E-book
12.6
drukowana A5
44.12
drukowana A5
Kolorowa
69.25
Master Stengraf i synowie

Bezpłatny fragment - Master Stengraf i synowie

Oblicza miłości


Objętość:
226 str.
ISBN:
978-83-8126-952-0
E-book
za 12.6
drukowana A5
za 44.12
drukowana A5
Kolorowa
za 69.25

Od autora

Drogi Czytelniku,

bohaterowie mojej najnowszej powieści obyczajowo-sensacyjnej mogą już być Ci skądś znani. Zarówno bowiem Janusz Babicki, Caterina, Patryk Trazom, jak i Wacław Stengraf, Andżelika i Clavia pojawiali się w licznych opowiadaniach od wielu lat publikowanych przeze mnie na mojej prywatnej witrynie Janusz.Nizynski.pl. Niektórzy z nich uwiecznieni zostali ponadto na kartach moich wcześniejszych książek, które ukazywały się na rynku księgarskim.

Tytułowa postać niniejszej powieści — Ernest Stengraf — jest z powołania artystą-malarzem. Z usposobienia natomiast erotomanem-masochistą. Swoją pasją utrwalania na płótnach kobiecych, wyjątkowo naturalistycznych aktów niechętnie jednak dzieli się z odbiorcami sztuki. Czeka na lepsze czasy i dobrego marszanda, który sprawi, że jego dzieła wreszcie sprzedawane będą za godziwe pieniądze. Synowie Ernesta Stengrafa to z kolei dwaj młodzi, na pozór bardzo zwyczajni ludzie, bo przecież zarówno Marko — młodszy syn — jak i jego niewiele starszy brat Wacław wykazują się nietuzinkowymi talentami. Ten pierwszy — biegle zna kilka języków, pięknie gra na fortepianie, ten drugi — kończy właśnie studia medyczne w Paryżu, jest miłośnikiem podróżowania bez celu i planu pod rozgwieżdżonym niebem. Obaj, jak przystało na swój wiek, potrafią skutecznie zawrócić kobietom w głowie, i czynią to spontanicznie, co potem nie zawsze, jak to w życiu bywa, wychodzi im na dobre.

Drodzy Państwo, mam nadzieję, że moja najnowsza powieść spodoba się, przypadnie do gustu, że będzie źródłem Waszych pozytywnych wzruszeń i przemyśleń na temat najpiękniejszego uczucia świata, jakim jest miłość. Ta pasja u każdego z moich bohaterów przybiera różne barwy: od bieli niewinnej i czystej Jeanne (narzeczonej Wacława), po mroczną czerń uczucia tytułowego bohatera. Gdybyście po lekturze chcieli się ze mną podzielić refleksjami albo po prostu skomentować — to nic prostszego: możecie to uczynić na mej prywatnej witrynie Janusz.Nizynski.pl. Zapraszając zatem do jej odwiedzenia, jeszcze raz życzę każdemu z Państwa ciekawej i inspirującej lektury!

Janusz Niżyński

Część I — Jej trzy dni na Maderze

— 1 —

Jest późny wieczór. Foyer pięciogwiazdkowego hotelu Melia w Funchal wypełnia rzadko spotykana tu, nawet o tej porze, cisza. Dwaj recepcjoniści stojący za wysokim kontuarem, oddzielającym recepcję od obszernego hotelowego holu, cierpliwie pochylają się nad klawiaturami komputerów, co chwila wprowadzając i kontrolując w elektronicznym systemie bieżące polecenia i personalia gości. Z ukrytych głośników znajdujących się pod sufitem leniwie sączy się nastrojowa muzyka. Z przylegających do holu korytarzy i z szerokiej klatki schodowej także nie dochodzą żadne uciążliwe dźwięki ani odgłosy. Po tradycyjnym wieczornym rumorze, który zwykle towarzyszy hotelowym gościom udającym się na nocny spoczynek, wszędzie zapanowały już cisza i spokój.

Cichość pomieszczenia nie trwała jednak długo. Przerwał ją nowy klient hotelu, młody mężczyzna, który wszedł do holu od strony zatoczki dla taksówek i który idąc prosto w stronę recepcji, stukając obcasami, wesoło nucił pod nosem początkowy temat z Sonaty KV 331 Mozarta. Mężczyzna miał na sobie kowbojski kapelusz, czerwoną marynarkę, stylowo poprzecierane dżinsy i buty w kolorze piasku na grubej podzelowanej podeszwie. W jednej ręce trzymał obszerną podróżną torbę, w drugiej — skórzany portfel. (Prawdopodobnie korzystał przed chwilą z jego zawartości, regulując kurs za taksówkę).

— Boa noite! — Recepcjonista uśmiechnął się do przybysza. — Miło mi powitać pana w Melia Madeira Mare Resort and Spa. Czy ma pan może u nas rezerwację?

— Dobry wieczór! — Nienagannie odpowiedział w języku Fernando Pessoy młody chłopak, po czym dystyngowanie kiwnął głową, zdejmując z niej quasi-kowbojski kapelusz. — Tak, tak, oczywiście!… Jestem Mark Stengraf. Proszę, oto mój dowód osobisty.

— Dziękuję panu — grzecznie odpowiedział jeden z recepcjonistów, natychmiast biorąc się za sprawdzanie rezerwacji w systemie.

Trwało to może niecałą minutę, po której podał gościowi małą plastykową kartkę, mówiąc:

— Panie Stengraf, oto pana klucz magnetyczny do drzwi. Numer pańskiego apartamentu, zgodnie z pana życzeniem: 422. Czwarte piętro. Windy ma pan zaraz po prawej… — Następnie pracownik recepcji rutynowo poinformował gościa o podstawowych zasadach obowiązujących w hotelu, a na zakończenie — krótko o różnych fakultatywnych usługach świadczonych przez tutejszy personel i współpracujących usługodawców.

Tymczasem w holu ponownie rozległy się kroki nowego hotelowego gościa. Ciągnąc za sobą wielką srebrną walizkę na kółkach, do recepcji zbliżała się elegancka ciemnowłosa kobieta. Ubrana była w gustowny lekki płaszczyk w kolorze kwitnących wrzosów i stylowy ciemnofioletowy melonik à la Lilly Marlenne. Stanęła obok mężczyzny w czerwonej kurtce i nie przeszkadzając mu, zwróciła się do drugiego recepcjonisty. Chłopak natychmiast przyłapał się na myśli, że miast uważnie słuchać udzielanych mu informacji, z uporem przypatruje się nowo przybyłej kobiecie. Nie bez powodu: było w niej bowiem coś, co takich jak on młodych ludzi zawsze fascynuje: wysmakowana, acz nieprzesadnie epatująca swym stylem odzież, jakaś specyficzna, przyciągająca spojrzenia mężczyzn gracja ruchów i oczywiście uroda, nietuzinkowa uroda, którą sklasyfikowałby na bałkański melanż: coś z Rumunki, coś może z Włoszki, a może i w jakieś mierze słowiańskie naleciałości?… Mark bardzo lubi urodziwe, dobrze ubrane kobiety. I zna się na ich krasie. Sam niespecjalnie przykładając uwagę do swego ubioru, ceni sobie kobiety, które potrafią zadbać o własny wygląd. Jego zdaniem dają w ten sposób świadectwo nie tylko dobrego gustu, ale i w ogóle klasy. A on, Mark Stengraf — zawsze bardzo cenił kobiety z klasą.

Mimo że prowadząca z recepcjonistą rozmowę dziewczyna nie zauważała jego spojrzenia — on nagle poczuł się trochę nieswojo. Nigdy przecież dotąd nikogo w hotelowej recepcji nie podsłuchiwał. Nudziły go zresztą takie suche, formalne dialogi, a tu, proszę bardzo! — czyni to, że aż ucho czerwienieje ze wstydu. Tak więc Mark zupełnie nie słuchał tego, co mówił do niego jego własny rozmówca, za to ze wścibskim skupieniem chłonął każde słowo sąsiedniej rozmowy. Natychmiast się zorientował, że pełna seksapilu nieznajoma o ciemnomiodowych oczach ma z całą pewnością jakieś nieoczekiwane problemy.

— Przykro mi, ale rezerwacja pani została anulowana z powodu przekroczenia limitu czasu na jej potwierdzenie — spokojnie tłumaczył kobiecie recepcjonista. (Oboje rozmawiali po angielsku).

— Ale proszę mnie zrozumieć, mój przelot z Warszawy został opóźniony aż o sześć godzin podczas przesiadki w Lizbonie. I stało się to nie z mojej winy, a z winy towarzystwa lotniczego TAP Portugal — mówiła zdesperowana kobieta, wyraźne zdradzająca oznaki zmęczenia. — To naprawdę nie moja wina…

— Przykro mi, rozumiem panią, ale numer jest już zajęty.

— To co ja mam teraz robić? — zapytała z troską, po czym zaraz dodała po polsku, oczywiście do samej siebie: — Kurczę, jak zwykle! Ja to zawsze mam pecha!

— Proszę się na razie nie martwić. Zaraz coś zaproponujemy… — Recepcjonista wstukał kilka haseł do komputera, przez chwilę coś sprawdzał, po czym odezwał się spokojnym, rzeczowym głosem: — Mogę pani zaoferować pokój analogiczny do wcześniej rezerwowanego przez panią, ale tylko przy płatności z góry gotówką.

— No ale ja nie mam przy sobie gotówki, mam tylko kartę kredytową…

Gdy pierwszy recepcjonista wręczał chłopakowi klucz magnetyczny do apartamentu — ten na chwilę zaprzestał podsłuchiwania cudzej rozmowy. Teraz jednak ponownie z ciekawością nadstawił ucha.

— Miłego pobytu, panie Stengraf.

— Tak, dziękuję! — Z roztargnieniem odpowiedział Mark, a następnie zrobił kilka kroków w kierunku nieznajomej, która, co nie uszło jego uwadze, bez wątpienia była jego rodaczką. — Cześć! — Z naturalną swobodą w głosie odezwał się po polsku do kobiety. — A ja stoję i cały czas zastanawiam się: ta elegancka bordowa dama to ty czy nie ty?

— Dzień dobry — odpowiedziała mu nieznajoma, obrzucając chłopaka zdziwionym spojrzeniem. — A my się…

— …Czy znamy? — urwał jej w pół zdania. — I ty się jeszcze pytasz?!… Naprawdę mnie nie poznajesz?… Nie sądziłem, że na tak małej wysepce, tysiąc kilometrów od matki Europy, spotkam kogokolwiek ze znajomych, a już szczególnie koleżankę z klasy! — Mark uśmiechnął się. — A tu, proszę bardzo, stało się!… Wow! Nie widzieliśmy się od czasu zakończenia szkoły!

— Przepraszam, ale ja…

— No, co? Jestem Mark, nie pamiętasz?… Nie martw się, zaraz sobie pogadamy, poprzypominamy… Panowie, co się dzieje? Czyżbyście mieli jakiś problem? — I niby spontanicznie, z niewymuszonym tupetem, zwrócił się po angielsku do obu recepcjonistów. — Mimowolnie coś tam usłyszałem, szanowni… Jeśli zagwozdka dotyczy gotówki, to sprawa nie jest beznadziejna…

— Rzeczywiście, nie jest. — Dziewczyna skinęła głową. — Zaraz udam się do jakiegoś pobliskiego bankomatu i zaopatrzę się w gotówkę.

— Och, nie! — niespodziewanie Mark stanowczo zaoponował, ponownie przechodząc na język polski. — Ciemno, późno, psa z kulawą nogą nie wygnać… — A pokręciwszy z niesmakiem głową, dopowiedział: — Nie pozwoliłbym w takich warunkach na wyjście z hotelu w poszukiwaniu bankomatu nawet obcej kobiecie, a co dopiero koleżance z klasy. — I mężczyzna zwrócił się po angielsku do pracownika hotelu: — Ja pożyczę tej pani gotówkę i ureguluję rachunek. Proszę przystąpić do wydawania klucza! — Po czym wyjął z portfela gruby plik banknotów.

— Tak, oczywiście — ze zrozumieniem przytaknął recepcjonista.

Mark puścił oko do eleganckiej brunetki. Ta była tak zaskoczona niespodziewanym i dziwnym zachowaniem nieznanego sobie mężczyzny, że w odpowiedzi jedynie z roztargnieniem zamrugała kilka razy powiekami. „A może to prawda, może ten chłopak to rzeczywiście jakiś dawny kolega z klasy?” — mimowolnie przemknęło jej przez głowę.

— Proszę, oto numer pani pokoju: 534 — rzekł mężczyzna zza lady, podając kobiecie magnetyczny klucz. — Przepraszamy za niedogodności związane z koniecznością zapłacenia gotówką. Życzymy miłego pobytu.

— Dziękuję! — Dystyngowanie skinęła i wyciągnęła dłoń w kierunku walizki.

— Pozwól! — Mark szybko pochwycił bagaż nieznajomej. — Do numeru pomogę.

Kiedy dotarli pod hol z windami, chłopak położył swą torbę na podłodze i mruknął do towarzyszki:

— One moment, please!

Wróciwszy do recepcji, wziął z małego pucharku kilka darmowych cukierków i skrzętnie schował je do kieszeni marynarki.

— Za pozwoleniem — mrugnął okiem do pracownika hotelu. — Zanim dotarłem z lotniska, poziom cukru we krwi zdążył był już zdecydowanie mi opaść.

Pracownik po drugiej stronie lady uśmiechnął się ze zrozumieniem.

— Na zdrowie.

— Thanks! — krótko odpowiedział chłopak.

Gdy powrócił do dziewczyny, wyciągnął z kieszeni dłoń z kilkoma cukierkami:

— Proszę, poczęstuj się. To specjalnie dla ciebie, na koszt hotelu.

Dziewczyna po raz pierwszy spojrzała na chłopaka, nieznacznie się uśmiechając. Lubi takich spontanicznych, rzutkich i pogodnych młodych mężczyzn.

— Dziękuję ci… kolego ze szkolnej klasy. Szkoda tylko, że wciąż nie kojarzę, z której? — I ponownie obdarzyła go, tym razem szerokim, przekornym uśmiechem.

