Prolog
Magia odeszła z Seranthii tak dawno temu, że ludzie przestali w nią wierzyć. Zostały tylko opowieści, szeptane przy kominkach, przekazywane w formie bajek, z których śmiano się, gdy dzieci pytały o prawdę.
A jednak świat pamięta.
Ziemia wciąż drży pod stopami, gdy jest zraniona. Wiatr zna imiona tych, którzy kiedyś z nim tańczyli. Ogień nadal potrafi rozpoznać gniew, a woda — łzy, które nie powinny istnieć.
I gdzieś pod powierzchnią ciszy… śpi coś bardzo starego.
Dawno temu Seranthią władała siła zwana Matką Żywiołów — istota nie z krwi i kości, lecz z ognia, wody, powietrza i ziemi. Była źródłem równowagi, mostem między światem a jego pulsującą duszą. Ale ludzie bali się tej mocy. Chcieli ją posiąść, zamknąć, ujarzmić. I gdy nie mogli, postanowili ją zniszczyć.
Matka żywiołów zniknęła. Jej dzieci — nieliczni, którzy odziedziczyli dziką magię — zaczęto tropić. Zabijać. A ci, którzy przeżyli, ukryli się głęboko, zapominając o tym, kim są.
Minęły wieki.
W górskiej wiosce, gdzie magia jest tylko pustym słowem z dawnych pieśni, mieszka piętnastoletnia Lyra Venn. Nie wie, czym jest moc. Nie zna legend ani zaklęć. Ale pewnego dnia — dnia, który miał być taki sam jak każdy inny — krzyczy.
I niebo rozdziera się jak rana.
Burza, która nie powinna istnieć, rodzi się z jej gniewu. A wraz z nią budzą się żywioły.
Wkrótce Lyra odkryje, że nie włada jednym darem, lecz czterema. Że jej imię jest echem pradawnej pieśni. I że nie przez przypadek nosi w sobie oddech Matki Żywiołów.
Ale są tacy, którzy o niej już wiedzą.
Zakon Ciernistych Róż — piękni w słowach, bezlitośni w czynach — od wieków polują na tych, którzy niosą w sobie „dziką magię”. Teraz polują na nią.
Lyra będzie musiała opuścić wszystko, co zna. Wyruszyć w drogę, której końca nie widać, z towarzyszami, którym nie wie, czy może ufać. Kael, który coś ukrywa. Myla, która zna więcej, niż mówi. Torr, który nie wierzy w magię, dopóki jej nie dotknie.
Czekają na nich starożytne próby. Przebudzone potwory. Kłamstwa, które przybierają twarze przyjaciół.
Ale największe pytanie jeszcze nie padło:
czy Lyra ma ocalić ten świat?
Czy… ma go odmienić na zawsze?
Krzyk
Niebo nad wioską Thalen było tego dnia wyjątkowo czyste. Góry w oddali rysowały się ostro na tle błękitu, a wiatr niósł zapach kamienia i dymu. Dla większości był to zwyczajny poranek — taki jak setki innych przed nim. Ale nie dla Lyry Venn.
Dziś kończyła piętnaście lat. I nie czuła się z tego powodu ani starsza, ani mądrzejsza. Czuła się… dziwnie nieswojo. Jakby świat wokół niej był zbyt cichy, zbyt uważny. Jakby coś czekało, aż się poruszy.
— Lyra! — zawołał znajomy głos z podwórza. — Matka mówi, że jak jeszcze raz uciekniesz przed zmywaniem, to cię do klasztoru odda!
Dziewczyna wychyliła się przez okno. Na dole stał Kael, syn miejscowego kowala, jak zawsze z zawadiackim uśmiechem i kosmykiem czarnych włosów wpadających mu w oczy. Miał twarz kogoś, kto zna zbyt wiele sekretów, a jednocześnie nikomu ich nie zdradzi.
— Lepiej klasztor niż szorowanie tych jej zakopconych garnków — mruknęła Lyra, ale zniknęła z okna i po chwili już była na dole. Rzuciła tylko matce krótkie „zaraz wracam!” i wybiegła z domu, zanim zdążyła usłyszeć pełen wyrzutów wykład.
Thalen było małe, ciasne i zbudowane jakby ze starych opowieści — kamienne domki, spadziste dachy, brukowane ścieżki i mnóstwo plotek unoszących się w powietrzu. Ludzie żyli tu spokojnie, a to znaczy: przewidywalnie. Magia była tylko słowem, którym straszono dzieci.
Ale Lyra nigdy nie czuła się częścią tego świata. Od zawsze czuła… coś. Głębiej. Więcej.
Czasem, gdy zamykała oczy, miała wrażenie, że słyszy ziemię oddychającą pod stopami. Że wiatr milknie, by jej posłuchać. Że deszcz pada tylko tam, gdzie spojrzy. Oczywiście nikomu o tym nie mówiła. Nawet Kaelowi. Bo przecież magia nie istnieje. Nie tu. Nie teraz.
— Idziemy nad jezioro? — zaproponował Kael, wskazując ścieżkę przez las.
Skinęła głową. Potrzebowała ucieczki. Od codzienności. Od szeptów. Od snów, które ostatnio śniła — snów, w których ogień tańczył na jej dłoniach, a woda unosiła ją w powietrze.
