po kroku

Objętość:
124 str.
ISBN:
978-83-8431-647-4
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 37.52

Wstęp

Od czasów Buddy Siakjamuni, który ponad dwa i pół tysiąca lat temu zainstalował medytację na naszej planecie, poprzez chrześcijaństwo (tak, tak, był czas, kiedy mnisi w klasztorach chrześcijańskich medytowali), po dziś medytacja stanowiła praktykę w rozmaitych kulturach, społecznościach, religiach. Różnie to bywało na przestrzeni wieków, niemniej od połowy XX wieku powraca do naszej zachodniej cywilizacji po okresie zapomnienia. Od początku XXI wieku widać wyraźne zainteresowanie coraz szerszych grup ludzi tym tematem i jak to w czasach gwałtownego rozkwitu bywa — zanim wprowadzimy pewną systematykę, zrozumienie i porządek myślowy, przychodzi nam przejść przez spore zamieszanie pojęciowe.

Są słowa, które większości ludzi kojarzą się jednoznacznie, gdyż są im znane z codziennego doświadczenia. Drzewo, róża, talerz, złość, radość — poza tysiącem gatunków odmian czy odcieni przynoszą dość jednoznaczne skojarzenia. Są też pojęcia wszystkim znane, lecz dla każdego niosące zupełnie inne treści i skojarzenia.

Takim słowem/pojęciem jest Bóg. Dziesiątki religii i tysiące ich odłamów są tego wyrazem. Na pytanie: „Czy wierzysz w Boga?” większość ludzi odpowiada zazwyczaj „tak” lub „nie”. Ewentualnie „nie wiem”. Takiej odpowiedzi oczekuje zwykle pytający. Właściwsza jednak byłaby: „Powiedz mi, jakiego Boga masz na myśli, a wtedy ci odpowiem…”.

Drugim takim słowem/pojęciem jest miłość. Znakomita większość wszystkich pieśni, książek, przedstawień teatralnych, filmów — cała kultura krąży wokół tego tematu od wieków. Próbuje go przybliżyć, przedstawić. Dla mnie najtrafniejsze wydają się słowa jednej z polskich piosenek:

„Miłość to nie zawsze znaczy to samo. Można kochać tak lekko, można kochać bez granic…”.

Trzecim takim słowem jest medytacja właśnie. Z tym że dodatkową trudnością jest brak doświadczeń medytacyjnych znakomitej większości ludzi czy też raczej przeświadczenie o ich braku, bo jestem przekonana, że każdy z nas takie doświadczenia ma. Na przykład gdy słuchasz muzyki. Czy zdarzyło ci się, że zapadłeś się w nią, zasłuchałeś tak, że straciłeś poczucie czasu, a sama muzyka wzbudziła w tobie ekstatyczne uczucie lub sięgnęła bardzo głęboko… w sam rdzeń twojego serca? Prawdopodobnie spontanicznie wszedłeś w medytację. Tak samo podczas zachodu słońca, kiedy chłoniesz chwilę tak intensywnie, że nie ma miejsca na żadną myśl i wchodzisz — czasem tylko na moment — w stan pewnego błogostanu. Inny przykład — gdy opalasz się na plaży. Jeśli leżąc odprężony, wczujesz się na przykład w to, jak przyjemna jest ta chwila, kiedy promienie słońca ogrzewają twoje ciało, koncentrujesz na tym czuciu, a twoja jaźń przenosi cię w inny świat.

Tak więc doświadczenia medytacyjne prawdopodobnie ma każdy z nas, jednak nie kojarzymy stanu, który ona wyzwala, z pojęciem medytacja.

Systematycznie i świadomie medytuję od około siedemnastu lat. Były w tym czasie lata, kiedy systematycznie nie oznaczało często, ale przez ten cały czas zgromadziłam wiele spostrzeżeń i doświadczeń, którymi postanowiłam się z Wami podzielić. Widzę, jak wiele zamieszania jest na ten temat — zamętu pojęciowego i informacyjnego. Ten zamęt powoduje, że część osób, chcąc pracować nad sobą, wchodzi w fałszywe ścieżki, oddalające ich od największych darów medytacji — i nawet tego nie widzi. Inni się zniechęcają, zwłaszcza ci na początku swojej przygody, ponieważ nie chcą inwestować w coś, co jest bzdurą i nie działa. Przez długi czas ze mną tak właśnie było.

Czym zatem jest, a czym nie jest medytacja i po co mielibyśmy „tracić czas” na nią?

Tracić czas — aż się uśmiechnęłam, pisząc to. Pamiętam, jak nie potrafiłam wygospodarować dwudziestu minut w codziennym zabieganiu. Myśl o wyrwaniu z życia godziny każdego dnia wydawała się niedorzeczna i nierealna. Po jakimś czasie odkryłam, że właściwie tylko przez tę godzinę żyję w pełni i świadomie, a całą resztę dnia tracę na przymusy, obowiązki i ograniczenia. Odkrycie to rozpoczęło we mnie wielki proces dojrzewania i w efekcie zmieniło całe moje życie.

Medytacja, najkrócej mówiąc, jest stanem, w którym odkrywasz siebie prawdziwego — jako pełną mocy, radości i miłości istotę duchową, która ma ciało, emocje i myśli, ale nie jest nimi.

Cała duchowość to w swojej najgłębszej istocie proces zmiany postrzegania siebie i otaczającego świata poprzez proces przeniesienia identyfikacji z „ja” osobowego na Ja.

Nawet najmniejszy krok na tej drodze przynosi nieprawdopodobną ulgę we wszystkim, czego się doświadcza. Daje poczucie wolności, radości i szczęścia, które nie potrzebują zewnętrznej przyczyny, lecz często tak właśnie się zdarza, że okoliczności zewnętrzne także ulegają zmianie. Dzieje się to najczęściej za sprawą tak zwanego przypadku.

Ale jak to w ogóle możliwe? Jak to praktycznie osiągnąć? No cóż, to nasza Istota, to my, więc już to mamy i niczego nie trzeba osiągać. Raczej odkryć. Aby jednak zmiana na dobre przejawiła się w naszym życiu, potrzeba odrobiny wysiłku. I odrobiny wiedzy.

I o tym właśnie jest ta książka. Jest zaproszeniem do życia bez strachu, w poczuciu głębokiego sensu, radośnie. I to w dobie tak zwanej pandemii. Do praktycznego odkrycia, kim naprawdę jesteś. Krok po kroku.

Jeśli już to wiesz, niemniej jeszcze tego w pełni nie doświadczasz, także znajdziesz w tej książce wiele inspiracji i praktycznych podpowiedzi.

Wiele lat szłam po śladach mistyków, ludzi oświeconych, ale także zwykłych ludzi, dla których ścieżka samopoznania stała się w ich życiu najważniejszą, oddzielając skrupulatnie ziarno od plew — dla siebie samej. Teraz postanowiłam pozostawić swój ślad, abyś i Ty mógł/mogła sprawniej je odnaleźć.

Zapraszam z całego serca!

Rozdział 1

Czym jest, a czym nie jest medytacja

Kiedy zaczęłam medytować kilkanaście lat temu, słowo medytacja dość powszechnie wzbudzało niezbyt dobre skojarzenia. Nie miały one podstaw w rzeczywistości i oparte były na niezrozumieniu istoty medytacji, jednak nie przeszkadzało to osobom, które je miały, aby blokować się na wejściu i z mety sceptycznie i krytycznie reagować na ludzi, którzy takie słowo w ogóle wypowiadali. Duchowość, medytacja, szamaństwo — jeśli otwarcie i od razu przyznawałam się do takich zainteresowań, wzbudzałam niechęć, podejrzliwość, a nierzadko i pogardę na dzień dobry, gdyż słowa te odbierano na równi z szarlatanerią, oszołomstwem czy odrealnieniem. Podobnie jak dziś określenie teoria spiskowa. Po jakimś czasie skojarzenia te zaczęły ulegać zmianie na lepsze i przez wiele lat słowo to było dla mnie takim papierkiem lakmusowym otwartości rozmówcy. Jeśli zauważyłam, wypuszczając ostrożnie w czasie rozmowy słowo medytacja, że rozmówca się blokuje, jest zaskoczony lub zaczyna dziwnie mi się przyglądać, to wycofywałam się, obracałam rozmowę w żart i nie podejmowałam dalszych „niebezpiecznych” tematów. Obecnie sytuacja zmieniła się na tyle, że wzrasta zainteresowanie medytacją w wielu grupach społecznych i sporo osób rozumie, że praktyka medytacji nie ma nic wspólnego z religią ani ze stanem „odjechania”. Duchowość przestano stawiać w opozycji do nauki, a ludzie coraz śmielej wchodzili w doświadczanie, szukając tak zwanych bratnich dusz, aby móc rzeczowo wymieniać poglądy, zamiast przekonywać do swoich racji osoby, które tych doświadczeń nie mają. Pragnę z całą mocą podkreślić: czym innym jest poznać wstępnie jakiś koncept i zobaczyć jego niespójność bądź w rozmowie stwierdzić, że drugiej stronie brakuje argumentów, a czym innym odrzucać coś na wejściu, gdyż nie mieści się to w naszym światopoglądzie lub źle nam się kojarzy. To drugie to zwykłe uprzedzenie. Przyczyną były zwykle względy religijne — w naszym katolickim kraju wiele osób odbierało medytację jak coś na kształt obcej religii, lub naukowe — uznawano ją za kompletnie nieudowodnioną naukowo, a jak wiadomo, jeśli coś jest nieudowodnione naukowo, to nie istnieje. No… może istnieje, ale to na pewno jakaś bzdura lub zupełnie niepoważny temat. Oba zarzuty z łatwością można obalić, jednak wiadomo, jak to jest z uprzedzeniami — nie zachęcają do dociekliwości w danym temacie, delikatnie mówiąc.

