E-book
29.88
drukowana A5
56.13
drukowana A5
Kolorowa
84
Mauritius

Bezpłatny fragment - Mauritius

tylnymi drzwiami do raju


Objętość:
290 str.
ISBN:
978-83-8414-814-3
E-book
za 29.88
drukowana A5
za 56.13
drukowana A5
Kolorowa
za 84

Na początek

Choć do ukończenia skryptu „Tylnymi drzwiami do raju” nie pozostawało wiele, ostatnie pięć lat przeleżał sobie na dnie szuflady. Covidowe spowolnienie powszechnego tempa miało pomóc mi w doszlifowaniu ostatnich szczegółów, jednak w przeciwieństwie do tego, co utrzymywał Étienne Chatiliez („La vie est une longue fleuve tranquille”), życie wcale, ale to wcale nie jest długą, spokojną rzeką. A tym bardziej to moje…

W kwietniu 2018 roku, po tragicznym odejściu mojej osiemnastoletniej córki Charlotte, podjęłam decyzję o zmianie trajektorii bytu. Nie wiedziałam wtedy, że zabierze mi to kupę czasu, rzuci na kolana i przyczyni do przemyślanej (och, jak zbawiennej) amputacji partnera, z którym, o dziwo, spędziłam ostatnie dwadzieścia dwa lata.

Jedynym lekarstwem na wszystkie bolączki wydawała mi się praca. Rzuciłam się w nurt spotkań, kosztorysów i projektów marketingowych. Wydawało się, że robota po czternaście godzin dziennie, w weekendy, święta, a czasem i w nocy, pomaga. Obowiązek znieczula, człowiek staje się odrętwiały i przynajmniej wygląda, że wsio w pariadku. Całe szczęście, że jako niezależny przewodnik turystyczny i wedding planner na Mauritiusie na brak zajęcia narzekać nie mogłam.

Ale lekko nie ma, więc kolejna bomba wybuchła 20 marca 2020 (o ironio — w dniu moich urodzin), gdy Mauritius ogłosił kwarantannę i zamknął granice. Zero samolotu, zero turysty. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin ponad setka klientów anulowała rezerwacje potwierdzone od kilku miesięcy i poprosiła o zwrot zaliczki.

Wyłączyłam komputer i położyłam się do łóżka, by już nie wstać. Miałam dosyć gaszenia pożarów, ogarniania powodzi, rozbrajania min i przede wszystkim udawania, że jest OK. Czas, jaki nastał, nazwę „czarną dziurą”.

Siedziałabym w niej jeszcze dzisiaj, albo gorzej, leżała trzy metry pod ziemią, gdyby nie moje dwa anioły stróże: Alina i Evelyne. A przecież… Dziewoje nigdy się nie spotkały, jedna niewiele wie o drugiej.

Pierwsza mieszka na środku Oceanu Indyjskiego, prawdziwa humanistka (choroba wrodzona), z przytupem rozkminia fraszki Kochanowskiego czy słownik przekleństw i wulgaryzmów, a kubek herbaty w jej ręku ani drgnie. Potem się zabiera za światową kinematografię, Jezu, ale jak! Zawsze gotowa do boju, nawet o czwartej nad ranem, a jak nie, to ewentualnie na wino pod mango. Alinka to polsko-niemieckojęzyczna maurytyjska przewodniczka ekspertka (ha, ha, nie można było prościej), starsza specjalistka od spraw niemożliwych. Z mężem Sanjayem i synem Jędrkiem są moją najbliższą rodziną.

Druga, Evelyne, jest Francuzką i „wsiową”, jak to mówią, zaklinaczką koni, ptaszków i innych połamanych psów. Serce na dłoni, wsiowa, owszem, ale 100% amazonka, lepiej jej nie drażnić, bo da w mordę lewym prostym, jak się należy. Na co dzień delikatna jak chaber bławatek, jako pedagożka dyplomatka kieruje ekipą niepełnosprawnych pracowników, a po robocie ogarnia swoje pięć hektarów ogrodu i ogrom sąsiedzkich relacji. „Matka Teresa” ją ochrzcili, no nie pytaj dlaczego.

Obydwie, jedna po drugiej, jakoś tak same z siebie, bez proszenia, bez dyskusji, lecz bynajmniej nie przez przypadek, zajęły się mną. Odratowały, utuliły, postawiły na nogi i wypuściły na wolność.

Przeto powracam do życia z przekonaniem, że zawsze warto zaczynać od nowa.

Polska, Szwajcaria, Francja, Mauritius i z powrotem Francja. Ile jeszcze dziur i kałuż do przeskoczenia? Ile skrzyżowań bez oznaczenia, ślepych uliczek i hoteli, gdzie zostawię połowę portfela? Ha, nic już nigdy mnie nie zaskoczy, nie pognie, nie złamie.

Z tej racji właśnie, Moje Najukochańsze Dziewuchy, jestem Wam wdzięczna!

Wstęp

„Bonzur!” (Kreolskie „dzień dobry”)

Nie ma lepszego miejsca pod słońcem niż kuchenny stół, wokół którego po zwariowanym dniu rodzina zbiera się na wspólny posiłek. „Tam jest twój dom, gdzie się w kuchni zbierają brudne kubki po kawie”, mawiała babcia Frania.

Moja kolekcja kubków urodziła się w pewnym zlewie na południu Francji, gdy wspólnie z ojcem moich dzieci zamieszkaliśmy w przeszło dziewięćsetletnim zamku Montalègre. Całkowite odrestaurowanie posiadłości zabrało nam ponad dziesięć lat, ale już parę miesięcy po wprowadzeniu przyjęłam naszych pierwszych gości. Zdecydowałam, że będę gościć podróżnych, różnorakich obieżyświatów spragnionych niecodziennych wrażeń, gotowych przy swojskiej kolacji na przebieranie się za kmiecia lub Wołodyjowskiego oraz wymianę poglądów na każdy temat. I tak się zaczęło.

Pierwsza ślubna ceremonia — wymuskana specjalnie dla naszych włoskich przyjaciół, Sonii i Stefana. Miało być skromnie i rodzinnie. Impreza powaliła na kolana publikę, nie wspominając o młodych. Były ochy i achy, gratulacje, projektory, telewizja… Każdy wyłaził ze skóry. Bogato było, po pańsku.

Kolejne spotkania, kolejne śluby, kolejne emocje… toż to robota jak każda inna. Jednak okazała się jak szampańskie bąbelki — za każdym razem potrzebowałam ich więcej. Może to durna natura wiecznej zawodniczki (najpierw gimnastyka, potem taniec, w końcu wyścigi samochodowe, nie licząc innych, mniej lub bardziej szalonych dyscyplin) nie dawała mi spocząć na laurach i wciąż chciała szybciej, wyżej, mocniej?

W końcu miałam ochotę sobie sama dać w pysk. Zwołałam ludzi, z którymi później przepracowałam ponad trzynaście lat. Zespół profesjonalistów najróżniejszych dziedzin, ściągniętych z całego kraju dzięki nieprzespanym nocom, niekończącym się dyskusjom i niezliczonym spotkaniom weryfikacyjnym. Wyplułam na biurko żółć, jaka mnie zalewała. Zrozumieli. Zmienili się w grupę przyjaciół, która zgodnie z moimi szalonymi pomysłami trzymała teraz rękę na pulsie i nie pozwalała wystartować na Księżyc. Od tej pory nieśmiałe odczucie dało miejsce twardej zasadzie: prestiż bez prostoty jest żałosnym nieporozumieniem. I odwrotnie. Dzisiaj te rzeczy określa się w curriculum vitae jako „solidne doświadczenie zawodowe” …

Francja-elegancja. Kolejne lata organizowania ślubów według sprawdzonej receptury, już takiej bez nadymania się. Strzelanie na oślep durnymi dowcipami, aż sparaliżowana strachem młoda panna zarży ze śmiechu. Spotkania z ludźmi. Z mnóstwem ludzi różnych horyzontów. I te chwile, gdy zatyka dech w piersi, bo człowiek niezdarnie stara się ogarnąć bombardujące go życiorysy. Stłumione szepty, bo późno, a wszyscy śpią (wszyscy, oprócz mnie i osiemdziesięciodziewięcioletniej artystki malarki, która samą siebie nazywa „wariatką z Bermudów”). Siedzimy i pijemy likier. Jeden i drugi. Siódmy. Jedenasty. Chichramy się jak głupie. Wariatka opowiedziała mi prawie całe swoje życie. Ja nie opowiedziałam wiele, przecież miałam wtedy dopiero czterdzieści pięć lat. Życiowy żółtodziób, wszystko było jeszcze przede mną!

Wreszcie Mauritius — bliskie spotkania trzeciego stopnia (z karaluchami XXL włącznie). Wyjazd nieprzewidziany, niezaplanowany pokuszę się o określenie „wymuszony”… Sznurówki wiązałam w windzie, walizkę dopinałam na lotnisku. Myślałbykto, że wybieram się na własną egzekucję...

Siedem lat obcowania z egzotycznym krajem i jego obywatelami. Nie sądziłam, że oprócz rajskich, szeroko reklamowanych plaż ten skrawek ziemi zdoła mnie czymś urzec, zadziwić czy wzruszyć… A jednak! Z czasem zaczęłam wkradać się za kulisy tubylczego życia, tego spoza hotelowych widokówek, aż wreszcie nauczyłam się oddychać tym samym powietrzem, co rybak wystawiający na sprzedaż swój poranny połów.

•••

Na gazecie rozłożonej na ziemi leży kilka ryb.

— Chodź już, tu śmierdzi! — marudzi po angielsku mała dziewczynka i ciągnie za rękę tlenioną blondynkę, której twarz barykadują czarne okulary. Wsiadają do taksówki i znikają za zakrętem.

— Chodź już, czas oskrobać ryby — rzuca po kreolsku smukły chłopak do zasmarkanego malca. Pakuje kram do worka, wkłada pod pachę i ciągnie brata w kierunku rozwalającej się budy.

•••

Moje życie na Mauritiusie. Moja pasja i robota. Moja rodzina i kumple. Trochę odrapanego patosu i ślubne wianki z plumeri. Jak tu nie zwariować? Jak podzielić się emocjami, zanim się ulotnią? Żeby został ślad po zapachu, po spojrzeniu, żeby utrwalić dotyk wiatru i ciepło słońca na skórze? Jak przekazać smak słonego buziaka? Co oprócz wakacyjnych zdjęć przyprawić może o dreszcz żywego wspomnienia? Tak łatwo je ostudzić i uśmiercić zamiast nadać im sens… Pisz, mówią. Pisz! Ja zaś, jak ta białogłowa: „Gust ten właśnie wielki miałam, żeby nie pisać — lichą formą się brzydzę…”, wielce się ociągałam. Może dlatego klituś bajduś tak długo się rodził?

Najczęściej nad gniotem o zapędach turystycznych siedzi kompetentny zespół specjalistów różnych dziedzin… I tu jestem w kropce, bo przecież wszystko zebrałam sama. Zamiast siedzieć w archiwach w Coromandel, gdzie lampy wiszą za wysoko (na samą myśl o spędzeniu paru godzin na jednym z ich kulawych krzeseł zaczynają boleć mnie plecy), wolałam śmignąć na bazar, wśród ludzi zjeść mine-frite w budzie u Chińczyka, słuchać plotek bab sprzedających pseudokaszmirowe szale i nudnych jak flaki, ale nadzianych istnymi perełkami opowiadań hinduskiego policjanta na emeryturze… Jemu i tak nigdy i nigdzie się nie spieszyło, a gdy bąknęłam coś o kompozycji utworu literackiego po polsku, zszedł tak jakoś najpierw na paskudną pogodę: „Duży gorąc, nie?”, a zaraz potem na zalety odżywcze ryb łowionych przez osobistego zięcia: „Nie chcesz przypadkiem świeżej, mam tu taką jedną, czekaj, zaraz przyniosę, choleracośmisiętagazetaporozdzierała”. Więc co tu gadać, szanse na napisanie dzieła sztuki, które zatrzęsłoby światem, umarły w powijakach.

Będzie więc nierówno. Bo wielu rzeczy nie rozumiem. Bo się ich boję. Bo kiedy się dziwię, to buzia sama mi się otwiera. Bo czasem słoma wyłazi mi z butów. Ot, takie pisanie dla buraka… dla całej sałatki warzywnej, jeśli tylko mościa sałatka zechce! A uprawnia mnie do tego wyłącznie moja pasja. Bo za każdym razem, gdy pojawia się temat „Mauritius”, to coś, co siedzi we mnie, szarpie się i wyje, więc musi wreszcie się urodzić i zacząć żyć własnym życiem. Potrzebne mi słowo.

To książka o tym, o czym każdy z osobna ją sobie przeczyta. Brakuje być może rozdziału „gastronomia” albo „klimat”. Pominęłam „zdrowie i opieka medyczna”, „fauna i flora”, specjalnie zapomniałam o „zwiedzaniu” i „jak zostać obywatelem”. Umyślnie wykreśliłam wiele innych spraw. Nieważne, to nie przewodnik. A może jeszcze lepiej? Będzie okazja na drugi tom!

Jakkolwiek szaleńczym wydawał mi się projekt notowania wyspiarskich refleksji (bo któż zabiera się za opróżnianie oceanu łyżeczką od herbaty?), towarzyszyła mu zawsze niesamowita satysfakcja (taka sama podczas zbierania plebejskich dykteryjek jak i lepiej czy gorzej udokumentowanych faktów). Codzienne odkrywanie maurytyjskiego mikroświata bezdyskusyjnie stanowi niewyczerpane źródło emocji.

Spotkania, rozmowy, obserwacje, przekazy słowne z pewnością przyczyniają się do procesu odkrywania, jakkolwiek to głównie wymiany niewerbalne, przedziwne konfiguracje napotkanych sytuacji, spojrzenia, uśmiechy, dźwięki, zapachy, gesty i swoista gra ciała stanowią sedno prawdziwego poczucia jedności z tym krajem. Bombardowany nie zawsze zrozumiałymi, zadziwiającymi, a czasem nawet odstraszającymi bodźcami, niezdarnie poruszający się w maurytyjskiej rzeczywistości okcydentalny człowiek najczęściej pozostaje drętwym obserwatorem kolorowego spektaklu. Jedynie ten czy ów nieśmiało wgryza się w tumult i w końcu staje po drugiej stronie lustra.

Kto za pierwszym razem potrafi dokładnie wskazać na mapie, gdzie leży Mauritius? Czym Mauritius różni się od innych egzotycznych wysp? Czym zasłużył sobie na miano „Gwiazdy i Klucza Oceanu Indyjskiego”? Kto odkrył to miejsce? Czy Rodriguez to też Mauritius? Co to jest Dodo? Jak wygląda Kreol? Czy jest tam bezpiecznie, czy są drapieżne zwierzęta, groźne choroby? Czy cyklon może urwać głowę? Grażyna, słyszysz, oni tam mają jakąś elektryczność?!

Mauritius, obszyty koronką szmaragdowych fal, dokładnie pasuje do zmysłowej fantasmagorii o wyspie w tropikach. Pierwszy rzut oka przez samolotowe okno wprawia w zachwyt najbardziej wybrednych. Stwórca musiał być w dobrym humorze, bo użył całej malarskiej palety, gdy pracował nad tym projektem! Psychodeliczna galeria, coś z Warhola, van Gogha i Kandinsky’ego w jednym… a wszystko z dogasającym ognistym słońcem w tle. Kto by pomyślał, że ów obraz kryje coś więcej niż samo rajskie wybrzeże? Złoty wieniec piaszczystych plaż ustępuje nagle żywej zieleni lasów i ogromnych połaci trzciny cukrowej. Sponad uprawnej równiny wznoszą się powycinane w iglice szczyty starych, wulkanicznych skał. Wokół najwyższych grani zbierają się kłęby białych chmur, by po kilku zaledwie chwilach ustąpić utkanej z deszczu i słońca, tak często obserwowanej tu tęczy.

Co do zamieszkującej wyspę ludności, przypomina ona osobliwy mikrokosmos bezinteresownych relacji różnych narodowości. Oficjalnie mówi się o tzw. polityce tolerancyjnego tygla, ale kto zagwarantuje, że to nie kamuflaż?…

Miesza się tu i przenika zdumiewająco (bo na pozór bezkonfliktowo) kolorowy, etniczno-zwyczajowy bałagan. Dobrze zorganizowany bałagan. Odzwierciedla się to w kulturze i tradycjach tego kraju, w jego dziedzictwie literackim, muzycznym, architektonicznym, w świętach obchodzonych tutaj przez liczne wyznania religijne oraz w wielu jeszcze, ciekawych, a bliżej nieznanych rzeczach, o których trudno znaleźć cokolwiek w informatorach turystycznych.

Na polskich internetowych forach łatwo wpaść na wypowiedzi o tym, jak na Mauritiusie „słabo, brudno i zero rozrywki”. Nie ma sensu roztrząsać, w jakim stopniu krytyka ta odzwierciedla rzeczywistość. Z całą pewnością natomiast bez dogłębnej znajomości historii i geopolitycznej ewolucji Mauritiusa żaden zdrowy na umyśle człowiek nie powinien podejmować próby wyjaśnienia komukolwiek czegokolwiek, co dotyczy tej wyspy.

Zanim rozgrzany piasek poparzy wam stopy, rzęsisty deszcz przemoczy do majtek, a wyjące psy nie dadzą spać, proponuję wspólnie „zmierzyć temperaturę”. Po co? Ano, żeby się przygotować na spotkanie z czymś, czego jeśli od pierwszego spojrzenia nie polubicie, to przynajmniej postaracie się zrozumieć i bohatersko, na czas egzotycznych wczasów, zaakceptujecie.

Mam nadzieję, że kiedyś, podczas spaceru po maurytyjskich dziurach, was też chwyci za gardło wzruszenie i nagle wokół zawiruje powietrze, a obraz rozmyje się jak przez grubą szybę. Pozostaną wtedy rozedrgana, kolorowa plama, pulsująca w rytm dudniącego tętna, i dziwne ciepło w trzewiach. Tak ma ten, który płakać nie chce, ale czuje, że pęka.

•••

— Nigdy w życiu! Słyszysz? Nigdy, przenigdy nie zobaczysz mnie w czymś takim! Tatooo! Mama znowu wymyśla! — Nastąpiło trzaśnięcie drzwiami i zaraz potem tępe, o wiele za mocne walenie w klawisze. Całe szczęście, że kupiła młodej słuchawki, inaczej ta rozniosłaby swym muzykowaniem całe osiedle.

Bajzel. Jeden wielki bajzel. W wybebeszonej szafie, w niedomkniętych walizkach, na biurku, na stole kuchennym i w przedpokoju. Nawet w łazience na ziemi walały się jakieś wcześniej niestwierdzone tam przedmioty. Ale najstraszniejszy bałagan panował w jej obolałej głowie.

— Dobra… dokończy się jutro i będzie. Najważniejsze, że młodzież ma czyste majtki na zmianę. Przecież ma być ciepło. Modlę się nad tym bazarem od samego rana, wystarczy!

Zegarek pokazywał prawie północ. Za oknami nadal kapał zimny deszcz. Baśka nareszcie znalazła drogę do sypialni. Siadając na krawędzi łóżka, delikatnie zsunęła z poduszki kolorowe bikini Loli, którym tamta wcześniej wycelowała jej w głowę.

— Czas przestać kupować jej ciuchy — pomyślała, ostrożnie faksując się pod kołdrę. Machinalnie sprawdziła, czy mięśnie Miśka leżą obok. Leżały. Tyrpnęła go niechcący, ale Michał tylko mruknął coś niezrozumiale, zamlaskał i podciągnął kołdrę pod brodę. — Ten to ma dobrze. Nawet o piance do golenia nie zapomniałam. No to lecimy. Rano tylko dorzucę ładowarki i telefony… — Notowała w myślach ostatnie detale. — Nie zapomnieć zapasowej komórki z pokoju Boskiego, pewnie całą noc będzie gadał, więc się rozładuje… — Wreszcie zamknęła oczy.