Ściągnięta na dół winda przyjechała, otworzyła drzwi. Obowiązkowo przepuściwszy przed sobą kobietę, wszedł za nią, wnosząc zarówno jej, jak i swój własny bagaż. Następnie bez słowa wyjaśnienia nacisnął przycisk piątego piętra. Widząc determinację mimowolnego towarzysza do pomagania jej „za wszelką cenę”, zaniepokojona dziewczyna splotła ramiona. Spokojnie rzekła do niego:

— Rozumiem, że wyświadczył mi pan przysługę — przejście na pan zaakcentowała z naciskiem — ale proszę pamiętać, że nie prosiłam o nią…

Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale dziecinnie szczery uśmiech dziwnego mężczyzny kompletnie zbił ją z pantałyku… Chcąc nie chcąc, zrezygnowała. Zamilkła.

— Wszystko okay! — Prosto skwitował sytuację nieznajomy. — Eu entendo tudo… Zdaje się, już mamy piąte piętro.

„Znaczy się, to rzeczywiście nie kolega z klasy — pomyślała. — Oczywiście, że nie… Że też od razu nie zwróciłam uwagi, iż jest ode mnie dużo młodszy. Z pewnością nie skończył nawet trzydziestki…”.

Gdy doszli do drzwi z liczbą 534, Mark ustawił pod ścianą walizkę kobiety i ponownie rozbrajająco się uśmiechnął. Dziewczyna, przytknąwszy plastykowy kartonik do zamka, odblokowała elektroniczny rygiel. Zielone światełko obok mechanizmu błysnęło, przyciśnięta klamka przestała stawiać opór.

— Dziękuję za pomoc — rzekła, starając się unikać wzroku mężczyzny. — Pieniądze zwrócę jutro. Przypomnij, proszę, w jakim mieszkasz pokoju? — Mimowolnie powróciła na „ty”, prawdopodobnie nie widząc już potrzeby dalszego utrzymywania dystansu.

— Pięćset trzydzieści cztery — odpowiedział po raz kolejny ze szczerym uśmiechem na twarzy, sztucznie siląc się jednocześnie na powagę.

— Proszę? — Pięćset trzydzieści cztery to był oczywiście numer nie jego, a jej pokoju.

— To znaczy: czterysta dwadzieścia dwa.

— Dobrze — przytaknęła, udając, że nie zwróciła uwagi na próbę niemądrego żartu. — Jutro o ósmej wieczorem.

— Cóż, zgodnie z życzeniem… A tak nawiasem mówiąc, Mark jestem. Dla przyjaciół Marko.

— Miło mi — szybko odpowiedziała nieznajoma. — A teraz już wybacz, Marku, jestem zmuszona cię przeprosić. Jestem trochę zmęczona i muszę wykonać kilka pilnych telefonów. Przyjechałam tu służbowo, na targi spożywcze, w roli obserwatora i przedstawiciela mojej prywatnej firmy. Do zobaczenia zatem jutro wieczorem, po moich wszystkich służbowych spotkaniach.

— Jasne! Do zobaczenia, do jutra.

— 2 —

Drzwi od pokoju nieznajomej zamknęły się przed samym nosem niepocieszonego chłopaka. Stał jeszcze przed nimi przez chwilę, marszczył brwi i usilnie zastanawiał się, skąd zna twarz tej kobiety? Bo dałby głowę, że skądś zna i dobrze wie, że nie ze szkoły, gdyż od razu zmiarkował, że nieznajoma jest od niego kilka lat starsza. Może nawet o dziesięć… Po chwili jednak uznając, że jej facjata niepodobna jest do żadnej z twarzy koleżanek, spokojnie podniósł swą torbę i ponownie zaświstawszy pierwsze takty tematu z sonaty Mozarta KV 331, zabawnie przeskakując z nogi na nogę, ruszył w kierunku schodów na czwarte piętro.

W połowie drogi nagle się jednak zatrzymał, znieruchomiał, jakby niespodziewanie przypomniał sobie o czymś niezwykle ważnym, co z całą pewnością nie powinno już dłużej czekać. Ożył, szybko wyjął z kieszeni telefon, wybrał numer. Czekając na połączenie, wciąż poświstywał Mozarta. Za pierwszym razem nikt nie odebrał. Nie zraził się. Po chwilowym niepowodzeniu chłopak wybrał numer po raz wtóry. W końcu w słuchawce odezwał się znajomy głos ojca.

— Tata? Cześć… Tak, to ja, Mark. Chciałem ci życzyć wszystkiego najlepszego z okazji imienin!

— …

— Były tydzień temu? Trzynastego sierpnia? Hmm… Tak, no prawda… Trochę coś pokręciłem. Miałem mnóstwo obowiązków na głowie… Tata, ale naprawdę życzę ci wszystkiego najlepszego. I zacznij znowu tworzyć… Te obrazy, które w tym roku namalowałeś, są naprawdę… jakby to ująć? No superackie są.

— …

— Gdzie jestem? No, na Maderze jestem, w Funchal. Zostanę tu jakiś czas. Szef zlecił mi rozpoznać środowisko i ponawiązywać kontakty… Tata, a czy masz jakieś informację od Wacka? Jak tylko wyjechał na Sardynię, do tej swojej nowej panienki, nie mogę się z nim skontaktować. Wcześniej coś wspominał, że poważnie myśli o ożenku. Mam nadzieję, że na myśleniu poprzestanie. Bo jakoś nie wierzę, że jest prawdziwie zakochany. A i ta jego Jeanne chyba nie ma najlepiej poukładane w głowie… Aby się chajtnąć postawiła warunek, żeby razem przerwali studia! Miarkujesz?

— …

— Dobrze, tato. Gdy zakończę staż na Maderze, przyjadę do ciebie z odwiedzinami. Obiecuję. A gdyby Wacek dzwonił ponownie, powiedz, żeby nie zapominał o braciszku. Tym bardziej, że mam mu coś ekstra do zaproponowania. Chodzi o moje najnowsze kontakty z biznesmenami z Emiratów Arabskich… Babicki mi dał na nich namiary… Wystarczy, że uzbieramy trochę wspólnej kasy i możemy rozruszać własny rodzinny biznesik! Tatusiu, kocham cię! Trzymaj się zdrowo w tych naszych Starych Babicach. I pamiętaj, maluj… maluj dalej. Może wynajmij sobie jakąś modelkę? Mógłbym cię nawet w tym zbożnym celu wspomóc skromnym groszem. Mój szef nieźle mi płaci. Serio!

— …

— No to pa! Do zobaczenia, tatusiu. Pa, pa!

Po skończonej rozmowie zadowolony Mark zamknął futerał od smartfonu i tym razem spokojnym już krokiem skierował się w stronę klatki schodowej. Przez cały dzisiejszy wieczór towarzyszący mu motyw z sonaty Mozarta najwyraźniej wyczerpał swój relaksacyjny limit, bo gdy Mark otwierał apartament — Mozart „wyparował w niebyt” i chłopak niczego już sobie nie nucił.

Tymczasem Katarzyna, przekroczywszy próg numeru i sprawdziwszy, czy dokładnie zamknęła za sobą drzwi, uważnie rozejrzała się po wnętrzu. Jej mała enklawa prywatności, hotelowy pokój, urządzona była według typowej modły zgodnej z europejskimi standardami pięciogwiazdkowych hoteli: dużo przestrzeni, szerokie łóżko, sejf, barek, wygodna toaleta… Chłodna bezosobowość numeru od razu jednak wywołała u dziewczyny nagłą i silną tęsknotę za… No właśnie, za czym? Nie potrafiła tego zdefiniować. „Pusto tu… — pomyślała ze smutkiem. — Tak bezdusznie… E tam!… — od razu się pocieszyła — nie warto się przejmować. To tylko trzy dni. Szybko zlecą”.

Po przejściu do łazienki odkręciła wodę w zamontowanym nad wanną prysznicu i dopiero sprawdziwszy, że jej temperatura jest właściwa — zaczęła się rozbierać. W domu — zawsze tak robiła po podróży. „No tak… Przyzwyczajenie drugą naturą człowieka” — przemknęła przez jej umysł „odkrywcza” maksyma. Po długiej drodze niepozbawionej przygód (opóźniony samolot), jedynym, o czym w tym momencie marzyła Katarzyna, było to, aby jak najszybciej wskoczyć do łóżka i odespać. Ale, niestety… Nie byłoby to, jak od razu uzmysłowiła sobie, „comme il faut”. „Powinnam zadzwonić do domu, dowiedzieć się, co słychać u męża, u synka, no i wreszcie wziąć ten boski prysznic. A potem — już tylko spać, spać!”.

Jak pomyślała, tak dość szybko zrealizowała wszystkie punkty naprędce ułożonego planu. Mąż poinformował przez telefon, że synka zgodnie z ustaleniami podrzucił do dziadków. Katarzyna przekazała mu kilka instrukcji na kolejny dzień. Potem jeszcze zwierzył się, że brakuje mu jej i że kocha… Szybko odpowiedziała „Ja też cię kocham” i pożyczywszy sobie nawzajem dobrej nocy, rozłączyli się.

*

Następnego dnia Katarzyna rozpoczęła uczestnictwo w „Festa do Vinho da Madeira”. Była to tutejsza cykliczna impreza handlowa, którą w tym roku organizatorzy połączyli z trzydniową kursokonferencją towarzyszącą międzynarodowym targom spożywczym World Food Madeira 2018. Pobyt Katarzyny na Maderze nie jest oczywiście przypadkiem. Razem ze swoim przyjacielem Patrykiem Trazomem prowadzą niewielkie, choć bardzo prężne przedsiębiorstwo produkujące przetwory owocowe z polskich, a w szczególności z podkarpackich farm. Głównymi składnikami artykułów, które przetwarzają, nadając im niepowtarzalny bukiet wybornych rodzimych smaków, są porzeczki, miód i agrest. Oboje uradzili, że uczestnictwo w prestiżowej międzynarodowej konferencji może nie tylko przyczynić się do zawiązania nowych biznesowych kontaktów, ale także będzie znakomitą promocją dopiero co wschodzącej ich podkarpackiej marki na międzynarodowych rynkach.

Aby dojechać do miejsca konferencji — to jest do oddalonej o kilkanaście kilometrów od Funchal małej miejscowości Câmara de Lobos — podobnie jak w przypadku przejazdu z lotniska do hotelu, skorzystała z wynajętej przez organizatorów taksówki. Sama zaś stolica Madery, w której zatrzymała się na swój pobyt, zza szyb samochodu wydawała się być typową turystyczną mekką, gdzie hotel obok hotelu okupuje i zazdrośnie strzeże dostępu do oceanu. Innymi słowy — ta maderyjska metropolia zdawała się dla niej być tylko jeszcze jednym z wielkomiejskich centrów, na które napatrzyła się w swym życiu do znudzenia. Miast więc raczyć się porannymi widokami nieznanego sobie miasta, wyjęła laptop i po raz kolejny szczegółowo studiowała konferencyjne materiały.

Po przyjeździe na miejsce i po obowiązkowej rejestracji w centrum konferencyjnym, wręczono kobiecie podwieszoną do długiej smyczy wielką plakietkę uczestnika targów oraz olbrzymią torbę z kolejnymi folderami informacyjnymi i gadżetami reklamowymi sponsorów.

Początkowo bardzo spodobała się Katarzynie nieformalna i przyjazna atmosfera towarzysząca targom i konferencji. Jako bizneswoman z branży przetwórczo-owocowej była pod dużym wrażeniem olbrzymiej liczby gatunków przetworów owocowych i samych owoców wystawianych na kongresowych stoiskach przez małe maderyjskie firmy. Chodziła między kramami i dosłownie gubiła się w rozpoznawaniu niezliczonych rodzajów praktycznie nieznanych jej dotychczas darów natury. Odchodziła od jednego stolika, szła do następnego, wracała… Co rusz podziwiała, ale i obowiązkowo smakowała nieznane jej dotąd rarytasy, a wśród nich pokryty zieloną łuskowatą skórką owoc cherimoi (ze względu na smak najchętniej nazwałaby ją budyniowym jabłkiem), zajadała się niewielkimi czerwonymi pitangami (nigdy wcześniej nie miała pojęcia o ich istnieniu), nie omijała też oczywiście aromatycznych miniaturowych bananów, które na całym świecie są chyba najbardziej rozpoznawalną marką maderskich plantatorów i ogrodników. Za zdecydowaną królową stoisk uznała jednak świetnie znaną jej z wcześniejszych podróży służbowych do Peru — marakuję (wtenczas pracowała jeszcze jako dziennikarka i menedżerka domu medialnego FPTB). Zdziwiło ją jednak, że tu, na tej małej wysepce, ten niepozorny owoc w kształcie pękatego korniszona występuje aż w dwudziestu ośmiu odmianach i smakach! Jej, Katarzynie, najbardziej przypadła do gustu marakuja cytrynowa i pomarańczowa. Niezła też była ta o smaku bananowym, ananasowym czy nieco bardziej kwaśna — pomidorowa.

Po obowiązkowym „zaliczeniu” stoiskowych nowinek przyszła pora na seminarium i wykłady. Były ciekawe. Tym bardziej, że nadarzała się okazja poznania i bezpośredniego wysłuchania referatów między innymi szefa firmy przetwórstwa owocowego APL Anglesey należącej do księcia Williama (wnuka królowej Elżbiety II), ale także dyrektora generalnego spółki CE Strathearn, która to firma z kolei jest osobistą własnością żony księcia Williama — księżnej Kate Middleton. Czyż trzeba dodawać, że absolutnym wydarzeniem popołudnia było pojawienie się na targach tej ostatniej?

