E-book
13.08
drukowana A5
41.85
Mavec

Bezpłatny fragment - Mavec

Prequel do tomu drugiego z cyklu Uczeń nekromanty


Objętość:
210 str.
ISBN:
978-83-8221-430-7
E-book
za 13.08
drukowana A5
za 41.85

SŁOWO OD AUTORKI

Drogi Czytelniku!

Ta minipowieść jest prequelem do drugiej części serii Uczeń nekromanty, noszącej tytuł Fascynacja. Wydarzenia w niej opisane dzielą się na dwie części: pierwsza — niemal sześć lat przed Plagą — oraz druga — kilka dni po epizodzie na Placu Defilad, czyli już po zakończeniu Plagi.

Lektura prequela przed tomem drugim nie jest wprawdzie obowiązkowa, zalecam ją jednak tym, którzy chcą poznać szczegóły związane z postacią wampira Maveca, bo o nich kolejne tomy nie będą już szerzej wspominać. Minipowieść sygnalizuje też nadejście pewnych wydarzeń, które będą rozwijane w dalszych tomach — czujny czytelnik może je zauważyć :)

Mam nadzieję, że Mavec sprawi Ci przyjemność! Zapraszam do lektury.

Jeśli natkniesz się w tekście na błąd, napisz o tym do mnie na uczennekromanty@gmail.com.

Z poważaniem

E. Raj

Kolejność czytania:

1) Uczeń nekromanty — tom I Plaga, 2) Potwór, 3) Król, 4) Mavec, 5) Dług, 6) Dr Vuduun, 7) Uczeń nekromanty — tom II Fascynacja

2) Prequel do serii: „Sekrety”, może być czytany w dowolnej kolejności po tomie I.

PODZIĘKOWANIA

Chciałabym podziękować za wsparcie mojemu mężowi oraz przyjaciółce Camille Gale, bez których „Mavec” nigdy by nie powstał!

CZĘŚĆ I

Rok 44,5 po Rewolucji Światłości, 5,5 lat przed Plagą


Pochylił głowę, opierając ją o ramię dziewczyny.

— Wiem, że nie powinienem, ale ja po prostu nie mogę przestać o tobie myśleć — szepnął.

— Musisz nad tym zapanować, Mavec. Dla ciebie. Dla mnie. Dla nas! Proszę, obiecaj, że więcej nie będziemy…

— Nie mogę, po prostu nie umiem! Przepraszam.

Jego dłonie objęły jej kolana. Dziewczyna siedziała na ławce, oparta o ścianę, a on przycupnął na niskim zydlu, tuż obok niej. Przyglądała mu się przez chwilę. Rozproszone światło zachodzącego słońca padało na jego kasztanowe, gęste loki, spływające miękko wokół młodzieńczej twarzy. Podniósł głowę i napotkał jej wzrok. Obserwowała słoneczne błyski w jego jasnoorzechowych oczach, w których kolor ciemnozłoty spotykał się z oliwkowozielonym w doskonałej proporcji, tworząc niezwykłą, jesienną aurę.

— On się dowie — szepnęła. — Znasz go przecież.

— Nie boję się go. Uciekniemy, my…

— Nie mów głupstw, Mavec! Nie da się od niego tak po prostu uciec!

Zapadła cisza. Oparł znowu czoło o jej dłoń, spoczywającą luźno na udzie.

— Nie pozbawiaj mnie nadziei, proszę — odpowiedział półszeptem.

Przez chwilę milczeli oboje. Tu, na zapleczu budynku należącego do gildii złodziei, z dala od gwaru Upadłego Miasta, mieli swoją małą, wykradzioną oazę spokoju. Spotykali się w sekrecie od dwóch tygodni, wybierając zaciszne miejsca, do których nie było dostępu dla ludzi spoza gildii. Wszystko, co posiadali, to pożyczony czas i Mavec doskonale to wiedział.

Powolnym gestem pogładziła jego włosy. Zamknął powieki, pozwalając sobie jak kot, przez złudnie krótki moment, przeżywać tę prostą przyjemność. Gdy jej palce zsunęły się na jego policzek i szyję, podniósł głowę. Spojrzał w jej szafirowe oczy — przeciągle, niemal wyzywająco.

Odpowiedziała uśmiechem miękkich, karminowych ust, pochyliła się i pocałowała go. Delikatnie. A potem mocniej. I jeszcze mocniej. Wplótł palce w czarne loki dziewczyny, pogrążając się w tym doznaniu bez reszty, zatracając jak głupiec, podążając za ułudą, za niemożliwością, w jakiej przez ostatnie tygodnie chodził zanurzony. Czuł, że to się dziś wydarzy. Jego ręce przesunęły się po jej ciele w głodnej fascynacji, w słodkiej zapowiedzi tego, o czym marzył, co — jak wierzył — już za chwilę stanie się jego udziałem.

Ale ta chwila, ta krótka ekstaza zawarta w pocałunku, sprawiła, że zawirowało mu w głowie. Stracił kontakt z rzeczywistością. Dlatego nie był gotów na to, co nastąpiło.

Cios spadł znienacka — silny, oszałamiająco silny. Mavec upadł na ziemię, mrugając, a w głowie mu zaszumiało. Zobaczył go, stojącego z rękami wspartymi na biodrach. Słońce świeciło przez jego płomienne, niemal czerwone włosy, tworząc krwawą aureolę.

— Alster! — jęknął.

Nie! Tylko nie to. Najgorszy koszmar właśnie się ziścił.

— Witaj, Mavec.

Mavec chyba nigdy wcześniej nie słyszał tyle jadu w głosie żadnego człowieka.

— Jakże mnie cieszy to, że dałeś mi wreszcie powód.

Dziewczyna krzyknęła lekko i opadła na kolana.

— Alster, nie! — W tym krzyku brzmiała rozpacz. Ton bezradności, ton rezygnacji. Kochanka zabójcy nie pierwszy raz krzyczała w ten sposób. I nie ostatni.

Mavec nie był niski, lecz z Alsterem nie mógł się mierzyć. Mężczyzna przerastał go o ponad pół głowy, miał przy tym bardziej rosłą budowę. Młody złodziej zerwał się na równe nogi, wykorzystując przewagę szybkości, ale Alster tylko na to czekał.

Bezgłośnie, w jego obu rękach pojawiły się dwa specjalne, cienkie sztylety, które zawsze nosił ukryte w rękawach. Ulubiona broń płatnego zabójcy.

Świst przecinanego powietrza. Błysk światła na ostrzu. Nóż minął policzek Maveca o milimetry. Były ulicznik usunął się z jego toru w ostatniej chwili, tylko dzięki bezbłędnemu refleksowi, który pozwolił mu przetrwać w szeregach gildii złodziei przez ostatnie pięć lat.

Wyprowadził cios w wątrobę, ale jego przeciwnik nawet się nie zachwiał; gruby, rzemienny pancerz z metalowymi ćwiekami odbił się tylko z chrzęstem od pięści Maveca. Ta chwila jednak wystarczyła, by nóż zjechał wzdłuż lewego ramienia nierozważnego dziewiętnastolatka, wyrywając mu pełen zaskoczenia okrzyk.

Ból był tak nagły i szarpiący, aż Maveca przytkało. Cofnął się o krok, patrząc w zimne, wąskie oczy Alstera. Teraz zaczął do niego docierać brutalny realizm tej sytuacji. To nie była gra. To nie był trening ani przyjacielska potyczka. Chwilę mierzyli się wzrokiem. Chłopak rozumiał, jak niewielkie ma szanse. Był nieuzbrojony, a najlepszy zabójca gildii trzymał w rękach dwa ostrza, lśniące jak polerowane brzytwy. Wykonał nimi teraz ostentacyjnie bardzo zgrabny młynek.

Młodzieniec kątem oka spojrzał w stronę bramy. Fatalne miejsce! Znajdowali się w atrium nieczynnego budynku należącego do rzemieślników pracujących kiedyś dla gildii. Jedyne wyjście prowadziło właśnie przez tę bramę, pod którą zobaczył dwóch przydupasów Alstera — Zigi i Mayve, przyglądających mu się z krzywymi uśmiechami. A to szuje! — pomyślał. Tędy nie ucieknie, to jedno wydawało się oczywiste. Zigi był świetnym zapaśnikiem, a ten obleśny szczur Mayve szczycił się tytułem najlepszego z asasynów w rzucaniu nożami do ruchomych celów. Obaj zawsze wydawali się Mavecowi niemal zrośnięci z Alsterem, nie odstępując swojego szefa nawet o krok.

Chłopak spojrzał w górę, na balkony, ale ból w rozciętym ramieniu powiedział mu dobitnie, że jest w kiepskiej sytuacji. Albo będzie walczyć, albo dziś skończy się jego życie.

— Myślisz o tym? Próbuj. Zobaczymy, jak daleko uciekniesz… — rzucił zimno zawodowy zabójca, śledząc spojrzenie chłopaka. Jakby dla pobicia wagi swoich słów wykonał bardzo efektowny przerzut jednym ze sztyletów, z boku ponad łokciem. Wszyscy zabójcy z loży posiadali ten sam drażniący nawyk popisywania się swoimi quasi-cyrkowymi umiejętnościami w posługiwaniu się krótką bronią białą.

Mavec także był dobry w walce wręcz i w walce na noże — jeden z najlepszych w samej gildii złodziei. Ale Alster pozostawał zabójcą numer jeden w loży asasynów, będącej elitarną częścią złodziejskiej organizacji. Piął się w górę dzięki swoim umiejętnościom szybciej niż Mavec, celując w stanowisko szefa loży, a docelowo może nawet szefa całej organizacji. Realizował swoje plany z bezwzględnością i skutecznością. Z aktywnych zabójców był zdecydowanie najlepiej wyszkolony.

Łączył w sobie ciekawe cechy. Mimo że masywna budowa i wysoki wzrost pozornie nie predestynowały Alstera do pracy stereotypowego zabójcy, który wspina się nocami po ścianach i podrzyna celom gardła, to jednak, pomimo swojej postury, wykazywał się przy tym niebywałą zwinnością i szybkością, charakterystyczną raczej dla osoby o znacznie mniejszych gabarytach.

I o tym właśnie nie mógł przestać myśleć Mavec, a Alster zdawał się czytać w jego myślach, nonszalancko wirując jednym ze sztyletów na kciuku. Usta rozciągnął mu obrzydliwy uśmiech.

— Wiesz, że tego nie wygrasz, prawda? Widzę to w twoich oczach.

Ale nawet jego słowa były tylko zwodem. Wypowiadając je, skupiając na nich uwagę Maveca, już szykował kolejny cios. Skoczył do przodu. Mavec cudem uniknął noża, zginając się i usuwając asasynowi z drogi. Czuł, że Alster dąży do zwarcia, które musiało skończyć się dla niego niepomyślnie, bo starszy od niego mężczyzna dysponował sporą przewagą wagi i siły.

Ból w ramieniu, szarpiący, ostry, przypomniał mu o tej ewidentnej słabości. Nie mógł poruszać się i walczyć tak sprawnie, jak tego potrzebował, aby przetrwać pojedynek.

Miał ochotę wyć z bezsilności i frustracji.

Alster, jak szarżujący byk, wydał z siebie bojowy okrzyk i znowu skoczył. Przez chwilę ganiali się po atrium, co wyglądało niemal komicznie. Mavec unikał jego ciosów, wykonując ekwilibrystyczne skłony i zwody, ale czuł, że upływ krwi coraz bardziej go osłabia. Widział mijające go ostrza niemal w zwolnionym tempie, coraz bliżej, coraz bliżej. Z każdą minutą tej nierównej walki, gdy uchodziły z niego siły, ostrza zbliżały się z niepokojącą nieuchronnością, tańcząc przed jego oczyma, hipnotyzując. W pewnej chwili przyszło mu nawet na myśl, że oto tańczy ze swoją własną śmiercią, zwijając się w cyrkowych wygibasach.

I kolejny ruch, i kolejne ugięcie. Zwód i kucnięcie.

Czy podziękował życiu za to, co otrzymał? Miał dziewiętnaście lat! Skończył tydzień temu. Poczuł żal, wielki żal. I to on sprawił, że popełnił błąd. Źle obliczył odległość. Uderzył łokciem o kant ściany, przy której właśnie się znaleźli. To go spowolniło — na ułamek sekundy. Wystarczyło. Nóż Alstera trafił w bok Maveca.

Młody złodziej jęknął głucho, cofając się, patrząc na napastnika rozszerzonymi oczyma. Pod palcami lewej ręki, przyciśniętej kurczowo do rannego boku, czuł ciepłą strugę krwi. A potem spojrzał na NIĄ. Pobladła, drżąca, przytulona do ściany, spoglądała na walkę jak na jakieś dziwne, przerażające widowisko. Nic nie robiła, nie pomagała mu, nie miała nadziei. Tylko milczała. Wiedziała, jak to zwykle wyglądało, gdy spoglądał na nią jakiś mężczyzna. Wiedziała, co się z nim potem działo. Alster nie wybaczał.

Dziwne, że Mavec patrzył na dziewczynę, ale nie myślał o niej.

Myślał za to o swoich braciach. Dwóch braciach, którzy zginęli, służąc gildii. I myślał o trzecim, który ciągle dla niej pracował. I myślał o swojej biednej matce, zamartwiającej się o niego — od zawsze. A nawet przez kilka sekund myślał o swoim ojcu, krawcu. Staruszek zwykł patrzyć na niego z troską i powtarzać:

— Jesteś z nas najzdolniejszy. Nie zmarnuj tego.

A on właśnie zmarnował.

Zatrzymał się. Przestał uciekać.

Alster wpadł na niego jak rozpędzona lawina, przewracając go na ziemię.

Oczy Maveca spogladały w ciemniejące niebo, gdy nóż asasyna wbijał się w jego brzuch. Czuł, jakby dokonywano na nim operacji bez znieczulenia. Sztylet penetrował teraz okolice lewej kości biodrowej. Alster zaczął przesuwać ostrze w prawo, ciągnąc nim wzdłuż całej długości brzucha Maveca, otwierając go, rozcinając jelita.

Jesteś z nas najzdolniejszy. Nie zmarnuj tego — brzmiało w jego głowie jak uporczywe echo.

— Przepraszam… — szepnął.

— Trochę na to za późno — mruknął Alster, który najwyraźniej odebrał te słowa jako prośbę o wybaczenie za uwodzenie swojej kochanki.

Młody złodziej nie zamierzał tego sprostować. Było mu obojętne, co pomyśli o nim asasyn. Milczał, blednąc tylko i patrząc na ten mały skrawek nieba, widoczny ponad budynkami. Słońce właśnie zachodziło. Także dla niego.

Alster wstał bez słowa i spojrzał w stronę swojej dziewczyny, ale… nie było jej już pod murem, przy którym kuliła się przez całą walkę. Zniknęła.

Zacisnął zęby.

Zigi i Mayve podeszli do niego nieśpiesznie. Zigi splunął pod nogi, a Mayve zachichotał głupawo. Zawsze tak reagował, gdy widział, jak Alster kogoś zarzyna.

— Wreszcie się doigrał. Ten mały dupek od dawna działał mi na nerwy — mruknął Zigi, strzykąjąc śliną przez szczelinę między żółtymi zębami.

— Zabierzcie go i wyrzućcie do kanału. Nie mam ochoty oglądać jego ścierwa ani minuty dłużej — rzucił chłodno Alster, ostentacyjnie wycierając nóż o skrawek koszuli dziewiętnastolatka.

Mavec nie zareagował, nie miał sił. Nie było go już tutaj. Nie obchodziło go nic z tych rzeczy, które kiedyś wydawały mu się absolutnie priorytetowe.

Ujęli go pod ramiona i, wlekąc w ten sposób, skierowali się w stronę bramy, chcąc wyjść z nim na ulicę, ale dokładnie w tym momencie dał się słyszeć zgrzyt zawiasów. Naprzeciw nich stanął nikt inny, jak szef gildii złodziei we własnej osobie.

Sławny Vesuco, postrach Upadłego Miasta.

Nie przybył sam. Czwórka młodych żołnierzy gildii stała u jego boku.

Zapadła przeraźliwa cisza.

Tylko Alster nie zmienił wyrazu twarzy. Z wrodzoną arogancją spoglądał na swojego dowódcę, a w jego wąskich oczach widać było czujność i wrogość.

