E-book
11.76
drukowana A5
36.79
Marikler

Bezpłatny fragment - Marikler


5
Objętość:
174 str.
ISBN:
978-83-8324-736-6
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 36.79

Przymknęła na moment oczy, wchłaniając z dziką rozkoszą ciepło promieni słonecznych, wymieszanych z nieustającym powiewem wiatru. Nie powinna się już dziwić tym zjawiskom; tu, nad brzegiem Adriatyku, są stałym elementem niemal każdego letniego dnia. Ciągle jednak z zachwytem wystawiała swe ciało na cudowne działanie nadmorskiej natury. Szum fal mieszał się z wielojęzycznymi okrzykami, a poczucie błogiego lenistwa przenikała świadomość zbliżającego się milowymi krokami terminu otwarcia wystawy w Paryżu, na którą tak długo czekała, a która teraz spędzała jej sen z powiek.

Westchnęła lekko do własnych rozterek i — sięgając po papierosa — otworzyła oczy. Obrazek, który przed nimi się ukazał, przywołał gwałtowny uśmiech na twarz Marikler, jednocześnie błyskawicznie uruchamiając typowy dla takich sytuacji obraz działania. Złapała zawsze gotowy „do strzału” aparat fotograficzny i podbiegła w pobliże dwójki bawiących się dzieci. Mogły mieć po dwa lata; chłopiec, z miną złośnika, chlapał wodą swoją koleżankę, a ona usiłowała uwolnić się od nieprzyjemnej adoracji. Marikler przyłożyła oko do aparatu i nacisnęła guziczek; automat wykonał kilkanaście zdjęć, gdy nagle zezłoszczona mała naguska podskoczyła do równie nagiego chłopaka, złapała go za narząd, który — z biologicznych przyczyn — u dziewczynek wyglądał nieco inaczej i energicznie pociągnęła, przyjmując pozę i minę zwycięzcy. Pokonany natomiast najpierw niezmiernie się zdziwił, potem oburzył na taką poufałość, wreszcie wystraszył i zaczął wrzeszczeć, tupiąc w miejscu nogami. Pogromczyni nie puszczała jednak, śmiejąc się, można powiedzieć, złośliwie, gdyby nie fakt, iż dwuletnie dzieci uważane są przez psychologów za chodzące niewinności, całkiem pozbawione negatywnych cech. Marikler umierała ze szczęścia, bowiem takiego właśnie obrazka brakowało jej do zamknięcia przygotowywanych materiałów na wystawę. Doskonale pasował charakterem do myśli przewodniej wernisażu i Marikler w jednym momencie zrozumiała, że będzie to kolejny hit jej polowań z obiektywem. Nareszcie nadejdzie błogi sen, żegnajcie niepewności i nerwy.

Dziewczynka puściła wreszcie swoją ofiarę, bowiem nabiegła matka chłopca — z miną nie wróżącą nic dobrego. Mała Włoszka jednak niepotrzebnie obawiała się nadchodzącej odsieczy; cała złość rodzicielki skierowana była do Marikler, która właśnie zakrywała obiektyw swojego aparatu. Pierwsze słowa obrończyni rozbawiły Marikler jeszcze bardziej, bowiem wykrzykiwane były po polsku i w stylu wyraźnie wskazującym na doskonałą nieświadomość faktu, iż osoba, której dotyczyły, świetnie ten język rozumie.

Marikler nie wyglądała na Polkę i nic w tym nie było dziwnego, bowiem jej ojciec, przystojny Mulat, sięgał rodowodem afrykańskich przodków. Matka poznała go na jakimś młodzieżowym zlocie i niemal natychmiast wywiązał się między nimi płomienny romans; nigdy jednak nie wyszła za ciemnoskórego Francuza, bowiem on instytucję małżeństwa uważał za dziwaczny wymysł zakompleksionych kretynów. Marikler urodziła się we Francji, zgodnie z wolą ojca, który dał jej imię, nazwisko i niezwykłą urodę, a także możliwość częstych pobytów w Paryżu, gdzie stale mieszkał i wyjazdów niemal do wszystkich krajów świata, bo sam uwielbiał podróże i było go na nie stać.

Uśmiechnęła się do wspomnień i wyjęła z torby swoją wizytówkę z adresami w obu krajach, do których przynależała obywatelstwem; na odwrotnej stronie napisała adres w Adriano, gdzie właśnie spędzała wakacje i podeszła do rozzłoszczonej blondynki, która coś zawzięcie tłumaczyła niesłuchającemu jej zupełnie facetowi.

— Proszę, to moja wizytówka — podała kartonik pobladłej ze zdziwienia i wstydu kobiecie. — Nie jestem zboczeńcem, jak raczyła to pani skomentować, tylko fotografikiem, uwieczniającym głównie piękno ludzkiego ciała.

— Ja… ja…

— Rozumiem. Czasem jednak warto zapanować nad językiem, dla własnego zresztą dobra. Jeśli zaś chodzi o moje odzienie, to pragnę przypomnieć, iż jesteśmy na plaży i przynajmniej pięćdziesiąt procent kobiet nosi taki strój, jak ja.

— Ale…

— W porządku. Proszę przyjść po zdjęcia malca, będą dla niego świetną pamiątką. Wyjeżdżam pojutrze rano.

Marikler przez cały czas „rozmowy” miała uśmiech na twarzy, bowiem strasznie bawiła ją cała ta głupia sytuacja. Jej ciemne, zgrabne ciało okrywały jedynie bardzo skąpe majteczki; króciutko, przy samej skórze obcięte włosy dodawały uroku zgrabnej główce, a kolczyki w prawym uchu i sutku podkreślały urodę i styl nawet wówczas, gdy nic nie robiła, aby ów styl prezentować. Odwróciła się jeszcze raz w stronę „polskiego” koca i natychmiast zauważyła lubieżny wzrok towarzyszącego blondynie, do niedawna znudzonego, faceta. Skrzywiła się z niesmakiem. Obrzydliwy…


Z papierosem w ustach chodziła po pokoju, rozkładając lekko wilgotne jeszcze zdjęcia i przyglądając im się z zachwytem. Dawno już nie była tak z siebie zadowolona. Przy czwartym papierosie i trzeciej szklance brandy wybrała cztery zdjęcia, ilustrujące niejako przebieg wydarzeń, na których najwyraźniej widać było narządy płciowe dzieci i miny najlepiej odzwierciedlające stan ich dusz w tamtym, historycznym już, momencie. Po namyśle dołożyła jeszcze jedno i zatytułowała cykl: „…a mogłabym cię pokochać!”

— Jesteś boska, Marikler — powiedziała do lustra, wznosząc szklankę.

— Tak ci się tylko wydaje — usłyszała głos Pustego i — choć te słowa nie brzmiały jak muzyka — ucieszyła się jego obecnością.

— Pusty! Nigdy nie wątpiłeś w mój geniusz.

— Geniusz nie oznacza jeszcze boskości. Czy przypadkiem nie zamierzasz czegoś profanować?

— Przecież ja zawsze wszystko profanuję. Co ci jest?

— Mnie — nic. To ty masz problemy.

— Właśnie się ich pozbyłam. Znalazłam doskonały materiał na paryską „Erotica” i radość mnie rozpiera.

— Po raz pierwszy chyba sfotografowałaś nagiego mężczyznę.

Parsknęła lekkim śmiechem.

— Nie śmiej się — Pusty najwyraźniej chciał jej coś przekazać.

— Wiem, o czym myślisz. Spójrz jednak na zdjęcia; ten, jak go nazwałeś, mężczyzna…

— ...stanowi tło dla ślicznej, czarnowłosej smarkuli, która w doskonały sposób, pomimo bardzo młodego wieku, uzewnętrznia wyższość kobiecego piękna nad męską głupotą i absolutną nienawiść dla całego świata bez spódnic. Ciekawe, co na tę koncepcję powiedziałaby matka chłopaka…

Marikler najwyraźniej miała to gdzieś. Nalała znów do szklanki.

