E-book
20.48
drukowana A5
Kolorowa
51.04
Marzenia się spełniają II

Bezpłatny fragment - Marzenia się spełniają II


Objętość:
78 str.
ISBN:
978-83-8324-630-7
E-book
za 20.48
drukowana A5
Kolorowa
za 51.04

I znowu coś dla moich Kochanych…

Miłego czytania…


Wasza Anielcia

Styczeń 2023


Dziś na lodowisku nie było zbyt dużo osób, dzięki czemu można było swobodnie pojeździć. Były też i takie dni, kiedy mama miała lodowisko tylko dla siebie, a zdarzało się to w okresie zimowym, gdy temperatura spadała poniżej minus dziesięciu stopni. Mamie niestraszne były takie czy jeszcze niższe temperatury. Pewnego dnia przy minus dwudziestu stopniach jej długie, okalające twarz włosy zrobiły się siwe od mrozu. Anielcia w swojej białej futrzanej czapce wyglądała bardzo zabawnie. Można było ją śmiało nazwać Babcią Mróz. Przy takich temperaturach zabierała ze sobą termos z grzańcem — z plasterkiem pomarańczy, szczyptą ulubionego cynamonu i oczywiście kilkoma goździkami. Raczyła się nim co jakiś czas, dzięki czemu tańczyła aż do zamknięcia lodowiska. Zdarzało się, że stróże musieli delikatnie poinformować mamę, tak by jej nie urazić, że już zamykają, a wtedy z błagalnym wzrokiem pytała: „Ale jak to? Już jest dwudziesta? Przysięgłabym, że to dopiero osiemnasta”. Pracownicy znali już zamiłowanie mamy i za każdym razem mówili: „Anielciu, my wiemy, że kochasz łyżwy i lód, ale jutro też jest dzień i zapraszamy ponownie. Będzie nam miło znowu cię gościć”.

Mamę ciężko było ściągnąć z lodowiska, ale naprawdę wesoło zrobiło się, jak dostała bardzo modnego wtedy walkmana od swojej przyjaciółki Martadelli. Poznały się one, kiedy były nastolatkami, podczas pobytu w tym samym malowniczym miasteczku niedaleko Glacerowa — Hradekowie. Mieszkały obok siebie w domkach dla wczasowiczów.

Martadella przyjechała na wczasy ze swoją młodszą siostrą Agatadellą i ich ciocią Emilią, na którą wszyscy mówili Milafiori. Była tam też Anielci siostra, zwana Dagusanem, i oczywiście ich rodzice. Padre znał ich ciocię, bo pracowali razem w tej samej firmie w Glacerowie. Pewnego wieczoru zorganizował wieczorek zapoznawczy przy ognisku i tak się właśnie wszyscy poznali.

Martadella i Anielcia polubiły się od razu. Od tamtej chwili ciągle ze sobą przebywały, bo tak bardzo się zżyły. Spędziły ze sobą w Hradekowie trzy tygodnie, ale to wystarczyło, by Anielcia, słysząc piosenkę o pewnym orle, od razu wracała do wspomnień, ponieważ wtedy słuchały jej wraz z Martadellą bardzo często. Codziennie, niezależnie od pogody, pływały łódką lub kąpały się w stawie, który znajdował się tuż przy domkach. W sumie to były dwa stawy, ale w tym drugim tylko łowiono ryby. Tak już przyjęło się u wczasowiczów bez zbędnych formalności. Popołudniami Martadella, Anielcia, Dagusan i Agatadella grały w badmintona i chodziły przez las nad zalew, który był oddalony od ich domków o jakieś trzy kilometry. Można było tam popływać rowerami wodnymi czy zażyć kąpieli w basenie. One jednak spacerowały po okolicy lub siedziały na pomoście i moczyły stopy, opowiadając sobie różne historie. Wieczory zaś spędzały w pubie Anker usytuowanym zaraz przy samym brzegu zalewu. Często zostawały tam do zachodu słońca — albo i dłużej — i wracając do domków, musiały bardzo uważać. Nie obeszło się bez latarek, które musiały ze sobą zabierać, by móc cokolwiek widzieć i nie zabłądzić w lesie. Wszyscy by się wtedy o nie martwili. Kiedy wczasy dobiegły końca, cała grupa wracała razem, bo Martadella ze swoją rodziną mieszkała w Glacerowie.