— Masz jakieś wytłumaczenie tej sytuacji, Alster? — zapytał zimno Vesuco.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem. Vesuco był starszy i zbudowany jeszcze mocniej niż asasyn. Został dowódcą gildii siedem lat temu na wniosek rady, w skład której wchodzili jej emerytowani, najbardziej szanowani członkowie. Wszyscy wiedzieli, że on i Alster nie przepadają za sobą, ale zarazem darzą się swego rodzaju pełną ostrożności estymą. Taksowali się wzajemnie wzrokiem, mierząc swe siły, poziom desperacji i determinację.

— Chciał zerżnąć moją kobietę. Miałem prawo działać jak każdy mężczyzna na moim miejscu.

Vesuco zwęził brwi.

— Czy na pewno tylko o to chodziło? Plotka głosi, że nienawidziłeś Maveca, odkąd awansował.

— Miałem tylko pewne wątpliwości, czy w jego młodym wieku nadaje się do tak odpowiedzialnych zadań, jakie zaczęła powierzać mu gildia. Czasem wczesne sukcesy potrafią uderzyć do głowy i zaprowadzić na manowce. Swoje trzeba odsłużyć. A on szedł na skróty.

Vesuco przekrzywił głowę, mrużąc oczy.

— Konstruktywna krytyka zawsze w cenie, Alster. Ale warto mieć coś na jej poparcie. A Mavec nie zawiódł nas. Ani razu.

Zabójca splunął na ziemię i wygiął usta w pełnym pogardy grymasie.

— To była tylko kwestia czasu.

— Nie tobie to oceniać.

Cisza. Alster cofnął się o krok i obojętnie założył ręce na piersi.

— Nie ma o czym gadać. Już po sprawie. Przyjmę karę, jaką wyznaczy mi gildia — rzucił butnie. Jego podbródek, dumnie uniesiony, pokazywał, że nie zamierza tak po prostu zostawić tej sprawy.

Miał sprzymierzeńców w radzie. Z pewnością liczył na ich głos i wsparcie. Dodatkowo kodeks gildii bardzo pobłażliwie traktował takie sprawy jak spory czy bójki o kobiety, które zdarzały się między członkami. Dlatego spodziewał się ich pomyślnego wyroku.

Szczęki Vesuco zadrgały, ale powstrzymał się z odpowiedzią. Wiedział, że czas gra na jego niekorzyść.

— Zanieście Maveca do wozu. Stoi przed budynkiem — rzucił krótko, obdarzając Alstera lodowatym spojrzeniem, a potem podszedł do niego niespodziewanie i uderzył w szczękę jednym, bardzo mocnym ciosem.

Rudzielec się nie uchylił, mimo że się tego spodziewał. Pod nosem czaił mu się ironiczny uśmiech. Nie odwrócił jednak głowy. Stał tak w pozycji, w jakiej się znalazł po otrzymaniu ciosu. Wiedział, że jeśli teraz okaże niesubordynację, Vesuco nie będzie mógł zareagować inaczej, jak tylko zabić go na miejscu. W gildii autorytet był wszystkim, a podskakiwanie swojemu szefowi nie mogło wyjść Alsterowi na dobre. Jeszcze nie teraz, nie na tym etapie. Jeszcze trochę czasu potrzebował, by zacząć realizować swoje własne plany.

— Z dniem dzisiejszym, twoja kandydatura na szefa loży asasynów zostaje wycofana. Ktoś, kto kieruje się emocjami, nie nadaje się na dobrego lidera. Zbyt łatwo nim manipulować. A nikt nie będzie podążał za niestabilnym przywódcą. I, co dla mnie najważniejsze, twój krewki temperament byłby zagrożeniem dla interesów naszych klientów. Na to nie mogę pozwolić i gwarantuję ci, że rada będzie miała podobne zdanie.

Alster nie drgnął nawet, stał tak nadal z przekręconą głową, w dziwnej pozie wyrażającej pokorę, a zarazem upór, i tylko napięcie jego szczęki wiele mówiło o tym, jak przyjął tę niepomyślną dla swojej kariery wiadomość.

Vesuco cofnął się i odwrócił.

Wyszedł z atrium, zostawiając w nim milczącego asasyna. Na ulicy czekał już wóz należący do złodziei. Żołnierze gildii umieścili na nim bezwładnego Maveca, który przestawał powoli reagować na to, co działo się dookoła niego. Upływ krwi osłabiał go z każdą minutą.

— Dokąd jedziemy? — zapytał jego doradca i przyboczny, Zamund, który był zarazem jego kuzynem. — On nie wytrzyma już długo, bebechy mu wyłażą.

— Ty masz uzdrawianie na jedynce, prawda? — mruknął nagle Vesuco, obrzucając kuzyna nieco rozbawionym spojrzeniem.

— Ja? Tak, ale… co to ma do rzeczy, wiesz, że nigdy się nie uczyłem.

— Spróbuj jakoś zatrzymać to krwawienie, żeby wytrzymał jeszcze godzinkę. Musimy dojechać do Wenderlendu, do Rothgara.

— Rothgara? — Uniósł brwi Zamund. — Tego królewskiego bastarda, lekarza sądowego?

Vesuco uśmiechnął się pod nosem. Niewiele osób znało sekret prawdziwego fachu tajemniczego maga z Wenderlendu.

— Tak można go określić. To co, próbujesz?

Zamund parsknął śmiechem.

— Moja moc jest żałosna, mam tylko talent śladowy, przecież wiesz.

— Wznieś się na wyżyny swoich umiejętności. Wiem, że umiesz odrobinę zahamować upływ krwi, widziałem to — mruknął znacząco, spoglądając na niego, zapewne odnosząc się do jakiejś sceny z ich wspólnej przeszłości. Kuzyn wzruszył ramionami.

— Nie gwarantuję, że przetrwa do Wenderlendu. Ale spróbuję — westchnął, sadowiąc się z tyłu wozu, przy Mavecu.

Vesuco wahał się jeszcze przez moment. Z kieszonki na piersi wyjął coś podobnego do małego zeszyciku i ołowiany rysik. Naskrobał kilka zdań na kartce, a potem zwinął ją w małą tutkę. Największy ze swoich specjalnych sygnetów, przycisnął do rulonika, zamykając go magiczną pieczęcią. Przywołał dłonią jednego z żołnierzy stojących obok wozu i powiedział:

— Bierz konia i pędź z tym do Rothgara. Trzeba go uprzedzić, że nadjeżdżamy. Gdybyś go nie zastał, wracaj jak najszybciej, złapiesz nas po drodze. Daj mu list.

Gdy mężczyzna odbiegł w stronę ich stajni, Vesuco usiadł obok woźnicy i już bez zwłoki wyruszyli.

Mavec czuł przerażające zimno, które przenikało go do szpiku kości. Był tak słaby i wiotki, że jego głowa kołysała się z lewa na prawo, wprawiając młodzieńca w stan niemal hipnotycznego odurzenia.

Zamund cały czas siedział przy nim, a dłoń trzymał na ramieniu byłego ulicznika.

Mimo że sam nie był wielkim fanem Maveca, to jego niechęci nie dało się porównać z tą, jaką żywił do młodego złodzieja Alster.

Mavec, który zaczynał jeszcze jako dzieciak, będąc chłopcem na posyłki, potem tak zwanym szczurem i szpiclem, szybko wspinał się po stopniach złodziejskiej kariery. Mając piętnaście lat, był już pełnoprawnym żołnierzem gildii, a potem zaczął otrzymywać zlecenia znacznie bardziej odpowiedzialne, zostając tak zwanym wilkiem. Wilki otrzymywały wymagające, trudne zadania, całkowicie przy tym samodzielne, wyruszały na specjalne misje, które wymagały dużego poziomu zaufania ze strony szefostwa, gdyż wiązały się ze zleceniami od ważnych klientów. Mavec wywiązywał się z nich bezbłędnie, i wielu ludzi patrzyło na niego z niechęcią, jako na wschodzącą gwiazdę gildii.

Ale w tej chwili żaden z nich nie myślał o karierze. Zamund przypatrywał się smętnie strużkom krwi płynącym po brzuchu i udach dziewiętnastolatka. Równocześnie, z użyciem swojego małego talentu, walczył o ich zatrzymanie.

Chłopak tymczasem spoglądał w niebo, które z każdą minutą coraz bardziej ciemniało.

Milczeli. O czym można rozmawiać w takim momencie?

Młody złodziej szykował się już na spotkanie z Otchłanią, bo nie spodziewał się, że trafi w jakiekolwiek inne miejsce. Przysiągł sobie tylko, że zrobi wszystko, aby się z niej jak najprędzej wydostać i ponownie urodzić, ale tym razem w lepszych okolicznościach. Miał absolutne przekonanie, że jakimś cudem uda mu się zacząć wszystko od nowa.

Do pewnego stopnia — miał rację.

Zamund nie ustawał w wysiłkach i w końcu udało mu się spowolnić upływ krwi. Nigdy nie uczęszczał do Akademii Magii, mimo że kiedyś poddał swój talent testowi. Jednak w sytuacjach podbramkowych zdarzało mu się już zmniejszać krwotoki u rannych towarzyszy, dlatego i tym razem podjął się tego niewdzięcznego zadania.

Gdy podjechali pod dwór Rothgara, zapadła już noc, a Mavec był blady jak ściana. Jego oddech gwałtownie się spłycił. Z gardła chłopaka zaczął dobiegać charakterystyczny, przedśmiertny charkot. Zostały mu prawdopodobnie ostatnie minuty życia.

Vesuco zeskoczył z wozu, rozglądając się, a jego woźnica zakołatał do bramy.

— Dwór był spory, jak na prywatną posiadłość i niemal w całości pokryty gęstym bluszczem. Tonął w wieczornym zmierzchu, a w żadnym z okien nie płonęło już światło.

Nagle z cieniów zalegających w ogrodzie wyłonił się jakiś chudy mężczyzna w czarnym, ascetycznym ubraniu, podobnym do habitu. Przeszedł przez podjazd, niosąc pod pachą kurę. Obrócił się i spojrzał na przybyszy.

— Otwieraj! — zawołał do niego woźnica. — Daj znać swojemu panu, że Vesuco już przybył!

Mężczyzna zmrużył lekko oczy, a następnie wzruszył ramionami, jakby nic go to nie obchodziło. Mimo to chwilę potem wszedł do budynku. Nie było go może minutę, po upływie której z ciemnego wnętrza wyłoniły się dwie sylwetki. Jedna wysoka, odziana w czarny, długi habit, a druga — niższa, smuklejsza, chłopięca. Dzieciak dopinał na sobie koszulę, jakby zerwano go właśnie z łóżka.

Mężczyzna z kurą już nie wrócił. Teraz, zamiast niego, obok tej dwójki kroczył jakiś siwowłosy służący, trzymający się w pełnej szacunku odległości. Na gest dany przez swojego pana otworzył bramę.

Grupka mieszkańców dworu zbliżyła się do wozu, zaglądając do środka.

— Rothgarze — rzekł spokojnie Vesuco.

— Vesuco — odpowiedział Rothgar, wykonując lekkie skinienie głową.

Osobiste pojawienie się szefa gildii było dość nieoczekiwanym i zdumiewającym zjawiskiem. Właściciel dworu przyjrzał się mężczyźnie w skupieniu. Do tej pory widzieli się zaledwie kilka razy i to zawsze w bardzo specyficznych okolicznościach.

— Otrzymałem twój list — powiedział powoli, pozornie ignorując krwawiącego Maveca.

— Tak. Wolałem cię uprzedzić. Jeden z moich zabójców uznał, że będzie załatwiał swoje prywatne porachunki w łonie gildii. I tak to się właśnie skończyło. Obecny tu Mavec cierpi teraz na pewne… jelitowe dolegliwości. — Wskazał na trupio bladego złodzieja.

— Norgal, oglądnij go — polecił krótko Rothgar.

Blady chłopak o pięknej twarzy z perfekcyjnie regularnymi rysami, w wieku może dwunastu — trzynastu lat, zajrzał do wozu z zaciekawieniem. Na jego policzkach widoczne były blade szramy. Wyciągnął rękę i dotknął ramienia Maveca. Zamknął oczy.

Kilka sekund ciszy, a potem obrócił się w stronę Rothgara.

— Mistrzu, stan kiepski. Zostały mu minuty. Uzdrowienie wymagałoby co najmniej dwóch, trzech krów. No i sporo zaszywania, bo jest rozpłatany od jednej kości biodrowej, do drugiej. Trochę mało na to czasu — oświadczył to wysokim, jeszcze chłopięcym głosem.

Brzmiał przy tym urzędowo, jakby ewidentne cierpienie złodzieja zupełnie go nie interesowało, choć umierał na jego oczach młodzieniec zaledwie kilka lat starszy.

Mistrz postąpił krok w stronę wozu i także obrzucił Maveca badawczym spojrzeniem. Gdy zobaczył stan, w jakim znajdował się brzuch złodzieja, z którego wystawały jelita, zwęził usta i cofnął się. Na jego twarzy, obdarzonej uderzająco podobnymi do chłopca, pięknymi, regularnymi rysami, ale przy tym przedwcześnie postarzałej i zmęczonej, pojawił się jakiś specyficzny grymas.

— Chłopak ma rację. Mogę wziąć wasze konie i uleczyć go, ale to nie jest łatwa procedura. Jej koszt, z dużą obniżką, to tysiąc złotych monet.

Vesuco zawahał się. Wiedział, że uzdrawianie w Syllonie kosztuje krocie, a nie mógł wymusić na Rothgarze niższej kwoty. Zbyt często nekromanta pomagał mu za darmo, aby mieć na niego dobrego haka. Na dodatek wspierał go też niejednokrotnie w bardzo delikatnych sprawach sądowych, prowadzonych przez gildię. Vesuco miał w perspektywie parę kolejnych akcji, do jakich Mistrz miał mu się przydać. Z tej przyczyny nie chciał nadwyrężać ich znajomości, grożąc mu Inkwizycją lub innymi, przykrymi konsekwencjami. Pozycja Mistrza jako lekarza sądowego — konsultanta przy Najwyższym Sądzie w Syllonie — czyniła go wartościową znajomością nawet dla szefa gildii.

— Sporo… — mruknął pod nosem, obrzucając wzrokiem młodego złodzieja, ważąc w myślach argumenty za tym, czy opłaci mu się inwestować w niego aż tak dużą kwotę.

Ale to samo, co sprawiało, że Alster czuł do młodzieńca niechęć, znajdowało swoje odbicie w ukrytej obawie, którą on także nosił w sercu. Jak wielu zakompleksionych szefów przed nim, obawiał się ludzi bardzo ambitnych, zdolnych, przebojowych, czując w nich potencjalne zagrożenie dla swojej pozycji — jeśli nie teraz, to w przyszłości.

— Chciałbym jednak pomówić o opcji dla ubogich. Jest na nią szansa? — zaśmiał się sztucznie.

Mistrz odpowiedział mu krzywym uśmiechem, a potem znacząco spojrzał na trzymany w ręku list. Przywódca złodziei zawarł w nim tylko pytanie o przemianę w wampira. Nie wspomniał ani słowem o uzdrawianiu. Oczywiście nekromanta nic nie tracił, proponując mu przy okazji droższą usługę. Podszedł o dwa kroki i pochylił się do jego ucha tak, aby tylko Vesuco usłyszał te słowa.

— Zamiana w wampira, tak jak sugerowałeś w liście, kosztuje sto sztuk złota.

Vesuco skierował spojrzenie na Zamunda, który jednak nie usłyszał słów Rothgara i czekał tylko z pytająco uniesionymi brwiami na finalną decyzję. Po minie szefa, jego pomocnik domyślił się, że Vesuco ma teraz dylemat.

Przywódca złodziei drapał się chwilę po brodzie. Częścią siebie chciał ocalić chłopaka i propozycja maga wydała mu się kusząca, ale z drugiej strony… Zamyślił się. Czy jako wampir — pogrążony w głodzie i żądzy zemsty — Mavec mógłby załatwić dla nich stopniowo nabrzmiewający problem z Alsterem?

Oczywiście, zasady gildii mówiły jasno — musieliby wówczas zabić Maveca za morderstwo aktywnego członka gildii. Ale sprawa rudzielca byłaby zamknięta! Dwie pieczenie przy jednym ogniu? Wydało mu się to kuszące.

Członkowie, którzy z różnych przyczyn zostali celowo lub przypadkiem zamienieni w wampiry, byli zmuszani do trzymania się z dala od dawnych kolegów, pod groźbą napuszczenia na nich paladynów lub Inkwizycji. Żadne porachunki, żadne konszachty, żadne pojedynki — nie wchodziły w grę. Także magowie bojowi gildii — a miała ich ona bardzo potężnych — stanowili skuteczny odstraszacz na żądnych zemsty nieumarłych.

