Moim Dzieciom Dedykuję
Wstęp
Słońce zalewa ulice neapolitańskiego Centro Storico, największego kompleksu staromiejskiego Europy. Jest sierpień, upał sięga trzydziestu czterech stopni, ludzie suną sobie powolutku wąskimi uliczkami, sączą kawę przy rozstawionych wprost na chodnikach stoliczkach lub przy kontuarach maleńkich barów. Turystów nie ma tu wielu. Czasami jacyś młodzi wędrowcy z plecakami przycupną na przykościelnych schodach, czasami grupka z przewodnikiem mrużąc oczy spogląda w górę, by zajrzeć w twarz kamiennemu bohaterowi na marmurowym cokole. Przed sklepami stoją ich właściciele paląc papierosy, zagadując przechodniów, niektórych częstując specjałami wprost ze sklepowej półki. Tak na zachętę… może wrócisz tu i zrobisz zakupy? Może zatrzymasz się na chwilę, żeby pogadać. Ale bez narzekania. Nikt tu nie oczekuje, że opowiesz mu o „swojej starej bidzie”, o ataku wyrostka cioci Zeni, pensji zbyt małej wobec twych umiejętności, wiedzy i kompetencji i o ogólnej niesprawiedliwości społecznej. Wolą usłyszeć, co ciekawego Cię spotkało od wczoraj, w czym Ci się poszczęściło i co rozbawiło Cię do łez.
A wokół — zabytki, zabytki, zabytki, zabytki….. W głowie może się zakręcić. Już pewnych rzeczy nie jesteś w stanie dostrzec, docenić, zachwycić się, taka tu tego mnogość. I wszystko takie jakieś… codzienne, przybrudzone nieco, zamieszkałe, oswojone. Ludzie mieszkają w kamienicach, które w innych miejscach oglądałoby się jako muzea architektury średniowiecznej, renesansowej, barokowej… A tu… pranie z okien się zwiesza, gary szczękają zza kuchennych żaluzji, motorynki brzęczą, uliczni muzycy śpiewają dla kasy i dla własnej przyjemności, klaksony, sygnały karetek mieszają się z głośnym szumem ulicznych rozmów, prowadzonych pełnym głosem, bez robienia zbędnych tajemnic z życia swojego i najbliższych sąsiadów.
Wśród tego rozgwaru, na upalnym, gorącym od słońca cokole, leży sobie Nil. Bo jesteśmy na Piazzetta del Nilo. Posąg brodatego boga pochodzi, bagatela, z przełomu II i III wieku. Stał dokładnie w tym samym miejscu już w epoce rzymskiej. Macie pojęcie? I ludzie chodzą sobie wokół niego, jak gdyby nigdy nic. Możesz przejść i nie zauważyć. Więc spójrz proszę, bo warto.
W średniowieczu wyproszono boga z jego legowiska. Wiadomo, nie były to czasy przyjazne dla pogańskich świętości.
Ale szczęśliwie nadszedł renesans i odnaleziono posąg, niestety… bez głowy. I ta okoliczność doprowadziła do poważnego nieporozumienia. Otóż, zachowały się postaci dzieci otoczone przez boga opiekuńczym ramieniem. I neapolitańczycy uznali, że oto mają przed sobą symbol miasta, kobiety zatem, roztaczającej opiekę nad swym ludem. Do dziś funkcjonuje w Neapolu nazwa posągu Corpo di Napoli, czyli Ciało Neapolu.
Jakież było zdumienie mieszkańców miasta, gdy dwieście lat później odnaleziono głowę posągu… i okazało się, że to brodaty chłop.
Idąc wzdłuż Vico San Domenico Maggiore i mijając z lewej strony Piazza san Domenico Maggiore idźmy prosto zacienioną uliczką, gdzie gwar maleje, fasady są nieco bardziej odrapane a sznury z praniem coraz gęściej zasnuwają słoneczne i bezchmurne niebo. To Via de Sanctis Francesco. Po dwustu, może dwustu pięćdziesięciu metrach skręcamy w uliczkę jeszcze ciemniejszą, gdzie promienie słońca nie mają jak zajrzeć. To Calata S. Severo Pietrasanta. I tu czeka na nas niespodzianka. To Museo Capella San Severo.
Kaplica wyłania się z mroków ciemnych zaułków będąc dla nieuprzedzonego spacerowicza nie lada niespodzianką. Bowiem nagle, wśród zwykłych, po neapolitańsku zaniedbanych kamienic potykasz się o brylant. Piękna tego miejsca żadne słowa nie opiszą. Ja tylko opowiem, co tam znaleźć można.
Ale najpierw legenda. W 1590 roku prowadzono w pobliżu pałacu rodziny de Sangro więźnia, a właściwie aresztanta, na sądową rozprawę. Nie wiem, jakie zarzuty ciążyły na podsądnym, ale jakie by nie były, on sam utrzymywał, że jest niewinny. Przechodząc koło pałacowego ogrodu ujrzał wizerunek Matki Boskiej w jednej z ulicznych kapliczek. Widok Madonny wlał nadzieję w jego serce. Prosząc o uwolnienie obiecał Maryi, że jeśli wysłucha błagań skołatanej duszy, kupi srebrną lampę, by oświetlała wizerunek w kapliczce.
Madonna wysłuchała próśb niedoszłego skazańca, któremu winy nie udowodniono, tym samym puszczając na wolność. Srebrna lampa zabłysła w kapliczce. Wieść rozeszła się wśród ludu lotem błyskawicy. Tłumy zaczęły oblegać pałacowe ogrody, ludzie modlili się dniami i nocami, czyniąc z jednej strony niemałe zamieszanie, z drugiej — wprowadzając atmosferę dokonanego przez Maryję cudu. Dopełniło go jeszcze jedno niezwykłe wydarzenie. Jeden z członków rodu de Sangro, Giovanni Francesco, zapadł był na ciężką, nieuleczalną, zdawało się chorobę. Modlił się przed znanym nam już wizerunkiem Madonny i koniec końców prośby księcia zostały wysłuchane.
Książę postanowił w miejscu cudownej kapliczki postawić większy przybytek i tak oto powstała kaplica nazwana wówczas Pietellą.
Po latach syn uzdrowionego Francesco, Alessandro, który był biskupem Benewentu, przekształcił niewielką kaplicę w obiekt, który możemy dzisiaj podziwiać.
150 lat po cudownych wydarzeniach, w 1749 roku, kolejny przedstawiciel rodu de Sangro, Raimondo, postanowił gruntownie przebudować wnętrze kaplicy. Tytuł księcia brzmiał: Raimondo de Sangro, VII książę di Sansevero. Stąd dzisiejsza nazwa przybytku, będącego kaplicą grobową rodu de Sangro — Capella di Sansevero.
Rzeźby, które tu znajdziemy uważam za najpiękniejsze, jakie widziałam kiedykolwiek w życiu. Aż dziw, że nie są najsłynniejszymi dziełami tego typu na świecie, że znane są wyłącznie tym, którzy zaplączą się w gąszcz neapolitańskich uliczek i szczęśliwym zrządzeniem losu trafią w to miejsce. Nazwisko autora, Giuseppe Sammartino, winno być przywoływane w podręcznikach sztuki, historii, kultury wszystkich typów szkół we wszystkich krajach świata bez względu na system oświaty tam panujący.
Przede wszystkim — Cristo Velato, czyli Chrystus Zawoalowany. I nie ma znaczenia, czy jesteś wierzący, wątpiący czy sprawy wiary są Ci kompletnie obce. Wizerunek leżącego na środku kaplicy Chrystusa jest tak bajecznie piękny, że w każdym wypadku wstrzymasz oddech. Masz bowiem do czynienia z samym czystym pięknem. Geniusz artysty pozwolił ukazać wspaniałego, niezwykłej urody człowieka, który choć martwy, bo całunem przykryty, wygląda, jakby spokojnie spał. Całun jest przezroczysty, z tak cienkiego muślinu, że widać każdy szczegół twarzy, każdą żyłę na dłoniach, każdy włos. Muślin zaś utkany jest z marmuru. Nawet maleńki, jakże realistyczny kawałeczek koronki wystający spod Chrystusowej nogi jest wyraźnie jedwabny, choć przecież marmurowy. Dla tych, którzy przyjdą tu nie tylko szukać kunsztu artysty, lecz czegoś więcej, spotkanie z tak pięknie wyobrażonym Bogiem z pewnością będzie przeżyciem głęboko mistycznym.
Antonio Corradini, to drugi artysta, którego nazwiskiem należy uzupełnić podręczniki szkolne. Jego rzeźby są wyeksponowane wzdłuż ścian kaplicy. Najpiękniejsze z nich to Skromność i Rozczarowanie. Są tak realistyczne, że powieszono kartki z zaleceniem „Non toccare”, bo niektórzy dowcipnisie próbowali zdjąć tiul z nagiej damy, tak bardzo wydawał się on prawdziwy. I dama też…
Książę Raimondo, ostatni arystokratyczny właściciel kaplicy zajmował się alchemią, komponował różne mikstury, sprawdzał na ludziach działanie swoich specyfików. Wydawało mu się, że jest Leonardem aż w końcu Kościół obłożył go ekskomuniką. Z tym, że na Raymondzie nie zrobiło to najmniejszego wrażenia.