Oczywiście, wizyta księżnej Cambridge była i niezapowiedziana, i nieoficjalna, można by nawet rzec: anonimowa. Dla mało spostrzegawczej osoby mogłaby nawet przejść bez echa. Ale nie dla Katarzyny. Jak przystało na kobietę interesującą się modą rozpoznała księżnę natychmiast po — chociażby bardzo estetycznej — kobaltowej sukience (jak każdy ciuch u księżnej świetnie podkreślającej jej perfekcyjną figurę), pozbawionej dekoltu, z wywiniętym kołnierzykiem, po naturalnie ułożonych włosach i biżuterii, której u księżnej… praktycznie nie było. I wreszcie po… najzwyklejszym sportowym obuwiu, które można kupić w sieciówkach, a w którym prawie zawsze księżna Kate pojawia się na nieformalnych spotkaniach. Oczywiście ubiór księżnej, jej charakterystyczna uroda, wreszcie dwóch energicznych ochroniarzy towarzyszących na każdym kroku żonie następcy brytyjskiego tronu nie pozostawiały cienia wątpliwości co do personaliów znakomitego gościa.

Księżna Kate, w towarzystwie szefa targów pana Pereiry da Silvy chodziła od stoiska do stoiska, zamieniała z każdym ze sprzedawców i opiekunów kramików kilka kurtuazyjnych formułek. W pewnym momencie, przechodząc obok Katarzyny, zatrzymała się i uśmiechnęła. Kto wie, może rozpoznała w niej kogoś kojarzonego przez księżnę z kolorowej prasy, a może był to uśmiech wyrażający sympatię dla pięknej młodej Polki (Katarzyna, jak każdy uczestnik, wyposażona była w podwieszoną pod szyją wizytówkę ze zdjęciem), Polki, która na dodatek nosiła identyczne imię jak księżna i — cokolwiek by mówić — przecież obie panie były w podobnym wieku. A akurat tutaj, na targach, młodych bizneswoman było naprawdę niewiele…

Krótko po wyjeździe księżnej Catherine Middleton rozpoczęły się wykłady i panelowe dyskusje. I od razu na seminarium powiało nudą, a z pewnością powiało nudą dla Katarzyny. Po wysłuchaniu nastego wystąpienia przedstawiciela europejskiego agrobiznesu i po kilku kuluarowych dyskusjach na temat specyfiki produkcji portugalskich ekonawozów i nowych ekologicznych półproduktów spożywczych — chciała natychmiast wracać do hotelu. Poza wszystkim przez cały dzień (nawet podczas wizyty księżnej) Katarzyna odczuwała niezrozumiałe dla samej siebie rozkojarzenie i brak chęci do aktywności. Tu, na targach, mentalnie była kompletnie nieobecna. „To z powodu zmęczenia wczorajszą kilkunastogodzinną podróżą, przygodami i niewielką, ale jednak, różnicą czasu” — wytłumaczyła sobie. Co chwila więc spoglądała na zegarek, sprawdzając, czy wreszcie nadeszła godzina osiemnasta zero zero, wieńcząca pierwszy dzień targo-konferencji.

*

Wieczorem, siedząc na swym hotelowym łóżku i przeglądając na laptopie zdjęcia z niedawno obchodzonej rocznicy urodzin swego trzyletniego synka, Katarzyna nagle ze złością krzyknęła:

— O Matko kochana, zapomniałam! — „No tak… Już dawno minęła godzina ósma. A obiecałam oddać dług temu dziwnemu mężczyźnie…” — dopowiedziała w myślach. — Boże! — ponownie na głos westchnęła Katarzyna. — A na dodatek nawet nie wypłaciłam pieniędzy!… I gdzie ja teraz o tej porze znajdę bankomat?… — Zadręczała się już nie tylko w myśli.

Wstała z łóżka. Machinalnie zrzuciwszy oficjalne ciuchy i przebrawszy się na sportowo (dżinsy, pasiasty T-shirt), zaczęła chodzić wzdłuż i w poprzek numeru. Gorączkowo próbowała sobie przypomnieć, w jakim pokoju zatrzymał się ten jej dziwny wczorajszy „dobroczyńca”?

— Czterysta dwadzieścia dwa? Chyba jakoś tak… Ale czy na pewno? — zastanawiała się głośno.

„A może po prostu zadzwonię na recepcję i spytam?… O, tak. To całkiem dobry pomysł… Ale, zaraz, zaraz, a o kogo spytam? Wiem o nim tylko tyle, że ma na imię Mark i wszystko. I co powiem?… Nie mógłby mnie pan poinformować, jaki numer pokoju wynajmuje mężczyzna, który opłacił mój rachunek, a którego nazwiska nawet nie znam? Ależ byłby obciach… A i ten Mark, o tak! Ten to już pewno zdążył pomyśleć sobie o mnie wszystko, co najgorsze: «No ładnie. Zapłaciłem za dziewczynę, a ta — nawet nie raczyła się odezwać, mimo że sama zaproponowała termin»”.

Ponadto Katarzyna ze wstydem uzmysłowiła sobie, że dzień wcześniej także nie była w porządku wobec Marka, choć ten, jak prawdziwy dżentelmen, z własnej inicjatywy zaoferował się pomóc wnieść jej bagaż pod numer. Mało tego: mężczyzna grzecznie się przedstawił, a ona, jak zwykle nieufna wobec obcych, nawet nie raczyła uczynić tego samego…

„Prawda! To wszystko bardzo nieładne z mej strony — skarciła się w myślach. — Dobra! Pieniądze zwrócę jutro — ostatecznie zadecydowała. — A teraz muszę po prostu zadzwonić do niego do pokoju i przeprosić… No tak. Zadzwonić. Może choć część honoru zachowam w jego oczach! «Ostatecznie, chociaż zadzwoniła» — może sobie pomyśli”.

Ale na koniec jeszcze inne rozumowanie przebiegło przez głowę Katarzyny: „Kurczę! A co ja się tak w ogóle zamartwiam, co sobie o mnie pomyśli ten — jakiś tam Mark? Nawet się nie znamy, a ja przeżywam, jakby był moim krewnym albo… mężem?!”.

Myśl ta, ostatecznie, wydała się jednak kobiecie i destrukcyjną, i bezużyteczną, i przede wszystkim, wobec uczynnego chłopaka, kompletnie nieokay.

— Dobra! — przykazała sobie na głos i z naciskiem — nie będę dzwoniła. Trzeba pójść, odszukać i przeprosić Marka. Ot — i cała sprawa, a właściwie: ot i zaraz będzie po sprawie… No to już! Kaśka! Do roboty!

Sprawdziła w lustrze makijaż, poprawiła włosy i zatrzaskując za sobą drzwi, pewnym krokiem ruszyła w stronę apartamentów na czwartym piętrze.

— 3 —

Na czwarte piętro zbiegła oczywiście schodami. Używanie windy, uznała, byłoby w tym przypadku i niepraktyczne, i przede wszystkim czasochłonne. Zapukała do drzwi apartamentu 422, nadstawiła uszu. Z tamtej strony — cisza. Znowu zapukała. Znów cisza. Wszystko wskazywało na to, że nikogo w środku nie ma.

„Może i lepiej — pomyślała. — Przynajmniej spróbowałam wyjaśnić sytuację i przeprosić. Jutro poinformuję, że owszem, byłam… zwrócę pieniądze i będzie po sprawie”.

Katarzyna skierowała się w stronę windy. Tym razem będzie miała do pokonania kilka pięter. Postanowiła zjechać nią na dół, na kolację, którą kuchnia hotelowa serwuje w podnóżach budynku do godziny 21:30. Powinna jeszcze zdążyć. Po niespełna dwóch minutach była już w długim korytarzu prowadzącym prosto do restauracji. Przechodząc obok niewielkiego pomieszczenia bibliotecznego (znajdowało się w przestronnej wnęce korytarza), zauważyła jakiegoś chłopaka rozpłaszczonego na kanapie z laptopem na kolanach… Jakiegoś?!…

— Marko?! To ty? Dobry wieczór! — Katarzyna uśmiechnęła się pogodnie.

— A dobry, dobry! — odpowiedział trochę zaskoczony chłopak. — Tak, to ja. O! Miło, że jesteś. Usiądź, proszę.

— Dziękuję.

— Pewno próbowałaś znaleźć mnie w moim pokoju, gdy ja tymczasem nicponię sobie właśnie tutaj…

Sądząc po okazywanej na twarzy radości, Mark był bardzo zadowolony z nieoczekiwanego spotkania ze „swoją koleżanką z klasy”, choć jednocześnie w równym stopniu z tego powodu zdezorientowany.

— Tak, pukałam do ciebie. A ty, co ty tu robisz? Pracujesz? A dlaczego nie w swoim pokoju? — zapytała i od razu pomyślała: „I po co pytasz, głuptasko? Co cię to w ogóle obchodzi?!…”.

— Wiesz, mój apartament jest klawy, ale już trochę mi się opatrzył — szczerze odpowiedział Mark. — Za każdym razem, jak tylko jestem na Maderze, biorę ten sam. Mam to po moim szefie. On też, zanim zamierza przyjechać, sprawdza, czy 422 jest wolny, a jeśli tak, to natychmiast rezerwuje. Bo i szef, i ja bardzo lubimy widok z jego balkonu i okna, wprost na ocean…

— Widok na bezkres wód Atlantyku… — westchnęła Katarzyna. — To musi być naprawdę wspaniałe doznanie. Zazdroszczę!… Z mojego okna widzę tylko skraweczek wielkiej wody, a tak — to głównie sąsiedni hotel i drzewa…

— No, owszem, fajny jest u mnie widok, nie powiem… Ale w moim apartamencie jest jeszcze coś… — zaintonował tajemniczym głosem, chcąc bardziej podsycić w dziewczynie zainteresowanie.

— Coś? To znaczy co? Czyżby nawiedzały go białe damy albo duchy zmarłych Maderyjczyków?

— Prawie zgadłaś… A właściwie nie. — Śmiesznie zmarszczył swe gęste brwi. — W ogóle nie zgadłaś. Bo to nie duchy.

— Nie duchy? Ach, jaka szkoda… A co? Może Dżin, który umknął nobliwemu Arabowi z butelki? — Dziewczyna zaśmiała się.

— Hmm… Oprócz pięknego pejzażu nasze lokum 422 za każdym razem zaszczyca dodatkowa współlokatorka…

— Naprawdę? No to mnie teraz zaciekawiłeś, Marku. A kim ona jest, ta zacna dama?

— Ta dama to mała ptica-modelka, która przy każdym naszym przyjeździe siada na poręczy balkonu i urządza przed nowym najemcą pokoju ptasie widowisko.

— Ach tak… Ptica-modelka. Rozumiem. To dzisiaj tak mawia się na panie do towarzystwa?… Dobrze wiedzieć… No, co ty, Mark! Żartowałam — szybko dopowiedziała, dostrzegając zmieszanie na twarzy chłopaka.

„Wariatko, co ty pleciesz!! Opanuj się!” — ostro zrugała się w myślach.

— A poza wszystkim, wracając do tematu opatrzenia, każdy hotelowy pokój obciążony jest swoistą bezosobowością… Nawet potoczna jego nazwa, znaczy się „numer”, dla wielu gości nosi w sobie znamiona bezdusznej anonimowości. Zauważ: nie pomieszczenie, nie pokój mieszkalny, nie komnata, a właściwie tylko jej… numer.

„Dziwne… Sama rozumowałam w podobny sposób ostatniej nocy” — przytaknęła w myślach.

— Ale wydaje mi się, że takie skojarzenie występuje praktycznie tylko w języku polskim — rzekła po krótkim zastanowieniu Katarzyna. — No, może jeszcze w rosyjskim. Bo, na przykład, w języku angielskim „room” nie ma już w sobie aż tyle bezduszności. Podobnie francuskie „chambre d’hôtel”, rumuńskie „cameră de hotel”. Dałoby tu się wymienić z pewnością jeszcze wiele innych przykładów…

— …Jak choćby portugalski: „quarto” — uzupełnił wyliczankę chłopak. — Tak, masz rację. I przypuszczalnie dlatego brytyjskie pokoje nie są tak nużące — podsumował Mark.

— Przypuszczalnie pewno dlatego… — zgodziła się Katarzyna.

Przez chwilę oboje zamilkli, jakby zastanawiali się nad kolejnymi dowodami przemawiającymi za słusznością postawionej tezy.

— A czy mi się zdaje, czy ty nie jesteś przypadkiem poliglotką? — zapytał chłopak.

— Poliglotką?… Czy ja wiem? — odpowiedziała szczerze Kasia. — Za mocno powiedziane. Ale, owszem. Znam kilka języków. Choć nie aż tak wiele. Nie znam na przykład portugalskiego…

— Zauważyłem… Ja od kilku lat mieszkam w Portugalii, więc zdążyłem poznać ten język prawie od podszewki. Znam także nie najgorzej hiszpański, angielski i gruziński. I póki co musi mi to wystarczyć. Choć mój szef kręci trochę nosem… Chce, abym pilnie zaczął się douczać niemieckiego i rosyjskiego.

— Twój szef? A kto to taki?…

— Długo by opowiadać…

— Rozumiem… Posłuchaj, Mark… — zmieniła temat dziewczyna. — Muszę ci się do czegoś przyznać… Nie udało mi się wypłacić dzisiaj gotówki, więc pozwól, że dopiero jutro spłacę mój zaciągnięty u ciebie dług. Przepraszam cię, jest mi naprawdę głupio…

— Spoko! — Chłopak uśmiechnął się rozbrajająco. — Mam nadzieję, że nie rozpaczałaś z tego powodu całe popołudnie?

— Nie, to znaczy… oczywiście byłam zakłopotana… Tak ogólnie. Dziś cały dzień byłam jakaś nieswoja… — „Boże! Co ja plotę! — ponownie skarciła się w myślach Katarzyna. — Jeszcze sobie ubzdura, że właśnie oczekuję, aby mnie zaczął pocieszać… Cholera! Idź ty już lepiej, głuptasko, do swego pokoju i pożegnaj kolesia”.

— No czasami tak bywa… — powiedział chłopak. — Jest jeszcze różnica czasu, drobna, ale jednak, która też może wpływać na samopoczucie… Przyleciałem z Madrytu, a ty?

— Z Warszawy, a właściwie z Rzeszowa — odparła Katarzyna — gdzie jest siedziba mojej firmy. Nawiasem mówiąc, żenująco wyszło, bo ja nawet ci się nie przedstawiłam. Przepraszam Mark. Pozwól, że uczynię to teraz: mam na imię Kasia.

