Legenda o diable z Jeziora Mamry
Na Mazurach, gdzie jeziora szepczą historie starsze niż sosny, a wiatr niesie echa dawnych dni, Jezioro Mamry skrywa jedną z najbardziej fascynujących legend — opowieść o diable uwięzionym na jego dnie. „Legenda o diable z Jeziora Mamry” to nie tylko barwna opowieść, ale i przestroga, która od pokoleń kształtuje szacunek Mazurów i żeglarzy dla potęgi natury. Oto jej pełna wersja, nasycona detalami, które ożywiają mazurski folklor.
Dawno temu, gdy Mazury były jeszcze krainą dzikich borów i pruskich bogów, nad Jeziorem Mamry pojawił się diabeł o imieniu Rokitnik — czart sprytny, ale zadufany w sobie. Rokitnik, z rogami lśniącymi jak obsydian i oczami gorejącymi jak ognisko, pragnął władzy nad mazurskimi wodami. Mamry, wówczas zwane przez Prusów „Wielką Wodą”, były świętym jeziorem, strzeżonym przez duchy przyrody i anioły, które czuwały nad harmonią świata. Diabeł, zazdrosny o ich moc, postanowił rzucić wyzwanie niebiosom.
— Ja, Rokitnik, będę panem Mamr! — ryknął, stojąc na skale w Mamerkach, gdzie dziś wznoszą się bunkry. — Zatopię rybackie łodzie, strącę ptaki z nieba i zmącę wodę, aż stanie się czarna jak smoła!
Jego słowa rozeszły się po jeziorze, a wiatr poniósł je do aniołów. Te, rozwścieczone pychą czarta, zstąpiły na Mazury w blasku piorunów. Przewodził im anioł Wędrowiec, strażnik wód, z mieczem z gwiazd i skrzydłami jak żagle. Bitwa była krótka, lecz straszna — fale Mamr piętrzyły się jak góry, a niebo rozdzierały błyskawice. Rokitnik, choć walczył zajadle, został pokonany. Anioły, miast go zniszczyć, postanowiły uwięzić go na dnie jeziora, w najgłębszej toni, gdzie wody Mamr są zimne jak lód.
— Tu pozostaniesz, Rokitniku, aż nauczysz się pokory! — rzekł Wędrowiec, zakuwając diabła w łańcuchy wykute z gwiezdnego metalu. — Twoje burze będą przestrogą dla tych, którzy nie szanują jeziora.
Od tamtej pory Rokitnik, uwięziony na dnie Mamr, nie daje o sobie zapomnieć. Żeglarze i rybacy wierzą, że to on, szarpiąc łańcuchy, wywołuje nagłe burze i groźne białe szkwały — gwałtowne wichury, które w mgnieniu oka zamieniają spokojną taflę jeziora w kipiący kocioł. Białe szkwały, charakterystyczne dla Mamr, pojawiają się bez ostrzeżenia, a ich furia jest tak wielka, że nawet doświadczeni żeglarze refują żagle i szukają schronienia w zatokach.
Opowieści rybaków z Węgorzewa i Mamerek pełne są historii o szkwałach, które zrywały maszty i zatapiały łodzie. Stary rybak, pan Władek z Sztynortu, którego miałem okazję poznać podczas jednej z wypraw, opowiadał mi przy kuflu piwa:
— Panie, jak Mamry się wściekną, to Rokitnik szarpie łańcuchy. Raz widziałem, jak fala zmiotła łódź, a w wodzie błysnęły jego oczy — czerwone jak żar. Trzeba szanować jezioro, nie kusić diabła.
Żeglarze wierzą, że Rokitnik jest szczególnie aktywny w dni, gdy niebo jest ciężkie od chmur, a wiatr niesie zapach burzy. Wypływanie w taką pogodę to proszenie się o kłopoty. „Nie drażnij Rokitnika” — mawiają starzy szyprowie, radząc, by przed rejsem sprawdzić wanty, zrefować groty i nigdy nie lekceważyć jeziora. Niektórzy, dla ochrony, rzucają do wody monetę lub kromkę chleba — dar dla Mamr, który ma ułagodzić diabła.
Legenda o diable z Mamr to coś więcej niż opowieść — to zbiór zasad, które kształtują mazurską kulturę żeglarską. Żeglarze, szanując jezioro, przestrzegają niepisanych reguł. Nie wolno śmiecić w wodzie, bo to obraża duchy jeziora i budzi gniew Rokitnika. Nie należy przeklinać na pokładzie, gdy wiatr się wzmaga, bo diabeł słyszy każde słowo. A przede wszystkim — nie wolno ignorować pogody. „Mamry nie wybaczają pychy” — powtarzają rybacy, a historie o zatopionych łodziach, które zlekceważyły białe szkwały, są przestrogą dla nowych załóg.
Wśród mazurskich żeglarzy krążą opowieści o tych, którzy uszli z życiem dzięki szacunkowi dla jeziora. Pewien szyper z Giżycka, pan Jan, opowiadał mi o rejsie na Mamrach, gdy szkwał zmiótł jego żagle.