Jeśli chodzi o obawy religijne, to wystarczy sobie uświadomić, że medytacja nie jest religią — jest pewnym narzędziem, sposobem, z którego może korzystać zarówno osoba religijna, jak i świecka. Obawy te dość powszechnie podsycane były przez hierarchów kościelnych, co owocowało zakazami na przykład przeprowadzania w kościołach koncertów medytacyjnych czy treningów jogi. Cóż, stanowisko takie jest — z punktu widzenia księży — dość racjonalne i wynika z pewnego instynktu samozachowawczego, gdyż pierwsze, co sobie uświadamiasz, kiedy systematycznie medytujesz, to fakt, że do połączenia z Bogiem nie potrzebujesz żadnych pośredników. ŻADNYCH.

Natomiast co do podejścia naukowego…

Jako dziecko byłam dobra z nauk ścisłych. Ukończyłam prestiżowe liceum o profilu matematycznym i politechnikę. Z liceum zapamiętałam jedną z lekcji fizyki. Pani profesor powiedziała słowa, które wryły się w moją pamięć i do dziś są dla mnie ważne. „Nie jesteśmy w stanie odebrać wszystkich zjawisk fizycznych bezpośrednio. To niemożliwe. Nauka tworzy więc modele Rzeczywistości, wykorzystując matematykę, fizykę, chemię, biologię i inne dziedziny. Te modele nie są idealne, zawierają liczne wyjątki, mają ograniczenia. Model jest tym lepszy, im dokładniej opisuje dany obszar Rzeczywistości. Jeśli dany model sprawdza się na przykład w 70% i nie mamy lepszego, korzystamy z niego do momentu, aż zostanie on stworzony. Jeśli zostanie stworzony taki, który opowiada na przykład 80%, odkładamy stary model i przyjmujemy nowy”. Tyle podejście naukowe w teorii. A jaka jest praktyka? W praktyce naukowcom bardzo trudno jest odłożyć stary model i przyjąć nowy, bo umysł ma charakter nawykowy. Jeśli jeszcze zainwestujesz w coś ileś lat życia, masz z tego bardzo wymierne korzyści, to się tego trzymasz i często zwyczajnie nie jesteś w stanie przestawić się na inne tory. Stąd bardzo często za „nienaukowe” uznajemy to, co nie mieści się w naszym dotychczasowym światopoglądzie. Dotyczy to także większości naukowców, niestety.

Rozpoczynając swoją przygodę z tak zwaną duchowością, zetknęłam się z różnymi modelami, jak funkcjonuje nasza Rzeczywistość. Obecnie jest tego cały ogrom. W tej książce będę korzystać z niektórych z nich, w skrócie je przedstawiając.

Proszę, pamiętaj przez cały czas, że to tylko modele i nie przywiązuj się do żadnego z nich. Jeśli któryś już funkcjonuje w twoim umyśle i jesteś do niego przywiązana/ przywiązany, proszę, pamiętaj, że ja nie jestem przywiązana do żadnego, nie odbieraj więc moich słów przeciwko czemukolwiek: przeciwko swojej religii, nauce czy swojej osobie. Bardzo często różnice są pozorne. Wynikają z użycia innych słów, innych określeń, niosących dla każdego inne skojarzenia. Jeśli jednak wnikniemy nieco głębiej, poza słowa, istota rzeczy może być taka sama. W tej książce nie zamierzam nikomu nic udowadniać. Z tego też względu nie jest ona i nie ma takich ambicji, aby być „naukowa”. Nie będę więc robić przypisów ani cytować innych — chyba że z pamięci. Jest zbiorem pewnych przemyśleń i praktycznych wskazówek, zebranych w trakcie tych kilkunastu lat, kiedy szłam pod prąd i skrupulatnie starałam się oddzielić ziarno od plew — dla siebie samej — nie zapominając o podejściu naukowym, wyniesionym ze szkoły średniej. Szłam po śladach mistyków, ludzi oświeconych, ale także zwykłych ludzi, dla których w ich systemie wartości najważniejsze stało się poszukiwanie odpowiedzi na pytanie „kim naprawdę jestem?”. Te ścieżki otworzyły przede mną ogrom niezwykłych doświadczeń. Teraz dzielę się wrażeniami, spostrzeżeniami, abyś i Ty mógł/mogła odnaleźć te ślady czy drogowskazy.

Na początek kilka określeń, którymi będę się posługiwać. Zacznijmy od słowa Bóg.

Wychowana zostałam w religii katolickiej, więc Boga rozumiałam tak, jak opisuje go Biblia i interpretują księża. Po latach zrozumiałam, że pojmowanie Boga jako osoby, odrębnej istoty duchowej natychmiast powinno zrodzić pytania: „W takim razie gdzie mieszka/przebywa Bóg? Jaka jest jego natura, jego ciało? Jest Światłem? Miłością?”. Na te pytania nie ma odpowiedzi w Biblii, tego tematu się nie podejmuje.

Wszystko zaczyna się łączyć, kiedy przyjmiemy, że nie jesteśmy oddzieleni od Boga, a on nie jest odrębną istotą. To raczej wszechobecna, przenikająca wszystko Świadomość, przejawiająca się w tym, co stworzyła. Bezwarunkowa miłość, definiowana w chrześcijaństwie jako nieskończone miłosierdzie Boże, wszechogarniająca mądrość. Bóg jest nie tylko niepoznany — jest także niepoznawalny, przerasta wszelkie nasze wyobrażenia.

Ponieważ słowo świadomość kojarzy nam się często z wiedzą (być świadomym czegoś, czyli wiedzieć coś), piszę Świadomość. Inne określenia, których będę używać wymiennie, to: Rzeczywistość, Uniwersum, Przestrzeń, Źródło, Istnienie.

Świadomość to pojęcie, które dość powszechnie funkcjonuje w literaturze ezoterycznej, jednak nie jest zdefiniowane. Bo czyż można zdefiniować Boga? Najczęściej słowo świadomość kojarzy nam się z wiedzą, a uświadomić sobie coś — ze zdobyciem wiedzy na ten temat. W moim podejściu uświadomić sobie znaczy dużo więcej niż wiedzieć. Wiemy rozumem, zaś uświadamiamy sobie całą swoją Istotą, z ciałem i czuciem włącznie. Czasem coś wiemy, lecz tego nie czujemy. Dopiero doświadczenie daje świadomość. Mówimy wtedy: czuję to bardzo dobrze, każdą komórką swojego ciała.

Najlepiej ujął to Anthony de Mello w „Przebudzeniu”: świadomość jest wtedy, kiedy cię to zmienia.

W dużym uproszczeniu powiedzieć można, że wiedza jest lepsza niż niewiedza. Zaś świadomość jest lepsza niż wiedza.


Słowo medytacja oznacza dwie rzeczy:

1. Pewien stan umysłu (czy też nieumysłu, jak mówią niektórzy), który charakteryzuje się wówczas odpowiednią wibracją (długością i częstotliwością fal mózgowych).

2. Technikę powodującą wejście w ten stan (osiągniecie go) oraz trwanie w nim.

W zależności od techniki dzielimy medytacje na różne kategorie, na przykład oddechowe czy dźwiękowe. Wybór techniki medytacyjnej jest sprawą bardzo indywidualną, zaś opisy poszczególnych technik są bogato reprezentowane zarówno w internecie, jak i literaturze. Jest tam trochę zamieszania pojęciowego, co postaram się wyjaśnić pod koniec tego rozdziału. W następnym zaś napiszę parę słów o rodzajach technik medytacyjnych bez wchodzenia w szczegółowe ich opisy.

Zacznijmy od medytacji jako stanu bycia, stanu nieumysłu. Czym on jest?