— Ona tu przyjdzie — Pusty rozłożył się na leżaku.

— Skąd wiesz? — wyszła za nim na taras.

— Już idzie.

— Tym razem ci nie wierzę. Przeżyła szok w kontakcie ze mną, nie zechce się więcej na to narażać.

— Taki szok jest dla niej doświadczeniem pozytywnym. Ciekawość ją teraz zżera, dlatego już tu idzie. Czy ona nadaje się na materiał do twojej pracy?

Marikler przymrużyła oczy, siadając na drugim leżaku. Powietrze było cudowne, nawet Pusty, obojętny na takie rzeczy, potrafił docenić urok włoskiego wieczoru.

— Nie wiem. Jest na pewno prowincjonalnie pretensjonalna i lekko zdeformowana urokami macierzyństwa, ale coś w niej siedzi dziwnego… Mogłabym spróbować wyciągnąć z niej piękną fotkę, ale ona się nie rozbierze. Zbyt pruderyjna.

— To tylko kwestia czasu…

— Pusty, nie masz racji tym razem. Radziłam sobie już z różnymi wstydami, teraz jednak nie mam ochoty na walkę. Nie chce, to nie. Pusty…

— No?

— Chciałabym, żebyś dzisiaj został. Wiesz…

— Wiem. Dobrze, zostanę.

Pukanie do drzwi mogło świadczyć o kolejnej racji Pustego. Marikler już w to nie wątpiła, dlatego wcale nie zdziwił jej widok blondyny w drzwiach.

— Proszę — uśmiechnęła się do gościa i ustąpiła miejsca.

Blondyna weszła niepewnie, patrząc przenikliwie na dziwną gospodynię. Marikler tymczasem przyniosła z drugiego pokoju kilka zdjęć i zaproponowała gościowi drinka.

— Dominika — blondyna wzniosła podaną szklankę do ust.

— Marikler.

— Często bywa pani w Polsce?

— Owszem. Czy musisz tak się do mnie zwracać? Jesteśmy pewnie w tym samym wieku, śmieszny zwyczaj.

— Tak nakazuje dobre wychowanie. Skąd mam wiedzieć, jak ktoś obcy zareaguje, gdy nagle zacznę mówić mu po imieniu?

— Nie jesteśmy już sobie obce, skoro pijemy razem brandy, a zdjęcie twojego syna pojedzie na wystawę do Paryża.

— Co? Na wystawę? Ja się nie zgadzam, przecież on jest na nim zupełnie nagi!

Marikler pomyślał o Pustym, czując pewną wiktorię. Śmierdząca pruderia.

— Na plaży oglądały go setki, jeśli nie tysiące, międzynarodowych wczasowiczów. Jego, a nie zdjęcie. I to była twoja zasługa. Niepotrzebnie się złościsz, ja nigdy nie rezygnuję z zamierzeń i planów.

— Przecież musisz mieć moją zgodę!

— Nie muszę.

— Zaskarżę cię do sądu!

— Daj spokój — Marikler uśmiechnęła się pobłażliwie. — Szkoda twoich ciężko oszczędzanych, marnych groszy. Jak on ma na imię?

— Kto?

— Twój syn.

— Łukasz.

Marikler skrzywiła się w myślach. Cóż za brak polotu! Co drugi chłopak ma na imię Łukasz, bo taka moda, więc koniecznie trzeba jej ulec.

— Łukasz, dzięki tobie, przebywał golusieńki w miejscu publicznym, nie włamywałam się do zacisza twoich czterech ścian, żeby ukraść mu trochę intymności. Przestań ze mną walczyć, żaden adwokat nie poprowadzi tej sprawy w twoim imieniu, bo to bez sensu.

Dominika uspokoiła się trochę, biorąc do rąk zdjęcia z uwiecznioną plażową przygodą Łukasza. Nie do końca uwierzyła Marikler, bowiem adwokaci liczą głównie na forsę, a nie na wygraną, ale nagle stwierdziła, że jej egzotyczna rozmówczyni może okazać się ciekawa w bliższych kontaktach i zapragnęła lepiej ją poznać. Znajomy fotograf zawsze może się przydać…

— Ile chcesz za te zdjęcia?

— Daję ci je w prezencie.

— Dlaczego?

Marikler uniosła brwi, patrząc przenikliwie w bladoniebieskie oczy jasnowłosej Dominiki. Czemu ludzie tak lubią komplikować najprostsze sprawy?

— Bo mam taki kaprys.

— Ale…

— Dlaczego chcesz wtrącać się do moich kaprysów?

— Nie chcę się wtrącać, tylko…

— I dobrze. Nie znoszę tego. Stać mnie na ten kaprys i nie mówmy o nim więcej.

Dominika przygryzła lekko usta, schowała jednak zdjęcia do torebki.

— Dziękuję.

— Drobiazg.

— Często bywasz w Polsce?

— Owszem. Pytałaś już o to, jeśli dobrze pamiętam.

— Tak, ale przerwałaś mi tok myślenia. Chciałam zaprosić cię do siebie.

— Nie rób ceregieli. Po prostu zostaw mi adres, może wpadnę w wolnej chwili. Pod warunkiem jednak, że nie zorganizujesz przyjęcia na moją cześć.

Dominika lekko się speszyła.

— Skąd wiedziałaś, że miałam taki zamiar?

— Większość ludzi reaguje podobnie. Nalać ci jeszcze?

— Och, nie, to zbyt mocne. Jurek by mnie zabił, gdybym się upiła.

— Abstynent?

— Nie, sam lubi wypić, ale przecież to mężczyzna. Kobiecie nie wypada.

Marikler miała zupełnie inne zdanie na ten temat, postanowiła jednak nie dyskutować z Dominiką zaraz przy pierwszym spotkaniu. Mogłaby się zrazić… Zresztą nie wiadomo, czy w ogóle dojdzie do jakiejkolwiek dyskusji, przecież mogą się więcej nie spotkać. Znając siebie Marikler dobrze wiedziała, że ten typ kobiety zupełnie wypada z planów zaliczania osób do tak zwanych przyjaciół. Kiedy Dominika poszła, Marikler natychmiast o niej zapomniała, oddając się z rozkoszą drzemce, przynoszącej ulgę zmęczonemu długą bezsennością ciału.


— To ty jesteś Marikler — raczej stwierdzenie, niż pytanie, wyrwało ją z zadumy nad dziwnym, coraz częściej ogarniającym ją dylematem: jaka właściwie jest różnica między niewolnictwem a dobrowolnym oddawaniem się w niewolę komuś lub czemuś. Odwróciła głowę.

— Tak, to ja.

Stała obok niej młoda kobieta o bardzo interesującej zarówno powierzchowności, jak i osobowości. Wprawne oko Marikler natychmiast zarejestrowało ten fakt, przesyłając w podświadomość pragnienie „dostania” jej przed obiektyw.

— Jestem Judyta. Widziałam cię już w Paryżu, ale tam byłaś zbyt oblegana przez wielbicieli i media, aby choć na chwilę do ciebie się zbliżyć.

Przez moment po szarych komórkach Marikler biegały obrazki z mitologii, jakby szukała w pamięci literackich odnośników gdzieś już słyszanego imienia. Ujrzała obraz kobiety z odrąbaną, męską głową w rękach i podświadomie odczuła niechęć do tego imienia. Dziewczyna jednak działała na nią pozytywnie.

— Jeździsz za mną po całym świecie?

Judyta uśmiechnęła się lekko pobłażliwie, jakby chciała całemu światu zakomunikować swoją gotowość ciągłego tolerowania wszelkich impertynencji i kaprysów Marikler.