Vesuco przygryzł usta. Walczył ze sobą, ale skapitulował. Oficjalnej zgody nie będzie mógł dać Mavecowi, lecz jeśli wampir zechce działać samowolnie, to, idąc na dno, przynajmniej pociągnie za sobą Alstera.

— Umowa stoi.

Nikt nawet brwi nie uniósł, nikt nie podważył decyzji Vesuco, nikogo to nie obchodziło. A sam zainteresowany był już nieprzytomny i nie mógł mieć wpływu na własny los.

Tylko Mistrz obrzucił znaczącym wzrokiem młodego Norgala, który odpowiedział mu niepewnym spojrzeniem, bo domyślał się, co się teraz szykuje, a nie miał na to najmniejszej ochoty. Jak mało czego — nienawidził tworzenia wampirów.

— Gdzie mamy go wnieść? — zapytał Zamund.

— My się tym zajmiemy.

Szef gildii uniósł brwi, obdarzając smukłego chłopca badawczym spojrzeniem, ale nie zaprotestował.

— Kiedy procedura będzie zakończona? — zapytał Vesuco, na tyle cicho, by nikt inny go nie usłyszał.

— Za pół godziny. Ale gotowy do wyjścia na ulicę będzie za jakieś dwa, trzy tygodnie. Nie wypuszczę go nieoswojonego, bo zacznie świrować, a paladyni naszpikują go srebrem w kilka godzin. — Mistrz odpowiedział mu równie konspiracyjnym tonem.

Zamund miał bardzo zaciekawioną minę, widać było, że chciałby zostać dopuszczony do tej szeptanej wymiany zdań, ale Vesuco wsiadał już do powozu.

Z pewnym zdumieniem zobaczył, że stary służący oraz chudy chłopak faktycznie podnoszą jęczącego Maveca i niosą go gdzieś w stronę ogrodu. Złodziej nie był tak mocno zbudowany jak Alster czy Vesuco, ale nie był też ułomkiem. Miał smukłą, harmonijną sylwetkę, z wyraźnie zarysowanymi mięśniami. A jednak dzieciak dał sobie radę z jego ciężarem.

— Rachunek prześlę za trzy tygodnie. — Rothgar uśmiechnął się sucho.

— Oczywiście. — Vesuco skinął głową i odpowiedział mu podobnym, oszczędnym uśmiechem.

Gdy się oddalili, Mistrz również skierował się w stronę ogrodu, gdzie w mroku rysował się budynek jego prywatnego prosektorium.

Norgal i służący zdążyli już położyć Maveca na stole, a właściciel dworu odprawił starszego mężczyznę jednym ruchem dłoni.

Z bólu, jaki wywołało w nim przenoszenie, Mavec odzyskał przytomność i błędnym wzrokiem rozejrzał się dookoła. Wnętrze nie sugerowało żadnej lecznicy, dlatego lekko zmarszczył brwi. Nagie ściany. Oszklone, czarne szafki. Oszczędne umeblowanie. I drażniący zapach formaliny. Nie miał pojęcia, gdzie się znalazł i dlaczego właśnie tutaj.

— Spokojnie, Mavec. Jesteś w dobrych rękach. Vesuco cię tu przywiózł, zajmiemy się tobą.

Młody złodziej raz jeszcze potoczył spojrzeniem dookoła i natknął się na chłodny wzrok dwunastolatka. Jego szare oczy otoczone były kaskadą czarnych, gęstych rzęs, które jednak nie nadawały jego twarzy miękkości, ale jakieś dziwne, patologiczne pokrzywienie. Wydawał się zbyt piękny, aby być prawdziwym. Miał całkowicie czarne, smoliste włosy, sięgające do pasa. Opadały mu wokół twarzy równymi, lśniącymi pasmami, rozdzielonymi nad czołem.

Chwilę patrzyli na siebie.

— Obecny tu Norgal zaraz zapewni ci komfortową przemianę, o wiele bardziej przyjemną niż ta tortura, przez którą przechodzą ci, co przemieniają się z krwi.

Mavec milczał, bo w jego gasnącym umyśle jeden fakt nie składał się jeszcze z drugim. Gdy finalnie dodał dwa do dwóch, zrozumiał. Jęknął, próbując się podnieść, ale drobna ręka nastolatka przycisnęła go do stołu, na którym go złożyli.

— Jesteście nekromantami?! — wyjęczał, jednak głos miał tak cichy, że zabrzmiał raczej jak szept. Nikt nie zwrócił na niego uwagi.

— Nie miotaj się. Tak jak powiedział Mistrz, zaraz będzie po wszystkim — odrzekł spokojnie chłopiec.

A potem rozerwał mokrą od krwi koszulę Maveca i położył obie ręce na klatce piersiowej młodego złodzieja. Dziewiętnastolatek krzyknął, czując ten dziwny dotyk i tę ciężką, obcą energię, która wtargnęła w jego ludzki system, zmieniając go, przebudowując, element za elementem.

To nie bolało, tak jak obiecał Mistrz, ale było naprawdę wstrząsającym doznaniem. Cała struktura złodzieja została zmieniona. Potężna, nekromancka moc Norgala transformowała jego istotę do samego dna, zastępując ją strukturą, która bazowała w całości na energii negatywnej.

Zmienił się w te kilkanaście długich minut.

Coś w nim na zawsze uległo zniszczeniu.

Poczuł, jak ta świadomość spływa na niego miękką i chłodną falą, wzbudzając drżenie całego ciała.

Podniósł oczy. Widział nad sobą zaciśnięte powieki chłopca, drgające w wysiłku, krople potu na jego bladych skroniach. Starał się, naprawdę się starał. Tylko robił to dla Maveca czy po prostu był ambitny i chciał perfekcyjnie wykonać powierzone mu przez nauczyciela zadanie?

Mistrz tymczasem obserwował ten proces z rękami założonymi na piersi. Wydawał się dość znudzony i nieobecny myślami.

Jego włosy, w których miejscami mieniły się srebrne nitki, były zaczesane do tyłu w idealnie gładki warkocz. Nosił na sobie coś podobnego do czarnej rewerendy, tak pedantycznie wyprasowanej, że nawet wprawne, krawieckie oko Maveca nie mogło się na niej dopatrzyć choćby jednej nierówności.

Uderzające podobieństwo między nim a Norgalem sprawiło, że Mavec odczuł swego rodzaju zdumienie, iż chłopiec zwrócił się do Rothgara tytułem mistrzowskim, tak jakby nie byli ze sobą spokrewnieni.

Te rozmyślania przerwał mu szarpiący ból w podbrzuszu. Rothgar i Norgal rozpoczęli już zszywanie jelit, mięśni i skóry. Teraz, gdy jego natura uległa zmianie, śmierć przestała być zagrożeniem.

Ale to nie znaczyło, że ból zniknął.

Mavec zawył i chciał usiąść, lecz poczuł na sobie rękę Mistrza, która przycisnęła go do stołu, razem z silnym, energetycznym nakazem leżenia bez ruchu. To uczucie było w pewien sposób jeszcze bardziej wstrząsające niż sama przemiana.

Pierwszy raz poczuł przymus posłuszeństwa wobec nekromanty i on go przeraził. Przykaz wydawał się tak silny, tak bezwzględny, że żaden mięsień nie był w stanie mu się przeciwstawić. Jego skóra stała się więzieniem, żadna część ciała nie próbowała się poruszyć. Ku swojemu zdumieniu przestał nawet oddychać — po raz pierwszy w życiu — i okazało się, że nie sprawia mu to żadnego dyskomfortu.

— Wiesz — usłyszał głos dwunastolatka. — Będziesz silniejszy niż inne wampiry.

— B… b… bo? — spróbował wydukać, gdyż bardzo zależało mu na uzyskaniu odpowiedzi.

— Bo nie jesteś wampirem z krwi. Zostałeś odmieniony dokładnie w momencie gdy, twoje życie się kończyło, nie musiałeś przechodzić przez całą tę brudną procedurę śmierci, a potem wampirzego zmartwychwstania, która niestety powoduje pewną losowość w narastaniu potrzebnej wam struktury energetycznej. Czasem wyrośnie lepsza, czasem gorsza. Układa się jak fraktal. Wampiry tworzone przez nekromantów to, można powiedzieć, wampiry czystej krwi. Skonstruowane według najlepszych zasad. Będziesz pewnie jednym z najsilniejszych zdechlaków w Syllonie, nawet wśród tych najstarszych, jak choćby grupy wchodzącej w skład Podziemnego Kręgu.

Mavec zacisnął powieki, walcząc z falami bólu płynącymi ze zszywanego podbrzusza.

Dopiero teraz naprawdę zaczęło do niego docierać, co się faktycznie stało. Co zostało mu narzucone decyzją Vesuco. Nie miał tu absolutnie nic do powiedzenia. Został zamieniony w nieumarłego, całkowicie poza swoją wolą.

Tak. Wampir.

Pogardzane przez gildię stworzenie. Żałosne, żyjące w podziemiach Syllonu, będące bezustannie obiektem polowania poszukiwaczy przygód, łowców wrażców, paladynów i Inkwizycji. Tępione bezlitośnie, funkcjonujące na granicy wymarcia. Gdyby nie istnienie swego rodzaju fetyszu otaczającego wampirzą krew, która miała afrodyzjakalne właściwości, zapewne ich gatunek przeszedłby już do historii.

Miał być jednym z nich? Ze statusem nieumarłego — wiązała się przymusowa eksmisja z gildii. Ta świadomość odebrałaby mu oddech, gdyby jeszcze musiał oddychać.

Jeśli tak faktycznie miało się stać, to dobrze wiedzieć, że dostał coś ekstra w darze od swojego twórcy, większą siłę — czystą krew. Norgal obrzucił go uważnym spojrzeniem.

— Ciekawostka. Według nekromantów–akademików wampiry stworzone w procesie nekromanckiej przemiany mogą być przywrócone do życia. Sensu stricte, nigdy nie umarły, przeszły gładko z jednego stanu w drugi. Ale to wyjątkowa sytuacja. Przywrócić ich do prawdziwego życia może tylko jedna istota, jaka jeszcze nigdy nie chodziła po tej planecie. Ktoś, kto jest zarazem liczem, jak i magiem uzdrowicielem na dziewiątce. Tylko on może odbudować dawną strukturę energetyczną. Takie znalazłem wzmianki.

Mistrz, słysząc ten uczony wywód, parsknął śmiechem.

— To tylko miejskie legendy. Za dużo czytasz, Norgal. Nie istniał w historii żaden licz z nekromancją na dziewiątce, który byłby zarazem magiem uzdrowicielem, z uzdrawianiem na tym samym poziomie. Szanse na to są wyjątkowo niskie, bo ciało miałoby problem, by pomieścić podwójną wibrację tych magii, niskiej — nekromanckiej, i wysokiej — uzdrowicielskiej.

— Ja mam uzdrawianie na jedynce — wtrącił Norgal. — Mimo że jestem też pozaskalowym nekromantą. Czyli zdarza się, że te talenty pojawiają się razem — dodał z nieco nadąsaną miną.

— Ja też mam talent śladowy, ale co z tego. — Mistrz wzruszył ramionami. — Nie warto o tym nawet rozmawiać. Nie mamy co w sobie mieścić, bo jest tego jak na lekarstwo. Nie zachodzi żaden konflikt. Przywracanie wampirów do życia to nie jest coś, o czym można realnie rozmawiać. Pora zacząć się godzić ze swoim losem, Mavec — zwrócił się do złodzieja, zamiast słuchać bajek dla dzieci — skwitował kwaśno.

Norgal przewrócił oczyma. Żywił wielkie zamiłowanie do studiowania ciekawostek związanych z magią, a w szczególności — z nekromancją. Dlatego nie mógł przepuścić sposobności na podzielenie się swoją wiedzą z otoczeniem. Sądził też, że nowo powstały wampir może pocieszyć się tą odrobiną nadziei, jaką jest perspektywa na powrót do życia, choćby nawet w odległej przyszłości.

Tymczasem Mistrz przeszedł już do kolejnego tematu.

— Słuchaj zatem. Podszkolimy cię, jak być wampirem i nie zwracać na siebie uwagi całej armii łowców wrażców. Da się tak żyć, jeśli jest się sprytnym. A ty jesteś, Mavec? Co?

— Zebrał kosę w bebechy, do bystrzaków raczej nie należy — kąśliwie zauważył Norgal.

Mavec chciał coś odpowiedzieć, ale w tej chwili Mistrz zaciągnął jego powłoki brzuszne z taką siłą, że zrobiło mu się ciemno przed oczyma. Obiecał sobie, że nie będzie z nimi rozmawiał o powodach, dla jakich skończył w takiej pozycji. Zostało mu jeszcze nieco szacunku dla samego siebie.

— Z uzdrawianiem na jedynce i taką mizerną posturą też byś się łatwo z takiej sytuacji nie wywinął — mruknął tylko złośliwie, zgrzytając zębami, które dziwnie cisnęły go teraz w dziąsłach.

Norgal zaśmiał się szczerze, a potem pochylił nad Mavekiem.

— Mój drogi wampirze, pobrałbym całą energię życiową mojego napastnika i uzdrowił się w kilka sekund. Do-edukuj się w temacie nekromantów i magii wampirycznej, nim spróbujesz nas częstować tym nietrafionym sarkazmem.

Mavec lekko zmrużył oczy, ale zważywszy na to, że dwójka nekromantów zszywała właśnie mięśnie jego brzucha, stwierdził, że nie powinien ich za bardzo prowokować. Na to przyjdzie jeszcze czas.

— No i gotowe — powiedział Mistrz, nożem odcinając końcówkę nici, którą cerowali Maveca. — Pięknie, regeneracja już się zaczęła. Samoczynnie! — Wskazał na powoli zarastające się brzegi rany. — Napchałeś w niego sporo nekroenergii, Norgal — dodał niemal z uznaniem, rzucając szybkie spojrzenie na nastolatka.

Przymknął oczy i położył dłoń na ramieniu Maveca, sondując go swoim zmysłem. Z miłym zaskoczeniem zauważył, jak mistrzowską strukturę zbudował w wampirze Norgal — wręcz unikalną — wydajną i perfekcyjną. Pokiwał głową z uznaniem. Mimo wielu lat doświadczenia sam miałby problem, aby stworzyć aż tak wyrafinowaną formę.

Norgal milczał z ponurą satysfakcją, rad z kolejnej okazji, by wykazać się swoim talentem.

Tymczasem Mavec gapił się na to zjawisko z otwartymi ustami. Pierwszy raz miał możliwość zobaczyć wampirzą regenerację i zrobiła na nim wrażenie.

Być może los wampira nie miał być taki zły? A potem nagle coś sobie przypomniał.

Co z krwią?!

Czy będzie musiał żywić się w ten odrażający sposób?!

Zastanowił się nad tym przez sekundę.

Odrażający?

Z jakichś przyczyn nie wydawał mu się już tak odpychający jak jeszcze kilka minut temu. Czy każą mu wypić swoją krew? Posokę nekromantów? Był ciekaw, jakie to może mieć znaczenie. Krew zwykłego człowieka lub krew malefika.

Rothgar wytarł ręce i polecił chłodno.

— Wstań.

Mavec natychmiast usiadł, spuścił nogi na ziemię i zeskoczył na nią. W głowie mu lekko wirowało, ale poza tym nie czuł już bólu! Nic mu nie dolegało. Płytsze rany na ramieniu i na boku także się zasklepiły. Spojrzał w dół, na swoją przesiąkniętą krwią, jedwabną koszulę.

A potem podniósł wzrok, napotykając dwie pary zadziwiająco podobnych, szarych oczu.

— No i co teraz?

— Teraz pójdziesz z nami do dworu. Ale najpierw… — Mistrz obrócił się, a następnie rzucił w stronę Maveca jakąś szmatę — posprzątaj bałagan, jaki po sobie zostawiłeś — dodał, ostentacyjnym gestem splatając ramiona na piersi. Mavec stał chwilę nieruchomo, spoglądając na mrocznych magów.

Cóż, mógł równie dobrze zdechnąć na tym stole.

Ale nadal żył, a to już było coś. Może jednak warto dać się upokorzyć raz czy dwa, tak dla świętego spokoju.