— Mauritius. Przecież to taka mała plamka na mapie, trzeba jej szukać. Niech nikt mi nie mówi, że za pierwszym razem potrafi wskazać to miejsce, bo nie uwierzę! Jezu, co ja robię? Przecież wszystko już załatwione i odwrotu nie ma, ale jakby tak… Cholera, śpij, nie marudź! — żachnęła się sama na siebie. Z pleców, odwróciła się na brzuch. Obiema rękami dusiła teraz poduszkę. — To chyba lepiej, że nie było długiego gadania i Misio zajął się wszystkim sam. To tylko trzy lata, jakoś zleci. Ty — mój Tarzan, ja — twoja Jane. Jak to przykazanie co… jak… wierna żona zawsze za mężem… Jakie przykazanie?! Bredzisz, śpij już! — ponownie skarciła się w myślach i westchnęła tak mocno, że aż zakłuło ją w boku.

Tej nocy wielokrotnie właziła na Miśka i to wcale nie za sprawą miłości.

•••

CZĘŚĆ 1. Początki w domu i w zagrodzie

Pierwsi odkrywcy, Arabowie i Portugalczycy

Przez ponad dziesięć milionów lat wyspa była wyłączną własnością swojego Kreatora.

Jak chciała legenda, od czasu Ptomeleusza Ocean Indyjski uważany był przez Europejczyków za „morze zamknięte”. Trzeba było dopiero wyczynu Vasco da Gamy (1498), aby udowodnić, że owe niezmierzone dotąd połacie wody wcale nie są zewsząd otoczone lądem. Wielbłądzie karawany toczyły się coraz wolniej, gdyż nowa, morska Spices Road połączyła Europę z Indiami i sporą częścią Azji, w rewolucyjny sposób umożliwiając transport ogromnych ilości dóbr.

To jednak dzięki podróżom po pustyni arabscy wędrownicy nabyli wiedzę w dziedzinie astronomii, która okazała się pomocna przy nawigacji na pełnym morzu. Ich lekkie statki z łacińskim żaglem radziły sobie z podejściem pod wiatr, a znakomita znajomość cyklu monsunów pozwalała skutecznie planować rejsy po wodach oceanu i bezpiecznie wracać do macierzystego portu. Historycy podejrzewają, że to właśnie Arabowie już około X wieku zapuszczali się na tutejsze wody.

Sprecyzujmy: mówimy o tej części Oceanu Indyjskiego, która znajduje się na półkuli południowej, a dla najbardziej upierdliwych dodajmy, że interesuje nas obszar leżący pomiędzy 57°E i 20°S, około tysiąca kilometrów na wschód od Madagaskaru i dwóch tysięcy kilometrów na południe od Seszeli. W linii prostej to jakieś osiem tysięcy osiemset kilometrów od Warszawy. Właśnie tu leży Mauritius.

Administracyjnie należą do niego jeszcze: wyspa Rodrigues, położona na północny wschód Ławica Cargados Carajos (St. Brandon), północna wyspa Agalega oraz kilkanaście bliższych brzegowi wysp (île aux Cerfs, île des Deux Cocos, île d’Ambre, Coin de Mire, île Plate, île aux Aigrettes i wiele innych jeszcze mniejszych wysepek). Wyspy te, o łącznej powierzchni ponad dwóch tysięcy kilometrów kwadratowych, zamieszkuje około miliona trzystu tysięcy mieszkańców (prawie sześćset pięćdziesiąt osób na kilometr kwadratowy). Koooniec wykładu.

Późniejsi przybysze (ci po Arabach) odkryją na maurytyjskich wybrzeżach woskowe tabliczki z tajemniczymi napisami. Niektórzy utrzymują, że napisy były greckie, inni zaś, że właśnie arabskie. Szkoda, że nie zachowały się do dzisiaj żadne ich fragmenty, nosiły one ponoć informacje przydatne ewentualnym podróżnikom mającym w bliżej nieokreślonej przyszłości przybić do brzegów Mauritiusa. Do dzisiaj krążą plotki o tym, że wyspa służyła piratom za schowek dla złupionych skarbów…

Teorię o wczesnej obecności Arabów na wodach sąsiadujących ze wschodnim wybrzeżem Afryki i Madagaskaru podtrzymują pierwotnie nadane trzem znajdującym się tutaj wyspom, arabskie nazwy: Dina Arobi (Bezludna), Dina Margabim (Zachodnia) i Dina Moraze (Wschodnia). Dzisiaj to odpowiednio: Mauritius, Reunion i Rodrigues. Dane te zostały również uwiecznione na przepięknie wykaligrafowanej mapie planisfery, wykonanej około roku 1502 przez włoskiego kartografa Alberta Cantiniego.

Na określenie Mauritiusa, najczęściej umieszczanego w mało precyzyjny sposób na wcześniejszych mapach muzułmańskich, używano jeszcze dwóch innych, arabskich imion: Dina Robin lub Dina Novara. Gdy pomyśleć, że na planisferze Cantiniego widać tylko niewielką część świeżo odkrytej przez Krzysztofa Kolumba Ameryki Północnej, natomiast nie widać jeszcze żadnego śladu Ameryki Południowej czy Australii — terytorialnie mały Mauritius od razu nabiera ważności!

Pobudki duchowe albo ekonomiczne wielu mniej lub bardziej znanych historii osób zaowocowały dynamicznym rozwojem odkrywczego trendu. Pod koniec XV wieku ów strategicznie idealnie położony skrawek ziemi, okazał się wygodnym przystankiem dla portugalskiej floty targanej wiatrami i ciągnącej za bogactwami czekającymi ją w Indiach. I całe szczęście, bo łatwo nie było.

Przed wprowadzeniem do żeglugi statków parowych dopływano jako tako do wybrzeży Afryki Zachodniej, ale droga powrotna stanowiła istne wyzwanie w związku z nietypowym układem prądów morskich. Należało oddalić się od wybrzeży, daleko w głąb oceanu, aż do okolic Wysp Kanaryjskich i Madery, a nawet Azorów, i stąd dopiero można było wrócić do Portugalii.

Kolejne podróże morskie między Europą i resztą świata doszły do skutku poprzez sukcesywne zasiedlanie coraz to dalszych wyspiarskich terytoriów. Wiązało się to z zaprzestaniem bezcelowego dryfowania poprzez zastosowanie nowych technik żeglarskich oraz z umiejętnością dokładnego wyznaczenia swojej lokalizacji. Zaczęto budować karawele o wysokich burtach i ciężkim, wojennym wyposażeniu.

Kto wie, jak bardzo wydłużyłyby się morskie wyprawy, gdyby już wtedy jakiś Ludwik Pasteur albo John Tyndall kucharzył w portugalskich kambuzach! Główną trudnością bowiem pozostawała konserwacja zapasów żywności i precyzyjne planowanie uzupełniania i dystrybucji rezerw pitnej wody. Przez długi czas zapasy słodkiej wody zastępowano lub uzupełniano alkoholem (winem i piwem, a nawet mocniejszymi trunkami spirytusowymi), które są bardziej odporne i nie ulegają równie szybkiemu zepsuciu. Widmo pragnienia zostało zażegnane powszechnym alkoholizmem i całe pokolenia (zalanych w sztok) żeglarzy pokonywały tysiące morskich mil w poszukiwaniu nowych przygód. Ahoj!

Już od 1500 roku zaczął się — poparty brutalną konkwistą — podbój sąsiadujących z Oceanem Indyjskim (Portugalska Afryka Wschodnia) faktorii arabskich. Sojusz miecza i kropidła pozwalał na grabienie mienia, bo rozgrzeszał agresorów świętym przekonaniem o potrzebie wyniszczania odszczepieńców. Religijna gorączka (o! jak bardzo bliska gorączce pieniądza) otworzyła nowe horyzonty.

Pedro Mascarenhas, jeden z portugalskich komendantów ciągnący wzdłuż wybrzeży Madagaskaru, miał natknąć się na wyspy, które do dziś nazywamy od jego nazwiska Archipelagiem Maskareńskim. Poza Mauritiusem należą do niego Réunion, Rodriguez oraz Ławica Cargados Carajos. Komendanta nie należy mylić z Pedro de Mascarenhas, jego wujkiem, portugalskim szlachcicem, który był ambasadorem papieża i został wicekrólem Indii w 1554 r. Wielu twierdzi, że nazwa archipelagu wcale nie pochodzi od nazwiska, tylko od powiedzenia „ilhas masca remhas”, co oznaczało „wyspy pokryte lasami”; powiedzenie, które wiele lat później zostało przekształcone w Ilhas Mascarenhas (Wyspy Maskareńskie).

I jeszcze raz info dla tych bardziej dociekliwych: Pedro ożenił się z córką Pero, zatem stał się jednocześnie jego wujem i zięciem! Często się ich miesza, przyznając odkrycie wysp jednemu lub drugiemu, bo jest nadzieja, że któryś z nich przecież w końcu widział te Maskareny z bliska albo z daleka!

Po „namierzeniu” Dina Arobi (późniejszy Mauritius) skrupulatnie przygotowywane portugalskie ekspedycje nie zawijały tu już wyłącznie za sprawą podstępnych morskich prądów lub niesprzyjających wiatrów. Z dala od szkwałów (uzupełniwszy zapasy drewna, pitnej wody i świeżego mięsa), po dokonaniu niezbędnych napraw wyżarte szkorbutem załogi ponownie podążały szlakiem przypraw, drogich tkanin, egzotycznego drewna, kości słoniowej, chińskiej porcelany, szlachetnych kamieni i złota.

Żądza niebotycznej fortuny nie pozwoliła Portugalczykom osiedlić się na dobre na Ile de Cirne (Sirne), taką bowiem nazwę nadali naszemu egzotycznemu lądowi owi kupcy awanturnicy. Pojawiła się ona około roku 1507, być może od nazwy statku portugalskiego kapitana Diego Fernandesa Pereira krążącego po tutejszych wodach, bądź też od żartu jakiegoś dowcipnisia, który zdobył się na bezecne porównanie zamieszkującego wyspę dodo, nielotnego, niezgrabnego ptaszyska o szerokim kuprze, do smukłego łabędzia! (Łabędź po portugalsku to „cirne”).

Portugalczycy pozostawili po sobie na wyspie małpy, z pewnością przez przypadek uwolnione podróżne maskotki, których potomkowie do dzisiaj plądrują i podkradają, co wpadnie im w łapy. Tak czy inaczej, mówić o osadnictwie na tej pięknej wyspie jeszcze nie można. Nikogo nie interesowało zagospodarowanie górzystej skorupy.

Raj, jaki opisują zatrzymujący się tutaj podróżnicy, jego malownicze krajobrazy i dziewicze lasy z egzotyczną zwierzyną, pozostaje nieskażony i nadal trzyma swoje naturalne zasoby w tajemnicy. Niestety, nie na długo. Jego dni są bowiem policzone…

Przełom Czarnej Rzeki

•••

Tuż po wyjeździe z lotniska powitała ją ogromna tablica z rąbniętym napisem „Welcome in Paradise”. W głowie nadal szumiało jej samolotowe winko. Starzy nie widzieli, jak sączyła kolejne kubeczki, bo dzielił ich ten ruski wieloryb ze swoją kudłatą czarownicą i, całe szczęście, korytarz. To Boski podsuwał jej wszystko cichaczem. Skubaniec, wystarczyła klasyczna zagrywa i ruda stewardesa zaopatrywała go przez całą noc, w co chciał. Sam wytrąbił chyba tygodniowy zapas whiskacza dla całego Boeinga!

Siedziała teraz za mamą, wciśnięta w siedzenie sfatygowanej Toyoty i faszerowała się miętowymi tic-tacami. Ciemne szkła na nosie skutecznie maskowały zapuchnięte oczy, więc trudno było cokolwiek jej zarzucić. Boski studiował iPhone’a. Braciszek, cholera. Cichy jak mysz i świeży jak fiołek. Jak on to robił?!

Mamuśka, niewzruszona jak zwykle, ze wzrokiem wbitym przed siebie zaskakująco sprawnie odnajdywała się w ulicznym bezładzie. Tata po pięciu minutach walki z GPS-em dał sobie na wstrzymanie. Znów kimał. Ponoć nie zmrużył oka podczas lotu, biedaczek. Gadanie! Chrapał jak zarzynana świnia, mama potrząsała nim regularnie, było jej wstyd.

Już od małego Lola lubiła rozkładać się rozgwiazdą na łóżku i snuć mrzonki o złocistej plaży i turkusowej lagunie. Zupełnie jak na zdjęciu w pożółkłym kalendarzu ciecia w dzielnicowym domu kultury. Trenowała przyjmowanie póz i rzucanie powłóczystych spojrzeń w lustro szafy… Teraz musi porobić sobie zdjęcia na tle palm kokosowych! Wcisnąć w kadr lazurowe fale i piasek, i lokalsów, i coś tam jeszcze, sama dobrze nie wiedziała co… Coś trzeba pokazać na ścianie!

To, o czym czytała w rozkosznie pachnących cygarami książkach dziadka — o Afryce Kapuścińskiego, gdzie wszystko miało niezwykle intensywny zapach i smak, o stepach, pustyniach i górach Sienkiewicza, gdzie choroba i śmierć zdawały się czyhać absolutnie na każdego — to nakręcało wyobraźnię. Nie wiedziała, na co czekać, ale gdzieś w głowie dyndały jej hinduskie dzwoneczki, pewnie te z Indii Żukrowskiego… Kiczowate zachody słońca, bogato złocone sari, dziwne obyczaje, egzotyczne przyprawy i doprowadzające do mdłości pachnidła — to już teraz? Naprawdę?

Gdyby nie buńczuczna zieleń, zaokienny paradise przypominałby zapuszczone pole za stodołą u wujka Romka. Albo może raczej wysypisko śmieci? Takie same rudery i stosy gruzu widziała na przedmieściach Bytomia w jakiejś dzielnicy do wyburzenia… Całe szczęście, że te palmy… i to słońce… Zmęczenie ogarniało ją coraz bardziej, aż dała za wygraną. Głowa powoli osunęła się na ramię, z kącika ust sączyła się strużka śliny, podczas gdy ogromny, połyskujący Murzyn wachlował jej twarz i włosy opadające lokami na ramiona. Śmiał się, szczerząc niewiarygodnie białe zęby. Błyszczały, podobne do rozżarzonych żarówek…

— Jestem w raju? — Ktoś dotknął jej ramienia i pleczysty Murzyn prysł jak mydlana bańka. — To już?

— Hello! Welcome at home! How was the flight? Follow me, please.

Przed wyjściem z wozu mignął jej przed nosem drwiący uśmieszek Boskiego.

— Uwaliłaś się? Spoko. To dopiero początek! — szepnął, rzucając jej wyjątkowo parszywe oczko.

•••

Jasny holender! Kolonia, bynajmniej wakacyjna

Rok 1598. Po długich przygotowaniach dowódca admirał Jacob Cornelius Van Neck i wiceadmirał Wybrandt van Warwyck podjęli się niebezpiecznej ekspedycji w kierunku subkontynentu indyjskiego. Wybrali się tam po drogocenne i egzotyczne przyprawy: gałkę muszkatołową, imbir, cynamon, wanilię, kurkumę, szafran i pieprz, gdyż utrzymanie monopolu handlowego wymagało stałego dostarczania świeżego towaru doskonałej jakości.

Wkrótce po minięciu Przylądka Dobrej Nadziei pogoda się załamała i grupa ośmiu statków zmuszona była się rozdzielić. Trzy z nich obrały kierunek na północny Madagaskar, natomiast pozostałym pięciu udało się pozostać razem i skierować na południe. W końcu przed śmiałkami ukazała się ziemia.

Po długich tygodniach spędzonych na bezsennych nocach i żuciu zbutwiałych sucharów 20 września tego samego roku Holendrzy weszli w osłoniętą zatokę w rejonie południowo-wschodnim. Nadali jej nazwę Port Warwick (Port Południowo-Wschodni). Obecna jego nazwa to Grand Port w rejonie Mahébourga.

Pchani wiatrem od rufy, żeglarze z łatwością przybili do brzegu, inaczej jednak miała się sprawa ponownego wyruszenia w drogę — tutejsze wiatry bowiem prawie zawsze wieją w kierunku lądu. Jakiekolwiek trudności miały kryć się jeszcze przed śmiałkami, nadali oni wyspie nazwę Prins Maurits van Nassaueiland, ku czci księcia Mauritsa van Nassau, czyli Maurycego Orańskiego, młodszego syna księcia Guillauma de Nassau, założyciela Republiki Holenderskiej. Wersja łacińska tej nazwy to właśnie Mauritius.

Holendrzy byli pierwszymi, którzy dostrzegli ogromne znaczenie wyspy: strategiczne położenie na szlaku do Indii oraz obfitość lasów oferujących wartościowe drzewo hebanowe. Jeśli wierzyć opisom holenderskiej trupy, każdy krok na nowo zagarniętej ziemi dostarczał niezliczonych powodów do zachwytu. Pomimo tajemniczej głębi dziewiczej natury żadna z żyjących tutaj istot nie stanowiła najmniejszego zagrożenia.

Źródła słodkiej wody gwarantowały przeżycie, ale gwoździem wycieczkowego programu okazało się zatrzęsienie tłustych jak młode świniaki, lądowych i morskich żółwi! Od tej pory wygrzewające się na bezludnych wybrzeżach gady weszły na stałe do żeglarskiego jadłospisu… Dodajmy do niego diugonie — łagodne, morskie ssaki odżywiające się wyłącznie roślinami.

Czy jest teraz jasne, z jakiego powodu dodo, które ponoć niesmaczne, ale też łatwo dające się schwytać, całkowicie zniknęło z powierzchni Ziemi, i to jeszcze przed końcem XIX wieku?

Przedsiębiorczy „the Dutch” korzystali z wyspy jak z dworca, gnani niepojętym pędem, aż po „ryczące czterdziestki”, by dać im się nieść dalej na wschód, w kierunku Batavii (dzisiejsza Dżakarta w Indonezji).

W okresach od 1638 do 1658 roku (pierwsza próba kolonizacji wyspy) oraz od 1664 do 1710 roku (ponowna próba stworzenia rentownego interesu) Holendrzy zorganizowali drugi punkt zaczepny w północno-zachodniej części, nazwany Rade de Moluques (Reda Żółwi — przyszły Port-Louis). Przywieźli z sobą jelenie z Jawy, świnie i zające, które szybko zadomowiły się w maurytyjskich lasach i stanowiły poniekąd wygodny zapas świeżego mięsa.

Ponieważ rodzima roślinność nie nadawała się do spożycia, w pierwszej kolejności wyżarci szkorbutem przybysze zasadzili warzywa, palmy kokosowe (wbrew powszechnej opinii nie są one gatunkiem rodzimym), drzewa cytrusowe, bananowce, ananasy, a zaraz potem — bawełnę i tytoń. Następną była trzcina cukrowa (1639), do uprawy której należało sprowadzić więźniów i niewolników z Madagaskaru, Afryki i południowo-wschodniej Azji. Dopiero teraz śmiali pionierzy mogli zająć się… pieczołowitym pustoszeniem otoczenia.

Główne polecenia Holenderskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej (Vereenigde Oost-Indische Compagnie lub VOC) nakazywały osadnikom zorganizowanie stałych dostaw drzewa hebanowego (Diospyros tesselaria) i poszukiwanie drogocennej ambry (wydzielina kaszalota służąca do produkcji perfum), podczas gdy chodziło tu przecież w pierwszej kolejności o wypełnienie własnego żołądka.

