E-book
7.35
drukowana A5
29.04
Max Crowe

Bezpłatny fragment - Max Crowe

Człowiek z Detroit

Objętość:
119 str.
ISBN:
978-83-8273-231-3
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 29.04

Na ulicy powiało chłodem, nie dlatego że jest zimno, ale dlatego że był sam. Od pewnego okresu, z nikim się nie wiązał. Może z braku czasu, a może z wygody. Nie musiał się nikim zajmować, o nic starać, tylko odhaczał na kalendarzu, kolejny dzień z życia. Ktoś powie, że jest wygodny. Tak, w pewnym sensie to prawda, ale czy samotność można zaliczyć do luksusu? Można, kiedy ma się górę pieniędzy i nie chce się nimi dzielić z drugą osobą. Taki właśnie był Max, samolubny sukinsyn z workiem pieniędzy na koncie. Które z każdym kolejnym rokiem, rosły jak grzyby po deszczu. Nie wydawał ich za wiele, bo nie miał na co. Co prawda mógłby wspomóc, jakąś akcję charytatywną, lub choćby tutejszy kościół. Jednak wychodził z założenia, że jemu nikt nic za darmo nie dał, to i on też nie będzie się bawił w Świętego Mikołaja. Zastanawiacie się pewnie, skąd wziął się u niego taki majątek? Otóż nie miał bogatych rodziców, w zasadzie wychowywał się w domu dziecka. Stąd też pewnie niechęć do dzielenia się. Po wyjściu z bidula, zaczął pracę jako goniec, w pewnym biurze. Był szybki, kumaty i ambitny. Więc już po roku dostał swoje biurko, zaczął pracować jako asystent kierownika działu. Firma zajmowała się inwestowaniem pieniędzy, swoich klientów w bezpieczne formy zarobkowania. Co to znaczy? Każdy dolar, jaki trafiał do firmy, musiał prędzej czy później przynieść zysk. Jego właściciela nie interesowało, gdzie i jak się ten dolar obraca. Ważne aby było to w miarę legalne, czyli urząd skarbowy miał w tym też swój interes. Inwestowano więc w skup i sprzedaż złota, oraz innych wartościowych przedmiotów dnia codziennego. Firma miała swoje lombardy, komisy samochodowe i kantory wymiany walut. Czy inwestowali na giełdzie? Rzadko, to było zbyt ryzykowne. Woleli trzymać się przyziemnych spraw, i robić interesy ze zwykłymi ludźmi. Oczywiście mieli też powiązania mafijne, jednak tym zajmował się sam prezes. Zwykli urzędnicy, nie zostawali do tego dopuszczani. Aby jak najmniej osób o tym wiedziało. Prano tam brudne pieniądze, ale za zamkniętymi drzwiami. Po upływie dwóch lat, Max został zastępcą kierownika lombardu. A gdy ten dostał zawał któregoś dnia, on objął jego funkcję. Był teraz znaczącym trybikiem, w maszynie jego firmy. Do jego obowiązków należało, pierwszym przyjść i ostatnim wyjść. Lombard zatrudniał dwudziestu pracowników. Większość z nich to byli kasjerzy i sprzedawcy. Trzy okienka non stop obsługiwały klientów, którzy przychodzili coś sprzedać lub zastawić. Były to wartościowe rzeczy, choć zdarzały się też i śmieci. Na przykład jakiś stary sprzęt audio, lub komputer. Skupowano tutaj wszystko, jak i też wszystko sprzedawano. Ludzie z obsady lombardu, też zmieniali się jak rękawiczki. To za sprawą małych lub dużych kradzieży, na których to zostali przyłapani. Max należał do tych szefów, którzy trzymali wszystko żelazną ręką. U niego nie było litości; zawiniłeś? Na bruk lub do pierdla. Na twoje miejsce są inni za bramą. Tak to funkcjonowało, dlatego przynosiło efekty i wymierne korzyści. Wielu kopało pod nim dołki, mówili że jest za młody na tak poważne stanowisko. Jednak prezes był innego zdania, zaufał mu, może dlatego że też kiedyś wychowywał się w domu dziecka. Ale o tym nikt nie wiedział, oprócz samego zainteresowanego. Max w wieku 25 lat, był szefem lombardu, miał mieszkanie, co prawda nieduże, jednak własne i woził się porządnym autem, kupionym zresztą w jednym z komisów ich firmy. Aby pieniądze zostały w przysłowiowej rodzinie. Czy miał jakąś kobietę? Na stałe nie, lubił się zabawić, jednak robił to rzadko i z kobietą, którą znał. Więc nie płacił za seks, to była transakcja wiązana. W internecie szukał wolnych kobiet, najlepiej bizneswoman, które miały ochotę na zabawę, przeważnie jednorazową. Wtedy się z nią umawiał, przeważnie u niej, po kolacji i upojnej nocy, wychodził od niej nad ranem. Gdy mu się spodobała, powtarzał to. Kiedy nie, szukał kogoś świeżego. Do swojego mieszkania kobiet nie ciągnął, traktował to jako swój azyl, którego nie chciał tracić, z byle powodu. Czy miał zamiar się ustatkować? Może kiedyś, w przyszłości. Teraz o tym nie myślał, żona i dzieci w jego przypadku znaczyły tylko jedno, ciągłe kłopoty. A tego wolał uniknąć. Zresztą cały dzień spędzał, na robieniu interesów, i pilnowaniu swoich podwładnych. Czasami musiał rozwiązywać konflikty, rozsadzać ludzi po kątach, przemawiać im do rozumu. Czasem używał przemocy, jednak robił to rzadko i bez świadków. Jeśli ktoś wychodził z jego biura, z sińcem pod okiem, zazwyczaj się nie skarżył. Widocznie na to zasłużył. Był dla swoich ludzi jak ojciec, mimo młodego wieku. Ale umiał wyrobić w szacunek do siebie. Ci co go znali, wiedzieli że lepiej żyć z nim w zgodzie. To się bardziej opłacało. Był poniedziałek, Max podjechał swoim fordem na parking lombardu, zgasił silnik i powoli wysiadł z auta. Swe kroki skierował do drzwi przybytku, w którym pracował. Wyłączył alarm, otworzył zamki w drzwiach i wszedł do środka. Klucze do obiektu miał jeszcze jego zastępca, jednak otwierał nimi tylko w nagłych wypadkach. Wtedy gdy Max był na wyjeździe, lub miał wolne, jednak zdarzało się to bardzo rzadko. Przeszedł przez hol, otworzył drzwi na zaplecze i udał się do swojego biura. Była godzina 7.50, kilka minut po nim zjawili się pierwsi pracownicy. Lombard dla klientów był otwarty od godziny 8.30. Do tego czasu trwały przygotowania, złoto i inne drogocenne rzeczy, na fajrant są wynoszone do sejfu. Tak że rano ponownie są wystawiane za szkło, na wystawie. Pracownicy parzą sobie kawę i z niecierpliwością czekają na ruch w interesie. Bo to w dużej mierze od utargu, zależy ich wypłata lub ewentualne premie. Max rozsiadł się w swoim skórzanym fotelu, włączył laptop i czekał na pierwsze wiadomości z terenu. Odbierał maile, rozmawiał z klientami, kiedy sobie tego życzyli. Kwadrans po ósmej, do jego biura weszła sekretarka z kawą ;

— Dzień dobry szefie — odparła.