Urodził się w 1710 roku i po wczesnej śmierci matki i opuszczeniu go przez ojca pozostawał pod wpływem wychowującego go dziadka — Paola, mieszkającego w Neapolu. Tutaj zaczął pobierać pierwsze nauki. Okazał się nadzwyczaj zdolnym chłopcem, który już w wieku dziewięciu lat został przyjęty na nauki do kolegium jezuickiego w Rzymie. To nie lada wyczyn, gdyż jezuici byli zawsze bardzo wymagający jeśli chodzi o walory intelektualne swoich podopiecznych. Młody człowiek okazał się wdzięcznym słuchaczem. W krótkim czasie opanował biegle osiem języków (nie udało mi się dowiedzieć, jakich, niestety). Jednak celował w naukach przyrodniczych i te sprawiały mu najwięcej radości.
Był autorytetem w wielu dziedzinach, także w astronomii, architekturze wojskowej, chemii, hydrostatyce….
Był pierwszym Mistrzem Loży Masońskiej w Neapolu, a zarazem cieszył się z początku podziwem i zaufaniem papieża Benedykta XIV, który udzielił mu zezwolenia na czytanie pozycji z Indeksu Ksiąg Zakazanych.
Jednak kolejne eksperymenty naukowe księcia zaczęły budzić w kręgach kościelnych niepokój. A kiedy Raymond zaczął popisywać się swoimi przemyśleniami nader dalekimi od dogmatów Kościoła Katolickiego, zwłaszcza przemyśleniami dotyczącymi pochodzenia człowieka, jego fizyczności i psyche, papież powiedział: Basta! Uznał księcia za zło wcielone i obłożył go ekskomuniką, co — jak już wspominałam — kompletnie uczonego arystokratę nie obeszło.
Jego eksperymenty budziły tyle zainteresowania co i grozy. Jednym z pierwszych wynalazków okrytych złą sławą była lampa. „Wieczna lampa”, która przy użyciu minimalnej ilości oliwy paliła się przez bite trzy miesiące. Na czym rzecz polegała, książę nigdy nie zdradził. Natomiast z przyjemnością chwalił się tym, że podstawa lampy wykonana została z kości, jak się wyraził — „najszlachetniejszego ze zwierząt na Ziemi”. I nawet, jeśli miał na myśli lamparta czy słonia — niesmak pozostał.
Nigdy nie dowiemy się do końca, jaka była prawda ani w sprawie rzeczonej lampy, ani w żadnej innej, ponieważ książę przed śmiercią zniszczył całe swoje naukowe archiwum. Sam zmarł w wieku 61 lat w wyniku zatrucia chemikaliami, które stosował do eksperymentów.
Był neapolitańczykiem. Mieszkańcem miasta, które trwa w swojej niezmienności od prawie trzech tysięcy lat.
* * *
Kiedy jesteś w Neapolu nie możesz oprzeć się wrażeniu, że to miejsce zostało stworzone wyłącznie po to, by sprawić ci osobistą przyjemność. Jeśli jadąc tu myślisz, że będą to kolejne urocze wakacje w turystycznym miejscu, że główną atrakcją będą zabytki i poranki na plaży plus pizza., nie mylisz się. I nie daj się przestraszyć tym, co mówią niektórzy: że to miasto złodziei i że kamorra urządza strzelaniny na ulicach, na których walają się tony śmieci. Za to spotkasz się ze zjawiskiem, o którym nikt nigdy ci nie wspomni — z ludźmi, którzy są inni niż w krajach, które znasz, łącznie z twoim własnym. Jeśli szukasz prawdy o nich i mieście, wynajmij maleńkie mieszkanko w Centro Storico, najlepiej na ostatnim piętrze, dzięki czemu ponad dachami dojrzysz skrawek zatoki z majaczącą w oddali Capri.
Jeśli wydaje ci się, że jesteś we współczesnej, ogromnej metropolii, to oczywiście masz rację. Ale kiedy przyjdzie chwila, gdy zda ci się, że świat cofnął się o całe wieki wiedz, że jesteś w miejscu, gdzie wiek XXI walczy tu z XVIII stuleciem, a antyczne bóstwa wyzierają zza murów katolickich świątyń.
Grupa wyrostków, która właśnie Cię mija biegnąc w sobie tylko znanym kierunku i celu to obraz, który mieli przed oczami i Wergiliusz, i Tomasz z Akwinu i Gustaw Herling-Grudziński. Te dzieci były tu zawsze, umorusane, spalone słońcem, czasem głodne, nie zawsze szczęśliwe, zawsze pełne nadziei.
Elegancki, szpakowaty pan, w doskonale skrojonym garniturze, który nosi się z gracją południowego arystokraty jest nim w istocie. Od pokoleń. Przemierza via Chiaia tak, jak jego ojciec, dziadek, pradziadek… Nie znajdziesz w jego wzroku nagany wobec krzykliwych lazzaroni, przeciwnie — uśmiecha się życzliwie, poprawiając okulary od Prady.
Szeroka limuzyna zaparkowała na środku ulicy dokładnie tam, gdzie zwykły niegdyś zatrzymywać się powozy przed Palazzo Reale. Nie znajdziesz na niej śladu zarysowań, żadnych wgnieceń. Stoi blokując przejazd. Z tylnego siedzenia wydobywa się wielki grubas w skórzanej kurtce. Czarne włosy, przerzedzone na czubku głowy ma spięte w kitkę na karku. Trzaska drzwiczkami i daje znać kierowcy, że może odjechać. Sam kieruje się wprost do jednej z najdroższych kawiarni Neapolu — „Il Gambrinus”. Tej samej, która zaopatrywała pałac królewski w świeże pieczywo w czasach, gdy królowie jeszcze tu mieszkali.
Przed kawiarnią przechadza się przebrany w wojskowy mundur z czasów burbońskich kuglarz. Gra na instrumencie podobnym nieco do mandoliny. W ten sposób sam akompaniuje sobie do śpiewanej pieśni, w rytm której maszeruje za nim grupa muzykantów. Powoli przyłączają się do nich rozbawieni przechodnie. Kuglarz tak prowadzi taniec, by jak najwięcej osób znalazło się przed wejściem do Gambrinusa.
Na Piazza Carolina stoi oszklony wózek, z którego mężczyzna w białym fartuchu i czapce kucharza sprzedaje rogale z czekoladowym nadzieniem.
— Ciao, Rafaello! — ktoś go pozdrowił. Dzieciaki kłębią się wokół wózka. Piekarz daje każdemu z nich rogalik.
— Grazie, Rafaello — i już ich nie ma.
Rafaello wygląda jak archetyp Włocha z filmu klasy B: brunet z cienkim wąsikiem nad zbyt pełnymi ustami. Wielkie, czarne oczy zdradzające naturę tyleż romantyczną co psotną.
Piazza Gesu to swoiste wrota do Centro Storico. Kiedy miniesz wielką bryłę kościoła Santa Chiara zobaczysz kamienicę, której wejście ozdobione jest jedną z miliona neapolitańskich kapliczek. Stara, zabytkowa, pamiętająca wiek osiemnasty jest schronieniem dla wizerunku patrona miasta — świętego Januarego. I od wieków ogląda te same sceny. Tuż obok niej, oparty plecami o ścianę domu stoi młody mężczyzna w nieco zbyt szerokiej marynarce i rozmawia przez telefon. Najwyraźniej rozmowa nie jest miła, bo mężczyzna mówi głosem podniesionym i szeroko gestykuluje wolną od aparatu ręką. Pojawia się chłopak z grupki, która minęła cię już dzisiaj kilka razy. Facet z telefonem wyciąga rękę i łapie jednego dzieciaka za kołnierz. Skończył rozmowę, włożył telefon do kieszeni spodni i zaczyna coś mówić chłopcu do ucha. Kiedy go puszcza, ten ucieka mu z pola widzenia..
Wchodzisz do kaplicy. Jest niewielka. Tonie w mroku rozświetlonym punktowymi lampami skierowanymi na poszczególne rzeźby i obrazy. Wśród setek ornamentów i symboli dostrzegasz gołębia z niesionym w dziobie trójkątem. Umieszczono go w centralnym punkcie sklepienia, z rozpostartymi skrzydłami, by niósł symbol pełen znaczeń — od chrześcijańskiego uniwersum opartego na wierze w Trójcę Świętą poprzez pitagorejską Deltę odsyłającą do zdobyczy nauki aż po charakterystyczny znak masoński. Na środku leży On, Cristo Velato.
A na półpiętrze od trzystu lat stoją — oni.
Neapol, 22 marca 1765
Gigi biegnie wzdłuż muru pałacu starając się nie robić rumoru. Tu, w przeciwieństwie do ulic, gdzie odbywa się codzienny handel, zawsze jest cicho i dość pusto. Od czasu do czasu przechodzi jakaś kobieta niosąc z targu ryby, warzywa, czy butelki z winem. Czasem przemknie jakiś dzieciak, jakiś pies szuka wśród śmieci czegoś do zjedzenia, kot wygrzewa się na plamie słońca.
Teraz zbliża się północ i jest cicho, jak w grobie. Gigi ma na sobie za dużą, białą koszulę i za krótkie spodnie związane złotym sznurkiem. Znalazł ten sznurek na śmietniku przy pałacu. Leżał porzucony przez pokojówkę po zmianie starych wiązań do zasłon i Gigi uznał go za coś niebywale cennego. I było. Dzięki temu złotu przytroczonemu do podartych portek znacznie wzrósł jego autorytet wśród małych lazzaroni. Choć i bez tego dwunastoletni Gigi wiedzie życie szefa niemałej, bo siedmioosobowej bandy podobnych oberwańców. Razem chodzą w miasto na polowanie. A to buchną kubek mleka z okna starej Valentiny, a to pomarańczę z wozu handlującego nimi Giuseppe, a to wyżebrzą bułkę czy kawałek placka u Rafaella, kiedy przebiegają obok jego piekarni. To wszystko stanowi premię, którą sobie przyznają po udanym połowie. Lazzaroni specjalizują się w podkradaniu nocą, nad brzegiem zatoki, łódek rybaków, przywiązanych do wbitych w ląd kołków. A każdej nocy któraś z nich kołysze się samotnie przy brzegu. Zawsze jest przecież ktoś, kto akurat nie wypływa. Lazzaroni łódkę odwiązują, wpychają do wody i odpływają od brzegu by jakieś 40, 50 metrów w głąb zatoki zarzucić swoją zdobyczną sieć. Zwykle udaje się złapać tyle ryb, by każdy miał co jeść następnego dnia. Zdarzały się już i takie szczęśliwe noce, gdy rano chłopcy mogli pójść z na targ i co nieco sprzedać.