Typowy rozkład dnia lokalnej śmietanki towarzyskiej stanowiło pilnowanie niewolników uprawiających trzcinę cukrową (uciekali oni regularnie w głąb wyspy i zakładali tam własne osiedla, aby potem wraz z innymi dezerterami napadać na nadbrzeżne osady), picie araku (silnego alkoholu z trzciny cukrowej), produkcja cukru (dopiero od roku 1694) oraz sjesta w cieniu palm.

Holendrom udało się w zaskakującym tempie wykarczować miliony drzew hebanowych i odłowić niewiarygodne ilości żółwi. Z pomocą rozpuszczonych samopas świń, kóz, małp, psów, królików oraz zupełnie nieopatrznie przywleczonych — bo zamieszkujących wszystkie statki — szczurów wyniszczyli oni większość egzotycznych gatunków rodzimej, ptasiej menażerii oraz delikatnych, endemicznych roślin… A niech to jasny holender!

Chłopaki szli jak burza, lecz do realizacji pozostawało nadal najważniejsze zadanie: zorganizować spójną, kolonialną społeczność z jasno wyznaczonymi funkcjami kierowniczymi oraz sensowną strategią rozbudowy.

Z jak bardzo trudnym zadaniem przyszło zmierzyć się pierwszym farmerom plantatorom, świadczy podjęty i natychmiast zaniechany projekt przetarcia pieszego szlaku wewnętrzną drogą lądową w celu połączenia obydwu naturalnych portów. Liczny oddział osiłków uzbrojonych w topory i maczety nie dał rady dziewiczemu gąszczowi, toteż po sam koniec holenderskiej obecności na Mauritiusie najłatwiejszym i najszybszym sposobem wszelkiego transportu i komunikacji pomiędzy dwiema głównymi osadami, położonymi na przeciwległych skrajach wyspy (Grand Port na południowym wschodzie i Rade de Moluques na północnym zachodzie), pozostawała nadal droga morska.

Pasmo górskie Moka i szczyt Pieter Both (ten całkiem z prawej)

„Łatwa droga” to określenie względne, biorąc pod uwagę, że podróż ta nie odbywała się bez przeszkód, a nawet — niebezpieczeństwa. Tragiczne zatonięcie holenderskiej eskadry w pobliżu północno-zachodniego wybrzeża w roku 1615 ostudziło żeglarzy na wiele lat. Unikali odtąd jak ognia przeklętego miejsca, mianowanego bez ceregieli Zatoką Grobowców (Baie de Tombeau). Na pamiątkę tego niefortunnego wydarzenia pobliska skała przypominająca swym kształtem ludzką głowę nosi imię kapitana nieszczęsnej załogi — Pietera Botha. Stanowi ona czubek drugiej co do wysokości góry Mauritiusa. Spoglądając w kierunku Port Louis, czeka na spełnienie się lokalnej przepowiedni, która głosi, że głowa oderwie się od szyi i spadnie w przepaść, a ma to nastąpić w dniu obalenia na wyspie niewolnictwa… Historia pokaże, czy można wierzyć legendom.

Nie tak dawno, bo w latach siedemdziesiątych, odkryto w pobliżu Flic en Flac (południowy zachód) wrak okrętu pechowego Pietera Botha „Banda”, a wśród jego ładunku niezwykle rzadkie astrolabium (z roku 1568) i nienaruszoną chińską porcelanę Ming. Astrolabium żeglarskie jest przyrządem nawigacyjnym służącym szacowaniu wysokości słońca nad horyzontem, czyli określeniu miejsca, w którym znajduje się obserwator. Astrolabium Banda, jedno z najlepiej zachowanych na świecie, ma wyjątkową wartość historyczną.

Drugi wrak nieszczęsnej flotylli, noszący nazwę „Provinces Unies”, spoczywa na dnie w okolicach Albion, gdzie zdarza się jeszcze znaleźć malutkie fragmenty biało-niebieskich naczyń wyrzucanych na plażę. Na statki towarowe ładowano po kilka ton cukru, umieszczanych w ładowni jako balast, na nich następnie układano tysiące sztuk niebieskiej i białej porcelany, zwanej Kraak, a następnie resztę innych, cennych towarów: pieprz z Bantamu, goździki z Moluków, bawełnę i indygo z Chin i Bengalu.

Zamieszkujący sąsiednią Réunion Francuzi wydawali się coraz bardziej interesować tym, co dzieje się na holenderskiej wyspie. Czyż zatoka północno-zachodnia (North West) nie została odwiedzona w 1709 roku przez francuskie statki „Le Curieux” i „Le Diligent”? Niepokojeni przez kręcące się niebezpiecznie blisko obce armady i pojedyncze ciekawskie okręty Holendrzy nie bardzo wiedzieli, czy wścibskich gapiów traktować winem, czy raczej prochem. W te pędy wznieśli umocnienia warowne w newralgicznych punktach wyspy (Flacq, Port Północno-Zachodni, Rivière Noire) w nadziei, że dyplomatycznie uda się im wyperswadować kolejne wizyty nieproszonym gościom.

Pod koniec XVII wieku na Mauritiusie osiedliło się około dwustu Holendrów dysponujących blisko tysiącem niewolników z Madagaskaru, Afryki, Indii i Jawy. Nikłe wsparcie moralne i finansowe Kompanii powodowały zniechęcenie i postępującą demoralizację oddalonych od macierzy osadników. Jeśli dodać do tego trywialne przeciwności losu (epidemie, cyklony, plaga szczurów, szarańcza, pożary) oraz zastraszająco szybko postępujące wyniszczenie naturalnego środowiska, to kroił się już schyłek kolonijnej przygody. Bynajmniej wakacyjnej!

Kłopoty, kłopociska. Zamiast potulnie pozwolić się wykorzystywać, malgascy niewolnicy myśleli raczej, jakby tu dać nogę w las. Trzeba było ich łapać, wymyślać przykładowe kary i czujnie pilnować. Frustracja rosła po obu stronach i nic nie wskazywało na to, żeby niebiosa same zaoferowały jakieś rozwiązanie. Odnotujmy, że pierwszy bunt niewolniczy miał miejsce w 1674 roku…

To niewiarygodne, ale sami Holendrzy przewidywali już, że przetrzebione lasy hebanowe znikną z powierzchni wyspy w przeciągu następnych dwudziestu lat! Byli niedaleko prawdy, bo z późniejszych map wiadomo, że około roku 1772 wycinka lasu „wyczyściła” prawie jedną czwartą powierzchni wyspy!

Stwierdziwszy jednogłośnie, że Mauritius nie jest już w stanie dostarczać korzyści wartych uwagi, Holendrzy ustawili celownik na Przylądek Dobrej Nadziei (Cape of Good Hope), który zdawał się obiecywać lepsze perspektywy rozwoju niż ta mizerna skorupka. Przed wyjazdem skrupulatnie zniszczyli wzniesione zabudowania oraz wszelkie potencjalne źródła pożywienia mogące wpaść w ręce ich następców.

Ocalałe jelenie i zdziczałe świnie, które rozbiegły się po jakże przerzedzonych lasach, zostaną odkryte parę lat później przez kolejnych kolonizatorów.

Cochon marron (brązowa świnia) to nazwa dziwnie przypominająca przydomek Marrons (brązowi) nadany niewolnikom, którym udało się zbiec z plantacji w naturę. Ilu z nich zniknęło w gąszczu, obserwując z ukrycia wsiadających na statek ciemiężców wyruszający w powrotną drogę? Nikt się już nigdy nie dowie…

17 lutego 1710 roku ostatni holenderscy osadnicy opuścili wyniszczoną, lecz ciągle nieokiełznaną wyspę.

Ile de France. Trudne początki

Po wyjeździe Holendrów wystarczyło zaledwie 5 lat, by wyspę zagarnęli obecni na archipelagu maskareńskim Francuzi. Ich kolonizacja wyspy w logiczny sposób odpowiada trzem okresom: panowania Francuskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej (1721–1767), okresowi królewskiemu (1767–1792) oraz rewolucyjno-imperialnemu (1792–1810).

Po zniszczeniu w 1655 roku na południowo-wschodnim wybrzeżu Madagaskaru faktorii w Fort Dauphin, Francuzi przeprowadzili się na oddaloną od Mauritiusa, o mniej więcej 200 kilometrów wyspę Ile Bourbon (dzisiejsza Réunion). Kapitan statku „Le Chasseur” Guillaume Dufresne d’Arsel, wiozący tam pierwsze sadzonki kawy, zatknął „po drodze” w 1715 roku królewską flagę na maurytyjskiej ziemi. Nazwał ją Ile-de-France (Wyspa Francuska).

O pierwszych mieszkańcach można mówić dopiero w 1721 roku, kiedy to nastąpiło oficjalne, podpisane przez króla Ludwika XV przekazanie wyspy Francuskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej (Compagnie Perpétuelle des Indes).

Najpierw kilkudziesięciu przybyszów z Reunion, następnie kilkuset białych przedsiębiorców z Saint-Malo w Bretanii, z rejonu Lorraine i Vendée, żołnierzy i żeglarzy, zasiedliło ruiny holenderskiej osady. Grupa ta przez długi czas powiększała się (oprócz licznej, niewolniczej siły roboczej sprowadzonej z Afryki, Madagaskaru i Indii) głównie o ocalonych z malgaskiej rzezi kolonistów, przypadkowych awanturników, emerytowanych piratów i innych, bliżej nieokreślonych wyrzutków, z których wielu jako jedyną osłodę wyspiarskiego życia wybierało ożenek z nielicznymi malgaskimi niewolnicami.

Poważnie zajęci fruktyfikacją interesu na Ile Bourbon, zwaną zresztą dzięki uprawianej tam kawie „kolonią dochodową”, francuscy kolonizatorzy zaniedbali świeżo zagarniętą, siostrzaną Ile de France.

Przysyłani tutaj kolejni gubernatorowie kompletnie nie radzili sobie z problemami natury logistycznej, żywieniowej, zdrowotnej oraz dyscyplinarnej i jeden po drugim z podwiniętym ogonem opuszczali wyspę, zostawiając wyspiarzy na łasce losu.

Pierwszym, który podjął się ambitnej roli administratora Ile-de-France, był Nicolas Maupin (1728). Wprawdzie o stworzeniu pierwszego miasta czy nawet osady jeszcze nikomu się nie śniło, ale to właśnie dzięki jego przemyśleniom i badaniom terenu stwierdzono przewagę potencjału, jaki oferował Port Północno-Zachodni (przyszły Port Louis) nad Portem Południowo-Wschodnim. Dzięki rzetelnym informacjom Maupina kompania podjęła decyzję o wysłaniu na wyspę Jean-François Charpentiera de Cossignyego, znakomitego inżyniera odpowiedzialnego za wzniesienie pierwszych konstrukcji.

Czy z powodu rzeczywistego braku odpowiednich rozwiązań logistycznych, czy też za sprawą wybujałego poczucia własnej wartości i wiecznych utarczek z otoczeniem, Cossigny został odwołany z funkcji inżyniera wyspy i wrócił do Francji. Jedyną budowlą, jaką pozostawił po sobie, był de facto jego własny dom, wzniesiony według skrupulatnie zastosowanych zasad sztuki architektonicznej. Czy stoi tu do dzisiaj? Konia z rzędem temu, kto odpowie na to pytanie! Wyjątkowo utalentowany inżynier o wyjątkowo kapryśnym charakterze powrócił na wyspę jeszcze dwa razy, ale każda z tych prób kończyła się fiaskiem.

Podczas gdy populacja wyspy nieustannie wzrastała, początek roku 1729 przyniósł ze sobą wszechobecny głód. Pod koniec roku 1723 mieszkało na niej stu sześćdziesięciu białych osadników, a do roku 1735 grupa ta powiększyła się do blisko tysiąca głów (w czym blisko sześciuset pięćdziesięciu niewolników). Rada Prowincjalna zmuszona była do ciągłego karania rolników, którzy wydzierżawili ziemię, gdyż pomimo wypłacanych im zadatków uprawa roli kulała. Wielu z nich dezerterowało i wolało przyłączyć się do zbiegłych w gąszcz niewolników, aby razem z nimi polować na dziką zwierzynę.

Natura zdawała się zmówić przeciwko wyspiarzom: zła jakość ziarna siewnego i wyjałowiona ziemia dawały coraz gorsze zbiory, plaga szarańczy przywleczona z Madagaskaru wyżerała, co tylko wpadło jej na ząb, a wszędobylskie szczury zajęły się spichlerzami. Francuska Kompania Wschodnioindyjska zwlekała z wyciągnięciem pomocnej ręki kolonii, która przynosiła zerowy dochód, a której utrzymanie kosztowało fortunę. Tragiczną sytuację pogarszały jeszcze bardziej niesmaczne utarczki wśród dowodzącej kadry i zupełna dezorganizacja administracyjna.

Wygłodzona społeczność radziła sobie, jak mogła, ale jak długo jeszcze?

•••

Pospałaby pewnie kilka chwil dłużej, ale doszło do niej silne klapnięcie garażowych drzwi i znajome szuranie brezentowego wora po podłodze. Misiek wreszcie wziął się za weryfikację sprzętu do nurkowania. Wcześniej odwiózł Lolę i Boskiego do szkoły, a teraz przygotowywał popołudniową sesję, na którą umówił się z sąsiadem.

Od przyjazdu minął już tydzień, ale ona ciągle budziła się niewyspana, wciąż jet-lagged, na wiecznym na kacu. Coś nie zaskoczyło, jak powinno, jakaś jej część nie działała w tym klimacie.

Nie potrafiła zachłysnąć się elegancką willą z przestronnymi pokojami, łazienkami jak pałace, instagramową kuchnią, garażem na trzy samochody i zarąbistym tarasem wokół basenu, gdzie już majaczyły mistrzostwa świata w grillowaniu i nocne imprezy przy piwie. Na dodatek tuż pod nosem rozciągała się cudowna plaża, a zaraz obok zapraszała sympatyczna pizzeria z kafejką. Niedziwne, że młodzież szalała z radości, a Misiek sapał z dumy. W końcu po to tu przyjechali. Misiu na kontrakt, oni dla rozkoszy. What else?

Przez tych siedem dni jedynie wrodzona dyscyplina pomagała Basi zająć się długą listą nudnych, lecz pilnych spraw, czyli zapisem młodych do szkoły, kupnem podręczników, otwarciem paru kont w pobliskim banku, przelewami należnych środków, sprowadzeniem Michałowi brakujących dokumentów, wizytami w najróżniejszych urzędach, no i wreszcie zwykłymi zakupami, by wypełnić przepaścistą (łaaał, mamo, ale jazda!) lodówkę. Całe mnóstwo rzeczy ważnych i ważniejszych zajęło jej czas i wypełniło głowę. Jednak co w Polsce załatwiało się w miarę szybko i bezboleśnie, tutaj niestety przeradzało się w bieg z przeszkodami.

Przeżywała więc kafkowskie sytuacje i rozwiązywała absurdalne łamigłówki: a to nieczytelne pieczątki, nieprawidłowe podpisy, złe przysięgłe tłumaczenia, obowiązkowe apostille z ministerstwa, a przy tym trzy kopie każdej kartki z terminem na już… Natykała się na okienka zamykane przed nosem, nie-ma-przeproś-wrócisz-jutro, tu płacisz kartą, a nie gotówką, tam płacisz gotówką, a nie kartą… starała się wtopić w powszechną, ogólnonarodową strange game przekładaną zwykłym czekaniem.

Dla lokalsów według potrzeby czas mógł być elastyczny jak guma lub przeciwnie — kamienny, nie do rozwalenia. Czasem jak papier darło się go lub nadklejało. Rozkładało się go według własnego widzimisię lub obcinało krótko, bez wyrzutów sumienia. Tak czy inaczej o 17.00 ktoś nagle gasił światło, bo słońce — zamiast romantycznie zachodzić — zaledwie w parę minut bezczelnie znikało za horyzontem!

Nazajutrz po przylocie, nie zajmując się zupełnie zegarkiem, weszła do sklepu po jakiś drobiazg, by parę chwil później wyjść na pachnący nocną wilgocią, zanurzony w ciemności parking. Zaskoczyło ją gwałtowne najście zmroku i sprawiło, że poczuła niewytłumaczalny, fizyczny brak sporej część dnia.

Włóczyła się jeszcze dobrych parę razy w tym samym pobliskim sklepie — który na pozór niczym nie różnił się od europejskich supermarketów — jak w labiryncie, szukając absolutnie wszystkiego. Nagle odejmowało jej rozum, nie wiedziała, co włożyć do koszyka, zapominała o liście, bo niczego z listy odnaleźć się nie dało… chleba wiejskiego ani grama, wszędzie francuskie bagietki albo kartonowa bułeczka na tosty, pocięte piłą tarczową mrożone kawały mięsa, o kiełbasie nie wspominaj, zero białego sera, ryż w dwudziestokilogramowych worach, no i gdzie oni, w mordę jeża, poukładali zwykłe jogurty…?

Nie spodziewała się, że każda, najdrobniejsza rzecz będzie szła jak krew z nosa. Pochłonięty robotą Misiek oferował marną pomoc, zatem każdy nowy dzień był niewiadomą. Trudno było przewidywać cokolwiek lub zacząć ustalać domowy regulamin.

Przecierając zaspane oczy, uniosła się na łokciu, by sprawdzić godzinę, gdy Michał rzucił brzęczące kluczyki na łóżko i spojrzał wymownie:

— Jutro jedziesz sama, nie było tak strasznie. Załatwiłem im busa, ale dopiero od przyszłego tygodnia.

— Zwariowałeś? — Przebudziła się na tyle, by wejść na pełne obroty. — Rozwalę samochód, a przy okazji kogoś zabiję. Z lotniska autostradą w porządku, ale do Curepipe? Pogięło cię? Suria mówiła, że jedzie się ponad godzinę przez pola i jakieś zapiździałe wiochy!

— Dokładnie. Dzisiaj sprawdziłem, tak było. — Uśmiechnął się szelmowsko, przysiadając na brzegu łóżka. — Rybciu, jutro przed robotą mam spotkanie w banku. Nie dam rady. Masz lepszy pomysł?

Baśkę przebiegł dreszcz. Rybcia w autobusie? Autobus nie wchodził w rachubę. Już je namierzyła: pierdzące czarnymi obłokami, ledwo kulające się rudery. Nie wie nawet, która linia i czy w ogóle taka istnieje?

Misiu ucałował ją w czoło, podniósł się z łóżka i tanecznym krokiem powrócił do analizy zawartości brezentowego wora.

— Lepszy pomysł? Nie mam żadnego… — Skrzywiła się sama do siebie. — Jak uniknąć lewostronnego ruchu, błąkających się psów, braku chodników i piekielnie głębokich rowów? Na razie najbezpieczniej po prostu nie wychodzić z domu — stwierdziła po cichu Basia, na co najprawdopodobniej czytający w jej myślach Michał rzucił zza niedomkniętych drzwi:

— Potrenujesz sobie jeszcze dzisiaj, bo pojedziemy po nich razem. Jakoś trzeba ich przecież przywieźć, co nie?!

To pewnie miało Basię uspokoić, ale na razie tylko sprawiło, że bezwiednie i natychmiastowo jej wewnętrzny komputer uruchomił system operacyjny pod tytułem „Zaworska potrafi”.

•••

La Bourdonnais — geniusz czy spekulant?

Bertrand François Mahé de La Bourdonnais — nie sposób omawiać okresu francuskiego bez dłuższego przystanku przy jego osobie. La Bourdonnais urodził się w 1699 roku w słynnym bretońskim porcie Saint Malo i już od najmłodszych lat pasjonowało go morze. Dzięki zawziętej woli nauki najróżniejszych materii oraz naturalnej ciekawości młody człowiek błyskawicznie wspiął się na szczyty marynarskiej kariery.