— Witaj Kristin.

— Pańska kawa.

— Dziękuję.

Kristin Steward, była szczupłą szatynką, o brązowych oczach i miłym uśmiechu. Ubierała się zawsze na sportowo, skórzana kurtka, spodnie dżinsowe, bluza z kapturem. Na jej dłoniach i szyi widoczne były tatuaże, wszelakiej maści. Jednak szefowi to nie przeszkadzało, liczyła się jej kompetencja i profesjonalizm. A tego jej nie brakowało. Pracowała tu tak długo jak on sam, bo to on ją przeniósł z zaplecza. Kiedy potrzebował zaufanej osoby, jak objął tą funkcję. Nie chciał zostawiać przy sobie, starej sekretarki, ponieważ nie miał do niej zaufania. Zresztą poprzedni szef, ten co zmarł na zawał, nie lubił Maxa. Więc on nie polubił jego sekretarki. Taki układ i tyle. Kiedy w Stanach zmienia się prezydent, też obstawia stołki swoimi ludźmi. To normalne zachowanie, które się przyjęło nie tylko w polityce. Czy Max kiedykolwiek, zalecał się do swojej sekretarki? Nie, to ona próbowała zwrócić na siebie uwagę. Jednak kiedy zobaczyła, że ten nie jest nią zainteresowany, jako kobietą. Dała sobie spokój i zajęła się swoimi obowiązkami. Może by i coś z tego wyszło, jednak Max nie był zbytnio za romansem w pracy, to by go rozpraszało. Miałby klapki na oczach i zacząłby popełniać oczywiste błędy, na które nie mógł sobie pozwolić. Jeśli ma dalej awansować w tej firmie, a na to się zanosiło. Pierwsi klienci zaczęli oblegać lombard, zrobiły się kolejki. Jedni przynosili towar w zastaw, więc czekali na wycenę. Drudzy stali przed kasą, po odbiór gotówki. Interes się kręcił, Max wyszedł na chwilę z bura, aby zobaczyć co się dzieje. Kiedy było spokojnie i bez przepychanek, wracał z powrotem żeby dopić kawę. Rzadko wychodził na lunch, codziennie w porze przerwy, podjeżdżał pod lombard fast food, który miał jedzenie zamówione wcześniej przez telefon. Jego pracownicy z tego korzystali, więc on też. Ktoś zapukał do jego biura ;

— Wejść! — odezwał się.

— Dzień dobry szefie.

To był John, facet od złota i zegarków.

— Słucham cię.

— Mam taką sprawę?

— Mianowicie?

— Mam klienta na sygnet i zegarek.

— Czyli?

— Chce wziąć te dwie rzeczy, jednak chce większego rabatu, niż mu oferowałem — odparł pracownik.

— To stały klient?

— Tak, kupował już u nas.

— W takim razie możesz się zgodzić — odparł Max.

— Dziękuję szefie.

— Jeszcze coś?

— To wszystko.

— To wracaj do pracy — dodał.

John wyszedł z biura, w tym samym czasie zadzwonił telefon.

— Halo, słucham?

— Czy rozmawiam z panem Max Crowe?

— Tak?

— Dzwonię do pana z Nowego Jorku, jestem sekretarką pana Paula Strima.

— Słucham panią?

— Pan prezes zaprasza pana, na walne posiedzenie na weekend do NJ.

— Na jaką godzinę?

— Obrady zaczną się w sobotę, od 10.00 rano, tak że proszę przylecieć do Nowego Jorku w piątek wieczorem. Pokój w hotelu Marriott będzie na pana czekać. Wystarczy tylko zgłosić się w recepcji — dodała kobieta.

— Rozumiem, przylecę — odparł Max.

— To wszystko, życzę miłego dnia.

— Wzajemnie.

Kobieta się rozłączyła, dała mężczyźnie dużo do myślenia. Bo skoro zadzwoniła sekretarka samego prezesa, to coś poważnego się szykuje. Max słyszał od zmarłego kierownika lombardu, że ten kiedyś jeździł na takie walne posiedzenia. Tam zapadają ważne decyzje, skoro go wzywają, to pewnie jest to niezbędne. Przez resztę dnia jego głowa była zajęta tylko tym. Jeszcze nie był w Nowym Jorku, jego rodzinne miasto to było Detroit w stanie Michigan. Tu wyrastał i tu stawiał pierwsze zawodowe kroki. Które doprowadziły go do tego, gdzie teraz jest. Do końca dnia nikt go już nie niepokoił. Przed zamknięciem lombardu wyszedł jeszcze do głównego holu, aby zobaczyć co się dzieje w interesie. Ostatni klienci powoli wychodzili z lokalu, obsługa liczyła utarg, aby po wszystkim złożyć pieniądze w kasie. Tak robiono codziennie, nigdy do tej pory nie mieli żadnego napadu ani włamania. Wszędzie były kraty, rolety antywłamaniowe, no i rzecz jasna monitoring całodobowy.

— Jak obroty? — Spytał się kierownika sali.

— Bardzo dobre szefie — oświadczył John.

— To dobrze.

Poklepał go po ramieniu, jeszcze raz ogarnął wszystko swoim wzrokiem i wrócił do siebie. Kwadrans po szesnastej, przyszedł John do niego z dziennym raportem. Max wszystko przeliczył, zaakceptował i podpisał. Potem zajrzał do kasy, czy tam też się wszystko zgadza. Następnie decydował o końcu dnia i wszystkich puszczał do domu. Na końcu sam wychodził, zamykając przybytek lombardu na cztery spusty, włączając alarm. Szedł do swojego auta, na parkingu i jechał do mieszkania. Które mieściło się kwadrans drogi stąd. Nie posiadał garażu, tylko miejsce parkingowe przed kamienicą. Wchodził na pierwsze piętro. Zamykał za sobą drzwi mieszkania, wyciągał piwo z lodówki i siadał na kanapie. Ewentualnie potem odgrzewał sobie pizzę, jak był jeszcze głodny. I tak codziennie, aż do znudzenia. Chyba że nadchodził weekend, wtedy udawał się do jakiejś knajpy, ale jechał tam taksówką. Żeby nie wracać po pijaku. Jednak w ten piątek miał lecieć do Nowego Jorku, więc wizyta w barze odpadała. — Tam się napiję, na miejscu — pomyślał sobie. Tylko czy będzie z kim? W końcu nadszedł ten dzień, w pracy oświadczył że nie wie kiedy wróci, więc podczas jego nieobecności o wszystkim decyduje John. Kristin ma do niego telefonować, jakby się coś działo. Ale jak wszystko będzie w porządku, to mają mu gitary nie zawracać. Max z pracy wyszedł dwie godziny wcześniej, pojechał do mieszkania po walizkę, stamtąd zamówił taksówkę na lotnisko. A kiedy podjechała pod dom, wsiadł do niej i ruszył na samolot. W Metropolitan Wayne County Airport był o 18.00 godzinie. Kupił bilet na samolot do Nowego Jorku, następnie ustawił się w kolejce do odprawy celnej paszportowej. Odlot miał o 18.45, więc za dużo czasu do stracenia nie miał. Dziesięć minut przed startem, zajął miejsce w biznes klasie, zaraz przy oknie. Lot miał trwać godzinę i czterdzieści pięć minut. Zaraz po starcie maszyny, stewardessy zaczęły chodzić od miejsca do miejsca serwując drinki. Max wziął sobie jednego, na rozluźnienie, rzadko latał, więc się jeszcze nie przyzwyczaił do zmiany ciśnień. Źle to znosił, a alkohol mu w tym pomagał. Obok niego usiadła blondynka, na oko 35 — letnia. Ubrana była w niebieski żakiet i takie same spodnie. Na nogach szpilki, na szyi złoty łańcuszek z serduszkiem, bez kolczyków na uszach. Twarz ładna, bez znaków szczególnych, niebieskie oczy. Miała dużą torebkę, białego koloru, którą położyła sobie na kolanach. Na widok Maxa, szeroko się uśmiechnęła, ukazując mu nienaganne uzębienie.