Później przez długie lata Anielcia i Martadella codziennie się spotykały. Przez ten czas przeżyły razem wiele przygód — zarówno tych wesołych, jak i tych mniej miłych. Miały wiele wspólnych tajemnic, a nawet tę samą fryzjerkę — Szczotunię. Umawiały się zawsze w ten sam dzień na jakąś superfryzurę. Zawsze wychodziły z salonu zadowolone i brylowały w Glacerowie z najmodniejszymi fryzurami, Szczotunia bowiem była najlepsza w swoich fachu w całym regionie. Znała swoich klientów i ich przyzwyczajenia. Potrafiła delikatnie wyperswadować niektórym osobom ich pomysł na nową fryzurę, ponieważ najzwyczajniej w świecie wyglądałyby śmiesznie. Niektórzy nie słuchali dobrych rad i obrażali się na Szczotunię za jej szczerość, a następnie szli do innego fryzjera. Po jakimś czasie jednak wracali do niej jak pies z podkulonym ogonem, by przeprosić i przyznać, że miała rację. Prosili Szczotunię o pomoc w ratowaniu wizerunku. Zazwyczaj wybuchała ona gromkim śmiechem i wypowiadała triumfalnie: „I co? A nie mówiłam? Ale nie, po co słuchać Szczotuni, przecież ja wiem lepiej…”, a potem dodawała: „No już przestań i się nie mazgaj. Żeby mi to było po raz ostatni. Siadaj na fotel, zaraz wyczaruję z twoich włosów prawdziwe arcydzieło”. Klienci po tej wizycie wychodzili z salonu rozpromienieni i szczęśliwi. Mama czasami przyglądała się im, kiedy była w pobliżu, po czym opowiadała, że jak by mogli, to by fruwali z radości. Dlatego ona i Martadella były wiernymi klientkami Szczotuni i nigdy nie odważyły się odwiedzić innego salonu fryzjerskiego z obawy, że ktoś mógłby zniszczyć ich włosy. Martadella często nocowała u mamy i wspólnie z sąsiadami organizowały wieczorki taneczne. Najczęściej odbywały się one u mamy, bo tam było najwięcej miejsca dla większej liczby osób.

Obydwie kochały muzykę, dlatego Martadella doskonale wiedziała, że podarowany Anielci z okazji osiemnastych urodzin walkman będzie strzałem w dziesiątkę. Odkąd mama go miała, muzyka towarzyszyła jej wszędzie. Mogła słuchać trzystu trzydziestu trzech ulubionych utworów — albo i więcej. Czy to na spacerze ze swoją ukochaną psiną Ferą, czy w drodze do pracy, a także na rowerze i oczywiście na lodzie. Nie rozstawała się ze swymi ulubionymi wykonawcami, takimi jak: Mopeche Dede, Lormy of Avers, Xorette, Sufka Budlera, Mode Tłoki, Bikom i wiele, wiele innych… Nie sposób wyliczyć, bo Anielcia zaliczała się do melomanów. Wiedziała o cenionych przez siebie zespołach bardzo dużo, nawet to, kiedy i gdzie kto się urodził. A to dzięki czasopismom jak „Cornpop” czy „Vobra”, które regularnie kupowali w kiosku jej rodzice, czyli Uli ukochana babcia Cecylia i dziadek Padre.

Martadella znała Anielcię bardzo dobrze i uważała, że ten prezent zapamięta na bardzo długo. Nie myliła się. Mama rozpłakała się, kiedy zobaczyła swojego walkmana. Właśnie tego jej brakowało, gdy tańczyła na lodzie. Od tej pory w weekendy była pierwsza przy lodowisku, jeszcze przed otwarciem. Czekała już z niecierpliwością, tupiąc nerwowo stopą i co chwilę patrząc na zegarek. Często poganiała pracowników, żeby szybko otwierali lodowisko, bo ona nie może się doczekać chwili, kiedy jej świeżo naostrzone łyżwy znów przetną lód. Mama oczywiście schodziła z lodowiska ostatnia. Wtedy to ona była poganiana, by pracownicy mogli je zamknąć.