Autor traktatu o masztach okrętowych zdobył szerokie uznanie marynarskiego środowiska i w 1719 roku, zatrudniony przez Francuską Kompanię Wschodnioindyjską, dobitnie potwierdził umiejętność prowadzenia wszelkich powierzonych mu misji. Wyrobił sobie reputację nieustraszonego wilka morskiego i w krótkim czasie posiadł niemałą fortunę. W swoich pamiętnikach wspomina, jak radził sobie z regulacją snu, którym potrafił zarządzać w zależności od potrzeby. Ponoć nigdy nie spędził więcej niż trzech godzin na ciągłym odpoczynku! Tłumaczy to częściowo mnogość innowacyjnych pomysłów i nieznużoną kontrolę nad każdym nowo rozpoczętym zadaniem. Mianowany przez Ludwika XV gubernatorem Wysp Maskareńskich, przybył na Ile de France w towarzystwie swojej uroczej żony Marie-Anne de la Franquerie dnia 5 czerwca 1735 roku.

Zaskoczony katastrofalnym stanem wyspy, natychmiast wychwycił rażące błędy w jej zarządzaniu. Likwidował przeróżne nonsensy, a w szczególności ten, którym było przywożenie z Europy zdemontowanych elementów statków, by składać je na miejscu. Przecież wyspa oferowała bogaty zapas drewna potrzebnego do wszelkich konstrukcji portowych! Pilnie potrzeba było tutaj dobrej miary zdrowego rozsądku, sprawnej organizacji i zmotywowanych oddziałów robotniczych.

Co do zaradności i pragmatyzmu, La Bourdonnais dysponował sporymi ich zapasami, natomiast w wyplenianiu królujących tu lenistwa i ignorancji pomagał sobie wojskową musztrą, wspartą ojcowską życzliwością i troską o dobrobyt swych podwładnych. Widział w Ile de France nową, kwitnącą Batavię — wygodny i bogaty skład na potrzeby okrętów Kompanii oraz wyposażony w nowoczesną armadę gotową podbijać Ocean Indyjski, prężnie funkcjonujący port.

W owym czasie na Oceanie Indyjskim o wszelkich regułach nawigacyjnych decydowały wiatry. Po przejściu Przylądka Dobrej Nadziei kapitanowie mieli do wyboru dwie drogi: Kanał Mozambicki w kierunku rynków oferujących kawę lub prowadzącą po inne cenne towary, dużo dalej na wschód, drogę zewnętrzną. W kierunku powrotnym natomiast w celu uniknięcia groźnych wichur należało bezdyskusyjnie dać się prowadzić północno-zachodniemu monsunowi, czyli opuścić wybrzeża indyjskie z początkiem października i opłynąć Przylądek Dobrej Nadziei jeszcze przed końcem maja. Owe specyficzne warunki meteorologiczne sprawiały, że prawie wszystkie powracające z Indii statki zatrzymywały się na Ile de France, bo znajduje się ona dokładnie na trasie tych prądów.

Koszt transportu drogą morską był zdecydowanie niższy niż transport lądowy; jeśli przyjąć, że na grzbiecie osła przewożono około dwustu pięćdziesięciu kilogramów ładunku, na czterokołowym wozie — pięciuset kilogramów, to na małej, pływającej barce można było umieścić ładunek ważący nawet do tysiąca kilogramów! Na ocean wypływały raczej te większe jednostki… Rachunek był prosty.

La Bourdonnais doskonale zdawał sobie sprawę z nieocenionego potencjału wyspy. Nie bał się wprowadzić nowych, pionierskich wręcz rozwiązań tam, gdzie jego poprzednicy załamywali ręce. Jego wizjonerstwo miało rozwinąć ukryte możliwości tej małej skorupki.

Przed przybyciem La Bourdonnais do Portu Północno-Zachodniego to ustawicznie dręczone głodem miejsce przypominało zapomniany przez Boga i ludzi przysiółek. Spływające z pobliskiej góry Le Pouce strumienie rozlewały się swobodnie po zagrodach i śmierdzące błoto chlupało pod podeszwami mieszkańców okolicy. Z powodu skromnych zarobków ludność nie mogła pozwolić sobie na zamieszkanie gdzie indziej. Jedynie nieliczna śmietanka towarzyska wyniosła się w chłodniejsze okolice (Floreal, Moka), choć było to niebezpieczne ze względu na buszujących w tych okolicach, groźnych Marrons (zbiegłych niewolników).

Żyło się więc w przyszłej stolicy w ciasnych, drewnianych klitkach oddzielonych wąskimi uliczkami. By ciepłe powietrze nie wznosiło się na wyższe piętro, większość zabudowań stanowiły parterowe, bezokienne chatki o dachach krytych liśćmi palmy lataniers. Zamożniejsze domy wzmacniano deskami. Wyrzucane gdzie bądź wszelakiego rodzaju odpadki ziały cierpkim odorem. Brak drzew mogących dać chociaż kawałek cienia potęgował niemiłosierny zaduch. Gdy bandy szczurów wychodziły na nocny żer, trzeba było przed snem owinąć się w płachty tkanin jak całunem, od stóp do głów. Ponoć śpiący czuli, jak szczury po nich skaczą i biją się ze sobą. Na nic zdawało się ich odganianie! Pozostawało jedynie przyzwyczaić się do przykrej obecności tych zwierząt na własnym ciele i rankiem opatrzyć ugryzienia. Gryzonie stały się plagą wyspy i jej rolnictwa na długie lata. Przyjęło się wynagradzać niewolników, by je wyniszczali, a mogli w tym celu używać wszystkich możliwych pułapek.

Nie tylko szczury, ale i straszliwe epidemie dawały się we znaki wszystkim mieszkańcom…

•••

Kartonów mało, stare, dziurawe. Hotelowa plaża, ta od zaplecza. Wszędzie puszki po piwie i śmierdzące ropą szmaty. Co które psisko słabsze, dogorywa po cichutku, tak żeby innym nie przeszkadzać. Gdzie tu się usadowić?

Mały przykucnął w rogu. Czuł, jak opuszczają go siły.

— Kto ci pozwolił zajmować mój dołek? Tak od razu się rozgaszcza…

— Niech śpi koło śmietnika.

— Koło śmietnika? Najlepsze miejsce chcesz mu dać?!

— Zobaczymy, jak ta hołota z naprzeciwka przyleci! Pożrą go całego, zanim się obróci! — Już zaczęli szczerzyć zęby, gdy obudził się stary. On też lepiej nie przyjął Nowego. Rozeźlony, że kolejny pysk do karmienia przybył, warknął:

— Nowy, przy sukach! Będziesz pilnował wejścia od kraty.

— A to czemu? Niech na murze siedzi, wyżej. Na słońcu też ktoś pilnować musi.

— Cicho! Tam będzie spał, gdzie ja każę. A wy, iskać się i stulić pyski.

Obszedł go, obniuchał ze wszystkich stron, trącił pyskiem.

— Ale nabytek! Pilnuj się, młody, i nie podskakuj.

Pilnował się i nie podskakiwał. Zgubił się w motłochu i dlatego trafił tutaj. Szukał, gonił, ale zapach mamy tak się pomieszał ze wszystkimi innymi, że w głowie mu się zakręciło i spanikował. Od początku marnego zdrowia był, a teraz w ogóle słaby się taki zrobił, nie pamiętał już, kiedy ostatnio coś jadł. Było mu wszystko jedno, czy przyjmą go, czy zaszczują. Tamci zwąchali, że się bał, ale mały i chuchrowaty… Uznali, że zamach stanu im nie grozi, no i został.

Włóczyli się, przenosili z miejsca na miejsce, zawracali, kłócili o kawałek bułki rzuconej przez turystę, pili wodę z kałuży. Z racji pcheł gryźli sobie tyłki do krwi. Świerzb i grzybice zmieniały skórę w pergamin, bolało, piekło jak ogień.

Ktoś zawsze dawał cynk, zanim hycle dopadali któregoś znienacka. Z nimi lepiej było nie zadzierać. Ponoć robili coś strasznego, nikt właściwie nie wiedział co, ale starsi mruczeli, że to byłby koniec. Do tej pory jakoś się udawało.

Nie miał już siły. Leżał i czekał. Ile dni tak leżał? Wiedział, że gdy przyjdzie co do czego, ktoś kiedyś zahaczy go zębami. Było mu wszystko jedno: byle tylko zostać w stadzie.

•••

Sprowadzeni z Madagaskaru niewolnicy okazali się mało wydajnymi pracownikami, nie tylko z powodu nieumiejętności posługiwania się narzędziami i nieznajomości technik rolniczych, ale przede wszystkim ze względu na swój buńczuczny charakter i nieustanną ciągotę do ucieczek. Zamiast leżeć w cieniu palm i siorbać smaczny rum, kolonizatorzy musieli pilnować niesfornej gromadki i zachodzić w głowę, jak rozwiązywać coraz to inne problemy. Kilku sprowadzonych naprędce tamilskich rzemieślników nie mogło wykonać całości specjalistycznych robót. Nie tak miała wyglądać rajska sielanka!

Ogólny marazm i lenistwo rozpanoszyły się wśród białych osadników, którzy jeszcze niedawno płynęli „do wysp”, żeby zdobyć fortunę. Rozczarowanie — tym silniejsze, im większa była chęć wzbogacenia się — nierzadko towarzyszyło narastającej depresji lub szaleństwu graniczącemu z bestialstwem. W najgorszym wypadku — obydwom jednocześnie.

Nieobecnych kobiet, mających naturalny dar łagodzenia obyczajów i spajania więzi rodzinnych, nie udało się zastąpić kilkoma, specjalnie sprowadzonymi w celach matrymonialnych, „dobrze wychowanymi pannami z posagiem”. Mniej oficjalna wersja wspomina również o wywęszonych przez specjalnych naganiaczy licznych grupach panienek sprzedających swe wdzięki po bretońskich lokalach i burdelach w zatokach Loary. Ambitny projekt zaaranżowanych, moralnie zdrowych związków rozszedł się po kościach… Lokalna tawerna i inne miejsca cielesnej uciechy dudniły życiem, podczas gdy oficjalne wizyty towarzyskie w osadzie kończyły się o godzinie dwudziestej. Po tradycyjnym strzale z armaty nikt już nie śmiał wytykać nosa poza własną zagrodę.

Ile przeciwności i udręk należało codziennie zwalczać, jak trudno było urywać łeb hydrze stale rodzącej się nienawiści, obłudy, zniechęcenia, pijaństwa i buntu, tak wśród marynarzy, osadników, jak i niewolników, wiedział chyba tylko sam La Bourdonnais. Codzienny lęk o wyżywienie całej tej nędznej wyspiarskiej drużyny jeszcze bardziej motywował niestrudzonego gubernatora. Nie czekając na prowianty z Europy, które zwykle spóźniały się lub nie odpowiadały w zupełności rzeczywistym potrzebom, ustanowił on racjonowanie żywności. Rzecz jasna decyzja ta ściągnęła nad jego głowę chmury niezadowolenia. Samowystarczalność żywieniowa stała się jego obsesją. Dostarczanie olbrzymich żółwi z sąsiedniej wyspy Rodrigues nie wystarczało na pokrycie zasobów dla całej populacji, wprowadził więc obowiązek uprawy manioku, który — jak zauważył podczas swej podróży do Brazylii — rozwiązał problem głodu regularnie męczący tamtejsze niewolnicze społeczeństwo. Poza walorami odżywczymi la cassave — mąka z manioku — ma to do siebie, że dziwnym trafem ani wszędobylskie szczury, ani szarańcza jej się nie imają!

Można by przypuszczać, że los uwziął się na dobre. Na wyspę zwalały się, jedna po drugiej, klęski nieurodzaju i epidemie. A to cyklony, a to szarańcza… La Bourdonnais ripostował, walczył o przetrwanie: zobowiązał gospodarstwa do hodowli drobiu i własnej trzody. Kompania nie miała ochoty dokładać do mało intratnego interesu, nie kwapiła się więc z pomocą finansową.

Pozostawionemu samemu sobie dowódcy brakowało kadry rzemieślniczej. Osobiście stanął więc na czele każdego warsztatu; z żeglarza, w zależności od potrzeby, zmieniał się w architekta, inżyniera, cechmistrza, psychologa i dyplomatę, by kierować robotą ludzi, którzy nigdy wcześniej nie pracowali w rzemieślniczym fachu. Wręgi, denniki, grodzie — oto żargon nowo wykształconych szkutników kładących poszycie łodzi, których jakość wkrótce zaczęła dorównywać tym, jakie konstruowano w słynnym francuskim porcie Lorient. W niedługim czasie Port Louis dysponował wykwalifikowaną ekipą kowali, cieśli, uszczelniaczy okrętowych (caulkerów), powroźników skręcających liny, żaglomistrzów szyjących i naprawiających żagle, stolarzy, kamieniarzy, murarzy…

Inteligentny system pochylni i wyciągów pomysłu łebskiego gubernatora przekonał robotników, że można naprawiać i czyścić kadłuby łodzi dużo szybciej i łatwiej niż dotychczas. Do tej pory, mieszkańcy Ile-de-France czekali na przepływające tędy statki, aby z pomocą ich załóg wykonać jakiekolwiek remonty i naprawy nadgryzionych zębem czasu łodzi. Dzięki przebojowym wynalazkom i rozbudowie infrastruktur port oferował teraz już nie tylko same przeglądy techniczne i różnego rodzaju naprawy, lecz rozpoczął ponadto konstruowanie własnych jednostek nawigacyjnych według rygorystycznych reguł sztuki szkutniczej.

Siły roboczej, której wymagały nieustanne konstruktorskie projekty La Bourdonnais, dostarczały: Madagaskar, Mozambik, Gwinea, Senegal, a nawet Indie. Handel niewolnikami kwitł jak nigdy dotąd. Korona francuska regularnie aktualizowała przepisy prawne dotyczące warunków zniewalania pojmanych oraz powrotnego nadawania im wolności. Podział społeczeństwa według koloru skóry był oczywisty, a obowiązywał on jeszcze długo po śmierci danej osoby, bo nawet cmentarze były podzielone według tej zasady. Tymczasem dzięki coraz liczniej sprowadzanym na wyspę Czarnym (Negroes) robota szła pełną parą.

Lista konstrukcji wzniesionych dzięki planom autorstwa „Pomysłowego Dobromila” była imponująca: szpital, drogi, magazyny, arsenały, prochownie, fortyfikacje, biura, młyny, saliny, przystanie, kanały… Zmyślny wodociąg doprowadzający wodę pitną do szpitala i portu kompletnie zmienił życie mieszkańców osady, która przybrała wkrótce nazwę Port Louis. Pierwszy piec hutniczy, który wykorzystywał naturalne złoża rudy żelaza, dostarczał wyrobów, które ponoć przewyższały jakością wyroby francuskie! La Bourdonnais zorganizował budowę pierwszej cukrowni w Pamplemousse oraz uprawy indygo i bawełny na eksport. Wkrótce produkcja cukru starczała na pokrycie zapotrzebowania przepływających tędy żaglowców oraz konsumpcji Ile-de-France i Ile de Bourbon. Z czasem pokryte trzciną chatki regularnie trawione przez pożary ustąpiły solidniejszym zabudowom… Wkrótce Rada Najwyższa, której La Bourdonnais był prezydentem, zaczęła czuwać nad wymierzaniem sprawiedliwości, nadając rozstrzyganym sprawom zupełnie nowego, przynajmniej hipotetycznego ducha godności i bezstronności. Zakupiwszy w Pamplemousse przepiękny dom w stylu kolonialnym (Le Domaine de Monplaisir), gdzie klimat wydawał się znośniejszy od zaduchu panującego w Port Louis, imć gubernator, dając przykład całemu społeczeństwu, własnoręcznie uprawiał ogrody warzywne i sady w celu wyżywienia swych załóg.

Dzisiaj niezmordowany La Bourdonnais dysponowałby co najmniej kilkoma doradcami w sprawie marketingu…, ale to on sam sprawił, że w ciągu paru lat Port Louis, dotychczas nazywany „osadą”, przygotował się do wejścia na drogę sukcesu tak, jak przygotowuje się solidny okręt do długiej nawigacji.

Praca i dyscyplina… Położywszy żelazną ręką kres zasiedziałym, hulaszczym zwyczajom, La Bourdonnais wywołał żywe reakcje tak wśród swych podwładnych, jak wśród równych sobie, bliskich lub dalszych znajomych. Nie mógł być popularny i lubiany, ponieważ reformowanie zbyt długo tolerowanych nadużyć wymagało od całości wyspiarskiego społeczeństwa posłuszeństwa, samodyscypliny i — przede wszystkim — wysiłku.

W roku 1738 wskutek choroby La Bourdonnais stracił dwuletniego synka, a w parę miesięcy później żonę. Gdy ocknął się z żałoby i spojrzał trzeźwo na swoje interesy, ze zdumieniem stwierdził, że wśród przyjaciół odnalazł wrogów, którzy zarzucają mu wyimaginowane spekulacje.

Rok 1744 przyniósł ostateczne załamanie nadwyrężonych stosunków między Francją i Anglią; żołnierska dusza naszego bohatera rzuciła go w wojenny wir. Na nic odniesione zwycięstwo w Madrasie, na nic wysiłek i poświęcenie ojczyźnie. Zazdrośni pseudoprzyjaciele i oficjalni rywale (Dupleix) nieustannie dyskredytowali podejmowane decyzje i podważali szlachetność jego wyczynów, co zaowocowało odwołaniem go z funkcji gubernatora. W podziękowaniu za wieloletnią służbę został uwięziony za murami Bastylii.

Nie miał prawa widzenia się z bliskimi, więc jedynym zajęciem, jakie zdawało się utrzymywać go przy zdrowych zmysłach, okazało się spisywanie własnej obrony. Wnuk gubernatora, Louis Charles Mahé de La Bourdonnais, wspomina w przedmowie poprzedzającej pośmiertne wydanie pamiętników dziadka1, że zamiast pióra, gubernator użył zakrzywionej i spiłowanej monety osadzonej w kawałku drewna oraz chustek powleczonych ryżową wodą. Za atrament posłużyła mu sadza zmieszana z fusami kawy. Fenomenalna pamięć i niesłychana elokwencja pozwoliły mu na odtworzenie zapomnianych, lecz niepodważalnych faktów.

Uniewinniony po trzech latach niewoli, zmarł przedwcześnie, w wieku pięćdziesięciu czterech lat, stargany wieloletnią, nadczłowieczą pracą i marnie zaleczonymi chorobami. Niezwykły żywot tego człowieka dobiegł kresu na (o ironio!) paryskiej Rue d’Enfer 9 września 1753 roku.

•••

Zaraz po wejściu ogarnął ją zmysłowy zapach olejku eukaliptusowego i świeżo ściętej trawy cytrynowej. Znalazła się w przytulnie urządzonym gabinecie, gdzie na skórzanej leżance spoczywał nieziemsko puszysty ręcznik.

Podekscytowana, wyskoczyła z sukienki i zwinąwszy ją w kłębek, rzuciła z majtkami na krzesło. Założyła oferowane bibułkowe stringi, owinęła biodra zwiewnym pareo i już miała się kłaść, gdy jej wzrok zatrzymał się na rzucających się z lustra świeżych śladach opalenizny.

— Będzie obciach, jak zaczną działać — zachichotała, wtulając twarz w pachnący ręcznik. Oprócz cichej muzyki dało się słyszeć szmer lejącej się gdzieś wody. Ktoś wszedł i zanim podniosła głowę, poczuła delikatne muśnięcie w okolicy lędźwi.