— Modliłem się do Wędrowca, rzuciłem monetę do wody i przysiągłem, że nigdy nie popłynę w burzę. Mamry mnie puściły, ale widziałem w fali rogi Rokitnika.
Rytuały związane z legendą są żywe do dziś. W portach, takich jak Sztynort czy Mikołajki, żeglarze przed wypłynięciem na Mamry składają drobne ofiary — czasem to moneta, czasem kropla piwa wylana za burtę. W tawernach, przy szantach, śpiewa się o diable, a refren „Nie drażnij Rokitnika” brzmi w *Morskich opowieściach*.
Legenda żyje w opowieściach rybaków, w oczach żeglarzy spoglądających na Mamry i w trzasku want podczas szkwału. To historia, która uczy, że Mazury to nie tylko jeziora, ale i duch, który wymaga szacunku. W mojej książce o mazurskich wyprawach poświęcam jej osobny rozdział, bo bez Rokitnika Mamry nie byłyby tym, czym są — miejscem, gdzie wiatr opowiada historie, a każda fala kryje tajemnicę.
Legenda o diable z Jeziora Mamry to więcej niż folklor — to mazurska dusza, która pulsuje w każdej fali i każdym żaglu. Żeglując po Mamrach, pamiętajcie: szanujcie jezioro, a Rokitnik pozwoli wam wrócić na keję z nowymi opowieściami.
Legenda o zatopionym zamku krzyżackim
W sercu Mazur, gdzie wody Jeziora Mamry lśnią w słońcu, a trzciny szepczą opowieści starsze niż najstarsze sosny, kryje się jedna z najbardziej intrygujących legend regionu — historia zatopionego zamku krzyżackiego w pobliżu Wyspy Upałty. Legenda o zamku, który pochłonęły fale Mamr, to nie tylko folklor, ale i opowieść o ludzkiej pysze, klątwie pruskiego kapłana oraz tajemnicach, które do dziś budzą dreszcz emocji wśród tych, którzy ośmielą się żeglować w cieniu Upałty. Pozwólcie, że zabiorę was w podróż przez tę historię, pełną mroku, magii i mazurskiego wiatru.
W XIII i XIV wieku Mazury były areną starć między Zakonem Krzyżackim a pruskimi plemionami, które czciły stare bóstwa i broniły swojej ziemi. Krzyżacy, uzbrojeni w miecze i wiarę, budowali zamki, by ujarzmić te dzikie tereny. Jeden z takich zamków, wedle legendy, wzniesiono na wyspie w sercu Jeziora Mamry, niedaleko dzisiejszej Wyspy Upałty. Był to warowny gród z kamienia i drewna, z wysokimi wieżami i murami, które miały strzec krzyżackich skarbów — złota, relikwii i łupów z podbitych ziem. Zamek, zwany przez miejscowych „Grodem Żelaza”, stał się symbolem obcej władzy, budząc strach i nienawiść wśród Prusów.
W legendzie kluczową postacią jest pruski kapłan Widun, strażnik świętych gajów i pośrednik między ludem a bogami — Perkunem, Patrimpasem i Potrympasem. Widun, człowiek o oczach jak jezioro w burzy, widział w krzyżackim zamku zniewagę dla mazurskiej ziemi. Zamek, zbudowany na świętej wyspie, gdzie Prusowie składali ofiary, był bluźnierstwem wobec ich wierzeń. Krzyżacy, pewni swej potęgi, lekceważyli miejscowe zwyczaje, grabiąc wsie i profanując święte miejsca. Ich dowódca, komtur Heinrich von Stahl, chełpił się, że „żaden poganin nie złamie Żelaznego Grodu”.
Pewnej księżycowej nocy, gdy wiatr wył nad Mamrami, Widun wspiął się na wzgórze nad jeziorem, w miejscu, gdzie dziś znajduje się Wyspa Upałty. Zwołał duchy przodków i bogów, składając ofiarę z miodu, chleba i krwi orła. Wznosząc ręce ku niebu, rzucił klątwę na krzyżacki zamek:
— Perkunie, władco gromów, Potrympasie, panie wód, niech Mamry pochłoną pychę najeźdźców! Niech ich mury runą, a złoto zginie w toni! Niech rycerze, którzy zbezcześcili naszą ziemię, na wieki błąkają się w mroku wód!
Jego słowa, niesione wiatrem, dotarły do zamku. Tej samej nocy zerwała się burza, jakiej Mazury nie widziały od stuleci. Błyskawice rozdzierały niebo, a fale Mamr piętrzyły się jak góry. Ziemia pod zamkiem zadrżała, a wyspa, na której stał, zaczęła zapadać się w jezioro. Krzyżacy, w panice, próbowali ratować skarby, ale wody Mamr były nieubłagane. Zamek, wraz z rycerzami, złotem i relikwiami, zniknął w głębinach, a wyspa, która go nosiła, stała się ledwie skrawkiem lądu — dzisiejszą Upałty. Mówią, że w chwili, gdy wieże runęły, krzyk Widuna zagłuszył burzę: „Mamry was pochłonęły, i Mamry was strzegą!”.