Dzisiaj w nocy jednak Gigi postanowił zająć się czym innym. Od kilku dni ludzie w okolicy mówią, że u księcia w pałacu dzieją się dziwne rzeczy. Okna na parterze szczelnie zasłonięto. Wieczorami na dziedzińcu pojawiają się wozy wypełnione nie wiadomo czym, szybko opróżniane i jeszcze szybciej znikające w czeluściach uliczek tak wąskich, że nie trzeba wielkiej sztuki by splunąć z okna do sąsiada z przeciwka.
Gigi umówił się z Antoniem, że spotkają się przy pałacu i spędzą noc na czuwaniu pod oknami. Może wreszcie coś wypatrzą. Antonio jest dwa lata starszy od Gigiego. Wysoki, chudy. Z jego pociągłej twarzy nie schodzi uśmiech. Całymi dniami a czasami i nocami włóczy się, jak wszyscy lazzaroni po ulicach Neapolu, wypływa na połowy i handluje rybami na targu. Dziwne są tylko dwie rzeczy: cały utarg zawsze oddaje kolegom i nigdy nikogo nie zaprosił do siebie do domu. Jeśli wstydzi się biedy, to głupio robi, bo nikt tu nie mieszka w pałacach. I czemu oddaje wszystkie zarobione pieniądze? Niepojęte.
Z mieszkania wymknął się Gigi cichutko, jak zwykle. Siostra, Simona, spała już dawno. Wychowywała go od roku, od chwili, gdy matka zmarła na coś, co najpierw zabrało jej mowę, potem władzę w nogach a na koniec możliwość złapania oddechu. Ojciec wypłynął trzy lata temu w piękną, spokojną noc i nigdy nie wrócił. Simona była dumą Gigiego, choć czasem go ta piękna siostra złości okropnie. Jest starsza zaledwie sześć lat, a myśli, że może rządzić i domem, i bratem.
— Pssst — usłyszał, gdy znalazł dobre miejsce pod murem, skąd dziedziniec pałacu było widać jak na dłoni. To Antonio dojrzał go w ciemnym kącie pod krzakiem opuncji.
— Uważaj na krzaki. Okropnie kłują.
— Wiem… coś się dzieje?
— Zasłonili okna, ale między żaluzjami błyszczy światło. I to nie są świece.
— Dlaczego?
— Za jasno.
— E, jak bardzo dużo, to może być bardzo jasno. Na balach tak salony oświetlają. Tysiące świec się pali i jest widno, jak w dzień.
— E tam… tysiące. Zwariowałeś? By się spalili z gorąca.
— Patrz! Ktoś wyszedł przed pałac! — Antonio aż podskoczył z wrażenia.
— Oj! — jęknął Gigi. — Przecież miała być w domu. Jak wychodziłem, to była.
Z drzwi pałacu wyszła Simona. Trudno właściwie powiedzieć, że wyszła. Wybiegła w jakimś popłochu i nie rozglądając się wiele, umknęła do wyjścia, gdzie przyczaili się chłopcy.
— Auuuu — syknął Gigi, który chcąc się schować przed siostrą wcisnął się w kłującą opuncję.
Simona jednak się nie zatrzymała tylko biegiem umknęła w kierunku ulicy, na której mieszkali.
— Antonio, muszę lecieć żeby być w domu przed nią. Ty!? — przysunął swoją twarz do twarzy przyjaciela — co ona tu robiła w nocy? Co ona tu w ogóle robiła?
Neapol, 23 marca 1765
Książę Raimondo wstał dzisiaj późno. Położył się spać nad ranem, bo praca w laboratorium pochłonęła go tak, że nie zauważył, kiedy zaczęło świtać. Nie po raz pierwszy brzask zastał go przy pracy. Od lat bowiem ślęczał nad różnymi projektami. Nauka, eksperymenty, obserwacje pochłaniały go bez reszty.
W pałacu di Sangro bywali różni ludzie, ale z pewnością nikt, kto rozumiałby księcia wystarczająco dobrze. Z wyjątkiem Bernarda Tanucciego. Królewski regent, toskańczyk, był zawsze miłym gościem w progach pałacu. Wielki, gruby, z twarzą czerwoną, jakby się zaraz miał udusić w swoim wytwornym surducie, był przebiegły, dowcipny, złośliwy i pewny siebie. Ten były profesor uniwersytetu w Pizie był nader uciążliwym władcą dla Kościoła neapolitańskiego, na który nałożył podatki, co niezmiernie bawiło księcia Raimonda i umacniało go w przyjaźni do Bernarda. Uzyskane z podatków środki Tanucci przeznaczał na budowę dróg, reprezentacyjnych pałaców i siedzib urzędów.
Raimondo poznał go wiele lat temu i od razu stali się sobie potrzebni. Obaj wykształceni, zdecydowani, bezwzględni w dążeniu do celów i zawsze z siebie zadowoleni. Bernardo był dla księcia rękojmią dobrych relacji z pałacem królewskim. Zażyłość z księciem zapewniała Bernardowi wpływy u bankierów i najnowsze wieści prosto z miasta. Bo ten dziwny książę utrzymywał kontakty z ulicą, bywał w trattoriach, na bazarach i na miejskim cmentarzu. Znał ludzi z Szacownego Towarzystwa a służbę traktował jak domowników. Był obłożony kościelną ekskomuniką i nic sobie z tego nie robił. Nie można było go ignorować ani towarzysko lekceważyć — był mistrzem Neapolitańskiej Loży Masońskiej i wiedział wszystko o wszystkich. Nie mówiąc już o zasługach księcia dla rozwoju królewskiej armii.
Dzisiaj Bernardo postanowił zajechać do pałacu księcia by pomówić o ostatnim projekcie ultralekkiej armaty, którą ten przygotowywał od kilku miesięcy. Gdzieś w świecie taka wizyta musiałaby być poprzedzona liścikiem, czy posłańcem, który zapowiedziałby przyjazd samego regenta. Ale to przecież Neapol. Tu czas płynie inaczej, ludzie z ludźmi żyją inaczej, a losy królów i sprzedawców ryb czasami odległe od siebie o cały nieboskłon, przecinają się w najbardziej nieprzewidywalny sposób.
Późnym więc popołudniem kareta ozdobiona herbem Burbonów zajechała na pałacowy dziedziniec. Lokaje podbiegli by otworzyć drzwiczki, w których po chwili ukazał się Bernardo Tanucci. Z trudem przecisnął się przez nie i odtrąciwszy usłużną dłoń Giovanniego — ulubionego służącego księcia Raimonda, wykaraskał się z rzeźbionej, złotem barwionej karocy. Na pierwszy rzut oka Bernardo wyglądał na gbura i marudę, jednak gdy się mu uważniej przyjrzało, spod krzaczastych, czarnych brwi nie dotkniętych wciąż siwizną spoglądały oczy człowieka zabawnego, ciekawego świata i upartego.
Stanął, wytarł chusteczką spływający z czoła pot, sapnął, rozejrzał się po dziedzińcu. Wydawało mu się, że w krzaku opuncji za murkiem coś się rusza. Uśmiechnął się, gdy zobaczył dwóch chłopaków czmychających spod tłustych liści. Jeden miał portki przewiązane złotym sznurkiem. Na widok drugiego uśmiechnął się pod nosem, chrząknął i pokręcił rozbawiony głową.
— Prowadź do księcia — rzucił do odtrąconego przed momentem sługi. Giovanni, wysoki, żylasty, o twarzy, która nie pozwalała o sobie zapomnieć żadnej napotkanej kobiecie, i to niekoniecznie kobiecie z pospólstwa, spojrzał na burbońskiego regenta z sympatią ale bez przesadnego poddaństwa.
— Jego Królewska Mość zna drogę, ale proszę za mną. Książę już wstał.
— Eh… — Bernardo uniósł podbródek w geście, który przejął od neapolitańczyków — Jest szósta wieczorem i książę już wstał. Mam szczęście. — Przy drzwiach do prywatnych komnat księcia regent odsunął Giovanniego i sam otworzył sobie drzwi.
— Raimondo! Książę! — zagrzmiał — Dzień ucieka!
Na progu pokoju stanął gospodarz, po którym w ogóle nie poznałbyś nieprzespanej nocy — elegancki, w peruce równie wyszukanie utrefionej jak ta należąca do regenta, w wytwornym, błękitnym kaftanie, pachnący i świeży. Przy tym, niespecjalnie przystojny. Trochę zbyt pulchny, z drugą brodą nad wykrochmaloną kryzą nie wyglądał ani na salonowego lwa, ani tym bardziej — na umysł mogący stawać w szranki z samym mistrzem Leonardem.
— Jestem i witam uniżenie. Właśnie przygotowano posiłek. Mam nadzieję, że Wasza Wysokość zechce mi towarzyszyć.