— Niestety, nie. Poza Paryżem twoje wystawy oglądałam tylko w Polsce, ale dopiero tam, we Francji, udało mi się zobaczyć ciebie. Już dawno chciałam cię poznać.

Patrzyła na Marikler bardzo przyjaźnie, bez cienia zazdrości i obłudy. To dziwne — przenikliwe, ale ciepłe — spojrzenie ciemnych oczu działało na Marikler w jakiś nietypowy sposób; po raz pierwszy w życiu — wyłączając ojca — spotkała kogoś, o kim byłaby zdolna pomyśleć, iż faktycznie posiada przewagę cech pozytywnych nad negatywnymi. Uśmiechnęła się, chyba głupio, bo wcale nie miała zamiaru tego robić.

— Dlaczego? Przecież moje zdjęcia nie wymagają komentarza. Ten rodzaj sztuki na ogół daleko odbiega od stereotypowych wyobrażeń o jej autorze.

— Właśnie dlatego, że miałam dość wyobrażeń. Ludzie opowiadają o tobie niesamowite historie… Co do jednego mają rację: jesteś naprawdę piękna.

— Tak, to się zgadza. Los obdarował mnie tylko urodą, talentem i dobrobytem.

Judyta, mimo naprawdę szczerych chęci, nie potrafiła opanować zdziwienia.

— Tylko? Ależ to apogeum wyobrażeń większości kobiet o szczęściu.

— Nigdy nie czułam się większością. Jestem cholernie pojedyncza.

— Co jeszcze chciałabyś dostać od losu?

Marikler uniosła wysoko brwi, nadając tym ruchem swej ciemnej twarzy wyraz jakiejś niesamowitości.

— Chciałabym choć przez chwilę poczuć, że życie ma jakikolwiek sens.

— Dzień dobry, Marikler — wyrósł jak z podziemi facet, który absolutnie niczym nie odróżniał się od szarego tłumu. — Gratuluję. Jak zwykle, dokonałaś cudu.

Zdawał się zupełnie nie dostrzegać Judyty, natomiast robił wszystko, acz nieco niezgrabnie, aby pocałować Marikler. Ta jednak skrzywiła się lekko i po mistrzowsku zawiesiła go w próżni.

— Przynieś nam drinki — niemal rozkazała, a facet natychmiast podążył w kierunku bufetu.

Judyta spojrzała za nim niewidzącym wzrokiem.

— Naprawdę uważasz, że życie nie ma sensu? Ogromnie ci współczuję, to musi być okropne. Jak, wobec tego, zdołałaś dotąd je dociągnąć?

— Przy odwrotnej relacji — ono ciągnie mnie. Ja nie uważam, Judyto. Nie uważam, że życie nie ma sensu. Po prostu to wiem.

Wrócił facet z drinkami. Wzięły je jak ze stołu.

— Proszę, zostaw nas same, przerywasz nam rozmowę.

Natychmiast się ulotnił. Judyta zamoczyła usta w szklance, ignorując słomkę, po czym przyjęła od Marikler papierosa.

— Czy ten facet ma chociaż jakieś imię, skoro pod innymi względami nie istnieje?

— Nawet dwa. Patryk Jan. Rodzice widać przewidzieli jego bezbarwność i postanowili jakoś zrekompensować zamierzenia losu.

— Czy coś w życiu robi, poza umizgiwaniem się do ciebie?

— Jest elektronikiem… zaraz… tak, chyba tak. Albo coś w tym rodzaju. To nie są umizgi. On już trzy razy proponował mi małżeństwo, mimo, że wyśmiałam go z kretesem. Beznadziejny przypadek.

— Wyśmiałaś… Marikler, nie powinno się drwić z czyichś uczuć.

— Nie wyśmiałam jego uczuć, tylko propozycję Nie można wyśmiewać czegoś, o czym się nie ma zielonego pojęcia.

— Chcesz mi wmówić, że jesteś pozbawiona jakichkolwiek uczuć?

— Ani myślę. Ja zwyczajnie stwierdzam fakty, nawet nie próbując nikogo namówić, aby w nie wierzył. Każdy ma prawo wierzyć, w co chce.

Judyta postanowiła nie rozwlekać tematu tym razem. Ale w przyszłości na pewno do niego wróci.

— Nie mogłabyś spytać, które z twoich zdjęć najbardziej mi się podoba?

Podczas chwili przerwy w ich rozmowie Marikler zdążyła już przenieść się myślami w inną rzeczywistość, więc głos Judyty znów wyrwał ją jak z zaświatów. Przez chwilę patrzyła na Judytę niczym ślepiec. Pokiwała lekko głową, jakby z politowaniem.

— Pewnie tak. Mogłabym. Cóż by mi zależało? Nie wiem tylko po co. Przecież zupełnie mnie to nie interesuje, a w dodatku — wcześniej czy później — i tak sama mi powiesz.

— Nigdy nie próbujesz być uprzejma?

— Nigdy.

— Dlaczego postanowiłaś wykreować się na potwora?

W czasie ich rozmowy Marikler zdążyła kilkanaście razy złożyć podpis w notatnikach swych fanów, ale nie powiedziała przy tym ani słowa. Judyta nie potrafiła pojąć niezwykłego fenomenu, który kazał tłumom ją uwielbiać, choć ona nawet nie raczyła spojrzeć.

— Nigdy na nic się nie kreuję. Nigdy. Jeśli coś robię, czy mówię, cokolwiek by to było, zapamiętaj na zawsze: od początku do końca jestem szczera. Aż do bólu.

Odstawiła pustą szklankę.

— Idę do domu.

Zostawiła Judytę właściwie bez pożegnania, ale nie zdołała jej urazić. Wiedziała o tym. Gdyby rozmawiała z kimś innym, pewnie byłaby zła, że znów spotkała kogoś z brakiem godności, ale w przypadku Judyty chodziło o coś zupełnie innego, nie o godność. Dlatego nie była zła.

W domu pierwsze kroki skierowała do łazienki, rozrzucając po drodze części garderoby.

Zrezygnowała z wanny. Prysznic będzie odpowiedniejszy i umożliwi szybsze położenie się do łóżka. Uwielbiała swoje wielkie, rozkoszne łoże w srebrnej sypialni. Jak zawsze, tak i teraz, z lubością rozciągnęła się na nim, aby po chwili sięgnąć po papierosa. Pusty podał jej ogień i usiadł na drugim końcu łóżka, podciągając nogi pod siedzenie. Przestała już dawno zastanawiać się dlaczego właściwie lubi jego towarzystwo. Nie potrafiła odpowiedzieć samej sobie.

— Pusty, chcę spać.

— Śpij.

Odwróciła się na bok. Poczuła ochotę na drinka, a Pusty kiwnął lekko głową i poszedł bez słowa, aby go zrobić. Przymykając oczy, pociągnęła spory łyk.

— Nie sądzisz, że skończę jako alkoholiczka?

— Widocznie prędko skończysz. Przecież ty już jesteś alkoholiczką. Pijesz od rana do wieczora, od wieczora do rana, dzień po dniu, noc po nocy.

— Czy widziałeś mnie kiedyś pijaną?

— Czasem myślę, że nigdy nie widziałem cię trzeźwej. Po prostu nie wiem. Pijesz cały czas, więc trudno to ocenić.

— W każdym razie nigdy nie czułam się pijana… A może masz rację? Może nigdy nie czułam się trzeźwa? Tylko jakie to ma znaczenie… Pusty, mam pomysł na następną wystawę.

— Myślisz o Judycie?

— Zgadłeś. Opowiem jej ciałem całą tęsknotę kobiety za właściwym traktowaniem kobiecości. Także w kolorze.

— Jesteś pewna, że zechce tyle razy stawać przed obiektywem?

— Jestem pewna, że muszę to zrobić. Za wszelką cenę.