Dotarli do brzegu w milczeniu. Powietrze było ciężkie, jakby niecierpliwe. Lyra usiadła na kamieniu i spojrzała w dal. Jej myśli błądziły daleko — do ojca, którego nigdy nie znała, do legend o Dzieciach Żywiołów, które kiedyś słyszała jako dziecko, a które teraz wracały z dziwną intensywnością.
— Czasem czuję, jakby coś mnie wołało — powiedziała cicho.
Kael spojrzał na nią kątem oka.
— Wołało?
— Nie wiem… jakby… coś starego. Głębokiego. Nie potrafię tego wyjaśnić. Jakby świat czekał, aż coś zrobię. Albo… aż krzyknę.
Nie odpowiedział. Po prostu patrzył na nią długo — z powagą, którą rzadko u niego widywała. I może wtedy właśnie wszystko się zaczęło.
Bo kiedy Lyra zamknęła oczy i zaczerpnęła tchu — nie wiedząc, dlaczego — krzyknęła.
Nie był to ludzki krzyk. Był to dźwięk rozerwanych chmur. Dźwięk pękającej ziemi.
Niebo pociemniało tak nagle, jakby ktoś zasłonił słońce dłonią. Wiatr wył jak ranny wilk. Nad jeziorem zawirowały fale. Z oddali rozległ się grzmot, a zaraz potem… błyskawica uderzyła prosto w taflę wody.
Lyra padła na kolana, z dłońmi drżącymi od energii, której nie potrafiła nazwać. Wokół niej powietrze było gęste, iskrzące. Woda unosiła się w smugach. Kamienie wibrowały pod stopami. Ogień… wybuchł z jej oddechu.
Kael rzucił się ku niej, wołając jej imię. Ale jego głos był jak echo, zagłuszane przez ryk żywiołów. I wtedy Lyra zrozumiała — to nie był przypadek. To nie był sen.
To ona była burzą.
Wieczorem w wiosce mówiono o dziwnej nawałnicy. O piorunie, który uderzył w jezioro bez ostrzeżenia. O szaleństwie nieba. Ale Lyra siedziała w ciemności swojego pokoju, z dłońmi zanurzonymi w misce zimnej wody, próbując uspokoić pulsującą w niej moc.
Wiedziała, że to dopiero początek. Że nie może tu zostać. Że ktoś… już ją szuka.
I miała rację.
Gdzieś daleko, w cieniu kwitnących krzaków o kolcach ostrych jak stal, członkowie Zakonu Ciernistych Róż już znali jej imię.
Dziewczyna, która krzyknęła. Dziewczyna, która obudziła burzę.
Dziecko Matki Żywiołów.
Znak
Noc po burzy była zbyt cicha.
Niebo wydawało się zbyt gładkie, jakby udawało, że nic się nie wydarzyło. Ale Lyra wiedziała lepiej. Coś się zmieniło — nie tylko w niej, ale w samym powietrzu. To była cisza pełna oczekiwania. Albo ostrzeżenia.
Nie spała. Wciąż czuła echo mocy w sobie — jak drganie struny tuż po uderzeniu. Jej ciało było jak naczynie, w którym coś bardzo starego właśnie się obudziło i nie zamierzało znów zasnąć.
O świcie przyszli pierwsi ludzie.
Nie z wioski. Obcy. Ubrani w czarne płaszcze, z różami haftowanymi srebrną nicią na piersi. W ich spojrzeniach było coś twardego, wyuczonego. Zbyt uprzejme słowa, zbyt chłodne uśmiechy.
Zakon Ciernistych Róż.
— Szukamy dziewczyny — powiedziała kobieta o ostrych rysach i ciemnych oczach. — Ponoć widziano ją nad jeziorem w czasie burzy.
Matka Lyry zbladła, ale nic nie powiedziała. Nie musiała. Obcy już wiedzieli. Już czuli, że są blisko.
Lyra schowała się na strychu, serce waliło jej jak młot. Kael pomógł jej wymknąć się tylnymi drzwiami, jeszcze zanim Zakon przeszedł do przeszukiwania domów. Jego ostatnie słowa przed rozstaniem brzmiały:
— Zniknij. Szybko. Znajdź kogoś, kto wie, co się z tobą dzieje. Ja ich zatrzymam.
Nie zdążyła mu podziękować. Już biegła.
Las za wioską był gęstszy, niż pamiętała. Liście szeleściły zbyt głośno, korzenie pod stopami wydawały się celowo wystawać, jakby chciały ją zatrzymać. Szła w stronę wzgórz, gdzie kończyły się szlaki. Tam nikt nie zaglądał. Tam… miała nadzieję przeczekać.
Ale nie była sama.
Pojawiła się nagle, jak cień między drzewami — dziewczyna w czerwonym płaszczu, z rozpuszczonymi włosami i spojrzeniem, które mogło zatrzymać deszcz.
— Uklęknij. Albo chociaż przestań szarpać tę ziemię pod sobą — powiedziała spokojnie, z nutą rozbawienia.
Lyra cofnęła się, unosząc dłonie jak do obrony. Ale wtedy zauważyła, że wokół nie było już zwyczajnych drzew — pnie porastały dziwne symbole, a powietrze pachniało ziołami i ogniem.
— Kim jesteś?
— Myla. Uczę się u zaklinaczki lasu. A ty jesteś głośniejsza, niż myślisz, Dziewczyno od Burzy.
— Skąd wiesz, kim jestem?
— Cały las to wie. Magia nie wraca po cichu.
Myla podeszła bliżej, bez lęku. Jej ruchy były miękkie, jakby była częścią tego miejsca — jakby las oddychał razem z nią.