— Vous permettez? — Ta sama miła dziewczyna, która wcześniej przyjęła ją na recepcji, zrobiła manicure i podała herbatę, poprawiała jej teraz przerzucone przez pupę pareo. Namaściła sobie dłonie i po kilku głębszych wdechach, nałożyła je zdecydowanym, lecz delikatnym ruchem na pięty umoszczonej przed nią Basi.

— Zobaczysz, to cię zrelaksuje — zapewniał Misiek.

On zawsze wiedział, czego jej było potrzeba. Spędzili ze sobą już tyle czasu, a on ciągle się o nią troszczył. Ile to już lat?…

On — warszawiak, ona — katowiczanka. On — finansiak, ona — pielęgniarka. Pasowało jak pięść do nosa. Jak kwiatek do kożucha. Jak… och, dajże spokój! Po prostu tak wyszło. Wpadli na siebie na płycie katowickiego Spodka podczas koncertu Gary’ego Moora. Kto wpadł na kogo, nie było wątpliwości, bo gdy roztańczony tłum zakołysał Baśką, podłoga uciekła jej spod nóg i rąbnęła całym ciężarem prosto pod stopy zaskoczonego Michała. Parę minut później, uwieszona jego ramienia, kuśtykała w kierunku wyjścia.

Od razu było wiadomo, że dobrali się znakomicie. Ze Spodka wrócili razem, by nigdy już się nie rozstać.

Z bytomskich familoków trzeba było Basi przytargać do warszawskiej kawalerki tyle, ile pozostało jej po wiecznie drących koty i źle rozwiedzionych rodzicach, czyli prawie nic. Zapomnieli o niej równie szybko, jak obecnie pędzące ku stolicy Pendolino. Sprzedała, co tylko mogła i zaraz po otrzymaniu magistra przeniosła się do Michała, dobrze zapowiadającego się specjalisty od cyferek.

Dorabiali się mozolnie, ale z wdziękiem. Basia na pół gwizdka w miejskiej przychodni, Michał w korpo. Nie było łatwo, bo choć teściowie okazali się przemili, to nic za darmo im nie przychodziło. Michał pracował i studiował, studiował i pracował, ciągle jakieś szkolenia, egzaminy… Basia starała się ogarniać domową codzienność za dwóch i całkiem nieźle jej z tym szło. Ani się obejrzeli, a tu im dzieci podrosły: Tomek i Lola. Pierwszy — „boski”, druga — „gówniara”. Było dobrze. Kochała ich wszystkich na zabój i zapominała często, że ona też ma prawo do własnego życia.

Wreszcie skończyły się chude lata, można było kredyty pospłacać, zająć się dekoracją wygodnego domu, na narty na lodowiec wyskoczyć, dzieci na Florydę albo do Londynu na „lengłicze” wysłać. Po tylu latach wreszcie mogła odetchnąć, może nawet powrócić do książek? A tu nagle wyskoczył ten Mauritius…

Leżała teraz na luksusowej leżance jak ta deska z drewnianego drzewa: spięty tyłek i jednozawiasowy kark. A niech tam baba masuje. Przewijała film ostatnich miesięcy: rozmowy z Misiem, zakłopotane twarze teściów, zdziwienie szefowej. Wzięła głęboki oddech. Koniec z nostalgią, cziluj fasolkę.

— Jezu, moje nogi — przeleciało jej przez głowę — kiedy je goliłam? Żeby laska sobie rąk na nich nie zdarła… — Durne myśli zaczęły chodzić jej po głowie, nie potrafiła się ich pozbyć. Chciało jej się potrząsać stopą, jak w poczekalni u lekarza. Nie wiedziała, jak ułożyć twarz w ręczniku, żeby jej nos nie zawadzał, żeby włosy przestały się rozsypywać, żeby w końcu się zrelaksować. Czuła przyjemne ruchy ciepłych rąk i spokojny oddech masażystki. Nie pomagało. Wkurzona sama na siebie, nie miała pojęcia, jak nad sobą zapanować.

— Uspokój się w końcu i korzystaj! Nie pasuje, jak ci nadskakują? Nowy ręcznik, ciasteczko, herbatka… Muzyka jak w windzie, bezszelestny personel (na rolkach jeżdżą, czy co?!), z elegancją i z uśmiechem! Ja tu leżę, a przecież skoczyć trzeba jeszcze na zakupy, wiadomo, wszyscy będą czekać z pustymi brzuchami! Trochę makaronu się zrobi i będzie. Trzeba wysłać list Miśka do ubezpieczalni, kurczę, już drugi tydzień w torebce go noszę… Acha, kilka zgrzewek wody się przyda, no i papiery Loli do klubu skończyć wypełniać. Przypomnieć młodzieży, żeby się smarowała, jak idzie na plażę, wczoraj się przypiekli jak prosiaki. A te rurki to pewnie trzeba będzie najpierw wypłukać? Nie wiem. A maski? Cholera wie, a bo ja tak często snorkuję? — Jakiś zasrany harcerski obowiązek uporczywie stawiał ją na baczność.

Przeglądała program tygodnia, układała, planowała. Tak bardzo się zajęła, że nawet nie zauważyła, jak jej myśli zaczęły się rozjeżdżać. Coraz bardziej bez sensu, ślizgały się jak po lodowej tafli, potykały i w końcu pokładły się jedna przy drugiej, płasko, bez ruchu. Wdech, wydech. Usnęła…

•••

Pieprz intendentem. A inne przyprawy?

Nie bardzo wiadomo, co chciał osiągnąć następca Mahé de La Bourdonnais, były senegalski gubernator Pierre Félix Barthélemy David (1711–1795), budując na zapuszczonej wyspie zamek Reduit (château de Réduit).

Według niego dom ten miał służyć kobietom oraz dzieciom osadników i żołnierzy w razie ataku floty brytyjskiej. Trudno uwierzyć w humanistyczne motywacje Davida, gdyż imponującą posiadłość wzniesiono dzięki nieludzkim wysiłkom niezliczonej ilości niewolników. Poza tym — po co komu pałac w razie wojny?

Całość potrzebnego materiału, czyli kamienie, drewno i wapno, ponad ośmiokilometrową drogą z Port Louis do samego Réduit przytaszczyli na własnych plecach niewolnicy. Kolosalny koszt budowy przyspieszył tylko opróżnienie państwowej sakiewki poważnie nadwyrężonej zatonięciem okrętu Saint Gérain (1744).

Na statku znajdowały się niezbędne części do maszyn służących do obróbki trzciny cukrowej i wielka ilość piastrów (monet), zatem wraz z jego zatonięciem głód i nędza zajrzała w oczy nie tylko niewolnikom, ale również ich panom. Tych ostatnich, obciążonych długami w następstwie spekulacyjnego systemu finansowego Kompanii, czekała nieuchronna ruina.

W 1764 roku stojąca na skraju bankructwa Francuska Kompania Wschodnioindyjska oddała koronie francuskiej Maskareny, a wraz z nimi wszystko, co posiadała: faktorie, okręty, towary oraz niewolników. Ile-de-France zarządzali teraz (mianowani przez monarchę) gubernator Jean-Daniel Dumas i intendent Pierre Poivre, przed którymi stanęło niełatwe zadanie.

Oprócz problemów związanych z wyżywieniem, zaopatrzeniem i rozbudową kolonii główną trudnością okazało się utrzymanie dyscypliny i porządku publicznego. Wojsko, jakie do tej pory przysyłała Kompania, zamiast pomóc, przysparzało dodatkowo kłopotów. W skład sił obronnych wchodzili dezerterzy, niebezpieczni złoczyńcy i inni, świeżo wyciągnięci z więzień delikwenci, którzy po zejściu na ląd i odsłuchaniu najsroższych rozporządzeń zadomawiali się, gdziekolwiek im się spodobało. Sąsiedztwu nie pozostawało nic innego jak wznosić ku niebiosom modlitwy o jak najszybszy koniec krwawych burd!

Pomiędzy dwoma zarządcami małej wyspy stosunki układały się… marnie. Rozpętali oni między sobą zaciekłą, osobistą wojnę. Grubo ciosany, toporny wręcz charakter Dumasa contra subtelny umysł Poivre’a, voilà un mariage z góry skazany na porażkę. Nie ujmując temu pierwszemu, bardziej intrygującą jednak wydaje się historia Monsieura Poivre’a.

Wszystko wskazywało na to, że młody Pierre, urodzony w Lyonie w 1719 roku, wybierze karierę zakonną. Wola boska skierowała go jednak na zupełnie inne tory. Pasjonat nauk przyrodniczych i utalentowany rysownik wyruszył w podróż z misją ewangelizacyjną na Daleki Wschód. W wyniku niesprawiedliwego pomówienia został osadzony w kantońskim więzieniu, gdzie — nie tracąc czasu — nauczył się miejscowego języka. Umiejętność ta pomogła mu nawiązać doskonałe stosunki z wicekrólem i odzyskać, dzięki swej rezolutności, wolność. Z czasem zapomniał on o bogobojnym posłannictwie, kierując swoje zainteresowanie ku handlowi i rolnictwu. Łebski Poivre zawiązał w Indochinach ważne sympatie i podczas jednego z entrevue z Kompanią przedstawił jej propozycję budowy solidnej relacji handlowej z tym bogatym regionem świata. Już wtedy myślał o sprowadzeniu na Ile de France egzotycznych sadzonek i kosztownych przypraw, co równe było z gwarancją stałych, obfitych dochodów tak dla Kompanii, jak i dla niego samego.

Poivre doskonale wiedział, jak ominąć pułapki Holendrów, którzy puszczali w obieg fałszywe mapy tylko po to, by zmylić konkurentów i utrzymać monopol na uprawę i handel tak bardzo cennych, bo trudno dostępnych towarów. Udało mu się wreszcie, nie bez licznych perypetii, przywieźć na wyspę nasiona delikatnych roślin i rozpocząć ich uprawę. Alleluja!

Człowiek o miłej powierzchowności, otwarty i układny, zręcznie korzystał z wiedzy mądrych tego świata, którzy coraz częściej zaglądali na Ile-de-France. Botanicy, naturaliści, inżynierowie, eksploratorzy, meteorolodzy, miłośnicy nauki i wszelkiej innej wiedzy spotykali się tutaj, aby wymienić swe doświadczenia, rzucając nowe światło na wiele niewyjaśnionych jeszcze spraw. Dręczony ustawicznymi atakami nieprzyjaznych mu osób, Poivre kupił dawną posiadłość gubernatorską Château de Mon Plaisir (tę samą, którą wybudował sobie La Bourdonnais) i tamteż, w samotności, oddawał się swej pasji, jaką było pielęgnowanie cennych sadzonek gałki muszkatołowej, goździków, cynamonu, pieprzu, drzew mango i kakao (1770).

Przydomowy ogródek przez lata wzbogacał się o nowe okazy, by przekształcić się w na bogato zagęszczony ciekawymi eksponatami park — najsłynniejszy na półkuli południowej ogród botaniczny Jardin de Pamplemousses. Przynajmniej taką opinią cieszył się jeszcze do niedawna…

Ogród Pamplemousses

Poivre doskonale zdawał sobie sprawę, że właśnie doprawił, i to na ostro, holenderski, monopolowy kocioł. Zachwiał światowym handlem cennych przypraw. Zalecił, aby plantacje tych roślin nie były ograniczone wyłącznie do terytorium Ile-de-France. Od tej pory będą one uprawiane również na Seszelach, na wyspie Bourbon i nawet w Gujanie Francuskiej.

Acha, jeszcze jedno: „Poivre” po francusku znaczy „pieprz”. Cóż za niezwykły zbieg okoliczności!

•••

Ze stojących w przedpokoju walizek wyciągało się, co popadnie, bo jakoś czasu nie było, żeby wszystko wypakować i poukładać jak Bóg przykazał. Misiek trochę mruczał, ale że sam na nic czasu nie miał, zgodnie Basi przytaknął, gdy Suria, kreolska gosposia, zaproponowała, że się tym zajmie. Walizki zniknęły i w przedpokoju oraz w szafach było teraz ładnie.

Tak sobie Zaworscy w domku zamieszkali, oswajając się z tutejszą innością. Myślałby kto, że egzotyka ujmie ich niebanalnością, zaskoczy jakimś romantyzmem. Nic podobnego.

Już podczas trzeciej nocy odkryli rację bytu wiader stojących pod garażową wiatą. Obudziło ich kapanie — w domu padał deszcz. W kuchni lało się z sufitu, w biurze i w salonie na parkiecie formowały się kałuże. Latali więc i przestawiali te pieprzone wiadra, a że padało co noc, po paru dniach wiadra zamieszkały u nich na dobre i najzwyczajniej przestali je zauważać. Okrążali je sprytnie, natomiast Suria starannie opróżniała ich zawartość. Nawet nie było widać kiedy. Na pytanie, jak to będzie dalej, właściciel zapewnił, że to prowizorka, ale pena problem (nie ma problemu), robotnicy kończą izolację dachu, czyli na razie deszcz w domu to normalka.

W ten właśnie sposób przez kolejne trzy tygodnie Baśka asystowała nieustannemu pochodowi robotników. Musiała przyznać, że trochę dziwnie czuła się we własnym domu trochę obserwująca, trochę obserwowana. Niezręcznie było jej pozostać w stroju kąpielowym, ale przecież gorąco jak cholera, więc jak tu nie siedzieć w basenie albo na leżaku?

Defilowali sobie kreolscy etatowcy przed oknem w kuchni, ale za każdym razem ładnie się kłaniali (bonzur, madame!), defilowali przez taras (bonzur, madame!), odpoczywali na leżąco pod wiatą garażu, gdzie jedli śniadanie (bonzur madame!), a potem znowu robili pauzę, nie było wiadomo, czy to już przerwa obiadowa, czy jeszcze to niedojedzone śniadanie. Po południu znikali gdzieś jak duchy. Coś tam robili, ale co? W końcu ponoć skończyli. Zapomnieli wiertarki i drabiny.

Zamiast w swoim olbrzymim łóżku z baldachimem, Lola wolała spać na kanapie. Najzwyklejsza polska fobia pająków przerobiona na lokalne warunki. Otoczona barierką z opryskanych targetem kartonów (zupełnie jakby robale nie mogły pokonać tej absurdalnej bariery) Lolcia chowała się cała pod prześcieradło. Twardo utrzymywała, że owszem, ma czternaście lat, ale każdy ma prawo się bać i strach wcale nie jest odwrotnie proporcjonalny do wieku. Miała rację i nie można jej było za to winić, bo karaluchy wielkości młodych prosiaczków galopowały po ścianach i podłodze w jej pokoju (czasami też w łazience), gdy tylko włączało się światło. A dom przecież nowiutki! Szukaj błędu, kolego. One po prostu tu mieszkały.

Dziwne rzeczy działy się w tym budynku. Zanim się człowiek nauczył, często przeklinał. A jeśli nie, to przynajmniej się dziwił. Na przykład trzeba było spuszczać z kranu gorącą wodę, żeby się nie poparzyć. Najczęściej nerwy puszczały Boskiemu i kwitował wtedy na cały głos:

— Kuźwa, tu wszystko działa na odwrót!

Biegnące po dachu czarne rury (kto owijałby je w wełnę izolacyjną, przymrozków przecież nie zapowiadali), nagrzewały się tak bardzo, że doprowadzały do prysznica gorący jak piorun gejzer. Dopiero po długiej chwili włączał się regulator temperatury i można było się myć.

Michał próbował obracać wszystko w żart. — Dupa szara, synku, ale damy radę! Matka, powiedz, że damy radę, nie?! — zwracał się do Basi, na co ta reagowała długim westchnieniem i wymownym wzniesieniem oczu ku niebu.

Basia narzekała na wszystko, a pomstującą litanię zaczęła od pralki, która prała jedynie zimną wodą, bo konstruktor najwyraźniej nie przewidział żadnego systemu podgrzewania. Prała źle, za to wirowała tak dobrze, że nawet lniane spodnie potrafiła potargać… Za nic jej rozkminić nie mogła, trzeba było dziwną pralkę wymienić.

Psioczyła Basia na zasuwane kraty w oknach i drzwiach. Nieprzyjemny zgrzyt zamykanej harmonijki kojarzył się bardziej z zakładem karnym niż z luksusową chatą w egzotycznym raju. Wszędzie jednak było tak samo: u sąsiadów, w całej dzielnicy, w mieście, na całej wyspie… Zaciągasz kraty jak w PRL-owskim warzywniaku i wychodzisz. W domu nikogo nie ma, za to jest przeciąg. Za gorąco, żeby wszystko pozamykać, nawet najlepsza klima nie da rady odświeżyć zakiszonego przez cały dzień mieszkania. W końcu i ona stwierdziła, że całkiem to pomysłowe, co więcej, parę miesięcy później okazało się, że kraty chronią również przed włamaniem. Zdarza się, a bo co? Wszędzie na świecie można po pysku oberwać. Potem tylko w gazetach o tym piszą i człowiek ma wrażenie, że jego to nie dotyczy, bo zawsze na sąsiada pada. A przecież nie zawsze.

Wisienką na torcie rzeczy nieprawdopodobnych okazał się kosmiczny poziom inżynierii pracownika zatrudnionego do obsługi basenu, którego usługi, podobnie jak i ogrodnika, wliczano w czynsz. Nikt właściwie nigdy z nim nie rozmawiał, a facet co parę dni przyjeżdżał wcześnie rano rowerem, wchodził do ogrodu tylnymi drzwiami, czyścił basen specjalnym odkurzaczem, sprawdzał pompę, filtry, a potem zwijał manatki. Czasem machało mu się przez okno na „dzień dobry” i tyle.

Wszystko wydawało się w porządku aż do dnia, kiedy to jeden po drugim zaczęli się drapać. Okazało się, że każdy cierpi tak samo, może słońce ich przypiekło? Nic nie dawało smarowanie ciał różnymi kremami…

Gdy Basia ze zdumieniem odkryła, że jej blond pasemka, z których tak była dumna, po prostu zzieleniały, było jasne, że wykąpali się w czymś, co zawierało połowę tablicy Mendelejewa. W wyniku błyskawicznie przeprowadzonego wywiadu basenowy wyznał, że „zapomniał uprzedzić, bo miał kłopot z algami, ale dał sobie radę”. No co? Wszyscy tak robią, hop-siup, kanisterek kwasu chlorowodorowego i w ciągu paru godzin ma się znowu turkus jak ta lala!

Minęło kilka tygodni, Michała rzuciło w wir pracy, dzieciaki zajęły się odkrywaniem wyspiarskich rozrywek. Z basenu Zaworskich powolutku znikały algi i kwas, a Basia… w dalszym ciągu nie miała pomysłu na swoje nowe życie.

•••

Gwiazda Oceanu Indyjskiego i jej rewolucja

Rok 1767. Koloniści z wielką ulgą przyjmują do wiadomości przynależność Ile-de-France do korony francuskiej.

Przez ostatnie lata zarządzania Kompanii Wschodnioindyjskiej Port Louis cierpiał na brak zainteresowania ze strony władz. Wiele okolicznych budynków obracało się w ruiny, a zamulony i zaśmiecony wrakami statków port nie zachęcał do wizyt. Handlarze załamywali ręce nad podatkowym haraczem, bo warunki wymiany towarów pozostawały nadzwyczaj nędzne. Dlatego też, gdy tylko Francuzi znieśli zawyżone opłaty, wyspiarski biznes złapał drugi oddech.

Port Louis stał się wolnym portem (1770), a zamiast papierów wartościowych, których wartość nigdy nie była pewna, wprowadzono do obiegu gotówkę, co pozwoliło na pobudzenie globalnego popytu oraz skupianie wolnych kapitałów finansowych i przekształcanie ich w kapitały obrotowe. Co więcej, zapoczątkowanie wolnego handlu w Indiach oraz królewskie poparcie dla rozwoju lokalnych operacji handlowych sprawiło, że prowadzenie interesów szło teraz łatwiej! Większych i mniejszych kupczyków ogarnęła prawdziwa gorączka. Czyżby zażegnano widmo nędzy?