— Zechcę, zechcę. Dziękuję — dodał Bernardo, bo zorientował się, że może zachowuje się jednak trochę zbyt obcesowo. W końcu ma do czynienia z księciem i to nie byle podrzędnym księciem a samym di Sangro, geniuszem Neapolu.
* * *
Maleńkie mieszkanko, w którym żyli Gigi i Simona, było własnością ich dziadków, zanim zamieszkała tu matka z ojcem, którzy byli parą kłótliwą, ale nie wyobrażającą sobie życia ani bez siebie ani bez wzajemnych połajanek. Ich matka, Camilla zgodnie ze starym zwyczajem neapolitańskich panien wymodliła sobie swojego Beniamino. Najpierw, zgodnie z tradycją przez pierwsze dziewięć dni odmawiała modlitwę do świętego Jana, stojąc na balkonie. Nie miała własnego balkonu, więc chodziła do domu przyjaciółki, która mieszkała na piętrze w sąsiedniej kamienicy. Ostatniego wieczoru na niebie miał się pojawić obraz tańczącej Salome, wypowiadającej imię wybranka. Salome się wprawdzie nie sprawiła, ale ktoś na ulicy wrzasnął „Beniamino! Beniamino do cholery, pośpiesz się!!!” Camilla nie zobaczyła w tym okrzyku żadnego tajemnego znaku, zirytowana zbiegła na ulicę i wróciła do domu, by rzucić się ze złością na łóżko, odwrócić do ściany i zasnąć z żalu, że żadnej wróżby święty Jan jej nie zesłał. Nie, to nie! Camilla z determinacją kontynuowała procedurę. Patronem drugiej części modlitw miał być święty Paschalis. Należało prosić go o zesłanie męża poprzez wygłoszenie zdania: „Daj mi męża urodziwego, jak ty jesteś, o święty Paschalisie!” Gdy tak stała przy kapliczce i mruczała komplementy pod adresem świętego, przebiegł koło niej chłopak, który ją potrącił, nawet tego nie zauważył i znikł za rogiem kamienicy. I kiedy już, już miała się poddać, kiedy zaczynało ogarniać ją przerażenie, że może jest zbyt małej wiary i Bóg ukaże ją staropanieństwem, ojciec przybył do domu z nowym kompanem, z którym ostatnio wypływał na ryby. Miał na imię — Beniamino i był piękniejszy po stokroć od Paschalisa.
Żyli ze sobą szesnaście lat, kochając się, kłócąc, rzucając w siebie czym popadnie i wpadając sobie w ramiona. Wszędzie chodzili razem, a kiedy Beniamino wypływał w morze, Camilla czekała bezsennie na jego powrót. Kładła spać dzieci, gasiła świece i siadała w oknie, przy którym zawsze znajdował ją mąż wracając do domu z rybami czy bez nich. Któregoś ranka obudziła się z głową opartą o okienną ramę. Zasnęła. Po raz pierwszy od lat — zasnęła. Dlaczego zostawił ją przy tym oknie? Czemu nie zaprowadził jej do łóżka? Wstała, rozejrzała się i zamarła. Dzieci spały spokojnie, miarowo oddychając, ale małżeńskie łóżko Camilli i Beniamina było puste. Gdy wybiegła nad morze, spotkała rybaków… wracali sami. Jej mąż walcząc z falą i ratując sieci by ich nie porwała, stracił równowagę… nie było szans… tak mówili, ale nie słyszała. Krzyczała, krzyczała, krzyczała…
Po dwóch latach, nie mając sił ani ochoty na walkę z chorobą, poszła za swoim Beniaminem. Dzieci odchowała i mogła do niego dołączyć.
Dzisiaj w maleńkim, parterowym mieszkanku na via Benedetto Croce, w pobliżu piazza Domenico Maggiore Gigi, który czmychnął spod opuncji, siedzi naburmuszony w domu i patrzy spode łba na siostrę, która radośnie podśpiewuje sobie kręcąc się przy kuchni. Do domu wchodzi się bezpośrednio z ulicy. Nad drewnianymi, szerokimi drzwiami zwisa ozdobny gzyms, jedyna zbytkowna rzecz, jaką mają. Dwa pomieszczenia podzielili w ten sposób, że duże stanowi kuchnię, jadalnię i sypialnię Gigiego, zaś maleńki pokoik w głębi należy do Simony. Kiedy żyli rodzice, pokoik ten zajmowali Gigi i Simona pospołu. Później matka, która tam oddała ostanie tchnienie. Dzisiaj, gdy pozostali sami, próbują sobie radzić.
Kuchnia ma sklepienie krzyżowe, które przywołuje na myśl wnętrza świątyń. Nie jest to jednak niczym szczególnym w mieszkaniach centralnych dzielnic Neapolu. Nawet najbiedniejsi, bywa, że żyją w takich właśnie domach kompletnie nie widząc w tym niczego niezwykłego. Pod majestatycznym sufitem stoi kuchnia opalana drewnem, prosty stół, trzy krzesła, łóżko z poduszką i lnianą narzutą. Na ścianie wisi obraz z wizerunkiem świętego Januarego, patrona miasta. Podłoga jest czarna, zimna, kamienna, dokładnie taka, jak nawierzchnia ulicy przed domem.
Gigi i Simona starają się, by było schludnie, by dom był azylem i przystanią. Dzięki nocnym połowom Gigiego mają co jeść. Jedzą ryby, często płacą nimi za mąkę, owoce czy jarzyny.
Simona odwróciła się od parującego na kuchni garnka i wsparłszy ręce na biodrach mruży oczy patrząc uważnie na brata.
— Ej, Gigione! A ty co? Nie wyspałeś się dzisiaj?
— A ty?! — odparował.
— Ja się wyspałam. A ty wyglądasz jak siedemnaste nieszczęście. — w Neapolu liczba siedemnaście była zawsze synonimem największego pecha, najstraszniejszych i niezasłużonych kłopotów.
Znowu odwróciła się do kuchni, by odstawić garnek z gorącą wodą, która bulgocze i kapiąc na rozgrzane fajerki okropnie hałasuje.
Gigi podbiega i szarpie siostrę za ramię.
— Ej!!! Chcesz mnie poparzyć!?
— Widziałem cię w nocy, jak wychodziłaś z pałacu.
— No to ciesz się, że ja cię nie zobaczyłam. Gdzie się włóczysz po nocy?
— A ryby to skąd masz, mądralo?
— Pod pałacem je łowisz?
— A ty co tam robiłaś?
Simona siada przy stole, wyciera ręce w fartuch i uśmiecha się figlarnie.
— A powiedz mi, braciszku, ty tak z troski czy z ciekawości pytasz?
* * *
Książę Raimondo z Bernardem Tanuccim po posiłku przeszli do północnego skrzydła pałacu, gdzie mieściły się komnaty zwane przez służbę tajemnymi. Wszystko przez to, że właściwie nikt nie miał tu prawa wstępu, poza samym księciem i starą, zaufaną ochmistrzynią Cristiną oraz pokojówką Carmelą. Obie były dyskretne i bardzo poważnie traktowały przysięgę, którą złożyły księciu — ochmistrzyni dwadzieścia lat temu, gdy książę wrócił z Rzymu i przejął majątek po swoim dziadku, Carmela w ubiegłym roku. Oczywiście, wstęp miały tu także te wszystkie osoby, które książę sam zaprosił.
Teraz stoją z Bernardem przy blacie ogromnego stołu. Na samym środku tego blatu znajduje się marmurowa misa pełna białego proszku z zanurzonym w nim mosiężnym tłuczkiem. Z lewej strony — stojak z probówkami. Dzisiaj probówki są puste i do czysta wymyte. Regały przy ścianach mają szerokie półki wypełnione butelkami, słoikami, pojemniczkami, skrzyneczkami. Na innych półkach — rzędy książek i papierów gotowych do zapisania. Typowa pracownia człowieka zajmującego się na co dzień nauką.
Bernardo stoi przy jednym z regałów i wertuje z uwagą zapisane kartki.
— Piszesz, książę, że to regularność, szybkość i liczba oddawanych salw ma większe znaczenie niż celność wystrzału. Czyżby?
— Tak uważam. Celność ma tylko wpływ fizyczny. Liczba zabitych i rannych żołnierzy to ważna sprawa. Ale wpływ psychiczny jest jeszcze ważniejszy.
Bernardo unosi brwi.
— Ja myślę, że wroga skuteczniej jest zabić niż przestraszyć.
— Przestraszony wróg staje się nieskuteczny.
— Hmmm… no… może. I tak ma wyglądać cały podręcznik dla piechoty, nad którym, książę, pracujesz? Same rewolucje? A jak prace nad naszą, mam nadzieję, że jednak celną armatą?
Książę podchodzi do stojącej pod oknem komody. Wysuwa górną szufladę i wyjmuje plik dużych płacht, które rozkłada na blacie obok misy z białym proszkiem.
Bernardo pochyla się nad misą i wciąga nosem zapach.
— Nic nie czuję. Co to jest?
— Nic takiego. Pracuję nad preparatem ołowiowym. To tylko składnik. Proszę zerknąć, Wasza Wysokość, na te wyliczenia — stuka palcem w papierową płachtę.
Bernardo pochyla się nad papierami i zastyga nad nimi. Książę wycofał się w głąb pracowni, by dać regentowi możliwość spokojnego przejrzenia przygotowanej dokumentacji.