— Zakon cię szuka — dodała. — A gdy znajdą… nie pytają. Po prostu zabierają. I wtedy już cię nie ma.
— Nie rozumiem, co się ze mną dzieje.
— To nie ty się dziejesz. To świat wraca do ciebie.
Lyra zadrżała. Było w tej dziewczynie coś niepokojącego, ale też… znajomego. Jakby już się spotkały, tylko nie w tym życiu.
— Potrafię… rzeczy. Dziwne rzeczy. Ogień. Woda. Kamienie. To się dzieje, gdy jestem zła. Albo przestraszona.
Myla kiwnęła głową.
— Jesteś Dzieckiem. Jednym z tych, o których Zakon chce zapomnieć. A ja mam przykaz, by takich znajdywać, zanim znajdą ich inni.
— Przykaz?
— Od Matki Żywiołów.
Zapadła cisza. Gęsta. Ciężka.
Lyra spojrzała na nią z niedowierzaniem.
— Matka Żywiołów nie istnieje. To legenda.
— A ty jesteś zwykłą dziewczyną z gór, prawda?
Te słowa zapadły głębiej, niż Lyra chciała przyznać. Westchnęła, przysiadając na omszałym kamieniu.
— Co teraz?
— Teraz idziemy. W głąb. Tam, gdzie twoja moc nie będzie krzyczeć na cały świat. Tam, gdzie nauczysz się, co znaczy mieć w sobie cztery żywioły… i nie spłonąć od środka.
— Nie wiem, czy chcę.
— To nie ma znaczenia — powiedziała Myla, odwracając się. — Zakon już cię wyczuł. Świat cię zapamiętał. A Matka się budzi.
I ruszyła przed siebie, nie oglądając się za siebie. Lyra wstała powoli. Czuła, że każdy krok, który teraz postawi, będzie miał znaczenie większe, niż jest gotowa unieść.
Ale ruszyła.
Bo nie miała już dokąd wracać.
Korzeń
Myla wskazała kamienny krąg, półzatopiony w jeziorze.
— Stań pośrodku. Resztę zrobią one.
Woda była lodowata. Gdy Lyra stanęła na środku kręgu, poczuła, jak pod jej skórą budzi się coś znajomego i obce zarazem. Ziemia pulsowała pod stopami. Powietrze zgęstniało. W oddali zagrzmiało — choć niebo było czyste.
Zamknęła oczy.
I wtedy to się zaczęło.
Z ciemnej głębi jeziora wyłoniły się cztery światła — czerwone, niebieskie, zielone i białe. Krążyły wokół niej, coraz szybciej, jakby ją badały. Testowały.
Potem jedno po drugim — dotknęły jej.
Ogień — był pierwszy. Przypominał gniew, ale nie palił. Był jak pasja, jak krzyk, który jeszcze nie został wypowiedziany. Rozlał się po jej piersi jak ciepło, które dawało życie.
Woda — chłodna, ale nie zimna. Oplotła jej dłonie, weszła do gardła, myśli. Pokazała wspomnienia — i te, które pamiętała, i te, których jeszcze nie przeżyła.
Powietrze — przeszło przez nią jak oddech świata. Nagle słyszała wszystko. Drganie liści. Odgłos chmur. Szepty ziemi.
Ziemia — ostatnia, ale najsilniejsza. Wszedł w nią ciężar dawnych istnień. Czuła ich kroki, ich walki, ich poświęcenie. Zrozumiała, że nie jest pierwsza. I że nie może być ostatnia.
Wszystko się zmieszało. Cztery żywioły. Cztery głosy. Cztery prawdy.
Lyra krzyknęła — ale tym razem nie ze strachu. To był krzyk akceptacji. Zgody. Przysięgi.
Światła zniknęły. Cisza znów zapadła.
Ale coś się zmieniło.
Gdy wyszła z wody, Myla patrzyła na nią z czymś między szacunkiem a lękiem.
— Przeszłaś. Nie złamały cię.
— To znaczy, że…?
— Że jesteś gotowa. Na naukę. Na walkę. Na ból. I na zdradę.
— To wszystko mnie czeka?
— To dopiero początek — powiedziała cicho Myla. — Jutro wyruszamy dalej. Spotkamy Kaela i Torra w Zębach Kamienia. Tam zbierzemy odpowiedzi. Może nawet odnajdziemy ślad Matki.
Lyra spojrzała w taflę jeziora, która znów była spokojna. Ale ona już nie była tą samą dziewczyną, która wczoraj biegła przez las w panice.
Była Dziedziczką burzy. Dzieckiem czterech żywiołów.
A świat — ten, który zapomniał o magii — właśnie zaczął o niej sobie przypominać.
Zęby Kamienia
Świt nad Zębami Kamienia był szary i niepokojąco cichy.
Wzniesienia te nie przypominały zwykłych gór — wyglądały jak zęby olbrzymiego stwora, który wyrósł z ziemi i zamarł w bezruchu. Poszarpane szczyty, głębokie szczeliny, kamienne kolumny wyrzeźbione przez czas i burze. Legenda głosiła, że kiedyś to miejsce było świątynią Matki Żywiołów, nim zostało rozłupane przez zdradę.
Dziś miało być punktem spotkania.
Lyra szła ostrożnie, tuż za Mylą, czując pod palcami skalne ściany, w których wyryto dawne znaki — spirale, linie żywiołów, ostrzeżenia. Coś w tym miejscu ją przyciągało. Czuła, jak ziemia pod stopami wibruje znajomo, prawie czule. Ale równocześnie… wyczuwała napięcie. Jakby coś wisiało w powietrzu.