Zacisnął zęby i zabrał się za ścieranie plam własnej krwi ze stołu do sekcji. Narastające rozdrażnienie przełożyło się na to, że pracował naprawdę szybko. Tak szybko, że jego ruchy zlały się w jedną smugę, a całe sprzątanie zajęło może sześć sekund.

Nekromanci obserwowali to bez specjalnego poruszenia.

Mavec wyprostował się, odczuwając pewien rodzaj satysfakcji. Miłym zaskoczeniem była prędkość, jaką mógł rozwinąć, a jaką wcześniej podziwiał u wampirów — ale zawsze z daleka. Okazało się, że faktycznie tak to działało, a on nawet się nie zmęczył. Tylko nosił w sobie to dziwne, narastające uczucie, jakby w jego ciele napinała się jakaś cienka żyłka. Coraz bardziej i bardziej.

Nie rozumiał jeszcze, co ona oznacza.

Rothgar skinął głową i skierował się do wyjścia.

Wyszli z budynku we trójkę. Mavec ze zdumieniem zobaczył, iż doskonale widzi w ciemności, wprawdzie czarno-biało, ale wystarczająco klarownie. Słyszał także o wiele więcej. Szelest ubrań na skórze, bicie serc magów, czuł zapach formaliny, który dobywał się z maleńkiego strumyczka płynącego obok prosektorium oraz zapach karmelowego ciasteczka w kieszeni Norgala. Wydało mu się to fascynujące do tego stopnia, że przez moment przestał użalać się nad swoim losem.

Weszli do dworu, który wznosił się nad nimi asymetryczną bryłą, opleciony kaskadami pnączy, staromodny w stylu i bardzo o tej porze cichy.

— Zostaniesz chwilowo w komórce pod schodami — zarządził pan domu. — Na razie nie wezmę cię do piwnic. Tam sypiają moje dwa wampiry i nie ma przygotowanego żadnego dodatkowego pomieszczenia mieszkalnego.

— W komórce? — Norgala zdziwiła ta propozycja. — Jak spuścimy go z oka, pozjada nam służbę.

— Komórka jest zamykana z zewnątrz, na skobel.

— Z całym szacunkiem, ale wampir, którego ja stworzyłem, da sobie z nim radę — powiedział arogancko Norgal, który najwidoczniej zdążył już wciągnąć fakt stworzenia wampira w obszar własnego ego.

Rothgar zatrzymał się i obrócił, ale dopiero gdy stanęli przy schowku.

Schody wznosiły się aż na piętro, komórka miała zatem wymiary dość komfortowe, a sufit w tylnej części był naprawdę wysoki. Znajdowały się w niej rzeczy, które pozostały po jednej z ich służących, niegdyś zamieszkującej pomieszczenie. Nikt tu dawno nie zaglądał, bo Rothgar na jej miejsce nie zatrudnił nowej osoby.

Faktycznie, komórka posiadała skobel. Mistrz nekromancji spojrzał na Norgala i uśmiechnął się.

— Zastosuj absterreo — polecił chłopakowi.

Norgal skrzywił się.

— Zadziała na kilkanaście godzin. Szybko się rozprasza.

— Jak ty go założysz, to z pewnością utrzyma się przez dobę! — rzucił sarkastycznie Mistrz, kładąc nacisk na słowo ty.

Potem założył ramiona na piersi, mrużąc oczy. Zapadła chwila ciszy. Norgal chciał coś odpowiedzieć, ale jakaś groźba w postawie wychowawcy zniechęciła go do pyskowania.

— Wejdź do środka — zakomenderował, dając znak młodzieńcowi.

To była ta jedna rzecz, której Mavec nienawidził. Zamknięcia. Zniewolenia. Poczucia, że jest właśnie chwytany w pułapkę — jak motyl w siatkę. Otwierał już usta, by coś powiedzieć, ale nie było mu to dane.

— Ruchy! — warknął Norgal, zniecierpliwiony jego wahaniem.

Młodziutki wampir ostrożnie zanurzył się w mrok panujący w schowku. Odwrócił się, chcąc jeszcze o coś zapytać, ale drzwi zatrzaśnięto mu przed nosem, z taką siłą, że poleciał do tył. Został sam. Jednak nie to było najgorsze.

Nigdy w życiu nie czuł się tak upokorzony.

*

Następne osiem godzin Mavec spędził samotnie, siedząc na wąskiej leżance, która znajdowała się w rogu komórki. Oparty o ścianę — myślał. I myślał, i myślał coraz więcej. Nie były to radosne rozważania.

Myślał o matce, o bracie, o ojcu. Myślał też o kobiecie, w której się głupio zadurzył. Oczywiście parę przekleństw poleciało też na głowę Vesuco.

I myślał o Alsterze.

Żal, miłość i nienawiść przepływały przez jego duszę, a on ze smutkiem skonstatował, że przemiana w wampira nie miała nic wspólnego z przemianą w licza. Jego emocje nie zostały w żaden sposób osłabione czy wygłuszone. A może nawet odczuwał je teraz podwójnie intensywnie? Wirowały w jego umyśle jak wściekłe osy, nie pozwalając rozsądkowi dojść do głosu.

Jednak potem, niepostrzeżenie, rozbujany nurt myśli zaczął ustępować czemuś, czego subtelne narastanie zaczęło się jeszcze w prosektorium. Dziwne, niegasnące napięcie. Czy to mógł być ten słynny, wampirzy głód?

Gdy o poranku wstała służba i zaczęła się krzątać po dworze, odruchowo przykleił ucho do drzwi, nasłuchując. Dźwięki były dziwnie kuszące. Żyli tam, ich bijące serca…

— Tfuuu! — zaklął, cofając się do leżanki.

Tak szybko zmienił się jego światopogląd?

Instynkty z ludzkich stały się instynktami drapieżcy?

Karcił się w myślach, ale tylko przez chwilę. Mavec był nade wszystko pragmatykiem, a jego elastyczność pozwoliła mu już wcześniej — niejednokrotnie — dostosować się do bardzo wymagających sytuacji. Tak, był wampirem. Mógł albo rwać włosy z głowy, albo… dojść ze sobą do ładu. Musiał zacząć myśleć jak nieumarły — przestać być człowiekiem, dla własnego zdrowia psychicznego.

Ale to założenie i plan były łatwiejsze do pomyślenia, niż wykonania.

Zmagał się ze sobą, kuląc na leżance jak mały chłopiec, a napięcie szarpało jego zmysły.

Wyjść! Wyjść! Wydostać się! Wyrwać!

Być człowiekiem?

Zapolować…

Szlag!

Zerwał się i szarpnął za klamkę, ale dokładnie w chwili, gdy zazgrzytała, poczuł potężny przypływ niechęci, niepokoju i strachu, związany z otwieraniem tych drzwi, który niemal go od nich odepchnął. Tak — tych, konkretnych drzwi.

Czy to był czar, o jakim wspomniał starszy nekromanta?

Żyjąc w Syllonie, siłą rzeczy napotykał magię na każdym kroku, choć sam nigdy nie poddał się żadnemu testowi na talenty magiczne. A jednak widział i rozpoznawał przejawy magicznej mocy. Miał też sporą intuicję do wymykania się zaklęciom. Dzięki temu dawał sobie radę, żyjąc jako ulicznik, a potem jako żołnierz gildii. Jego babka mówiła mu kiedyś, że jego prapradziad był paladynem. Podobno miał dar do używania boskiej mocy i opierania się z jej pomocą klasycznej magii. Mavec nie bardzo w to wierzył, bo jego babka była nieco zwariowana. Jednak czasem lubił sobie powtarzać, że odziedziczył po nim niezłą intuicję do radzenia sobie z magią — na swój własny, unikalny sposób. Jedno było pewne. To on wygrał zawody w okradaniu magów, które zorganizowała kiedyś gildia. Tym razem nie chodziło o obcych na ulicy, tylko swoich własnych członków, którzy wzięli udział w zawodach w ramach sportowej rywalizacji. Wszyscy jego konkurenci zostali złapani. Magia obronna nie dała się obejść nikomu… oprócz Maveca. Jako jedyny poradził sobie ze wszystkimi zaklęciami. Następnego dnia oficjalnie przyjęto go w szeregi żołnierzy gildii.

Westchnął — z przyzwyczajenia. Wiedział, że tego nawyku nieprędko się oduczy.

Musiał się jakoś wydostać z potrzasku, w którym się znalazł. Tylko jak? Raz jeszcze, bardzo uważnie, obrzucił spojrzeniem klamkę.

I wtedy słyszał nagły zgrzyt podłogi oraz szelest, tuż przy drzwiach.

— Słyszę cię tam. Słyszę cię świetnie.

Młody wampir znieruchomiał, a wszystkie mięśnie w jego ciele napięły się.

— Opowiesz mi więcej o tej konkurencji z okradaniem magów? — W chłopięcym głosie zabrzmiały ciekawskie tony. Mavec oniemiał. Chwilę trwało, nim zrozumiał implikacje tego zdania.

— Zobaczyłeś to w mojej głowie? — Taką miał tezę i okazała się słuszna.

— Owszem. Jestem telepatą! — powiedział dumnie dwunastolatek, przyklejony uchem do przeciwnej strony drzwi, a potem nagle spytał:

— To jak? Jak ich okradłeś? Mieli jakieś zaklęcia ochronne?

Młody wampir sapnął lekko i mruknął:

— Owszem, całą baterię zaklęć. Ale ja mam nosa do wyszukiwania dziur w ich magicznych zasiekach. Po prostu czuję miejsca, gdzie słabną, gdzie magia słabnie. Zawsze byłem najlepszy we włamywaniu się, nawet do magicznie zabezpieczonych posesji lub pomieszczeń. Dlatego gildia mnie doceniała.

Chwila ciszy, jakby Norgal trawił zasłyszane informacje.

— Ale nie dałeś rady z moim absterreo — zauważył z satysfakcją. — Przyłożyłem się do niego!

— A ja nie — prychnął Mavec. — Nie zacząłem nawet! Ale jeśli chcesz, mogę spróbować.

— Jasne! — podekscytował się chłopak, ciekawy jakie umiejętności może pokazać mu młody złodziej.

Mavec wolno podszedł do drzwi, tak jak zawsze to robił, próbując oszacować sytuację. Gdy tylko natrafił na granicę, poza którą zaczynał odczuwać dyskomfort, zatrzymał się. Zamknął oczy, pozwalając sobie wchłonąć część tych emocji, jakie towarzyszyły zaklęciu. Strach, niechęć, sprzeciw. Wszedł w te uczucia. Oswajał się z nimi. Nie próbował z nimi walczyć. Po chwili zaczął czuć je fizycznie w ciele, niemal jak odrębne obiekty, które mógł faktycznie zobaczyć, które mógł dotknąć, a nawet lekko odsunąć od siebie. Kluczył pomiędzy nimi, gdy zagęszczały się, w miarę jak zbliżał się do klamki.

Położył na niej rękę, czując się teraz tak, jakby otaczało go stado tłoczących się wilków, które ocierały się o niego, chcąc go wystraszyć, ale on wiedział, że nie były przecież realne. Wyczuwał prąd, który tworzyły, odpychający go od naciśnięcia klamki, lecz on lawirował w nim, żeglował, manewrował. Gdy znajdował maleńką szczelinę, przesuwał się mentalnie w tę stronę. I tak, powoli jego mięśnie napinały się, wywierając coraz mocniejszy nacisk na klamkę. Czuł strużkę potu na plecach oraz ogromne napięcie, ale nie poddawał się, zachowując absolutną koncentrację. Zobaczył kolejny przesmyk między tworzonymi przez zaklęcie emocjami. Ruszył w jego stronę. Silny nacisk i trzask…

Drzwi stanęły otworem.

Zaklęcie pękło jak szklana szybka, rozsadzone od wewnątrz.

Stali teraz na wprost siebie, a uczeń nekromancji miał otwarte usta.

— Na Otchłań! — jęknął. — Przełamałeś absterreo! Niewiarygodne! — Po jego szeroko otwartych oczach widać było, jak bardzo Mavec mu zaimponował. — Siedziałem w twoich myślach, gdy to robiłeś. Nigdy czegoś takiego nie widziałem, ani nie słyszałem. To twój własny, nowatorski sposób na obchodzenie zaklęć? Czy gdzieś się go nauczyłeś?

Mavec oparł się ramieniem o framugę i uśmiechnął z wyższością.

— To mój własny dar. Po prostu kiedyś odkryłem, że mogę to robić. Niewątpliwie pomogło mi to w szybkim awansie w gildii. Przed trzydziestką mało kto zostaje wilkiem — dodał z dumą.

Norgal obrzucił go spojrzeniem, w którym… Czy Mavecowi się zdawało? Błysnęła w nim zazdrość? Dzieciak milczał chwilę, zanurzony w swoich myślach.

— Absterreo nie jest zaklęciem nekromanckim, energetycznie wywodzi się z magii demonicznej i wampirycznej. Nie bazuje na nekroenergii. Być może to jest przyczyna? Zdziwiłbym się, gdybyś dał sobie radę z tak niskimi wibracjami, na jakich opiera się magia nekromantów — mruknął cicho, bardziej do siebie niż do Maveca.

— Ile masz lat? — zapytał po krótkiej pauzie.

— Dziewiętnaście. Miałem urodziny półtora tygodnia temu — odpowiedział wampir.

Uczeń westchnął i pokiwał głową.

— Zostaniesz już na zawsze dziewiętnastolatkiem. Także mentalnie. — Norgal dostrzegł kolejną sposobność, aby się trochę powymądrzać, cytując to co kiedyś mówił mu Mistrz — Możesz nabyć nową wiedzę, doświadczenie, ale twój umysł zachowa swoje obecne cechy. Wampiry, które są zamienione jako dzieci, zawsze kochają zabawę ponad obowiązki, a wampiry, które zamieniono jako starców, zawsze będą bardziej przypominać z zachowania staruszków niż nieśmiertelne abominacje i z niechęcią przyswajać nowe rzeczy. Taka jest natura tej przemiany. Konserwuje.

Mavec lekko wzruszył ramionami, nie przejmując się tą informacją. Wiedział, że jest trochę narwany, ale perspektywa, iż ta cecha towarzyszyć mu będzie po wieczność, zupełnie go nie martwiła. Na razie.

— Nie zamierzam narzekać.

Norgal rozejrzał się powoli, wahając, co powinien teraz zrobić.

— Chciałbyś, abym zostawił te drzwi otwarte?

— Czy to nie jest oczywiste? — prychnął Mavec.

— Widzę w twoim umyśle, że zamierzasz uciec. — Norgal zmrużył oczy. — Zapomniałeś już, że mamy dzień? Chcesz się zamienić w kupkę popiołu? — zakpił.

— Tylko bezpośrednie światło słoneczne mnie zabije. Tyle wiem o wampirach. Poza tym nie planowałem zrobić tego teraz — dodał z otwartą ironią w głosie. — Wolałbym jednak wyjść z komórki i uzupełnić swoje siły. Jako nekromanta z pewnością to rozumiesz. — Ostatnie zdanie wypowiedział bardzo znaczącym tonem.

W dobie, gdy rządziła Inkwizycja, tego typu wiedza o kimś miała swoją cenę. Mavec doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Gdy był jeszcze szczurem lub szpiclem pracującym dla gildii na ulicach miasta, potwierdzona plotka o posiadaniu przez kogoś talentu do nekromancji mogła stać się źródłem niezłego dochodu dla uliczników jego pokroju. No i oczywiście, źródłem problemów dla nieszczęśnika, którego wzięli sobie na cel.

— Myślisz o wydaniu nas Inkwizycji? — Norgal zmarszczył brwi, słuchając myśli wampira. — Za złoto?! Jestem twoim nieumarłym ojcem! Jeśli zwrócisz się przeciwko mnie, umrzesz. Taka jest natura nekrowięzi — warknął, choć nie była to prawda.

Mavec o tym nie wiedział, dlatego tylko zacisnął zęby, czując, jak boleśnie naciągają się jego górne dziąsła w okolicy kłów. Wzruszył ramionami, chcąc dać dzieciakowi do zrozumienia, że nigdy nie brał takiej opcji na poważnie.

— A w ogóle wiesz, że ten twój stary Vesuco chciał cię zostawić na poboczu, jak tylko usłyszał cenę za twoją przemianę?! — pisnął rozdrażniony Norgal, którego struny głosowe w chwilach emocji nie działały tak, jakby sobie tego życzył. — Słyszałem to w jego myślach. Nigdy nawet nie rozważał uzdrowienia cię! To Rothgar mu to zaproponował. Mamy to czarno na białym, w jego liście. Nie wiem, czy masz do czego wracać, skoro własny szef chciał cię przeznaczyć na żer dla ulicznych szczurów. Zawdzięczasz nam wszystko!