* * *
Simona wyjawiła Gigiemu, że dostała pracę w pałacu. Ochmistrzyni Cristina zatrudniła ją do pomocy w kuchni. Znała Simonę, bo ta często przychodziła do pałacu, by sprzedać ryby z nocnych połowów brata. Podobała się jej ta dziewczyna. Była schludna, wesoła, a jej oczy zdradzały naturę otwartą i szczerą. O!!! Stara Cristina znała się na ludziach! Bo niejedno już w życiu widziała. Kiedyś, kiedy była w wieku Simony, czyli z górą czterdzieści lat temu — też musiała sama zadbać o siebie. Ojca nie znała, o matce wiedziała tylko tyle, że ją i jej młodszą siostrzyczkę porzuciła pod drzwiami podmiejskiej gospody. Dobrzy ludzie przygarnęli dziewczynki. Ale kiedy gospoda spłonęła po straszliwej burzy, dziewczynki po raz drugi zostały same. Cristina miała wtedy piętnaście lat, mała Adriana — dziesięć. Nie pozwoliła, by ktoś przejął nad nimi pieczę i oddał do przytułku. Dotarły do centrum miasta i znów los się do nich uśmiechnął. Gdy zmęczone, głodne i wystraszone odgłosami miejskiej nocy zapukały do drzwi pałacu de Sangro, gdzie jeszcze paliło się światło, drzwi otworzyła ówczesna ochmistrzyni — Agata. W ten sposób znalazły dom, pracę i trzecią już matkę. Drugą — która je pokochała i z którą były do samego końca. Najpierw odeszła Agata, a później los odebrał Cristinie ukochaną siostrę. Adriana zginęła pod kołami powozu jakiegoś ważniaka, który nawet nie zatrzymał się, by sprawdzić, co się stało. Nigdy nie dowiedziała się, kim był.
Simona przyszła późną nocą do pałacu, ponieważ tak chciała Cristina. Noc to była pora, kiedy już nic się tu nie działo, można było spokojnie się rozmówić i ustalić szczegóły. Jedynie książę przesiadywał do rana w północnym skrzydle, ale to nie miało dla ochmistrzyni żadnego znaczenia. Przyjęła dziewczynę serdecznie, poczęstowała szklaneczką młodego wina i umówiła na służbę zaraz po niedzieli. Simona była szczęśliwa z kilku powodów. Przede wszystkim zarobi trochę grosza i nie będzie musiała liczyć tylko na nocne wyprawy młodszego braciszka i dobroć Rafaella z piekarni. Po drugie — pozna trochę wielki świat, zobaczy ludzi innych niż codzienni lazzaroni z dzielnicy. Poza tym — może przypadkiem dowie się czegoś o tajemniczym księciu, o którym w mieście krążą od dawna legendy (podobno kroił trupy, tak ludzie mówili) i… co najważniejsze — będzie blisko Giovanniego, który nawet nie wie o jej istnieniu, a który od dawna podoba jej się tak bardzo. Każdy sen Simony zaczynał się od obrazu jego zuchwałej, uśmiechniętej, okolonej brodą i wąsami twarzy. Widziała go nieraz w mieście, kiedy załatwiał z kupcami jakieś interesy; czasami gdy zaglądała na pałacowy dziedziniec udało jej się go dostrzec, gdy wyprzęgał powozowe konie. Zawsze czmychała w pośpiechu bojąc się, że ją zobaczy i zgadnie, co się w jej sercu i duszy dzieje.
Gdy wychodziła z pałacu po rozmowie z Cristiną, w bocznym korytarzu dojrzała go jak zmierzał do skrzydła dla służby. Swoim zwyczajem umknęła, by Giovanni nie mógł jej zobaczyć. Wiedziała, że nie jest to ani mądre, ani praktyczne i obiecała sobie solennie, że już teraz, pracując tutaj, nie będzie przed nim uciekać. To był ostatni raz.
Właśnie wtedy zobaczyli ją Antonio i Gigi czuwający pod oknami północnego skrzydła. O pracy Simona bratu powiedziała. Na pytanie, czemu wybiegła w popłochu, stargała młodemu czuprynę i puściła oko.
— A ty, Gigione, co tam robiłeś o tej porze?
— Bo… bo książę jakieś tajemnice ma.
Simona ujęła rękę brata.
— Gigi, każdy ma jakieś tajemnice. Jedni duże inni maleńkie. On jest wielki człowiek to i tajemnice pewnie ma wielkie. Daj spokój, to nie nasze sprawy. A ja nie wybiegałam w popłochu, tylko do domu śpieszno mi było.
Neapol, 23 kwietnia 1765
Książę zwykł siadać w swojej pracowni zagłębiony w lekturze. Kiedyś uzyskał zgodę papieża Benedykta XIV na dostęp do ksiąg zakazanych. Jego niezwykły umysł kazał mu poszukiwać coraz to nowych zagadnień naukowych. Czytał prace antycznych filozofów i oświeceniowych myślicieli. Także, a może zwłaszcza teraz, kiedy zgodę papież cofnął a samego księcia wygnał poza wspólnotę Kościoła. To co najbardziej Raimonda od dawna zajmowało, to dzieła poświęcone alchemii i tradycji masońskiej.
Dzisiaj jednak analizuje zwykłe matematyczne obliczenia związane z projektem armaty. Regent miał do nich kilka uwag i teraz Raimondo próbuje się do nich odnieść. Jest trochę zniecierpliwiony uwagami Bernarda, a właściwie jego irytującym sposobem wypowiadania się kategorycznie o rzeczach, o których mimo swojego wykształcenia — nie ma pojęcia. Bernardo nie potrafi zrozumieć, że im armata lżejsza, tym łatwiej może towarzyszyć przemieszczającej się piechocie. Stawianie wielkich, stacjonarnych machin, których nie sposób szybko przewieźć, to już za mało w walce na muszkiety. Na szczęście, mimo swojego sceptycyzmu, regent nie upierał się zbytnio przy swoim. Raimondo przejrzał jeszcze raz dokładnie karty z obliczeniami i rysunkami projektu. Wszystko się zgadza. Teraz tylko trzeba sięgnąć do królewskiej kiesy, by projekt mógł stać się rzeczywistością.
* * *
Tymczasem w pałacowej kuchni Simona kroiła cebulę na sos. Łzy leciały jej po policzkach, z nosa kapało. Setki razy w życiu zmagała się z tym okropnym warzywem, które robiło z niej rozmazaną idiotkę i szczerze je nienawidziła. Ale cóż, jutro na obiad ma być między innymi mięso w cebulowym sosie, a do tego trzeba obrać i pokroić na piórka cały worek tego okropieństwa. Inna rzecz, że jak się już cebulę udusi w oliwie, jak się doda do tego te wszystkie przyprawy, to zapomina się o zasmarkanym nosie i spuchniętych oczach.
W kuchni było pełno ludzi. Jedna dziewczyna kroiła mięso, druga tłukła na miazgę wielki pęk bazylii wygiętym w pałąk nożem czyniąc niemiłosierny hałas. Stara kucharka wyciągała z pieca placki, które układała na talerzach wyłożonych serwetkami, żeby obsączyć je z resztek tłuszczu. Wszyscy uwijali się, jakby zaraz miała się zacząć proszona uczta, tymczasem były to codzienne zajęcia, zwykły dzień, zwykłe, powszednie czynności. Przez kuchnię co jakiś czas przewijał się młody chłopak, Beppe, usuwając spod rąk pracujących przy potrawach ludzi produkowane przez nich śmieci. A to obierki, a to skorupki jajek, a to puste koszyki po owocach.
Beppe wybiegł z kuchni z misą brudnej wody, żeby wylać ją na tyły małego podwórza za kuchnią. Miał szybko przynieść tę misę Simonie, bo obierki cebuli tworzyły już na stole wielką górę. Raptem potknął się o jakiś leżący tu badyl i wyłożył jak długi. Brudna, tłusta woda rozlała się po całym podwórku i po nim samym. Całe szczęście, że misa się nie stłukła… dostałby od Mariny za swoje. Usiadł na ziemi oceniając szkody. No i jak ma wrócić do kuchni taki brudny? Najgorsze, że te wszystkie baby będą się z niego śmiać.
— Co jest, młody? — Giovanni szedł w kierunku stajni i zauważył uwalanego w pomyjach chłopaka.
— Potknąłem się — Beppe cisnął przed siebie z wściekłością patyk, przyczynę swojego upadku.
— Ej!!! Mogłeś mnie trafić! Wstawaj, konie zaraz będę do stajni przeprowadzał. Książę ma dzisiaj gości.
— Giovanni, możesz zanieść do kuchni tę misę? Nie mogę tam teraz iść.
— Ja?! Do kuchni? Chłopaku, co ty… A właściwie… tak, masz rację, zaniosę. Dobra, dawaj to.
W świetle otwartych drzwi zobaczył kogoś, kogo jeszcze osobiście nie poznał. Simona pracowała tu już od miesiąca ale jakby go unikała. On już dawno ją zauważył i zrobiła na nim wrażenie. I nie tylko dlatego, że taka śliczna, ale dlatego, że wiecznie roześmiana, wesoła, energiczna… Nie było w niej tej złości, która charakteryzowała prawie każdą neapolitańską dziewczynę.
Stała tyłem, kiedy wparował z misą.
— No gdzie ten chłopak, misa mi potrzebna! Nie wiecie, gdzie poszedł? — utyskiwała, pociągając głośno nosem.
— A panna się zaziębiła czy płacze?
— Dawaj misę i nie mędrkuj, młody — Simona miała dość cebuli na kolejny rok. Nawet nie chciało jej się odwracać do kuchcika.
— A czemu to panna taka niemiła jest?
Simona gwałtownie odwróciła się na pięcie.
— No!… O mój Boże kochany!