— Kasia?… Piękne imię. Bardzo mi miło! — Mark lekko podniósł się z kanapy, podając dziewczynie dłoń.

— Mnie też jest miło! — Uśmiechnęła się pogodnie Katarzyna, przyłapując się na myśli, że bardzo lubi się uśmiechać do tego sympatycznego chłopaka. „Z drugiej strony — od razu zaczęła się w myślach usprawiedliwiać — przecież ja zawsze w towarzystwie sympatycznych osób dużo się śmieję i promieniuję radością. No taka już ze mnie osóbka”.

— Wiesz, wczoraj przez cały wieczór rozmyślałem, jak możesz mieć na imię? Już nawet chciałem dzwonić na recepcję, aby o to spytać, ale pomyślałem: Do diaska! I co ja im powiem? Przecież wypadłoby to idiotycznie: opłaciłem pobyt „koleżanki z klasy”, a nawet nie wiem, jak się nazywa…

„Kurczę, ale jesteśmy do siebie podobni, mentalnie, oczywiście… — ze zdziwieniem pomyślała Katarzyna. — Oboje chcieliśmy siebie poszukiwać poprzez recepcję i oboje mieliśmy identyczne skrupuły”.

— I co wymyśliłeś?

— Ostatecznie: completamente nada — Mark śmieszne pokręcił głową. — Choć miałem pewne typy…

— A była wśród nich Katarzyna? — z pewnym niepokojem zapytała, jakby testując, jakby obawiając się, czy ów przypadkowy chłopak od dawna jej nie rozpoznał, a teraz tylko kurtuazyjnie jedynie odgrywa spektakl.

— Co ty, Kasia… Za nic bym się nie domyślił, że jesteś Kasią. Znam wiele różnych miłych Kaś, ale ty jesteś jedyna w swym rodzaju i niezwykła. Choć prawda… trochę przypominasz mi pewną, taką także niezwyczajną i jedyną w swoim rodzaju… Ale ona, akurat, z tego, co wiem, ta — którą mi przypominasz, zawodowo para się zupełnie inną profesją. Jest znaną i od wielu lat cenioną dziennikarką…

— Chyba nawet wiem, o kim mówisz… Bywało, że mnie już z nią mylili — odpowiedziała Katarzyna nieco usztywnionym tonem, nie dając po sobie poznać, jak bardzo obawiała się domysłów chłopaka. Słusznych domysłów… I chcąc szybko zmienić temat, zapytała: — A w czym jestem taką niezwykłą? — zaśmiała się. — Że taka ze mnie zołza, Mark?

— No weź, przestań… — zaoponował chłopak. — Jaka tam zołza? Dla mnie jesteś anielicą! — I dopiero gdy wypowiedział kwestię, zaczął zastanawiać się nad sensem porównania: „Anielica o ciemnych włosach? Hmm… Jakoś mi nie pasuje do standardów”.

Przez kilkadziesiąt sekund między dwojgiem „przyjaciół ze szkolnej ławy” zapanowała krępująca cisza. Trwała na szczęście niedługo, w każdym razie nie na tyle długo, aby porozpraszać pozytywne fluidy, które od początku rozmowy towarzyszyły chłopakowi i dziewczynie, i aby nie zniechęcić oboje do kontynuowania tak miło rozpoczętego wieczoru.

— Czytałaś może „Oskarżona: Wiera Gran”? — niespodziewanie spytał Mark.

— Tę biografię polskiej Edith Piaf piórem Agaty Tuszyńskiej? — doprecyzowała pytanie Kasia. — Tak, kiedyś czytałam.

— Szkoda… — westchnął.

— Dlaczego? — zapytała ze zdziwieniem.

— Szczerze mówiąc, chciałem ci zaimponować! — I chłopak mrugnął okiem. — Jeślibyś nie czytała, to ja streściłbym ci krótko całą książkę, a ty byś pomyślała o mnie: „Kurczę! Co za inteligentny, oczytany młody człowiek!”.

— A zatem powinnam była udać, że nie czytałam… I ty, i ja mielibyśmy teraz niezły ubaw…

I razem szczerze się zaśmiali.

— Prawdę mówiąc, to była jedyna książka Tuszyńskiej, którą na razie przeczytałem — wyznał Mark. — No i jedyna, w przypadku której poróżniliśmy się z szefem co do oceny wiarygodności historycznej zaprezentowanej przez bohaterkę…

— Rzeczywiście, nie wiadomo, co o niej sądzić… To wy z szefem zajmujecie się recenzowaniem książek Tuszyńskiej i badaniem prawd historii?

— Tak, czasami tym też. A w ogóle mam klawego szefa. Jest surowy, ale sucharem nijak go nie nazwiesz…

— No to tylko pozazdrościć… Ja z kolei, z racji prowadzenia własnego biznesu, nie mam nad sobą żadnego szefa… Już nie mam. Choć kiedyś miałam i też było mi z nim bardzo dobrze… — westchnęła z rozrzewnieniem Katarzyna. — A co do oskarżeń Szpilmana przez Wierę Gran, to jest — o jego współpracę z Gestapo… Wiesz, Mark… historia nigdy nie była jakąś moją szczególną pasją. Więc wolę się w tej materii nie wypowiadać. W książce Tuszyńskiej najbardziej fascynowały mnie opisy życia przedwojennej Warszawy i jej elit.

I nagle Katarzyna uzmysłowiła sobie, że owszem, jest bardzo miło, ale że chyba już nazbyt zabełtała się w tym sympatycznym, ale jednak zupełnie nieznanym jej mężczyźnie. I że jest już późno. „Z drugiej strony: i co z tego, że się zabełtałam, i że jest późno? — natychmiast zaczęła usprawiedliwiać przed sobą samą siebie. — To nie ma znaczenia, zostały mi tylko dwa dni, a potem i tak wracam do domu… Do kochanego mężusia, synka i szarówki codzienności… Czyż nie warto trochę wrzucić na luz?”.

— 4 —

— Mark, mogę ci zadać osobiste pytanie? — zapytała niespodziewanie Katarzyna, kontynuując trwający już od ponad godziny miły dialog z chłopakiem. (Oczywiście, kolację już dawno diabli wzięli. Ale, gdy miała przed sobą tak miłego rozmówcę, nie w głowie jej było jedzenie).

— Mów śmiało. Zamieniam się w słuch.

— Czym ty się właściwie zajmujesz w życiu? I co porabiasz tu, na Maderze?

— Czym… Uff! Trudno byłoby zliczyć — tajemniczo rozpoczął chłopak. — Dobrze… Najprościej, gdy powiem, bez owijania w bawełnę, jestem od niedawna asystentem Janusza Babickiego. Przygotowuję dla mego szefa, to jest: Mistrza, kilka wywiadów w tutejszych mass mediach i zbieram materiały do jego najnowszej powieści.

— Chcesz powiedzieć… — i Katarzyna nie dokończyła zdania, ledwie utrzymując emocje na postronku. Wstała, oparła się o komodę. Zamilkła. Po krótkiej chwili nieznacznie rozwarła swe malinowe usta i wielkimi, pięknymi, ciemnomiodowymi oczyma spojrzawszy na Marka, zaniemówiła do reszty. Patrzyła na niego wzrokiem wyrażającym największe z możliwych do wyrażenia zdziwienie.

— No owszem. Tego, tego Babickiego… Poety, pisarza, filozofa, publicysty… — dumnie uzupełnił wyliczanką chłopak, widząc na twarzy Katarzyny zrozumiałe dla niego zmieszanie.

— To ty… — przełknęła odruchowo ślinę — to ty jesteś teraz jego asystentem?

— No przecież mówię…

— Mark… A czy ty wiesz, że… — Katarzyna zamierzała chyba o czymś ważnym go poinformować, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język. — Mark, to znaczy… to jest, chciałam spytać… — plątała się. — A jak to się stało, że nim zostałeś? Uchylisz mi rąbka tajemnicy?

— Hmm… W zasadzie nie powinienem, rozumiesz, Kasiu… po części to także prywatne sprawy mistrza.

— To prawda… odpowiedziała ze smutkiem na twarzy, ale bynajmniej nie bez rezygnacji w głosie. — Jeszcze bardziej wtopiwszy w chłopaka swe szczerze upraszające spojrzenie, cicho szepnęła: — Mark… Please!

— Ale wiesz co? Mam jakieś przeczucie, Kasiu, że jesteś osobą, której można zaufać. Jesteś? Jesteś! — sam sobie odpowiedział. — A znam się trochę na ludziach… Tylko proszę, to, co powiem, zachowaj jedynie i wyłącznie dla siebie. Przyrzekasz?

— Masz moje słowo — powiedziała Katarzyna z autentyczną powagą, po czym zaraz dodała: — „A kto przysięgę naruszy…” — i zawiesiła głos.

— „Ach, biada jemu, za życia biada! I biada jego złej duszy!” — Mark dokończył przestrogę ze „Świtezianki”, jakby po raz kolejny chciał zademonstrować dziewczynie, że jest autentycznie oczytanym, inteligentnym młodym człowiekiem.

W dowód uznania dla erudycji Marka Katarzyna uśmiechnęła się do niego słodko i ponownie siadając naprzeciwko chłopaka, pogłaskała go po dłoni.

— Mark, jesteśmy „po słowie”. Mów! — I znowu utkwiła w nim swe piękne, wrażliwe i ciekawe świata oczy.

— No więc tak… — chrząknął i wygodniej usadowił się na kanapie — Mistrz, zanim podjął decyzję o zatrudnieniu asystenta, wcześniej miał sporo w tej materii przemyśleń i doświadczeń. Przez lata współpracował z niejaką Cateriną Fille… To ta zresztą, o której ci wspomniałem, że jesteś do niej bardzo podobna.

— Tak. Domyśliłam się… O ich rzekomym romansie i licznych ekscesach przecież wielokrotnie rozpisywała się kolorowa prasa. I nie tylko rodzima.

— No właśnie… Choć co do romansu, uważam, prasa się bardzo myliła. Moim zdaniem ten cały ich rzekomy romans wyssany był z palca, wykreowany pod potrzeby PR i plotkarskich portali…

— Naprawdę tak sądzisz, Marku?

— Tak. To znaczy nie… Nie wiem. I w zasadzie niewiele mnie to wszystko obchodzi, ale skoro spytałaś, to pozastanawiam się głośno. Bo, owszem, jakieś tam pozory mogłyby o nim świadczyć. Spytasz mnie, jakie?

— Spytam, Marku…

— No na przykład to, że mój pracodawca — Mistrz Janusz Babicki — do dzisiaj codziennie rano z olbrzymim sentymentem odkurza fotoramkę, zza szybki której spogląda na Mistrza zgadnij, kto? Ani małżonka, ani ktokolwiek inny z rodziny, a właśnie Caterina Fille. Ja tłumaczę to sobie tak: oprócz tego, iż Fille była jego menedżerką, mogła być i z całą pewnością była dla Mistrza także najzwyklejszą muzą, cokolwiek to może dla kogokolwiek znaczyć. Ale — wyraźnie to powtórzę: muzą — nie kochanką. To dwie na ogół wykluczające się role. I nawet żona Mistrza jest pełna pobłażliwości dla osobistej pamiątki męża. Nigdy mu nie czyniła z tego tytułu wymówek, nie robiła aluzji. Zresztą, nigdy nie była o Fille zazdrosną i do dziś nie jest. To też chyba o czymś świadczy…

— To prawda. Ale, z tego, co powszechnie wiadomo, Janusz Babicki miał wcześniej kilka innych żon, o bardzo różnych temperamentach i zapatrywaniach na życie…

— Tak. Owszem. Ale każda z nich była pełna wyrozumiałości dla roli i miejsca Fille w życiu osobistym Mistrza, bo wszystkie były inteligentnymi, mądrymi kobietami… Wiadomo: z muzami artysty nie warto walczyć, bo nawet, gdy się w końcu wygra — zwykle uśmierca się wraz z muzą osobowość samego Mistrza. Zaś Natalia, aktualna żona mojego szefa, rożni się od pozostałych co najmniej jeszcze jednym ważnym przymiotem: jest z zawodu wysokiej klasy finansistką i pragmatycznym człowiekiem, trzeźwo oceniającym słabostki męża.

— Czyli, jak przypuszczam, po odejściu Cateriny — to ona przez jakiś czas podjęła się trudu zarządzania wizerunkiem Mistrza i finansami?… — Pytanie Katarzyny przez moment zawisło w powietrzu, ale po krótkiej chwili, uśmiechnąwszy się do chłopaka pobłażliwie, dopowiedziała sama: — Ale po jakimś czasie małżonka miała wszystkiego dość?

— Jakbyś zgadła! — chłopak z uznaniem spojrzał na Katarzynę. — Z finansami radziła sobie wyśmienicie, gorzej z wizerunkiem… Mając własne zobowiązania kontraktowe, związane z uprawianą profesją, nie miała praktycznie czasu na prowadzenie korespondencji męża, na reprezentowanie go w siedzibach wydawnictw, na organizowanie promocji, w tym niezliczonych wyjazdów Mistrza na spotkania z czytelnikami… A przecież taka jest rola menedżera i asystenta. Czyż nie?

— Pewno właśnie taka, Marku… — cicho potwierdziła dziewczyna, czując wilgoć w oczach.

— Bo wiedz, Kasiu, że praca asystenta u boku gwiazdy to cholernie ciężka harówa. Oj, jak cholernie ciężka, chyba wiedzą tylko tacy, jak ja!…

— No tak. Ale ja też chyba potrafię ją sobie wyobrazić. — Z przewrotnym uśmieszkiem, wciąż nieznacznie przez łzy, ostatecznie skinęła głową, jak gdyby wreszcie całemu światu chciała oznajmić: Dobra! Nie będzie już dalej ukrywać: ona, Katarzyna, doskonale orientuje się w temacie „asystentów gwiazd” i współczuje wszystkim, którzy ją wykonują.