— Wybacz, że nie podskakuję pod niebo z radości — westchnął wampir, symulując ziewanie. — Poza tym ja wcale nie planuję wracać do Vesuco. Wiem, jaką gildia ma politykę w sprawie nieumarłych. Nie zadzierają z Inkwizycją, więc nie zatrudniają wampirów w swoich szeregach. Miałem coś innego na myśli… — mruknął, marszcząc nos.

Uczeń nekromancji zmierzył go czujnym wzrokiem.

— Tylko nie mów, że już planujesz zemstę za tę kosę w bęben? Gildia takie scenariusze przechodziła wiele razy. Niejeden wampir się na nich zasadzał. Wiem to stąd, że jak sami nie znajdą jakiegoś zdechlaka, przychodzą do nas. A Rothgar znajdzie każdego wampira, zapewniam cię. Jest niezły w ich wyczuwaniu! — dodał to z nutką zazdrości, bo sam się jeszcze tej sztuki uczył. — Zemsta jest rozkoszą żywych, a nie umarłych. Zapamiętaj to sobie i zapomnij o nim! — pouczył byłego złodzieja tonem podsłuchanym u Mistrza.

— A skąd wiesz, że planuję to przeżyć? — Złodziej się zaśmiał. — Może tylko chcę go ze sobą pociągnąć, a potem już tylko spokojnie czekać na siepaczy gildii?

— Wiem, bo znam twoje myśli. Kochasz żyć!

Zapadła grobowa cisza. Co można było dodać? Mały nekromanta trafił w sedno. Mavec, mimo że utracił ludzkie życie, to drugie, nadnaturalne, chciał teraz kurczowo zatrzymać.

— Poza tym jeśli zajdziesz im za skórę, nie wyślą cię do paladynów, ani też sami cię nie spopielą. Gildia robi ze złapanych wampirów przykład dla innych. Wysyła ich do Inkwizytorium. Trafiają do niejakiego doktora Vuduuna, na… przesłuchania. Nie radzę ci planować zemsty, bo i tak to oni będą mieli ostatnie słowo. A ty będziesz miesiącami skwierczał w sali tortur przemiłego doktorka.

Mina Maveca nieco zrzedła. Prawda była taka, że on także wiedział to wszystko, ale jego emocje i żądza zemsty rozbudzone ponad miarę, nie dopuszczały głosu zdrowego rozsądku. Wiedział o Vuduunie i jego nieszczęsnych ofiarach. Szansa, że u niego skończy, pozostawała bardzo realna. Zwłaszcza że Alster był znany i doceniany w gildii — rada starszych nie odpuściłaby nikomu zabójstwa ważnego, aktywnego członka. To mogłoby być odczytane jako oznaka słabości gildii, a na to nie zamierzali pozwolić.

— Co planujesz dać mi do picia? — zmienił nagle temat. — Chyba nie ożywiliście mnie tylko po to, by zaraz zasuszyć? Jestem tak głodny, że nie pogardziłbym nawet małym, przemądrzałym nekromantą! — Uśmiechnął się wrednie.

Norgal parsknął śmiechem, ale szybko spoważniał. Zmierzył nieumarłego nieprzychylnym spojrzeniem.

— Jesteś o wiele zbyt bezczelny. — Wydął usta. — Głód odbierze ci ochotę na takie pyskowanie.

— Sporo wiesz o hamowaniu pyskowania, co? — mruknął złośliwie wampir. — Mistrz nie wygląda na takiego, co pobłaża aroganckim gnojkom.

— O, o, o! Właśnie o tym mówię! Potrzebujesz czasu, aby zmięknąć. Wygrzecznieć. Może nawet powiesz wreszcie dziękuję? — Chłopiec zwęził oczy, cofając się o krok.

Mavec warknął tylko, czując szarpiący ból w dziąsłach. Nigdy nie żałował swoich zaczepek i prowokacji, mimo że nader często wiązały się z przykrymi konsekwencjami. Cenił sobie… bycie sobą. To była na ten moment jedyna wolność — jaka mu pozostała.

I jedyna przyjemność.

— Słowo daję. Gdybyś nie był nekromantą, skopałbym ci dupę! — Wyszczerzył zęby.

— Ale w tym akurat jesteś kiepski, to już ustaliliśmy. Inaczej by cię tu nie przywieźli, prawda? Miłego głodowania! — Dwunastolatek zaśmiał się i bezceremonialnie zatrzasnął skrzydło drzwi przed jego twarzą — boleśnie trafiając go w nos.

Mavec zaryczał. Uderzył w drewno otwartą dłonią, klnąc ordynarnie.

Chwilę potem usłyszał zgrzytanie i jakieś chroboty.

Coś pod drzwiami donośnie trzasnęło.

— Skoro magia cię nie zatrzyma, to może kilka krzeseł. Żeby je wyważyć, musiałbyś narobić tyle hałasu, że zbudziłbyś nawet umarłego! Miłych snów! — rzucił na odchodnym i już wkrótce wampir usłyszał jego ciche kroki, gdy oddalały się spod drzwi komórki.

Wampir zaklął ponownie. Jego arsenał wulgaryzmów zaczynał się powoli wyczerpywać. Czuł, że przestaje myśleć jasno. Kipiały w nim negatywne emocje.

Przeciągnął palcem po ustach, po których spłynęła kropla krwi z jego nosa. Powąchał ją i polizał. Skrzywił się, jakby posmakował goryczki — bo była zimna, martwa, kwaśna. Ponownie uderzył dłońmi w drewniane odrzwia.

Głód i gniew narastały w nim w niemal równym stopniu. A być może… gniew był nawet odrobinę większy?

Przysiągł sobie, że nie da się tak łatwo złamać.

Po następnych pięciu dniach miało się to jednak zmienić.

*

Każdy dzień, jaki Mavec spędzał w komórce, rozbierał jego osobowość na części — kawałek po kawałku. Walczył ze sobą. Walczył z głodem. Walczył z wściekłością. I na końcu — walczył ze swoją słabością, ale z tym przegrywał najszybciej.

I cykl bezradności zaczynał się od nowa.

Użalał się nad sobą, a potem złościł. Zrywał na nogi, waląc pięścią w drzwi, a potem padał na ziemię, łkając jak dziecko. Emocjonalna huśtawka rozstrajała go, uniemożliwiając jasne myślenie.

Jeszcze gdy był ulicznikiem, słyszał o tej fazie przemiany w wampira, bo właśnie podczas niej łowcy wrażców najczęściej dopadali młode osobniki. Bezradne, oszalałe, rozrywane przez sprzeczne emocje. Łatwe cele!

Może jednak powinien być nekromantom wdzięczny, że zamknęli go pod kluczem?

Jakaś resztka rozsądku podpowiadała mu, iż taka izolacja młodych wampirów miała głęboki sens. Zmieniali się przecież w kompletnie nowe istoty! Ale jedno nie chciało się w nim zmienić.

Głód. Głód… Głód!

Gdy nadszedł poranek piątego dnia, leżał już tylko w barłogu, patrząc tępo w wysoki sufit i wegetował. Poddał się. Tak szybko? Tak. Nigdy nie sądził, że można być spragnionym w taki sposób. I nigdy nie sądził, że będąc głodnym, można mieć w tak małym poszanowaniu swój własny honor i godność osobistą.

W tej chwili to nic dla niego nie znaczyło. Puste, obojętne słowa. Przysiągł sobie, że będzie się płaszczył przed nekromantami — czołgał u ich stóp — i żebrał pokornie o łaskę. Olać wszystko inne!

Jeść. Chciał jeść! Tylko jeść!

Pod wieczór szóstego dnia, do jego czułych uszu dobiegł nowy odgłos. Jakiś nieznany kobiecy głos. Ktoś rozmawiał z Mistrzem przed dworem. Z miejsca w którym się znajdował, z pomocą swojego słuchu, był w stanie usłyszeć wszystkie rozmowy służących znajdujących się na parterze, a także okazjonalnie rozmowy Mistrza i Norgala, o ile miały miejsce na korytarzu pierwszego piętra. Przy dużym skupieniu udało mu się usłyszeć fragment rozmowy, odbywającej się koło schodów wejściowych:

— Niezła zagroda, musi być z ciebie wielkie panisko!

— Wejdź do środka.

— Daj popatrzeć, nigdy nie byłam w tej dzielnicy.

— Po prostu wejdź.

— Ej, nie bądź taki nerwowy, magusie! Nie jesteś chyba jednym z tych pojeb…

— Zamilknij już. Ktoś czeka na ciebie w środku, nie ja jestem twoim klientem.

— Ty jesteś tylko rajfurem? — zachichotała.

Odpowiedziała jej chwila ciszy.

— No dobra, już dobra, nie bądź taki ponury. Ale mój alfons wie, dokąd pojechałam! Jak coś mi się stanie, zaglądnie tu, a to nie jest miły typ!

Ponownie cisza.

Jakieś kroki zastukały na posadzce korytarza. Mavec usiadł, czując, jak jego gardło robi się dziwnie suche, napięte. Szóstym zmysłem wiedział, co się dzieje. Miał absolutną pewność, co zaraz nastąpi. Z biernego czuwania — przeskoczył w stan bliski amoku. W ułamku sekundy.

Ból w dziąsłach był nie do zniesienia.

Zgrzyt. Trzask odsuwanych krzeseł.

Ten dźwięk, na który czekał. O jaki modlił się do Mor’tyra!

Drzwi stanęły otworem. Nareszcie.

Skoczył tak szybko, że prostytutka nie zdołała nawet krzyknąć, gdy wczepił się w jej gardło. Nie miał wprawy, więc rozerwał je od razu, a krew trysnęła mu w ustach, ciepła i życiodajna.

— Narobisz bałaganu! — warknął Mistrz, kładąc rękę na ramieniu wampira i paraliżując jego ruchy. Wstępnie tylko zaspokoiwszy głód, Mavec zawył wściekle, wbijając wzrok w kobietę, która już straciła przytomność. Jej tania peruka spadła na ziemię, odsłaniając gładko zaczesane, mysie włosy. Strużka krwi spływała na typową dla prostytutek czerwoną sukienkę.

— Już po niej — powiedział, słuchając bicia serca kobiety. — Została jej minuta, może dwie — powiedział zadziwiająco trzeźwo.

Mistrz zaklął pod nosem i puścił go.

Wampir skoczył ponownie i zaczął pić — zachłannie, z pasją. To było jak branie pierwszego oddechu po jego boleśnie długim wstrzymywaniu. Jego ciało drżało, zmieniając się w ciało drapieżcy. Wchłaniało w siebie cudze życie, aby utrzymać własne. Gdy skończył, spojrzał na nią, na bladość twarzy i zwiotczałe kończyny.

Zrozumiał, że dopiero dziś stał się wampirem.

W tym momencie, gdy nie czuł już wyrzutów sumienia.

Przestał być dawnym Mavekiem, musiał wymyślić siebie od nowa.

Podniósł oczy na Mistrza i lekko je zmrużył.

A potem wstał, pozwalając by zwłoki upadły na ziemię.

— Drobny wypadek przy pracy. Obiecuję, że następnym razem się poprawię.

Rothgar pokręcił głową z potępieniem. Spojrzał na ciało kobiety, a przez jego twarz przemknął jakiś dziwny grymas. Widać było, że drapieżne zachowanie Maveca napełniło go odrazą i niesmakiem.

— Musisz się jeszcze wiele nauczyć. Wampir, który nie ma szacunku dla żywych szybko staje się celem dla łowców wrażców. I Inkwizycji!

Pochylił się i dotknął dłonią ramienia kobiety.

Natychmiast wstała.

Mavec cofnął się i tym razem to on skrzywił się z niesmakiem. Nie słyszał już bicia jej serca. Jej oczy były puste. Wiedział, czym się stała. I wiedział, że tym gardzi.

— Zombie?

— A jak myślisz? Nie będę jej przecież niósł nad rzekę. Musi tam dotrzeć sama. — Zmarszczył brwi, obrzucając krzywym spojrzeniem brudnego od krwi wampira. Większość nadal stanowiła jego własna, całkiem już zaschła posoka, której nie miał okazji z siebie zmyć.

— Zwykle smród mi nie przeszkadza, ale nadeszła chyba pora, abyś się umył. Chodź z nami — zakomenderował sucho starszy nekromanta, który sam zawsze chodził w nienagannie czystych i odprasowanych szatach.

Cała trójka wyszła przed dwór, tonący już w wieczornym zmroku. Mavec czuł się nieziemsko. Świat widział w nowych, znacznie bardziej optymistycznych barwach. Nie będzie tak źle! Nie może być tak źle, dopóki ta życiodajna siła płynie w jego żyłach!

Diametralna zmiana w jego samopoczuciu nie umknęła Mistrzowi, który zmrużył lekko oczy, czujnie obserwując byłego złodzieja. Widział to już niejeden raz. Wiedział też, co działo się kilka godzin później…

— Dziękuję, Mistrzu — powiedział Mavec, przenikliwie zerkając na nekromantę.

Wiedział już, że od tego mężczyzny i jego kaprysu zależy, kiedy dostanie następną porcję czerwonej ambrozji. Musiał postępować rozważnie. A przynajmniej się starać… na tyle, na ile pozwalało mu jego usposobienie.

Rothgar nic nie odpowiedział. Zarośniętą ścieżką podeszli do brzegu rzeki.

Ku swojemu zdumieniu, wśród wysokich traw porastających łagodny stok schodzący w stronę wody, były złodziej ujrzał siedzącego w kucki Norgala, wpatrzonego w płynącą po powierzchni Czarnej Rzeki niewielką barkę pogrzebową. Jego oczy w mroku wydawały się niemal czarne jak oleista wodna toń.

— Kłopoty z pierwszym posiłkiem? To już norma u młodzików — mruknął, podchodząc do nich i obrzucając wampira ironicznym spojrzeniem.

Tymczasem sterowana przez Mistrza, zamieniona w zombie kobieta weszła do wody i — gdy oddaliła się od brzegu na tyle, że jej głowa była ledwie widoczna nad powierzchnią — nagle przestała się ruszać. Martwe ciało zwiotczało. Chwilę potem uniósł ją mocny prąd, zabierając ze sobą coraz dalej i dalej, od wybrzeża należącego do nekromantów.

Przez moment wszyscy ją obserwowali. Mavec nie zamierzał jednak pozwolić tej okazji przeminąć. Otrząsnął się i wszedł w ubraniu do wody. Nie czekając na niczyje pozwolenie, zaczął się szybko obmywać.

Norgal tymczasem założył dłonie na piersi i rzekł:

— Następnym razem postaraj się okazać nieco więcej delikatności tym pięknym kwiatom nocy — zaśmiał się ironicznie. — I wdzięczności! Dzięki nim będziesz żył.

— Jak tylko nie będę musiał głodować całymi dniami, z pewnością wyjdą z tego żywe! — odciął się Mavec, szorujący właśnie twarz mokrym rękawem — A może nawet bogatsze o złocisza?

Słyszał o tym, że wampiry regularnie korzystały z usług prostytutek, płacąc im hojnie za możliwość picia ich krwi. Musiały sobie jakoś radzić, by nie ściągać na siebie uwagi łowców wrażców oraz aby nie wchodzić w konflikt z prawem.

Spojrzał z ukosa na swojego twórcę.

— A ty nadal z tą bezczelnością? — Norgal wsparł dłonie na biodrach.

— Tak już mam! — odpowiedział Mavec z rozbrajającą szczerością, chlapiąc przy tym energicznie, aż mały uczeń nekromancji musiał odskoczyć od brzegu. Tylko Mistrz nawet nie drgnął.

— Chyba nie… — zaczął dwunastolatek, ale nagle urwał. Skierował wzrok na Rothgara.

Mężczyzna stał zesztywniały, a nieobecne spojrzenie miał wbite w niebo. Chłopak musiał coś wyczuć, bo chwycił go za rękaw i szarpnął.

— Mistrzu? Mistrzu! Wszystko w porządku? — zapytał z niepokojem w głosie.

Właściciel dworu trwał jeszcze w bezruchu przez jakieś dziesięć sekund, nim zamrugał i przetarł czoło. Rozejrzał się dookoła, jakby przez moment nie wiedział, gdzie się znajduje. A potem zaklął.