Błysk w jej oczach oznaczał, że Judyta — jeśli w ogóle kiedykolwiek jeszcze się pokaże — nie ma szans na zburzenie planów Marikler. Dotąd nikt tego nie dokonał.

— Może byłabyś szczęśliwsza, gdybyś choć raz spróbowała wysłuchać czyjegoś zdania.

— Byłabym — co?

— Szczęśliwsza.

— Na pewno nie. Nigdy nie byłam szczęśliwa, więc nie mogę być szczęśliwsza.

— Byłaś. Z ojcem.

Marikler zacisnęła usta. Jej wzrok był pełen wyrzutu. Złości nawet.

— To bardzo zamierzchłe czasy i nigdy nie wrócą. Można więc uznać, że były tylko snem.

— Dlaczego nie spróbujesz wydostać się spod tego balastu?

— Nie chcę. Nie chcę wyzwolenia i nie chcę rozmów na ten temat.

— W porządku. Czas zmieni twoje zdanie.

— Czas… Czy znasz jego definicję? Cóż to jest — czas? Dlaczego miałby cokolwiek zmieniać? W jaki sposób jest w stanie wtrącać się w prawa natury, których — mimo niezliczonych tłumaczeń — nie potrafi nikt zrozumieć? Gdzie on jest — ten czas, o którym tak uwielbiają piać poeci? I dyskutować filozofowie? Kto może go dotknąć, ten czas, dotknąć, powąchać, rozbić o podłogę? — Poniosło ją, aż Pusty się przestraszył.

— Marikler, spokojnie. Uf… Nigdy dotąd nie zadałaś tylu pytań naraz. Od którego mam zacząć?

Znów rozciągnęła się na łożu. Wlepiła oczy w sufit.

— Nie bądź śmieszny, Pusty. Przecież nie znasz odpowiedzi na żadne z moich pytań.

— Skąd możesz o tym wiedzieć?

— Bo na te pytania nikt nie zna odpowiedzi. Nawet najtęższe głowy z przerostem szarych komórek.

— Skoro tak uważasz, to po co pytasz?

Usiadła, zapalając następnego papierosa.

— Ja o nic nie pytam. Chciałam tylko dosadnie uświadomić ci bezsensowność stwierdzenia o jakiejkolwiek ingerencji pojęć abstrakcyjnych w nasze życie, a tym bardziej w osobowość.

— W jaki sposób więc wytłumaczysz gojenie się ran, przemijanie bólu, zapominanie okropności tragedii? Czas wszystko leczy.

— Pusty, przecież mówisz bzdury. Wszystkie z wymienionych przez ciebie spraw mogą istnieć dzięki zwyczajnemu instynktowi samoobrony ludzkiego organizmu. Inaczej nazywa się to egoizmem. Miłością własną. Samo zaspokojeniem. Człowiek z natury nie znosi cierpienia, chyba, że jest masochistą, ale nie rozważamy teraz chorób czy innych patologii. A jeśli nie potrafi cierpieć, będzie robił wszystko, aby cierpienie skrócić, oddalić, wyeliminować. Nawet wówczas, gdy wydaje mu się, iż nie jest w stanie tego dokonać. A czas? Czas został wymyślony po to, aby człowiek miał szansę zaszufladkować całość swojego istnienia i w te same przegródki powkładać swych następców. Obrzydliwość. Banał i nuda. Tak jednak robi ogromna większość rasy ludzkiej, a wiesz, dlaczego? No, wiesz? Bo zwyczajnie brakuje jej wyobraźni, polotu i odrobiny odwagi, aby przed samym sobą przyznać się do swej niezwykłej indywidualności, a następowo — rzucić tę niezwykłość szaremu tłumowi w pysk.

Umilkła nagle. Po chwili zrobiła łyk ze szklanki przyniesionej uprzednio przez Pustego, który w tym momencie nie wiedział, czy skończyła już swoją tyradę, czy też będzie ją kontynuować. Odczekał chwilkę.

— Po co więc kupujesz zegarki?

Skrzywiła się jak przy wielkim bólu.

— Pusty, czy ty naprawdę niczego nie zrozumiałeś?

— Myślę, że tak, ale dla pełnej jasności chciałbym, abyś jeszcze odpowiedziała na to pytanie.

— Nie urodziłam się poza ludzkością. Ktoś — zapominając zapytać mnie o zdanie — zaszufladkował mnie również jako swego następcę. Powoli wychodzę z przegródek, choć wiele osób przeżywa szok z tego powodu. Kupuję zegarki, bo wciąż jeszcze mam szuflady, których od swojego wnętrza otworzyć nie potrafię; dopóki nie znajdę kluczy, muszę kupować zegarki. Cholerne zegarki. Nieświadomi nauczyciele sztuki nie rozdeptywania innych ludzi, ograniczający wszystko, co na skrzydłach własnego wyobrażenia o życiu chce odlecieć w bezkres doznań pozytywnych.

Podeszła do okna i uchyliła je lekko.

— A wiesz, co jest najgorsze? Życia mi nie starczy, żeby zniszczyć wszystkie szuflady.

Wróciła na łoże.

— Żadnego życia nie wystarczy. Po prostu nie ma człowieka, który byłby w stanie tego dokonać. Rodzimy się do wiecznej podległości czyimś układom.

Pusty nachylił się lekko w jej kierunku.

— Marikler… Bardzo często odnoszę wrażenie, że chcesz uciec sama przed sobą. Dlaczego nie staniesz twarzą w twarz z własną osobowością i nie zdobędziesz się na szczerą rozmowę?

Spojrzała na niego z goryczą.

— Boję się takiej rozmowy. Zwyczajnie się boję. — Przerwała na chwilę. — Ale ja nie uciekam przed sobą, Pusty.

Przyłożyła głowę do poduszki odzianej w haftowany srebrną nitką atłas. Przymknęła oczy.

— Uciekam przed wspomnieniami. Gonią mnie obrzydliwe, męczące cienie… rozumiesz to, Pusty? — Ziewnęła lekko. — I dlatego nie chcę rozmawiać sama ze sobą, bo taka dyskusja musiałaby doprowadzić do wywołania wspomnień.

Kiedy zasypiała lekki ruch ust i powiek rzeźbił jej ciemną, drobną twarz, pięknie kontrastującą z bielą i srebrem pościeli. Poczuła jeszcze tylko rękę Pustego na swoim policzku, później włosach, aby wreszcie przenieść się na drugą stronę jaźni, tam, gdzie świadomość zasypia, a do działania przystępuje podświadomość.


— Dlaczego właściwie nie kupisz sobie samochodu? — pytanie zabrzmiało prawie jak wyrzut, więc Marikler automatycznie przyjęła postawę obronną.

— A dlaczego właściwie miałabym kupować sobie samochód?

— Wówczas nie musiałbym dreptać za tobą przez pół miasta, kiedy mam ochotę trochę z tobą pogadać.

— Stasiu, przecież nie prosiłeś mnie o rozmowę. Spotkaliśmy się przez zwykły przypadek, a ja właśnie teraz mam ochotę na spacer. Długi spacer. Jeśli chcesz pogadać na siedząco, przyjdź do mnie, albo zadzwoń, umówimy się na kawę.

Stanęła na chwilę.

— O co ci właściwie chodzi z tym samochodem? Sądzisz, że gdybym go miała, nie chodziłabym nigdy na spacery?

Stanisław poprawił pasek u płaszcza.

— Nie, to bzdura, oczywiście. Tylko trudno mi zrozumieć, że mając taką kasę ciągle jeszcze podróżujesz publicznymi środkami lokomocji. Boisz się zrobić prawko? To zawsze jeszcze możesz sobie kierowcę wynająć.

Marikler lekko przygryzła usta. Nie chciała o tym mówić, ale czuła, że trudno będzie pozbyć się Stanisława.

— Mam prawko już od kilku lat. A kierowca? Przecież nie jestem instytucją, żeby ludzi zatrudniać.