W codziennym życiu funkcjonujemy, zwykle kierując się emocjami/uczuciami lub rozumem. Postrzegamy też, że mamy ciało. Z reguły dzielimy swój stan na świadomy — kiedy jesteśmy w ruchu lub odpoczywamy, ale postrzegamy rzeczywistość dookoła oraz nieświadomy — kiedy śpimy lub jesteśmy nieprzytomni. Od czasów Freuda i Junga wiemy też, że mamy podświadomość. Jest to taka część nas, której nie jesteśmy świadomi, a która kieruje naszym życiem — efekt ten możemy zaobserwować. To Jungowi przypisuje się twierdzenie: „dopóki nie uczynisz nieświadomego świadomym, będzie ono kierować twoim życiem, a ty będziesz to nazywać przeznaczeniem”. Podświadomość kieruje z automatu wszystkimi naszymi życiowymi funkcjami, typu bicie serca, oddychanie, oraz dziesiątkami czy setkami tysięcy innych funkcji, ale także naszymi emocjami. Bardzo często reagujemy w danej sytuacji odruchowo, bez zastanowienia. Nie potrafimy określić, dlaczego ta czy inna osoba, nowo poznana, wzbudza w nas takie, a nie inne odczucia, dlaczego na pewne uwagi, żarty, złośliwości, skierowane do siebie reagujemy tak, a nie inaczej, czasem bardzo gwałtownie. Za reakcją emocjonalną idą też reakcje ciała, między innymi ciśnienie krwi czy oddech, oraz myśli zwykle oceniające daną osobę.

W tych dwóch powszechnie używanych modelach widzimy, że — z dużym przybliżeniem — świadome funkcjonowanie przypisać możemy kierowaniu się rozumem, myśleniu, podświadomość natomiast w dużej części kieruje naszym ciałem i emocjami. Nieświadomość zaś, czyli stan snu (i ewentualnie nieprzytomności), w którym spędzamy około jedną trzecią życia, to osobne zagadnienie i nie będę go w tej chwili poruszać.

Znakomitą część swojego świadomego życia — nieomal całość — funkcjonujemy więc w trio: ciało — emocje — rozum. Rozum w sensie myślenie, intelekt. Nie doświadczamy praktycznie niczego ponadto. Nietrudno zauważyć, że wszystkie te stany na siebie wpływają, jednak nie zawsze w ten sam sposób. W niektórych innych modelach stany te nazywamy ciałami energetycznymi, a oprócz tych wymienionych mamy jeszcze inne, między innymi: eteryczne, dusza czy duch. Mówi się wtedy, że ciało fizyczne tak naprawdę też jest energetyczne, gdyż fizyczność to zagęszczona energia, i dzieli je na ciała niższe i wyższe. Zasadą jest, że ciało wyższe steruje ciałem niższym. Na przykład ciało mentalne (myśli, rozum) kieruje ciałem fizycznym: pomyślisz o tym, aby podnieść rękę i ją podnosisz, nie dzieje się jednak odwrotnie. Pomimo że ciała niższe nie sterują wyższymi, to bardzo na nie wpływają. Doświadczamy tego, kiedy coś nas boli (wpływ ciała fizycznego na emocje i myśli). Jeszcze ściślejszy związek można zauważyć w przypadku emocji i myśli. Teoretycznie ciało mentalne steruje ciałem emocjonalnym, lecz w przypadku silnych emocji często biorą one górę nad rozumem. Przynajmniej chwilowo. Po czasie, gdy emocje mijają, to rozumowo właśnie staramy się je okiełznać, jeśli nam nie służą. Wszystkie te rozważania jasno pokazują, że nie jesteśmy jednorodni, jednolici. Bardzo często doświadczamy sytuacji, w której jedna część z nas „chce” czegoś innego niż druga czy trzecia. Najbardziej dramatycznie wygląda to w przypadku, kiedy doznajemy silnego, wewnętrznego konfliktu pomiędzy uczuciami (emocjami) a rozumem. Emocje „mówią nam” na przykład: zrób to, bo go kochasz, a rozum: nie rób tego, bo będziesz cierpieć…

Każdy z nas niejednokrotnie takiego wewnętrznego konfliktu, rozdarcia doświadczał. I tu można zadać sobie pytanie: „kto postrzega ten konflikt?”. Nie może to być jedna z tych części nas, które walczą, bo nie mogłyby, będąc jednorodne, siebie postrzegać. Często jakaś inna część nas obserwuje ten konflikt i ostatecznie podejmuje decyzję: czy iść za głosem serca, czy kierować się rozumem. Nazwijmy ją Obserwatorem. To bardzo dziwny stan, potrafi być naprawdę niesamowity, kiedy Obserwator włącza nam się w momencie doświadczania silnych emocji. Mieliście tak kiedyś? Podczas silnego żalu, płaczu czy nawet paniki jakaś część z was była zupełnie spokojna i obserwowała, co się dzieje. Na przykład krzyczysz i jednocześnie włącza ci się obserwacja, a czasem pojawia w jej wyniku pytanie: „dlaczego ja tak krzyczę?”. Albo gdy włączają ci się sprzeczne czy niechciane myśli i jesteś w stanie to dostrzec czasem w formie jeszcze innej myśli typu: „nie, to nie tak, to nie może być prawda…”.

Medytacyjny stan umysłu to właśnie taki stan, kiedy jesteś Obserwatorem i się z tym identyfikujesz. To Ja jestem Obserwatorem. W przeciwieństwie do walczących stron, do walczących ja (ja — rozum i ja — emocje), Obserwator tylko postrzega. Nie kibicuje żadnej ze stron, niczego nie chce, niczego nie pragnie, nie komentuje i nie ocenia. Niekiedy w wyniku tej spokojnej wewnętrznej obserwacji przychodzi rozwiązanie — olśnienie. Jest tak oczywiste, że dziwisz się, jak mogłaś/mogłeś na to nie wpaść tyle czasu. Czasami wydarza się w życiu jakiś „przypadek”, który powoduje, że dylemat znika. Najczęściej jednak nagle inaczej zareagujesz w sytuacji, w której dotychczas reagowałaś/reagowałeś tak samo, a to spowoduje wyjście ze schematu postępowania i rozwiązanie konfliktu. Słyszymy czasem, kiedy czujemy się skrzywdzeni i komuś zwierzamy, taką radę: „bądź ponad to”. Ponad ludzką chciwość, małostkowość czy złośliwość. Bądź ponad to znaczy tyle samo co bądź Obserwatorem, bo Obserwator zawsze jest „ponad”. W tym sensie, że kiedy się wznosimy, pole widzenia nam się poszerza. Bycie Obserwatorem z tym się właśnie nierozerwalnie wiąże: z poszerzonym postrzeganiem, z poszerzoną świadomością. A wznosimy się ponad rozum i emocje, bo dopóki w nich tkwimy, dopóki się z nimi identyfikujemy, dopóty nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Im silniejsza identyfikacja, tym trudniej wznieść się „ponad”.

Kim jesteś? Co odpowiesz zwykle na takie pytanie? Jestem kobietą/mężczyzną, mam 20/40/55 lat, jestem architektem/ prawnikiem/ lekarzem. Im poważniejszy zawód, większe uznanie społeczne, tym silniejsza identyfikacja. W książce Przebudzenie Anthony’ego de Mello znalazłam taki dowcip, który świetnie to ilustruje. Prawnikowi zepsuł się odpływ od kibla i zawołał hydraulika. Hydraulik w półtorej godziny zrobił, co trzeba, przyszło do płacenia i podał kwotę, która wydała się prawnikowi bardzo wygórowana, powiedzmy pięćset złotych. „Co? Pięćset złotych za półtorej godziny pracy? Nawet ja tyle nie zarabiam, a jestem prawnikiem”. Na co hydraulik spokojnie: „Tak, wiem, ja jako prawnik też nie zarabiałem tak dużych pieniędzy”. Identyfikacja z wykonywaną profesją jest jedną z najsilniejszych, zwłaszcza jeżeli jest skojarzona z prestiżem, bogactwem i poważaniem społecznym. Jest ona oczywistą iluzją, bo wystarczy zadać sobie proste pytanie: „Czy jeśli zmienię zawód, przestanę być sobą?”. Prawdopodobnie będę zupełnie inaczej postrzegana/ postrzegany przez innych, być może nawet przez dotychczasowych przyjaciół (których może stracę), jednak w dalszym ciągu pozostanę sobą. Można argumentować, że na pewno mnie to zmieni. Tak, jakaś część mojej osobowości ulegnie zmianie, lecz wciąż będę to ja. I tu dochodzimy do sedna. Można sobie wyobrazić wiele niekorzystnych zmian, które nas dotkną. Nas, czyli naszej osobowości, w tym naszego ciała. Stracimy rękę, nogę, obie ręce, obie nogi, zrobimy się zgorzkniali, wredni, zgłupiejemy — zawsze jakaś część z nas się zmieni, nawet radykalnie, natomiast w najgłębszej swojej Istocie to wciąż pozostaniemy „my”. Gdzie leży granica? Dopóki postrzegamy, w co wchodzi też czucie w przypadku utraty wzroku, dopóty istniejemy. W najgłębszej swojej Istocie, tej, która nie ulega zmianie, jesteśmy bowiem Obserwatorem, częścią Świadomości.