— Na wszystkie demony z Otchłani! To Zanel i Yano. Dopadli ich! Szlag!

Norgal aż sapnął z wrażenia.

— Jak to?! Co się stało?

Starszy nekromanta zacisnął dłonie w pięści.

— Cholerna misja dla Mistrzyni! Nie udała się. Dostali kołek w serce. Poczułem to na nekrowięzi. Niedobrze, bardzo niedobrze! — warknął i obrócił się na pięcie, szybko kierując się w stronę dworu. Jak każdy nekromanta, miał ze stworzonymi przez siebie wampirami specjalną, nekromancką Więź, która w chwili ich spopielenia, została gwałtownie zerwana.

Norgal popędził za nim, ignorując Maveca, który rzucił nerwowe spojrzenie w stronę drugiego brzegu rzeki.

Nie wydawał się tak odległy. Nekromanci byli zajęci.

A może by tak…?

— Nawet o tym nie myśl! — rozległo się w jego głowie. Wścibski, mały panicz grzebał w niej nawet teraz, zajęty rozmową z Mistrzem. Mavec zaklął szpetnie i z ponurą miną ruszył za tą dwójką, wylewając po drodze wodę z butów.

— Wiesz kto to był? — dopytywał się tymczasem Norgal.

— Tak. Jakieś pachoły paladyna Setvila. Miałem założony na Yano czar informacyjny. Kiedyś się z tym komturem policzę, przysięgam na Mor’tyra!

— Pozwól mi pójść! Ja to załatwię! — zajęczał niespodziewanie Norgal.

Mistrz aż stanął z wrażenia i obrzucił go zdumionym spojrzeniem.

— Ty wiesz, o czym w ogóle mówisz?! — ofuknął chłopaka, a potem ruszył znowu z miejsca, dodatkowo przyspieszając kroku.

— Wiem, Mistrzyni opowiadała mi o tym przed wyjazdem. To dla niej bardzo ważne! — Norgal przyspieszył także, zrównując się z Mistrzem.

— To kropla krwi demona zwanego Królem Otchłani. Bezcenny artefakt przechowywany od tysiącleci w pewnym sanktuarium w Syllonie. A druga rzecz to łza boga Mau, Wielkiego Konsolidatora, znajdująca się w Złotej Świątyni, w stolicy imperium Vaseyu.

Norgal wyrecytował to z dumą, rad, że zaskoczył Mistrza swoim poziomem wtajemniczenia w interesy, jakie prowadziła jego bliźniaczka — Rothanna.

Rothgar skrzywił się, jakby został zmuszony do przełknięcia ziarna goryczki. Nie mógł pojąć lekkomyślności swojej siostry w udzielaniu Norgalowi tak sensytywnych informacji. Miał cichą nadzieję, że Mistrzyni nie wspomniała o prawdziwym celu, do jakiego miały być użyte te przedmioty.

— Oczywiście, genialny pomysł! — prychnął. — Wysłać dwunastolatka do strzeżonego przez paladynów sanktuarium, a może nawet na inny kontynent, aby poradził sobie z misją, z jaką nie dały sobie rady dwa doświadczone wampiry! Zastanawiam się, jak to możliwe, że wcześniej nie przyszło mi to do głowy? — zakpił, wchodząc do budynku.

Norgal zazgrzytał zębami. Marzył o tym, by móc się wykazać, wykorzystać jedną z nowych, niedawno poznanych mocy, które pod okiem Mistrza uczył się rozwijać.

— Dam sobie radę. Odessałbym ich moc życiową!

— Dość, ani słowa więcej! Idź spać, zamiast przesiadywać nad brzegiem rzeki. Wpadniesz przez to w kłopoty. — Zatrzymał się przy drzwiach prowadzących do komórki pod schodami i rzucił spojrzenie na Maveca.

— Do środka, no już — polecił.

— Czy mógłbym… — zaczął Mavec, ale Mistrz podniósł dłoń i wskazał na niego palcem.

Mavec poczuł, że traci władzę nad swoim ciałem. Jego ręce i nogi zaczęły poruszać się niezależnie od jego woli. Wszedł do komórki. Drzwi zatrzasnęły się za nim.

Zaklął pod nosem, czując jak jego ciało wiotczeje. Osunął się na łóżko, gotując się przy tym ze złości. Chwilę zajęło mu przejęcie kontroli nad kończynami.

No i to było na tyle, gdy chodziło o traktowanie go z szacunkiem!

Coś się im nie spodoba? Przejmą nad nim kontrolę — w sekundę. Był jak marionetka, a nekromanci jak lalkarze pociągający za sznurki!

W końcu zdjął z siebie mokre ubranie i rozwiesił wysoko, pod schodami.

Potem położył się na łóżku i zamknął powieki. Mimo że odkąd był wampirem, przestał spać w nocy, a w trakcie dnia wpadał w wampiryczny, głęboki sen, podobny do katatonii — teraz poczuł się niewiarygodnie znużony.

Wiedział, że nie chce tu być.

Nie chciał żyć w tym dziwnym dworze. Nie chciał przebywać w towarzystwie tych ludzi. Tęsknił za wolnością. A nade wszystko, jak głupiec, tęsknił za dotykiem słońca na skórze.

Marzenia… Te duże. I te jeszcze większe.

*

W środku nocy coś wytrąciło go z jego wampirzego, sennego transu. Fala cierpienia była tak przemożna, że siadł na łóżku, czując rozrywanie w całym ciele. Miał wrażenie, że umiera, że nadszedł jego koniec.

Skulił się, dygocąc jak osika na wietrze. Co się działo? O co tym razem chodziło?

Jego ciało walczyło z nim, a umysł wampira nie wiedział, jak nad tym zapanować. Czy te koszmarne niespodzianki, związane z nekro-życiem kiedyś miały się skończyć?

Zacisnął dłonie w pięści, a powieki tak mocno, że poczuł bolesne napięcie mięśni twarzy.

I wtedy zobaczył przed sobą pierwszą wizję.

Spłynęła na niego miękko — od razu kompletna, barwna, nachalna.

Ujrzał małą dziewczynkę o jasnych, cienkich włosach i dużych, oliwkowych oczach. Płakała, siedząc w kącie jakiegoś pokoju.

Potrząsnął gwałtownie głową, chcąc pozbyć się tej dziwnej iluzji, ale po chwili ona wróciła — jeszcze wyraźniejsza. Tym razem to on trzymał dziewczynkę na ręku. Usłyszał swój głos, obcy, kobiecy. Głos mówił:

— Mama musi iść do pracy. Ale wrócę i przyniosę ci te zielone cukierki z piekarni Bogny, które tak ci smakowały! Obiecuję! Obiecuję!

Dziewczynka w sennej wizji przytuliła głowę do jego piersi.

Obraz rozmył się i zniknął.

Mavec miał już nadzieję, że to koniec tych cyrków, ale wtedy zobaczył coś znowu.

Szedł razem z jakimś wysokim mężczyzną podejściem przed dworem. Drżał. Oblicze mężczyzny pełne było bezmiernej pogardy i obrzydzenia, które odczuwał niemal fizycznie. Czuł ogromny strach, ale udawał, że się nie boi. Wszedł w ciemny korytarz. Kilka krzeseł odsuniętych na bok. Zgrzytnął skobel.

Biała twarz wynurzyła się z ciemności i skoczyła w jego stronę.

To była jego własna twarz.

Krzyknął. Czuł ten ból, czuł panikę, czuł śmierć. Jej śmierć.

Tak jakby była jego własną śmiercią. Każdą cząstką swojego ciała umierał na nowo. Żegnał się ze światem.

Zgięty wpół dygotał, jęcząc z bólu, przytłoczony jedną, straszną myślą.

Już nigdy nie kupi córce zielonych cukierków.

To była ostatnia myśl tej kobiety. Teraz należała tylko do niego, tak jakby to on pomyślał ją w chwili, gdy konał. Weszła w niego, wplotła się w niego.

Ona tak bardzo chciała żyć. Chciała zmiany w swoim życiu. Walczyła o nią dla siebie i dla ukochanego dziecka. Od dnia gdy zmarł jej mąż i razem przymierały głodem. Nawet gdy musiała zacząć trudnić się prostytucją, bo nie mogła znieść widoku płaczącej z głodu córki. Wciąż wierzyła, że się uda! Że ocali ją, że ocali… Ale się nie udało.

Wizje gwałtownie się urwały.

Jakby przecięte cienką, czerwoną kreską.

Jego umysł wypełniała już tylko swojska ciemność.

Oszołomiony wampir opadł na łóżko, a łzy spłynęły mu po policzkach. Za dużo, za dużo.

Czy to była jego kara? Znać myśli swoich ofiar? Znać ich pragnienia?! Wiedzieć, co czuły, gdy odbierał im życie? Czy taki był los każdego wampira?

Załkał, bo twarz małej dziewczynki wypaliła się w jego mózgu. Na zawsze. Zabił jej ukochaną mamę. Tego nie dało się już odwrócić. Płynęła teraz falami Czarnej Rzeki. Niedługo, w oceanie, rozszarpią ją ryby i kraby.

Czyjeś życie zostało zniszczone. Przez niego. Przez Rothgara, który ją przyprowadził. Przez decyzję Vesuco. Przez nóż Alstera. Przez niego, gdy sięgnął po kobietę innego mężczyzny. Tak. Przez niego!

Przez niego…

Szloch szarpał jego piersią, mimo że wampir stawiał mu bohaterski opór. Nie mógł nic na to poradzić. Jego człowieczeństwo wciąż utrzymywało w nim swój ostatni przyczółek. Nie odeszło, tak jak łudził się jeszcze kilka godzin wcześniej. Tak — jak rozpaczliwie pragnął…

Drgnął, słysząc odgłos kroków na korytarzu.

Usiadł, szybko wycierając łzy.

Drzwi otwarły się i stanął w nich Rothgar. Nekromanta miał na sobie czarny fartuch i lekko pachniał formaliną, jakby właśnie wyszedł z prosektorium.

Zapanowała dziwna cisza. Mężczyzna chwilę przyglądał się wampirowi, a potem powoli wszedł do komórki. Mavec poczuł, jak jego ciało napina się, gdy nekromanta usiadł obok, na wąskim łóżku, które jękliwie zaprotestowało przed nowym ciężarem.

Nadal milczał. Siedzieli tak bez ruchu dobrą minutę. Mavec nic nie mówił, bo walczył rozpaczliwie z potrzebą, aby cały czas pociągać nosem. Jednak parę razy nie wytrzymał. W końcu wytarł twarz w halkę dawnej lokatorki komórki, donośnie smarkając. Wtedy, nieoczekiwanie Rothgar uniósł dłoń i położył ją na moment na ramieniu byłego złodzieja, który silnie drgnął, wchodząc w kontakt z nekroenergią wypełniającą właściciela dworu.

Poczuł tę moc, gdy przepłynęła przez jego ciało jak fala zimnego żaru. Tak właśnie — zimnego, a jednak palącego!

A wraz z nią pojawił się jakiś dziwny spokój. Akceptacja. Zrozumienie.

Nekromanta wstał i wyszedł, nadal bez słowa.

Mimo to zostawił za sobą pewną zmianę. Mavec już nie płakał. Nekromanta jej śmierć — wtopił w jego śmierć. I uwolnił go od samoudręczenia.

Teraz Mavec już tylko siedział oparty o ścianę, czując w sobie ciszę. I pustkę.

Nie czuć! To też była sztuka. Nigdy wcześniej nie sądził, że kiedyś ją doceni.

Tak było mu o wiele, wiele lepiej.

*

Dwa dni potem, późnym wieczorem, drzwi do jego komórki zostały gwałtownie otwarte.

Stanął w nich panicz Norgal.

Ubrany był w czarny sweter, czarne spodnie, a swoje długie, równie czarne włosy związał w ciasny węzeł nad karkiem. Strój raczej nietypowy dla dwunastoletnich chłopców, wychowanych na wielkich dworach.

— Wychodzimy — rzucił szeptem, wykonując przed oczyma wampira znaczący gest dłonią. Były złodziej nic nie powiedział, tylko dość sztywnym krokiem wyszedł na korytarz.

— Czego sobie życzysz, kolego? — zapytał, splatając ramiona na piersi.

— Panicz, jak dla ciebie — prychnął Norgal i skierował się w stronę wyjścia z dworu, zabierając ze sobą wampira.

Tam, na schodach, leżało jakieś zawiniątko, które młody uczeń nekromancji podniósł i otworzył. Mavec usłyszał lekki brzdęk szkła. Butelki? Zapach, jaki go doleciał, był subtelny, ale specyficzny.

— Co tam masz? O, wybacz. Co tam paaanicz ma? — sparodiował Norgala.

— Kilka użytecznych mikstur, które mogą się przydać w naszej misji — odpowiedział z zadowoleniem dwunastolatek, ignorując impertynencję wampira.

— Chyba żartujesz? Czyżbyś nie zamierzał słuchać uwag swojego tatusia?

— Tatusia? Jakiego tatusia! On nie jest moim ojcem. Jest moim opiekunem i nauczycielem. I racja. Nie zamierzam go słuchać.

Mavec skrzyżował ręce na piersi, jakby nie chciał mieć z tym nic wspólnego.

— Kiedy ostatni raz widziałeś się w lustrze? — drążył. — To podobieństwo nie jest przypadkowe.

Norgal tylko wzruszył ramionami. Był zniecierpliwiony i zdenerwowany.

— Do rzeczy. Wyruszamy do dzielnicy Granicznej. Do znajdującego się tam sanktuarium.

Były złodziej uniósł wysoko brwi.

— W którym znajduje się, zupełnie przypadkiem, kropla krwi pewnego demona?

— Owszem — rzekł uczeń nieco ciszej. — Zamierzam ją zdobyć dla Mistrzyni.

— Mistrzyni? — Wampir nadstawił uszu.

— Rothanna jest mistrzynią alchemii i bliźniaczą siostrą Rothgara. Uczy mnie alchemii trybem edukacji domowej — wyjaśnił Norgal.

Wampir oparł dłonie na biodrach.

— Raz jeszcze to powtórzę, bo chyba przytkało ci uszy. Mistrz wyraził spore wątpliwości co do twojego udziału w tej misji.

— Mistrz jest strasznie sztywny! A ja chcę mieć dług wdzięczności u Mistrzyni. Chciałbym, aby zaczęła mnie uczyć naprawdę odlotowych mikstur. Od dawna chcę jej udowodnić, że mogę podejmować ryzyko, z sukcesem. Ona ma taką osobowość. Nie patrzy na twój wiek, patrzy na to, co potrafisz, co sobą reprezentujesz. I na co jesteś gotowy! Reszta jej nie obchodzi. Wiem, że zgodzi się przeskoczyć parę nudnych poziomów, jak tylko zaskarbię sobie jej wdzięczność.

Mavec przypatrywał się Norgalowi ze sceptycznym grymasem na twarzy.

— A co ja z tego będę miał? — zapytał, splatając ze sobą dłonie.

Przekrzywił lekko głowę. Norgal obrzucił go spojrzeniem, w którym coś zamigotało.

No tak, nie mógł zmusić wampira do pomocy. Mógł sterować jego ciałem, ale to wymagało skupienia. Z pewnością nie na wiele by mu się zdała bezwolna marionetka podczas tak trudnej akcji, jaka ich teraz czekała. Równie dobrze mógłby wziąć ze sobą zombie.

— A czego chcesz? — zapytał, marszcząc brwi.

— O, ja chcę wielu rzeczy. Mówiłeś, że możesz odsysać czyjąś energię życiową. Mógłbyś na przykład zabić Alstera.

Norgal żachnął się tylko.

— Odpada. Z podobnych powodów, dla których tobie to odradzałem. Gildia trzyma się blisko z Inkwizycją. Nie chcę, by wytropił mnie jakiś mag śledczy i przekazał tym świrom. Nie powinienem też przyciągać do moich opiekunów zbędnej uwagi.

Mavec zaśmiał się krótko.

— A mag śledczy nie może ciebie wytropić, gdy ukradniesz tę bezcenną krew demona?

— Ależ nie ja ją ukradnę. Tylko ty! Ja nie składam się z samej nekroenergii, bo wciąż żyję. A ty, jako wampir, nie stanowisz tak łatwego celu dla magów śledczych. Nekroenergię widzimy tylko my, nekromanci. Oni jej nie widzą. I tylko my możemy nią sterować, wyczuwać ją. Nie sądzę, by ktokolwiek w Syllonie ośmielił się szukać u nas pomocy, gdy panuje Inkwizycja.