— Pan też do Nowego Jorku? — Spytała.

— Tak, droga pani — odrzekł.

— Nazywam się Samanta Coll.

— Max Crowe — miło mi.

— Lecę w interesach a pan?

— Tak samo.

— Pracuję w branży hotelarskiej — odparła kobieta.

— A pan?

Max nie wiedział za bardzo, czy ma się blondynce spowiadać ze swojego życia, czy też przemilczeć pytanie. Jednak zaryzykował.

— W branży detalicznej — odparł mężczyzna.

— A konkretnie?

— Wie pani, jestem szefem lombardu w Detroit.

— A to ciekawe — odrzekła.

— Dlaczego pani tak sądzi?

— Bo byłam swego czasu, w jednym z nich.

— I co pani stwierdziła?

— Że ich właścicielami są ludzie bez serca.

— A to ciekawe, co pani mówi.

— Tak, to prawda — odparła Samanta.

— Dlaczego?

— Bo ktoś, kto żeruje na ludzkiej krzywdzie, nie może mieć serca.

— Czyli pani zdaniem nie mam serca?

— No może pan ma.

— Ale też prowadzę lombard — oświadczył Max.

— Jednak wydaje mi się pan sympatycznym człowiekiem.

— Czyli tylko niesympatyczni, nie mają serca?

— Pewnie tak — dodała blondyna.

— To musi mnie pani lepiej poznać — oświadczył mężczyzna.

— Bardzo chętnie, mieszkam w Nowym Jorku, więc zapewne będzie okazja żeby się spotkać.

— Postaram się znaleźć chwilę czasu — dodał.

Kobieta napisała na kartce, swój adres i numer telefonu, wręczyła ją Maxowi. Ten na nią spojrzał i przeczytał.

— Gdzie to jest?

— Na Manhattanie — odrzekła kobieta.

— Czyli powodzi się pani?

— Nie narzekam.

Max spojrzał na jej dłonie, szukając obrączki na jednej z nich.

— Pani zamężna?

— Nie.

— Z wyboru?

— Raczej tak, a pan?

— Też nie.

— Z wyboru?

Mężczyzna się uśmiechnął, na taką wymianę pytań.

— Ludzie interesu rzadko decydują się na związek, sama pani wie to najlepiej, co nie droga pani? — Odparł.

— To prawda, kariera nie może iść w parze z uczuciami.

— Ale ma pani kogoś do towarzystwa? — Zapytał.

— To znaczy, byłam z kimś chwilowo, jednak ten ktoś okazał się niewłaściwym człowiekiem.

— Rozumiem.

— Nawet na jedną noc ciężko kogoś znaleźć, bo jeśli ta osoba myśli tylko o sobie, a o partnerce wcale. To ciężko tu przyjemność, nawet wtedy.

— A pan, jak stoi w uczuciach? — Zapytała Samanta.

— Tak samo jak pani, raz lepiej raz gorzej, na to nie ma reguły — odparł mężczyzna.

— A gdzie się pan zatrzyma w Nowym Jorku?

— W hotelu Central Park North.

— To jeden z naszych — odparła kobieta.

— Niedrogo i wygodnie — zauważyła.

— O to mi chodziło, zresztą to firma mnie tam ulokowała — odparł Max.

— Długo pan tam będzie?

— Tego nie wiem, 3 może 4 dni.

— Rozumiem, jak będzie miał pan wolną chwilę, to proszę mi dać znać, może przespacerujemy się po Central Parku.

— Byłoby świetnie.

— W takim razie jesteśmy umówieni?

— Myślę że tak.

Nagle z głośników na pokładzie, odezwała się jedna z stewardess.

— Drodzy pasażerowie, proszę zapiąć pasy, za chwilę podchodzimy do lądowania. Zbliżała się godzina 20.30, a więc do Nowego Jorku przylecą o czasie, bez żadnych opóźnień.

— Jesteśmy na miejscu — odezwała się kobieta.

— Bardzo dobrze.

Po wylądowaniu maszyny na lotnisku imienia John F. Kennedy, pasażerowie udali się do kontroli celnej paszportowej, następnie odebrali swoje bagaże.

— To co, do zobaczenia wkrótce? — Zapytała Samanta.

— Do zobaczenia — odparł Max.

Oboje pocałowali się na odchodnym i udali się na postój taksówek. Kobieta pojechała do swojego mieszkania na Manhattanie, a mężczyzna do hotelu, przy Central Parku. Podróż taksówką trwała niespełna godzinę. Max nie wiedział, czy kierowca wiezie go okrężną drogą, czy też jedzie na skróty. Na miejscu zaśpiewał mu za drogę 52 dolary. Mężczyzna dorzucił mu 5 dolarów napiwku.

— Dziękuję szefie — odparł kierowca niewiadomego pochodzenia.

Wyglądał na Hindusa, jednak Max mógł się mylić, zresztą nie ważne, liczyło się to, że na recepcji hotelu zameldował się przed

godziną 22.00.

— Dobry wieczór panu — odparła kobieta z recepcji.

— Dobry wieczór.

— W czym mogę służyć?

— Mam rezerwację na nazwisko Crowe — odparł.

Kobieta sprawdziła coś w spisie, następnie odezwała się do niego.

— Tak, zgadza się, pan Max Crowe.

— To ja.

— Pokój numer 202, pierwsze piętro, oto klucze.

— Dziękuję.