— Nie podoba mi się to miejsce — mruknęła Lyra.
— Miejsce nie musi ci się podobać — odparła Myla. — Ma cię sprawdzić.
Pierwszy usłyszał ich Torr.
Wyłonił się z cienia jak skała, która postanowiła się poruszyć. Wysoki, szeroki w ramionach, o ciemnej skórze i oczach, które nie ufały nikomu, nawet same sobie. Miał przy pasie miecz z runami, które wyglądały na stare jak sam świat.
— Więc to ona — powiedział, mierząc Lyrę chłodnym spojrzeniem. — Dziewczyna od burzy.
— Masz na imię Torr, prawda? — zapytała Lyra, nieco zaskoczona jego głosem — niski, spokojny, ale niosący w sobie coś ciężkiego.
— I nie wierzę w magię — odparł krótko. — Ale widziałem, co się stało w Thalen. I jeśli to nie była magia, to był gniew bogów.
— To była ja.
Zapadła cisza. Przez chwilę nawet wiatr ucichł, jakby chciał usłyszeć odpowiedź.
Torr uniósł brew.
— Zobaczymy, jak długo wytrzymasz z takim ciężarem.
— Wystarczająco długo — rzuciła Lyra chłodno.
Myla tylko uśmiechnęła się pod nosem. — Świetnie, już się lubicie.
Zaczęli schodzić głębiej w szczelinę skalną, wąską i stromą. Według Myli, gdzieś poniżej znajdowało się Serce Kamienia — pozostałość po starożytnej komnacie żywiołów, gdzie kiedyś składano przysięgi Matce. Miejsce, w którym miały się znajdować odpowiedzi.
Ale zanim tam dotarli — przyszli oni.
Najpierw był dźwięk — metaliczny, jak ostrza uderzające o skałę. Potem świszczący podmuch. Strzała przeleciała tuż obok ucha Lyry i wbiła się w kamień z dźwiękiem, który nie był tylko ostrzeżeniem — był wyrokiem.
Zakon Ciernistych Róż.
Z cienia wyszło ich trzech — zakapturzeni, ubrani w czarne płaszcze z kolczastymi haftami. Ich ruchy były ciche, precyzyjne. Jakby byli częścią tego krajobrazu — martwi, groźni, bez słów.
— Lyra Venn — odezwał się jeden z nich, mężczyzna o głosie gładkim jak stal. — Jesteś skażona. Pójdziesz z nami.
— Spróbuj mnie dotknąć — warknął Torr, stając między nimi a dziewczynami.
— Wasza magia jest kłamstwem. Iluzją chaosu. Seranthia wymaga porządku.
Myla wyciągnęła rękę — krąg światła rozlał się między palcami. Kamienie pod ich stopami zadrżały.
— Porządek nie polega na zabijaniu dzieci — powiedziała spokojnie.
I wtedy zaczęła się walka.
To nie była walka w stylu bajek.
Była szybka. Brudna. Chaotyczna.
Torr parował ciosy z bezlitosną siłą, Myla miotała kamiennymi iglicami, a Lyra… stała. Zamarła. Czuła, jak cztery żywioły w niej wrzeszczą, domagając się wyjścia. Ale bała się. Bała się, że ich nie opanuje. Że znów wybuchnie.
Aż zobaczyła, jak jeden z zakonników podnosi łuk i celuje w Mylę.
Coś w niej pękło.
Zamachnęła się ręką — nieświadomie — i powietrze eksplodowało. Strzała rozpadła się w locie. Ziemia pod zakonnikiem zadrżała i wystrzeliła kolumną w górę, odrzucając go na skały.
Pozostała dwójka zawahała się. To wystarczyło. Torr i Myla błyskawicznie ich obezwładnili. Jeden z nich uciekł, znikając w cieniu, ale pozostali zostali w tyle — unieruchomieni.
Serce Lyry biło jak młot. Miała wrażenie, że płonie i krwawi jednocześnie.
Torr spojrzał na nią z niedowierzaniem.
— To… było niemożliwe.
— Nie dla niej — powiedziała Myla. — Ale zapłacimy za to. Jeden z nich wróci do Zakonu. A oni nie zapominają.
Gdy zapadł zmierzch, schronili się wśród skał, w skalnej niszy porośniętej mchem.
Lyra siedziała sama, wpatrzona w dłoń, która kilka godzin wcześniej rozkazała żywiołom działać. Już nie drżała. Czuła spokój. I jednocześnie strach.
— Prawie ich zabiłam — szepnęła.
Myla usiadła obok.
— Gdybyś nie zadziałała, oni zabiliby nas. Magia nie jest dobra ani zła. To ty decydujesz, co z nią zrobisz.
— A co, jeśli kiedyś przestanę mieć wybór?
Myla nie odpowiedziała od razu.
— Wtedy będziesz musiała zaufać komuś, kto cię powstrzyma.
Zamilkły. W ciemności, po raz pierwszy od dawna, Lyra poczuła się nieco mniej samotna.
Ale w oddali — daleko, poza wzgórzami, poza granicami lasu — ktoś już słał kruki. Zakon wiedział, gdzie ją znaleźć. A w ich szeregach była jedna róża bez kolców, która znała twarz Lyry.
I znała ją zanim wybuchła burza.