— To Natalia przekonała Babickiego, że musi zatrudnić profesjonalną asystentkę. Że tak będzie lepiej i dla niego, i dla niej — jego żony. Ale Babicki długo nie chciał na to przystać. I nie powiedział żonie, dlaczego. Mnie zwierzył się z tego sekretu, gdy już zostałem jego asystentem. „Żadna, Mark, powtarzam ci, żadna inna nie dorównałaby mojej Caterinie nawet w parzeniu herbaty. Caterina była moim absolutnym ideałem i nie byłoby sensu zatrudniać w jej miejsce jakiejkolwiek innej!”.

— Naprawdę tak powiedział? — szepnęła Katarzyna, czując, jak policzki zaczyna pokrywać delikatny rumieniec.

— Naprawdę. Najlepszy dowód, że gdy w końcu ustąpił żonie w sprawie asystentury — postawił tylko jeden, ale bardzo stanowczy warunek: asystent nie może być kobietą… No i — jak widzisz — nie jest! — Chłopak uśmiechnął się od ucha do ucha i dumnie wyprostował pierś. — I jeszcze coś ci powiem. — Mark pochylił się w stronę Katarzyny, nieznacznie ściszając głos. — Babicki bardzo kocha swoją żonę i przy każdej sposobności daje jej na to wszelakie dowody, ale wiem to na pewno: za swą byłą asystentkę do dziś oddałby życie, gdyby musiał… Taki z niego romantyk!

Katarzynie zdawało się, że poczuła w wilgotnym oku rzęsę. Wyjęła kosmetyczkę, przez chwilę walczyła z tą niedogodnością.

— Aha! I jeszcze jedno powiedział, choć przyznam, że do dziś wciąż nie do końca to rozumiem. A brzmiało jakoś tak: „Gdybym znowu mógł, znowu oddałbym Patricio za nią swą duszę. Ale drugi raz tak się już nie da…”.

Dziewczyna spojrzała na Marka oczyma błyszczącymi od światełka małej lampki. A może takim właśnie światełkiem rozbłysła jej własna dusza i próbowała umknąć przez źrenice do nieba? Postać Patricia dobrze znała z powieści Babickiego pod tytułem „Jesienna baśń”. Był nim kupujący dusze Diabeł. W zamian za psyche głównego bohatera uzdrowił mu ukochaną kobietę, a samemu bohaterowi gwarantował nieśmiertelność. Wzorcem ukochanej z „Jesiennej baśni” była siedząca tu i rozmawiająca z chłopakiem… Katarzyna.

— Masz wyjątkowego szefa, Mark — niespodziewanie dla samej siebie powiedziała dławiącym się głosem. — Dbaj o niego, jak o własnego ojca, proszę… To dobry człowiek.

— Tak, też uważam, że jest dobry… Nawet bardzo dobry. I wiele się przy nim uczę.

Przez chwilę między dwojgiem młodych ludzi zapanowało milczenie.

— W porządku! — już dużo bardziej opanowanym tonem przerwała ciszę Katarzyna, chowając kosmetyczkę. — No to jak w końcu było, że zostałeś asystentem Babickiego? Pani Natalia zorganizowała formalną rekrutację?

— I tak, i nie…

— To znaczy?

— Co by nie mówić o żonie mojego Mistrza — jednego na pewno odmówić jej nie można: zdolności do logicznej analizy i oceny biznesowych powiązań.

— Ciekawe… Mów, mów! Mark… słucham.

— Zauważyła na przykład, że najmniej zagospodarowanym obszarem prosperity interesów męża były od wielu lat: Brazylia, Portugalia, ale także niemało pomniejszych rynków, typu Mozambik, Angola, Gwinea, Makau… Szybko doszła do wniosku, dlaczego tak jest i że po części miało to związek z Cateriną.

— Ojej? Ale jak, w jaki sposób?

— Bo widzisz… Caterina, podobnie jak ty, nie władała biegle językiem portugalskim. Planując działania związane z propagowaniem wizerunku Babickiego, prawdopodobnie w sposób naturalny unikała obszarów lingwistycznie sobie obcych. We wszystkich tych krajach portugalski jest przecież językiem urzędowym.

— Rzeczywiście. Logiczne rozumowanie.

— Tak więc, organizując rekrutację na stanowisko asystenta swego męża, postawiła dwa kluczowe wymogi: zgodnie z wolą Mistrza asystent musi być mężczyzną i musi absolutnie biegle władać językiem portugalskim. Powinien ponadto mieć skończone studia menedżerskie, najlepiej o kierunku prawniczym, być młodym, dyspozycyjnym, oczytanym i wszechstronnie kulturalnym człowiekiem.

— Nie były aż takie mega straszne te wymogi — zauważyła Katarzyna.

— Może i nie były, ale warunkom tak ustalonej rekrutacji nie sprostał nikt. Ja, jakby co, nie brałem w nich udziału.

— Nie odważyłeś się?

— Wlazł kotek na krzywy płotek… No, Kasia? Coś ty?! Marko to odważny chłopiec. Marzyciel, ale gdy trzeba — wojownik. Po prostu nie było mnie w kraju i nikt mnie o nich nie poinformował. Nawet ta wiśnia, ten mój niesforny braciszek Wacław, który z Mistrzem jest podobno po niejednej wódeczce. A nawet ojciec, który jest sąsiadem Mistrza, bo obaj mieszkają w podwarszawskich Starych Babicach.

— Wacław Stengraf? To twój brat rodzony? — wymknęło się Katarzynie nim w porę zdążyła się ugryźć w język.

— Tak… Mamy wspólnego ojca, bo matki nasze są różne… Czyżbyście się znali? — zapytał chłopak ze szczerą sympatią w oczach.

— Ja, to znaczy…

— Czekaj, czekaj, niech zgadnę… Z forum internetowego Mistrza! Jasne! Na pewno z forum internetowego Mistrza, na którym „Dablju” namolnie lubi się przechwalać rozlicznymi relacjami z imprez, na których bywał w towarzystwie „papierowych lasek” i niejakiego Patryka Trazoma, tego, wiesz, topowego doktorka…

— No tak, zgadza się, Mark, właśnie stamtąd — odpowiedziała pospiesznie Katarzyna z wyraźną ulgą w głosie — podczytuję czasami te epistoły rozbisurmanionego towarzystwa… — I wreszcie swobodnie westchnąwszy, dorzuciła: — Właśnie stamtąd skojarzyłam nazwisko twego brata… A ta wasza ułańska fantazja to chyba rodzinny wyznacznik Stengrafów, prawda?

— He, he! — zaśmiał się chłopak. — Melhor ser um cavaleiro que um tomate — jak powiada portugalska sentencja, która w moim wolnym tłumaczeniu brzmiałaby: „Lepiej być ułanem niż pomidorem czy chrzanem”.

— Mój ty ułanie… — zaśmiała się z sentencji dziewczyna. — I co dalej z tą twoją rekrutacją?

— Pomógł, jak zwykle, przypadek… W tym roku wakacje spędzałem w Dusznikach Zdroju. Organizują tam, jak może ci wiadomo, festiwal muzyczny imienia Fryderyka Chopina.

— Trudno, żebym nie wiedziała, Marku. To przecież najstarszy wciąż funkcjonujący festiwal muzyczny na świecie. A Chopina kocham.

— No, podobno tak — najstarszy na świecie… Ja też kocham Chopina. W każdym razie… zaraz, co to ja chciałem? Aha! Już wiem. Występowała tam moja dobra znajoma Gruzinka Mariam Batsashvili, z którą swego czasu przez dwa lata uczęszczałem do szkoły muzycznej podczas pobytu moich rodziców w Tbilisi. Zaprzyjaźniliśmy się, potem przez kilka lat stukaliśmy do siebie na Facebooku. W zeszłym roku Mariam odbyła roczne stypendium u profesora Gruzmana w Lizbonie. Wtedy pomogłem jej poduczyć się portugalskiego… Gdy Mariam powiedziała mi, że odwiedzi w tym roku Duszniki — poleciałem za nią, jak na skrzydłach… No recital, mówię ci, dała na maksa. Od Bacha po Bartoka, sala wypełniona po brzegi, po koncercie owacje na stojąco. Bisy, wśród nich mój ulubiony szopenowski walczyk, wiesz ten w a-mollu, potem — drugi bis: pierwsza część sonaty A-dur Mozarta KV 331. Boże! Ależ ona to zagrała… Przy takich dźwiękach, gdyby mnie o coś poprosiła, zrobiłbym dla niej wszystko…

— Mark…

— No czekaj! Już zaraz wszystko zrozumiesz… Gdy w garderobie tuliłem moją piano-poetkę, składając gratulacje — nagle wchodzą dostojni państwo: on — w czarnym dystyngowanym smokingu, ona — w długiej wieczorowej sukni, w kolorze beży i amarantów. Kto taki — oczywiście pan Babicki z małżonką. Też przyszli pogratulować pięknej młodej Gruzince. Zauważyli, że rozmawiamy po portugalsku. Ponieważ Mariam nie znała ani francuskiego, ani angielskiego, pan Babicki poprosił mnie, abym przetłumaczył Mariam jego wyrazy najwyższego podziwu i uznania. Potem państwo Babiccy zaprosili Mariam na kolację, a razem z czarującą młodą artystką również i mnie — ich osobistego tłumacza, o co bardzo poprosiła mnie żona mistrza Natalia. I potem już poszło samo. Podczas kolacji okazało się, że Mistrz poszukuje asystenta, a gdy na dodatek zgadaliśmy się o posiadaniu wspólnego znajomego w osobie mojego przyrodniego braciszka Wacława — klamka w zasadzie zapadła. Pani Natalia poprosiła mnie, abym złożył formalną aplikację na asystenturę u mistrza, i oto, od jakiegoś już czasu, rozpoczęliśmy stałą intensywną współpracę…

— No to ładnie — westchnęła Katarzyna. — Wypada mi tylko pogratulować i życzyć ci teraz wytrwałości.

— Dzięki.

Chłopak przez chwilę strzepywał z mankietu jakieś paprochy, którymi zapewne umorusał się podczas szperania w tutejszym księgozbiorze skromnej hotelowej biblioteki, a doprowadziwszy mankiet do porządku, ożywionym głosem zagadnął:

— Nie zanudziłem cię tymi opowieściami, tak ciągle o sobie?

— No, skąd, Marko… Jesteś naprawdę wspaniałym rozmówcą.

Chłopak chrząknął, odpowiadając w ten sposób na komplement, a następnie, zdobywając się na odwagę, zapytał:

— A ciekawi mnie, Kasiu… Oprócz biznesu, czym się parasz na co dzień? Jakie masz hobby i koniki?

— Koniki? — Katarzyna zaśmiała się. — A żebyś wiedział! U nas, na Podkarpaciu, rzeczywiście można by spotkać wiele hodowli koników, ale jakby co, ja się nimi nie zajmuję… A serio, oprócz pracy i innych rodzinnych obowiązków niewiele mam czasu na cokolwiek. — I jakby uprzedzając fakty, jakby bojąc się o ukierunkowanie rozmowy na tematy swej własnej rodziny i małżeństwa, szybko dorzuciła: — Kocham muzykę klasyczną, dużo słucham, a ponadto półzawodowo zajmujemy się, to znaczy — i szybko się poprawiła — zajmuję się malarstwem…

(Tak naprawdę wielkim miłośnikiem malarstwa i nawet skromnym jego aktywnym praktykiem był tylko mąż Katarzyny — Thomas. Ona jedynie asystowała mężowi, doradzała. Pomagała mu też w prowadzeniu niewielkiej autorskiej galerii).

— Naprawdę?! Malujesz? — cicho krzyknął zachwycony chłopak. — Mój tata jest zawodowym malarzem. Pewno mielibyście razem wiele wspólnych tematów do przedyskutowania!

— Nie, Marku, Bozia nie dała mi daru bycia malarką-artystką. Ale znam ten fach. I znam kilku dobrych malarzy. Niektórym pomagam w promowaniu ich prac, od niektórych biorę obrazy w komis i sprzedaję na zamkniętych aukcjach. Słowem: trochę „bawię się” w marszanda. Dziś to jedyna moja odskocznia od szarej codzienności.

— Wspaniała odskocznia, Kasiu. Może kiedyś zajęłabyś się promowaniem obrazów mego taty?

— Może… — odpowiedziała bez przekonania Katarzyna.

— Wiem, że on na takiego kogoś jak ty od dawna czeka. A uwierz: maluje fascynujące, odważne i skłaniające do głębokich refleksji kobiece akty. Nie tam jakieś fiu-bździu, pożywki dla wybujałych erotomanów, ale prawdziwe dzieła sztuki. Wiem, że tego typu obrazy na profesjonalnym, co tu dużo gadać: bardzo specyficznym i dość hermetycznym rynku, cieszą się niemałym zainteresowaniem. Tylko, niestety! Mojemu tacie trochę brakuje inicjatywy. Moim zdaniem zdecydowanie potrzebuje dobrego osobistego marszanda i menedżera…

— Cóż… — kiwnęła ze zrozumieniem głową — znam ten, jak to powiedziałeś, „bardzo specyficzny” rynek. I to całkiem nieźle znam. Na nim rzeczywiście trzeba umieć zaistnieć i wiedzieć, jak się sprawnie poruszać.

— Tak!? No to wspaniale. Pomożesz mojemu tacie? Proszę, jakby co, tutaj masz jego wizytówkę…

Dziewczyna uśmiechnęła się łagodnie, nie komentując propozycji. Wzięła od Marka małą lakierowaną karteczkę bardziej z grzeczności niż z zainteresowania. Chowając ją jednak do kieszonki w dżinsach, nieoczekiwanie dla samej siebie pomyślała: „Kobiece akty? Nie dla erotomanów? Dobrze wiedzieć… Chyba miałabym nawet na to kupca”.

