E-book
3.68
drukowana A5
16.28
Matki społecznościowe

Bezpłatny fragment - Matki społecznościowe

Nie do końca fikcyjny portret współczesnego macierzyństwa


4.8
Objętość:
55 str.
ISBN:
978-83-8273-336-5
E-book
za 3.68
drukowana A5
za 16.28

Wstęp

Matka — żywicielka, opiekunka, pierwsza nauczycielka. Troskliwa i bezwarunkowo kochająca. Przez tysiące lat, jej rola, choć nieoceniona, często traktowana była trywialnie.

— Matka? Każda kiedyś nią będzie, to zobaczy — stwierdziłaby nasza prababka, która żyjąc przed stu laty, miała ośmioro dzieci.

Nasza babka, podając czwórce swoich pociech świeżo utarty kogel-mogel, na to samo pytanie, sześćdziesiąt lat temu wzruszyłaby ramionami i z uśmiechem, wyjaśniła:

— Matka? Matkę trzeba szanować, ot co.

Kobieta, dla której lata macierzyństwa przypadły na okres transformacji systemowej i początek kapitalizmu, wychowanie dziecka skwitowałaby jako:

— Normalną kolej rzeczy.

Dzisiejsza generacja matek, stwierdza natomiast, że:

— Macierzyństwo to przede wszystkim ogromne wyzwanie.


Matka, każda inna, a jednak w pewnym sensie podobna do reszty. Od zarania dziejów, jak świat długi i szeroki, wypełnia tę samą rolę w ten sam sposób. Postać tak ważna w życiu każdego człowieka, a jednocześnie tak bardzo prozaiczna. Daje życie i przygotowuje do dorosłości. Dopóki może, czuwa nad swoimi pociechami i przekazuje im swoją miłość, wiedzę, doświadczenie, a także dobra materialne. Każda przechodzi przez podobne etapy macierzyństwa i każda wykonuje podobne zadania.

Mimo to, w ostatnich latach obraz macierzyństwa ulega bardzo szybkiej i znacznej przemianie. Matki sprzed trzydziestu lat były niewidoczne, ciche, takie mleczno-maślane, cieplejsze i o wiele bardziej zdystansowane wobec rodzicielskich obowiązków oraz wyzwań. Tak, jakby wychowywały swoje dzieci mimochodem, bez zbędnego patosu i szumu wokół swoich zadań, ograniczeń, praw, czy przywilejów. Zdaje się, że kobiety w przeszłości zachodziły w ciąże, rodziły i wychowywały. Tak po prostu, bez nadmiernego wyolbrzymiania swoich zasług, czy też błędów, które na pewno popełniały. Jeszcze trzydzieści lat temu, głównym zadaniem matki było wychowanie zdrowego, dobrze rozwijającego się dziecka, a jej największym dylematem był wybór pomiędzy pampersem a tetrową pieluszką. Mijały lata, wieki, tysiąclecia, a rola matki w społeczeństwie nie zmieniała się jakoś drastycznie. Aż do czasu, kiedy pojawił się internet. A z nim blogi, fora, Facebook, Instagram oraz wszystkie inne media społecznościowe, za pośrednictwem których ludzie z całego świata łączą się w grupy.

W internecie swoje miejsce mają wszyscy. Naukowcy, artyści, kucharze, amatorzy sportu, fani Beyonce albo Chopina. Nic więc dziwnego, że w internecie pojawiły się też one.

Matki społecznościowe. Totalne. Świadome swojego macierzyństwa i w głośny sposób mówiące o własnych prawach oraz problemach. Demonstrujące zarówno swoją radość, jak i złość. Czasem sprawiające wrażenie szalonych, ogarniętych pewnego rodzaju wścieklizną albo przynajmniej opętanych na punkcie nowej życiowej roli, która w mniemaniu niektórych, urasta do rangi prawdziwiej misji.

Bo wychowywanie dziecka, to już nie jest naturalna kolej rzeczy. To nie jest już zwykłe zadanie, o którym nie ma sensu rozprawiać. Obecnie to misja. Czyn niepospolity, wykonywany ku chwale ojczyzny, a może nawet i świata. Przeglądając niektóre internetowe fora, można pokusić się o stwierdzenie, że macierzyństwo to wręcz coś porównywalnego do walki na żołnierskim froncie.