Użyłam tu wcześniej terminu osobowość. Rozumiem przez nią trio ciało plus emocje plus myśli, czyli te części nas, z którymi się identyfikujemy nieomal przez całe życie, nieświadomie przenosząc identyfikację pomiędzy nimi. Jestem wysoka/wysoki zamiast — moje ciało jest wysokie, jestem wkurzona/wkurzony zamiast — moje emocje są wkurzone, jestem bezmyślna/bezmyślny zamiast — moje myśli w tej chwili nie działają dobrze. Brzmi idiotycznie, prawda? Bo nasz język nie jest przystosowany do takich opisów. On jest odzwierciedleniem naszego pomieszania.

Jeśli natomiast skupiać się będę głównie na emocjach i myślach (emocje plus myśli), nazywać je będę umysłem.

Czasem używa się terminu ego, zwłaszcza w kontekście tak zwanych negatywnych emocji. Nie przepadam za wyrazem ego, gdyż jednoznacznie źle się kojarzy, wprost ze słowem egoista. Trudniej wtedy zauważyć, jak bardzo lgniemy do wizerunku, który stwarza. Natomiast słowo osobowość kojarzy się raczej pozytywnie. Dobrze jest „rozwijać swoją osobowość”. Jakże inny wydźwięk ma to określenie od „pompować swoje ego”. A znaczą mniej więcej to samo.

Innym, jeszcze lepszym funkcjonującym powszechnie określeniem jest: „mieć dystans do samego siebie”. To bardzo dobra cecha czy umiejętność — jedna z najlepszych, świadcząca o dojrzałości posiadacza (tak się uważa). Jeśli się zastanowić, to ona wręcz określa pozycję Obserwatora. Bo jeżeli jesteś w stanie złapać ten stan, to Ja (Obserwator) wzniósł się ponad ja (osobowość) na tyle, by w zachowaniu widać było dystans (do samego siebie, czyli ja — osobowości). Nie nazwałabym tego cechą charakteru, gdyż nie jest to cecha osobowości, a raczej stan poza nią. Już prędzej umiejętnością, gdyż jesteśmy tak zidentyfikowani z ja, że wejście w stan Obserwatora, czyli medytacji, wymaga treningu, by nabyć tę umiejętność. I jeszcze jedna uwaga. Pisząc Obserwator, mam na myśli obserwatora wewnętrznego, obserwującego „samego siebie” lub to, co się dzieje na zewnątrz, ale z pozycji nieumysłu. W odróżnieniu od obserwatora zewnętrznego, czyli naszych zwykłych, codziennych obserwacji. Pamiętam, że kiedy wiele lat temu czytałam o medytacjach, o Obserwatorze, nie chciałam się z nim identyfikować, bo z jednej strony cierpiałam często w wyniku swojej wrażliwości, z drugiej zaś byłam z nią zidentyfikowana i nie pociągał mnie koncept stania się zimnym obserwatorem bez żadnych uczuć. Dużo później zrozumiałam, że bycie Obserwatorem nie oznacza utraty swojej uczuciowości i zdolności do współodczuwania. Jest odwrotnie, rozwija je. Oznacza brak identyfikacji, wzniesienie się ponad. Z tej pozycji widzisz wyraźnie, które z nich w danym momencie ci służą, możesz w nich trwać, te zaś, które ci nie służą, odpuszczasz i w nie nie wchodzisz. Umysł bowiem (ja — osobowość) może ci dobrze służyć i potrafi być dobrym sługą. Problem zaczyna się, gdy jest panem. To nie jego rola i jest w niej kiepski.

Dlaczego to jest takie ważne, aby zdać sobie sprawę z naszej niejednorodności?

Przecież jeżeli nie ma wewnętrznych konfliktów, funkcjonujemy jako całość, po co rozdzielać włos na czworo? To jest właśnie jeden z największych paradoksów odkrywania tego, kim jestem: aby doświadczyć tego cudownego stanu jedności, trzeba zdać sobie sprawę w całej pełni, jak jesteśmy wewnątrz podzieleni, bo dopiero zintegrowanie naszej osobowości, harmonijne współdziałanie wszystkich nas umożliwia wyzwolenie się tego, co najlepsze: naszej najgłębszej Istoty, naszego Ja (dla odróżnienia od osobowego ja), które stwarza nam świadome, szczęśliwe i radosne życie. Tworzy się zupełnie, ale to zupełnie nowa jakość. Tak różna od tego, czego doświadczaliśmy do tej pory, że aż możemy nazwać to cudem, magią, boskością. Cudów tych możemy doświadczać na co dzień. Sprawiać, by się wydarzały, i korzystać we wszystkich czynnościach życiowych, gdyż jest zupełnie nieważne, co robimy, ale na ile świadomie to robimy. Na ile z poziomu ego — osobowości, a na ile przy zachowaniu pozycji Obserwatora. Medytacja, duchowość jest czymś najbardziej praktycznym na świecie.

Warto sobie także uświadomić, dlaczego się tak dzieje. Przez tysiące lat naszego rozwoju jako gatunku ludzkiego nasz mózg przekształcał się — od gadziego, czyli najstarszej części, pnia mózgu, do najnowszej, jaką jest kora mózgowa. Pomimo tych wielkich przeobrażeń najwyższy priorytet niezmiennie pozostał ten sam, a jest nim: zapewnić przetrwanie. Jest z nami nieco lepiej pod tym względem niż z większością zwierząt, jednak strach przed śmiercią i potrzeba poczucia bezpieczeństwa wciąż warunkują nasze życie na poziomie podświadomym w sposób priorytetowy. Wystarczy się przyjrzeć, jak jesteśmy skonstruowani. Dwa obwody, dwa tryby funkcjonowania działają naprzemiennie. „Uciekaj albo walcz”, tryb włączający nam się w przypadku zagrożenia życia ma bezwzględne pierwszeństwo. Cała energia życiowa, wszystkie siły są wówczas zaangażowane, by go uniknąć. Jest to sensowne o tyle, że gdybyśmy zginęli, to po co nam wtedy inne dobra, typu zdrowie bądź dobry humor. Problem polega na tym, że konstrukcja ta obliczona jest na zagrożenie, które trwa krótko. Kiedy nasi przodkowie (a dziś zwierzęta) stawali oko w oko z wrogiem, to albo uciekli, albo stoczyli walkę i ją wygrali, ale walka ta nie trwała miesiącami. Dziś natomiast poczucie zagrożenia życia potrafimy odczuwać miesiącami, a nawet latami, a tryb ten, pochłaniający i koncentrujący całą energię życiową, robi się wyjątkowo destrukcyjny.

Dochodzi do kolejnego, najbardziej absurdalnego paradoksu ze wszystkich: ze strachu przed śmiercią umieramy na raty w trybie, który sami nieświadomie podtrzymujemy.

Wydaje się, że jeszcze do niedawna potrafiliśmy dużo zręczniej przełączać się z jednego trybu w drugi. Medytacja, naturalny stan nieumysłu włączał nam się spontanicznie, tym samym przełączając tryb. Strach przed śmiercią, poczucie zagrożenia znikały. Działo się tak, ponieważ żyliśmy przeważnie w zgodzie z naturą, której częścią byliśmy od zawsze i nadal jesteśmy. Śpiew ptaków, energia drzew, potężna ziemska energia wpływająca przez stopy, słońce — wszystko to harmonizowało nas i wprowadzało w stan medytacji, tworząc w naszym życiu niezbędną równowagę, a nawet harmonię.

Podsumowując: umysł dba o to, byśmy przeżyli. Stara się też o nasze bezpieczeństwo w przypadku braku bezpośredniego zagrożenia życia. Logicznie i sensownie tworzy nasze nawyki i schematy, automatyzując wiele czynności, by uporządkować nasze życie i uczynić je łatwiejszym. Ocenia, wartościuje i analizuje, pomagając w ten sposób dokonać wyboru. To jego domena i powinność. Zupełnie, ale to zupełnie nie dba o to, byśmy byli szczęśliwi.

Od mniej więcej lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to Robert Sperry dokonał wielkiego odkrycia naukowego specjalizacji półkul mózgowych (za które dostał nagrodę Nobla), wiemy już, że to lewa półkula werbalizuje, myśli logicznie, dba o bezpieczeństwo. Prawa — nielogiczna, symboliczna, czuciowa, intuicyjna, mistyczna — powinna równoważyć postrzeganie, wprowadzając do naszego życia radość i szczęście. Tylko prawa jest połączona z naturą, Przestrzenią, Bogiem. Obie komunikują się ze sobą poprzez spoidło wielkie, równoważąc i optymalizując nasze postrzeganie. Przyglądając się naszej edukacji i naszemu funkcjonowaniu, łatwo dostrzec, jak bardzo zdominowane jest ono przez lewą półkulę: logikę, analizowanie, komentowanie i ocenianie. Nauka stała się nową religią. Co nieudowodnione naukowo, to nie istnieje. A jeśli nawet, to jest niepoważne, niewarte zachodu. Medytując, przywracamy równowagę na elementarnym poziomie, rozwijamy prawą półkulę, usprawniamy przez to komunikację pomiędzy nimi, a następnie umożliwiamy sobie połączenie z Uniwersum.