Od tamtej pory żeglarze i rybacy wierzą, że zamek wciąż spoczywa na dnie Mamr, w pobliżu Wyspy Upałty, w najgłębszej toni, gdzie woda jest zimna i ciemna. W spokojne dni, gdy jezioro lśni jak lustro, a wiatr milknie, można usłyszeć dziwne odgłosy dobiegające z głębin — jakby brzęk zbroi, stłumione krzyki rycerzy lub echo kroków na kamiennych posadzkach. Starsi mieszkańcy Węgorzewa, jak pani Helena, którą spotkałem w porcie, przysięgają, że słyszeli te dźwięki podczas połowów.
— Panie, to duchy krzyżackie — mówiła, spluwając przez ramię. — Błąkają się w zamku, szukając drogi na powierzchnię. Ale Mamry ich nie puszczą.
Żeglarze opowiadają, że w okolicach Upałty zdarzają się niewyjaśnione zjawiska — nagłe wiry na wodzie, cienie pod taflą czy uczucie, że ktoś obserwuje z głębin. Niektórzy twierdzą, że w księżycowe noce nad Upałty unosi się mgła, w której widać zarysy wież i murów, a w wodzie migoczą złote błyski — być może skarb komtura von Stahla. Jednak nikt, kto próbował nurkować w poszukiwaniu zamku, nie wrócił z dowodami. „Mamry strzegą swoich tajemnic” — mawiają rybacy, a śmiałkowie, którzy ignorują ostrzeżenia, często spotykają się z nagłymi szkwałami, jakby jezioro broniło zatopionego grodu.
Legenda o zatopionym zamku krzyżackim to nie tylko opowieść o klątwie, ale i przestroga przed pychą oraz lekceważeniem natury i lokalnych tradycji. Dla Mazurów zamek jest symbolem obcej władzy, która została ukarana przez siły większe niż ludzkie ambicje. Wyspa Upałty, mała i porośnięta trzcinami, stała się miejscem niemal świętym — żeglarze mijają ją z szacunkiem, a niektórzy rzucają do wody monetę lub kromkę chleba, by ułagodzić duchy jeziora. „Nie drażnij Mamr” — powtarzają, wierząc, że klątwa Widuna wciąż działa, a zamek jest strażnikiem tajemnic, które nie powinny ujrzeć światła dnia.
Wśród żeglarzy krążą rytuały związane z legendą. Przed przepłynięciem obok Upałty wielu szyprów sprawdza wanty i refuje żagle, nawet jeśli pogoda jest spokojna. W tawernach Sztynortu i Mikołajek śpiewa się szanty o „krzyżackim złocie”, a refren „Upałty strzeże Mamr głębina” brzmi przy kuflach piwa. Rybacy, jak pan Władek z Węgorzewa, radzą, by nie wędkować zbyt blisko wyspy po zmroku.
— Raz zarzuciłem sieć przy Upałty — opowiadał mi przy ognisku. — Coś ją szarpnęło, a w wodzie błysnęło jak zbroja. Od tamtej pory omijam to miejsce.
Legenda żyje w sercach Mazurów i żeglarzy, w szumie fal i trzasku żagli. Podczas moich wypraw po Mamrach, żeglując w pobliżu Upałty, zawsze czuję dreszcz — jakby jezioro naprawdę skrywało coś więcej niż ryby i muł. W mojej najnowszej książce o mazurskich przygodach poświęcam tej historii osobny rozdział, bo bez zatopionego zamku Mamry nie byłyby tak tajemnicze.
Gdy będziecie żeglować po Mamrach, mijając Wyspę Upałty, wsłuchajcie się w szum wody. Może usłyszycie brzęk zbroi lub szept Widuna, przypominający, że Mazury to ziemia, gdzie natura i historia splatają się w opowieści, które trwają wiecznie. Szanujcie jezioro, a jego tajemnice pozostaną z wami — w sercu i na kartach mazurskiej przygody.
Legenda o leśnym duchu Puszczy Boreckiej
W sercu Mazur, gdzie lasy Puszczy Boreckiej rozpościerają się jak zielony ocean na wschód od Jeziora Mamry, szumi jedna z najbardziej tajemniczych opowieści regionu — legenda o „Strażniku Puszczy”. Ten leśny duch, strażnik krzyżackich skarbów, jest duchem mazurskiej przyrody i przestrogą dla tych, którzy ośmielają się naruszyć świętość lasu. Legenda o Strażniku to nie tylko folklor, ale i głęboka refleksja o szacunku dla natury, która w Mazurach jest czymś więcej niż tłem — jest żywą opowieścią. Oto historia, która przenosi nas w świat mroku, magii i mazurskich tajemnic.