— Skomplikowane, ale sprytne — przyznał wampir. — Jednak gdyby tak było, wampiry byłyby idealnymi przestępcami. A mimo to są łapane!

— Owszem, zwykle robią to wynajmowani przez straż miejską nekromanci lub ci pracujący dla Rady Magicznego Nadzoru. Tak to się odbywa na całej Jolinie. Ale powtarzam, nie w Syllonie! Mamy tu Inkwizycję! I wiesz, co jest najlepsze? — Mrugnął łobuzersko. — Nawet na innych kontynentach, żeby takiego nekromantę oficjalnie zatrudnić przy śledztwie, potrzeba fortuny! Jest nas na tej planecie garstka. Szczególnie tych z wysokimi poziomami talentu. Do szukania nieumarłych konieczna jest przynajmniej siódemka, a lepiej ósemka! — Zawahał się. — Jest jednak pewna sztuczka, która to właściwie uniemożliwia. Ale nie zamierzam ci jej teraz wyjaśniać, bo zajęłoby to sporo czasu, a on nam się kurczy. Musisz mi póki co zaufać. — Uśmiechnął się krzywo.

Mavec niemal zwierzęco wyszczerzył zęby w pełnym goryczy grymasie, a potem spojrzał w bok, ponad linię drzew porastających ogród. Chwilę milczał.

— Nadal nie ustaliliśmy, co dostanę w zamian za pomoc — powiedział powoli.

Norgal zachmurzył się.

— No to gadaj, co masz na drugim miejscu tej swojej listy upragnionych rzeczy? — westchnął zniecierpliwiony. Ewidentnie, coraz bardziej drażniły go te dziwaczne negocjacje.

— Jesteś też alchemikiem, prawda? No to się dobrze składa. Chcę przychylności pewnej dziewczyny!

Słysząc tę trywialną prośbę, Norgal uśmiechnął się promiennie. Jego zwykle posępna twarz znacząco się odmłodziła. Zaczął niemal wyglądać na swój wiek. Niemal.

— Aaaa! To mogę dla ciebie zrobić, bez problemu — rozochocił się nastolatek. — Znam już sztukę przyrządzania panamoris! Mistrzyni była tak miła i mi ją zdradziła.

Zapadła nagła cisza.

Coś zmieniło się w twarzy wampira.

Powoli odwrócił się od ucznia i wbił wzrok w ścianę dworu, pokrytą grubym kobiercem z pnączy. Jego brwi zbiegły się nad nosem, milczał, a w jego oczach widoczne było rozżalenie. Przypomniał sobie, jak siedziała pod murem zrezygnowana, obojętna. Gdy on walczył o życie! Jego miłość do niej była iluzją, snem, niemożliwością. Dziecinnym zauroczeniem, pragnieniem posiadania tego, co nieosiągalne dla innych. Westchnął, nie mogąc rozstać się z tym odruchem.

Potem znowu spojrzał na chłopca.

— Zmieniłem zdanie. Nie chcę tego. Chcę wolności!

Rozczarowany Norgal sapnął cicho. A mogło być tak prosto!

— Wolności? — spytał, unosząc brwi. — Ale kto powiedział, że jej wkrótce nie otrzymasz? Czekamy na pojawienie się Vesuco, który ma uregulować rachunek. To, co się z tobą stanie, to jego decyzja, skoro on płaci. Zwykle trzymamy u siebie wampiry przez parę tygodni, by nie wypuszczać ich zdziczałych i ogłupiałych po przemianie. A potem idą sobie w świat.

Mavec wyprostował się lekko.

— Pocieszające, że moja komórkowa niewola kiedyś się skończy — mruknął kwaśno.

Norgal wzruszył ramionami, coraz mocniej zirytowany.

— Strasznie jesteś roszczeniowy. Nie dość, że cię uratowaliśmy, to jeszcze chciałbyś, abyśmy po paru dniach pozwolili ci wyruszyć na krwawe łowy?

Były złodziej parsknął śmiechem.

— Na Otchłań, nie! — Położył dłonie na biodrach. — A czy wiesz, że siedzę w tych cuchnących łachach od paru dni? Chciałem wyjść, by przebrać się w nowe ciuchy, do cholery! To dla mnie ważne, jestem synem krawca. Dbam o styl! Te są pokryte plamami krwi, których nie udało mi się doprać w rzece przez tę minutę, jaka była mi dana — mruknął z cierpkim grymasem.

Młody uczeń nekromancji wydął usta, ignorując słowa byłego członka gildii złodziei. Domyślał się jednak, że to nie był warunek wampira.

— Podaj mi wreszcie swoją prawdziwą cenę!

— Chcę zatem czegoś innego — zdecydował nagle wampir. — Abyśmy odbili gdzieś po tej misji. Do domu moich rodziców. Chcę, by wiedzieli, że żyję. To znaczy, że nie umarłem. No, tfu! Wiesz, o co chodzi. — Zamachał rękami.

— To da się zrobić. — Norgal skinął głową wyraźnie zadowolony, że cena jest tak niska. Od dłuższej chwili miał taki wyraz twarzy, jakby z najwyższym trudem znosił przedłużające się pertraktacje z wampirem. Zarzucił na plecy zawiniątko, odetchnął i mruknął:

— No to komu w drogę, temu czas!

Mavec tymczasem rozejrzał się czujnie. Dookoła panowała wieczorna cisza. Nic nie zapowiadało, żeby Norgal miał zaplanowany jakiś środek transportu.

— Ale… piechotą?

— A czym? — Uczeń uniósł brwi. — Mistrz zamyka podziemia na noc, nie dostaniemy się do portalu. Zresztą i tak nie znam koordynatów, nawet gdybyś się tam włamał.

— Myślałem, że macie konie — rzekł z rozczarowaniem były ulicznik.

— Bogowie, jaki ty jesteś marudny! — sapnął dwunastolatek. — Ciągle ci coś nie pasuje. Owszem, mamy trzy konie, ale ja… — zarumienił się — nie umiem na nich jeździć. Czarnego używa Mistrz, a dwójka jabłkowitych należy do Mistrzyni, która porusza się swoją dwukołówką.

Mavec przekrzywił lekko głowę. Sam umiał jeździć na koniach, bo jego wuj był stajennym w miejskich stajniach i chętnie gościł u siebie siostrzeńców. Nie uśmiechało mu się jednak iść przez miasto w takim stroju. To był jego punkt honoru.

— No dobrze. Pójdę piechotą, ale powtarzam: nie w tym stroju! To dla mnie wstyd.

Norgal mełł przez chwilę przekleństwa pod nosem, a potem ustąpił. Obrócił się na pięcie i z marsem na czole wrócił do dworu.

Nie było go może minutę, po upływie której superczuły słuch Maveca wychwycił nadjeżdżający ulicą powóz. Elegancki kocz, zaprzężony w cztery konie, zatrzymał się przy bramie. Dziewiętnastolatek szybko cofnął się pod gęstą zasłonę z bluszczu, spływającą z małego balkoniku poniżej okien salonu. Zaraz dał się słyszeć donośny gwizd woźnicy i odźwierny wyszedł z dworu, mijając Maveca o jakieś dwa metry.

Otworzył bramę, która zaskrzypiała donośnie.

Wytworny powóz wjechał na podjazd. Na jego boku Mavec rozpoznał ozdobny herb książąt Duzz, władających jednym z księstw wchodzącym w skład królestwa Syllonu — największym pod względem terytorium.

Chwilę nikt nie wychodził z powozu, i były złodziej nie bardzo wiedział, co tu się właściwie odbywa. Półtorej minuty później usłyszał kroki w korytarzu wyjściowym i po schodach zszedł nikt inny — jak sam właściciel dworu.

Odziany był w czarny płaszcz sięgający do samej ziemi. A włosy, w których lśniły nitki srebra, miał rozpuszczone, jakby wyrwano go z łóżka — co zapewne było prawdą.

Znakomity słuch Maveca był mu teraz sprzymierzeńcem.

Głowa jakiejś kobiety pojawiła się w otwartym oknie, usłyszał jej głos, w którym brzmiały dość płaczliwe, dramatyczne tony.

— Ona nie żyje, Rothgar! Tylko ty możesz nam pomóc!

Chwila ciszy. Najwidoczniej nekromanta wahał się jak powinien zareagować. Z wnętrza powozu dobiegł drugi głos, tym razem męski, o wiele spokojniejszy. Miejsce w jakim znajdował się były złodziej nie pozwalało jednak na to, by zobaczył twarz przybysza. Widział tylko z daleka bladą twarz młodej kobiety, okoloną włosami tak czerwonymi, że wydawały się świecić w ciemności.

— Opłacił wszystkich, kogo tylko mógł! Odciął wszystkie drogi. Nie dowiemy się prawdy. Jedynie ty możesz dać nam niezbędne odpowiedzi!

Jeszcze kilka sekund ciszy, nim Rothgar odpowiedział. Jego głos był niski, posępny:

— Nie wskrzeszę jej. Upłynęło za dużo czasu. Nie byłaby czymś, co moglibyście zaakceptować.

— Nie o to chodzi! — jęknął kobiecy głos. — Chodzi o seans modykacji spirytystycznej.

W głosie Mistrza dały się słyszeć nuty ulgi, gdy odpowiedział:

— A, to. To co innego. Ale jeśli chcecie, by to odbyło się z szacunkiem dla jej duszy, potrzebna będzie obecność kapłana. A ja trzymam się z daleka od Sióstr Światłości.

— Znam kapłana Konsolidatora Mau, który mieszka w Dzielnicy Cudzoziemców. Jest dyskretny, godny zaufania.

Rothgar lekko prychnął:

— No tak, każdy tak mówi.

— Ręczymy za niego naszymi głowami — uspokoił go nieznany mężczyzna.

Kilka sekund ciszy.

— Dobrze, ale koszt takiej operacji będzie znaczny. Składniki są bardzo drogie.

— Oczywiście, wszystko pokryjemy — zapewnili oboje.

Znowu chwila ciszy. Mavec zauważył, że Rothgar w tej rozmowie bardzo ostrożnie dobierał słowa.

— Kiedy i gdzie chcecie to przeprowadzić?

— Może być tutaj, u ciebie? Za dwa dni?

— Tak. Ale stawiam jeden warunek. Nikt nie może połączyć mnie z tym wydarzeniem. Jakiekolwiek informacje uzyskacie, kogokolwiek obciążające, nie zgodzę się być wzywany na świadka. To dla mnie oznaczałoby szafot albo lochy Inkwizytorium. — Jego głos brzmiał twardo.

— To oczywiste — zapewnił nieznajomy. — Ale musimy mieć potwierdzenie. Po prostu musimy. Nasza siostra na to zasługuje i my na to zasługujemy.

I znowu chwila ciszy.

— Do zobaczenia pojutrze wieczorem — powiedział spokojnie Mistrz.

Zaraz potem oni też pożegnali się i powóz odjechał. Nekromanta skierował się w stronę dworu.

Mavec znieruchomiał w napięciu, gdy mężczyzna go mijał, ale Mistrz szedł pogrążony w tak głębokich rozmyślaniach, że nie zauważyłby go, nawet gdyby stał tuż obok. Widać było, że zadanie, jakiego się podjął, bardzo go zafrasowało. Wszedł do środka.

Jakieś trzy minuty później z dworu wyskoczył Norgal, niosąc pod pachą małe zawiniątko. Wyglądał na spiętego i rozglądał się nerwowo.

— Cholera — mruknął, podając wampirowi ubranie. — Nie wiedziałem, że książęta Duzz dziś przybędą. Cud sprawił, że nie wpadłem na Mistrza!

— Ty, telepata? I coś ci umknęło? — Mavec uśmiechnął się krzywo.

— Dla twojej informacji: Mistrz nosi blokadę, nie słucha innych i sam nie daje się podsłuchać. Z tego, co wiem, bardzo rzadko zdejmuje swoje telepatyczne zasieki.

Mavec tego nie wiedział, dlatego uniósł brwi.

— Ach, więc on też ma takie zdolności? No proszę. To powiadasz, że nie jesteście spokrewnieni? — Mrugnął znacząco.

Norgal tylko cicho warknął.

— Kim była ta dwójka? — Zaciekawił się tymczasem wampir. — Czym jest seans modykacji spirytystycznej? Mówili coś o duszy i kapłanie.

— O to prosili? Nie jestem zdziwiony! — westchnął Norgal. — Czytałem w Nowinach, że ich siostra, żona księcia Narela, popełniła samobójstwo. Z pewnością chcą dotrzeć do sedna sprawy.

— Co to za seans? — drążył ciekawski z natury Mavec.

— Wezwanie jej ducha! Huuu, huuu! — Uniósł w powietrze dwie ręce i chwilę nimi powiewał, a potem zaśmiał się, widząc zniesmaczoną minę Maveca.

— Jeśli zechce, dusza księżnej powie im, dlaczego umarła — uzupełnił, poważniejąc.

— To Mistrz coś takiego potrafi? — Wampirowi ta informacja bardzo zaimponowała, co nieco zwarzyło humor Norgala.

— Tak — mruknął niechętnie. — To wysokopoziomowa umiejętność nekromantów. Jedna z najtrudniejszych czarnomagicznych sztuk, pomijając wskrzeszenie. Mam nadzieję, że za trzy, cztery lata Mistrz mnie jej nauczy — westchnął, a potem nagle coś sobie przypominając, dodał: — Swoją drogą Mistrz znalazł się chyba w niezłym potrzasku. Konflikt interesów. Ja sądzę, że on jest kuzynem Narela. Kilka razy widywałem księcia w naszym dworze. Z jego myśli pochwyconych w przelocie zrozumiałem, że odwiedza krewnego.

Mavec nastawił uszu. Taka informacja mogła być na wagę złota.

Nastolatek pochylił się lekko i szepnął:

— To tajemnica poliszynela, że Rothgar i Rothanna są nieślubnymi dziećmi króla Naramira II oraz Królowej-Wiedźmy z Hezrynu!

Wampir parsknął szczerym śmiechem.

— Yyyy… Taaa. Z pewnością. Jakoś trudno mi w to uwierzyć.

Norgal nadąsał się.

— Tak plotkuje służba. Sam nigdy go o to nie pytałem. Jednak ma bardzo potężne znajomości. Jeśli by to była prawda, Narel, jako syn brata Naramira II, jest jego bliskim kuzynem. Są też bardzo podobni.

— Czy mi się wydaje, czy stawiasz Narela w kręgu osób podejrzanych o śmierć własnej żony? — zaśmiał się wampir.

Młody nekromanta nieco się spłoszył, uświadamiając sobie, że faktycznie jego tok rozumowania wskazuje na taką możliwość.

— Nie, to znaczy… — zawahał się. — Wiesz, że jak żona popełnia samobójstwo, to chyba jej mąż trafia do kręgu podejrzanych, nie sądzisz?

Wampir wzruszył ramionami, lekko się otrzepując. Wziął z rąk Norgala ubranie i przyjrzał mu się, mocno przygryzając wargę.

— No dobrze, to nie moja sprawa. Wyruszamy zatem, droga jest czysta. Tylko zmienię tego cuchnącego łacha!

Chłopak skinął głową, ale w jego postawie ciała widać było niepewność. Mavec przekrzywił głowę i obrzucił go wnikliwym spojrzeniem.

— Jakiś problem?

Nastolatek zacisnął usta.

— Nie… — zawahał się. — Tylko ja nie lubię wypraw na miasto. Po prostu.

Były członek gildii sapnął pogardliwie, zdejmując koszulę przez głowę.

— Doprawdy? To po co się pchasz do takiej misji?

Dwunastolatek nadąsał się.

— Bo muszę, bo chcę! Liczę, że znasz Syllon lepiej niż ja.

— Syllon to mój żywioł! Chodź, nie trzęś zadkiem. Załatwimy to. — Wrzucił brudne ciuchy pod balkon. Chłopak powoli skinął głową i przełknął ślinę.

Wbił wzrok w rozległy, złocistoczerwony tatuaż gryfa na piersi Maveca, który mówił jasno, że należy do gildii złodziei i przeszedł pełną inicjację w jej szeregi. Natomiast na jego lewym ramieniu szczerzył zęby wilk — dowód wysokiej pozycji dziewiętnastolatka w hierarchii największej organizacji przestępczej królestwa Syllonu.

— Możesz się tak nie gapić? Będę ściągał gacie.

Norgal parsknął śmiechem.

— Jestem telepatą, widziałem już wszystko.