Dyrektor glacerowskiego lodowiska znał mamę i jej pasję, dlatego też zaproponował jej, aby otworzyła szkółkę dla początkujących. Mamie bardzo się ten pomysł spodobał, więc podjęła wyzwanie. W sumie to zawsze o tym marzyła, ale jakoś nie miała odwagi o to marzenie zawalczyć. Ale jak widać, w życiu trzeba mieć szczęście i los się właśnie do niej uśmiechnął. Rozwiesiła kilkanaście ogłoszeń w Glacerowie i w pobliskich wsiach. Padre pomógł Anielci, wożąc ją z tymi ogłoszeniami, gdzie tylko zapragnęła. Pod tym względem zawsze można było na niego liczyć, nawet wtedy, gdy trzeba było jechać o drugiej w nocy z Ulą do szpitala, bo miała wysoką gorączkę. Po tygodniu już było widać rezultaty rozwożenia ogłoszeń, gdyż zgłosiło się ponad dwadzieścia osób w różnym wieku. Mama musiała skończyć nabór po dwóch tygodniach, ponieważ było już tylu chętnych, że musiała podzielić ich na grupy. Wszystko poszło po jej myśli i w przyszłym sezonie w Glacerowie otwarta zostanie szkółka pod nazwą Jazda Figurowa z Anielcią, a mottem będzie: „Załóż łyżwy i od pierwszych kroków pokochaj taniec na lodzie”.


— Chodźmy już do domu — odezwał się do mamy Sualk. — Jeździmy na łyżwach chyba dwie godziny i prawdę mówiąc, bolą mnie już trochę nogi. Ciebie pewnie nie i mogłabyś jeździć do wieczora. Nieprawdaż?

— Jak ty mnie dobrze znasz, Sualk. Tak, mogę tu przebywać godzinami, uwielbiam to. Jak już ci opowiadałam, pierwsze moje figurówki otrzymałam od rodziców, kiedy miałam sześć lat. Pamiętam je doskonale: sznurowane, czarne lakierki, po prostu boskie! Byłam z nich taka dumna. Tak je pokochałam, że mogłabym ich wcale nie ściągać, nawet do spania. Wtedy były takie czasy, że nie można było wszystkiego kupić. Trzeba było zamawiać i czekać tygodniami. Nie wiem, gdzie moi rodzice je wtedy zdobyli. Pamiętam, jak wszystko było na kartki, a w sklepie rybnym na witrynie stała starannie ułożona piramida z puszek. Owoce takie jak banany czy pomarańcze uświadczyć można było tylko przed świętami. Kilka razy próbowałam jeszcze zielonego banana, bo nie mogłam się doczekać, aż dojrzeje — wspominała mama.

— Nie za wesoło było w waszym kraju, z tego co opowiadasz, Anielciu — zgodził się, po czym dodał: — Dobrze, że to się zmieniło i teraz jest wszystko dostępne.

— Tak, masz rację. Teraz jest zupełnie inaczej. Wszędzie wszystkiego jest pełno, od żywności po zabawki. Pamiętam, jak marzyła mi się lalka Biebar. Tak trudno było ją zdobyć. Ja jednak któregoś pięknego dnia dostałam ją w prezencie od mojej babci Krystel. Przysłała ją z zagranicy. Babcia ciężko tam pracowała i musiała odkładać pieniądze między innymi na moją wymarzoną lalkę. W międzyczasie dostałam od niej pocztówkę o treści:

Droga Anielciu, niedługo masz urodziny, ale ja niestety nie będę mogła świętować ich razem z Tobą, dlatego Twój prezent wyślę pocztą. Mam nadzieję, że Ci się spodoba. Całuję i ściskam mocno. Babcia Krystel.

— Musiało być ci smutno, że babci nie będzie na urodzinach — powiedział Sualk.