Puszcza Borecka, rozciągająca się między jeziorami Mamry, Gołdapiwo i Stręgiel, była w średniowieczu ostoją dzikiej przyrody, miejscem, gdzie Prusowie czcili swoich bogów, a później Krzyżacy skrywali swoje sekrety. W XIV wieku, gdy Zakon Krzyżacki umacniał swoją władzę na Mazurach, puszcza stała się idealnym schronieniem dla skarbów — złota, relikwii i kosztowności zrabowanych podczas wypraw. Według legendy, w głębi lasu, w miejscu znanym tylko nielicznym, rycerze w białych płaszczach z czarnym krzyżem ukryli skrzynie pełne bogactw, strzeżone przez magiczne rytuały i klątwy.
Skarby te miały być zabezpieczeniem na wypadek klęski Zakonu, ale nigdy nie zostały odzyskane. Mówiono, że komtur Albrecht von Wald, dowódca z pobliskiego zamku w Węgorzewie, powierzył straż nad skarbami tajemniczej istocie — duchowi lasu, którego Prusowie nazywali „Borzysławem”, czyli „Strażnikiem Boru”. Borzysław, według podań, był duchem pruskiego wojownika, który zginął w walce z Krzyżakami, ale jego dusza, związana z puszczą, pozostała, by chronić mazurską ziemię. Krzyżacy, wierząc w jego moc, złożyli mu ofiarę z krwi i złota, prosząc, by strzegł skarbów przed złodziejami i zdrajcami. Borzysław przyjął zadanie, ale z własną klątwą: każdy, kto wkroczy do puszczy z chciwością w sercu, zostanie ukarany.
Borzysław, zwany przez miejscowych „Strażnikiem Puszczy”, jest istotą nieuchwytną, widywaną tylko przez tych, którzy naruszą świętość lasu. Mówią, że przybiera postać wysokiego mężczyzny w płaszczu z mchu i liści, z oczami błyszczącymi jak wilcze ślepia i dłońmi splecionymi z korzeni. Jego głos przypomina szum wiatru, a kroki nie pozostawiają śladów. Strażnik jest strażnikiem nie tylko skarbów, ale i harmonii puszczy — jeleni, wilków, sosen i strumieni. Ci, którzy wchodzą do lasu z szacunkiem, zbierając grzyby czy jagody, mogą czuć jego obecność, ale nie grozi im niebezpieczeństwo. Jednak chciwcy, kłusownicy czy ci, którzy niszczą las, stają się jego ofiarami.
Legenda mówi, że Borzysław zwabia takich śmiałków w głąb puszczy, gdzie ścieżki znikają, a czas płata figle. Wędrowiec słyszy szepty, widzi migoczące w mroku złote błyski — może to skrzynie krzyżackie? — i podąża za nimi, nie zauważając, że las gęstnieje, a niebo ciemnieje. Strażnik prowadzi go w miejsca, gdzie bagna wciągają, a korzenie chwytają za nogi. Ci, którzy nie szanują puszczy, nigdy nie wracają — ich los pozostaje tajemnicą, a mieszkańcy Kruklanek szepczą, że „Borzysław zabrał ich do swego królestwa”.
W trakcie moich wędrówek po Mazurach zebrałem wiele opowieści o Strażniku Puszczy. Pan Stefan, leśniczy z okolic Gołdapi, opowiadał mi przy ognisku o nocy, gdy jako młody chłopak zapuścił się w Puszczę Borecką, szukając poroży jeleni na sprzedaż.
— Panie, nagle las się zamknął — mówił, mrużąc oczy. — Ścieżka znikła, a w krzakach coś szeptało. Widziałem cień, wysoki, z oczami jak latarnie. Rzuciłem poroże i uciekłem. Od tamtej pory kłaniam się puszczy, jak wchodzę.
Inna historia pochodzi od pani Marii, gospodyni z Woliska, która twierdzi, że jej dziadek, szukając krzyżackiego złota w latach 20., zaginął w puszczy.
— Znalazły go wilki, ale żywego, na skraju lasu — opowiadała. — Mówił, że ktoś prowadził go w kółko, aż stracił siły. Do śmierci bał się wracać do Boreckiej.
Żeglarze z Mamr, choć rzadziej zapuszczają się w las, również znają legendę. W tawernie „Pod Żaglem” w Sztynorcie usłyszałem od starego szypra, pana Władka, że Strażnik czasem pojawia się na brzegu jeziora, w pobliżu Puszczy Boreckiej, gdy ktoś próbuje nielegalnie ścinać drzewa.
— Raz widziałem, jak cień stał nad wodą — mówił, popijając piwo. — Drwale uciekli, a ich siekiery znalazłem w bagnie. Borzysław nie żartuje.
Legenda o Strażniku Puszczy to coś więcej niż opowieść — to kodeks postępowania dla tych, którzy wchodzą w las. Mieszkańcy Mazur uczą swoje dzieci, by nie śmiecić w puszczy, nie łamać młodych drzew i nie zabierać więcej, niż potrzeba. Przed wyprawą na grzyby czy jagody wielu zostawia na skraju lasu drobną ofiarę — kamień, kromkę chleba lub monetę — jako znak szacunku dla Borzysława. „Puszcza żyje” — mawiają, wierząc, że Strażnik czuwa nad każdym krokiem.