— Wychowywanie dziecka w dzisiejszych czasach to niemal to samo, co życie na pełnym zasadzek, polu minowym — usłyszałam od jednej z matek.

Czy naprawdę?


Oto one. Matki społecznościowe i ich (nie do końca fikcyjne) portrety.

Matka wyszukiwarka

45-letnia Mirka pochodzi z niewielkiego miasteczka w południowej Polsce. Wysoka, postawna brunetka o brązowych oczach, sprawia wrażenie energicznej i zdecydowanej. Jest mężatką od 24 lat i ma dwoje dzieci. 21-letni Bartek dwa lata temu wyprowadził się do Krakowa i mieszka już na swoim. Studiuje zaocznie i pracuje. Ma dziewczynę, samochód, własne zainteresowania oraz problemy. Żyje po swojemu i nawet świetnie sobie radzi bez matczynej pomocy. Widuje się z rodzicami od święta, czasem wpadnie do domu na weekend. Ale to już kompletnie dorosły i samodzielny mężczyzna.

— Etap macierzyństwa w tym przypadku uważam za zakończony — stwierdza z uśmiechem Mirka, po czym przyznaje, że całą uwagę i opiekę, skupia w ostatnim czasie na swojej drugiej latorośli, sześcioletniej Alicji.

— Alicji, nie Ali — podkreśla, by nie zdrabniać imienia jej córki, bo to może w przyszłości zaowocować u małej problemami natury społecznej oraz psychologicznej. — Alusia, Ala, Aleńka — Mirka wymienia z emfazą. — To wszystko brzmi ładnie i słodko. Ale Alusia za chwilę stanie się dorosła. Nie chcę, żeby przyzwyczajała się do jakiegoś słodkiego i niepoważnego zdrobnienia, które wkrótce nijak się będzie miało wobec poziomu jej kompetencji. Przez stosowanie takich określeń, dziecko może wyrosnąć na człowieka, który będzie zachowywać się poniżej własnych możliwości — stwierdza z pewnością w głosie.

Mirka przeczytała na ten temat kilka internetowych artykułów i święcie wierzy w ich słuszność.


Alicja jest jej oczkiem w głowie, siłą napędową i wielką nadzieją.

— Na pewno wyrośnie na kogoś nieprzeciętnego — Mirka, odgarniając z czoła krótko przyciętą grzywkę, przekonuje z błyskiem w oku.

Dba o to, by córka mogła rozwijać wszelkie zainteresowania i talenty. Odkąd mała poszła do przedszkola, uczęszcza na zajęcia taneczne, lekcje śpiewu oraz regularnie chodzi na basen. Od dwóch lat, uczy się również języka angielskiego. Podczas ostatnich wakacji w Grecji, potrafiła już samodzielnie zamówić dla siebie lody oraz frytki. Pani, która ją uczy, uważa, że dziewczynka jest niezwykle uzdolniona lingwistycznie. Mirka idąc tym tropem, już przeczesuje internetowe fora w poszukiwaniu jakiegoś nauczyciela języka hiszpańskiego.

— Nigdy nie kupuję kota w worku — mówi.

Zawsze sprawdza opinie usługodawców oraz usług, z których zamierza skorzystać. Dzięki temu unika nietrafionych zakupów oraz nieprofesjonalnych pseudospecjalistów.

— Dzisiejsze macierzyństwo ma zupełnie inny wymiar — przyznaje.

Dwadzieścia lat temu, na polskim rynku nie było jeszcze ani tylu narzędzi, ani możliwości, z jakich mogą korzystać współczesne matki.

— Kiedy Bartek był mały, przede wszystkim nie było Facebooka — podkreśla, po czym dodaje z uśmiechem — Albo był, tylko ja go jeszcze wtedy nie odkryłam.

Z wyszukiwarki Google korzysta od dziesięciu lat. Z portali społecznościowych od pięciu i zdaje sobie sprawę, że media społecznościowe w znaczny sposób odmieniły jej życie jako rodzica.

— Dawniej nie było możliwości tak przejrzystego przeglądu dostępnych opcji, jaką mamy dzisiaj. Nie było też sposobności, by móc te wszystkie oferty zweryfikować. Kupowało się kota w worku — stwierdza Mirka, po czym jednym tchem wylicza nietrafione zakupy sprzed lat.