Mężczyzna udał się z torbą do windy, po chwili był już pod drzwiami swojego pokoju. Otworzył kluczem zamek i wszedł do środka. Zapalił światło, postawił torbę na podłodze, rozejrzał się po wszystkich kątach. Nic ciekawego nie stwierdził, zasłonił żaluzje w oknie i walnął się na łóżko. Było dosyć wygodne, po chwili wstał, ściągnął buty i udał się do łazienki. Rozebrał się do naga i wszedł pod prysznic. Kiedy się umył, ubrał się w hotelowy szlafrok a ubrania z podłogi zaniósł na fotel w pokoju. Włączył telewizor, jednak nic ciekawego nie znalazł. Zajrzał do barku i do lodówki, w końcu zdecydował się na piwo. Nie będzie za dużo pił, bo jutro o 10.00 ma się stawić na walnym posiedzeniu. Opróżnił dwie butelki, umył zęby przed snem i położył się spać. Wcześniej zadzwonił na recepcję, i zamówił sobie budzenie na 7.00. Ale kiedy już zamykał oczy, zadzwonił telefon hotelowy.

— Halo, kto mówi?

— To ja, Samanta, śpisz już? — Zapytała.

— Jeszcze nie.

— Jak hotel?

— Może być — odparł mężczyzna.

— Zapomniałam spytać o twój numer telefonu?

— Nie dałem ci?

— Nie.

— Przepraszam, wyleciało mi z głowy.

— Nic nie szkodzi — dodała kobieta.

— A więc; 665 443 212.

— Zapisałam, dzięki, to do zobaczenia.

— Do widzenia.

Kobieta się rozłączyła, Max mógł już teraz iść spać. Jednak chwilę się zastanawiał nad nową znajomością. Czyżby Samanta coś do niego poczuła? Rozmawiało się im bardzo dobrze, jednak czy to już jest powód do tego, aby się spotkać i pójść ze sobą do łóżka? W sumie, czemu nie, jesteśmy w Nowym Jorku. Tutaj wszystko dzieje się dwa razy szybciej, niż w innym miejscu na ziemi. Z tym optymistycznym akcentem, Max zamknął oczy i zasnął na dobre. Obudził go telefon z recepcji ;

— Dzień dobry panie Crowe, zamawiał pan budzenie na 7.00.

— Tak, dziękuję — odparł zaspany mężczyzna.

Leżał tak przez chwilę na łóżku, jednak po pięciu minutach, wstał i udał się do łazienki. Wziął szybki prysznic, ogolił się, przebrał w świeżą koszulę i krawat, założył garnitur. Tak odpicowany wyszedł z pokoju, zjechał windą na parter i wyszedł na ulicę. Przeszedł po pasach i udał się do baru, na poranną kawę i śniadanie. Kiedy wszedł do środka, zastał kilka osób, jednak bez większego tłoku. To był już weekend, więc nie wszyscy pracowali. Jedynie pojedyncze osoby szykowały się, na pracę w korporacji. Tam zawsze jest coś do roboty, zawalone terminy ratuje się sobotami a nie raz i niedzielami. Tak to wygląda, nie za ciekawie, jednak każdy wybiera swój kierunek rozwoju, jaki mu najbardziej pasuje. Max zajął miejsce przy oknie, po chwili podeszła do niego kelnerka i bez słowa wlała mu kawę do kubka.

— Dzięki.

— Proszę bardzo, coś do kawy? — Zapytała z wysilonym

— uśmiechem.

— A co pani poleca?

— Dużo rzeczy.

— Na przykład?

— Chrupiące rogaliki, z francuskiego ciasta, z nadzieniem.

— A jakie to nadzienie?

— Truskawkowe, waniliowe, serowe ….

— To może to serowe — odparł po namyśle.

— Ok, już podaję.

— Świetnie — dodał mężczyzna.

Po chwili zajadał się rogalikami, i popijał gorącą kawą. Na stole ktoś zapomniał gazetę, przejrzał ją od niechcenia. Po obfitym śniadaniu, zawołał kelnerkę, uregulował rachunek i z pełnym brzuchem wyszedł z lokalu. Kiedy był na zewnątrz, spojrzał na zegarek, była 8.30. Do spotkania miał jeszcze trochę czasu, wystarczy złapać taksówkę i podjechać z 111 ulicy, gdzie się znajdował, na ulicę 117. Do biurowca z siedzibą swojej firmy, na 28 piętro. Tak też zrobił, stanął przy chodniku i zaczął machać ręką aż mu się zatrzymała taksówka.

— Dokąd? — Zapytał kierowca.

— Na 117 proszę, numer 57, biurowiec Sunset.

— Ok.

Max wsiadł do auta i kierowca ruszył, żółtych taksówek było tutaj tyle co mleczy na łące wiosną. Tak to sobie skojarzył. Jego przewoźnik okazał się Afroamerykaninem, który akurat słuchał w radiu murzyńskich rytmów.

— Pan skąd? — Zagadał do klienta.

— Z Detroit.

— Nigdy tam nie byłem — odparł.

— Tak jak ja tutaj.

— Ameryka to wielki kraj, rzadko kto zwiedził ją całą.

— To prawda — odparł Max.

— Widzi pan, jeżdżę taksówką już piętnaście lat, różni mi się klienci trafiają. A ile to gwiazd filmowych wiozłem. Trafił mi się kiedyś sam De Niro, kojarzysz pan gościa?

— Oczywiście, on grał kiedyś taksówkarza, w filmie.

— To prawda, dobry był — odrzekł kierowca.

Mężczyźni zajęci rozmową, nie zauważyli nawet, kiedy im droga minęła, kierowca zjechał na chodnik.

— Jesteśmy na miejscu, należy się 35 dolarów.

— Proszę.

Max dał mu 40, razem z napiwkiem.

— Reszty nie trzeba — odparł wysiadając.

— Dzięki, miłego dnia!

— Wzajemnie.

Mężczyzna zatrzasnął drzwi taksówki, a ta odjechała. Stanął teraz na wprost biurowca, zmierzył go wzrokiem, lekko westchnął i udał się do wejścia. Szklane drzwi rozsunęły się przed nim, po chwili stał już przy recepcji.

— Dzień dobry, pan do kogo? — Zapytała kobieta w uniformie.

— Dzień dobry, jestem umówiony na godzinę 10.00 z prezesem, panem Paulem Strimem.

— Pańska godność?

— Max Crowe.

Kobieta spojrzała na listę gości, przeleciała palcem wzdłuż nazwisk.

— Tak, zgadza się, 10 piętro, sala numer 301.

— Dziękuję.