— O co więc chodzi? Czemu nie kupisz auta?

— Stasiu, nie masz większych zmartwień? Jeśli zapragnę wejść w posiadanie własnych czterech kółek, na pewno to zrobię. Bez twojego namolnego namawiania. Powiedz lepiej, dlaczego chciałeś ze mną się spotkać.

— Mówiłem ci już, chciałem pogadać.

— Gadaj.

Westchnął. Nie przepadał za dyskusjami w ruchu; rozejrzał się jednak uważniej i musiał stwierdzić, że jesienna szata parku, przetykana promieniami słońca i babim latem, posiada naprawdę wiele uroku.

— Nie dostałem tej roli.

— Której?

— Mówiłem ci przecież. Liczyłem na rolę Fausta w najbliższej premierze… Jak on mógł mi to zrobić, przecież jestem najlepszy! Przygotowywałem się do przesłuchań przez dwa miesiące, a on wybrał tego idiotę z prowincji.

Poprawił szalik. Czekał chyba na słowa współczucia, ale Marikler milczała.

— Cóż takiego zobaczył w tym nieopierzonym prowincjuszu? Przecież on nawet nie wie co zrobić z rękami na scenie! Ciekawe, w jaki sposób załatwił sobie tę rolę…

— Sposobów jest mnóstwo, włącznie z tym, że zdolniejsza bestia od ciebie. Stasiu, powinieneś chyba mniej jęczeć, a więcej pracować, miałbyś wtedy lepsze efekty.

— Jak mam więcej pracować, kiedy nie chcą mi dawać porządnych ról!

— Spróbuj potraktować poważnie te, które dostajesz. Pokaż, na co cię stać. Czasem trudniej jest zagrać po mistrzowsku mniejszą rolę niż główną. Udowodnij, że jesteś wart wyróżnienia.

— Czyżbyś chciała mi powiedzieć, że jestem słaby?

— Owszem. Widać wyraźne lekceważenie z twojej strony; tak, jakbyś chciał całemu światu pokazać, jak bardzo zostałeś skrzywdzony. Widz zupełnie cię nie interesuje. A widz nie lubi czuć się oszukiwanym przez aktora.

Stanisław zamilkł na chwilę. Chciał wyprzeć się takich posądzeń, ale gdyby starał się udowadniać swe sceniczne zaangażowanie, mógłby już na zawsze zostać uznanym za beztalencie. Nie wiedział, co odpowiedzieć; Marikler zawsze była przeraźliwie szczera, do tego już przywykł, jednak teraz chyba trochę przesadziła. Wobec milczenia Stanisława odezwała się znów Marikler.

— Słuchaj, a może spróbowałbyś robić coś innego?

— Ależ to wykluczone!

— Zastanów się dobrze. Może lepiej sprawdziłbyś się jako reżyser? Albo scenograf? Rusz zwojem, na pewno coś wymyślisz. Czy dostałeś w ogóle jakąś rolę w „Fauście”?

— Siebla.

— Stasiu, przecież to można pięknie zagrać. Nawet się na tym wybić. Jeśli zmarnujesz szansę, możesz następnej nie dostać.

Doszli do domu, w którym mieszkał Stanisław.

— Wejdziesz na chwilę?

Propozycja była raczej grzecznościowa; wiedział, że jeśli Marikler postanowiła spacerować, nikt nie odwiedzie jej od tego zamiaru. Ku wielkiemu zdziwieniu Stanisława zgodziła się jednak. Weszli do mieszkania i Marikler od razu zorientowała się, że coś jest nie tak, jak zawsze. Czegoś brakowało. A może kogoś? Staś patrzył na Marikler przenikliwie, zauważając jej rozterkę. Pokiwał głową twierdząco.

— Odeszła. Zostawiła mnie..

— Miała jakieś racjonalne powody?

— Och, cały wagon — machnął ręką w swoim mniemaniu lekceważąco, ale Marikler od razu zrozumiała, że on strasznie się męczy. Stojąc w przedpokoju, zapaliła papierosa.

— Co jej zrobiłeś?

Żona Stanisława, Wanda, śpiewała w chórze operetki. Znały się dawno, jeszcze przed ich ślubem, ale nigdy tej znajomości nie zaliczały do przyjaźni. Marikler rozumiała ją doskonale; trudno jest przyjaźnić się z kompanem do rozmów męża, tym bardziej, iż kompan posiada tak zwaną piękną płeć.

— Nie wiem — przeszli do pokoju i Stanisław nastawił ekspres do kawy. — Naprawdę nie wiem. Psuło się wszystko już od paru miesięcy. Nawet w łóżku trudno nam było dojść do porozumienia. Wspominałem ci zresztą…

— Tak, mówiłeś, ale nie brałam tego poważnie — usiadła z filiżanką kawy i papierosem na szerokiej, miękkiej kanapie.

— A tymczasem Wanda była najzupełniej poważna. Poniżała mnie i obrażała, starając się całą winę zwalić na mnie. Myślę jednak, że po prostu z kimś się związała i szukała tylko pretekstu, żeby odejść.

W pokoju zapadał lekki półmrok. Meble w tym świetle wyglądały tak, jakby ktoś chciał je poskładać i schować do pudełka. Stanisław zapalił małą, różową lampkę w kącie pokoju i usiadł obok Marikler.

— Próbowałeś ją zatrzymać?

— Tak… ale chyba niezbyt przekonywająco. Szczerze mówiąc, miałem już dość jej zachowania i swoich na to reakcji. Czy potrafisz sobie wyobrazić mnie bijącego kobietę?

— Szczerze?

— Tak.

— Potrafię. Każdy, kto ma kompleksy, bywa agresywny. To odreagowanie własnych problemów.

— Wiesz przecież jednak, że nigdy jej nie uderzyłem.

— Tak przynajmniej wynikało z twoich opowiadań.

— Naprawdę jej nie uderzyłem. Ale pod koniec już były takie momenty, że niewiele brakowało, a byłbym to zrobił.

— Grała na twoich ambicjach?

— Skąd wiesz?

— W rozgrywkach małżeńskich, tuż przed rozstaniem, perfidia obu stron osiąga kres swoich możliwości. Wiedziała, gdzie cię uderzyć, abyś dobrze poczuł. A ty pewnie wytarłeś sobie gębę jej kompleksami, prawda?

— Uhm… Ale kiedy wyrzucałem jej bezpłodność, poczułem się jak ostatni drań.

— Zabiłabym cię, gdybyś mnie to zrobił.

— Przecież w złości mówi się różne rzeczy, o których potem się zapomina. Wybaczenie jest częścią składową niemal każdego dnia w małżeństwie.

— Wszystko ma swoje granice, nawet możliwości wybaczania. Każda przesada kończy się czkawką.

— Dobrze to określiłaś — mam teraz moralną czkawkę. Z jednej strony czuję się podle i chciałbym, żeby wróciła, a z drugiej mam dość wszystkiego i najchętniej zacząłbym zupełnie nowe życie. Dlaczego właściwie bronisz Wandy? Przecież to ja jestem twoim przyjacielem.

— Nie byłabym kobietą, gdybym chciała ją potępiać. Zbyt dobrze rozumiem, co może odczuwać. A czego się spodziewałeś? Nie jestem w stanie niczego ci doradzić, wyrosłeś na dużego chłopca i musisz sobie radzić sam.

— Co byś zrobiła na moim miejscu?

— Nie wiem. Nigdy, na szczęście nie byłam w takiej sytuacji… I mam nadzieję, że nie będę.

— Myślałem… myślałem, że choć trochę mi pomożesz.

— Na przykład — jak?

— Miałem na względzie dwie sprawy. Pierwsza — twoja rozmowa z Wandą; może tobie uda się ją przekonać?