Stan połączenia, odczuwany wyraźnie jako błogostan, nazywam „głęboką medytacją”, jest on dużo trudniejszy do osiągnięcia, wymaga zwykle dłuższego praktykowania, wiąże się często z doznaniami mistycznymi i uczuciem ekstazy. Ponieważ jednak jest to niejako stan naturalny (który utraciliśmy, niestety), zdarza się, że pojawia się spontanicznie w przypadku zaistnienia sprzyjających okoliczności.

Zdarza się również, że mamy głębokie, rzadko uświadamiane poczucie, iż czegoś w naszym życiu brakuje, czegoś istotnego — przeważnie objawia się to uczuciem kompletnego braku sensu życia lub wrażenia, że stajemy się automatami. Coraz więcej mamy, coraz więcej umiemy — dlaczego nie jesteśmy szczęśliwi? Pojawia się tęsknota za czymś bliżej nieokreślonym, niematerialnym, duchowym. Jeżeli nie natrafimy na medytację, staniemy się członkami jakiejś religii czy ruchu New Age. Kiedy zaprzeczymy i zanegujemy duchowość, pielęgnując jedynie materializm, a wypierając wszystkie subtelniejsze sfery, wzmocnimy nierównowagę naszego funkcjonowania. W skrajnych przypadkach chorujemy, popadamy w alkoholizm, narkomanię czy inne uzależnienia: od komputera, seksu, hazardu.

To nasze poszukiwania medytacji. Poszukiwania stanu, który ona nam daje: poczucia wewnętrznej wolności, szczęścia i spełnienia. Poczucia jedności ze wszystkim, co jest i czego jesteśmy cząstką. Efekt jest wtedy zwykle krótkotrwały, a cena niezwykle wysoka. Na szczęście poprzez medytację stosunkowo łatwo jest z tego wyjść, o ile podejmie się systematyczny trening. Łatwo w porównaniu z klasycznymi terapiami. Usuwamy przyczynę — już nie trzeba dalej szukać, dotarliśmy do swojej najgłębszej Istoty, do Ja, dotarliśmy do domu.

Dary medytacji są nie do przecenienia i kiedy słyszę na przykład, że można dzięki niej wyjść z takiej czy innej choroby, rozwiązać taki czy inny problem, to z reguły tak właśnie jest, jednak jest to tylko zauważanie niektórych aspektów, a nie dotarcie do sedna.

Co zatem nam daje medytacja takiego, co wynika z jej natury?

Jest taka wschodnia przypowieść o pięciu ślepych mędrcach, którzy macali słonia. Pierwszy trzymał za ucho i go badał. „To jest płaskie — mówił. — Płaskie i duże”. „Ale bzdury opowiadasz — ripostował drugi, trzymający i macający nogę. — Duże, zgadza się, ale okrągłe, ma kształt walca i jest wysokie”. Na to odpowiadał ten, który trzymał ogon: „Okrągłe — zgadzam się z moim przedmówcą, kształt walcowaty, ale nie nazwałbym tego walcem, bardziej nieregularny. I wcale nie jest duże”. „Raczej bardzo długie, chociaż duże też” — dodawał ten, który trzymał za trąbę. Badali słonia, spierając się i kłócąc coraz zacieklej.

Ta przypowieść bardzo dobrze oddaje pierwszy, najważniejszy dar medytacji: rozszerzone postrzeganie, całościowe widzenie. Jeśli nie jesteśmy w stanie dostrzec słonia, badając jedynie jego części, nasze wnioskowanie będzie mocno ograniczone. Jeżeli w dodatku nie będziemy mieli świadomości ani nawet przeczuwali, że to, co badamy, jest jedynie niewielkim fragmentem całości, Rzeczywistości, utkniemy w dyskusjach, sporach i konfliktach, które będą coraz zacieklejsze. Każdy z nich miał bowiem „rację” i rzetelnie wykonywał swoje zadanie.

Jakie to typowe dla ego — osobowości: najważniejsze, żeby mieć rację.

Tymczasem spójrzmy na swoje postrzeganie. Fizyka już co nieco nam wyjaśniła. Najważniejszym zmysłem jest wzrok. Czytałam, że aż 80% wszystkich bodźców odbieranych jest za pomocą wzroku. Widzenie to bardzo skomplikowany proces, z odwracaniem obrazu włącznie. Ostatecznie to nasz mózg interpretuje impulsy, które do nas docierają, i tworzy z nich obrazy. Ponadto światło widzialne mieści się w bardzo wąskim widmie fal elektromagnetycznych. Częstotliwości fal, które jesteśmy w stanie widzieć, to w przybliżeniu od 380 do 750x 1012 Hz, co odpowiada mniej więcej zakresowi długości fal 380–750 nm. Tuż poza tym zakresem mamy podczerwień i ultrafiolet, rejestrowane na przykład przez niektóre zwierzęta i ptaki.

Podobnie słuch. Ludzkie ucho potrafi wychwycić dźwięki mieszczące się w zakresie częstotliwości od 16 do 20 tysięcy Hz. Nietoperze i delfiny odbierają dużo większy zakres.

Można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że poza zakresem naszego postrzegania istnieją niezmierzone obszary Rzeczywistości. Dlaczego zatem tak trudno jest nam uwierzyć ludziom, którzy postrzegają więcej? Duchy bądź inne istoty zwane kosmitami czy obcymi? Nauka temu nie przeczy, jednak naukowcy wmawiają ludziom od lat, że to nienaukowe. Bzdura. Niemożliwe.

Nie twierdzę, że tak jest, bo nie mam takich doświadczeń, a kategoryczne zaprzeczanie, że to niemożliwe, świadczy tylko o głębokim zakotwiczeniu w ego — osobowości osób, które je wypowiadają. Jeżeli coś jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, o czymś pomyśleć, to znaczy, że jest to możliwe, a najlepszy dowód to ten, że byliśmy w stanie w ogóle objąć to naszym umysłem — naszym ograniczonym zmysłami i zaburzonym nierównowagą, postrzegającym tak wąziutki zakres całości umysłem.

Poszerzenie postrzegania to dar medytacji, który wpływa na każdą dziedzinę naszego życia, diametralnie zmieniając jego jakość. Nagle wszystko nabiera jakiegoś sensu, budzi się ciekawość świata i radość istnienia. Zaczynamy się interesować nie tylko naszymi bliskimi, ale wszystkimi ludźmi, zjawiskami społecznymi. W efekcie budzi się chęć pracy dla dobra wszystkich Istot, nie tylko ludzi. Odnajdujemy pierwotne zaufanie do Nieznanego.

No, po prostu budzimy się do życia z głębokiego snu.

Drugi, bardzo ważny dar medytacji, odczuwany nieomal natychmiast po rozpoczęciu praktyki, to ustępowanie lęków. Wszystkie one, w mniejszym lub większym stopniu, wynikają z podświadomego, głęboko w nas zakorzenionego strachu przed śmiercią. Są także wprost efektem przesterowanej, nadmiernie rozbudowanej lewej półkuli mózgowej, dbającej o nasze bezpieczeństwo. Wszyscy jesteśmy „dobrze rozwiniętymi półgłówkami”, a lęki są tego skutkiem ubocznym. A ponieważ medytacja przywraca równowagę, to usuwa bezpośrednią przyczynę ich występowania, przynosząc natychmiastową ulgę.

Przy dłuższym praktykowaniu mija także ten pierwotny, bazowy strach — przed śmiercią.

Jest jednak jeden warunek: trzeba prawidłowo wejść w medytację. Poczuć. Doświadczyć.

Samo zrozumienie bądź niezrozumienie tematu nie ma większego znaczenia. Będzie jedynie kolejnym konceptem, mniej lub bardziej akceptowanym przez umysł.

Obecnie, kiedy ponownie odkrywamy medytację i rozpoczynamy próby jej stosowania, pojawia się wiele nieporozumień.

Czym więc na pewno NIE jest medytacja?

Medytacja nie jest przemyśleniem jakiegoś tematu. To dość powszechne wyobrażenie: przemedytować coś znaczy dla niektórych tyle samo co przemyśleć, tylko na spokojnie. Jest to totalne nieporozumienie, bowiem głęboka medytacja zaczyna się dokładnie w miejscu, w którym kończy się umysł, zatem także myślenie. Możliwe jest wejście w medytację lub bycie w niej w obecności myśli, mówimy wtedy o obserwowaniu własnych myśli, lecz celem jest stan nieumysłu, a zatem także niemyślenia.