*

Mark z Katarzyną rozmawiali do późnej nocy. O wszystkim i o niczym. O literaturze i muzyce. O trudnej sztuce bycia tłumaczem i o historii Madery. I o targach, w których uczestniczy Katarzyna. Zapomniała nawet wspomnieć o swej imienniczce księżnej Kate Middleton, która niespodziewanie dla wszystkich zaszczyciła targi swoją niezapowiedzianą obecnością. Może dlatego zapomniała, bo księżna nie odezwała się do niej ani słowem, a może dlatego, bo ona — Katarzyna — przy tym chłopaku zapomniała o całym świecie? Nawet nie zadzwoniła do domu…

Rozstali się tuż przed świtem.

— 5 —

Budzik zawsze dzwoni minutę za wcześnie… Tym razem dzwonił za wcześnie o całą noc, tę, którą spędziła na pogawędkach ze swym nowym przyjacielem. Gdy wróciła do numeru, była pewna, że do rana zostało co najmniej kilka godzin. Utwierdziła ją w takim przekonaniu atramentowa ciemność pejzażu za oknem i cisza w hotelu, która trwała i trwała, jakby cały świat zgasił światło i poszedł spać. Skąd miała wiedzieć, że na Maderze ranki zawsze są czarne jak środek nocy w Polsce i ciche jak stłumiony pomruk oceanu? A takie są…

Gdy dotarła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi — pospiesznie ściągnęła dżinsy i niedbale szurnęła je na podłogę. Buty — jeden za drugim, lotem parabolicznym poszybowały w kierunku sofy. I nawet nie pofatygowała się na krótką toaletę do łazienki. Nie miała sił. Rzuciła się jak nieżywa na wpół rozesłane łóżko z nadzieją przespania choćby dwóch godzin. Tyle wystarczy, by w kolejny dzień stawić się na targach świeżą i wypoczętą. A przynajmniej takie sprawiać wrażenie. Kosmetyki od Coco Chanel naprawdę zdziałają cuda — tego akurat ona, Katarzyna, była absolutnie pewna.

Ale gdy wreszcie zamknęła oczy, gdy wtuliła głowę w miłą w dotyku atłasową poduszkę i gdy pierwsze senne majaki zaczęły nadpływać jak jachty zza oceanicznej zatoki — tak! Zgadliście! Wtedy rozdzwonił się on — bezduszny ciemiężca i cerber, bezwzględny i beznamiętny towarzysz nie tylko samotnych w łóżku kobiet: budzik.

Szybkim ruchem ręki spacyfikowała natręta. Na tyle szybkim, że sen, który już-już pukał do jej głowy, ponownie rozrzucił swe zanęty. „Młody mężczyzna o urodzie Pablo Helda (ubóstwianego przez nią jazzowego wirtuoza fortepianu) — zeskoczywszy z łodzi rybackiej zalotnie spoziera w jej miodowe oczy i głaszcze po dłoni. „Och! Jakie to miłe! Tylko dlaczego pan maestro patrzy na mnie spojrzeniem Marka i w ogóle, dlaczego cały wygląda jak Mark?… Ach! Marko, Marko… czemu mnie nie przytulisz?…”

Katarzyna czuje, jak rytm serca przyspiesza, jak oddech wzmaga. Zawsze tak z nią bywało, gdy tuliła się do męża… „Ach, miły Marku, czy twoje Portugalki są dużo ładniejsze ode mnie?”. Oddech Katarzyny wzmaga się coraz bardziej, serce zaczyna wariować, ciepło z całego ciała zamienia się w kulę ognia i pomału, pomalutku — począwszy od biustu — przetacza się w okolice łona. Dziewczyna zwija się i skręca… Robi się słodko, coraz słodziej… Uff… już za chwilę, za chwileczkę, już-już, zaraz!…

„Patryk Trazom! Patryk Trazom!” — rozkrzyczał się jej telefon, wybijając Katarzynę ze snu tuż przed najsłodszym z najsłodszych, z najcudowniejszych momentów.

„Cholera jasna!” — zaklęła w myślach brutalnie pozbawiona niechybnego… Przewróciła się ze wściekłością na drugi bok. Głowę opatuliła poduszką. „Chwilowo — sytuacja opanowana — szepnęła w myślach. — Chwilowo… Ale czy słodki sen wróci?”.

Telefon po kilku dzwonkach cichnie. Lecz za moment znów rozpoczyna swe monotonne bezduszne nawoływania: „Patryk Trazom, Patryk Trazom, Patryk Trazom…”. I znowu cichnie. Katarzyna poddaje się. Siada półprzytomna na łóżku, błędnym wzrokiem spogląda na zegarek.

— Jezu Chryste! — wrzasnęła. — Przecież już po dziewiątej!

Punkt ósma na seminarium w Câmara de Lobos przewidziany był odczyt prezesa zarządu sieci delikatesów Ala Market i spółki Krakowski Barek pana Jerzego Mazgajowskiego. „Kurczę! Patryk mnie zabije… — rozpaczała w myślach. — Przecież po to tu głównie przyjechałam, wysłuchać konkurenta i kto wie, może i nawiązać z nim biznesowe kontakty”.

— Matko kochana… Patryk! To on przed chwilą do mnie wydzwaniał! — ponownie krzyknęła Katarzyna.

W tym samym momencie telefon znów zaterkotał: „Patryk Trazom, Patryk Trazom, Patryk Trazom…”. Dziewczyna z duszą na ramieniu rzuciła się w kierunku źródła dźwięku. „No, to teraz już po mnie!…”. Ledwie łapiąc oddech, nacisnęła zieloną ikonkę z telefonem.

— Kasiu! No wreszcie… Bogu dzięki! — rozległ się rozemocjonowany głos Patryka w słuchawce. — Nie mogę się do ciebie dodzwonić… od chyba godziny!

— Pat, ja…

— Jesteś niesamowita! Jak tobie się to udało?… Brak słów… Kasiu, jesteś wielka!!

— Pat, ale… — Katarzyna zaniemówiła. „O co tu chodzi? Pat mnie nie ochrzania? I skąd ten entuzjazm w jego głosie?”.

— Nic nie mów, Katiuszo. Szczegóły wizerunkowe rozplanujemy po twoim powrocie. Miałem nosa, wysyłając cię na tę Maderę… Mam nadzieję, zdążyłaś przejrzeć także papierowe wydanie „Le Monde”?

— Ja? Papierowe? Nie, jeszcze nie. Ja dopiero…

— Nic, nic. Nic się nie martw. Wiem, byłoby fajniej, gdyby fotograf ujął cię „en face”, a co najmniej z profilu, ale i tak zdjęcie jest historyczne… I jeszcze ten komentarz: „Ekspansja produktów spożywczych na rynki południa Europy. Księżna Middleton z Cateriną Fille wymieniły się poglądami”.

— Że co… proszę? Wymieniły się? Ale my… to znaczy się… Księżna…

— Dobrze, dobrze, Kasiu… To wszystko obgadamy po twoim powrocie. Do tego czasu unikaj prasy, ale hojnie za to szastaj wizytówkami… Aha! Przed godziną dostałem emaila od Jurka Mazgajowskiego. Przeprasza, że nie zdołał dotrzeć na Maderę, zatrzymały go jakieś kwestie biznesowe. Podobno jego spółki po raz kolejny odnotowały nie najlepsze wyniki. Gratuluje ci rozmowy z księżną i zaprasza nas po twoim powrocie na biznesowy lunch w warszawskiej siedzibie Ala Market…

— Pat, ale co ty mówiłeś… o tym zdjęciu?

— Naprawdę jest w porządku. Nie przejmuj się! Link, jaki wysłał do mnie emailem nasz drogi przyjaciel, z tego, co widzę, przesłał równolegle i tobie, a więc patrzymy na tę samą fotografię. Kasiu! Jeszcze raz gratulki! Jestem z ciebie dumny i noszę się jak paw! Czekam na twój powrót. Z szampanem!!

Gdy Patryk zakończył rozmowę, otumaniona dziewczyna siadła na łóżku jak po wizycie w młockarni. „Co za zdjęcie? Skąd, dlaczego? — dostała myślowej głupawki. — Aha, email od Jean-Pierre’a, zaraz sprawdzę… — I nerwowo zaczęła obstukiwać klawisze smartfonu. — Kurczę! Faktycznie, coś jest!”. Nacisnęła przycisk i na małym ekraniku wyświetliła się krótka zajawka wraz ze zdjęciem. A na nim… Ona, a naprzeciwko — księżna. Księżna uśmiecha się do Katarzyny. Obie postacie sprawiają wrażenie jakby prowadziły koncyliacyjną, rzeczową handlową rozmowę.

„Niesamowite — westchnęła — przecież my z księżną nie zamieniłyśmy nawet słowa!”.

Katarzyna kliknęła w zajawkę — i otworzył się cały artykuł… Nie, nie miała teraz głowy, aby zagłębić się w lekturze. Jak obłąkana wstała z łóżka, zrzuciła z siebie resztkę bielizny i chwiejnym krokiem ruszyła w stronę łazienki. Odkręciła niemal zimną wodę i bez sprawdzania temperatury cała schowała się pod strumieniem prysznica.

*

Drugi dzień targów był dla Katarzyny wyjątkowo krótkim — ograniczył się do trzech godzin. Z powodu ekscesów z poranną pobudką — do Câmara de Lobos dojechała dopiero po lunchu. Nie skorzystała także ze wspólnej wieczornej kolacji, którą organizator sympozjum zafundował uczestnikom w ramach imprezy integracyjnej. Już pierwszego dnia poznała się ze wszystkimi na tyle, że przesiadywać teraz z nimi, pić choćby nawet tak wyśmienite wino, jakim jest Madera, ale i doprawiać licznymi miejscowymi likierami — byłoby li tylko stratą czasu i — jak podpowiada jej wieloletnie doświadczenie — kłopotliwym narażaniem się na niechciane umizgi i zaloty „samotnych samców” na delegacji.

Ale nawet te trzy godziny przeciągały się w nieskończoność. Miała wrażenie, że prawie każdy z obecnych handlowców patrzył na nią podejrzliwie, jakby czyniąc wyrzuty i jakby kąśliwie pytając: czym sobie zasłużyła ta pełna seksapilu polska Indila na fotografię z księżną Cambridge? W czym była lepsza od innych?… A ona, Katarzyna, jak miała im się z tego tłumaczyć? Jak przekonać, że to wszystko zadziało się za jej plecami i było tylko niemądrym żartem przyjaciela, że Jean-Pierre d’Artigny, jej były zwariowany adorator, a obecnie redaktor naczelny „Le Monde”, po prostu zadworował sobie z całego towarzystwa?… „Ah, Jean-Pierre, mon cher Jean-Pierre, il est temps de grandir enfin!”.

Katarzyna wspięła się na swoje piętro w hotelu najzwyczajniej — po schodach. Dziś nie chciała używać windy. Odrobina wysiłku fizycznego pomaga w okiełznaniu wciąż gorącej głowy ogarniętej przez nieustanną gonitwę myśli. Gdy otworzyła drzwi i weszła do pokoju, omal nie nadepnęła leżącej na podłodze różowej koperty.

— Dziwne — powiedziała na głos. — Ktoś najwidoczniej podsunął ją pod drzwiami…

Na kopercie namalowany był bukiet czerwonych róż, a na kartce znajdującej się w środku kwiecistym pismem wykaligrafowano, jak niżej:

Kasiu!

Jest to oficjalne zaproszenie na kolację w restauracji «El Piano» w tutejszym pięciogwiazdkowym hotelu Melia Madeira Mare Resort and Spa. Dżentelmen, który Cię zaprasza, chciałby pozostać anonimowym, ale — niestety! Dobrze wie, że taka kobieta jak Ty — niewiasta z inteligencją wyraźnie przewyższającą standardy — nie będzie miała najmniejszego problemu, by zdemaskować tego zuchwałego gagatka. Dlatego Mark spod 422 będzie czekał na Ciebie o godzinie ósmej tego jakże pięknie zapowiadającego się wieczoru w drzwiach restauracji — jak wyżej. Będzie czekał cierpliwie. Cierpliwie będzie czekał. Aż do skutku”.

Katarzyna roześmiała się.

— Jaki zabawny… — Następnie podeszła do wiszącego nad biurkiem lustra i pogodnie uśmiechnęła się do swego odbicia. — A co? Czemu nie? Pójdę z nim na tę kolację. Pójdę właśnie dziś…

— 6 —

Zobaczyła Marka od razu, jeszcze z drugiego końca korytarza. Chłopak stał trzy kroki od restauracji i starał się udawać, że na nikogo nie czeka. Nie zauważył obserwującej go Katarzyny. Ubrany w szary garnitur o zdecydowanie nieklasycznym, bo sportowym kroju, co chwila rzucał zdezorientowanym, acz ukrytym spojrzeniem, to w stronę windy, to w stronę schodów.

Katarzyna wiedziała, że jest już wpół do dziewiątej i że Mark na pewno się niepokoi miotany rozterkami: Przyjdzie? Nie przyjdzie? A jak nie przyjdzie czy chociaż poinformuje? A jak i nie poinformuje, i nie przyjdzie?… Przez mgnienie poczuła się nawet winną zadawania temu sympatycznemu przecież mężczyźnie naprawdę niezamierzonej przez siebie udręki. Ale natychmiast to niemiłe dla niej poczucie ustąpiło miejsca radości, a to dlatego, że pomimo jej spóźniania się miała oto dowód, że chłopak wciąż niestrudzenie czeka. Na nią czeka i nie rezygnuje.

„Dobrze, że spakowałam do walizki moją ulubioną wieczorową suknię, tę od Diora, tę, którą kiedyś dostałam od… Ach! Pomińmy już, od kogo… — westchnęła Katarzyna. — Stare dzieje! No cóż… Nadeszła pora, aby ukrócić cierpienia chłopaka”. Z tą myślą Katarzyna wreszcie ruszyła w stronę restauracji i skradając się między filarami tak, żeby do samego końca nie mógł jej zobaczyć, podeszła do utrapionego Marka.

— Dobry wieczór — uśmiechnęła się.

— Dzień dobry… Oj! To jest… — Zakłopotany Mark potarł się po uchu. — Jasne! Dobry wieczór! Naprawdę już zaczynałem obawiać się, czy ty…

— Niepotrzebnie, Mareczku, bo, jak widzisz, przyszłam. Jestem! — ukróciła udręki zmieszanego chłopaka.