Trefny sprzęt sportowy. Słabej jakości obuwie, stroje, zabawki. Przereklamowane pomoce naukowe. Przepłacone gadżety. A do tego jeszcze nieprofesjonalni instruktorzy zajęć, na które uczęszczał przed laty Bartek. To tylko kilka przykładów nieprzemyślanych decyzji.

Obecnie, zanim Mirka zapisze córkę na nowe zajęcia lub kupi jej nową zabawkę, zawsze przeprowadza internetowe śledztwo.

— Prawdziwe śledztwo — podkreśla, zwracając uwagę na czasochłonność tego zajęcia.

Kobieta sprawdza nie tylko opinie i wątki, poświęcone danemu specjaliście czy produktowi, ale pisze także prywatne wiadomości do osób, które skorzystały z danej oferty.

— Jeżeli tylko znajdę jakiś namiar do takiej osoby, od razu kontaktuję się z nią na Messengerze lub piszę e-mail — wyznaje.

Nigdy nie lekceważy żadnego negatywnego głosu. Uwagę zwraca też na przyznawane przez konsumentów gwiazdki. Produkty, które nie mają najwyższych ocen, nie wchodzą w grę. Owszem, zdaje sobie sprawę, że czasem ktoś może napisać złośliwy komentarz czy niesprawiedliwie ocenić daną rzecz lub osobę, ale zawsze stara się to sprawdzić u źródła. Na zakup decyduje się dopiero wtedy, kiedy ma pewność, że nikt nie ostrzega innych przed danym produktem lub usługą.

— W czasach, kiedy Bartek chodził do szkoły, wydaliśmy z mężem mnóstwo pieniędzy na niesprawdzonych trenerów i korepetytorów — mówi ze złością. — Strata kasy, czasu i nerwów.

Na szczęście Alicja bawi się wyłącznie bezpiecznymi i atestowanymi zabawkami.

— Żadne tam made in China — podkreśla Mirka, wzdrygając się na samą myśl o toksycznych środkach, wykorzystywanych przy współczesnej produkcji wielu przedmiotów dla dzieci.

Mirka wyznaje, że jej córka korzysta też wyłącznie z usług najstaranniej wyselekcjonowanych i wykwalifikowanych profesjonalistów.

— Najlepszym weryfikatorem jakości są znajomi — stwierdza, przypominając, że tylko dzięki pomocy przyjaciół z Facebooka, znalazła wspaniałe przedszkole dla małej.

— Gdyby nie internet, nie wiedziałabym, że to, które znajduje się w pobliżu naszego domu, ma złą opinię. Zapisałabym tam Alicję ze względu na dogodne położenie — przyznaje. — Kiedy jednak sprawdziłam, co piszą o tej instytucji pozostałe matki, szybko poszukałam innego miejsca — dodaje z ulgą.


Wychowanie Alicji i zapewnienie jej wszystkiego co najlepsze, to obecnie najważniejsza misja Mirki. Kwestiom związanym z rozwojem córki, podporządkowała cały wolny czas. Na szczęście, ma oparcie w mężu.

— Gdyby nie on, trudno byłoby mi zsynchronizować popołudniowy plan zajęć córki z pracą w sklepie sportowym — mówi.

Mirka pracuje dopiero od roku. Wcześniej zajmowała się domem. Od kiedy Alicja poszła do przedszkola, ma trochę więcej czasu… oraz coraz więcej potrzeb.

— Edukacja Alicji już teraz sporo kosztuje. A z każdym rokiem, ten wydatek będzie rósł — wyjaśnia.

Z tego też względu, Mirka bierze często nadgodziny. Żeby zapewnić córce wszystko co najlepsze, musi wesprzeć rodzinny budżet. Choć przyznaje, że nie jest to dla niej komfortowa sytuacja. Odkąd przebywa poza domem, czuje, że traci mnóstwo czasu, który mogłaby poświęcić swojej małej księżniczce. Kiedy jednak kupuje kolejną wymarzoną przez córkę, rzecz i widzi na twarzy swego dziecka bezkresny uśmiech, wszystkie niepokojące myśli odchodzą na bok.

— Inne dziewczyny też tak mają — mówi.