— To raczej zwykłym podglądaczem, a nie telepatą — mruknął wampir. Z pruderyjnym grymasem odwrócił się tyłem i zmienił spodnie.

Nie był nadmiernie zadowolony z ubrania, jakie otrzymał. Szara, płócienna koszula i ciemnobrązowe, prosto skrojone spodnie. Należało prawdopodobnie do jakiegoś służącego, być może majordomusa, który był podobnego wzrostu. Wydało mu się staromodne i kiepsko skrojone, ale nie chciał więcej narzekać.

Sekundę potem wskoczył na mur okalający posiadłość i wyciągnął rękę w stronę młodego ucznia nekromancji. Ten z wahaniem mu ją podał. Już po chwili byli po drugiej stronie, na tonącej w mroku ulicy.

— Mam nadzieję, że nie boisz się ciemności? — dopytywał się ironicznie wampir.

— Jestem nekromantą! Widzę w ciemności lepiej niż ty — odciął się chłopak.

Ruszyli główną ulicą Wenderlendu. Pierwszy dwór, który mijali, wzbudził niechętną uwagę Norgala.

— Tu mieszka pewna wredna rodzinka półelfów. Nie cierpię ich — mruknął pod nosem, ale Mavec to zignorował.

Po upływie kilkunastu minut doszli do granicy Wenderlendu, mijając niewielką rogatkę, która miała na celu uniemożliwienie wkroczenia tu elementom niepożądanym. Przeszli do dzielnicy mieszańców, gdzie Mavec czuł się dużo swobodniej.

Wędrowali szybko, unikając miejsc oświetlonych przez latarnie.

Chwilę później dotarli na brzeg rzeki, na most prowadzący do dzielnicy Północnej. Norgal szedł tu nieco wolniej, mniej pewnie, ponieważ nigdy wcześniej nie zapuszczał się w te rejony.

Mavec obrzucił go badawczym spojrzeniem.

Po niepewnych ruchach i przygarbionej postawie widać było, że panicz rzadko opuszczał mury dworu.

— Dziwi mnie to, że odważyłeś się na tak ryzykowną misję, skoro wcześniej nie wychodziłeś na miasto — powiedział, obserwując młodego ucznia. Chłopak nawet nie podniósł głowy.

— Ja… — przełknął ślinę — wychodziłem. Tylko rzadko — bąknął, a potem dodał nieco mocniejszym głosem: — Ale teraz muszę to zrobić. Chciałbym, by on wreszcie zobaczył, na co mnie stać!

Złodziej szedł chwilę w milczeniu, a potem odchrząknął i spytał:

— A więc to jednak nie o Mistrzynię chodzi? To na jego opinii ci zależy?

Norgal nie odpowiedział. Nie musiał.

— To trochę szaleńcze, nie sądzisz? Skoro dwa wampiry już zginęły. Jesteś jakoś przygotowany do walki z paladynami?

Uczeń miał teraz minę na poły sfrustrowaną, na poły rozżaloną.

— Tak! Ja zawsze jestem przygotowany! Nic nie rozumiesz, ja jestem pozaskalowym nekromantą! — Jego głos przeszedł w nerwowy dyszkant. — Jestem najlepszy, dam sobie radę. Tylko on mnie hamuje, zawsze traktuje mnie jak dziecko, nie daje mi szansy! Nie daje mi się wykazać! Wszystko każe mi robić inaczej, niż ja chcę!

Mavec ukrył pod nosem ironiczny uśmiech, słysząc te nastoletnie, histeryczne tony w głosie chłopaka. Jakże podobnie sam myślał przez ostatnie lata. Gdy ojciec zmywał mu głowę za to, że zamiast uczyć się na krawca, spędzał długie godziny, szwendając się po ulicach Syllonu, kradnąc, szpiegując dla gildii, prowadząc życie na krawędzi. W końcu nawet uciekł z domu, dołączając do uliczników, starających wkupić się w szeregi złodziei.

No i w ostatecznym rozrachunku — skończył z kosą w bebechach.

Ale to było jeszcze zbyt świeże, aby młody wampir gotów był przyznać sam przed sobą, że dokonał głupich wyborów. Poczuł tylko znajomy ucisk wyrzutów sumienia w trzewiach i nie odezwał się ani słowem. Nie zamierzał nikogo zbawiać, skoro nie zrobił tego dla siebie.

Szli dalej.

Dzielnica Północna była znacznie luźniej zaludniona niż inne, centralne. Znajdowało się tu wiele willi syllońskiej burżuazji i bogatych kupców. Dlatego ulicami chodziły patrole straży miejskiej, które napełniały Norgala uczuciem niepokoju. Wampir jednak już z daleka słyszał kroki strażników, dlatego przeczekiwali momenty ich pojawiania się, ukryci w cieniach za budynkami.

Po ponad godzinie szybkiego marszu dotarli do dzielnicy Granicznej, gdzie znajdowało się starożytne sanktuarium, wewnątrz którego przechowywano kroplę krwi demonicznej istoty zwanej Królem Otchłani.

Gdy wchodzili na teren dzielnicy, Norgal wniósł wzrok na ciemny masyw góry stołowej, rozciągający się na północ od stolicy, na którym wzniesiono klasztor Trzech Księżyców.

Z tego miejsca był doskonale widoczny.

— Byłeś tam kiedyś? — spytał Maveca.

Złodziej pokręcił głową.

— Nie interesuję się ich misją. Mam wrażenie, że są oderwani od rzeczywistości.

Norgal zamyślił się przez chwilę, ale ponieważ zbliżali się do celu, musiał skupić swoją uwagę na realizacji planu zdobycia demonicznej posoki. Ogród otaczający świątynię był już widoczny pomiędzy domami.

— Zdradzisz mi, co dokładnie planujesz? — Mavec zdawał się czytać w jego myślach.

— Tak, no cóż… Chyba na to pora. — Zatrzymał się i wyjął z plecaka jakąś butelkę. — Ukradłem to Mistrzyni. To mikstura niewidzialności!

Mavec prawie usiadł, tak zachciało mu się śmiać.

— To wszystko? Tak się przygotowałeś? Nie sądzisz, że ta twoja alchemiczka Mistrzyni wpadła już na pomysł, aby dać taką samą wampirom, które szły na misję zdobycia dla niej cennych składników?

Norgal zacisnął zęby, bo szydercza reakcja złodzieja drasnęła jego ego.

Mikstura, którą posiadała Mistrzyni, była wyjątkowa, stworzona z ultrarzadkich, najlepszych składników. Zwykły eliksir, którą on sam mógłby przygotować jako przeciętny uczeń alchemii, nie mogłaby się z nią równać. Norgal wiele razy próbował, ale powietrze tylko falowało wokół osób, którym kazał pić swoje wywary — a byli to głównie służący. Czasem mgliło się, czasem wyglądali jak przejrzyste duchy. No i działały bardzo krótko. A to co teraz miał w swoich rękach — to był unikat. Dlatego przywołał jeszcze odrobinę cierpliwości.

— Tak się składa, że znam plan, jaki oryginalnie opracowali. Sanktuarium otacza starożytne, ochronne geas. Działa tylko na ludzi, nie na wampiry czy innych nieumarłych. Dlatego pod sanktuarium straż pełnią paladyni, którzy mają za zadanie uzupełniać tę lukę w bezpieczeństwie budynku. Żaden żywy złodziej tam nie wejdzie, ale zdechlaki… to inna bajka.

Złodziej założył ramię na ramię.

— No tak, z tego co pamiętam, Mistrz użył wyrażenia: pachoły paladyna Setvila. To oni zabili wasze wampiry. Coś musiało nawalić.

— Domyślam się co. A jak sądzę ani Mistrzyni, ani Mistrzowi nie przyszło to do głowy.

Złodziej zaśmiał się donośnie, ryzykując, że ktoś ich zauważy.

— Ty jednak jesteś bystrzejszy, niż paragraf przewiduje, co? Mały geniusz!

Norgal stał bez ruchu, tylko usta lekko drgały mu z wściekłości.

Przed Mavekiem nikt tak się do niego nie zwracał i chłopak miał problemy z pohamowaniem swoich emocji. Jego zaciśnięte pięści zbielały. Po chwili pochylił głowę i zaczerpnął głębszy oddech.

— Tak, tak, wdech, wydech — kpił Mavec. — Nie każdy jest, jak widać, gotowy na konfrontację swoich planów z rzeczywistością — dodał pogardliwie.

Norgal nie dał się sprowokować. Zmusił się do cierpliwego wyjaśnienia wampirowi swojego pomysłu.

— Mistrz i Mistrzyni nie przewidzieli, jak sądzę, że mikstura niewidzialności może nie działać na niektórych paladynów. Zdarza się to bowiem bardzo rzadko. Ci najbardziej oddani służbie swojego boga mają okazjonalnie podniesioną niewrażliwość na magię. To się nazywa w literaturze boska antymagia. Moc boga daje im możliwość przeniknięcia magii, dostrzeżenia tego, co czar skrywa pod spodem.

Mavec odchrząknął. Mały gadał jednak z sensem. On sam miał bardzo unikalną perspektywę na możliwości paladynów, zważywszy na rodzinną legendę o dalekim przodku. Z pewną niechęcią zrezygnował z dalszego drażnienia młodego nekromanty. Może ta misja miała się jednak powieść?

— A zatem jak zamierzasz się przed tym zabezpieczyć?

— Zmodyfikowałem tę miksturę — szepnął, przełykając ślinę.

Złodziej przestąpił z nogi na nogę, czekając na dalszy ciąg.

— Powiesz coś więcej?

— Nie jesteś alchemikiem, nie zrozumiesz detali. Powiem tylko tyle, że Mistrzyni miała w swoim posiadaniu szklaną kulę zawierającą w sobie niewielkie geas ochronne, małoobszarowe, wykonane przez kapłana boga Mau, Wielkiego Konsolidatora. Stosowane przez najbogatszych na grobowcach rodzinnych, w imperium Vaseyu. Zastosowałem sztuczkę zwaną Erado. Chodzi o wzajemne znoszenie się dwóch mocy. Nie mam pewności, że to zadziała, ale wierzę, że tak.

Były członek gildii skrzywił się kwaśno.

— Ach, nie masz pewności? To alchemia jest twoim głównym przedmiotem czy jednak nekromancja?

Młody uczeń odwrócił się i wbił wzrok w szczyt góry stołowej, na której wzniesiono klasztor Trzech Księżyców.

— Jesteś nieznośny, wiesz? — mruknął, gdy Mavec przypatrywał się jego wiotkiej, jeszcze dziecięcej sylwetce.

Chwilę analizował sytuację. Dzieciakowi bardzo na tej misji zależało. A kiedy komuś zależy, umie okazać wdzięczność. O tym musiał pamiętać jako były członek gildii. Sapnął i skapitulował.

— Dobrze, ale wiesz, że ryzykuję tutaj głównie ja? Jeśli ci paladyni przenikną przez zaklęcie, to może być mój koniec. Inkwizytorium. Vuduun. Tortury. Lub ewentualnie kołek w serce jako bardziej miłosierne zakończenie.

— Nie jestem głupcem, Mavec! Mam plan B — obruszył się chłopak. — Dwie możliwości z mojego arsenału, które zamierzam wykorzystać. Takich się na pewno nie spodziewają. Po pierwsze, moja telepatia. Jestem w stanie nasłuchiwać ich myśli, bo wątpię, czy mają opaski antytelepatyczne. Nie są popularne w Syllonie, a do tego kosmicznie drogie. Mogę się im odezwać w głowach, gdyby cię zauważyli. Uwierz, coś takiego powoduje u osoby nieprzygotowanej lekki szok, spowolnienie reakcji, a to da ci szansę na ucieczkę.

— A druga rzecz?

— Czar zwany Murem z dusz. Mogę go przywołać, aby wywołał chaos wokół sanktuarium, co również zwiększy twoje szanse.

Mavec podrapał się po brodzie. Być może pochopnie ocenił tego dzieciaka?

— Ile ty masz lat, wydajesz się cwany, ponad swój wiek. To wszystko jest trochę nierealne.

— Dwanaście i pół. Prawie trzynaście. — Norgal, który nie lubił, gdy mu wypominano jego wiek, skulił lekko ramiona.

— Dwunastolatki tak nie planują. Taka misja to wyzwanie nawet dla dorosłego! Co ukrywasz? — Wampir wciąż nie był w stanie sobie wyobrazić, że dzieciak opracował ten plan w pojedynkę.

Wtedy Norgal odwrócił się tak, aby szybko ukryć twarz, na której pojawiło się zmieszanie — jednak Mavec to oczywiście zauważył.

— O co chodzi? Ktoś ci to podpowiedział? — rzucił, kierując się swoją sławną intuicją.

Panicz milczał przez dobrą chwilę, a złodziej czekał na jego odpowiedź.

Nagle Mavec doznał jakiegoś dziwnego, nieprzyjemnego uczucia, jakby spoza oczu młodego nekromanty patrzył na niego ktoś jeszcze, ale zaraz skarcił się za takie głupie myśli.

Potarł skronie. Dla pewności przymknął i otworzył oczy. Tak, iluzja zniknęła.

— Chodźmy już — powiedział chłopak, ignorując pytanie wampira, który nie miał się już nigdy doczekać na nie odpowiedzi. — Oto plan sanktuarium. Krew znajduje się w złotej kuli umieszczonej w centralnym punkcie kamiennego postumentu, na środku budynku.

— Kto sprawuje pieczę nad tym sanktuarium? Mają tam krew tego demonicznego króla z Otchłani. Przecież chyba nie kapłanki Światłości?

— Zaskoczę cię, ale tak! — zaśmiał się Norgal. — Kapłanki uznają istnienie demonów z Otchłani. To miejsce należy do nich, trzymają je jako formę przestrogi dla wszystkich wiernych, którzy mogliby zacząć pragnąć żyć bez przejmowania się tym, czy ich dusze są nieśmiertelne i czy podlegają jakiejś karze po śmierci.

— No tak. Wystraszonymi zawsze łatwiej się rządzi — mruknął cynicznie Mavec.

— Wejście masz od tej strony. — Chłopak stuknął palcem w rysunek. — Jest szczelnie zamknięte. Ale na szczycie kopuły znajduje się kilka lufcików wypuszczających punktowo światło, akurat na tyle dużych, że zmieści się w nich ludzkie ciało. Ponieważ są tak wysoko i na bardzo stromej płaszczyźnie dachu, nikt nie trudził się, by je zamykać na głucho. Z tego, co wiem od Mistrza, to jego wampiry zostały schwytane, gdy szły sobie spokojnie jeszcze po ścieżce prowadzącej do sanktuarium przez ogród, który je otacza. Nie doszły nawet do celu. Ty nie powinieneś popełnić tego błędu. Musisz dotrzeć tam z rozpędem, z wielką prędkością. Wcisnąć się do środka, zabrać kulę i uciekać znowu przez te lufciki. Czyli ponownie wyskoczyć do góry. Nabierz tam solidnego rozpędu. Będę cały czas przy tobie, w twojej głowie, widząc twoimi oczyma!

Mavec pokręcił głową ze sceptycznym wyrazem na twarzy. Miał złe przeczucia, ale nie zamierzał się nimi dzielić z dzieciakiem. Z jakiejś przyczyny nie chciał okazać przed nim strachu. Liczył, że jego świeżo nabyte moce wyciągną go z potencjalnych problemów z większym prawdopodobieństwem niż ten chorobliwie ambitny uczeń.

— Jesteśmy wystarczająco blisko — powiedział Norgal, zniżając głos i wskazując palcem na kamienną bramę. Podał złodziejowi butelkę. — Wypij to, a staniesz się niewidzialny. Niemal natychmiast.

— Nawet dla ciebie?

— Nawet dla mnie.

Mavec otaksował wzrokiem małą buteleczkę z ozdobnym korkiem. Odkręcił ją, powąchał i wzdrygnął się.

— No to zdrówko! — sapnął.

Wychylił całą zawartość jednym potężnym haustem i otarł usta rękawem. Spojrzał na Norgala, a potem na swoje ręce. Patrzył na nie chwilę z uniesionymi brwiami, oto bowiem zaczęły robić się coraz bardziej mgliste, coraz bardziej niewyraźne, aż w końcu przestał je widzieć.

— Moje ręce zniknęły! — wykrzyknął w młodzieńczej ekscytacji. — A ja? — Wzniósł oczy na ucznia. — Cała moja sylwetka?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 13.08
drukowana A5
za 41.85