— No, widzę. — I spojrzał na nią z zachwytem, wodząc oczyma od dołu do góry. — To naprawdę wspaniale, że przyszłaś… Wiesz, świetnie ci w tej wieczorowej sukni.

— Dziękuję! — Katarzyna skinęła głową. — Twój garnitur także niczego sobie… Choć coś mi chyba mówi, że klasyczny styl ubierania się nie jest tym, który lubisz najbardziej? Prawda?

— Nie inaczej! — Chłopak z uśmiechem skinął głową. — Szef co prawda zachęca mnie, abym przyzwyczajał się do klasycznych kostiumów i nawet żartuje, że w każdym innym odzieniu pozuję na nastolatka. A ja, proszę! Tymczasem dziś, po raz pierwszy w życiu, z własnej nieprzymuszonej woli postanowiłem zrezygnować z dżinsów. Wyobrażasz sobie?… Ale, sorry! My tu o ubraniach, a kolacja czeka… Teraz, jeśli już pozwolisz, zapraszam do stolika… Donc, je vous invite, madame!

— Merci beaucoup, monsieur!…

W małej przyhotelowej restauracyjce było swojsko i przytulnie. Na każdym blacie stolika łagodnie paliła się niewielka świeczka, ewokując swym chybotliwym płomykiem atmosferę wieczornego wypoczynku i rekreacji. Liliowo-brązowe tony, które dominowały w wystroju i kolorystyce sali, przy subtelnym doświetleniu małymi stolikowymi świecidełkami, dodatkowo zachęcały do prowadzenia swobodnych rozmów.

Dokładnie taką właśnie rozmową zajmowali się teraz: piękna młoda kobieta w amarantowej wieczorowej sukni i młody człowiek w stylowym garniturze, oboje siedząc przy pokrytym liliowym obrusem stoliku.

— …Wtedy zdałem sobie sprawę, że tu nikt nikogo nie wkręca — z zaaferowaniem relacjonował chłopak — bo rzeczywiście: jeden z silników ewidentnie trząsł się i kopcił, i po chwili w ogóle przestał pracować. Stewardessy cały czas uspokajały pasażerów, którzy siedzieli, wciskając się w fotele jak wystraszone jamniki, że wszystko jest pod kontrolą, że dzięki drugiemu silnikowi samolot nasz zupełnie bezpiecznie i o czasie wyląduje na docelowym lotnisku w Santa Cruz, na Maderze…

— I ty co?… Naprawdę się nie bałeś? — spytała Kasia, trzymając w dłoni kieliszek czerwonego wina.

— Tak, w ogóle, to tak. Trochę się bałem. — Mark niechętnie przyznał się do przeżytego strachu. — Ale, jak widzisz, dolecieliśmy na Maderę szczęśliwie i dzięki temu mogłem dwa dni wcześniej poznać ciebie i zaprosić teraz na tę sympatyczną kolację.

Katarzyna uśmiechnęła się i spojrzała refleksyjnie na Marka.

— No to jak? Wypijemy? — zapytała.

— A zaproponujesz toast? — Puścił do niej oko.

— A zaproponuję — podjęła rękawicę. — Wypijmy za… — Zastanowiła się chwilę. — Wypijmy za to, aby zawsze byli obok nas bliscy nam ludzie — powiedziała z rozmysłem Katarzyna — lub, jeśli wolisz, w ogóle za wszystkich przyjaciół i przyjaźń!

— Za przyjaciół i przyjaźń?! Muito bem! No to, proszę bardzo, pijmy! Ale obowiązkowo wcześniej bruderszaft!

— Obowiązkowo! — Roześmiała się Kasia.

Katarzyna i Mark wstali na chwilę od stolika, spletli się ramionami i opróżnili kieliszki do samego dna jednym haustem. Następnie spojrzeli sobie w oczy.

— No to teraz powinniśmy się pocałować — Mark uśmiechnął się filuternie.

— Zgodnie z rytuałem — potwierdziła dziewczyna.

Oboje znów się roześmiali i zgodnie z rytuałem ucałowali w policzki: po polsku, „na trzy”.

— Marko jestem.

— Kasia…

Po zakończonym bruderszafcie oboje ponownie siedli i pochylili się nad kartami menu.

— A wracając jeszcze do tutejszego lotniska… — nawiązał do przerwanej relacji chłopak, przeglądając zestaw dań — czy wiesz, że od lat zalicza się ono do jednych z najniebezpieczniejszych na świecie?

— Tak? Nie wiedziałam… A co w nim takiego niebezpiecznego?

— Samo usytuowanie. Zauważ: po prawej stronie — wysokie, strome wzgórza, po lewej — ocean. Zdarza się, że podczas lądowania nagle zza wyspy zaciągnie ostrą bryzą i wtedy, chcąc bezpiecznie przyziemić, pilot musi się wykazać absolutnie najwyższymi zawodowymi kwalifikacjami. Dlatego każdy z lotników, który jest dopuszczony do lądowania tu, w Santa Cruz, musi uzyskać od miejscowego urzędu lotniczego specjalny certyfikat.

— Czyli nie każdy nowobogacki, który właśnie zakupił sobie samolot, może tu przylecieć na wczasy? — Zachichotała.

— Ano, nie każdy… A kończąc już temat lotniska, jeszcze, pozwól, jedna ciekawostka. Pas startowy…

— Pas startowy? A co w nim może być dziwnego? Wydawało mi się: taki, jak każdy inny…

— A widzisz — niezupełnie! Tutejszy w dużej części usytuowany jest i opiera się na palach, które z kolei kotwiczą w dnie oceanu. Tym samym pas startowy na Maderze tak naprawdę wybudowany został nie na ziemi, „jak każdy inny” — chłopak wyraźnie zaakcentował słowa dziewczyny — a na otwartym oceanie, choć dziś tego już tak bardzo nie widać. Przynajmniej nie z każdej strony.

— Proszę państwa, czy mogę przyjąć zamówienie? — odezwał się po angielsku kelner, który właśnie w tej chwili podszedł do stolika, przynosząc talerzyk z „bole de caco”, czyli wypiekanym na rozgrzanym bazaltowym kamieniu chlebku, kraszonym czosnkowym masłem, który tu, na Wyspie, pełni prawie zawsze rolę tradycyjnej przystawki i jednocześnie „poczekajki”.

— Proszę dać nam jeszcze chwileczkę — grzecznie i po portugalsku odezwał się do garsona Mark.

— Claro, senhor. — Kelner ukłonił się i odszedł.

— To co, Kasiu, wybrałaś już coś dla siebie?

— No właśnie zastanawiam się między wołowiną a tuńczykiem… Jedno i drugie, sądząc z opisu, sprawia wrażenie bardzo apetycznego dania.

— Bo i takim jest. Tuńczyk, zapewniam cię — rewela, no mniamuśny! Zupełnie różny od tych, którymi zajadasz się w polskich restauracjach albo przyrządzasz sobie w domu. Delikatny, pachnący… Ajajaj! Delicja! — zachwycał się chłopak. — Wiadomo: tutaj to zawsze jest hiperświeża ryba. Innych nie serwują.

— A wołowina? Czy dobrze rozumiem opis z menu: podawana, hę?… Wraz ze szpikulcem?

— No niezupełnie… — zaśmiał się szczerze chłopak, ale blisko, blisko… Espetada, bo tak danie to brzmi w oryginale, czyli po portugalsku, to solidnych rozmiarów szaszłyk zrobiony z wołowiny marynowanej w czosnku, liściach laurowych i soku z cytryny. Owszem, poleciłbym ci to danie, już chociażby tylko z uwagi na fantazyjny sposób jego podawania.

— To znaczy? — zainteresowała się dziewczyna.

— To znaczy szpikulec rozmiarów szpady, z kawałkami mięsa, zawieszany jest na ustawianym na środku stołu stojaku.

— No! Czyli dobrze powiedziałam, że ze szpikulca — zauważyła Katarzyna. — W porządku, chyba się zdecyduję…

— Zaczekaj! — powstrzymał ją chłopak. — Powiedziałem: poleciłbym… ale tym razem, tym razem jednak zarekomenduję ci coś zupełnie innego, coś, co zdeklasuje wszystkie inne propozycje.

— Czyli, co konkretnie?

— Nazywa się espada.

— Ojej, jakaś inna forma wołowiny? Nazwa jakby trochę podobna — zauważyła Katarzyna.

— Jakby… I nic więcej. Dokładniej rzecz biorąc, nazwa jest taka, jak tu wypisali w menu: espada com banana.

— Wołowina w bananach? — zgadywała dziewczyna.

— Zong! — Mark znowu się zaśmiał. — To nie jest danie mięsne, to jest danie rybne. Z ryby, która występuje na świecie praktycznie tylko tu, kilometr pod taflą oceanu, wokół wybrzeży Madery. Odławia się ją przez okrągły rok… Espada com banana, czyli panierowany filet z miejscowego pałasza podawany ze smażonymi na maśle bananami…

— Hmm… Trochę to dziwne połączenie smaków. Nie uważasz?

— Może i dziwne, a może niedziwne. Ale efekt finalny, uwierz mi: génial! Sam pałasz, jako ryba, nie jest może nazbyt urodziwym dżentelmenem, ale co tam… To taki gościu, który dorasta do dwóch metrów długości, jego ciało jest długie i taśmowate, a pysk — pełen silnych i wielkich zębów. Za to mięsko — i chłopak na chwilę zawiesił głos, przymykając oczy i śmiesznie podnosząc do góry brodę, i marszcząc ją nieznacznie — jego mięsko jest superacko delikatne, no mówię ci: niebo w gębie, coś, jak mawia mój Mistrz: między pieczoną przepiórką i cielęcinką od gospodarza.

— W porządku, Mark. Przekonałeś mnie.

— To co, zamawiamy?

— Dla ciebie to samo?

— Kurczę! Masz rację… zapomniałem… No, nie. Niech będzie coś innego. Ja wybiorę sobie… — przez chwilę nerwowo kartkował menu — dobra! Niech będzie wołowinka — szybko zadecydował. — Ta „ze szpikulca” — i chłopak serdecznie uśmiechnął się do Katarzyny. — A zatem raz espada i raz espetada.

— No to zamawiajmy! — Odwzajemniła chłopakowi uśmiech Katarzyna, a jednocześnie przez głowę dziewczyny przemknęła myśl: „Naprawdę uroczy i kontaktowy z niego facet… Bardzo dobrze, że przyszłam…”.

— Garçom! — zawołał Mark na kelnera. — Nós gostaríamos de fazer seu pedido!

— 7 —

— I jak, Kasiu, smakowała espada? — zapytał Mark po skończonym „main course”.

Oboje podczas posiłku niewiele rozmawiali. Zza ścian małej restauracyjki dochodziły dźwięki zespołu ludowego, który występował z koncertem dla hotelowych gości. Jedząc, mimowolnie przysłuchiwali się, a nawet przez okna lokalu podglądali bawiących się na zewnątrz tancerzy. Ale od kilku minut ensemble zakończył występy i w małej restauracyjce zapanowała totalna cisza.

— Miałeś rację: ryba rzeczywiście niezwykle delikatna — przyznała Katarzyna — a jej połączenie ze smażonymi bananami: wyśmienite — potwierdziła. — Czyli, jednym słowem, Marku: pychotka!

— Cieszy mnie bardzo… To co? Może teraz jakieś słodycze, kawa?… — zachęcał przyjaciółkę zadowolony chłopak. — Czy ty wiesz, że tutaj, na Maderze, kawa jest tańsza od szklanki wody? Zaraz coś ci zaproponuję…

— O nie, za słodkości dzięki!… Wolałabym zwykłą lampkę wina. Wiesz, ja w ogóle nie przepadam aż tak bardzo za słodyczami… Sam rozumiesz: my, kobiety, dbanie o linię…

— Coś ty? Ty niby miałabyś dbać o linię? A w życiu! Tobie nic z tych rzeczy nie grozi. Znam się trochę na kobiecych proporcjach… Założę się, że twoja mamusia do dziś zachowuje nienaganną linię. A córki zawsze idą w ślad mam — podsumował z miną nieomylnego belfra, a następnie, puszczając do niej oko, szybko uśmiechnął się od ucha do ucha.

— Miły jesteś Marku, ale…

— Naprawdę nie pokusisz się skosztować miejscowego ciasteczka? Kasiu, no daj się przekonać, please! Zobaczysz, że nie pożałujesz…

— A co to takiego, to „miejscowe ciasteczko”?

— Taka mała babeczka z budyniem, którą wszyscy tu serwują sobie na deser. Nazywa się: „Pastel de nata”. Moim polskim przyjaciołom, którzy nie mają głowy do języka portugalskiego, gdy chcą zamówić ten przysmak, a nie pamiętają oryginalnej nazwy, zawsze radzę: zamawiajcie, mówiąc po polsku: „pasztet z denata”. Nie ma możliwości, żeby was wtedy nie zrozumieli…

— Pasztet z denata? — Roześmiała się głośno. — Świetna nazwa! Jaki ty, Mark, potrafisz być pomysłowy…

— Wiesz co? Zrobimy tak… Ja ciebie tu na chwilę zostawię i gdy przyjdzie kelner, poprosisz o ten „pasztet”… przynajmniej dla mnie, jeśli sama naprawdę nie masz ochoty, i poproś jeszcze o dwa kieliszki Madery. Zgoda?

— A ty — dokąd idziesz?

— Zaraz zobaczysz… — I nie czekając na odpowiedź dziewczyny, podbiegł do stojącego nieopodal białego fortepianu.