Technicznie rzecz biorąc, staramy się maksymalnie wyciszyć umysł, dlatego wszelkie techniki relaksacyjne utrzymujące stan jego pobudzenia także nią nie są, chociaż mogą być bardzo pomocne i przynosić korzyści podobne do medytacji — zwłaszcza na początku praktyki. Dzieje się tak dlatego, że samo zatrzymanie się w biegu, rozluźnienie napiętego mocno ciała i lekkie skupienie umysłu, spowalniające jego paplaninę jest krokiem we właściwym kierunku, czyli w kierunku medytacji. Wszelkie rozbudowane wizualizacje, medytacje prowadzone głosem, kiedy skupiamy się na werbalnym przekazie mówiącego, medytacje z intencją — zatrzymują nas jednak na pewnym etapie.

Te ostatnie z tego powodu, że intencję zapodajemy najczęściej z umysłu. I zamiast skoncentrować się na wyjściu poza niego, skupiamy się na intencji, czyli na czymś. co do niego przynależy. Jeśli uda nam się nie myśleć o intencjach, odłożyć je, choćby tylko na czas medytacji, to będziemy w stanie w nią wejść. Intencja i tak z nas emanuje. Pozostawienie „chcenia”/ intencji sile wyższej do spełnienia jest dużo lepszym rozwiązaniem niż trzymanie jej w umyśle podczas praktykowania.

Medytacja nie jest też modlitwą, choć czasem sama tak mówiłam do osób religijnych, bo to przybliża temat i podobieństwa oczywiście są. Mówiłam, że to taka moja modlitwa.

I w modlitwie, i w medytacji bowiem chodzi o to samo: o kontakt, o połączenie z Uniwersum, z Bogiem. Obie praktykuje się w wyciszeniu, w skupieniu. O ile jednak w medytacji otwieramy się na przepływ boskiej energii przez nas, by obudzić drzemiące w nas boskie aspekty, i całkowicie wchodzimy w czucie, w połączenie, o tyle w modlitwie zwracamy się do Boga jako do odrębnej Istoty. W dodatku modlitwy zwykle są werbalne — słowne. Natychmiast trzyma nas to w umyśle. Jeśli do tego dodamy, że w znakomitej większości są to prośby, czyli chciejstwa umysłu, to nasze szanse spełnienia się takiej prośby maleją.

Mówi się, że aby prośba skierowana w modlitwie do Boga mogła zostać spełniona, musi być żarliwa i czyniona „z otwartym sercem”. Medytowanie otwiera serce i sprawia, że pragnienie czy strach leżący u jej podstaw powoli zanika.

Czasem zdarza się, że modlitwa jest dziękczynna. Emanujemy jedną z najwyższych wibracji: wdzięcznością, zapadamy się w czucie, myśli same się zatrzymują — wydarza się spontaniczna medytacja i połączenie z boską siłą stwarzania. To, za co dziękujemy, ma największą szansę na spełnianie się w naszym życiu.

Bardzo ciekawym przykładem modlitwy, w której miałam przyjemność uczestniczyć, była modlitwa w kościele wspólnoty zielonoświątkowców i ich „mówienie językami”. Jest to wspólnota Ducha Świętego, więc jest tu praktykowane postrzeganie Boga jako przenikającą wszystko duchową Świadomość. Była to modlitwa bez słów — puszczenie głosu, który wydobywał się na kształt słów bez żadnego znaczenia, poza kontrolą umysłu. Niektórzy wpadali w trans, całość płynęła. Niewątpliwie bardzo oczyszczająca praktyka duchowa. Nie wątpię, że praktykujący ją regularnie doświadczają stanów medytacyjnych, jednak silne utrwalanie w tym samym czasie wizerunku Boga osobowego dzięki uznawaniu Biblii za najważniejszy/jedyny boski przekaz i koncentrowanie się na płynących z niej naukach nie pozwalają na ostateczne „puszczenie” umysłu.

Tymczasem warto sobie uświadomić, że jeśli uda nam się wejść w medytację, Uniwersum — Bóg prócz przekazu werbalnego przemówi do nas ze wszystkich kanałów. Usłyszymy/poczujemy Istnienie w śpiewie ptaków, szumie wiatru i mowie drzew, w muzyce, w bębnieniu deszczu o szybę. Każdy bowiem fragment Rzeczywistości wprost przesycony jest Świadomością i jej boskimi aspektami: miłością, mądrością, pięknem, dobrocią i prawdą. To w niej odnajdziemy odpowiedzi na wszystkie nurtujące nas pytania, które na tym etapie życia są nam potrzebne. Bez przenośni. Dosłownie. Wydarzy się coś jeszcze. Wraz z chciejstwem umysłu zanikać będzie potrzeba ich zadawania — pozostaną tylko te naprawdę istotne.

Powoli zaczniemy sobie uświadamiać, że to, czym napakowani jesteśmy od dziecka, czym żyjemy, co trzymamy w umyśle i uważamy za ważne, to w 80% zwykłe śmieci. Rozpocznie się proces odpadania tego, co nam nie służy. Wraz z ustępowaniem lęków wzrośnie w nas pierwotne zaufanie i staniemy się otwarci na Nieznane. Obudzeni z głębokiego snu staniemy się gotowi na życie, radośni, że wreszcie możemy być sobą.

Na medytację patrzeć też można jak na odmienny stan świadomości. Łatwo jest ją wtedy pomylić z innymi odmiennymi stanami świadomości, jak podróż szamańska czy trans.

Tematu nie będę rozwijać, jednak zasadnicza różnica polega na tym, że trans zawęża świadomość, natomiast medytacja go poszerza. Podróż szamańska zaś, choć niewątpliwie bardzo wartościowa poznawczo, nie jest byciem w „tu i teraz”.

Rozdział 2

Sztuczki umysłu

Kiedy jesteśmy ludźmi emocjonalnymi, wrażliwymi, często nie radzimy sobie z własnymi emocjami, uczuciami i odwracają się one przeciwko nam, zamiast nam służyć. Nasza cywilizacja niestety nie wypracowała skutecznych narzędzi radzenia sobie z nimi, a jedyne, co ma do zaoferowania, to tłumienie. Bo do tego prowadzi system zakazów i nakazów. Rodzice, szkoła, a potem tak zwane społeczeństwo wymagają od nas pewnych standardów, nikt natomiast nie uczy nas, jak je mamy osiągnąć bez krzywdzenia siebie.

Tak samo dziesięć przykazań Bożych, religie — każda z nich ma swoje święte księgi, wytyczne, lecz brakuje metody, by stawać się lepszym. Mówi się tylko ogólnie, że trzeba zaufać Bogu, żyć zgodnie z nauką Bożą i wypełniać praktyki religijne. Niektóre z nich są pożyteczne i przydatne. Niektórzy ludzie naprawdę dokonują wewnętrznej przemiany, będąc członkami danej religii, nie ma to jednak charakteru systemowego i uniwersalnego. Jedynie lekarze, terapeuci, psychologowie i psychiatrzy mają coraz więcej pracy.

Jak już napisałam, medytacja rozumiana jako technika jest

doskonałym narzędziem radzenia sobie z ego — osobowością. Zanim rozpoczniemy praktykę lub zanim dotrzemy do takiego miejsca, kiedy swobodnie decydować będziemy, które emocje są nasze, a których nie chcemy, warto przyjrzeć się najbardziej typowym sztuczkom umysłu i radzić sobie przejściowo, natychmiastowo także za pomocą umysłu. Niektóre pojawiają się tak często, że dzięki temu można je dostrzec, zwłaszcza że efekt ich działania prowadzi nas na manowce, powoduje cierpienie i wyraźnie nam nie służy.

Nie mam wyboru  to pierwsza, najsprytniejsza i najczęściej stosowana sztuczka naszej osobowości, kiedy przewidywane konsekwencje pewnych posunięć tak mocno nas przerażają lub są dla nas tak niewygodne, że nie chcemy ich widzieć. To oczywista iluzja, gdyż zawsze mamy wybór. Zawsze jakaś część z nas podejmuje decyzję w danym momencie — świadomie lub nie. Brak decyzji to też jest decyzja. Niepodejmowanie działań, niemyślenie o czymś — także nią jest. Jednak nie zawsze chcemy mieć tego świadomość. Zwykle dlatego, że nie chcemy brać na siebie odpowiedzialności. Wolimy, by te konsekwencje, które wydają się dla nas zupełnie nie do przyjęcia, w ogóle nie zostały rozpatrzone, a najlepiej, gdyby pozostały niewidoczne. Wtedy jest łatwiej.