Wśród żeglarzy krążą opowieści o tych, którzy zlekceważyli puszczę i zapłacili za to wysoką cenę. Pewien turysta z Warszawy, który w latach 60. próbował wykopać „krzyżackie złoto” w Boreckiej, zaginął na trzy dni. Odnaleziono go, błąkającego się w delirium, z opowieścią o „człowieku z mchu”, który gonił go przez bagna. Od tamtej pory nikt z miejscowych nie szuka skarbów bez błogosławieństwa lasu.
W tawernach Mazur, przy szantach i piwie, śpiewa się o Strażniku, a refren „Nie drażnij Borzysława” brzmi w improwizowanych piosenkach. W Puszczy Boreckiej, gdzie wciąż żyją żubry i wilki, legenda jest żywa jak wiatr w koronach drzew. Każdy, kto wchodzi w las, czuje, że jest gościem — i lepiej, by był gościem szanowanym.
W mojej książce o mazurskich szlakach i legendach poświęcam Strażnikowi osobny rozdział, bo jest on esencją Mazur — ziemi, gdzie natura i historia splatają się w jedną opowieść. Puszcza Borecka, z jej mrokiem i tajemnicą, jest jak labirynt, w którym czas opowiada własne historie. Żeglując po Mamrach czy wędrując jej ścieżkami, czuję obecność Borzysława — nie jako strachu, ale przypomnienia, że szacunek dla natury to klucz do harmonii.
Gdy będziecie wędrować po Puszczy Boreckiej, wsłuchajcie się w szum sosen i szelest liści. Może usłyszycie kroki Strażnika, przypominające, że Mazury to ziemia żywych legend. Szanujcie puszczę, a jej tajemnice pozostaną z wami — w sercu i na kartach mazurskiej opowieści.
Legenda o zatopionym skarbie Lehndorffów
W sercu Mazur, gdzie wody Jeziora Sztynorckiego migoczą w cieniu pruskich pałaców, a wiatr szepcze o minionych wiekach, żyje jedna z najbardziej intrygujących opowieści regionu — legenda o zatopionym skarbie Lehndorffów. Ta opowieść, splatająca losy arystokratycznego rodu, dramat wojny i mazurską magię, jest nie tylko barwnym fragmentem folkloru, ale i refleksją o przemijaniu, chciwości i tajemnicach, które jeziora strzegą lepiej niż ludzie. Oto pełna historia skarbu Lehndorffów, nasycona detalami, które ożywiają mazurską duszę.
Rodzina Lehndorffów, jeden z najznamienitszych rodów pruskiej arystokracji, przez wieki władała Sztynortem — malowniczym majątkiem nad Jeziorem Sztynorckim, w sercu Wielkich Jezior Mazurskich. Pałac w Sztynorcie, z jego barokowymi wieżami i rozległymi ogrodami, był symbolem potęgi rodu, który od XVII wieku gromadził bogactwa — obrazy, biżuterię, srebra, złote monety i bezcenne dokumenty. Lehndorffowie, znani z mecenatu sztuki i patriotyzmu, byli także strażnikami pruskiej tradycji, a ich majątek przyciągał artystów, myślicieli i arystokratów z całej Europy.
W 1945 roku, gdy front wschodni II wojny światowej zbliżał się do Mazur, los Sztynortu i Lehndorffów zawisł na włosku. Armia Czerwona była coraz bliżej, a rodzina, pod wodzą hrabiego Heinricha von Lehndorffa, stała przed dramatyczną decyzją — uciekać, zostawiając wszystko, czy próbować ocalić dziedzictwo. Według miejscowych opowieści, hrabia, świadomy, że pałac może zostać splądrowany, postanowił ukryć najcenniejsze kosztowności rodu. Niektóre źródła sugerują, że Lehndorffowie, wierząc w powrót po wojnie, schowali skarby w miejscu, które tylko oni znali — na dnie Jeziora Sztynorckiego lub w gęstwinach okolicznych lasów.
Opowieść mówi, że w styczniu 1945 roku, pod osłoną nocy, hrabia Heinrich wraz z zaufanymi służącymi załadował drewniane skrzynie pełne kosztowności — złote kielichy, perłowe naszyjniki, obrazy w złoconych ramach i monety z herbem rodu — na małą łódź. W świetle księżyca popłynęli na środek Jeziora Sztynorckiego, gdzie wody są głębokie i ciemne. Tam, w ciszy przerywanej лишь szumem wiatru, wrzucili skrzynie do jeziora, oznaczając miejsce tajemnym znakiem — być może boją przy Wyspie Kormoranów lub zatopionym dębie. Inna wersja legendy głosi, że część skarbów zakopano w lasach wokół Sztynortu, w miejscu, gdzie stare dęby tworzą krąg zwany „Krzyżem Lehndorffów”.
Przed opuszczeniem Sztynortu hrabia miał złożyć przysięgę na grobach przodków, wzywając ich duchy, by strzegły skarbu przed chciwymi rękami. „Niech Mazury pochłoną każdego, kto spróbuje ukraść nasze dziedzictwo” — miał powiedzieć, a jego słowa, niesione wiatrem, stały się klątwą. Od tamtej pory skarb Lehndorffów pozostaje nieuchwytny, a ci, którzy próbowali go odnaleźć, wracali z pustymi rękami — lub nie wracali вовсе.