Mówiąc dziewczyny, ma na myśli koleżanki należące do prywatnej grupy, którą założyła na Facebooku jakieś trzy lata temu. Mirka szukając wtedy informacji o pobliskich przedszkolach, wpadła na pomysł stworzenia internetowego miejsca, w którym matki z całego miasteczka mogłyby wymieniać się przydatnymi informacjami oraz własnymi doświadczeniami. Początkowo kilkuosobowa grupa szybko zaczęła rosnąć w siłę. Teraz skupia wokół siebie już kilka tysięcy mam. Dziewczyny w różnym wieku i o różnych poglądach, dzielą się swoimi spostrzeżeniami na tematy związane z edukacją i rozwojem dzieci. Przesyłają sobie ciekawe artykuły poświęcone metodom wychowaczym, a także polecają sprawdzone już nianie.

— Nianie to zawsze gorący temat — mówi Mirka. — Naprawdę ciężko znaleźć zaufaną profesjonalistkę w tym fachu.

Sama z pomocy niani korzysta bardzo rzadko. Jedynie w wyjątkowych sytuacjach, kiedy ani ona, ani jej mąż nie są w stanie urwać się z pracy.

— Pierwszy raz zdarzyło się tak jakieś półtora roku temu — wspomina z nieco kamiennym wyrazem twarzy. — Koleżanka w pracy nagle zachorowała, druga miała pogrzeb w rodzinie. Nie było wyjścia, musiałam przyjść i zostać dłużej. Darek akurat pracował na drugą zmianę, zostałam więc zmuszona wynająć kogoś do opieki nad małą — wspomina Mirka.

Nie mając wiele czasu na długie analizy ofert ogłaszających się niań, poprosiła o pomoc na Facebooku. Po 30 minutach od napisania postu, znalazła 5 komentarzy z namiarami do sprawdzonych opiekunek. Jedna z nich, szczęśliwie odebrała telefon i zdecydowała się pomóc Mirce w tej awaryjnej sytuacji.

23-letnia Ania okazała się zaoczną studentką historii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Na pierwszy rzut oka wydała się sympatyczna i ułożona. Mimo nienagannej opinii i referencji od koleżanki z Facebooka, Mirka drżała przez cały dzień, zastanawiając się, czy ta nieznajoma dziewczyna naprawdę okaże się taka uczciwa, niezawodna i odpowiedzialna, jak napisano w komentarzu. Na szczęście po powrocie do domu, Mirka zastała swoją córkę w doskonałym humorze. Dom, jak i wszystkie znajdujące się w nim rzeczy, również wyglądały na nietknięte.

Po kilkugodzinnej opiece nad Alicją, Mirka zapłaciła uzgodnioną sumę i z uśmiechem pożegnała opiekunkę. Potem zaś skrupulatnie i fachowo oceniła ją w internetowym rankingu. Nota, jaką jej przyznała to 3 i pół gwiazdki.

— Ania spisała się naprawdę świetnie, ale jej strój był nieco nieadekwatny — podsumowuje Mirka. — Za odpięty guzik przy szyi, musiałam odjąć jeden punkt. Gorszenie dzieci to w końcu jednak niestosowność — wyjaśnia, przypominając sobie niedopiętą koszulę niani.

Na niekorzyść opiekunki działał też fakt, że niemal od razu dysponowała wolnym czasem, co zdaniem Mirki nigdy nie świadczy najlepiej o specjaliście.

— Kto ma wolny czas w środku tygodnia? — pyta retorycznie.

Chcąc uniknąć w przyszłości podobnych, nie do końca przemyślanych rozwiązań, Mirka następnego dnia postanowiła przeprowadzić casting na nianię.

— Tak na wszelki wypadek. Żeby w razie nieoczekiwanej potrzeby, móc zadzwonić do pani, którą się już widziało i którą dobrze się prześwietliło.

Zanim Mirka dokonała ostatecznego wyboru, przeprowadziła 15 rozmów. Były licealistki, studentki, absolwentki pedagogiki, emerytki i dwie bezrobotne, dla których nie liczył się kontakt z dzieckiem, a podobobno wyłącznie możliwość zarobku.

— Tym paniom podziękowałam z miejsca. Ktoś, kto ma spędzić kilka godzin z moim dzieckiem musi być zaangażowany w to, czym się zajmuje. Opiekunka nie może być przypadkową osobą — podkreśla Mirka.