Nabieranie się na tę sztuczkę wielokrotnie powoduje podtrzymywanie iluzji i nie wspomaga świadomego życia, tworząc w umyśle pewien nawyk, który powoli przerodzić się może w tłumienie i wypieranie. O ile w rzadkich, konkretnych przypadkach ma to sens i nieomal życie nam ratuje, o tyle dobrze jest przyjrzeć się sobie, gdy sztuczka się powtarza. Zwłaszcza w sytuacjach, gdy ktoś wywiera na nas presję, stosuje przymus, w dodatku „dla naszego dobra”. Warto wtedy trzymać się od takich osób czy sytuacji jak najdalej. Jeśli już w nich tkwimy, bo „nie mamy wyboru”, przyjrzyjmy się, wyciągnijmy na światło dzienne tę część, którą owa sztuczka pragnie zasłonić.

Używamy czasem określenia „bolesna prawda”. Jest też takie dość popularne stwierdzenie, że „prawda boli”. Moim zdaniem to zbyt duży skrót myślowy. To nie prawda boli. To boli odpadanie iluzji. Boli czasem tak bardzo, że człowiek zdaje się umierać. Prawda to ta radość i szczęście, które potem przychodzą.

Jest też jeszcze jeden aspekt. Nasze doświadczenia pokazują nam, że w pewnych sytuacjach wybór jest mocno ograniczony. Nie da się. Sytuacja bez wyjścia. Dzieje się tak, gdyż nasze postrzeganie w tandemie emocje — myśli jest mocno ograniczone. Nie ma to nic wspólnego z inteligencją. W danej, niekorzystnej sytuacji rozum po prostu nie jest w stanie dostrzec rozwiązań, których istnieje potencjalnie nieskończenie wiele. Osoba inteligentna przy dużym wysiłku dostrzeże ich może nieco więcej — kilka, jednak będą one z reguły bliskie tego, co jest dla nas „nie do przyjęcia”. Dopiero rozszerzone postrzeganie, dzięki medytacji, pozwala na wyjście poza pewne schematy myślowe — nazywamy to kreatywnością. Warto więc, zamiast uciekać się do sztuczki, skorzystać z darów medytacji. Pozwolę sobie w tym momencie na osobistą historię.

Wiele lat temu, kiedy rozpoczynałam tworzenie i realizowanie projektów finansowanych z UE, przeglądałam wiele z nich. Natknęłam się na projekt, w którym bardzo, ale to bardzo chciałam wziąć udział. Po prostu poczułam całą sobą, że jest on dla mnie. Był to projekt muzyczny prowadzony przez znanego muzyka z osiągnięciami w improwizacji, co było dla mnie gwarancją jego duchowego wymiaru. Miał być realizowany za nieco ponad pół roku, latem, we Włoszech, niedaleko Wenecji, w przepięknym miejscu — no po prostu bajka. Przeczytałam wymagania stawiane kandydatom: nie trzeba było znać nut ani być profesjonalnym muzykiem — był jakby wprost skierowany do mnie. W dodatku był w całości finansowany z funduszy unijnych. Niebywała okazja. Było jednak drobne ale: wymagano języka angielskiego na minimum średnio zaawansowanym poziomie. Mocno mnie to zasmuciło, gdyż moja znajomość angielskiego była prawie żadna, przy dużej dozie dobrej woli można by ją było nazwać „kontaktową”, zaś w formularzu, w którym się zaznaczało odpowiednie pola, była adnotacja, że kontaktowa znajomość języka powoduje brak zakwalifikowania kandydata na warsztat. No po prostu stało jak byk. Miotałam się przez dzień lub dwa, nie dawało mi to spokoju i nie potrafiłam odpuścić. Sytuacja jednakże wydawała się beznadziejna, no bo co zrobić? Skłamać w formularzu? I tak się wyda, i to już pierwszego dnia. Pomyślałam sobie wtedy: „Czyżby moje poczucie, że to jest dla mnie, myliło mnie? Włączyło się chciejstwo umysłu? Nie, raczej nie. Na pewno istnieje jakieś rozwiązanie, tylko mój umysł nie potrafi go dostrzec”. Siadłam do medytacji. Emocje się wyciszyły, ale poczucie, że powinnam, chcę, pragnę, będę — pozostało. Więc następnego dnia i następnego także wchodziłam w „medytację z intencją”. Ona wprost emanowała ze mnie, więc oczywiście skupiałam się na tym, by opróżnić umysł. Trzeciego, może czwartego dnia ni z tego, ni z owego przypomniał mi się fragment filmu — wyświetlił w umyśle. Nie jestem „wizyjna”, więc od razu poczułam, że to może być odpowiedź na moje intencje. Był to fragment filmu Matrix — scena, w której Neo i Trinity, uciekając przed agentami, znajdują się na dachu wieżowca. Atmosfera jest napięta, bardzo emocjonalna, a niewielka powierzchnia dachu mocno ogranicza ich możliwości wydostania się z danej sytuacji — nie od razu skojarzyłam, jak idealnie, symbolicznie oddaje to moje samopoczucie. Kiedy już wydaje się, że nie ma ratunku, nagle, majestatycznie, zza murów wyłania się helikopter. Krótka walka i jest on do dyspozycji naszych bohaterów. „Umiesz to pilotować?” — pyta Neo. W tym momencie mam już przeczucie, że to moja odpowiedź. Skupiam się bardziej, fragment filmu zwalnia i następna część leci w mocno zwolnionym tempie. „Jeszcze nie” — odpowiada spokojnie Trinity, nie zważając na potrzebę pośpiechu pośród świszczących kul. Potem łączy się z bazą i pilotaż helikoptera zostaje jej wczytany do umysłu. Wsiadają do helikoptera i odlatują.

Kiedy zakończyłam medytację, byłam dość zdezorientowana. Co też ty mi chcesz powiedzieć, moje kochane Uniwersum? Nie miałam żadnego pomysłu, jak to zinterpretować, jednak po prostu wiedziałam, że to jest moja szansa na wzięcie udziału w upragnionych warsztatach. Skupiłam się na fragmencie, który pokazał mi się w zwolnionym tempie, i przypasowałam topornie do swojej sytuacji. Chcę pojechać na warsztaty, ale nie znam angielskiego. Neo i Trinity chcą uciec z pułapki (dach wieżowca). Wybawieniem okazuje się helikopter, ale trzeba umieć go pilotować. Trinity nie umie. Dopiero po połączeniu się z bazą zostaje jej ta umiejętność wczytana do głowy. Więc co? Mam się połączyć z bazą i wczytać do głowy język angielski? Wniosek ten wydawał się, delikatnie mówiąc, dość irracjonalny. Próbujmy dalej. Jak można wczytać sobie język do głowy? Od razu skojarzył mi się system Sita, o którym czytałam — w głębokim relaksie kilkakrotnie szybciej niż normalnie uczysz się języka. Nie zdecydowałam się na zakup ze względu na cenę. Następnego dnia pomyślałam sobie, że przecież medytacja, relaksacja to moje dziedziny. Mam też kurs angielskiego metodą Callana, reklamowany jako szybka i skuteczna metoda. Moja córka korzystała przed wyjazdem do Anglii i była bardzo zadowolona. Spytałam męża, czy da się nałożyć nagranie kursu na inną płytę dźwiękową. Da się. W domowych warunkach. Wtedy dostałam skrzydeł. Wypełniłam formularz zgłoszeniowy, wyciągając wszystkie zaświadczenia i dyplomy, o których wiedziałam, że mogą zarówno pomóc, jak i zaszkodzić (nie były z głównego nurtu, a jeden był od syberyjskiego szamana). Drżącą ręką zaznaczyłam znajomość języka „średnio zaawansowana” i nieomal na ostatnią chwilę wysłałam zgłoszenie. Mąż spreparował mi płytę, a ja przystąpiłam do codziennego „wczytywania sobie” języka, nie bacząc na to, że nie mam żadnej gwarancji, iż zostanę przyjęta. Zostałam. Jak się później dowiedziałam, jako jedyna reprezentowałam Polskę, a konkurencja była duża — przyjęto dwadzieścia pięć osób spośród około trzystu zgłoszonych.

W następnych latach jeszcze nieraz przyszło mi się przekonać, że jeśli coś przychodzi w wyniku medytacji, rachunek prawdopodobieństwa nie ma żadnego znaczenia. Zdarzało mi się dostawać dofinansowania na projekty, w których wybierano 11 czy 15% zgłoszonych.