Miejscowi wierzą, że duchy Lehndorffów, odziane w pruskie mundury i suknie z epoki, strzegą kosztowności. W księżycowe noce nad Jeziorem Sztynorckim można zobaczyć migoczące światła na wodzie — niektórzy twierdzą, że to latarnie duchów, patrolujących jezioro. W lasach wokół Sztynortu słychać czasem kroki i szepty, arogujące w języku, który brzmi jak staropruski. Rybacy z Szyny, jak pan Kazimierz, którego spotkałem w porcie, przysięgają, że widzieli cień hrabiego Heinricha, stojącego na kei z mieczem w ręku, jakby ostrzegał przed nurkowaniem.
— Panie, Lehndorffowie wciąż tu są — mówił, spluwając do wody. — Raz rzuciłem sieć w złym miejscu, a coś ją szarpnęło. W wodzie błysnęło złoto, ale strach mnie obleciał. Od tamtej pory omijam Kormorany.
Od zakończenia wojny skarb Lehndorffów stał się magnesem dla poszukiwaczy — od miejscowych śmiałków po profesjonalnych nurków i łowców skarbów z całej Polski. W latach 50. i 60. Mazury roiły się od amatorów, którzy wierzyli, że znajdą złoto w Sztynorckim lub w lasach. Jednak każdy, kto próbował, napotykał przeszkody. Jedni mówili o nagłych szkwałach, które pojawiały się znikąd, gdy nurkowali w jeziorze. Inni gubili się w lasach, mimo map i kompasów. Niektórzy, jak pewien inżynier z Warszawy w 1972 roku, wracali z gorączką i opowieściami o „cieniach w lesie”, które goniły ich w nocy.
Najsłynniejsza historia dotyczy braci Kowalskich z Giżycka, którzy w 1965 roku postanowili przeszukać dno Jeziora Sztynorckiego za pomocą prowizorycznego sprzętu do nurkowania. Znaleźli coś, co wyglądało na drewnianą skrzynię, ale gdy próbowali ją podnieść, ich łódź zaczęła tonąć, a liny pękły. Jeden z braci, Jan, opowiadał później w tawernie:
— Woda zrobiła się czarna, a ja czułem, że coś mnie ciągnie w dół. W uszach słyszałem głos: „Zostaw to”. Uciekliśmy, ale do dziś śni mi się ten cień.
Klątwa Lehndorffów, jak nazywają ją miejscowi, jest przestrogą dla poszukiwaczy. „Skarb należy do jeziora” — mawiają rybacy, a żeglarze, przepływając obok Wyspy Kormoranów, refują żagle i rzucają monetę do wody, by ułagodzić duchy. W Sztynorcie, w cieniu pałacu, który po wojnie popadł w ruinę, legenda żyje w każdej opowieści przy kuflu piwa.
Legenda o skarbie Lehndorffów to nie tylko historia o złocie, ale i przypomnienie o szacunku dla mazurskiej ziemi i jej przeszłości. Dla mieszkańców Sztynortu duchy Lehndorffów są strażnikami nie tylko kosztowności, ale i pamięci o rodzie, który kształtował Mazury przez wieki. Jezioro Sztynorckie, z jego spokojną taflą i głębokimi toniami, stało się symbolem tajemnic, które natura strzeże lepiej niż ludzie. Lasy wokół Sztynortu, z ich dębowymi kręgami, są miejscem, gdzie czas splata historię z magią.
Żeglarze i turyści, szanując legendę, przestrzegają niepisanych zasad. Nie wolno nurkować w okolicach Wyspy Kormoranów bez błogosławieństwa jeziora — drobnej ofiary, jak moneta czy kromka chleba. W lasach nie należy kopać ani niszczyć drzew, bo „Lehndorffowie patrzą”. W tawernie „Złoty Róg” w Sztynorcie śpiewa się szanty o „złocie w toni”, a refren „Sztynort strzeże swą tajemnicę” brzmi przy akompaniamencie gitary.
Podczas moich wędrówek po Mazurach spotkałem pana Stanisława, starego szypra, który opowiedział mi o swoim spotkaniu z duchem.
— Płynąłem nocą koło Kormoranów — mówił, zaciągając się fajką. — Woda błysnęła, jakby ktoś latarnię zapalił. Usłyszałem szept: „Nie tu”. Od tamtej pory mówię młodym: nie szukajcie skarbów, szukajcie Mazur.
Legenda żyje w sercach Mazurów, w szumie fal i cieniu pałacu Lehndorffów. W mojej książce o mazurskich tajemnicach poświęcam jej osobny rozdział, bo jest esencją Mazur — ziemi, gdzie przeszłość i teraźniejszość tańczą w rytmie wiatru. Żeglując po Sztynorckim czy wędrując lasami, czuję obecność duchów — nie jako strachu, ale przypomnienia, że Mazury strzegą swoich sekretów.