Mężczyzna udał się do windy, wszedł do środka i nacisnął wybrany numer. Winda ruszyła, po chwili zatrzymała się na 10 piętrze. Max wyszedł z niej i udał się w poszukiwaniu sali konferencyjnej. Nie trudno było trafić, już z daleka usłyszał męskie głosy, rozmawiające między sobą. Kiedy doszedł do drzwi z numerem 301, ukazała mu się sala, do połowy wypełniona ludźmi. Którzy zebrali się tutaj, zapewne w tej samej sprawie co on. — Dzień dobry wszystkim — odparł na powitanie. Ale tylko co niektóry zwrócił na niego uwagę, reszta była zajęta swoimi rozmowami. Max zaczął krążyć wokół stołu, aż znalazł tabliczkę ze swoim imieniem i nazwiskiem. Usiadł na wyznaczonym miejscu i spojrzał na zegarek. Była godzina 9.50, a więc w samą porę się tu zjawił. Co by było jakby się spóźnił? Pewnie nic, tylko ileś par oczu byłoby skierowanych na niego, łącznie z prezesem. Tego akurat wolał uniknąć, choćby dlatego że był tutaj pierwszy raz. Nie chciał na samym początku, wywrzeć złego wrażenia na swój temat, a tak zapewne by się stało. Rozejrzał się po sali, siedział przy owalnym stole na 40 miejsc. Jeszcze tylko kilka było wolnych, reszta była już zajęta. Większość mężczyzn była już w średnim wieku, tylko on wyglądał na młodszego od nich. Widocznie szybciej awansował od reszty towarzystwa, to mogło się co niektórym nie podobać. Ale on miał to głęboko gdzieś, tylko dzięki sobie piął się w górę, bo miał ambicje. Czy to źle? Jego zdaniem nie. W tym czasie przyszło jeszcze kilku mężczyzn, tak że miejsca były już wszystkie zapełnione, z wyjątkiem fotela prezesa. Minutę po umówionym czasie, zjawił się on. Mężczyzna około sześćdziesiątki, z siwymi włosami na głowie, czesanymi na bok. Ubrany był w siwy garnitur i krawat, zapewne drogi, do tego złoty zegarek na ręce i sygnet na prawej dłoni. Twarz miała już oznaki zmarszczek, jednak oczy wyglądały na żywe i przenikliwe w spojrzeniu. Mężczyzna usiadł na swoim honorowym miejscu, i przywitał się ze wszystkimi zebranymi.

— Dzień dobry panowie.

— Dzień dobry — odezwały się głosy z całej sali.

— Większość z was już mnie zna, od jakiegoś czasu. Są jednak tacy, co widzą mnie pierwszy raz. Tak jak pan Max Crowe — odparł prezes. Wszystkie oczy utkwiły na nim, gdyby mogły palić, mężczyzna płonąłby teraz żywcem, jednak tak się nie stało. Max przetrwał to pierwsze starcie z rzeczywistością. Jednak zrobiło mu się ciepło na sercu i jedna kropla potu zarysowała się na jego czole. Jednak teraz byłoby nietaktem ją sobie wycierać. Poczekał więc na stosowny ku temu moment. Prezes ciągnął mowę dalej.- Zawsze zbieramy się raz do roku, w okolicach świąt Bożego Narodzenia. Aby sobie pożyczyć, kolejnego udanego roku w biznesie. Jednak dzisiaj nie ma grudnia, tylko jest wrzesień. Więc co niektórzy się zastanawiają, po co to spotkanie. Otóż powiem wam. Ostatnio byłem na badaniach, związanych z moim zdrowiem. I co stwierdzono? Właśnie co? A no to, że mam nieuleczalnego raka. Po sali rozszedł się szmer, który powstał za sprawą wypowiedzi prezesa. Jednak mężczyzna ciągnął dalej.

— Dlatego nie mogę dopuścić, do sytuacji, w której firma zostałaby pozostawiona sama sobie. Nie ma prezesa, jest chaos, tego chciałbym uniknąć zawczasu. Zostało mi niewiele życia, więc muszę działać już dzisiaj.

— Ale szefie, to niemożliwe, świetnie się pan trzyma — odezwał się jeden z zebranych.

— To tylko pozory, drodzy panowie. Już od jakiegoś czasu jestem na lekach przeciw bólowych. Coraz trudniej mi się jest skoncentrować, wiem to bo codziennie to odczuwam. Wszyscy o tym wiedzą, że nie mam dzieci, które z automatu dziedziczyły by po mnie. Więc muszę swój kapitał komuś przekazać. Długo się nad tym zastanawiałem, bo to nie jest łatwa decyzja. Jednak w końcu ją podjąłem, i mój wybór padł na Maxa Crowe. Wszystkie oczy nagle skierowały się w jedno miejsce, tam gdzie siedział nasz gość. Max nie mógł uwierzyć, w to co usłyszał. Czyżby prezes chciał go zrobić swoim następcą i dziedzicem jego majątku? To niemożliwe!

— Max, zgadzasz się na to? — Zapytał pan Paul.

— Nie wiem co powiedzieć — odrzekł zaskoczony.

— Wystarczy, że powiesz tak.

— Mogę to przemyśleć? — Odparł mężczyzna.

— Ależ bardzo proszę, wiem że to może być dla ciebie szok. Jednak nikogo innego nie widzę na moje miejsce — odrzekł prezes zarządu. Max wziął butelkę wody, która stała na stole, odkręcił ją, wlał do szklanki i się napił. Jednak to nie ugasiło jego pragnienia. Nagle ktoś z sali się odezwał.

— Czy pan prezes nie sądzi, że pan Crowe jest trochę za młody na to stanowisko? — Zapytał pan Strong.

— Dlaczego tak sądzisz?

— Ile pan ma lat, panie Crowe?

— 25 — odparł mężczyzna.

— No właśnie, to trochę mało — skwitował.

— Pan Max od kilku lat z powodzeniem, kieruje lombardem w Detroit. Jest młodym, ambitnym człowiekiem, więc nie widzę przeciw wskazań — odparł prezes.

— Oczywiście ostateczne słowo należy do pana, szefie, lecz czy ten młody człowiek ma na tyle doświadczenia?

— Jeszcze mi trochę życia pozostało, jeśli Max się zgodzi, to postaram się przekazać mu swoją wiedzę i doświadczenie — dodał pan Strim.

— W takim razie nie mam więcej pytań — stwierdził Strong.

— To jak, zgadzasz się Max? — Zapytał ponownie prezes.

— Tak, oczywiście — dodał mężczyzna.

— Bardzo się cieszę — skwitował pan Strim.

— To tyle panowie, jak ktoś ma jakieś pytania, to proszę mówić.

— A co z lombardem? — Zapytał Max.

— Masz tam swojego zastępcę, czy tak?

— No tak.

— Więc nie musimy się martwić, jeszcze dziś zadzwoni do niego moja sekretarka i poinformuje go o awansie. Na pewno się chłop ucieszy — skwitował prezes.

— To tyle panowie, zapraszam na drinka, do sali obok. A my z panem Crowe, opuszczamy panów, musimy się naradzić na osobności — odparł szef.

Paul i Max wyszli do gabinety prezesa, pozostawiając resztę zebranych samym sobie.

— Słyszałeś to co ja? — Odezwał się Strong do kolegi.

— Tak, słyszałem.

— Zamiast zrobić swoim następcą któregoś z nas, wziął takiego młodego szczyla. Czy to jest odpowiedzialne zachowanie? — Dodał wkurzony.

— Szybciej by się ten stołek tobie należał — odparł kolega.

— Właśnie, tyle lat tyram w tej firmie, a tu proszę, nowicjusz zgarnie całą pulę — stwierdził Strong.