Twarze i maski
Lyra obudziła się, zanim jeszcze niebo zdążyło rozjaśnić się pierwszym światłem świtu. Jej ciało było obolałe po wczorajszej ucieczce przez Zęby Kamienia, a myśli snuły się chaotycznie, nieskładne, jakby wiatr przewracał kartki w jej umyśle. Nad głową widziała zamglone niebo, przez które nie przedzierał się ani jeden promień słońca. Myla spała obok, skulona w kłębek, z puchatym płaszczem pod głową. Torr, jak zawsze czujny, trzymał straż, siedząc nieruchomo jak posąg. Jedynie ledwo słyszalny syk płonących węgli zdradzał, że noc jeszcze się nie skończyła.
Zeszli z gór przed południem, kierując się na południowy wschód. Przed nimi rozciągały się równiny porośnięte niskimi wrzosami i usiane kamiennymi kręgami, które wyglądały, jakby wyrosły z ziemi. Lyra zauważyła spiralny wzór wyżłobiony w jednym z głazów. Przypominał jej ten ze snu — sen, który powracał, mimo że próbowała go wyrzucić z pamięci. Nie wspomniała o tym nikomu. Jeszcze nie.
Dopiero wieczorem dotarli do starej osady — porzuconej wioski, z której zostały tylko zgliszcza i chwasty. Dawne drewniane domy zjadł czas, a studnia stała otwarta jak pusta rana. Myla zatrzymała się i szepnęła:
— To była osada zaklinaczy. Zakon wypalił ją do fundamentów.
Nikt się nie odezwał. Lyra poczuła dreszcz — nie od chłodu, ale od energii, która wciąż tliła się pod ziemią. Jakby coś czekało, by zostać obudzone.
Rozpalili ogień mimo ryzyka. Torr przekonywał, że lepiej zaryzykować widoczność niż dać się pokonać chłodowi. Noc w górach była surowa. Myla rzucała niespokojne spojrzenia na północ, jakby spodziewała się, że zza drzew wylezie sam Zakon.
Lyra nie mogła zasnąć. Gdy w końcu zmorzył ją sen, nie przyniósł ulgi.
Stała pośrodku gęstego lasu. Powietrze było naładowane energią, aż włosy unosiły się na jej skroniach. W oddali pojawiła się kobieta o oczach jak płynne srebro. Ziemia drgała pod jej stopami, woda unosiła się wokół niej w drobnych kulach, ogień skrzył się w jej dłoniach, a powietrze wirowało niczym żywa istota.
Kobieta wyciągnęła rękę.
— Znajdź mnie — wyszeptała.
Lyra zerwała się gwałtownie. Serce biło jak oszalałe. Nie miała wątpliwości, kim była postać z jej snu. To była Matka Żywiołów.
Nazajutrz, zanim słońce wspięło się na dobre nad horyzont, spotkali go na trakcie. Mężczyzna szedł im na spotkanie z luźno narzuconym płaszczem i głową pochyloną, jakby próbował nie rzucać się w oczy. Gdy się zbliżył, Torr położył rękę na rękojeści miecza, a Myla zmarszczyła brwi.
— Nie szukam walki — odezwał się przybysz. Jego głos był cichy, ale pewny. — Nazywam się Siren. I przynoszę wam wybór.
— Skąd wiesz, kim jesteśmy? — zapytał nieufnie Torr.
Siren uśmiechnął się lekko, niemal z pobłażaniem.
— Wieści o Dziewczynie od Burzy rozchodzą się szybciej niż wiatr w dolinach. Nie przyszedłem donosić. Przyszedłem pomóc.
Lyra spojrzała na niego badawczo. Jego oczy miały kolor stali i coś w nich było… znajomego. Ale chłodnego. Zimnego. Jakby znał ją lepiej, niż powinien.
— Mów — powiedziała krótko.
— Znam ścieżki przez Wschodnie Pogranicze. Tam Zakon nie sięga. Są ludzie, którzy wiedzą, czym jesteś. I nie chcą cię zabić. Chcą cię wysłuchać.
Myla splunęła na ziemię.
— Albo zamknąć w klatce i badać jak rzadkiego potwora.
— Albo nauczyć, jak przestać bać się własnej siły — odpowiedział Siren.
Przez chwilę nikt się nie odezwał. Lyra czuła, jak coś ją uwiera pod skórą. Dziwne, znajome ciepło.
I nagle zrozumiała.
— Uważajcie! — krzyknęła.
Ale było już za późno.
Siren uniósł ręce i wypowiedział jedno słowo, które Lyra znała z najgłębszych koszmarów:
— Cisza.
Świat zamarł.
Wiatr ucichł. Ogień zgasł. Każdy dźwięk — nawet bicie serca — ustał. Lyra widziała, jak Torr próbuje krzyczeć, ale jego usta poruszają się bezgłośnie. Myla zamarła w pół kroku.
Tylko Lyra czuła jeszcze tętniący pod skórą żywioł. Cztery siły, które nie chciały milczeć. Które nie mogły być stłumione jednym zaklęciem.
Siren patrzył jej w oczy. Nie mówił już nic. Ale jego spojrzenie mówiło wszystko.
„Zobaczymy, czy naprawdę jesteś tą, na którą czekali.”
Lyra zacisnęła pięści.
W jej wnętrzu zapłonął ogień.