Gdy będziecie w Sztynorcie, spoglądając na Jezioro Sztynorckie lub wędrując wśród dębów, wsłuchajcie się w wiatr. Może usłyszycie szept duchów Lehndorffów, przypominający, że Mazury to ziemia, gdzie każdy kamień i każda fala kryje opowieść. Szanujcie jezioro, a jego tajemnice pozostaną z wami — w sercu i na kartach mazurskiej przygody.
Legenda o diable z Jeziora Dargin
W sercu Wielkich Jezior Mazurskich, gdzie wody Jeziora Dargin rozciągają się jak bezkresne lustro, otoczone trzcinami i sosnowymi lasami, żyje jedna z najbardziej mrocznych i fascynujących legend regionu — opowieść o diable, który czai się w najgłębszej toni jeziora. Legenda o diable z Jeziora Dargin to nie tylko barwny fragment mazurskiego folkloru, ale i przestroga, która od pokoleń uczy szacunku dla nieprzewidywalnej natury Mazur. To historia o wietrze, wodzie i ludzkiej pokorze, która w mazurskim krajobrazie jest równie ważna jak szoty i wanty. Oto jej pełna wersja, nasycona detalami, które ożywiają ducha jeziora.
Dawno temu, gdy Mazury były jeszcze krainą pruskich plemion, a jeziora uważano za siedziby bogów i duchów, Jezioro Dargin było miejscem szczególnym. Jego głębokie, ciemne wody, sięgające w niektórych miejscach ponad 30 metrów, budziły grozę i strach. Prusowie nazywali Dargin „Okiem Perkuna”, wierząc, że jezioro jest oknem, przez które bóg gromów spogląda na świat. Jednak według legendy, w głębinach Darginu zamieszkał nie Perkun, lecz diabeł — czart o imieniu Czarnowąd, którego imię pochodziło od mrocznej toni jeziora.
Czarnowąd był duchem buntowniczym, który zszedł na Mazury, by rzucić wyzwanie pruskim bogom i ludzkiej odwadze. Mówiono, że miał postać olbrzymiego węża z płonącymi oczami, czasem zaś przybierał ludzką formę — wysokiego mężczyzny w czarnym płaszczu, z rogami ukrytymi pod kapeluszem. Jego domeną były burze i szkwały, a jego śmiech, brzmiący jak grzmot, rozlegał się nad Darginem, gdy fale piętrzyły się w gniewie. Czarnowąd nie znosił ludzkiej pychy — żeglarzy, którzy lekceważyli jezioro, rybaków, którzy zabierali zbyt wiele ryb, czy wędrowców, którzy śmiecili na brzegach. Jego celem było przypomnieć, że Dargin to nie tylko woda, ale żywa siła, której należy się szacunek.
Legenda mówi, że Czarnowąd zawarł pakt z duchami jeziora, które pozwoliły mu mieszkać w najgłębszej części Darginu, w miejscu zwanym przez rybaków „Czarną Studnią”. W zamian obiecał strzec jeziora przed tymi, którzy naruszają jego harmonię. Jednak jego metody były okrutne — gdy wiatr się wzmagał, a niebo ciemniało, Czarnowąd wzywał burze, które topiły łodzie nieostrożnych żeglarzy, jakby chciał ich ukarać za brak pokory.
Żeglarze z Mazur od pokoleń opowiadają o nagłych burzach na Darginie, które pojawiają się bez ostrzeżenia, zamieniając spokojną taflę w kipiący kocioł. Jezioro Dargin, choć mniejsze od Śniardw, jest znane z gwałtownych szkwałów, które w mgnieniu oka zrywają żagle i przewracają łodzie. Miejscowi wierzą, że to sprawka Czarnowąda, który szarpie wody jeziora, gdy ktoś naruszy jego spokój. „Nie drażnij Czarnowąda” — powtarzają szyprowie, radząc, by nigdy nie wypływać na Dargin w złą pogodę, gdy chmury gromadzą się nad horyzontem, a wiatr niesie zapach burzy.
Opowieści o diable z Darginu są pełne dramatycznych szczegółów. Pan Władek, rybak z Giżycka, którego spotkałem w tawernie „Pod Żaglem”, opowiadał mi o rejsie sprzed lat, gdy burza zaskoczyła jego łódź na środku jeziora.
— Panie, fala była jak ściana, a w wodzie błysnęły oczy — czerwone, jak żar — mówił, spluwając przez ramię. — Rzuciłem monetę do jeziora i przysiągłem, że nie popłynę w burzę. Czarnowąd mnie puścił, ale maszt poszedł w drzazgi.
Inna historia, popularna wśród żeglarzy, dotyczy młodego szypra z Warszawy, który w latach 60. zlekceważył ostrzeżenia i wypłynął na Dargin podczas nadciągającej burzy, chełpiąc się, że „żaden diabeł go nie zatrzyma”. Jego łódź zniknęła w szkwałach, a jedynym śladem były strzępy żagli, które fale wyrzuciły na brzeg przy Wyspie Sosnowej. Mówiono, że Czarnowąd wciągnął go do „Czarnej Studni”, gdzie błąka się po wieczność wśród zatopionych wraków.