Podczas amerykańskiej wojny o niepodległość (1775–1783) Ile-de-France wykorzystywano jako główną bazę morską i wojskową francuskich kampanii przeciwko Brytyjczykom w Indiach. Wielu żołnierzy i marynarzy w drodze do Indii zatrzymywało się Port Louis, co miało znaczący wpływ na rozwój jego gospodarki.

Z biegiem czasu liczba statków z Azji, Afryki, Europy i Ameryki zawijających na Ile-de-France rosła jak na drożdżach, a wraz z nią — dochody. Zawitały tu różne towary: artykuły spożywcze (głównie ryż), wino, tekstylia, meble, ceramika, towary luksusowe, no i… znowu niewolnicy. Została rozbudowana stocznia, port oczyszczono z wraków, zmodernizowano sprzęt. Drewniane domy w Port Louis kompletnie zastąpiono kamiennymi, wybrukowano ulice, wzniesiono koszary i szpitale dla około 2500 żołnierzy. Rzecz jasna niewolnicy nie skorzystali z tych udoskonaleń, ich sytuacja nie zmieniła się nawet o jotę.

Ile-de-France zaczęła eksportować wiele produktów, w tym kawę, indygo, herbatę, tkaniny, goździki, cynamon, gałkę muszkatołową i heban. Powoli, ale zdecydowanie, tak jak przewidywał La Bourdonnais, wyspa stała się platformą dystrybucyjną całego Oceanu Indyjskiego. Trzeba zaznaczyć, że oprócz zagranicznych udziałowców korzyści przypadały jedynie niewielkiej garści białych osadników i paru wolnym, kolorowym kupcom. Niestety, szara codzienność zalążka klasy robotniczej pozostawiała wiele do życzenia. Wśród najniższej warstwy społecznej nadal królowały bród, smród i ubóstwo. Brak pieniędzy, żywności, opieki zdrowotnej…

Pomimo regularnie nawiedzających tę małą skorupkę gwałtownych huraganów i okrutnych epidemii chwiejnej sytuacji politycznej między Francją i Anglią, zaciekłych bitew korsarzy, głodu i śmierci zbierającej wśród niewolników spore żniwo, tutejsza śmietanka towarzyska wydawała się nie zaprzątać sobie głowy codziennymi troskami.

Interesy szły świetnie, po co więc martwić się trywialnymi boleściami plebsu? Oddalona od ojczyzny grupa francuskich osadników wykreowała swoisty, kręcący się wokół nich samych egzotyczny mikrokosmos. Chęć utrzymania europejskiego stylu życia i legendarnej, paryskiej elegancji spajała bogatą elitę… Francuska kolonia pragnęła być postrzegana jako referencja dobrego smaku. Tutejsze kokietki w niczym nie ustępowały swym kuzynkom z Champs Elysée, wydając szykowne bale, a przy ich okazji — istne fortuny na kapelusze, rękawiczki i przywożone prosto z Indii najdroższe tkaniny.

Port Louis bawił się, topiąc kłopoty we francuskim szampanie. Na deskach stołecznego teatru wystawiano Moliera, dyskutowano o filozofii i sztuce, a pod kryształowymi żyrandolami klawesyn grał do kotleta. Pardon, do cari z kurkumą…

Gwiazda i klucz Oceanu Indyjskiego

W rzeczywistości solidne, rodzime fortuny można było policzyć na palcach jednej ręki. To właśnie ich prywatne fundusze finansowały ambitne projekty, których jak na tak mały kraj o dziwo nie brakowało. Wyspa jako jedna z pierwszych na południowej hemisferze wydawała własną drukowaną prasę. Wypuszczenie w Port Louis w 1784 roku z pewnością pierwszego w tym rejonie ogromnego balona napełnionego ogrzanym powietrzem dowodzi, że przewijało się tędy, wraz ze swymi pieniędzmi, wiele nietuzinkowych i nowatorskich umysłów.

Ile-de-France — nie bez racji nazwana „Gwiazdą i Kluczem Oceanu Indyjskiego” (Stella Clavisque Maris Indici), mieniła się na tropikalnym firmamencie jak nigdy dotąd. Niejedna osobistość, uwiedziona beztroskim, wyspiarskim stylem życia zdecydowała się zatrzymać tutaj na stałe nie tylko po to, aby korzystać z przyjemnego klimatu i obracać się w eleganckim towarzystwie, ale również by ubijać korzystne interesy. Zawarte tutaj handlowe kontakty otwierały drogę do zachodniej Afryki, Azji i Chin.

Rewolucja francuska dotarła do Port Louis w marcu 1790 roku na pokładzie okrętu płynącego z Bordeaux. Przywiózł on nowiutką, lśniącą gilotynę, której jedyną ofiarą okazała się wyleniała koza, bo właśnie na niej odbyła się generalna próba koszmarnej maszynerii…

W kontekście europejskim rewolucja celowała głównie w przywileje, jakie przysługiwały klerowi i szlachcie. Tymczasem na wyspie nieliczni duchowni klepali biedę, a „szlachta” w pewnym sensie opiekowała się resztą społeczeństwa, gdyż zapewniała maluczkim pracę. Odwieczny system niewolniczy utrzymywał w ścisłym związku całość kolonialnego społeczeństwa, zapewniając dwie możliwe pozycje: pana — przedsiębiorcy (producenta, rolnika, kupca, awanturnika — niepotrzebne skreślić) lub poddanego — robotnika.

Przed rewolucją populacja wyspy liczyła około czterdziestu tysięcy mieszkańców, w tym około trzydziestu czterech tysięcy niewolników. Nieliczne głosy opowiadające się za obaleniem niewolniczego systemu okazały się dudniącym echem tego, co działo się w Europie. Należy żałować, że ucichły równie szybko, jak się pojawiły. Nikomu nie śniło się nawet, że może być inaczej.

Gdy we Francji w imię wolności, równości i braterstwa spadały królewskie głowy, na Ile-de-France nikt z Kolorowych i Negres nawet nie myślał, aby podnieść rękę na swego właściciela. Niepiśmienna biedota nie miała dostępu do informacji, jakie przybywały na wyspę na handlowych okrętach. O buncie niewolników na Jamajce, o karach dla obywateli amerykańskich uczestniczących dobrowolnie w międzynarodowym handlu niewolnikami, o wielu jeszcze fundamentalnych zmianach na skalę światową mówiło się wyłącznie w wyższych sferach. Zmiany te, rzecz oczywista, niepokoiły wielu właścicieli, lecz nie aż tak, aby nie spali po nocach!

Od 21 lipca 1790 roku wyspa wzbogaciła się o swe Walne Zgromadzenie, które można uważać za prababkę dzisiejszego Parlamentu. To on nadał Ile-de-France statut niezależnego konstytucyjnie państwa.

Gdy w 1794 roku dekret rządowy ogłosił zniesienie niewolnictwa we wszystkich koloniach francuskich, franko-maurytyjscy osadnicy po prostu jednogłośnie go zlekceważyli i dotychczasowy układ pozostał bez zmian. Białym nie opłacało się zmieniać dotychczasowego status quo, a utrzymywani w nieświadomości Czarni nie zdawali sobie sprawy z odgórnie ustanawianych zarządzeń.

Wydawało się, że wszystko pójdzie z górki, ale jak to zwykle podczas wielkich zakrętów historii bywa, niejeden czyhał na okazję, aby w porewolucyjnym zamieszaniu uszczknąć, choć trochę cudzych pieniędzy lub namiastki władzy, a w najlepszym razie — obydwu naraz. Wyspa buntowniczo chciała rządzić się sama. Nastał czas wieców, narad, manifestacji.

Niebawem, podobnie jak we Francji, rząd odciął się od Kościoła. Oddzielono śluby kościelne od cywilnych, zalegalizowano rozwody, poszczególne regiony wyspy zyskały na niezależności i praworządności, a każdy mieszkaniec został wpisany do obywatelskiego rejestru. Wyspiarskie prawo jednak w paradoksalny sposób wykluczało z ideologicznego hasła „wolność, równość, braterstwo” niewolników. Wolnym, kolorowym osobom, w miejsce nowo uchwalonych praw człowieka, zaproponowano status hybrydowego dziwoląga. Nie byli już Dzikusami, ale daleko jeszcze im było do Białych.

Wśród rewolucyjnych decyzji, najbardziej nowatorskim okazał się dekret Zgromadzenia Narodowego znoszący tytuły i insygnia szlacheckie (1790), ustanowienie podziału na gminy oraz powołanie komitetu administracyjnego drogą wolnej elekcji. Populacja wyspy liczyła wówczas 59 020 osób, w tym 49 080 niewolników.

Przybyły na Ile-de-France w 1803 roku francuski generał Charles Mathieu Isidore Decaen ostatecznie rozprawił się z rewolucyjnymi dyrdymałami i wprowadził istnie wojskowy porządek. Całkiem nieprzypadkowo zmienił też nazwę stolicy Port Louis na Port Napoleon; monarcha często okazywał przychylność tym, którzy potrafili głaskać jego próżność… Chęć przypodobania się Napoleonowi nie przyniosła żadnych efektów i w niedługim czasie na wyspie ponownie zaczęło brakować dosłownie wszystkiego. Zaniedbane rolnictwo w żaden sposób nie potrafiło sprostać zaopatrzeniu mieszkańców.

Wiele razy w historii Mauritiusa społeczność musiała radzić sobie z głodem, lecz obecnie, oprócz braku żywności, czekała ją konfrontacja z ostrzącymi sobie na nią zęby Anglikami. Mon Dieu, jak można było nie zauważyć, że angielskie imadło zaciska się coraz mocniej?

•••

By uniknąć jałowych dyskusji ze starymi, zawsze starał się wracać przed wschodem słońca, wtedy jeszcze spali. Mógł wślizgnąć się przez okno na tarasie lub otworzyć skrzypiące, główne drzwi i cichaczem przejść korytarzem tuż pod nosem rodziców w sypialni. Wybierał zawsze pierwsze rozwiązanie, trzymając na wszelki słuczaj klucze od wejścia w kieszeni.

Wlazł przez niedomknięte okno i zdębiał. Ktoś zebrał kupę brudnych ubrań walających się po podłodze. Leżały tam od dnia przyjazdu. Równo zasłane łóżko zapomniało wreszcie o nieświeżej pościeli. Zniknęły mokre ręczniki przerzucone przez oparcie krzesła… Omal nie wybuchnął śmiechem na widok poukładanych według formatu książek. Obok literackiego szeregu, stały na baczność w słoiczkach po dżemie jego wiecznie szwendające się ołówki i grafity, a plik porozrzucanych szkiców wreszcie zamieszkał w przezroczystej teczce. Ulotniła się gdzieś zgrzewka na wpół opróżnionych butelek wody i napoczęte ciastka, których paczki magazynował pod łóżkiem. Niemożliwa do ogarnięcia konstelacja kabli, zasilaczy i słuchawek spoczywała grzecznie na dnie przywłóczonego z Polski pudełka po wawelskich czekoladkach. Tylko komputer zdawał się nieruszany. Równiutko wyłożone na parapet, zabłocone wczorajszym trekkingiem buty suszyły w porannym słońcu wyciągnięte języki… Pachniało świeżą kawą i… rogalikami babci Marci?!

— Zwariowałaś?! Porządki tak z rana? Mamo, nie przeginaj! — Wlazł do kuchni, przysiadł do stołu i chwycił za słodkie ciasto.

— To nie ja. To ona. — Z nogą założoną na kolanie, nie odrywając wzroku od filiżanki, Baśka wskazała brodą na krzątającą się Kreolkę. Rogalik zawisł mu w pół drogi do ust.

— Suria mi posprzątała?

— No jasne, że Suria, a kto?

— No i dobrze, to o co biega?

— Jak widzę ten jej fartuszek i durne falbanki to mi się słabo robi. Ciągle „proszę pani tu, proszę pani tam”… potulna jak owieczka. Wkurza mnie i tyle. Wiesz, że już mi dwa razy kawę podała? Pierdniesz tylko, już okno otwiera… Wczoraj opłukała cały sprzęt taty… deski, piankę, kask… wszystko. Rozumiesz? Wszystko! Zanim bramę zamknął i zajrzał do garażu, ta już cały majdan z paki ściągnęła i szlaufem potraktowała! Łóżka ściele jak w hotelu. Majtki według koloru układa. Uważaj, gdzie głowę kładziesz, bo ci mózg wypoleruje… Cofnęliśmy się, synku, w czasy kolonialne! — Upiła łyk kawy.

Boski, nadal z rogalem w powietrzu, zmarszczył czoło, nie łapał. Wreszcie palnęła:

— Niezręcznie mi! To wstyd! Widziałeś już kiedyś taki cyrk?

Zanim zdążył wziąć oddech, wycedziła przyciszonym głosem:

— Ma przychodzić co-dzien-nie… Zrobiła kawę i rogaliki. Chcesz jeszcze? — Nie czekając na odpowiedź, wcisnęła mu kolejnego i sunęła dalej: — Właściciel mówił, że u niego la bonne jest wliczona w czynsz. Rozumiesz? Wliczona! Osiem godzin dziennie!

— Przestań, mamo, przyzwyczaisz się. Daj tej kawy! — odpowietrzył się i wpakował do buzi dwa ciacha naraz. Ale Baśka jechała już na całego i darła się szeptem:

— Co ona tu, kurzy ryj, będzie robić?! Czyścić kryształy i srebra? Ma gotować i robić zakupy. Prać, prasować, cerować, co trza. Ponoć potrafi robić wyśmienite curry… ciekawe czy schaboszczaka ogarnie? Ma nawet myć samochód, czujesz? Terenowca! Po co mi obca baba w domu przez cały dzień? Jak ja se z nią poradzę? A jeśli coś ukradnie? Albo zepsuje? Cholera wie, co jej może przyjść do głowy. Będzie szperać po szufladach. Trzeba będzie wszystko chować. Cholera! Po co nam ten cały kram? — Baśkę nosiło.

Nie wiedziała jeszcze, że gosposia swoją cierpliwością i maniacką dokładnością uratuje in extremis wyjazd Miśka na pogrzeb ojca… że na pół godziny przed wyruszeniem na lotnisko znajdzie zawieruszony paszport. I utopiony pierścionek urodzinowy na dnie basenu… to też będzie ona.

Że uważać będzie co dzień, co do gęby wkładają, bo inaczej przez te wszystkie zapiekanki, hamburgery i inne kebaby cała rodzina miałaby już nadwagę wieloryba w dwudziestym miesiącu ciąży. To ona uważać będzie, żeby w kuchni była sól, a papier toaletowy w kiblu. Pod kontrolą Baśki mogłoby być na odwrót.

Ona wiedzieć będzie, gdzie poniewiera się ta cholerna ładowarka do starej nokii, żeby można było odzyskać numer dziadkowego notariusza w Polsce. Misiek będzie bezskutecznie walczyć z karaluchami przez parę bitych tygodni, ona da radę jakąś chińską kredą w ciągu doby… Zapierze białe skarpetki, których żywot kończy się zazwyczaj po dwóch dniach, delikatnie podniesie oczko w plecionej bluzce z Valentino, zamiecie w śmietniku po śmieciarzach, bo oni jak burza z piorunami…

Ona wreszcie pocieszać będzie Lolcię po tym, jak ktoś rąbnie jej w klubie torebkę. Swój komplet kluczy podrzuci, gdy Baśka nieopatrznie drzwi zatrzaśnie, a Misiek z Lolą na Wielkanoc do Polski pojadą. Garnek ciepły zostawi z pachnącym rougaille… takie mało pikantne, jak Madame lubi, i obrany świeży ananas, i mango dla Boskiego.

Czterdzieści stopni w cieniu, wszyscy zdychają, a ona ze zroszonym czołem prasować będzie prześcieradła. Telefon odbiera i każdą wiadomość przekazuje co do słowa, tyle że ustnie. Bo Suria czytać i pisać nie umie. Ale wszystko pamięta i nic jej się nie myli.

Rodzinę sama utrzymuje, męża po wypadku i dwoje dzieci, no i dojeżdża autobusem ponad godzinę w jedną stronę. Niewidoczna, nikomu w drogę nie włazi, ale gdy człowiek zaczyna się wściekać, bo mu nie po myśli idzie, nagle na pomoc wyrasta spod ziemi. Czarownica.

Nikt właściwie nie wie, ile Suria ma lat. W ciele dojrzałej kobiety mieszka dźwięczny, dziewczęcy głos… Suria ma kocie ruchy i błyszczące oczy. Zawsze uśmiechnięta. Zawsze do usług. Nasza Suria.

Tego właśnie Baśka, kwocząc o hipotetycznych kradzieżach sprzątaczki, jeszcze nie wiedziała.

•••

Co ma pirat do wiatraka?

Legenda mówi, że za każdym razem, gdy korsarz ukrywał swój skarb gdzieś w piachach tropikalnego wybrzeża, zakopywał wraz z nim żywcem niewolnika, by stał na jego straży. Jak na razie trudno tę legendę potwierdzić. Jeśli ktoś już te skarby odkrył, pewnie wolał zachować dyskrecję…

Podczas gdy skarby ciągle nakręcają wyobraźnię, pojęcia „pirat” i „korsarz” są używane zamiennie, a przecież odnoszą się do dwóch różnych rzeczy. Pirat kradł wyłącznie do swojej kieszeni, natomiast korsarz operował legalnie, oddając część łupu na rzecz skarbu państwa.

Na Ile-de-France najliczniejsza grupa korsarzy pojawiła się parę lat po rozpoczęciu wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Konflikt zbrojny pomiędzy Królestwem Wielkiej Brytanii a jego trzynastoma koloniami w Ameryce Północnej w latach 1775–1783 skupił uwagę mocarstwa gdzie indziej niż na maleńkim Mauritiusie. Pozwalało to wszelkiej maści piratom łupić wracające z Indii angielskie okręty, a przy okazji podtrzymywać przy życiu wypatrujących pomocy wyspiarzy. Nie gardzili oni zresztą żadną inną łodzią kręcącą się po tutejszych wodach.

Już od pierwszych dni swych rządów generał Decaen wydał listy patentowe (lettres de marque) uprawniające do korsarskiej praktyki. Rozbój? Ależ gdzie tam, zwykłe przedsiębiorstwo! Francuska flota zajmowała się teraz, najzupełniej otwarcie, rabunkiem wszystkiego, co unosiło się na powierzchni oceanicznych wód. Imponujące korzyści, jakie przynosił ów interes, sprawiały, że wielu żołnierzy oraz marynarzy na etacie państwowym dezerterowało na rzecz służby na korsarskich okrętach. Dotychczasowi negocjatorzy i handlowcy pospiesznie zbroili handlowe okręty. A nuż, widelec los się uśmiechnie?

Najsłynniejszy korsarz tej epoki to Robert Surcouf z Saint Malo (Bretania). Od 1789 do 1794 kierował operacjami floty liczącej prawie piętnaście tysięcy wojaków! Jego legendarna odwaga i nadzwyczajne zdobycze zapewniły mu protekcję królewską i sympatię lokalnych handlarzy. Ponoć Anglicy wymiękali już na samo wspomnienie jego imienia! Ten, kto zainteresuje się trochę lepiej życiorysem nieustraszonego korsarza, znajdzie z pewnością niejedną anegdotę na temat jego buńczucznego charakteru i ciętego języka. Jedna z nich dotyczy dialogu pomiędzy Surcoufem i brytyjskim oficerem, jaki wywiązał się podczas zaciekłej walki przeciwnych wojsk. Oficer rzucił zaczepnie: „My, Anglicy, walczymy o honor, a wy, Francuzi, o pieniądze!”. Ponoć Surcouf odparował z uśmiechem: „Sir, każdy walczy o to, czego mu brakuje…”.