— Tak, było mi smutno po tej wiadomości, ale szczególnie przykro mi było w dzień moich urodzin, dopóki Padre nie przekazał mi prezentu od babci Krystel. Wtedy to łzy leciały mi po policzkach jeszcze bardziej, ale już z radości. Otworzyłam pudełko, a moim oczom ukazał się widok pięknego, nietypowego modelu lalki Biebar — baletnicy. Myślałam wtedy o mojej babci i dziękowałam jej w myślach. Podeszłam do okna i je otworzyłam. Wszyscy zgromadzeni goście patrzyli na mnie ze zdumieniem i pytającym wzrokiem. Bo kto bez powodu otwiera okno w grudniu? A ja otworzyłam je po to, by przesłać mojej babci całusa, cmoknęłam wewnętrzną stronę mojej dłoni i dmuchnęłam, ile miałam sił, by całus jak najszybciej do niej doleciał, gdziekolwiek by wtedy była. Ciągle przy tym ściskałam w drugiej dłoni moją nową lalkę. Potem zamknęłam okno, odwróciłam się do gości i się uśmiechnęłam. Nikt o nic nie pytał. Zatem mogłam dokładniej przyjrzeć się mojej baletnicy. Miała ona nietypowe nogi w kolorze białym i różowe baletki, a ubrana była w przepiękną, mieniącą się, fioletową spódnicę z tiulu. Długie, platynowe włosy też były czymś niezwykłym, do tego ciekawa opaska imitująca perły. Jej powieki były lekko pomalowane jasnym odcieniem fioletu, a usta miały kolor cukierkowego różu…

Mama westchnęła i po chwili kontynuowała:

— Następnego dnia postanowiłam, że wezmę lalkę ze sobą do szkoły, by pochwalić się koleżankom z klasy. To był mój błąd. W tajemnicy przed rodzicami spakowałam ją do plecaka i poszłam do szkoły. Na pierwszej przerwie było jeszcze w miarę spokojnie, ale na dużej przerwie nie było mi już do śmiechu. Lalka wędrowała z rąk do rąk. Dziewczynki przekrzykiwały się, która następna będzie mogła się nią pobawić. Musiały nieźle między sobą walczyć, bo kiedy baletnica dotarła w końcu do mnie, była w opłakanym stanie, a przynajmniej jej kreacja. Spódnica była porwana, a ramiączka od bluzki ledwo trzymały się reszty. Wydawało mi się, że nawet brakuje jej trochę włosów. Dobrze, że opaska była w całości, bo nie wiem, skąd wzięłabym takie koraliki, a o doklejaniu innych nie było mowy. Różnicę byłoby widać na pierwszy rzut oka.

— I co powiedzieli twoi rodzice, jak wróciłaś do domu? — dopytywał się jej towarzysz. — Była awantura?

— Na szczęście po moim powrocie w domu była tylko babcia Anula. Jak zwykle zajmowała się gotowaniem. Każdego dnia cieszyłam się na powrót do domu, po drodze zastanawiając się, co tym razem ugotowała. A było to znów coś przepysznego. Pamiętam to jak dziś, to były łazanki, a na piecu z boku, żeby nie wystygła, stała gęsta zupa fasolowa. Babcia upiekła nawet mój ulubiony sernik na kruchym spodzie i bez skórek pomarańczy, tak jak często prosiłam, bo za nimi nie przepadałam. Do dziś zresztą nic się nie zmieniło, nadal nie lubię tych skórek. Wszystko tak pięknie pachniało i wyglądało, ja jednak wtedy nie miałam za bardzo apetytu, gdyż bałam się, co będzie, jak rodzice wrócą z pracy i odkryją, w jakim stanie jest moja nowa lalka.

— No i? Co było dalej? — zapytał z niecierpliwością Sualk.