Simona była na siebie wściekła, bo czuła, jak się czerwieni od stóp po końcówki rozsypanych włosów. Jej wielkie oczy były czerwone za sprawą cebuli, podobnie zresztą jak nos. Chciała go poznać… I miało być tak pięknie. Ona w nowej czerwonej spódnicy i w tej pięknej bluzce z szarfą w pasie. I w nowych bucikach. I ładnie uczesana. Poznał… poznał kuchennego kocmołucha, spoconego i zasmarkanego.
Nic nie powiedziała, wyrwała Giovanniemu misę z ręki i odwróciła się do swojej cebuli.
Spojrzał na starą kucharkę, Marinę, pytająco. Ta machnęła tylko ręką i wzięła ze stołu talerz pełen placków, by przenieść go do spiżarni.
— Idź stąd Giovanni. Nie plącz mi się tutaj. A kotki nie drażnij, bo może podrapać.
Giovanni wziął z rąk starej ciężki talerz i podążył za nią. Nachylił się jej do ucha i szepnął:
— A kotka ma jakieś imię?
— Simona. Ale to porządna dziewczyna. Ani mi się waż!
Giovanni położył dłoń na sercu.
— Znasz mnie przecież — i uciekł zanim dostał od Mariny kuksańca.
Neapol, 24 maja 1765
Pałac di Sangro jest typową, wielką neapolitańską kamienicą, składającą się z frontu i trzech oficyn, czy jak kto woli — skrzydeł tworzących wewnątrz obiektu typową miejską studnię. Studnia jest ciasna i pozwalała jedynie na to, by konie i powozy gości przeprowadzać na tyły rezydencji, gdzie mieściły się parterowe stajnie, wychodzące na małą, ciasną uliczkę — tam, gdzie zwykł był czyhać na sensacje mały Gigi. Brama główna i frontowe okna pałacu wychodzą na dominikański klasztor. Zaprawdę, godne to było sąsiedztwo ale nie na tyle wpływowe, by książę nie prowadził po swojej stronie placu własnego, niezależnego od Kościoła życia.
Zwłaszcza wschodnie skrzydło pałacu, a właściwie jedna, ale za to ogromna sala, mogłaby się nie spodobać dominikańskiemu generałowi, jego mnichom i braciszkom każdego dnia spoglądającym na bezbożny przybytek. Wiedzieli, że pan tego miejsca jest w sporze z samym papieżem za głoszenie poglądów dalekich od doktryny Kościoła i bali się tego miejsca, jakby było bramą do samego piekła. Bliskość diabelskiej siedziby rozpalała ich wyobraźnię i nie ukrywajmy — ciekawość.
Zupełnie inaczej było wśród zwykłych ludzi, którzy kompletnie nie lękali się książęcych dziwactw i tylko ciekawość dzielili z mnichami. Mieszkańcy dzielnicy chętnie służyli Raimondowi i jego ludziom, bo nikt tu nikogo źle nie traktował, zapłata była na czas i większa niż u innych panów, roboty za to mniej niż gdzie indziej, bo tajemnice i dziwactwa pana uniemożliwiały wiele codziennych działań i obowiązków.
— Książę, wszyscy już przybyli. Także regent Tanucci. Czekają we Wschodniej Sali. — Giovanni był poważny i uroczysty jak zawsze, gdy mówił o tej sali. Nie miał pojęcia, co się tam odbywa, ale widział, jak znaczni ludzie się w niej spotykają i wyczuwał jakąś siłę tajemną tych spotkań. Jak wygląda samo miejsce, wiedział doskonale. Nie raz i nie dwa pomagał dziewczynom służebnym w porządkowaniu, przestawiał ciężkie krzesła, pulpit i dywan. Coś jak kościół to było, no ale że nie kościół, tego był pewien. Krzesła stały w dwóch rzędach zwrócone do siebie, w szczycie stawiano pulpit, a za nim krzesło wysokie, ozdobne — coś na kształt tronu. Nijak nie przypominało to ani katedry św. Januarego, ani małego kościółka przy domu matki Giovanniego przy Kapuańskiej Bramie. Ani żadnego z kilkuset miejsc modlitwy w tym mieście. Sala miała białe ściany, białe sztukaterie na wysoko sklepionym suficie, dywan w czarno-białą szachownicę a meble były ciężkie i czarne. Wysokie okna, inne niż w całym pałacu, zasłonięte były zawsze grubymi, zielonymi kotarami, które miały złote sznurki do wiązań w razie, gdyby jednak zaszła konieczność dostania się do okna. Te same sznurki, których stary kawałek uczynił brata Simony bohaterem wśród małych lazzaroni.
Gdy książę wszedł do sali, wszystkie szesnaście krzeseł było już zajęte. Może nie dosłownie, bo panowie nie siedzieli lecz stali przy nich. Wszyscy, podobnie jak książę, byli ubrani na czarno, dłonie okryte mieli białymi rękawiczkami a w pasie mieli zawiązane coś w rodzaju fartuszka. Na blacie szerokiego pulpitu leżał młotek, długi sztylet w kształcie miecza i murarski pion. Były to symbole związku wolnomularskiego, któremu od jakiegoś czasu książę w Neapolu przewodniczył.
Postanowił dzisiaj wygłosić mowę na temat książki już nie najnowszej, bo sprzed sześciu lat, ale znajdującej się na poczesnym miejscu Indeksu Ksiąg Zakazanych. Zwykle Raimondo udzielał głosu innym, ale dzisiaj koniecznie chciał się wypowiedzieć w sprawie nie tyle samego dzieła, ile głupoty tych, którzy widzą w nim zagrożenie.
* * *
Minął już miesiąc od incydentu w kuchni, kiedy cebula wyciskała łzy z oczu Simony, która od tamtego dnia znacznie oswoiła się z obecnością Giovanniego i już go nie unikała.
Dzisiaj, kiedy wychodziła z pałacu do domu, złapał ją za rękę, obrócił w tanecznym geście tak, że zakręciła się wokół własnej osi i krzyknął:
— Ależ panna dzisiaj wyglądasz! Na tańce idziesz?
— Nie chodzę sama na tańce.
Stanął blisko, bliżej niż powinien.
— To może kiedyś razem pójdziemy?
— Tak. Bardzo kiedyś. — roześmiała się, wyrwała rękę i szybkim krokiem wyszła z dziedzińca pałacu. Tuż przy wyjściu obejrzała się jednak… Stał.
Chciało jej się głośno śpiewać i tańczyć. Szła uśmiechając się do mijanych przechodniów. Kiedy mijała piekarnię Rafaella wstąpiła, by kupić chleb i dwa rogale dla siebie i Gigiego.
— A co to dzisiaj nasza Simona taka radosna? — Rafaello patrzył na nią z zachwytem.
— Rafaello! Jest pięknie, nie widzisz?
— Ja też jestem piękny? — piekarz uśmiechając się zaprezentował cały garnitur białych, równych zębów. Rzadkość wśród miejskiej biedoty. Choć, szczerze mówiąc, ostatnimi czasy powodziło mu się znacznie lepiej niż kiedyś. Jego wypieki ludzie chętnie kupowali, mimo że od czasu, kiedy podniesiono podatki na mąkę, chleb znacznie zdrożał i już nie wszyscy mogli kupować go codziennie. Domowy wyrób klusek do codziennych potraw był znacznie bardziej opłacalny. Za to pałac księcia Raimondo zaopatrywał się u Rafaella regularnie w pieczywo, ciasta i mąkę na własne wypieki. Ale wracając do samego piekarza — zęby miał wprawdzie imponujące, ale poza tym wyglądał mało zachęcająco. Podłużna twarz, za długi, wąski podbródek, cienki wąsik nad górną wargą, oczy wypukłe, jakby chciały mu z czaszki wyskoczyć. I do tego cienki, piskliwy głos… Włosy czarne i gęste, ale jakby przyklejone do jajowatej głowy. Cóż, piekarzem Rafaello był wspaniałym, ale żył samotnie i nie zanosiło się na zmianę. Może gdyby upatrzył sobie jakąś samotną dziewczynę, podobnie jak on pozbawioną urody, może gdyby zechciał jej dać poczucie bezpieczeństwa i ciepły, zasobny dom, pokochałaby go z czasem. Ale on wzroku nie odrywał od Simony, kiedy tylko szła tym swoim sprężystym krokiem przez plac do jego piekarni. I jej obraz pozostawał mu pod powiekami nawet wówczas, gdy nie było jej nigdzie w pobliżu.
— Eh, Rafaello, serce masz piękne. Podaruj je komuś.
Gdy wyszła, stanął na progu piekarni i zapatrzył się na przebiegające dzieciaki.
* * *
Kiedy Simona dotarła do swojego mieszkania, spotkała przed domem starą Valentinę, mieszkającą z nimi przez ścianę i Linę z naprzeciwka. Obie siedziały na krzesełkach przed kamienicą. Ludzie spędzający czas w ten sposób to w Neapolu nic dziwnego. Czeluści kamienicznych mieszkań, zwłaszcza parterowych, zwanych o’bassi są chłodne i nierzadko wilgotne. Przyjemniej posiedzieć sobie na plamie słońca, jeśli trafi się na dogodną chwilę i pogawędzić z sąsiadami. Dzięki temu wszyscy są zawsze na bieżąco ze sprawami ulicy.
Lina, jak wiele osób z tej okolicy dorabiała sobie pracując na targu. Mieszkała sama od czasu, kiedy jej mąż utonął w czasie połowu. Zastał go sztorm, który zatopił maleńką łódeczkę biednego rybaka. Lina była ładna, chociaż nieco jędzowata. Kościstą twarz zdobiły czarne, bardzo inteligentne oczy oprawione grubymi brwiami. Miała niski głos z lekką chrypką, charakterystyczną dla wielu neapolitańskich kobiet. Uwielbiała ubierać się w czerwone sukienki i szale i była dość obcesowa w kontaktach. Dzisiaj jednak siedziała w towarzystwie starej Valentiny i milczała wpatrzona w jeden punkt. W oczach miała łzy. Na widok Simony wstała i poszła do swojego mieszkania.