„Czyżby zamierzał coś dla mnie zagrać? — zastanawiała się. — No tak! Siada i otwiera pokrywę od klawiatury… Ten Mark jest po prostu nie-sa-mo-wi-ty! Czym jeszcze mnie dzisiaj zaskoczy?”. Ledwie zdążyła pomyśleć, a z królewskiego instrumentu rozległy się pierwsze delikatne, dzwoneczkowe dźwięki. „Oho… — przecież to… No tak! Przecież to Mozart! Moja ukochana Sonata KV 331! Oh, mon Dieu! I… jakim gra ślicznym dźwiękiem — podziwiała, rozpoczynając słuchanie. — Jak to dobrze, że poprosił mnie jedynie o skosztowanie tego «pasztetu z denata», bo za taką niespodziankę, za taką duchową ucztę uczynniałbym dla niego chyba wszystko… To jest… No, spokojnie, koleżanko… Prawie wszystko” — poprawiła się natychmiast, uśmiechając się do samej siebie ni to zalotnie, ni wstydliwie. Ale już po chwili, wyłącznie z rozmarzeniem i z fascynacją, wsłuchiwała się w upojne, kojące, słodkie tony mozartowskiego Andante grazioso.

Mark nie zagrał całej sonaty. Zakończył na części pierwszej, trwającej w jego wykonaniu blisko piętnaście minut (tyle zresztą, ile zwyczajowo się grywa). Ale i tak to, co usłyszała w ciągu tego kwadransa, było dla niej czymś zupełnie niezwykłym, było najwspanialszą muzyczną ucztą, bo odgrywaną specjalnie i tylko wyłącznie dla niej. Po raz ostatni przeżywała coś trochę podobnego, gdy odtwarzała tę samą zresztą sonatę u siebie w domu w interpretacji Eschenbacha… tam — nagranie studyjne, z płyty, tu — na żywo. Tu — może nie tak perfekcyjne, za to autentycznie i prosto płynące z serca artysty do jej własnego serca.

Tymczasem gdy Mark grał dla dziewczyny, podszedł do stolika kelner pozbierać naczynia. Katarzyna skorzystała z okazji i poprosiła o dwa razy „pasztet z denata”. (Oczywiście mogła zamówić, korzystając z oryginalnej wymowy, ale postanowiła przekonać się o skuteczności „wynalazku” Marka. Wynalazek zadziałał bez pudła, kelner ukłoniwszy się grzecznie, bez słowa przyjął zamówienie).

— Brawo! Drogi maestro, drogi Mark… Brawo! — Katarzyna podniosła się z krzesełka i na stojąco witała wracającego od fortepianu do stolika chłopaka. — Nie wiedziałam, że na kolację zaprosił mnie prawdziwy artysta-wirtuoz. Marko, gdzie się nauczyłeś tak pięknie grać?

— Och, to tylko kawałek sonaty, nic wielkiego… — krygował się chłopak, siadając pospiesznie do stolika. — Mówiłem ci, Kasiu, że kiedyś chodziłem do szkoły muzycznej w Tbilisi. Tam nauczyłem się gam i pasaży, podstaw… Potem douczałem się już samemu, w domu.

— Marko, jaki ty jesteś zdolny chłopak, grasz naprawdę… jak prawdziwy wirtuoz. Wzruszyłam się, jak mało kiedy…

— Bo to po prostu fajny utwór. Wszyscy pianiści amatorzy grają z niego zwykle jedną część, więc i ja też ograniczyłem się do jednej… — skromnie skomentował chłopak.

— Tylko że ci wszyscy, o których mówisz, grają część trzecią, tę najprostszą, najkrótszą, tę z popularnym marszem „Alla turca”, a ty, maestro, zagrałeś dla mnie… Ach, Mark… ty zagrałeś część pierwszą, najdłuższą w całej sonacie… i to — z jakim smakiem!… — Katarzyna autentycznie nie mogła wyjść z podziwu. — Marku drogi — i kładąc swą dłoń na dłoni artysty, cicho rzekła do chłopaka — dziękuję!

— I ja dziękuję, Kasiu… — Podniósł jej dłoń, przyłożył do swych ust i pocałował. — Że jesteś tu ze mną… — dokończył.

— Marku, zdradzę ci pewien sekret. — I delikatnie i jakby bez przekonania (bardziej dla zasady niż z potrzeby) zabrała swą dłoń. — Nie wiem, skąd wiedziałeś, ale Mozart jest jednym z moich najbardziej ukochanych kompozytorów… Dzięki jego muzyce wróciłam do modlitwy, z którą kiedyś bywało u mnie różnie. Jestem wierząca…

— Ja też jestem osobą wierzącą — przerywając dziewczynie, odpowiedział zwierzeniem na zwierzenie chłopak — ale po swojemu. Nie uznaję hierarchów, a Boga odnajduję nie w postaci sędziwego starca — a w gwiazdach, w muzyce, w mądrości upływającego czasu, w miłości do dobrych ludzi i w miłości od dobrych ludzi. — Mówiąc to, tym razem sam położył dłoń na dłoni Katarzyny. Delikatnie ją uścisnął.

— Ja mam bardzo podobnie… Hierarchowie to ludzie, więc też błądzą — przyznała dziewczyna, tym razem nie zabierając już ręki.

Chłopak schylił się i ponownie pocałował jej dłoń.

— Marko!

— Tak, Kasiu?

— A zagrałbyś jeszcze dla mnie temat z filmu „Cinema Paradiso”?

— Z Cinema Paradiso? Tenże: „Love theme”? A czemu akurat to?

— Nie wiem, tak jakoś się rozmarzyłam… no i słuchałam tego niedawno na YouToubie w wykonaniu pewnego mojego przyjaciela. I wciąż mi chodzi po głowie — szczerze wyjaśniła.

— Mój szef ostatnio też to grywa… Też mówi, że lubi ten motyw i chętnie przy nim marzy… Dobrze, mogę spróbować…

*

Przez dużą część wieczoru chłopak grał dla dziewczyny różne jej ulubione motywy z filmów, tematy z oper, a nawet jazzowe standardy. A potem oboje — jak przyjaciele — długo rozmawiali o muzyce, o wierze, o kultowych filmach, literaturze i książkach. Opowiadali sobie o różnych przygodach i ciekawych epizodach z życia. Czas mijał niepostrzeżenie. Nie zdarzyła się nawet chwila, podczas której Katarzyna z powodu odzywek Marka, albo jednoznacznych gestów, poczułaby się nieprzyjemnie lub choćby trochę niezręcznie. Mało tego, miała wrażenie, że w obecności chłopaka doznaje czegoś niezwykłego, zdecydowanie nieulotnego, czegoś miłego, co powoduje, że chciałoby się, aby rozmowa z tym chłopakiem, dżentelmenem, z tą bratnią duszą trwała i trwała… Wydawało się jej, że coś podobnego przeżywała tylko wtedy, gdy poznawała swego aktualnego męża — Thomasa. Sześć lat temu…

„Mój Boże! To już sześć lat!” — nagle na wspomnienie rodziny i męża dziewczyna uzmysłowiła sobie, że większość wydarzeń, którymi dzieliła się z chłopakiem, nie dotyczy jej małżeństwa ani w ogóle życia rodzinnego. Czyżby tak było, bo bała się, że gdyby chłopak zaczął o nie pytać, ona — chcąc chronić rodzinne sekrety, a szczególnie te dotyczące nie do końca zażegnanego kryzysu małżeństwa — musiałaby niebezpiecznie lawirować między prawdami a półprawdami, między faktami a fantazjowaniem? Więc czy dlatego, nie chcąc dopuścić do takiej sytuacji, wszystkie tematy dotyczące życia rodzinnego uprzedzająco omijała szerokim łukiem?… Tak, z pewnością właśnie tak było… Katarzyna nigdy przecież nie pozwoliłaby sobie na odsłanianie przed przygodnie napotkanymi rozmówcami (takimi choćby, jak Mark) swych rodzinnych sekretów. Od czasu rozstania z Januszem Babickim, z którym łączyły ją silne więzi, bynajmniej nie tylko zawodowe, jej małżeństwo wciąż jeszcze nie powróciło na swe poprzednie, bezpieczne, stabilne koleiny. Niebezpieczne zwierzenia w niczym i nikomu by tu nie pomogły. A na pewno nie jej. Na szczęście Mark okazał się być bardzo mądrym jak na swój wiek i empatycznym mężczyzną. O nic, co dotyczyło jej delikatnych osobistych sekretów, nie pytał.

Ten wieczór nie mógł przeciągać się w nieskończoność. Nadeszła w końcu pora, aby kończyć go i zakończyć całe miłe spotkanie. Zakończyć, podziękować sobie za wspólnie spędzony czas i wracać do pokoi. On — do apartamentu na czwartym piętrze, ona — do numeru 534.

Wino mocno dało się we znaki Katarzynie, co nie było czymś szczególnie u niej niezwyczajnym, bo od zawsze miała świadomość swej słabej do alkoholi głowy. A że wypiła kilka kieliszków mocnej madery, postanowiła bardzo uważać, aby udając się do numeru, broń Boże się nie potknąć. W sensie dosłownym, ale i tym przenośnym. Przede wszystkim przenośnym?…

— Co za wspaniały wieczór — głośno wreszcie powiedziała i cicho westchnęła. — Szkoda że już czas i chyba powinniśmy…

— Tak, to był wspaniały wieczór — Mark przerwał dziewczynie wypowiedź i pokiwał z rozrzewnieniem głową. — Ale, Kasiu! Co z tego, że wieczór już minął? Mamy przecież jeszcze przed sobą noc!…

Katarzyna po raz pierwszy kąśliwie uśmiechnęła się do chłopaka i odwróciła nieznacznie głowę z grymasem nieoczekiwanego zakłopotania.

— Mark… nawet jeśli zaprosiłbyś mnie do swojego apartamentu na lampkę ponchy — nie pójdę. Do siebie też ciebie nie zaproszę. Musisz mnie zrozumieć…

Mark uśmiechnął się głupkowato.

— Wybacz, jakoś tak powiedziało mi się niezręcznie, i nie to powiedziało, co chciałem powiedzieć… To wszystko sprawka tych kilku kieliszeczków zdradliwej madery! To jej wina!

— Tak! — Katarzyna zaśmiała się. — Oczywiście, to ewidentna wina wina. Zresztą, czyż słowa „wino” i „wina” (jego wina) nie są krewniakami?… — zadała pytanie i natychmiast, jak na komendę, oboje z poczynionego spostrzeżenia wesoło się roześmiali.

— A może siądźmy sobie jeszcze, Kasieńko, na tej naszej kanapie w bibliotece, tej co wczoraj? Weźmiemy ze sobą trochę tego „winnego” wina… może wtedy wszelkie niezręczne słowa i uczynki ujdą nam bezkarnie?

Spojrzała na chłopaka i uśmiechnęła się łagodnie, przymilnie.

— Mark! I jak tu ci odmówić… No, nie da się! Nie da…

…W bibliotece było cicho i panował nastrojowy półmrok. Marko i Katarzyna siedzieli obok siebie. Siedzieli na kanapie zwróceni do siebie twarzą, popijając wino. W tej nocnej hotelowej cichości żadne z nich, co chwila patrząc drugiemu w oczy, niczego nie oczekiwało, nie pytało o nic, nie próbowało niczego ani zrozumieć, ani pojąć. Czas mijał, ale dla ich obojga — wpatrzonych w siebie Marka i Katarzyny — nie miało to żadnego znaczenia.

— A co zwiedziłaś już na wyspie? — zapytał chłopak, przerywając w końcu ciszę. — Wjechałaś, chociaż kolejką linową na taras widokowy, tu, w Funchal? Całe miasto i ocean jest stamtąd widoczny, jak na wyciągniecie dłoni… Chcesz, mogę cię tam jutro zabrać.

Dziewczyna nie odpowiadała.

— Polecam też miły spacer szlakiem jednej z tutejszych lewad… Najlepiej tej po wschodniej stronie wyspy. Jest krótka i bardzo urokliwa… A czy wiesz, że miasteczko, w którym odbywają się te twoje targi, to jest: Câmara de Lobos, uchodzi za najpiękniejszą i najbardziej malowniczą miejscowość na całej Maderze? Zakochał się w nim kiedyś Winston Churchill. Na kamienistej plaży rozstawiał swoje sztalugi i malował, malował… Po pobycie na Wyspie, z czasem przecież bardzo słynnego i mającego wpływ na losy świata polityka, pozostało tu szereg naprawdę cennych płócien. Mało kto wie, że Churchill był naprawdę zdolnym malarzem. Za to Maderczycy — wiedzą to na pewno… Ach, Kasiu, gdybyś tylko została tu trochę dłużej, mógłbym… Albo wiesz? Ten klif wysoki na prawie sześćset metrów, jeden z najwyższych na świecie. Widok z niego na ocean jest absolutnie zjawiskowy, zapiera dech… albo las laurowy najstarszy na świecie. Liczący dwa miliony lat… Mógłbym cię tam wziąć na długi spacer… Chcesz?…

Chłopak mówił i opowiadał, a Katarzyna słuchała, słuchała, a ściślej: nie przeszkadzała mu w snuciu marzeń, zachowując milczenie. Nawet nie potakiwała głową… Być może myślami była zupełnie gdzieś indziej?

— Marko — przerwała mu, w końcu cicho się odzywając.

— Tak, Kasiu?

— Mogę cię o coś spytać? Nie musisz odpowiadać, jeśli nie zechcesz…

— Hmm… No pytaj — Odpowiedział wytrącony z transu Marko.

Dziewczyna podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy.

— Czy ty masz dziewczynę?

— Ja?… — I zamilkł, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. — Nie. Nie mam… Choć jakiś czas temu miałem — w końcu chłopak odpowiedział pełnym zdaniem. — Ale już nie mam. Definitywnie zerwaliśmy ze sobą.

— Przepraszam, Marko, nie chciałam…

— Nic się nie stało, Kasiu. Było, minęło. Widocznie nie było to dla nas coś bardzo ważnego, co powinniśmy wspólnie rozwijać i pielęgnować.

Katarzyna nie mogła się dłużej powstrzymać i ciężko westchnęła.

— Marko… Chcę ci się do czegoś przyznać — szepnęła.

— Do czego, Kasiu? — powiedział równie cicho, do reszty zbity już z pantałyku i jakby brutalnie przeniesiony ze swych marzeń do realnej, prozaicznej rzeczywistości.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 12.6
drukowana A5
za 44.12
drukowana A5
Kolorowa
za 69.25