— Zapomnij o tym, nie mam zamiaru stawać między wami. Jeśli Wanda się rozmyśli, sama wróci; jeśli będzie inaczej, szkoda czasu na jej przekonywanie.

Pokiwał głową jakby potwierdzająco i wyjął z rąk Marikler pustą filiżankę. Postawił ją na półce obok kanapy.

— A ta druga sprawa?

— Zostań ze mną dzisiaj — wyciągnął rękę i chciał ją objąć, ale zerwała się gwałtownie, przewracając stojący przed nią stolik.

— Chyba zupełnie zwariowałeś — skierowała kroki w stronę drzwi.

Podbiegł do niej i próbował złapać ją za rękę. Wyrwała się jednak bardzo zwinnie.

— Marikler, zaczekaj. Przecież znamy się tyle lat… Cóż w tym złego, jeśli spędzimy razem noc?

Znów próbował ją objąć, jednak i ta próba zakończyła się fiaskiem. Już zza drzwi wyjściowych zawołała:

— Nie pokazuj się więcej, jeśli twój mózg nie wróci do właściwych rozmiarów — i zbiegła ze schodów, czując się jak skopany pies.

Na ulicy złapała oddech. Powoli dochodziła do siebie, od czasu do czasu czując jednak obrzydliwy niesmak na wspomnienie bliskości Stanisława. Nie mogła tego znieść; a on chyba naprawdę zwariował. Uprawiać seks z powiernikiem? Kretyn. Mógł sobie przygwizdać śliczną dupę, do łóżka mózg jest potrzebny o tyle, o ile stymuluje ruchy wywołane tańcem hormonów. A kompana do długich dyskusji nie tak łatwo znaleźć. Wybitny idiota.

Zatrzymała się, wyjmując papierosa. Ruszyła dalej po zapaleniu. Płaszcz powiewał na boki, szalik wystawał z rękawa; nie zwracała na to uwagi. Miała tylko jedno pragnienie: wejść pod prysznic i zmyć z siebie dotyk Stanisława. Zmyć jego ciało i własne obrzydzenie. Zmyć zmory wyłażące każdą szparą duszy.

Wyszła z łazienki w lekkim, prześwitującym szlafroczku. Różowo-fioletowy jedwab falował, układając się w kształt jej zgrabnego ciała, kiedy poszła otworzyć drzwi po usłyszeniu dzwonka. Czuła się już dobrze, a kiedy w progu ujrzała Judytę, humor znacznie zwiększył zakres swego działania. Judyta nie pokazywała się od tamtej wystawy, czyli prawie trzy tygodnie i Marikler już była lekko podenerwowana tym faktem. Nie wzięła od Judyty żadnych namiarów, zresztą nigdy nie robiła tego wobec osób właśnie poznanych; w tym wypadku jednak szybko pożałowała swego postępowania. Co by było, gdyby Judyta nie przyszła? Jak jej szukać, znając tylko imię? Marikler aż paliła się do robienia serii zdjęć Judyty i nawet nie dopuszczała do świadomości, iż jej plan mógłby pozostać tylko w sferze zamierzeń. Uśmiechnęła się na powitanie gościa, ale nie dała po sobie poznać, że niespodziewana wizyta aż tak bardzo ją ucieszyła.

— Cześć. Wybaczysz odwiedziny bez zapowiedzi? — Judyta rozszerzyła oczy w niemym zachwycie na widok odzianej tylko w przejrzysty jedwab pięknej Marikler. W istocie, kształty miała niemal posągowe.

— Raz zrobię wyjątek i wybaczę — zaśmiała się lekko. — Wejdź i nie szukaj okazji, aby tu przyjść. Po prostu — rób to zawsze, kiedy tylko poczujesz chęć. Jest pewien gatunek ludzi, dla których moje drzwi są zawsze otwarte.

Przeszły do pokoju, w którym Marikler zwykle raczyła się odpoczynkiem przy szklance brandy i papierosie. Judyta w pierwszym momencie odczuła lekkie zdziwienie brakiem zakłopotania gospodyni; później jednak sama z siebie zaśmiała się w duchu, bowiem trudno posądzać o wstyd kogoś, kto podbija świat fantastycznymi fotografiami i kompozycjami wyłącznie nagości. Kobiecej nagości. Judyta, zanurzając powoli usta w brandy, patrzyła na Marikler jak na dzieło sztuki. Ciemna skóra, czarne oczy z takąż oprawą i króciutkie, ścięte przy skórze, czarne kosmyki zdradzały jej pochodzenie ze strony ojca. Rysy jednak miała białej kobiety; malutki nosek, drobne usta, małe zęby i tylko lekko wystające kości policzkowe. Była naprawdę piękna; można powiedzieć ideał kobiecej urody, jeśli w ogóle coś takiego istnieje.

— Skąd możesz wiedzieć, że ja zaliczam się do tego gatunku? Przecież zupełnie mnie nie znasz.

— I dokładnie to samo mogę powiedzieć o innych moich znajomych. Czasem nie wiem wszystkiego o sobie samej, a cóż dopiero o kimś… Człowieka nie można poznać. Można się ewentualnie trochę o nim dowiedzieć, ale nic więcej.

— Jednak…

— Czy znasz kogoś, kto zawsze reaguje według twoich przypuszczeń? Kto nigdy cię nie zaskoczył?

Przez chwilę myślała, przymykając oczy.

— Chyba masz rację. Nie znam.

— Właśnie. To nie stopień poznania decyduje o utrzymywaniu znajomości, tylko osobowość. I cały zespół czynników składających się na całokształt bycia.

— Ciekawa teoria… Czy masz jakąś materialną klasyfikację wartości?

— Pewnie tak, ale nigdy nie próbowałam ubierać jej w słowa. Jestem pewna, że i ty posiadasz swoją pozawerbalną ścieżkę przenikania informacji i doznań. I wiesz o tym, iż czasem jedno spojrzenie, szczery gest czy przemknięcie przez horyzont potrafi dać więcej informacji, niż cały stos pustych słów.

— Tak, to prawda. Nigdy jednak nie rozbierałam owego zagadnienia pod kątem twoich skojarzeń. Powiedz, czy dzięki takiej teorii masz wielu przyjaciół?

— Przyjaciół… znasz jakąś definicję słowa przyjaciel? Tylko błagam, oszczędź mi powszechnie oklepanych banałów.

Judyta zamilkła, jakby Marikler wyjęła jej z ust wszystkie możliwe do wypowiedzenia słowa.

— Tak właśnie myślałam — Marikler pokiwała głową, siadając po turecku i przyprawiając tym Judytę o dreszcz emocji. — Tak zwana przyjaźń, jeśli nie jest banalna, musi być pusta. Ale chyba wiem, o co ci chodzi. Mam ogromne rzesze znajomych na całym świecie. Codziennie przynajmniej kilkanaście razy rozmawiam przez telefon po francusku lub angielsku. Otrzymuję stosy listów, z których więcej niż połowę wyrzucam nie otwierając. Przychodzi do mnie mnóstwo znajomych i większość z nich ja też odwiedzam. Rozmawiamy, pijemy, jeździmy w góry, kłócimy się i przepraszamy, imprezujemy do rana lub ćpamy, aby na haju zdobywać świat… Czy o to ci chodziło?

— Trochę tak. Ale wolałabym, abyś mi opowiedziała o tych, za którymi tęsknisz.

Marikler skrzywiła się jak po wypiciu żubrówki z sokiem jabłkowym, potem jednak uśmiech znów ozdobił jej ciemną twarz.

— Judyto, tęsknota jest zmorą, która bardzo potrafi dokuczyć. Ze wszystkimi zmorami należy walczyć, z tą też. Ja nie tęsknię za nikim.

— Nie wierzę. To po prostu niemożliwe.

Marikler na chwilę przeniosła się do innego wymiaru. Szybko jednak odzyskała rezon.