— Co jej jest?
— Dzisiaj rok mija od tego, jak się jej Adriano utopił. Miejsca nie może sobie znaleźć. U ciebie wszystko w porządku?
Simona oparła się o ścianę domu.
— Zarobek dobry i praca uczciwa.
— Może i tak. Może… — Valentina kiwała głową. — Ja się nie znam.
Simona podniosła brodę i machnęła ręką.
Weszła do domu.
— Gigione! — zawołała.
Odpowiedziała jej cisza.
— Oczywiście. A czego ja się spodziewałam?
Kiedy skończyła rozpalać ogień pod kuchnią, do drzwi ktoś zapukał i je natychmiast otworzył, nie czekając na zaproszenie. Nie było w tym niczego dziwnego. Wszyscy tak robili, nikt w ciągu dnia drzwi nie ryglował. Weszła Lina. Usiadła przy stole i zaczęła przyglądać się Simonie natarczywie.
— Dobrze ci się pracuje u księcia? — zapytała.
— Bardzo dobrze.
— Jesteś tylko w kuchni, czy jeszcze coś więcej robisz?
— W kuchni. Na pokojach inne pracują.
— Masz szczęście…
Simona przyniosła szklanki i wino. Nalała sobie i Linie.
— No… bardzo mi się podoba.
— Zwłaszcza Giovanni — Lina się po raz pierwszy uśmiechnęła. — Ja tam nie wiem, ale kiedy widzę czasami tego księcia, jak jedzie powozem, to mam zimne dreszcze.
— A może on po prostu robi na tobie takie wrażenie? — zaśmiała się Simona — Piękny raczej nie jest, ale zawsze co książę to książę. Może on ci się podoba?
— Przestań… Ale słyszałaś, że w pałacu dzieją się dziwne rzeczy? Ludzie gadają…
— Dziwne rzeczy? Niczego dziwnego nie zauważyłam. No może… jedno.
Lina czekała na pointę w napięciu.
— Może to, że książę za bardzo lubi ten cholerny sos z cebuli.
I obie zaczęły się głośno śmiać.
* * *
Książę mówił. Szesnastu braci z uwagą słuchało odczytu o książce Volataire’a „Kandyd, czyli optymizm”. Już omówił sarkastyczny język powiastki. Teraz prosił, by nie zmyliła ich lekka forma utworu, gdyż de facto jest to bardzo poważna rozprawa nad istotą ludzkiej egzystencji. Autor rozprawia się w niej zarówno z systemami filozoficznymi, politycznymi, jak z armiami i klerem.
— To, że znalazła się na indeksie jest najlepszą rekomendacją — książę uśmiechnął się do zebranych. — Przygotowałem dla wszystkich egzemplarze „Kandyda”. Czekają na stole przy drzwiach wyjściowych. A teraz proszę panów do sali obok. Przygotowano tam dla nas skromny poczęstunek.
Kiedy wszyscy znaleźli się w sali, przekonali się, że książę mówiąc o skromności, nie przesadzał ani trochę. Zważywszy, że członkowie loży należeli do najznamienitszych i najzamożniejszych ludzi Neapolu, stół zastawiony samym pieczywem i winem mógł ich nieco zaskoczyć. Ale nie zaskoczył. Książę Raimondo był znanym ekscentrykiem i dał na to już wiele dowodów. A jednak wybrano go na mistrza z racji niezwykłego umysłu, imponującej wiedzy i kompletnej niezależności. Był człowiekiem wolnym od uprzedzeń, od religijnych nakazów i od dworskiej etykiety.
Zaprosił gości, by zajęli miejsca.
— Posilmy się dziś chlebem i winem. Obok czystego umysłu warto zadbać o czystość naszych organizmów.
Goście nie narzekali, czerwone wino było najlepszej próby, z książęcych piwnic, stare i mocne. Po jakimś czasie sprawiło, że wszyscy czuli się doskonale, tak dobrze, że chleb Rafaella zdawał się być pieczystym, a rogale — ćwiartkami kurcząt.
Bernardo Tanucci, który w loży pełnił zaszczytną funkcję Pierwszego Dozorcy i jako jedyny mógł zastąpić Czcigodnego Mistrza, nachylił się do księcia.
— Jak tam, Czcigodny, nasza armata?
— Gotowa. Jurto wybieram się do pałacu, by omówić kwestię finansowania projektu.
— Ależ, nie ma potrzeby niczego omawiać! Proszę tylko powiedzieć, jaka to ma być suma, o resztę proszę się nie martwić.
— Dziękuję za szczodrość. Jednak mam jeszcze jeden projekt, który chciałbym przedstawić.
— Czego dotyczy?
— Jeździł czcigodny brat kiedyś po wodzie?
— Po wodzie? No każdy pływał po wodzie! Mistrzu!!! Co za pytanie? Mieszkamy w morskim kraju!
— Ja nie pytałem, czy czcigodny brat pływał. Pytałem, czy jeździł.
Neapol, 25 czerwca 1765
Gigi i reszta chłopaków mieli dzisiaj w nocy udany połów. Każdy zabrał swoje łupy i poszedł je jakoś zagospodarować. Jedni zanieśli ryby na targ, gdzie sprzedawcy brali od nich towar tanio, by z zyskiem sprzedać jako własny, inni pobiegli z rybami prosto do domów, gdzie puste gary czekały na coś, co można by do nich włożyć. Gigi i Antonio zanieśli ryby do Rafaella, tak jak się z nim wczoraj umówili.
Przed piekarnią stała grupka ludzi, których zabawiał tzw. Pazzariello — uliczny kuglarz wynajmowany przez sklepikarzy i rzemieślników, by ściągał ludzi w pobliże ich sklepów i warsztatów. Rolę Pazzariella przyjął i od lat grał stary Biagio. Ubrany był jak zwykle w brudny, biały mundur wojskowy z granatowymi wyłogami, przepasany kremową szarfą, ozdobiony rzędami metalowych guzów, niegdyś błyszczących i w komplecie, dzisiaj matowych i nielicznych jak zęby w szczerbatej szczęce. Na czubku głowy tkwiła mu wysoka czapka z czerwonymi chwostami zwisającymi nad czołem. Pazariello przechadzał się przed drzwiami piekarni z putipù, rodzajem ni to bębna, ni to gitary — czyli jakby garnka obciągniętego skórą, w którym tkwiła bambusowa trzcina. Pocierał ręką w tę trzcinę i wydobywał w ten sposób buczący, monotonny dźwięk, przy którym snuł swą pieśń. Była rytmiczna i wszyscy ją znali, więc powoli kolejne głosy dołączały do grajka, aż w końcu stworzył się niemały chórek. Ludzie przechodzący obok zatrzymywali się, by posłuchać. Niejeden, któremu zapachniały wypieki Rafaella wstąpił do piekarni, by kupić chleb, rogale czy kawałek ciasta. Dziesięć procent z nadwyżki, którą piekarz uzyskał dzięki kuglarzowi, oddawał mu jako zapłatę za ten szczególny rodzaj reklamy.
Rafaello chciał dziś chłopakom za ryby zapłacić rogalami, ale Gigi zaprotestował.
— Nie! Rafaello!!! Człowiek nie może jeść samych ryb i rogali! Czy pan sumienia nie ma?! My całą noc moczyliśmy się w morzu, narażaliśmy się, i zimno było … To niech pan w ogóle powie, że nie będzie pan płacił!!! — Gigi zrobił prawdziwe przedstawienie.
— Dobrze już… — Rafaello podniósł dłonie, by zakryć uszy — Dobrze! Nie musisz jeść moich rogali! Masz tu! — Gigi podstawił rękę. Rafaello nasypał na nią monety. Drugie tyle dał Antoniowi. Gigi popatrzył zdumiony.
— Ale… signore Rafaello…
Spojrzeli na siebie i wybiegli ze sklepu, żeby się nie rozmyślił. Piekarz wybiegł za nimi.
— Gigi! Siostrze zanieś pieniądze! Siostrze!!!… — chyba go już nie usłyszeli, zwłaszcza, że głos Rafaella nie miał szans przebić się przez dźwięki putipù, ludzkich śmiechów, okrzyków i śpiewu.
Dobiegli do opuncji na tyłach pałacu. Usiedli na gzymsie wystającym z muru. Antonio wręczył swoje pieniądze Gigiemu.
— No co ty? Nie bądź dziwak. Ja i tak dostałem za dużo. Zapłacił nam za trzy takie połowy.
— Weź…
Gigi zeskoczył z murku i stanął naprzeciw przyjaciela.
— O co chodzi, Tonino? Rżniesz ważniaka? A może w ogóle nie potrzebujesz ani mnie, ani chłopaków? Jak nie brak ci pieniędzy, to po co z nami wypływasz? I gdzie ty w ogóle mieszkasz?
— Mówiłem ci, że daleko. Aż na Possilipo.
— Tak? — Gigi znowu przymknął oko — To ja cię odprowadzę dzisiaj, co?
— To daleko. Dojdziemy a ty jeszcze musisz wrócić. To jest z osiem kilometrów w jedną stronę. I… i jeszcze cię ktoś okradnie… albo zgubisz… albo… coś…
— No tak. Dzisiaj muszę zanieść pieniądze Simonie. Ale jutro idę do ciebie.