Właśnie dlatego, każdej kandydatce zrobiła oprócz standardowego wywiadu, test psychologiczny, który znalazła na jednym z internetowych portali.

Numery trzech pań, które uzyskały najlepsze wyniki, zapisałam w telefonie. Wszystkie obiecały, że jeśli zajdzie taka potrzeba i będą akurat wolne, na pewno przyjdą z pomocą.

Jak dotychczas, Mirka skorzystała dwukrotnie z usług pani Basi. Doświadczona 65-latka na emeryturze zajęła się Alicją w ostatniego Sylwestra oraz w pierwszym tygodniu marca, kiedy Mirka musiała wyjechać na targi sprzętu sportowego. Alicja była zachwycona jej opieką, a jej mama pracę opiekunki oceniła na 5 gwiazdek.

Obecnie Mirka pochłonięta jest sprawdzaniem internetowych opinii na temat pobliskich podstawówek. Alicja we wrześniu idzie do pierwszej klasy. Dlatego też, jej mama nie chce przeoczyć żadnego komentarza ani artykułu. Wieczorami przegląda nawet internetowe profile, pracujących w poszczególnych placówkach, nauczycieli.

— Niestety niektórzy z nich prezentują naprawdę niski poziom — Mirka kręci głową z niesmakiem. — A przecież nauczyciel powinien być dla dzieci przewodnikiem i wzorem — dodaje.

Z powodu zbyt odważnych zdjęć nauczycielek na Instagramie oraz kontrowersyjnych wpisów na Facebooku, dwie pobliskie szkoły Mirka odrzuciła już na wstępie.

— Nauczycielka klas I—III to nie modelka — mówi Mirka, po czym wyjmując swój telefon, wyszukuje profil jednej z obserwowanych kobiet. — Czego może nauczyć Alicję ktoś, kto na dostępnym dla wszystkich profilu, prezentuje się w tak krótkich szortach albo bikini? — pyta, oburzając się wakacyjnym zdjęciem znad morza.

W prywatnym rankingu lokalnych podstawówek, według Mirki prym wiodą dwie placówki. W tym jedna prywatna, prowadzona przez zakonnice.

— One na pewno nie opublikują w internecie gorszących zdjęć — uśmiecha się mama Alicji.

— Po chwili, przesuwając palcem po ekranie smartfona, krzywi się jednak.

— Pojawił się jakiś nowy komentarz na temat tej szkoły — wyjaśnia z zawodem, po czym gwoli wyjaśnienia, dodaje: — Negatywny… Trzeba będzie to sprawdzić.

Do września jeszcze sporo czasu. Zanim Mirka zdecyduje się na którąś ze szkół, bez wątpienia zdąży zweryfikować każdą opinię na jej temat.

Matka emigrantka

Justyna to niska i drobna szatynka, o łagodnym i nieco niepewnym wyrazie twarzy. Choć ma dopiero 30 lat, jest już mamą czwórki dzieci. Pierwszego syna, Jonasza urodziła dziesięć miesięcy po ślubie. W dwa lata później, na świat przyszedł Nataniel. Po kolejnych dwóch, Sara. Najmłodszy synek, Aaron urodził się półtora roku temu. Obecnie, Justyna wraz z mężem Danielem, spodziewają się piątej pociechy. Nie wiedzą jednak jakiej będzie płci. Nie dlatego, że nie mogą. Po prostu nie chcą wiedzieć.

— Po co? — pyta, wzruszając ramionami, Justyna. — Będzie, co Bóg da.

Justyna urodziła się na Mazowszu, ale od trzech lat mieszka z całą rodziną w Holandii.

— Kiedy Daniel znalazł pracę w Hadze, byłam przerażona — wyznaje. — Ale gdzie mąż, tam i żona — dodaje z uśmiechem.

Zna kilka par, które żyją na odległość.

— Jakoś tam funkcjonują — przyznaje. — One z dziećmi mieszkają w Polsce, a ich partnerzy w Niemczech, Austrii lub Norwegii. Widują się tylko parę razy w roku. Więc co to za rodziny? — Justyna znacząco zawiesza głos. — Ojcowie nie uczestniczą w wychowywaniu swoich dzieci, a dzieci nie znają swoich ojców.