•••

Przyszła paczka od babci Marci. Pochłonięta jej wypakowaniem Basia wyprostowała na moment cierpnące plecy i głucho jęknęła na widok wiszącego nad kuchennym blatem zegara. Robiło się późno.

Miała kończyć, gdy niechcący trąciła łokciem starannie ułożony stos ptasiego mleczka, które poleciało prosto na dwójniaka sandomierskiego blend i suchą krakowską. Całe szczęście, wcześniej odłożyła na półkę stertę czasopism, biografię Mrożka i „Wojnę” Céline’a, na którą czekała już od paru tygodni.

— Kurczę, już siódma?… — Zgarnęła resztę przesyłki w kupę i bez ceregieli przesunęła wymieszany teraz sklep spożywczy z monopolowym pod ścianę. Chwyciła w locie starą torebkę i klucze, zdążyła ryknąć: — Wychodzę! — I już jej nie było.

Czekała potem w galerii ponad godzinę. W końcu przyszła wiadomość, że dziewczyny odwołują spotkanie. Dała za wygraną, rozsiadła się wygodnie na tarasie pierwszego napotkanego baru, zamówiła ulubiony pinot noir i wysłała ostatniego SMS-a pod tytułem „ja też Was pi...przę, see you girls, Smaley”.

Nie dokończyła kieliszka, gdy zauważyła wychodzące z windy koleżanki. Zadrżała jej ręka, ale zdążyła się opamiętać. Mogła być z siebie dumna — stara torebka z przetartymi rogami wyglądała lepiej niż stara torebka z przetartymi rogami i plamą po czerwonym winie.

Gąski szły zwartym stadkiem. Gęgały i kręciły kuperkami. Sportowy Oxbow wymieszany z Armanim, Guccim i pieron wie czym… Wszystko w kolorach brudnego różu, lawendowych pól i wytartych szmaragdów. Miały iść do knajpy. No… właśnie poszły. Bez niej.

•••

Keep calm & podpisz kapitulację

Anglicy zmęczeni ustawicznymi napadami na ich powracające z Bombaju, wyładowane po uszy statki zdecydowali się rozprawić z korsarskim gniazdem na Ile-de-France. Całkiem prawdopodobne, że był to tylko pretekst do dawno planowanego ataku…

Można sobie wyobrazić zaskoczenie trzydziestu ośmiu zaspanych Francuzów stacjonujących w sierpniu 1810 roku na Ile de la Passe, gdzie znajduje się jedyne głębokie przejście przez rafę koralową w całym regionie południowym. Do tej pory miejsce to przypominało bardziej zapiecek u Pana Boga niż wojenny front!

Rozegrała się tam pasjonująca bitwa: liczniejsi Anglicy szybko wzięli we władanie tak sam morski przyczółek, jak i kilka umocnień wojskowych na stałym lądzie. Gdy powracający ze swoją flotą (z wyprawy do wschodniej Afryki) generał Duperré zorientował się, że dumnie powiewający, zatknięty przez Anglików na Ile de la Passe francuski sztandar ma na celu zwabienie go w pułapkę, było już za późno. Brytyjczycy posłużyli się ponadto francuskim tajnym kodem i w celu odwrócenia uwagi generała wysłali mu depeszę z fałszywą informacją wskazującą na obecność wroga w zupełnie innym miejscu. Tym sposobem francuska fregata wpadła prosto w paszczę lwa.

Mimo sprytnego posunięcia trójkolorowi brawurowo odparli podstępny atak i wskutek niezwykle zaciętej, trwającej siedem dni bitwy morskiej (20–27 sierpnia 1810) odnieśli miażdżące zwycięstwo nad Anglikami. Ciężko rannych obydwu kapitanów wojsk Dupperré (strona francuska) i Willoughby (strona angielska) leczono razem w tym samym budynku, który dzisiaj mieści Muzeum Marynarki Wojennej. Można tam obejrzeć zabytkową, porcelanową kolekcję, starożytne mapy, dzwony z rozbitych żaglowców (między innymi z „Saint Gérain”) i różne inne przedmioty świadczące o czasie, gdy Francuzi i Brytyjczycy toczyli wielkie bitwy morskie. Natomiast pamięć tego niezwykłego zwycięstwa została uwieczniona na Łuku Triumfalnym w Paryżu obok innych sławnych sukcesów napoleońskich jako „bitwa w Grand Port 1810”.

W parę miesięcy później Anglicy powrócili na Ile-de-France z siedemdziesięcioma sześcioma okrętami i ponad dziesięciotysięczną armią, aby po krótkiej negocjacji spisać akt kapitulacji i wziąć wyspę w swoje władanie. Francuski gubernator Decaen dysponował zaledwie czteroma tysiącami wojaków, nie było zatem sensu rzucać się z motyką na słońce. Port Napoléon powrócił do przedrewolucyjnej nazwy Port Louis, a sama Ile-de-France zmieniła miano na dawny, holenderski Mauritius, aby pozostać kolonią brytyjską przez następne 158 lat.

Wszystkim farmerom bezzwłocznie wypłacono odszkodowania za zniszczenia wojenne — owo dyplomatyczne posunięcie brytyjskiej administracji skutecznie uciszyło rozjuszone emocje i wzburzone umysły. Stare, dobre short & sweet znowu zdało egzamin…

Według traktatu paryskiego z 1814 roku Mauritius i podległe mu terytoria: Rodriguez, Tromelin, Seszele, Czagos i inne małe wysepki oficjalnie należały teraz do Anglików. Dla tego, co miało nastąpić, niebagatelne znaczenie miał fakt, że po przejęciu władzy Anglicy nie wzięli do niewoli ani jednego Francuza, nie zniszczyli ani nie zawłaszczyli sobie żadnych należących do Francuzów dóbr i nikogo stąd nie wysiedlili. Nie nastąpił też powszechnie oczekiwany masowy napływ angielskich rodzin. Zmienili się przede wszystkim urzędnicy.

Jedni i drudzy (ci w okienkach i ich petenci) musieli jakoś dojść do porozumienia. Legendarne językowe beztalencie Francuzów nie ułatwiało sprawy, ale z czasem zaczęto używać pojedynczych angielskich słówek, które do dziś stanowią stałą część „maurytyjskiego francuskiego”.

Podczas gdy serdeczna zgoda i kordialne uśmiechy jaśniały na twarzach kolonistów obydwu stron, proces emancypacji ciężko pracujących niewolników nabierał kształtu; rok 1811 zapoczątkował długą serię wytwornych bali, przyjęć, spotkań towarzyskich, spektakli i koncertów, tak jakby nikt nie wiedział, że już niebawem wybuchnie bomba…

Z inicjatywy brytyjskiego pułkownika Drapera w celu głębszej konsolidacji francusko-angielskich stosunków zorganizowano wyścigi konne na nowo zbudowanym hipodromie Champs de Mars.

Mauritius Turf Club stał się the place to be, gdzie pod rondem beżowej Panamy każdemu gentlemanowi, aż roiło się od biznesowych pomysłów. Mnożyły się wystawne przyjęcia — jak to wydane na inaugurację oświetlenia ulicznego w Port Louis (co z tego, że na olej kokosowy?), co pozwalało na jakiś czas odsunąć na bok piekące tematy. Notabene: Pierwszą instalację gazowego oświetlenia ulicznego w Port Louis oddano do użycia 9 listopada 1865 roku, z okazji urodzin Księcia Prince de Galle.

Przejmując kontrolę nad Mauritiusem, Anglicy zapewnili sobie otwartą drogę do Azji, a co za tym idzie — znacznej wielkości dochody. Przykładem kolejnego z wielu maurytyjskich paradoksów jest fakt, że i Francuzi nie kryli swego zadowolenia. Większość z nich była zadłużona po szyję, zatem zastrzyk finansowy, jaki oferował nowoprzybyły gubernator Farquhar, wywołał niemal zbiorową euforię. Nie na długo jednak.

Uchwalony jeszcze w 1807 roku przez brytyjski parlament projekt ustawy o zniesieniu handlu niewolnikami powrócił jak bumerang w roku 1813, aby stać się koszmarem francuskich plantatorów. Dotąd niepojęte stawało się coraz bardziej oczywiste.

Stan duchowy rządzącej Białej warstwy znakomicie ilustrują wydarzenia związane z przybyciem na Mauritius znanego abolicjonisty — Johna Jeremiego (Zérémie fine arrivé). Jego płomienne przemówienia o konieczności obalenia niewolnictwa wywołały ze strony plantatorów tak energiczny protest, że w obawie o swoje życie wykonał w tył zwrot i wsiadł z powrotem na statek, który go tutaj przywiózł. Powrócił raz jeszcze w kwietniu 1833 roku z odpowiednią eskortą… Oprócz niezłego fermentu, krwawych zamieszek i generalnej, parotygodniowej blokady stolicy skończyło się na tym, że wszyscy rozeszli się do domów. Biali zawzięcie bronili starego systemu, starając się wykazać jego praworządność i ewentualne katastrofalne konsekwencje jego obalenia. Według nich, mowy nie było o zmianie układu. Ça va pas, non?!

Zgodnie z artykułem 8 aktu kapitulacyjnego zdecydowano zachować dotychczasowy, napoleoński system administracyjny, natomiast co do wyboru religii — mieszkańcom pozostawiono wolną rękę. Powszechnie używano języka francuskiego i nadal pieczołowicie utrzymywano francuskie tradycje. Niestety, nic nie było w stanie wynagrodzić nadchodzącej utraty fundamentalnego przywileju, jakim było korzystanie z niewolniczej siły roboczej. Ponad dwie trzecie społeczeństwa Mauritiusa stanowili niewolnicy, dlatego też zachodzono w głowę, kto pójdzie w pole? Komu powierzyć uciążliwe prace?

Pomimo zaciekłych protestów właścicieli ziemskich 1 lutego 1835 roku kłopotliwa ustawa weszła w życie.

•••

Lola zawzięcie obgryzała mały paznokieć. Wyjęła go na chwilę, obejrzała i znowu wsadziła do buzi.

— Jak mam starym powiedzieć o psie? Pamiętasz, jak mnie nakryli z papierosami? Myślałam, że tata każe mi zjeść całą paczkę Marlboro.

— Ja nic mu nie powiem. — Boski siorbał zimną herbatę. — Żebyś potem musiała zjeść całego psa?!

— Głupi jesteś. Muszę go jakoś przemycić, potem się przyzwyczają. Od trzech dni leży na plaży, myślałam, że już nie żyje. Mama zmięknie, jak go zobaczy. Nie możemy go tak zostawić! Widać mu wszystkie żebra! Trzeba go odkarmić. I wykąpać. I coś chyba ma z łapami. Już sama nie wiem. — Wyjęła palec z ust i szturchnęła Boskiego. — Idziemy! Musisz mi pomóc, zanim coś mu się stanie!

Po niecałym roku pieszczot i psich wygłupów Szary, kundel z plaży, musiał odejść. Odkarmili go, odrobaczyli, wychuchali, a teraz… Nowotwór rdzenia, do tego jakieś cysty. Ostatnio łapami tak włóczył i stękał, że Baśce serce pękało. Chciała mu ulżyć, ale tak całkiem, bo weterynarz był stanowczy: długo na sterydach nie pociągnie, nerki mu puszczą, a potem tylko bolesna agonia.

No to cieszyła się, jak gonił z psem sąsiada dookoła basenu, bo na parę chwil zapominał o bolącym zadzie i szalał jak zdrowy szczeniak. Ale tamten zdechł, bo ktoś trutkę wrzucił sąsiadowi przez płot. Swołocz jakaś, psia jego mać…

Lubili, jak „Tamten” przeciskał się przez dziurę w płocie i trącał ich w poszukiwaniu pieszczot mokrym nosem. Niby taka dzika bestia, a łasy jak kociak. Lubił gonić się z Szarym, a Baśka tylko oczami wywracała, bo w końcu wariaty wybiegały łysą ścieżkę wokół basenu.

— Skazanie boskie z tymi psami! — wołała. — Nie dość mi naszej poczwary, a tu jeszcze drugi!

— Daj im się wylatać, nie będę musiał targać naszego na spacer — śmiał się Misiek i poganiał je jeszcze bardziej. — Póki co, niech latają, nie wiadomo, na ile Szaremu sił starczy.

— Misiek, kręćka dostanę! Wziąłbyś je na smycz, gdziekolwiek… Widziałeś Szarego? Niby go już na straty spisali, a tu taki chojrak!

— Co ty, matka, chcesz, żeby mi na plaży klapsnął? Niech sobie biega, jak mu się chce, ale ja go do treningów zmuszać nie będę.

No i latały.

Jak się zmęczyły, to leżały pod murem w cieniu, z wywieszonymi jęzorami, i dyszały jak lokomotywy. Chlapały wodę z jednej miski i znowu zaczynały. I tak w kółko, aż się Szary rozkładał na boku pod schodami i nie chciał już stamtąd wychodzić do samego zmierzchu. Spał jak zabity, a Tamten kładł się obok i czuwał, bo co innego miał robić? Pilnował snu kumpla, a potem wracał do siebie za płot, chociaż Baśka mu hojnie to czy tamto podsuwała.

Pies wariacką radość umie dzielić. Ale i w drugą stronę, swołocz, przez skórę wyczuje ból i cierpienie. Jak najlepszy psycholog wyważy, przeanalizuje i da najlepsze, co ma. A wszystko bez kalkulacji, bez zastanowienia. Może tylko małe dzieci taką psią mądrość posiadają, a mądrość ta umyka im z wiekiem, i dobrze, bo by człowiek się w tym cudownym, ludzkim miłosierdziu nie połapał.

Po raz pierwszy przywitali się z sąsiadem, gdy przyszedł zapytać, może coś widzieli? Nie widzieli niczego, ale się na dobre przestraszyli i Szary spał już tylko w domu.

Tamten zdechł przez pomyłkę. Przez ludzką mściwość, przez głupotę. „Tamten”. Teraz wiedzieli, że nazywał się Choco.

Gdy po tygodniu łysa ścieżka zaczęła zarastać, zawieźli Szarego na zastrzyk. Nie zamienili ani jednego słowa, wrócili do domu i położyli się spać na całą, bezsenną noc. Każdy w swoim kącie łóżka.

Aż strach pomyśleć, ile kundli zostało na plaży… Oby tylko Lola długo się nie zastanawiała…

•••

CZĘŚĆ 2. Dialektyka Pana i Niewolnika

Na Mauritiusie chrząszcz brzmi w trzcinie… cukrowej

Czy w obraniu kierunku rozwoju ekonomicznego nowej kolonii decydująca może okazać się pogoda?

Cyklony, które nawiedziły wyspę, jeden po drugim w 1818 i 1819 roku, następnie w roku 1824, zniszczyły wszystkie uprawy z wyjątkiem trzciny cukrowej. Roślina ta okazała się wyjątkowo wytrzymałą na zaciekłe ataki atmosferyczne, co dawało nadzieję, że wysiłki związane z jej uprawą nie pójdą całkiem na marne.

W okresie średniowiecza Zachód zaopatrywał się w cukier w aptekarskich dawkach, na Wschodzie natomiast znajomość tajników jego produkcji była nieodłączną częścią kultury. Na przykład element arabskiej gościnności stanowiło dzielenie się chlebami cukrowymi, które rozdłubywano małymi, drogocennymi dłutami. Natomiast szalejące na punkcie słodkich specjałów europejskie dwory pogrążone były w zupełnej niewiedzy, że co dla jednych rozkoszą, dla drugich było przekleństwem.

Załamanie produkcji w St. Domingue z pewnością pomogło rodzącemu się lokalnemu przemysłowi, a gdy na londyńskim rynku cena maurytyjskiego cukru zrównała się z karaibskim, przekonało to ostatecznie francuskich osadników do inwestycji w cukrowy interes. Pod czujnym okiem of the Union Jack wielu kupców i armatorów przeistoczyło się w plantatorów i producentów.

Całe połacie upraw indygo, bawełny i zboża zniknęły obecnie na korzyść trzciny cukrowej. Wyspa spełniała teraz przede wszystkim funkcję nastawionej na intensywną produkcję cukru rolniczej eksploatacji i niewiele londyńskich rodzin dało się skusić na przeprowadzkę. Przyjeżdżali jedynie inwestorzy, by załatwić swoje sprawy — i tyle.

Brak napływu populacji so british i dalsze utrzymywanie francuskich zwyczajów poskutkowało tym, że języka angielskiego używano sporadycznie w salonach lub podczas obrad w parlamencie oraz innych oficjalnych spotkań rangi państwowej. Wyjaśnia to, dlaczego do dzisiaj na Mauritiusie powszechnie używa się języka francuskiego.

Za czasów pionierskich manufaktur cukrowych jakość produktu końcowego pozostawiała wiele do życzenia. Kleista masa o odpychającym zapachu i podejrzanym kolorze nie bardzo nadawała się do spożycia. Nie przeszkadzało to zupełnie Hindusom, którzy dzięki swej tajemniczej, pomysłowej recepturze przekształcali ją w swego rodzaju zaprawę i używali do pokrycia ścian budynków. Cukier spożywczy nadal trzeba było sprowadzać z Chin, a na codzienną jego konsumpcję mogli pozwolić sobie tylko najbogatsi.

Niedługo jednak cukrownia w Villebague — dla potrzeb której części zamienne do maszyn zatonęły razem z okrętem „Saint Gérain” — zaczęła produkować smaczny i błyszczący biały cukier, pokrywając potrzeby lokalnej ludności i sąsiedniej wyspy Bourbon (1740). Zaczęły się również weń zaopatrywać przypływające tędy okręty.

Oprócz dostaw cukru Ile-de-France pośredniczyła między innymi w eksporcie kawy, indygo, bawełny, herbaty, indyjskich wyrobów tekstylnych, goździków, cynamonu, gałki muszkatołowej, kukurydzy, pieprzu oraz drzewa hebanowego. Handlowano również malgaskim bydłem. Z Francji sprowadzano natomiast wina, likiery, oleje, soloną żywność, wyroby metalowe, tkaniny obiciowe, porcelanę, wyroby szklane i meble.

Za sprawą słodkiego interesu małe osady ustąpiły dużym posiadłościom cukrowym. W zaskakująco szybkim tempie całość produkcji została zmonopolizowana przez zaledwie kilka francuskich, przedsiębiorczych rodzin. Plantatorzy ustawicznie udoskonalali i modernizowali techniki upraw, choć to właśnie Czarni lub bawoły ciągnęły wozy, ponieważ konie były tu rzadkością. Niebawem zaczęto wprowadzać pługi i budować nowoczesne młyny. W 1819 roku Charles Telfair, brytyjski plantator, zainstalował pierwszy horyzontalny młyn walcowy do wyciskania soku z trzciny cukrowej, a w parę lat później, dzięki Adrienowi d’Epinay, działało ich już kilka. Funkcjonowały dzięki parze wodnej, co znacznie podniosło wydajność produkcyjną.