Pomimo „cudu” dostania się i tak jechałam z duszą na ramieniu, jak też ta moja świeżo wczytana umiejętność się sprawdzi — miałam dużego pietra. Powtarzałam sobie jednak, że to przecież siła wyższa, więc musi być konsekwentna w swoich działaniach. I rzeczywiście, Uniwersum znowu mi pomogło. Kiedy stałam na wielkim lotnisku w Wenecji tuż po wylądowaniu i rozglądałam się, w którą stronę ruszyć, dostrzegłam dziewczynę. Do dziś nie ma racjonalnego wytłumaczenia, dlaczego pośród takiego tłumu podeszłam właśnie do niej i od razu spytałam, czy jest z tego warsztatu. A potem pierwsze, co zrobiłam, to zwierzyłam się, jak bardzo się boję ze względu na mój angielski. A ona obiecała pomoc i słowa dotrzymała. Była jak dobry duch — nieraz zjawiała się, kiedy sobie nie radziłam, i tłumaczyła z angielskiego na angielski. Była Łotyszką. Okazało się, że jedynie angielski w wykonaniu łotewskim i litewskim dość dobrze rozumiałam i rozmawiałam, zupełnie za to nie radziłam sobie z brytyjskim i irlandzkim. Po drodze miałam zaś paletę różnorodnych odmian. Doświadczenia, których tam nabyłam, i ludzie, których poznałam, bardzo pomogły mi w mojej pracy, która właśnie miała się rozpocząć, stanowiąc źródło niesamowitych przeżyć i wielkiej satysfakcji do dziś.

Zdecydowanie był to warsztat dla mnie.

Nie mam czasu — to druga, niezwykle popularna sztuczka umysłu. Może nawet popularniejsza. O ile pierwsza stosowana jest przez umysł, aby można było nie brać odpowiedzialności, o tyle warto sobie uświadomić, że druga stosowana jest w sytuacji, kiedy w naszym systemie wartości coś jest na dalszym lub ostatnim miejscu. Ściślej mówiąc: w naszym systemie bieżących potrzeb, uświadomionym bądź nie, a wynikającym z systemu wartości. Na pewne rzeczy zawsze znajdzie się czas, a na inne już go zabraknie. Czasem dochodzi do sytuacji absurdalnych, które jesteśmy w stanie dostrzec, ale nie umiemy z nich wyjść.

Przypomina mi się tutaj taki dowcip. Przychodzi inspektor na budowę, a tam robotnicy biegają jak szaleni z taczkami, z jednego miejsca w drugie. Zagląda, co też tak ważnego wiozą, a taczka pusta. Zatrzymuje jednego z nich i pyta: „Dlaczego biegacie z pustymi taczkami?”. „A bo takie pioruńskie tempo pracy nam zadali, że nie ma czasu załadować”.

Jeśli więc dostrzegasz w swoim życiu, że nie masz czasu załadować, przyjrzyj się temu, co robisz w ciągu dnia, krok po kroku, i zadaj sobie pytanie, czy są to priorytety w twoim systemie wartości. Często okaże się, że nie. Od pracy, której nienawidzimy, przez pochłaniacze czasu jak telewizja czy internet, po różnego rodzaju obowiązki, które „musimy” wykonywać. Muszę — ulubione, często, a nieświadomie używane słowo, powinno być jak dzwonek alarmowy do zatrzymania się, choćby na chwilę. Jeżeli tego nie zrobisz, zatrzyma cię ciało: choroba, wyczerpanie, depresja. Obali na łóżko domowe czy szpitalne. W najmniej oczekiwanym i korzystnym momencie.

Widziałaś/widziałeś może kiedyś małe kotki, które biegają za własnym ogonem? Cały wysiłek wkładają w to, aby dogonić ogon, a im bardziej się starają, im szybciej gonią, tym szybciej im ten ogon ucieka. Zupełnie nie mają świadomości, że to ich własny ogon. Dopiero na pewnym etapie życia kot zaczyna dostrzegać, że to jego ogon. Kiedy nie biega, zatrzyma się, jest w stanie go złapać, dotknąć, polizać i dopiero wtedy rozpoznać, że to jego własny ogon.

W znakomitej większości jesteśmy jak te małe kotki kręcące się w kółko za własnym ogonem. Potrzebujemy zatrzymania się i rozpoznania. Sprawy zabrnęły już tak daleko, że jako ludzkość zostaliśmy zatrzymani wszyscy, przymusowo. Świat zwolnił.

Czas na rozpoznanie — a medytacja jest do tego idealnym narzędziem.

Wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma  to kolejna, popularna sztuczka naszej osobowości.

Nauczono nas od dziecka, że wiedzę o sobie uzyskujemy od innych. Swoją samoocenę i poczucie własnej wartości budujemy na podstawie reakcji innych ludzi. Najpierw rodziców, dziadków, krewnych, a później koleżanek/kolegów w szkole, nauczycieli, przyjaciół, bliższych i dalszych znajomych. Bywa, że całe życie poświęcamy, by sprostać wymaganiom innych. Dużo czasu zwykle upływa, nim w ogóle jesteśmy w stanie zdać sobie z tego sprawę.

Zaczyna się od dziecka. Chcemy śpiewać, tańczyć, malować, ale od rodziców dowiadujemy się, że trzeba mieć konkretny fach w rękach. Dobry zawód, przynoszący pieniądze i szacunek społeczny. Trzeba być w życiu „kimś”. Jedni mają pomysł na to, kim konkretnie (prawnikiem, lekarzem, informatykiem), inni nie mają, ale wiadomo, że „kimś”. Najlepiej kimś ważnym. Z tej presji czasem trudno się otrząsnąć, bo nie zawsze wywierana jest ona w sposób jawny, siłowy, typu: „jak nie będziesz spełniać moich oczekiwań, to wynocha z domu”. Czasem programowani jesteśmy na bardzo subtelnym poziomie, zyskując po latach głębokie przekonanie, że to dla naszego dobra. Najczęściej zresztą tak właśnie jest: rodzice chcą przecież naszego dobra. Pragną, byśmy osiągnęli to, czego im się nie udało, byśmy nie popełniali tych samych błędów co oni.

Z poziomu osobowości bardzo trudno jest dać dzieciom wolność, gdyż rodzice sami jej nie czują. Dziecko też za bardzo nie ma wyjścia: przecież rodzice go kochają, wychowują, lepiej wiedzą, co dla niego dobre. I wszystko niby jest dobrze, tylko nie jesteśmy szczęśliwi. Czasem pomimo wypełnienia wszystkich zaleceń i podążania „słuszną” ścieżką.

Odzywa się odczucie, że to ci inni mają zawsze lepiej niż ja, dużo łatwiej im wszystko przychodzi itp. Ta sztuczka powinna nas motywować, abyśmy stawali się lepsi, abyśmy poszukiwali rozwiązań, jednak bardzo często odwraca się przeciwko nam, włącza się zazdrość i brak poczucia własnej wartości. Warto życzliwie porozmawiać z ludźmi, którym się zazdrości. Wyrazić swój podziw i zadać parę pytań, jak się to udało osiągnąć. Bardzo często wtedy okazuje się, że ten ktoś dokonał dużego wysiłku i zdobył się na wybory, których my nigdy nie dokonalibyśmy. Że wcale nie było/nie jest tak łatwo, prosto i przyjemnie, jak się na pierwszy rzut oka wydaje.

Pamiętam historię pewnej dziewczyny, która na blogu opisywała swoją walkę z otyłością. Ile ścieżek musiała przedeptać, diet wypróbować, treningów przejść, aby w końcu znaleźć niekonwencjonalną drogę dla siebie. I kiedy już wreszcie uzyskała upragnioną wagę ciała, poczuła się piękna i próbowała pomóc innym, usłyszała: „Tobie to łatwo mówić, bo ty jesteś szczupła i piękna i tobie to tak wszystko łatwo przychodzi”.

Poczucie straty — sztuczkę tę stosuje umysł bardzo często, bo on wprost uwielbia, żeby było tak jak dawniej. Żadnych zmian. Ma być bezpiecznie, przewidywalnie, pod kontrolą, według utartych schematów. Dlatego uczucie straty jest tak dotkliwe — aby skutecznie powstrzymywać nas przed podejmowaniem ryzyka, z jakim wiąże się zmiana. Z tą sztuczką umysłu radziłam sobie poprzez zadanie pytania: „OK, było super, straciłam to, czy jednak gdybym od początku wiedziała, że to stracę, wolałabym to mieć czy nie mieć?”. No i często okazywało się, że wolałabym to mieć, przeżyć.

Przy tak zwanej okazji wychodzi paradoks tej sztuczki: im lepsze, fajniejsze, dłuższe doświadczenie, tym większe poczucie straty. A powinno być odwrotnie, powinniśmy wtedy właśnie być bardziej wdzięczni za to, co minęło, że było nam dane tak fantastycznej rzeczy doświadczyć.


Kiedy rozpoznamy tę grę, możemy zacząć w nią grać. Także stosując sztuczki. Niektóre warto stosować, bo pomagają nam pozbyć się tak zwanych negatywnych emocji, z których — wiadomo — nigdy nic dobrego nie wynika. Sztuczka stosowana świadomie pomaga nam, zanim rozwiniemy w sobie Obserwatora w takim stopniu, że przestanie nam ona być potrzebna, bo odkryjemy, że wejście w czucie z całą intensywnością i trwanie w nim, w medytacyjnym stanie umysłu — nieumysłu powoduje rozpuszczenie się emocji, które nam nie służą.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 37.52