Sama nie wyobrażałaby sobie takiego życia.

— Małżeństwo, które nie zasypia w jednym łóżku i nie sprawuje wspólnie codziennej opieki nad pociechami, to nie małżeństwo — twierdzi.

Justyna nie żałuje decyzji o wyprowadzce.

— Prowadzimy tu dobre, stabilne życie. Jesteśmy razem i to jest najważniejsze — mówi.

Otwarcie przyznaje jednak, że tęskni za ojczyzną i pozostawionymi w Polsce, rodzicami oraz przyjaciółmi. Namiastką dawnego życia są dla niej media społecznościowe. Dzięki nim jest w ciągłym kontakcie z bliskimi i krajem.

Dużym wsparciem jest też dla niej facebookowa grupa matek na obczyźnie, do której dołączyła tuż po przeprowadzce z Polski.

— Poznałam tu mnóstwo fajnych babek z całego świata — przyznaje. — Są tu dziewczyny, które mieszkają w Wielkiej Brytanii, Skandynawii, Włoszech, Grecji, a nawet w tak egzotycznych miejscach, jak Honduras czy Zjednoczone Emiraty Arabskie — wylicza.

Niezależnie, gdzie mieszkają, wszystkie matki na emigracji mierzą się z podobnymi problemami, wśród których największą jest bariera językowo-kulturalna.

Justyna w życiu realnym nie ma zbyt wielu okazji do rozmów. Nie zna niderlandzkiego, a angielskim posługuje się jedynie w takim stopniu, by móc załatwić konieczne sprawy dnia codziennego. Skomplikowane kwestie, na przykład urzędowe, załatwia zawsze jej mąż.

— On ma dryg do języków. Ja mogę się ich uczyć w nieskończoność i niewiele z tego wychodzi… — przyznaje. — Mieszkam tu już trzy lata, a po niderlandzku potrafię powiedzieć tylko „goedemorgen” i „bedankt” — dodaje, lekko się rumieniąc.

To zbyt mało, żeby nawiązać jakąkolwiek znajomość.

— Ciągle obiecuję sobie, że zabiorę się za naukę. Chociażby tego angielskiego — wyznaje, po czym dodaje retorycznie — Ale skąd wziąć na to czas?

Justyna oprócz pełnoetatowej opieki nad dziećmi, ma jeszcze wiele innych zajęć. Odkąd dwa lata temu udało się jej wydać swoją pierwszą książeczkę dla dzieci, cały swój wolny czas poświęca pisaniu oraz tworzeniu ilustracji do kolejnych części rozpoczętego cyklu.

Do druku oddała właśnie trzecią książeczkę. Tym razem jest to historyjka o zwierzątkach, które żyją na farmie i mówią ludzkim głosem.

— Tak naprawdę na rynku wydawniczym mało jest wartościowych pozycji dla dzieci w wieku 3—6 lat — tłumaczy.

Właśnie z tego powodu zaczęła tworzyć własne.

— Szukałam czegoś mądrego, pouczającego, ale napisanego przystępnym językiem. Historii odpowiednich dla uszu moich dzieci. Historii, które czegoś uczą i jednocześnie przyciągają dziecięcą uwagę — mówi.

Tuż po wyprowadzce za granicę, zamawiała wiele książek z Polski, żeby maluchy nie straciły kontaktu z mową ojczystą.

— Zależało mi na nowych, współczesnych publikacjach. Chciałam pokazać im alternatywę dla Baśni braci Grimm czy utworów Hansa Christiana Andersena — podkreśla, po czym kręcąc głową, dodaje: — I nie znalazłam.

Jak zauważa, niektóre pozycje były na naprawdę niskim poziomie.

— Płytka treść, tematyka niedostosowana do wieku, a walory literackie tak ubogie, że aż wstyd czytać — wspomina z niesmakiem.

Czytając na dobranoc kolejną nieudaną publikację, w pewnym momencie, poczuła się tak wściekła i zdesperowana, że usiadła przy biurku i sama zaczęła pisać.

Pisała nocami, kiedy dzieci były już w łóżkach. A kiedy skończyła swoją pierwszą historyjkę, tak wciągnęła się w to pisanie, że z miejsca zaczęła tworzyć drugą.