— Kiedyś też tak myślałam. Dawno, dawno temu… Zbyt wiele rzeczy jednak wydarzyło się od tamtych czasów, abym mogła dalej w to wierzyć.

— Ale przecież tęsknota leży w naturze człowieka, nie można ot, tak, pozbyć się jej.

— W pewnym sensie masz rację. Aby jednak istniała tęsknota, musi istnieć jej przedmiot.

— Czy naprawdę nie ma nikogo w twoim środowisku, kogo brakowałoby ci po dłuższej nieobecności?

— Dlaczego tak bardzo cię to dziwi? Nigdy nie miałaś okazji, aby przekonać się, że człowiek to przede wszystkim egoizm? Jeśli chcesz przejść przez życie w miarę wygodnie, z luksusem poczucia jakiegoś bezpieczeństwa, musisz egoizm dostrzegać u innych i sama postępować według jego zasad. Inaczej życie jest pasmem cierpień.

Judyta przypomniała sobie rozmowę w galerii.

— Czy dla tych śmiesznych zasad starasz się zabijać w sobie wszelkie uczucia?

Marikler zaśmiała się cierpko.

— Och, nie. Po pierwsze: o nic się nie staram, bo albo zwyczajnie dopinam swego, albo nic nie robię. A po drugie: życie zabiło we mnie uczucia. Kiedyś nawet próbowałam je ratować, ale ci, jak mówisz, godni tęsknoty, postarali się o to, aby moje próby spełzły na niczym.

Patrząc na kamienną twarz Marikler i zupełny brak emocji podczas rozmowy o uczuciach, Judyta pomyślała, iż ciężko będzie nawiązać z nową znajomą naprawdę bliski kontakt. Z jednej strony nie wierzyła w tę absurdalną tezę o braku jakichkolwiek uczuć, a z drugiej trudno jej było pojąć, aby ktoś tak doskonale uprawiał aktorstwo w życiu codziennym, mając za publiczność nie tylko gawiedź, ale głównie samego siebie. Jak wniknąć pod tę piękną i niepojętą maskę?

— Próbujesz mnie przekonać, że los umieścił cię w klatce z hienami, zamiast wśród ludzi, tak?

— Niczego nie próbuję, ale mniej więcej o to chodzi.

— I zabrakło choćby jednego człowieka, który chciałby cię stamtąd wyciągnąć?

Marikler zacisnęła usta. Przelotne wspomnienie rozdarło kawałek serca.

— Nie. Był kiedyś dzielny lew, który wszystkie hieny trzymał z dala ode mnie. A i teraz zdarzają się waleczne pieski, jednak są zbyt słabe, aby sobie poradzić.

— Mogłabyś choć okazać wdzięczność za same starania.

Marikler wstała i podeszła do okna. Pod światło wyglądała w tym stroju jak skrzyżowanie nimfy z boginią i Judyta nagle zrozumiała, że za żadne skarby na świecie nie pozwoli Marikler już nigdy od siebie się oddalić.

— Gdybym okazywała wdzięczność, pieski czułyby się zobowiązane do dalszych prób. I tak, w swojej rycerskości, w końcu dałyby się rozszarpać na placu boju… To dla ich dobra, Judyto, nie okazuję wdzięczności.

— A jeśli chcą dla ciebie zginąć?

— To giną bez mojego przyzwolenia.

— Nie czujesz wzruszeń?

— Nigdy nie pochwalałam bezsensownej walki; giną na własne życzenie i dzięki własnej głupocie, co w tym jest wzruszającego?

— Może uczucie…

Marikler wróciła na tapczan, zabierając po drodze butelkę.

— Masz jakąś obsesję z tymi uczuciami. Masz na nie definicję?

— Czy wszystko musi mieć definicje? Życie nie jest matematyką.

— Jeśli coś można określić, ubrać w kształty, to znaczy, że istnieje. A jeśli się nie da…

— Naprawdę wierzysz, że jesteś wyłącznie materią?

— To nie jest kwestia wiary, tylko zwykłej biologii. Materią na pewno jestem i to nie ulega wątpliwości, a reszta to wyłącznie domysły, przypuszczenia, jakieś dziwne nadzieje i ułudy.

Światło za oknem przygasało, powodując powolne zanikanie kształtów. Marikler uwielbiała ten moment; oczyma wyobraźni rozebrała Judytę i kadrowała jej śliczne kształty w różnych ustawieniach.

— A… a ten lew? Kto to był i dlaczego „był”?

Marikler przez chwilę poczuła złość, że Judyta ciągle wraca do tych bezsensów, zamiast się rozbierać, ale zaraz zrozumiała istniejącą sytuację. Uśmiechnęła się jakoś tak ciepło; w Judycie serce zamarło, bowiem ten wyraz twarzy u Marikler pozostawał wyłącznie w sferze domysłów.

— Judyto… Skąd masz takie imię? Czy twoi rodzice pasjonują się mitologią?

Judyta postanowiła przełknąć zmianę tematu, ale nie darować. Na pewno wróci jeszcze do tego lwa, bo coś jej się wydaje, że jest to — być może jedyna — nić, która może prowadzić do serca Marikler. Uśmiechnęła się, przymykając oczy.

— Nie… Pojęcia nie mieli o tej dziedzinie wiedzy. Moja mama wyczytała w jakimś kalendarzu to imię i zapałała chęcią nazwania tak swojej córki. Ojciec się sprzeciwiał, ale w końcu ustąpił; nigdy jednak nie używał tego imienia. Mówił do mnie Dusia, coś jakby od „Duszyczki”, „Serduszka”… Marikler! Zadałaś mi pytanie! — ugryzła się nagle w język, bo choć niezmiernie ucieszył ją fakt zainteresowania Marikler jej osobą, to nie chciała płoszyć cudownej chwili.

Marikler zapaliła różowofioletową lampkę w zupełnie ciemnym już pokoju. Pod wpływem tego światła jakby zanikał jej szlafroczek, który był identycznego koloru. Momentami wyglądała jak Diana, wynurzająca się z morskiej piany. Judyta nagle pojęła jak może na dłużej zaabsorbować sobą Marikler. Serce w niej zamarło, ale zrozumiała, że to jedyny sposób.

— Marikler… czy… czy chciałabyś mnie fotografować?

Ciemnoskóra bogini odczuła kolejną życiową satysfakcję. Radość? Nie, po prostu połaskotanie próżności.

— Chciałabyś pozować nago? — jak zwykle nie dała nic po sobie poznać. To bardzo dobrze, że propozycja wyszła od Judyty; Marikler będzie mogła manipulować nią dokładnie według własnych wizji.

— Nigdy o tym nie myślałam, dopóki nie zobaczyłam twoich prac. Wszystkie fotografowane przez ciebie dziewczyny czy kobiety musiały przeżywać jakieś niesamowite misterium… Chciałabym tego doznać i wiem, że tylko ty możesz mi pomóc.

Marikler zaśmiała się w duchu. Misterium! Też coś…

— Judyto, pozowanie to ciężka praca, z zabawą ma niewiele wspólnego. A ja jestem tyranem, bezwzględnym i męczącym, ostrzegam.

— Mimo to chcę spróbować.

— Dobrze. Ale musisz mnie słuchać, bo inaczej nic z tego nie będzie.

I bezwarunkowo zgodzić się na prezentację; nie cierpię dyskusji na temat moich zdjęć, wyłącznie sama decyduję o tym, które zaprezentuję, a które pójdą do szuflady.

Judyta cieszyła się wiktorią, pojęcia nie mając, że dokładnie to samo odczuwa Marikler.

— Zgadzam się na wszystko. Jesteś świetną artystką, więc wiem, że zrobisz to najlepiej.

— Niezbyt rozsądnie, nie wiesz, co cię czeka. Witam w świecie mojego postrzegania.

— Nie chcesz zobaczyć, co będziesz uwieczniać?