Bel Ombre — transport trzciny cukrowej

Błyskawiczny rozrost powierzchni uprawnych wymagał coraz większej siły roboczej. Na początku lat 1800 wyspa liczyła zaledwie dziesięć cukrowni, ale produkcja wzrastała w szalonym tempie, tak że około roku 1850 istniało ich już dwieście pięćdziesiąt. Cena cukru śmignęła w górę i pomimo oficjalnego zakazu handel niewolnikami kwitł jak nigdy dotąd. Perfidne kruczki przepisowe pozwalały na masowe sprowadzanie na seszelskie terytorium Malgaszy i Mozambijczyków, aby po pewnym czasie spędzonym na pracy pod uważnym okiem mówiących po kreolsku strażników przerzucić ich na Mauritius. Dzięki tej operacji uchodzili oni za maurytyjskich niewolników, pojmanych jeszcze przed wejściem w życie ustawy o zakazie niewolniczego handlu. Tutaj właśnie bierze początek ich gehenna…

Pracę na polach i w rafineriach można porównać jedynie do piekielnej: ręczna zbiórka trzciny w ekstremalnych temperaturach wymagała nadludzkiego wysiłku. Liczne omdlenia z powodu braku odpowiedniego odżywienia i nawodnienia oraz porażenia słoneczne były na porządku dziennym, nie wspominając o ofiarach wypadków, którym przytrafiało się zostawić rękę lub nogę w paszczy bezlitosnych maszyn…

Tak naprawdę nikt oprócz Czarnych nie miał pojęcia, jak gorzki może być cukier.

Cierpki smak cukru — Marronage

Podczas holenderskiej okupacji Mauritiusa (1638–1710) świeżo przybyli niewolnicy prawie natychmiast po zejściu z okrętów uciekali w głąb wyspy. Holendrzy obawiali się, że uniemożliwi to jej kolonizację. Podczas okresu francuskiego około 5% niewolników stanowiło zbuntowaną część, która wskutek złego traktowania, niesprawiedliwych i bestialskich kar systematycznie uciekała od swego pana.

Historia zbiegłych niewolników Marronage, którzy do dziś są symbolem oporu, jest raczej nieznana. Większość z nich przybyła z Madagaskaru i Afryki Wschodniej. Przydzielono im tytuł Marrons (Nègre Marron, Negmarron lub Cimarron). Słowo to pochodzi od hiszpańskiego cimarrón (żyjący na szczytach), co oznacza każde domowe zwierzę, które uciekło z domostwa i zdziczało ponownie w naturze, podobne jak cochon marron (dzika świnia do dzisiaj żyjąca w maurytyjskich lasach).

Aż się prosi o podkreślenie fonetycznej zbieżności z francuskim słowem marron (brązowy), co rzecz oczywista, wskazuje na kolor skóry afrykańskich niewolników. Traktowano ich na równi ze zwierzętami, więc naturalną rzeczą wydawało się podtrzymywanie takiej nazwy. Uciekając, wracali przecież do dzikiego trybu życia! Chęć utrzymania więzi z rodziną i przyjaciółmi pracującymi na sąsiednich plantacjach hamowała nieco buntownicze demonstracje i skracała czas nielegalnych wypraw. Wcześniej czy później liczni uciekinierzy sami powracali do kieratu (petit marronage).

Wydany w 1685 roku przez króla Ludwika XIV edykt pod nazwą „Czarny kodeks” (Code Noir), regulował zasady traktowania niewolników we francuskich koloniach. Umieszczono w nim czarno na białym (czy to aby trafne sformułowanie?) należne przepisy ustalające najmniejszy szczegół życia każdego niewolnika. Dla informacji: według artykułu numer 44 status niewolnika sprowadzono do rangi bien meubles, czyli… mebla! Prawie jak u Orwella: „Wszystkie zwierzęta są równe, ale niektóre są równiejsze…”

W grudniu roku 1723 z rozkazu króla Ludwika XV ogłoszono dekret określający warunki niewolnictwa na Ile-de-France. Daleko jej było do krainy mlekiem i miodem płynącej.

Oprócz uprawy trzciny cukrowej przeznaczonej do produkcji cukru tutejsi niewolnicy zajmowali się również wszelkimi pracami w domu i obejściu. Roboty konstrukcyjne w porcie i rodzącym się mieście, budowa dróg, mostów, budynków użytku społecznego i prywatnych posesji kierowane przez białych majstrów wymagały fizycznej siły i wytrzymałości. Uciążliwe dla białego człowieka warunki klimatyczne zostały uznane za wystarczający powód, aby na stałe korzystać z darmowej siły roboczej.

Oprócz dostarczenia poddanym ubrania, pożywienia i mieszkania właściciel miał obowiązek zapewnić opiekę lekarską, w przeciwnym razie zaniedbanego niewolnika przyznawano innemu gospodarzowi. Małżeństwo dwojga niewolników możliwe było tylko po uzyskaniu pozwolenia od ich właścicieli, a dzieci narodzone z tych związków stawały się własnością białego pana ich matki. Wszystkie nowo narodzone maluchy chrzczono, a nauka religii i niedzielna msza stanowiły powszechną powinność.

Związki małżeńskie między Białymi i Czarnymi były surowo zakazane. Konkubinat pomiędzy panem i swą niewolnicą również należał do nielegalnych, a cała wieś wiedziała, gdzie i kiedy rodził się kolejny bękart. Gdy pod strzechami zaczęły regularnie kwilić dzieciątka o wyraźnie jaśniejszej, czekoladowej karnacji, ustalono, że właściciel może poślubić swą poddaną pod warunkiem, że… najpierw przyzna jej wolność. W ten prosty sposób kłopoty matrymonialne każdej potencjalnej Izaury zostały uporządkowane. Przynajmniej w sposób oficjalny.

Dziwnym trafem „Czarny kodeks” nawet nie wspominał o wypadku białej kochanki zapłodnionej przez Czarnucha. Takież monstrualne przestępstwo wobec Boga i ludzi karane było z najwyższą surowością!

Poddany miał obowiązek szanować swego pana i jego rodzinę. Mógł zapłacić śmiercią za sprzeciwianie się ich woli, nie posiadał on bowiem żadnych praw obywatelskich, które umożliwiałyby zeznawanie przeciw osobie białej. Czarnym mieszkańcom różnych posesji zabraniano, pod karą chłosty, zbierania się w grupy zarówno w dzień, jak i w nocy, noszenia broni (nawet zwykłego kija) oraz sprzedaży czegokolwiek bez pisemnego pozwolenia gospodarza. Do podstawowych środków „dyscyplinarno-edukacyjnych” należała chłosta, również aż do śmierci, i zmniejszanie lub całkowite odmawianie racji żywnościowych.

Próbując ogarnąć całość niewolniczej kwestii, i to raczej jedynie z lotu ptaka, można sobie jedynie wyobrazić stan stałej psychozy, w jakiej żyli biali osadnicy. Mniej liczni niż ich poddani, dniem i nocą na nieustannej straży, natychmiast likwidowali najmniejszą niesubordynację. Napięcie psychiczne sięgało paroksyzmu, stosowali więc coraz to bardziej bestialskie metody, by utrzymać służebną społeczność pod kontrolą. Barbarzyństwo wybranych czarnych strażników, zajmujących poniekąd uprzywilejowaną pozycję, nierzadko okazywało się gorsze od parszywego charakteru samego właściciela.

Tym, którzy unikali pracy lub próbowali ucieczki, obcinano uszy i naznaczano ramię znakiem lilii burbońskiej (fleur de lys). W razie recydywy wypalano im kolejną lilię na drugim ramieniu i podcinano stawy skokowe.

Na zbiegów, jak na dziką zwierzynę, zaczęto organizować regularne polowania. Za żywego lub martwego złapanego Marron przyznawano nagrody pieniężne. Liczne białe chojraki okrzyknęły się zawodowymi myśliwymi i, kierując uzbrojonymi po zęby hordami najsilniejszych Malgaszy, przemierzały wyspę w poszukiwaniu Dzikusów.

Większość uciekinierów stanowili mężczyźni (pod dowództwem Barbe-Blache, legendarnego szefa zbiegów), ale i niektóre kobiety wykazywały się nadzwyczajną odwagą. Madame Françoise była liderem grupy niewolników zajmujących tereny niedaleko od Grand River South East. Razem z inną niewolnicą, Viktorią-Antygoną zwaną Marią, Madame Françoise odegrała wiodącą rolę w buncie niewolników, który poniósł się głośnym echem po całej wyspie. Była za to, rzecz jasna, poszukiwana przez białych myśliwych.

Złapanych podżegaczy wieszano, rozrywano końmi lub palono żywcem. Dla przykładu.

•••

Zaraz po obiedzie pojechał obejrzeć łódkę.

Zaparkował przy agencji i już miał dzwonić do gościa, gdy ni stąd, ni zowąd zachciało mu się powłóczyć po plaży. Wsunął komórkę z powrotem do kieszeni i zagłębił się w prowadzące wprost nad brzeg oceanu, wąskie przejście między willami. Znad pomalowanych na biało parkanów kiwały głowami różowe bugenwille, a rozgrzane mury odbijały ich odurzającą woń. Lekka bryza obiecała otwartą, przesyconą jodem przestrzeń.

Na Michała przechodzącego przed każdą kolejną furtką poszczekiwały leniwie kolejne psy. Rozżarzone południe sięgało zenitu i paru właścicieli sąsiednich posesji, tuż przed pójściem na rozpustnie klimatyzowaną sjestę, kończyło poranną krzątaninę po obejściach.

Zanim kiszkowata ścieżka wypluła go na złociste pasmo, ogarnęło go poczucie beztroski w najbardziej zgrzebnym wydaniu. Zdjął buty i szurając paluchami po piachu, zaczął się szwendać bez celu.

Nie wiedział, jak długo spacerował tam i z powrotem, zanurzając stopy w ciepłej lagunie. Przysiadał się tu i tam, na kamieniu, na powalonym konarze, na brzegu ostatniego piaszczystego bałwanka uformowanego przez najwyżej podeszłą falę. Niczym opieszały bywalec leniwie zmieniał miejsca i w końcu ze szczętem zatracił się w obserwacji krajobrazu.

Podążał za znikającymi w wywierconych w piachu dziurkach szybkonogimi krabami, przyglądał się uwięzionym w miniaturowych zatoczkach rybkom, gapił na strzępiaste algi i podobne do mchu glony. Studiował kamyczek po kamyczku, jakby od dogłębnej znajomości zwyczajów niezbornych stworzeń oraz analizy konfiguracji ich domowiska zależało jego życie.

Bezwiednie zagarniał dłońmi piach, przecierał go między palcami, wybierał muszelki, kawałki koralu, czyścił je, głaskał i odkładał na miejsce. Gdyby mu dali wiaderko z łopatką, pewnie zacząłby budować zamek, a jeśli nie, to przynajmniej kopałby wielgachną dziurę, aż jej dno zaczęłoby wypełniać się wodą, a ściany zawalać pod własnym ciężarem. Wtedy zacząłby kopać drugą dziurę, obok, i tak jeszcze raz, bez końca.

Po raz pierwszy od długiego czasu odłożył mózg na bok. Zatopił wzrok w szmaragdowej połaci, a ta niepostrzeżenie zajęła się oczyszczaniem jego umysłu z grzęznących tam myśli. Czuł, jak wszystko buja się w rytmie fal, kołysze i uspokaja. Całe to hipnotyczne metrum nadawało nowy rytm jego sercu, które biło teraz wolniej.

Na myśl, że trzeba będzie się podnieść i powrócić do rzeczywistości, przeszył go niemiły dreszcz. Trzeba będzie znowu pchać ten wózek, ale — przecież nic morza powstrzymać nie może — było jasne, że granice, jakie sam sobie kiedyś wyznaczył, jedynie on sam będzie mógł przesunąć.

W pobliskim sklepiku, gdzie kupił coca-colę, nikt nie zwrócił uwagi na podwinięte, mokre spodnie i jego bose nogi. Podobnie zresztą jak na grymasy dzieciaków wciśniętych między surfingowe deski na pace zdezelowanego pick-upa. Nikomu nie przeszkadzały łażące po rowach wyleniałe kozy, kury i śpiące na samym środku drogi psy…

Brak sztywnego opakowania, w jakie miał zwyczaj wpychać wszystkie sprawy, kłócił się z poczuciem wolności, które rosło mu pod czaszką i nuciło głupią melodyjkę. Tak przecież go nauczyli, to wyniósł z domu, takie miał maniery. Tak sam się pojmował i tak starał się wychować dzieci.

Pan Michał Zaworski. Misiek. Misiunio… Basia miała rację, ewidentnie robił się z niego stary, zmanierowany gbur.

Jakiś przechodzień zajrzał mu w oczy i obdarzył uśmiechem. Zakłopotany, odpowiedział skinieniem głowy. Parę minut później, powtórzyło się dokładnie to samo. I znowu. I jeszcze raz.

Wreszcie sam wyszczerzył zęby do małej, kudłatej dziewczynki, zlizującej pośpiesznie kapiącego jej na sukienkę loda. Najpierw spod byka, ale zaraz potem całą gębą, mała oddała mu szczerbaty uśmiech. Nareszcie nie czuł żadnego przymusu ani potrzeby wykonania czegokolwiek z uzasadnionego powodu.

Zatelefonował do gościa z agencji, żeby przeprosić go za nieprzewidziane odwołanie spotkania i ponownie powędrował na plażę, by usiąść twarzą w twarz z wodą raz jeszcze, tym razem oferując morzu swój kompletny bezruch.

Oblizał słone wargi i zmrużył oczy, próbując spojrzeć tak daleko, jak tylko sięga horyzont. Czego więcej potrzeba do szczęścia? Były tylko wiatr i te roztrzepane włosy, które Baśka miała przystrzyc. W końcu przestał odgarniać je z twarzy. A niech se tam powiewają.

•••

Bestialskie metody miały służyć utrzymaniu dyscypliny, uniemożliwić niewolnikom ucieczki i co za tym idzie — przyłączenie się do grup zbiegów żyjących w gąszczu dziewiczego lasu. Wielu wypływało w morze na małych pirogach w nadziei, że uda im się powrócić do ojczyzny. Bezlitosny ocean najczęściej dokańczał brudną robotę.

Gdy właściciel nie potrafił rozpoznać, czy jego służący poważnie choruje, czy tylko udaje, bez dyskusji posyłał go do lokalnego szpitala, gdzie przez dwadzieścia cztery godziny delikwenta poddawano ścisłej diecie (głodówce) i działaniu naparów oraz nalewek różnego rodzaju, niczym niegrożącym zdrowemu człowiekowi, ale wobec których Afrykańczycy żywili niepojęty wstręt. Pacjentowi odmawiano również tabaki, bez której po prostu nie umiał się obejść. Z czasem pobyty w szpitalu stały się rzadkością… zarówno tych udających, jak i rzeczywistych chorych.

Zwierzęcą zaciekłość, jaką wykazują Biali wobec niewolników, opisał w swym dziele zatytułowanym „Paul et Virginie” (1788) Bernardin De Saint Pierre. Osnową powieści jest miłość dwojga młodych ludzi i jeśli wiele w niej estetycznych tricków i paraboli, to obraz, jaki wyłania się z literackiej fikcji, jest zastraszający. W opisach miesza się zachwyt nad cudowną naturą ze wstrętem do człowieczego bestialstwa. Książka ta rozsławiła Ile de France na cały francuskojęzyczny świat i do dzisiaj stanowi nieodłączną część spuścizny kulturalnej jej niewolniczego okresu.

Wypada tu także przytoczyć Marka Twaina i jego, wydane ponad sto lat później, „Following the Equator” (1897), w którym doskonale oddaje on stan ducha maurytyjskiej elity, cytując zasłyszane powiedzenie: „W pierwszym roku zbierają muszle; w drugim zbierają muszle i piją; w trzecim już nie zbierają muszli” (“The first year they gather shells; the second year they gather shells and drink; the third year they do not gather shells”).

Historia niewolnictwa to ta opowiadana w rytm bujających się łodzi wyładowanych po brzegi Czarnym Towarem. To historia skąpych archiwów i znikających bez śladu, kompromitujących dokumentów. Moralnie niewygodny i politycznie łatwopalny temat wzbudzał przeróżne emocje. Aby uniknąć wypowiadania słowa „niewolnik”, używało się zamiennie określeń „sługa”, „pomoc domowa” lub Czarny… Wiele osób w duszy potępiało ideologię zniewolenia, lecz w paradoksalny sposób ją podtrzymywało. Stanowiła przecież podstawę dobrze naoliwionego systemu, zatem szala zwycięstwa zawsze przechylała się w stronę intratnych operacji finansowych. Jeśli na którejś plantacji niewolnicy byli traktowani po ludzku, mieszkali z rodziną we własnej chacie i mieli prawo do uprawy warzyw na własne potrzeby, jej właściciel zazwyczaj uważany był za dziwaka lub postrzelonego nowatora. Tak czy inaczej, było takich niewielu.

Tymczasem na Ile-de-France rebelianci coraz śmielej organizowali się w bandy. Białe osady broniły się przed nocnymi atakami i rozbojem, jednak biada temu, kto goniąc za tłustym jeleniem, śmiał zapuścić się w głąb lądu! Spotkanie z Marrons było najgorszą rzeczą, jaka mogła się mu przytrafić.

Próba sprowadzenia do roboty bardziej potulnych, indyjskich niewolników z Pondichery skończyła się fiaskiem. Rachityczny Hindus, do tego powolny jak mucha w smole, nijak nie pasował do wysoko produktywnego biznesu. Co więcej, gdy coś mu się nie podobało, po prostu wszystko puszczał z dymem! Afrykańczyk, choć bojaźliwy i prostego umysłu, silniejszy był, wytrwalszy. Malgasz — porywczy i chętny do ucieczki, ale zdolny manualnie, sprytniejszy… Natomiast biały pan, raz ustaliwszy podział pracy, pragnął przede wszystkim porządku i spokoju. I jeszcze raz spokoju…

•••

Nawet nie zauważyła, kiedy stanęła przed bramą.

Ledwo zgasiła motor i sięgnęła po torebkę, Suria już stała przy drzwiach. Pewnie usłyszała samochód, bo otworzyła bramę na oścież i czekała teraz ze ścierką pod pachą i szerokim uśmiechem na gębie. Wyglądała swojej „Pani”. Jej twarz lśniła w słońcu, a koszula lepiła się do bujnej piersi. Wcisnęła ścierkę za zapaskę, jedną ręką przytrzymała drzwi pick-upa, a drugą sięgnęła po siatki.

 Bonzour, M’dame! Ça va M’dame, ça va? — Raz po raz zaglądała jej w oczy i obskakiwała, żeby pomóc. Żeby Madame sama nie dźwigała, żeby telefon z rąk się nie wyślizgnął, żeby spokojnie do domu mogła wejść i usiąść sobie w fotelu. Na kuchennym blacie czekała już szklanka zimnej wody.

Suria w mig wyjęła z auta zgrzewki wody i ostrożnie wypakowała resztę zakupów. Zaniosła do garażu dwie butle z gazem, poukładała co świeże w lodówce, a resztę w spiżarce. I jeszcze dała psu pić, bo ten się właśnie z radości, tak zresztą jak ona, nie posiadał. I tak było codziennie.

Wychylając duszkiem zawartość oszronionej szklanki, zawstydziła się Baśka sama przed sobą, że tak o psu i o gosposi jednocześnie pomyślała. I znów, jak zdarta płyta, napadło ją:

— Jak ja tak mogę? Znam odpowiedź, a wciąż pytam: dlaczego?! Nigdy się nie przyzwyczaję! Suria z roboty zadowolona, ale to przecież maskarada. Jaka ja tam Pani? Kto to widział? A ona żadna gosposia, tylko sługa, służąca, la bonne i tyle. Taki zwyczaj, mościa panno! I nawet gdybyś chciała zapłacić jej więcej, ucieknie biegiem od hojnej ręki, bo taki interes śmierdzi jej z daleka. Moc tradycji, rozumiesz? Ciężar spuścizny, siła zwyczaju. Nazwij to, kurwa, jak chcesz.

— Oui, ça va, Suria… — stęknęła jakoś tak miękko, na wydechu. — Ça va très bien.

•••

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 29.88
drukowana A5
za 56.13
drukowana A5
Kolorowa
za 84