— Co było? — odpowiedziała pytająco Anielcia. — Wszystko było w porządku. Zaraz po tym, jak zjadłam obiad, do domu przyszła moja mama. Ona zawsze była wcześniej niż Padre. Poczekałam, aż trochę odpocznie, a po zjedzonym obiedzie, niepewnie i z obawą przed konsekwencjami, przyznałam się, co zaszło w szkole. Zaskoczyła mnie reakcja mojej mamy. Wyobrażałam ją sobie zupełnie inaczej. Może niepotrzebnie, bo mama była tak wyrozumiała… Powiedziała, żebym nigdy więcej nie brała do szkoły zabawek ani innych wartościowych przedmiotów. Obiecała, że zszyje spódnicę, tak by wyglądała jak nowa, a włosy uczesze w sprytny warkocz, żeby nie było widać ubytków. Powiedziała jeszcze, że to pierwszy i ostatni raz i że nic nie powie ojcu. Wydaje się, że słowa dotrzymała, bo już minęło tyle lat, a Padre do dziś nie spytał o stan mojej lalki.

— Oj, Anielciu, jak ja uwielbiam twoje gadulstwo, ale chodźmy już, bo robię się coraz bardziej głodny — oznajmił Sualk.

— No dobrze, ale za chwilę — zgodziła się Anielcia. — Wtedy naprawdę nie było wszystkiego, nie to, co teraz. Dlatego baletnica zrobiła furorę w szkole. A opowiadałam ci, że ubrania nosiło się po starszym rodzeństwie lub kuzynostwie? Nawet podręczniki szkolne przechodziły z rąk do rąk, od starszych do młodszych. Lubiłam książki, które otrzymywałam po kuzynce Sandrinie. Ona o swoje podręczniki dbała jak nikt inny. Okładki robiła sama, wykorzystując papier do pakowania paczek, i malowała je w rozmaite wzory flamastrami i temperami. Niektórym zeszytom dodawała kolorową szatę graficzną. Zawsze je podziwiałam, tak samo jak jej staranne pismo. Poza tym podobały mi się jej długie włosy. Uwielbiałam czesać Sandrinę. Niestety, nie potrafiłam nic specjalnego ułożyć, ale za to wychodziły mi wspaniałe kłosy, a pierwsze dobierane ćwiczyłam właśnie na jej gęstych włosach. Dziś czeszę tak Ulę prawie z zamkniętymi oczami, można by powiedzieć. Sandrina miała wiele gumek i spinek z ciekawymi ozdobami, ale najbardziej podobał mi się różowy grzebień w kształcie kwiatu z dwiema cyrkoniami. Można było nim zrobić bardzo stylowe upięcie.

— Anielciu, chodźmy już, proszę — jęknął Sualk.

— Niestety, nie możemy iść, dopóki Ula nie wróci ze spaceru z Suzi — powiedziała mama. — Musimy na nie tu poczekać. Wyobraź sobie, jak Ula zareaguje, kiedy tu przyjdzie, a nas nie będzie. Nie chcę, żeby sama wracała do domu. To jednak jest kawałek drogi.

— No dobrze, poczekamy…

— To jeszcze ci coś opowiem — oświadczyła mama. — Wiesz, że te łyżwy, które mam teraz na nogach, nie są wcale takie stare? Kupiłam je chyba dwa lata temu. Przez te wszystkie lata jeździłam na łyżwach, które kiedyś należały do mojej mamy, ale były już tak żółte ze starości i myślałam, że w którymś momencie się po prostu rozlecą. Postanowiłam wtedy zainwestować w nowe. Musiało minąć kilka dni, żebym się do nich przyzwyczaiła. Nie obeszło się bez otarć i bolesnych odcisków, ale na szczęście wszystko szybko się zagoiło i znów mogłam cieszyć się jazdą przez kilka godzin dziennie.

— Jasne, przecież ty nie odpuścisz — stwierdził Sualk. — Jak cię znam, to zapewne jeździłaś z plastrami na stopach.

— Tak, zgadza się, tak jeździłam — przyznała mama. — Aż tak bardzo mi to nie przeszkadzało, a może tak mi się tylko wydawało, bo zacisnęłam zęby i jeździłam dalej. O! Widzę Ulę z Suzi, nareszcie wracają. Zapewne też są głodne. W końcu trochę sobie obie pospacerowały.