— I gdzie tu sprawiedliwość?

— Daj spokój.

W gabinecie pana Strima, toczyła się zupełnie inna rozmowaNie tak oschła i pełna pretensji, jak tam za drzwiami.

— Cieszę się Max, że się zgodziłeś na moją propozycję — odparł siwy gość.

— Współczuję panu choroby — dodał mężczyzna.

— Nie przejmuj się tym, każdego czeka jakiś koniec, zdążyłem trochę pożyć na tym świecie.

— To ile szef ma lat? — Zapytał.

— 74.

— Wygląda pan na mniej.

— Dzięki za szczerość.

— Na pewno wie pan, co pan robi? — Zapytał Max.

— To że chcę przepisać wszystko co mam, na obcego człowieka?

— Właśnie.

— Wbrew pozorom, nie jesteś mi aż tak obcy.

— To znaczy?

— Tak samo jak i ty chłopcze, wychowywałem się w domu dziecka. Wiem co to znaczy, nie mieć rodziny — odparł szef.

— Na prawdę?

— Tak, to prawda. Do wszystkiego doszedłem własnymi rękami, tak jak ty. Dlatego stwierdzam niezbicie, że będziesz dobrym następcą — oświadczył prezes. Max usiadł z wrażenia na skórzanym fotelu, wciąż nie mógł uwierzyć w swoje szczęście, jakie go spotkało. Przecież to mógł być każdy z tej sali, jednak to on dostąpił wyróżnienia.

— Jutro jesteśmy umówieni, na spotkanie z notariuszem — dodał pan Strim.

— Tak szybko?

— Nie ma na co czekać, umrzeć w zasadzie mogę w każdej chwili — odparł Paul.

— Rozumiem.

— Może się napijemy z tej okazji? Mam tu świetną whisky.

— Bardzo chętnie — dodał Max.

Prezes wyciągnął z barku dwie szklanki z grubym dnem, postawił jena dębowym biurku. Odkręcił butelkę i polał im alkohol.

— Za nasze spotkanie i wspólną przyszłość — odezwał się prezes.

— Za przyszłość.

Obaj mężczyźni wychylili zawartość szklanek, Max poczuł jak alkohol ogrzewa mu wnętrze żołądka. Czuł się dobrze, jakby mu to zaczęło służyć. W swojej pracy unikał takich drogich trunków, jednak tutaj może sobie na to pozwolić. W końcu jest już prawie następcą prezesa. Jutro ma to się stać oficjalnie, w tym biurze. Jeszcze to do niego nie docierało, wiadomo to była świeża sprawa. Jednak z każdą mijającą minutą, czuł się już panem tego świata. Oby mu do głowy nie uderzyła woda sodowa, tego chciał uniknąć. Ale czy mu się to uda? Czas pokaże.

— Zrobił pan tam na sali, niezłe zamieszanie — stwierdził Max.

— Nic się nie stało — odparł prezes.

— A te głosy niezadowolenia?

— Ja słyszałem tylko jeden.

— Niby tak, jednak niezadowolonych z pańskiej decyzji może być więcej.

— Nic nie szkodzi, zawsze znajdzie się ktoś, komu nie będzie po myśli moja decyzja. Ale takie jest życie, które zaskakuje nie raz w najmniej odpowiednim momencie. W twoim przypadku na korzyść — zauważył Paul.

— To prawda, jeszcze raz dziękuję za zaufanie, postaram się nie zawieść.

— Na to liczę, mój drogi Max.

— A teraz do rzeczy, oprowadzę cię trochę po firmie, zaznajomię z papierami, pokażę ci twoje biuro.

— A co z moim mieszkaniem w Detroit?

— Możesz je sprzedać lub wynająć, to już zależy od ciebie.

— Twoje nowe mieszkanie znajduje się na Manhattanie.

— Serio? — Zapytał zdziwiony.

— Tak, to prawda, już dziś możesz się tam wprowadzić.

— Musiałbym wziąć swoje rzeczy z hotelu.

— Tym się nie martw, twój kierowca zrobi to za ciebie. W tej chwili wydam stosowną dyspozycję, aby po nie pojechał.

— To super — odparł Max.

— A swoją drogą, proponuję abyśmy przeszli na ty — zaproponował prezes.

— Nie wiem czy powinienem?

— Ależ będzie nam wygodniej — stwierdził szef.

— W takim razie się zgadzam.

— Świetnie, mów mi Paul.

— Dobrze Paul.

— Widzisz Max jakie to proste. A teraz chodźmy, oprowadzę cię po piętrze.

Mężczyźni wyszli z gabinetu pana Strima, i udali się obok, tam zastali kobietę, lekko po trzydziestce. Miała ciemne włosy, spięte do tyłu. Ubrana była w kremowy żakiet, białą jedwabną bluzkę i spodnie dżinsy, na nogach szpilki.

— Przedstawiam ci naszą wspólną sekretarkę, pannę Alison Grin.

— Bardzo mi miło pana poznać — zwróciła się do Maxa.

— Mi również jest miło — uśmiechnął się do niej.

— Od dzisiaj pan Max Crowe jest moim wspólnikiem — odparł prezes.

— Ależ oczywiście panie Strim.

— A to twoje biuro — wskazał palcem drzwi pan Paul.

Max otworzył je i go zamurowało, jeszcze takiego nie widział. Duże dębowe biurko, stylowy kredens z mnóstwem książek, fotel z podnóżkiem, barek z trunkami, perski dywan na parkiecie, słowem na bogato. Zapomniałem wspomnieć o laptopie, ale to już drobnostka.

— I jak, podoba ci się? — Spytał Paul.

— Jest naprawdę świetny.

— To dobrze, od juta tu pracujesz, w sumie od dzisiaj ale jutro już cały dzień — dodał prezes.

Max podszedł do biurka, usiadł w fotelu i się rozejrzał, to było teraz

jego miejsce.

— Łazienka i toaleta jest obok — zaznaczył szef.

— Ok.

— Idziemy dalej.

Wyszli z gabinetu Maxa i udali się na korytarz, a tamtędy do poszczególnych działów. Pan Strim przedstawiał kolejno, swojego następcę pracownikom tej firmy. Która miała nazwę „Martonn”. Ludzie znad biurek szeroko się do nich uśmiechali, jednak czy robili to sztucznie? Trudno jednoznacznie stwierdzić. Pewnie część tak to robiła, jak zwykle gdy im przedstawiano nowego zwierzchnika. Czy będzie dobrym szefem dla nich? Czas pokaże. Po zwiedzeniu całego piętra, powrócili do gabinetu prezesa. Rozsiedli się w fotelu i zamówili kawę u panny Alison, po chwili sekretarka przyniosła ją w porcelanowych filiżankach.

— Życzę smacznego!

— Dziękujemy.

Kiedy kobieta wyszła, mężczyźni zaczęli rozmowę.

— I jak ci się to widzi Max?

— Na razie jestem jeszcze w szoku, dopiero to do mnie powoli dociera — odrzekł.