Głosy w milczeniu
Cisza nie była tylko brakiem dźwięku. Była jak gruba mgła, jak gorset zaciskający się na krtani, jakby świat w jednej chwili zapomniał, jak oddychać. Wszystko zamarło. Ptaki przestały śpiewać, liście nie szeleściły. Każdy ruch był zbyt powolny, jak przez wodę. Jak przez sen.
Lyra stała pośrodku tej nierealnej ciszy, z bijącym sercem, którego rytmu nie słyszała, ale czuła w każdym nerwie. Próbowała krzyknąć, ale jej gardło nie wydało dźwięku. Rzuciła się do Myli, która trwała w miejscu z wyrazem przerażenia na twarzy, unieruchomiona jak posąg. Torr walczył, jakby próbował wyrwać się z niewidzialnych okowów, jego oczy płonęły gniewem.
Siren nie ruszał się z miejsca. Obserwował Lyrę z mieszaniną ciekawości i wyczekiwania.
Ale on popełnił błąd.
Zaklęcie Ciszy było potężne, ale miało jedną słabość: działało na to, co już było, nie na to, co nadchodziło. Nie mogło zatrzymać tego, co dopiero się budziło.
A w Lyrze budziło się coś więcej niż strach.
Początkowo był to tylko impuls — ledwie zauważalna iskra. Ale w ciągu sekund stał się burzą.
Powietrze wokół niej zaczęło drgać, ziemia pod stopami pulsować, jakby serce planety biło razem z nią. Płomienie świsnęły w powietrzu, choć nikt ich nie wzniecił. Woda, która skraplała się na liściach, unosiła się jakby wbrew prawom natury.
Lyra rozpostarła ramiona.
Nie krzyczała. Nie mogła.
Ale żywioły przemawiały za nią.
Z ognistego łuku trysnął płomień. Wiatr zawył jak ranny wilk, uderzając w Sirena z furią. Ziemia wyrwała się spod stóp, a drobinki wilgoci zamieniły się w ostrza lodu.
Zaklęcie pękło.
Myla krzyknęła. Torr wyrwał miecz z pochwy. Siren cofnął się, jakby uderzyła w niego niewidzialna fala.
— Dość! — zawołał, osłaniając się płaszczem. — Miałem sprawdzić, czy jesteś gotowa!
Lyra opuściła dłonie, dysząc.
— Gotowa na co?!
Siren spojrzał na nią, a w jego twarzy nie było już ironii.
— Na to, co nadchodzi.
Odwrócił się i zniknął w lesie, zostawiając ich wśród szumiących drzew i drgającego powietrza. Po chwili słychać było tylko łoskot serca Lyrę i trzask ognia, który rozpalił się na nowo.
Nikt nic nie powiedział przez długi czas.
Ale Lyra wiedziała jedno: żywioły już się obudziły. I już nie zasną.
Krew i pamięć
Zanim jeszcze wyruszyli dalej, las już szeptał o nich. Lyra to czuła — nie tyle słyszała, ile przeczuwała. Wietrzne języki liści, stłumione drżenie wśród pni, spojrzenia, których nie dało się dostrzec oczami. Natura reagowała. Albo ostrzegała.
— To miejsce mnie niepokoi — mruknął Torr, ściskając rękojeść miecza. — Las nie powinien być taki… cichy.
— To nie cisza. To oczekiwanie — odpowiedziała Lyra, sama nie wierząc, że to mówi. Ale miała rację. Czuła to pod skórą, w najgłębszych warstwach siebie.
Siren zniknął, lecz pozostawił coś więcej niż niepokój. Jego słowa, choć rzucone jak ostrze, wbijały się teraz coraz głębiej. „Na to, co nadchodzi.” Co miał na myśli?
Przez dwa dni podróżowali wzdłuż Mrocznej Odnogi — rzeki tak starej, że nawet mapy zapomniały jej imię. Szlak prowadził ich przez doliny, gdzie czas zdawał się stać w miejscu, a powietrze było ciężkie od wspomnień, których nikt nie chciał pamiętać.
Na trzeciej nocy natknęli się na kamienne kręgi — porośnięte mchem, pochylone, ale nienaturalnie zimne w dotyku.
— To miejsce rytuału — wyszeptała Myla, jakby obawiała się zbudzić duchy. — Tu kiedyś przysięgano wierność Matce Żywiołów. Albo ją zdradzano.
— A skąd ty…? — zaczął Torr.
— Moja mistrzyni była jedną z ostatnich, które znały te znaki — przerwała mu dziewczyna. — Niektóre wspomnienia nie należą tylko do nas.
Lyra usiadła pośrodku kręgu. Coś ją do tego zmusiło. A może to nie był przymus, tylko... odpowiedź.
Zamknęła oczy.
I wtedy przyszła wizja.
Nie sen, nie wspomnienie, lecz coś pomiędzy — jakby drzwi otworzyły się na moment i pokazały świat, który istniał tylko w opowieściach. Widziała kobietę — nie tą z lasu, ale inną, młodszą. Z włosami jak dym i oczami pełnymi światła. Trzymała w ramionach dziecko, płaczące bezgłośnie. Za nimi płonął świat.
Kobieta spojrzała wprost na Lyrę.
— Nie szukaj tylko mnie, dziecko. Szukaj siebie.
Lyra otworzyła oczy gwałtownie. Krąg rozbłysnął złotym światłem, które zgasło równie szybko, jak się pojawiło. Dłoń miała wilgotną.
Krew.
— Lyro, co się stało?! — Myla podbiegła.