Legenda o diable z Jeziora Dargin to coś więcej niż opowieść — to zbiór zasad, które kształtują mazurską kulturę żeglarską. Żeglarze, szanując jezioro, przestrzegają niepisanych reguł. Przed wypłynięciem na Dargin wielu sprawdza wanty, refuje groty i rzuca do wody drobną ofiarę — monetę, kromkę chleba lub kroplę piwa — jako znak szacunku dla Czarnowąda. Nie wolno śmiecić w jeziorze, przeklinać podczas burzy ani lekceważyć pogody. „Dargin nie wybacza pychy” — mawiają rybacy, a historie o zatopionych łodziach są przestrogą dla nowych załóg.
W portach Giżycka, Sztynortu czy Kętrzyna żeglarze opowiadają o rytuałach związanych z legendą. Pani Helena, gospodyni z Kętrzyna, którą poznałem podczas rejsu, radziła:
— Jak płyniesz na Dargin, powiedz jezioru „dzień dobry”. Czarnowąd słyszy, a jak szanujesz, to cię puści.
W tawernach Mazur śpiewa się szanty o diable z Darginu, a refren „Nie budź Czarnowąda” brzmi przy akompaniamencie gitary. Niektórzy żeglarze noszą amulety — kamienie z brzegu jeziora lub wisiorki z rybią łuską — by chronić się przed gniewem diabła. W spokojne dni, gdy Dargin lśni w słońcu, można zobaczyć łodzie mijające „Czarną Studnię” z szacunkiem, jakby żeglarze bali się zakłócić ciszę głębin.
Legenda o diable z Jeziora Dargin jest żywa w sercach Mazurów, w szumie fal i trzasku żagli. Podczas moich rejsów po Darginie, mijając „Czarną Studnię”, zawsze czuję dreszcz — jakby jezioro naprawdę skrywało coś więcej niż ryby i muł. W mojej książce o mazurskich legendach poświęcam tej opowieści osobny rozdział, bo jest esencją Mazur — ziemi, gdzie natura i historia splatają się w jedną opowieść.
Gdy będziecie żeglować po Jeziorze Dargin, spoglądając na jego głębokie wody, wsłuchajcie się w szum wiatru. Może usłyszycie śmiech Czarnowąda, przypominający, że Mazury to ziemia, gdzie każda fala kryje tajemnicę. Szanujcie jezioro, nie wypływajcie w burzę, a diabeł pozwoli wam wrócić na keję z nowymi opowieściami — w sercu i na kartach mazurskiej przygody.
Legenda o duchu Heinricha von Lehndorffa
Wśród mazurskich jezior, gdzie wody Sztynorckiego migoczą w cieniu pruskiego pałacu, a wiatr niesie szepty dawnych wieków, żyje jedna z najbardziej poruszających opowieści regionu — legenda o duchu Heinricha von Lehndorffa. Ten pruski arystokrata, stracony za udział w zamachu na Hitlera, stał się symbolem odwagi i wierności ideałom, a jego duch, wedle miejscowych podań, wciąż strzeże rodzinnej posiadłości w Sztynorcie. Legenda o Heinrichu to nie tylko fragment mazurskiego folkloru, ale i głęboka refleksja o honorze, pamięci i więzi z ziemią, która przetrwa nawet śmierć. Oto pełna historia, nasycona detalami, które ożywiają mazurską duszę i tragiczny los bohatera.
Ród Lehndorffów od wieków był związany z Mazurami, a ich pałac w Sztynorcie, wzniesiony w XVII wieku nad Jeziorem Sztynorckim, stanowił centrum pruskiej arystokracji. Barokowa rezydencja, otoczona ogrodami i alejami dębów, była miejscem, gdzie kultura, sztuka i polityka splatały się w harmonijną całość. Heinrich von Lehndorff, urodzony w 1909 roku, był ostatnim z rodu, który wychował się w Sztynorcie. Wysoki, o przenikliwym spojrzeniu i niezłomnym charakterze, był nie tylko dziedzicem majątku, ale i człowiekiem głęboko oddanym wartościom sprawiedliwości i wolności.
W czasie II wojny światowej Heinrich, jako oficer Wehrmachtu, stał się częścią niemieckiego ruchu oporu. Wstrząśnięty okrucieństwami nazizmu, dołączył do spisku Clausa von Stauffenberga, którego celem było zabicie Hitlera i obalenie reżimu. 20 lipca 1944 roku zamach w Wilczym Szańcu, niedaleko mazurskiego Kętrzyna, zakończył się niepowodzeniem. Heinrich, choć nie brał bezpośredniego udziału w atencie, został aresztowany za powiązania z konspiratorami. Po brutalnych przesłuchaniach gestapo skazano go na śmierć. W lutym 1945 roku, w berlińskim więzieniu Plötzensee, stracono go przez powieszenie. Miał 35 lat. Sztynort, jego ukochany dom, wkrótce potem został opuszczony przez rodzinę, gdy Armia Czerwona zajęła Mazury.