— Dasz sobie radę, widzę w tobie siebie samego sprzed lat — odparł prezes.

— To miłe co mówisz.

— Bo to prawda. Ci wszyscy co byli dzisiaj na zebraniu, to zwykli karierowicze, jednak takich też potrzebujemy.

Nagle zadzwonił telefon :

— Tak, słucham?

— Tutaj kierowca Derek.

— Słucham cię?

— Ubrania pana Maxa, są u mnie w samochodzie — odparł.

— Świetnie.

— Mam czekać na dole?

— Tak, za chwilę zawieziesz pana Crowe do jego mieszkania — odparł prezes.

— Ok szefie.

Paul ciągnął dalej ;

— Trochę to potrwa, zanim się wdrożysz w temat, jednak dasz sobie radę. Wszystko jest do ogarnięcia — odparł prezes.

— Dobra kawa — zauważył Max.

— Teraz tylko taką będziesz pić — dodał z uśmiechem szef.

Po wypitej kawie, Paul zaproponował Maxowi wypalenie cygara. Jednak ten odmówił, twierdząc że nie toleruje nikotyny.

— Dbasz o zdrowie? Rozumiem, ja nie byłem tak konsekwentny względem siebie. I teraz za to płacę.

— A na co konkretnie chorujesz? — Zapytał mężczyzna.

— Mam raka trzustki, niestety tego się nie da przeszczepić.

— Przykro mi.

— Nic nie szkodzi, drogi Max, po prostu życie i tyle.

— Ale szkoda mi ciebie — odparł.

— Mówisz szczerze, to widać, dlatego wiem że moja decyzja względem ciebie jest słuszna. A teraz cię nie zatrzymuję, zjedź na dół windą i wsiądź do limuzyny. Derek zawiezie ciebie do nowego mieszkania, rozgość się tam a jutro o 8.00 widzimy się tutaj — odparł Paul.

— Jak sobie życzysz.

Max uścisnął rękę swojemu dobroczyńcy i wyszedł z gabinetu. Udał się na korytarz, tam wszedł do windy i zjechał na sam dół. Potem minął hol i szklane drzwi, kiedy był już na zewnątrz, ujrzał czarnego Lincolna. Na jego widok kierowca wyskoczył zza kierownicy i otworzył Maxowi drzwi.

— Proszę panie Crowe.

— Dziękuję.

Mężczyzna wsiadł do auta, Derek zatrzasnął za nim drzwi, potem wsiadł ponownie za kierownicę i ruszył z miejsca, włączając się powoli do ruchu. Jechali teraz ulicami Nowego Jorku, kierując się na Manhattan. Max z ciekawością rozglądał się zza szyby auta. Pierwszy raz jechał limuzyną, a tak miało być już codziennie. Droga do jego mieszkania trochę trwała, musieli stać w korku, jednak po dwudziestu minutach byli na miejscu. Max wysiadł z limuzyny, kierowca podał mu jego torbę z ubraniami. Ten ruszył w kierunku apartamentowca, kiedy znalazł się w środku budynku, portier go zagadał ;

— Pana godność?

— Max Crowe.

— Pański apartament znajduje się na 30 piętrze, pokój numer 3320, oto klucze.

— Dziękuję.

Max wziął je od portiera i udał się do windy, kiedy był już w środku nacisnął przycisk. Winda ruszyła w górę, podświetlone numery szybko migały, aż w końcu winda stanęła i drzwi się otworzyły. Mężczyzna wyszedł z niej na korytarz, okazało się że na piętrze są tylko dwa apartamenty, jego i jeszcze jakiejś osoby, której nie znał. Podszedł do swoich drzwi i otworzył je, kiedy wszedł do środka nie mógł uwierzyć że to całe mieszkanie jest tylko i wyłącznie jego. W środku można było jeździć rowerem, taki tam był metraż. Max stracił 10 minut aby wszystko obejrzeć, w dodatku miał niepowtarzalny widok na panoramę Manhattanu. Przeszklona ściana dawała uczucie wolności, jednak żadne okno się nie otwierało, ze względów bezpieczeństwa. Za to działała klimatyzacja. Max postawił torbę z ubraniami na posadzce z marmuru, z wrażenia musiał się czegoś napić. Zajrzał do lodówki, były tam różne napoje, oraz mnóstwo jedzenia. Ktoś się widocznie postarał, wyciągnął jedno piwo i otworzył je. Zrobił porządnego łyka. No tak, jutro trzeba będzie zacząć na to pracować — uświadomił sobie. Ale pierwszy krok już zrobił, jest następcą szefa. Kiedy tak pił, zadzwonił jego telefon, na wyświetlaczu ukazała mu się Samanta coll. Odebrał, siadając na narożniku ze skóry.

— Halo?

— To ty Max?

— Tak, to ja.

— Co robisz?

— Jestem w mieszkaniu.

— Chyba w hotelu?

— Już nie.

— Jak to, wróciłeś do Detroit?

— Nie.

— To nie rozumiem?

— Byłem dzisiaj na walnym zebraniu.

— No tak.

— I szef zrobił mnie swoim następcą.

— Serio?

— Tak.

— To znaczy?

— To znaczy, że mam apartament na Manhattanie.

— Żartujesz?

— Wcale nie.

— W którym wieżowcu?

— W tym niebieskim.

— To prawie naprzeciw mnie.

— Serio?

— No tak.

— To dawaj tu do mnie na 30 piętro.

— Daj mi chwilę — odparła Samanta.

— Oczywiście.

Kobieta się rozłączyła, Max dopił swoje piwo, udał się do łazienki aby wziąć kąpiel. Po piętnastu minutach wyszedł w szlafroku. Chwilę później zadzwonił telefon.

— Panie Crowe.

— Tak?

— Z tej strony portier z dołu.

— Słucham?

— Jest tutaj jakaś kobieta, mówi że jest z panem umówiona.

— Tak, proszę ją wpuścić.

— Ok, zrozumiałem.

— Proszę panią, 30 piętro, pokój numer 3320 — zwrócił się do kobiety.

— Dziękuję.

Samanta weszła do windy i nacisnęła wybrany numer. Po chwili stała już przed drzwiami do apartamentu. Zapukała delikatnie, otworzył jej Max. Kobieta zobaczywszy go w samym szlafroku, uśmiechnęła się do niego.

— Cześć przystojniaku, widzę że już zdążyłeś się zadomowić?

— Tak jakby — odparł mężczyzna.

— Mogę wejść?

— Ależ oczywiście, zapraszam. Samanta weszła do środka, już od progu jej głowa kręciła się niemal dookoła.

— Fajnie tu masz — zauważyła.

— Dziękuję, mi też się podoba.

— Powiedz mi, jak do tego doszło, że tutaj mieszkasz?

— Normalnie, dostałem przydział i mieszkam.

— Że też mi nikt nie chce robić prezentów — zauważyła kobieta. — Jesteś chyba w czepku urodzony.

— Nie rozumiem?

— Tak się mówi na szczęściarzy, którym coś w życiu przychodzi nader łatwo — odparła z uśmiechem.