Na palcach dziewczyny były cienkie smugi czerwieni, jakby kamienie kręgu upomniały się o daninę.
— Nic mi nie jest — wyszeptała. Ale to nie była prawda. Bo coś się zmieniło.
W niej.
W ziemi.
Ścieżka z popiołu
Uciekali przez trzy dni.
Nie było dróg, nie było znaków. Tylko gęste knieje, zdradzieckie trzęsawiska i głuche doliny, gdzie echo niosło każde słowo zbyt długo. Siren zniknął bez śladu, jak cień, który nigdy nie należał do ich świata. Ale ślad, jaki po sobie zostawił, tlił się pod skórą Lyry, jak popiół po ogniu, który nie wygasł do końca.
— Nie mogłaś wiedzieć — powiedziała Myla, gdy Lyra znów się obwiniała. — On grał zbyt dobrze. Wszyscy mu prawie uwierzyliśmy.
— Ale to mnie chciał — wyszeptała Lyra. — To mnie szukał.
Torr nic nie mówił. Od chwili ucieczki milczał więcej, niż zwykle. Ale jego wzrok, czujny i nieufny, błądził po otoczeniu jakby spodziewał się ciosu zza każdego drzewa.
Czwartego dnia dotarli do granicy pogorzeliska.
Spalony las ciągnął się przez mile — drzewa zczerniałe, jak cienie własnych duchów. Ziemia była sucha, popękana, martwa. A jednak Lyra czuła, że to miejsce nie jest do końca puste.
— Co tu się stało? — spytała.
Myla zmarszczyła brwi. — Kiedyś było tu miasto. Nazywało się Falien. Miejsce, gdzie magowie żyli obok zwykłych ludzi. Zaklęcia i chleb w jednym domu. Prawdziwe przymierze.
— A teraz? — Torr zapytał.
— Teraz to tylko przypomnienie, że przymierza mogą płonąć jak wszystko inne.
Lyra poczuła, jak jej dłonie drżą. Nie z chłodu. Z gniewu, który nie był całkiem jej własny.
Szli ostrożnie, a wiatr roznosił popiół jak śnieg. I wtedy Lyra zobaczyła coś, co sprawiło, że stanęła.
Kamień. Nieduży. Ale na nim — ten sam symbol, który widziała już wcześniej: spirala z czterech przecinających się linii. Ogień. Woda. Ziemia. Powietrze.
— To znów ona — szepnęła. — Matka Żywiołów.
— Albo ktoś, kto znał jej język — odezwała się Myla, kucając obok. — Te znaki… to wezwanie. Może ostrzeżenie. A może mapa.
Lyra położyła dłoń na kamieniu. W jednej chwili znów poczuła obecność — ciepłą, starą jak świat. Nie słowa. Nie obraz. Ale kierunek.
— Musimy iść na południe — powiedziała. — Tam, gdzie ziemia jeszcze pamięta.
Torr nie pytał. Po raz pierwszy od wielu dni nie potrzebował dowodów.
— To ruszamy.
Za sobą zostawili świat martwy i spalony. Przed sobą — świat, który mógł jeszcze płonąć. Ale tym razem Lyra miała zamiar zdecydować, co się zapali.
Serce z kamienia
Szlak prowadził ich na południe — przez wzgórza, które śpiewały wiatrem, i przez pola, na których wszystko zdawało się obumarłe jeszcze przed narodzinami. Lyra czuła, że każde ich posunięcie, każdy krok, był śledzony — nie oczami ludzi, ale przez coś starszego. Czasem widziała błyski — jakby powietrze samo próbowało się zmaterializować w kształt czegoś, co nie miało imienia.
Myla szeptała zaklęcia ochronne co noc, choć nikt z nich nie miał odwagi zapytać, czy one w ogóle jeszcze działają.
Czwartego dnia dotarli do ruin.
Nie było ich na mapie. Nikt wcześniej o nich nie słyszał. Ale Lyra, widząc je po raz pierwszy, wiedziała, że powinna była je znać.
Kamienne filary wznosiły się z ziemi jak kości pradawnego olbrzyma. Popękane, porośnięte winoroślą i porostami, a jednak trwałe — jakby czas odważył się jedynie je dotknąć, ale nie zniszczyć.
W sercu ruin stała studnia. Ale nie zwykła — jej wnętrze lśniło jak wypolerowany obsydian, a kiedy Lyra zajrzała do środka, nie zobaczyła dna. Tylko odbicie własnej twarzy.
A potem… nie tylko własnej.
Za nią pojawiła się postać. Niewyraźna, niematerialna. Kobieta o twarzy, którą Lyra widziała już w wizji — ale starsza, z oczami, które znały koniec i początek zarazem.
— Czy to ona? — spytał Kael, który zbliżył się bezszelestnie.
— Matka Żywiołów — szepnęła Myla. — Lub jej cień.
Postać w studni przemówiła, choć usta się nie poruszyły.
— Krew została przyjęta. Drzwi się otwierają.
Ziemia zadrżała.
Torr wyciągnął miecz, ale Lyra uniosła dłoń. — Nie bój się. To nie gniew. To przebudzenie.
Kamień pod ich stopami pękł, ukazując krąg złożony z symboli — każdy z nich przedstawiał żywioł, który Lyra już czuła w sobie. Ale na środku był jeszcze jeden znak, którego nigdy wcześniej nie widziała: zamknięty krąg, w którego wnętrzu pulsowała linia — jak serce.
— Co to jest? — spytała, dotykając symbolu.