— Hej, mamo! Hej, Sualk! — zawołała Ula. — Jak się jeździło? Mama w swoim żywiole, wiadomo, ale ciebie pewnie nogi bolą, co, Sualk?

— Ha, ha, ha — powiedział poważnym tonen. — Bardzo śmieszne, Ula, naprawdę… ale muszę przyznać ci rację — tak, bolą mnie nogi. W dodatku jestem głodny jak wilk. Gdzie dziś zjemy obiad?

— Ostatnio byłam z mamą w glacerowskiej Lisiej Norze na pysznych pierogach — powiedziała Ula.

— Dziś chodźmy gdzie indziej — zaproponowała mama. — Niedaleko naszego domu jest także bardzo dobra restauracja, która nazywa się “Car — Dasz”. Ja już dawno tam nie byłam. Chyba w zeszłym roku na dancingu i bardzo dobrze go wspominam. Bawiliśmy się chyba do drugiej w nocy. Wszyscy wracali zadowoleni. Właściciele jak zwykle dali z siebie wszystko.

— Brzmi interesująco — powiedział Sualk. — Sądząc po nazwie, podają tam na pewno królewskie dania.

— Może nie królewskie, ale dania są bardzo smaczne i ładnie podane. Wystrój w tej restauracji jest też bardzo trafiony, szczególnie to miejsce, w którym stoją pozłacane naczynia. Byłyśmy już tam wiele razy z babcią Cecylią i ciocią Elą — oznajmiła Ula. — Zawsze wszystko było znakomite.

— To dobrze wiedzieć, że ci smakuje — odpowiedział Sualk — bo znając ciebie i twoje grymaszenie przy jedzeniu, to można się wszystkiego spodziewać.

— To nieprawda! — oburzyła się dziewczynka. — Mamo! Powiedz coś Sualkowi!

— Mamooo, powiedz coś — przedrzeźniał Ulę Sualk.

— Obydwoje w tej chwili przestańcie! — powiedziała podniesionym głosem mama. — Jak się nie uspokoicie, to dzisiaj nigdzie nie pójdziemy. Zostaniemy w domu i każdy sam zrobi sobie coś do jedzenia. Tyle mam wam w tej chwili do powiedzenia.

— Ale… mamo! — zmartwiła się Ula. — Przecież…

— Koniec dyskusji! — ucięła mama stanowczo.

Nastała cisza, Sualk i Ula coś mówili do siebie szeptem. Wnet obydwoje zwrócili się do mamy:

— Przepraszamy… — powiedzieli jednogłośnie.

Mama na chwilę przystanęła. Widać było, że jej się to spodobało. Popatrzyła na nich bardzo surowym wzrokiem, zadarła brodę do góry i rzekła:

— Przeprosiny przyjęte. Nie życzę sobie więcej takich sytuacji.

Oboje spuścili głowy, bo wiedzieli, że z Anielcią nie ma żartów, i podali sobie dłonie na zgodę. Dalej wszyscy szli w milczeniu, tylko Ula od czasu do czasu nuciła jakąś melodię, aby choć trochę rozładować atmosferę, która towarzyszyła im podczas drogi. W końcu mama powiedziała:

— Już jesteśmy w Grunwaldowie. Widzisz, Sualk, tam po prawej stronie stoi nowiuteńki dom.

— Tak, widzę — odparł. — Bardzo ładny. Czyj to jest dom?

— To dom mojego kuzyna Jokina i jego narzeczonej Madleine. Przez długie lata mieszkali razem i pracowali w Engolandii. To jest bardzo daleko stąd. Jednak tęsknili za naszymi ziemiami i rodziną i postanowili wrócić. Dziś mają najpiękniejszy dom w okolicy — powiedziała dumnie Anielcia.

— Rzeczywiście, podczas naszego spaceru nie widziałem w okolicy ładniejszego — przyznał Sualk.

— A jak ładnie jest w środku — rzuciła Ula. — Jak w bajce, musisz to zobaczyć.

— Bardzo chętnie — zgodził się mężczyzna.