— Leć, Gigione. Jesteśmy umówieni na jutro.
Kiedy Gigi zniknął za rogiem, Antonio ruszył do domu. Ale nie kierował się na Possilipo.
Gigi wiedział, że Simonę zastanie w pałacowej kuchni. Postanowił nie czekać w domu na jej powrót, lecz pobiec do niej od razu. Miał dwa powody — po pierwsze chciał jej faktycznie oddać pieniądze, po drugie — chciał wreszcie przekroczyć próg pałacu.
Wrócił więc do miejsca, w którym rozstał się z Antoniem i skierował do furtki na tyłach pałacu. Była uchylona. Ostrożnie wsunął się na teren podwórka prowadzącego do kuchni. Było mniejsze niż mu się wydawało. Z prawej strony — wrota do stajni, z lewej — tyły pałacowego frontu z oknami już znacznie mniej okazałymi. Krużganki zewnętrznych korytarzy wzdłuż pięter biegły wokół całego budynku. Na wprost furtki zobaczył otwarte na oścież drzwi do kuchni. Słychać było szczęk naczyń, głośne rozmowy i śmiechy.
Nagle ktoś złapał chłopca za kołnierz i prawie podniósł do góry.
— A ty co tu robisz?!
Gigi wrzasnął i wyrwał się napastnikowi. Chciał uciec, ale tamten był szybszy i silniejszy. Znowu go złapał, tym razem za ramię i spojrzał mu prosto w twarz.
— Pytałem o coś? — Giovanni był nieco rozbawiony wojowniczą postawą malca. Gigi sięgał mu do pachy i nie był żadnym zagrożeniem. Ktoś nie zamknął furtki i dzieciak się zaplątał, to wszystko.
— Ja przyszedłem do siostry.
— A z jakiego to jaśnie pan jest rodu, że w pałacu siostry szuka? — Giovanni puścił chłopaka.
— A bo co? — Gigi był naburmuszony i zawstydzony, że tak się dał zaskoczyć — Siostra tu pracuje.
— A jak się szanowny brat szanownej siostry nazywa?
— Gigi.
— A nazwisko jakieś Gigi ma?
— Laromini. Luigi Laromini.
— Hej, słyszałem już to nazwisko! Czekaj, czy twoja siostra ma na imię Simona?
— Simona.
— I pracuje w kuchni?
Gigi kiwnął głową, że tak. Żeby mu tylko ten wielki facet nie zabrał pieniędzy, które niósł Simonie. Żeby go nie wygnał. Jak się potem siostrze wytłumaczy? Rafaello na pewno powie jej, że zapłacił… Matko, dlaczego nie poczekał na nią w domu, po co pchał się do pałacu?
— No i czego się tak boczysz? Chodź za mną — usłyszał. Giovanni lekko popchnął go w kierunku kuchni.
Simona stała przy piecu cała czerwona z gorąca i blasku padających na jej twarz płomieni.
— Simona! — usłyszała głos Giovaniego — Masz gościa!
Tego już za wiele! Albo jest spuchnięta od łez albo czerwona jak pieczony homar!
— Gigione! A co ty tu robisz? — wytarła ręce w fartuch. — Giovanni… to mój brat. Dziękuję… Co tu robisz, Gigi…?
— Coś ci przyniosłem. — Spojrzał spode łba na Giovanniego.
Ten zrozumiał, choć nie miał ochoty opuszczać kuchni.
— Simona, dobrze ci w czerwonym — zaśmiał się.
— Co ty powiesz? A ty w kuchni wyglądasz też bardzo ładnie. Może dać ci fartuch, potrzebujemy kogoś do pokrojenia mięsa.
— Chętnie. Ale może innym razem… pan mnie potrzebuje przy koniach. Jedzie do Bai, więc muszę… Muszę lecieć…
Kiedy wyszedł z kuchni, Simona pogłaskała Gigiego po krótko ściętych włosach.
— Napijesz się czegoś, braciszku? — nie czekając na odpowiedź nalała mu wielką szklankę pysznej, zimnej lemoniady.
Kiedy wypił pierwszy łyk, wiedział, że nigdy w życiu nie miał w ustach niczego równie pysznego.
— Co mi przyniosłeś?
Wysupłał z kieszeni chustkę, w której zawiązał pieniądze od Rafaella i wręczył siostrze.
— Gigi!!! Skąd to masz?! Coś ty zrobił?! Gigi…?!
— Oj, siostra! Przecież nie ukradłem. — i opowiedział jej o tym, jak nie chciał rogali od Rafaella.
* * *
Wzdłuż morza jedzie zaprzężony w dwa konie powóz ozdobiony burbońskim herbem. Dawno zostawił już za sobą zgiełk centralnych dzielnic, by zatopić się w ciszy podmiejskiej drogi. Niewysokie domy przycupnięte pod wysokimi piniami, ogrodzone naturalnymi płotami z opuncji są tyleż malownicze, co nieprzystępne. Z dala majaczy błękit spokojnego dzisiaj morza. Z tej odległości nie widać drobniutkich fal więc wydaje się gładkie, jak stół. Czego nie można powiedzieć o wiodącym w górę trakcie.
Z okienka powozu wyjrzał Bernardo Tanucci rozglądając się ciekawie po okolicy, po czym szybko skrył się przed prażącym słońcem. Droga była piaszczysta i pełna wybojów, które targały Bernardem na wszystkie strony. Dostojne, wielkie ciało regenta kołysało się i podskakiwało. „Jeśli tłukę się tu nadaremnie, książę będzie miał się z pyszna. Słowo daję. Będzie miał się z pyszna” — odgrażał się w myślach Bernardo. Ale ciekawość była większa od niedogodności podróżowania do ustronnych zakątków podneapolitańskiego miasteczka Baia.
Baia ma, jak wszystkie tutejsze miejscowości — rodowód antyczny. I jak większość południowych miast starożytnego Rzymu jest miejscem, gdzie możni antycznego świata budowali swoje wille, do których udawali się dla podratowania zdrowia i nerwów. Nullus in orbe sinus Baiis praelucet amoenis — wyrecytował w myślach Bernardo strofę Horacego, który sławił zatokę bajeńską jako miejsce najlepszego, najprzyjemniejszego w świecie odpoczynku. Bo Baia nie tylko była bajecznie położona, ale obfitowała w różne atrakcje, jak bliskość morza z jednoczesnym sąsiedztwem jeziora — Baianus lacus aż po źródła termalne, które cieszyły się wielkim wzięciem wśród bogatych, rzymskich rodzin, z rodzinami cesarskimi włącznie. Cesarz Klaudiusz miał tu swoją letnią posiadłość, którą wody morza powoli wessały w swoją głębinę i tylko śmiałek, który odważył się zanurzyć pod wodą, mógł zobaczyć cesarskie komnaty zamieszkałe dziś przez ryby i skorupiaki. Regent westchnął tylko na myśl o tym, że z racji wieku, tuszy, a przede wszystkim — urzędu, nigdy nie będzie mógł zobaczyć tego na własne oczy.
Na wysokości stromego, tufowego wzgórza kareta skręciła ostro w lewo kierując się nad wodę. Tu droga prowadziła z kolei w dół, była jeszcze gorsza i koła wzniecały długo ciągnący się za pojazdem kurz. Ubrany w błękitną liberię woźnica, spocony jak mysz od niemiłosiernie prażącego słońca i szczelnie okrywającego go atłasowego ubrania próbował hamować nieco konie, które biegły teraz w dół jak szalone po stromej, piaszczystej drodze.
Nagle musiał je spiąć gwałtownym hamowaniem, ponieważ zobaczył w niewielkiej odległości człowieka, który dawał znaki. Zwolnił a kiedy dojechał do machającego mężczyzny, zatrzymał się.
Giovanni wskoczył i usiadł obok woźnicy. Nie miał liberii ale czystą, białą, luźną koszulę wpuszczoną w brązowe spodnie.
— Skręć w prawo i jedź do końca tej drogi.
Droga prowadziła skosem nad samo morze.
.
* * *
Rafaello zamyka sklep. Od drugiej po południu do piątej większość sklepikarzy to robi. Bo jest tak gorąco, że nie da się pracować. Klientów też nie ma. Ulice pustoszeją, nawet ptaki pochowały się gdzieś pod gzymsami kamienic.
Kiedy piekarz opuszczał żaluzję, zobaczył czyjeś buty w świetle drzwi. Omal ich nie przytrzasnął ciężką, drewnianą osłoną. Buty nie znikały. Kiedy podniósł żaluzję, by sprawdzić, do kogo należą, właściciel butów zdecydowanym gestem wepchnął Rafaella z powrotem do sklepu, wszedł za nim i sam opuścił zasłonę.
Rafaello zdębiał. Zanim zdążył zareagować intruz stanął tak blisko, że czuć było od niego zapach wtartej we włosy pomady i smród spoconego w upale ciała.
— Spokojnie. Tylko spokojnie. Na pewno się dogadamy — wycedził.
— W… w… w jakiej sprawie? — Rafaello czuł, jak głos drży mu w gardle. Wiedział, kim jest Benedetto. I wiedział, że jego wizyta to początek kłopotów.
— Siadaj — Benedetto przysunął krzesło, które stało obok ławy na pieczywo. Sam usiadł na drugim. — Siadaj, mówię! — szarpnął Rafaella za rękaw tak silnie, że ten, chciał nie chciał, osunął się na krzesło.
— I słuchaj uważnie. Będę odwiedzał cię w każdy piątek. Twój piątkowy utarg będziesz przekazywał mnie. Wiem dokładnie ile to jest, więc nie próbuj oszukiwać.
— Ale jak to? Ja nie mogę…