— To piąty żywioł — odpowiedziała wizja. — Ten, o którym zapomniano. Serce wszystkiego. Wola. Czysta intencja.
Lyra poczuła, jak coś w niej reaguje. Jakby to, co dotąd było rozdzielone, zaczynało się łączyć. Ogień, który ją ogrzewał. Woda, która jej słuchała. Ziemia, która nosiła jej kroki. Powietrze, które ją niosło.
A teraz — coś więcej.
Coś, co wybierało.
Następnego dnia ruszyli dalej — w ciszy, głęboko zamyśleni. Ale Lyra niosła w sobie coś nowego.
Nie tylko dar.
Nie tylko moc.
Ale decyzję.
Zakon Ciernistych Róż
Deszcz spadł niespodziewanie. Nie z nieba, lecz jakby z samego powietrza – ciężki, zimny, gęsty. Lyra podniosła kaptur, ale krople i tak przesączały się przez materiał, jakby chciały dosięgnąć jej skóry, przemyć ją z tajemnic, które niosła.
Zbliżali się do granicy Gór Wygasłych. Tutejsze lasy były ciemniejsze, bardziej zwarte, jakby drzewa trzymały się nawzajem, by ukryć coś przed światem. Ścieżka, którą prowadziła Myla, była ledwie widoczna – znaki zaklinaczek, które znała tylko ona i jej zmarła mistrzyni. Kael nie odzywał się od rana, jakby z każdym kilometrem, który pokonywali, coraz ciężej oddychał. Torr zaś sprawdzał broń co kilka chwil, jego ciało spięte jak przed bitwą, której nie potrafił jeszcze nazwać.
— Jesteśmy blisko — powiedziała nagle Myla. — Siedziba Zakonu jest niedaleko. Ukryta wśród ruin, które wszyscy uznali za martwe.
— Zakon Ciernistych Róż… — Lyra prawie szeptała. — Dlaczego oni się mnie boją?
Myla spojrzała na nią, długo milcząc.
— Bo jesteś tym, czego nie rozumieją. I tym, czego nie potrafią już kontrolować.
Wkrótce ujrzeli ją: dawną twierdzę, teraz cichą jak grób. Mury pokryte pnączami przypominały bardziej ranę niż budowlę. A jednak biła z niej moc – nie żywa, nie martwa, ale… czujna.
Nie było strażników. Nie było bram. Tylko ścieżka z białych kamieni, prowadząca do środka.
— To pułapka — powiedział Kael.
— Oczywiście — odpowiedział spokojnie Torr, dobywając miecza.
Lyra weszła pierwsza.
Wewnątrz twierdzy czas nie istniał. Korytarze były puste, ale świeże ślady stóp w błocie mówiły, że nie są sami. Z każdym krokiem Lyra czuła narastające napięcie — jakby ściany szeptały jej do ucha. Nie słowa, lecz oskarżenia.
Wreszcie weszli do głównej sali.
Czekało tam pięciu ludzi w ciemnych szatach, których brzegi zdobiły haftowane ciernie i róże z wyszywaną krwią. Pośrodku – kobieta. Miała twarz jak ostrze, spojrzenie jak lód. W dłoni trzymała laskę, której głowicę zdobiła róża z czarnego żelaza.
— Lyra Venn — powiedziała. — Córka burzy. Dziecko ognia. Dziedziczka chaosu.
— I ty? — spytała Lyra spokojnie. — Kim jesteś?
— Jestem Matriarchą Zakonu — odparła kobieta. — I przyszłam cię zgładzić, zanim uczynisz ze świata ruinę.
Lyra poczuła, jak żywioły w niej drżą, gotowe do walki.
Ale wtedy Kael zrobił krok do przodu. Zrzucił kaptur.
I wszyscy cofnęli się z przerażeniem.
Matriarcha zbladła.
— Ty… Ty nie żyjesz!
— Już nie — odparł chłopak. — Ale nie jestem tu, by umierać ponownie.
Nastąpiła cisza. Mordercza, nabrzmiała od magii i tajemnic.
Lyra pojęła jedno: prawda o Kaelu była o wiele bardziej skomplikowana, niż myślała.
A konfrontacja z Zakonem Ciernistych Róż – dopiero się zaczęła.
Z popiołów
Matriarcha nie poruszyła się. Ani jednym mięśniem. Jakby czas sam zamarł wokół jej postaci, a powietrze zgęstniało tak, że każdy oddech stawał się ciężarem. Spojrzenie, które rzuciła Kaelowi, było pełne czegoś więcej niż nienawiści — pełne dawno zapomnianej trwogi.
— Niemożliwe — wyszeptała. — Przecież... twoje ciało spopieliło się przed ołtarzem. Twoja krew... została zapieczętowana!
Kael nie spuścił z niej wzroku. — Może właśnie dlatego wróciłem. Zakon złamał własne przysięgi. Myśleliście, że możecie więzić duszę bez konsekwencji?
W sali zaległa cisza, gęsta i lodowata.
— Dość — przerwała Lyra, stając między nimi. — Nie obchodzi mnie wasza przeszłość. Ale wiem jedno: nie pozwolę się zabić za to, kim się urodziłam.
Matriarcha uniosła laskę. Ciernie na jej powierzchni zaczęły się poruszać, wijąc jak żywe. Cień padł na ściany sali, dłuższy, niż powinien, rozrastający się w coś... nienaturalnego.
— To nie jest sąd, dziewczyno. To egzekucja.