— Kilka domów dalej mieszka młode małżeństwo — Margareta i Gregor. Mają dwie córki: Hannelor i Paulett — powiedziała mama. — A także psa, na którego ja mówię Słonia. Hannelor jest w wieku Uli, no może kilka miesięcy starsza, dlatego obie dobrze się dogadują. Chodzą nawet do tej samej klasy w szkole w Glacerowie. Paulett jest nieco młodsza, ale bawi się z nimi. Często chodzę do nich z Ulą, bo u nich za domem jest więcej miejsca do zabawy. Mają własną huśtawkę, karuzelę, a nawet zjeżdżalnię. Domek na drzewie, o którym marzyła Hannelor, jest w trakcie budowy. Gregor to taka złota rączka, wszystko potrafi zrobić sam. Często prosiłam go o pomoc i nigdy się nie zawiodłam. Najczęściej pomagał mi w naprawach jakichś usterek w naszym domu, kiedy to Padre nie mógł akurat przyjechać do Grunwaldowa. Gregor pochodzi z Karlova, to jest wioska niedaleko Glacerowa, oddalona o jakieś trzydzieści kilometrów. Jest tam bardzo ładnie. Największą atrakcję stanowią góry i ich szczyt z rezerwatem krajobrazowym i tarasami widokowymi. Dopóki Gregor nie przeprowadził się do Grunwaldowa, mógł oglądać te góry z okna swojego pokoju zaraz po przebudzeniu. Znał te góry jak własną kieszeń, a z racji tego, że jest zagorzałym biegaczem, swoje pierwsze kilometry pokonywał właśnie tam — wysoko stawiając sobie poprzeczkę! Był i jest do tej pory bardzo dobry w tym, co robi. Już nieraz pokonał wielu rywali na różnych konkursach, zdobywając puchary i medale. Wszystkie trofea można zobaczyć u Gregora i Margarety w domu. Wiele razy przyglądałam się kilku medalom — złotym i srebrnym. Mogłam nawet wziąć je do ręki. Gregor podał mi je osobiście, gdyż trzyma je w specjalnej gablocie, zamkniętej na kluczyk, do której tylko on ma dostęp. Nic dziwnego, w sumie sam na to zapracował.

Anielcia zamilkła na chwilę, zbierając myśli, a następnie ciągnęła dalej:

— Pewnego dnia u siebie w górach poznał Margaretę, która akurat była tam na wycieczce, i po kilku latach bycia parą postanowili przenieść się gdzie indziej. Tak przyjechali do Grunwaldowa. Tak ich właśnie poznałam. Margareta też jest serdeczną osobą. Nieraz zostawiałam pod jej opieką Ulę, kiedy musiałam pozałatwiać różne rzeczy. Wiedziałam, że Uli będzię u nich dobrze, że na pewno nie będzie głodna, bo Margareta codziennie pichci coś innego. Ileż to razy moja córka, wracając, już w progu wołała, że nie będzie jadła obiadu czy kolacji, bo już się najadła u sąsiadów. Margareta pochodzi z Laponicy Źródło i często opowiadała mi o swoim rodzinnym mieście. Do dziś wspomina o nim z czułością w głosie. Zdaje się, że tęskni za swoimi rodzinnymi stronami. Opowiadała, jak uwielbiała spędzać wieczory nad bajkowym stawem w Parku Źródlanym. Tam jest naprawdę pięknie i tak magicznie. Doskonale rozumiem, że często jej brakuje spędzonych tam chwil.

Po krótkiej przerwie dodała:

— Laponica leży niedaleko Glacerowa. Byłam już tam wiele razy. Jako dziecko jeździłam z moją mamą, ale chciałabym, żebyśmy pojechali tam razem, Sualk. Co ty na to?

— Pewnie, dlaczego nie. Bardzo chętnie poznam twoje rodzinne strony, Anielciu. Jestem ich bardzo ciekawy — zgodził się Sualk.

— A co ty robiłaś w Laponicy z babcią Cecylią, mamo? — zainteresowała się Ula.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 20.48
drukowana A5
Kolorowa
za 51.04