— Przepraszam bardzo, ja na swoją pozycję ciężko pracuję.

— Żartowałam!

— Ok, rozumiem.

— Proponowałabym to uczcić, butelką szampana.

— No to nie ma sprawy.

Max udał się do kuchni, tam z lodówki wyciągnął butelkę szampana, kieliszki stały na szklanej półce. Odbezpieczył korek, który wystrzelił w górę, odbijając się od sufitu. Bąbelki zaczęły wypływać w zastraszającym tempie, skierował je do kieliszków.

Jeden z nich podał swojej znajomej, drugi wziął sobie.

— To zdrowie nas obojga!

— Za twoją przyszłość w Nowym Jorku!

— Dzięki.

Zrobili po łyku, szampan był wyśmienity, chyba francuski.

— Usiądziemy? — Zapytała kobieta.

— Ależ naturalnie.

Udali się więc do salonu, ścian jako takich tam nie było, więc przemieścili się jedynie w tej wielkiej przestrzeni. Usiedli na narożniku ze skóry, Samanta była ubrana w kusą spódniczkę, więc jej wspaniałe nogi były teraz na wyciągnięcie ręki. Maks zrobił kolejnego łyka i się zamyślił. Kobieta zobaczyła jego spojrzenie, utkwione na swoich kolanach i uśmiechnęła się do niego.

— Może oprócz szampana, zrobimy coś jeszcze?

— Co masz na myśli? — Zapytał. Kobieta podsunęła się do niego, kładąc swoją prawą dłoń na jego torsie.

— Bo ja wiem, może poznamy się lepiej.

Jej dłoń powędrowała teraz niżej, pod szlafrok. Max zrozumiał aluzję, chodziło jej o sex. Wiadoma sprawa, kobieta wolna ma swoje potrzeby, i co ważne potrafi to wyrazić, bez owijania bawełny.

— Też jestem tego zdania — odparł mężczyzna, kładąc rękę a jej kolanie.

Odstawili kieliszki na bok i zaczęli się całować. Najpierw t k niewinnie, ledwo się muskając wargami. Jednak z każdą następną sekundą tempo uczuć rosło w zastraszającym tempie. Po minucie ani jedno, ani drugie nie miało na sobie odzienia. Max zaczął kosztować jej ponętnych piersi, gładząc ją po biodrach. Samanta natomiast wiła się na nim jak piskorz, ocierając się swoim ciałem o niego. W końcu wylądowali na podłodze z marmuru, jej gorące ciało nawet nie poczuło zimna płytek. Oboje spletli swe dłonie, kobieta rozchyliła uda, aby jej partner mógł się tam zagłębić. Co zaraz uczynił, smakując jej łonowego wzgórka. Potem czując jak wezbrała się w nim krew, zagłębił się swym przyrodzeniem w jej delikatne wnętrze. Kobieta zadrżała w tym momencie, jakby szarpnęły nią torsje. Zaczął na nią napierać, coraz mocniej i mocniej, aż w końcu zadał jej cios ostateczny. Powoli wycofał się z jej wnętrza, położył się obok niej. Leżeli tak przez chwilę, aż emocje opadły i zaczęło doskwierać zimno podłogi.

— Szalony jesteś — odrzekła z uśmiechem.

— Ty też masz ikrę — dodał mężczyzna.

Nadzy usiedli na narożniku, Max dolał im szampana.

— To za nas!

— Za nas! — Powtórzył.

Samanta siedziała obok Maxa niczym nie skrępowana, jakby to robili już kolejny raz, a nie dopiero się poznali. Co znaczy kobieta niezależna w dzisiejszym świecie. Robi co chce, bierze to na co ma ochotę, traktując to jak coś normalnego. Max miał już wcześniej do czynienia, z tego rodzaju kobietami. Jednak Samanta była jakaś inna, ale co ją w tym wyróżniało? Mężczyzna na razie nie wiedział.

— Czyli jutro zaczynasz nową pracę? — Spytała się.

— Tak.

— Będziesz prawą ręką szefa?

— Na to wygląda.

— Na pewno się cieszysz?

— Mam pewne obawy.

— Jakie?

— Że mogę nie podołać obowiązkom — odparł mężczyzna.

— Ty?

— Tak, ja.

— Ja w ciebie wierzę — dodała kobieta.

— Miło mi to słyszeć, jednak kierowanie lombardem a całą

— firmą, to jednak różnica.

— Ale przecież prezes obiecał ci pomóc?

— Tak mówił.

— No więc co się martwisz.

— Zawsze jakieś obawy istnieją — dodał Max.

— Nie myśl teraz o nich, tak dobrze nam było razem — odparła.

Kobieta przytuliła się do niego, on objął ją ramieniem.

— Trochę zmarzłam.

— Ja też — dodał.

Max wrócił do swojego szlafroka, jego partnerka zaczęła zbierać swoje rzeczy z podłogi. Najpierw stringi, potem rajstopy, spódniczkę, biustonosz, koszulę, żakiet. Na końcu ubrała na stopy

swoje pantofle.

— Wiesz co?

— Tak.

— Będę musiała już iść.

— Serio?

— Tak.

— Dlaczego?

— To nasze spotkanie było nieplanowane, no wiesz, taki spontan. A mam się jeszcze wieczorem spotkać z koleżankami w klubie.

— Rozumiem.

— Może jutro ty mnie odwiedzisz?

— U ciebie w mieszkaniu?

— Tak.

— Nie ma sprawy, tylko nie wiem kiedy jutro będę wolny — odparł Max.

— To się zdzwonimy — zaproponowała kobieta.

— Ok.

Samanta udała się do wyjścia, jeszcze przed lustrem poprawiła sobie fryzurę, aby portier na dole zbytnio się jej nie przyglądał.

— To daj buziaka, widzimy się jutro. Max podszedł do niej i się pocałowali. Otworzył następnie kobiecie drzwi, po czym odprowadził ją do windy. Ta pomachała jemu na pożegnanie, drzwi się przed nim zamknęły. Wrócił ponownie do apartamentu. Wziął sobie jeszcze piwo z lodówki, otworzył je i usiadł na narożniku. Po wyjściu kobiety, długo nie siedział, jutro pracę miał zacząć od 8.00 rano. Co prawda miał po niego podjechać szofer, jednak z łóżka musiał wstać o własnych siłach. Max otworzył oczy pięć minut przed budzikiem, wstał i udał się do łazienki. Tam wziął prysznic i się ogolił. Następnie zaparzył sobie kawę, do tego zjadł kanapkę z tuńczykiem. Ubrał się w garnitur i świeżą koszulę, przy wejściu znalazł aktówkę. Weźmie ją w razie czego, może mu się przydać. Kiedy zadzwonił telefon, okazało się że to Derek czeka na niego na dole. Max udał się do windy, po chwili mijał już portiera.

— Dzień dobry panie Crowe, dobrze pan spał?

— Dziękuję, dobrze.

— Miłego dnia!

— Wzajemnie — odparł Max.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 29.04