Kiedy przeczytała pierwszą bajkę własnym dzieciom, zobaczyła na ich twarzach nieudawany zachwyt. Wiedziona potem zachętami męża oraz rodziny, postanowiła skontaktować się z wydawnictwami, które specjalizują się w literaturze dziecięcej. Nie dowierzała, kiedy po niedługim czasie, dwie oficyny wyraziły zainteresowanie jej tekstami.

Później wszystko potoczyło się bardzo szybko. Dwie wizyty w Polsce, dwa spotkania z redaktorką prowadzącą, podpisanie umowy, dziesiątki maili i telefonów, a potem już tylko oczekiwanie na druk. Jedyny zgrzyt, jaki pojawił się pomiędzy Justyną a wydawnictwem, to kwestia opracowania graficznego jej książeczki.

— Propozycje ilustratora były koszmarne. Nie mogłam ich zaakceptować — tłumaczy Justyna.

Po pertraktacjach z redaktorką, w końcu sama zaczęła tworzyć obrazki do swojej książki. A kiedy je skończyła, była totalnie wyczerpana (rysowała je nocami), ale w końcu poczuła się zadwolona. Tekst i szata graficzna publikacji, były wreszcie kompatybilne, a wydawca wydał zgodę na druk.

Książeczka sprzedała się w sporym nakładzie i została ciepło przyjęta przez młodych czytelników oraz ich rodziców. Justyna wie o tym, ponieważ regularnie sprawdza opinie pojawiające się w internecie. Aby pozostać w ciągłym kontakcie ze swoimi czytelnikami, prowadzi też autorski profil na Facebooku.

— Coraz więcej młodych mam zagląda na moje konto — zauważa, nie kryjąc radości z rosnącej z każdym dniem, popularności. — W dzisiejszych czasach, liczba lajków oraz obserwujących to najwiarygodniejszy wyznacznik sukcesu — stwierdza.

Dlatego też, stara się być na bieżąco także z ofertą konkurencji.

— Wyznacznikiem są dla mnie ci, którym udało się przebić do mainstreamu — mówi, przyznając się do tego, że regularnie zagląda na profile bestsellerowych pisarzy literatury dziecięcej, by podpatrzeć sprawdzone sposoby na marketing.

Nie ukrywa też, że autorów najsłabszych wypocin, które tak rozwścieczyły ją przed dwoma laty, obsmarowała już na wszystkich czytelniczych portalach.

— Należy ostrzegać innych przed bublami. Zamiast tego badziewia, rodzice mogą przecież kupić coś wartościowego — uśmiecha się nieco złośliwie, podkreślając jednak wyraźnie, że nie jest jednym z wielu, anonimowych internetowych trolli.

Jest w tym wiele prawdy. Każdą, nawet najostrzejszą krytykę i najniższą notę, podpisuje swoim imieniem i nazwiskiem. Czasem te nazbyt szczere komentarze, spotykają się z agresją i swojego rodzaju mściwością odbiorców. Jedna ze skrytykowanych autorek, przez kilka miesięcy publikowała nieprzyjemne komentarze pod postami Justyny, żądając by ta wykasowała swoje negatywne opinie na temat jej prac. Justyna, nie zważając na uszczypliwe teksty tej kobiety, pozostała nieugięta.

— Nie łatwo mnie zastraszyć czy szantażować — mówi.

Wbrew pozorom, jakie czasem wzbudza jej delikatna fizjonomia, Justyna umie bronić swojego zdania i nie boi się głosić kontrowersyjnych opinii. Świadczyć o tym może choćby to, że od dawna udziela się w ruchach antyaborcyjnych.

— Zdaję sobie sprawę, że to dla wielu osób niewygodny temat. Kiedy mówię lub piszę, że jestem za zupełnym zakazem aborcji, niektórzy pukają się w czoło. Mówią, że to nienowoczesne podejście, że kobiety powinny mieć prawo do decydowania o własnym ciele, że wykryte choroby genetyczne i gwałty są wystarczającym powodem do przerwania ciąży… — wylicza jednym tchem. — Ja jednak uważam, że każdy ma prawo do życia. Jeśli został już poczęty, powinien móc się urodzić. Niezależnie od okoliczności — tłumaczy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 3.68
drukowana A5
za 16.28