— Judyto, nie zrobiłabym ani jednego zdjęcia, gdybym musiała wpierw oglądać nagość potencjalnego obiektu. Ciało jest ważne, ale najważniejsza jest osobowość. Nigdy nie fotografowałam pustych lalek, choć miałam mnóstwo takich propozycji. Rozbierzesz się, kiedy przyjdzie odpowiedni moment.


Wychodziła ze sklepu i w drzwiach natknęła się znów na tego faceta. Miała dziwną chęć zapytać go, dlaczego wciąż depcze jej po piętach, ale przecież nie będzie robić z siebie kretynki. Popatrzył na nią tak, jakby chciał wessać ją oczami, ale jednocześnie zdradzając niesamowite skrępowanie, wręcz nieśmiałość. Rozbawił ją trochę; zresztą dużo rzeczy ją bawiło od chwili ustalenia terminu pierwszej sesji z Judytą. Miała głowę pełną pomysłów; oczyma wyobraźni już widziała sukces wystawy, której nada tytuł: „Tęsknota”.

— Cześć. Dlaczego nie przyszłaś?

Marikler, gwałtownie ściągnięta na ziemię, usiłowała przypomnieć sobie, gdzie miała iść i kim jest kobieta, która ma do niej jakieś dziwne pretensje na środku ulicy w biały dzień.

— Co tak patrzysz, nie poznajesz mnie? Jestem Dominika, fotografowałaś we Włoszech mojego syna.

— Poznaję, tylko myślałam o czym innym.

— Przyjdź dzisiaj wieczorem, dobrze?

— Nie, dziś nie mogę, przez parę następnych wieczorów też będę zajęta. Wpadnę kiedyś, może w przyszłym tygodniu.

— Tylko nie zapomnij.

Marikler w duchu wzruszyła ramionami i zapomniała zaraz po rozstaniu z Dominiką. Teraz najważniejsza jest Judyta.

— Marikler, zaczekaj!

Głos Stasia zatrzymał ją w miejscu. Poczuła niesmak, ale postanowiła dać mu jeszcze jedną szansę.

— Muszę z tobą pogadać, ale teraz lecę na próbę. Mam świetny pomysł i chciałbym, abyś pomogła mi go zrealizować. Przyjdę do ciebie jutro w południe, dobrze?

Zachowywał się tak, jak dawniej, więc pomyślała, że wrócił do własnej skóry. A może nawet trochę zmądrzał?

— Dobrze.

Poleciał. Marikler pomyślała przelotnie, że wszystkie siły nieba i ziemi sprzysięgły się, aby oderwać ją od pracy, ale zaraz wróciła do własnych myśli. W domu tradycyjnie nalała sobie brandy i posłała uśmiech Pustemu.

— Jestem stworzona do zwycięstw, Pusty.

Kończyła właśnie malować pierwsze tło dla Judyty; tęczę, przenikającą poprzez rozwiane grzywy stada dzikich koni.

— Tęsknota za kolorową wolnością, tak? — Pusty, jak zwykle, miał rację.

— Judyta wkomponuje się w ten świat, jakby od zawsze do niego należała.

— Ile będzie tych tęsknot? Dobrze, nie mów, wiem przecież dokładnie.

Pusty usiadł na podłodze, obok malującej Marikler i delikatnie gładził kostki jej drobnych stóp.

— Powinnaś zająć się również malarstwem.

— Może kiedyś… chcę jednak wśród zdjęć umieścić też akt Judyty.

— W „Tęsknocie za sztuką”?

— Uhm…

— Dlaczego nie pójdziesz do Dominiki?

— Co?

— Pytam, dlaczego nie chcesz iść do Dominiki.

— Pusty, nie zawracaj mi głowy. Mam zbyt dużo pracy, aby zajmować się teraz rzeczami zupełnie bez znaczenia. Lepiej zrób mi drinka.

— To nie jest takie zupełnie bez znaczenia — wrócił z drinkiem i usiadł tak, jak przedtem. — Przekonasz się, kiedy wreszcie do niej pójdziesz.

— Dobrze, dobrze — pociągnęła spory łyk, nie odwracając oczu od tęczy. — Później.

— Nie musisz pracować na okrągło; powinnaś znaleźć chwilę i iść do niej.

— Pusty, nie męcz mnie.

— Ale…

— W porządku, pomyślę o tym. Później. Teraz muszę skończyć tło i zabrać się za filmy, jutro pierwsza sesja. Emocje mnie chyba rozerwą na strzępy.

— Bzdura. Ty nie masz emocji.

— Owszem, mam. Twórcze.

— Jak dotąd wychodziłaś z nich bez szwanku.

— Bo to jedyne emocje, które lubię. Powiem więcej — bez nich nie mogłabym żyć. Muszę jeszcze sprawdzić światła.

— Które tęsknoty będą czarno-białe?

— Te, które nigdy się nie spełniają.

— Czyżby kolorowa wolność była możliwa do realizacji?

— Naturalnie. Nigdy jej nie doświadczyłeś?

— Marikler… dlaczego robisz wystawę o tęsknocie, skoro sama już dawno zapomniałaś, co oznacza to słowo?

— Właśnie dlatego. Mam odpowiedni do niej dystans i dzięki temu mogę swobodnie poruszać się po zakamarkach tęsknot innych ludzi. Nigdy nie realizuję tematów, które bezpośrednio mnie dotyczą, bo wówczas to ja obnażałabym się przed ludźmi.

— To prawda… Ludzie, którzy oglądają twoje prace, odnoszą wrażenie, że ktoś ich rozbiera, wystawiając na widok publiczny najbardziej skryte fragmenty osobowości. Zauważyłaś, jak niektórzy rozglądają się w popłochu?

— Uhm… niczym złodziej przyłapany w akcji.

— Ludzie nie lubią się obnażać.

— Bzdura. Uwielbiają to, tylko nikt się nie chce przyznać, bo konwenanse są przeciwne.

— Może masz rację, ale na pewno nie lubią robić tego na rozkaz, a już zupełnie nie znoszą takich właśnie „przyłapywań”.

— Wiem, Pusty, wiem. Ciągle jednak przychodzą na moje wystawy, aby dawać się „przyłapywać”, jakby sprawiało im to przyjemność. Są nieświadomi faktu, iż w ten właśnie sposób osobowość przebija się przez kraty dziwacznie ustalonych praw i obowiązków. Ogromna większość ludzi umiera nieświadoma własnych, cudownych predyspozycji, bo tak zwane społeczeństwo nie pozwala im ich poznać.

— Społeczeństwo?

— Czyż nie ono ustala tę największą bzdurę, którą potocznie zwie się normami?

— Bez nich ludzie już dawno zniknęliby z powierzchni ziemi. Gdybyś pozwoliła wszystkim dowolnie korzystać ze swoich skłonności, całe tabuny psychopatów o różnych upodobaniach weszłyby do akcji.

— Czy zastanawiałeś się kiedyś, skąd się biorą psychozy? Właśnie z ubijania osobowości. To jest bunt ludzi, którzy nie potrafią pogodzić się z tym, że nie otrzymali żadnej szansy.

— Ależ psychozy zdarzają się również u osób, którym życie nie skąpi luksusów!

— Owszem. Skąd jednak wiesz, jakie dzieciństwo miały te właśnie osoby? Jaką młodość? Czego oczekiwały od otoczenia, a co dostawały? Ile godzin przepłakały w samotnym kącie, zanim oczy obeschły, a łzy zamieniły się w parszywe skłonności?

Marikler nagle przerwała, spoglądają na Pustego złowrogo.

— O, nie. Zapomnij o tym. Nie uda ci się sprowokować mnie do rozmowy z samą sobą, nawet nie próbuj. Powiedziałam ci już: nie chcę wspomnień i nawet twój porąbany spryt mnie do tego nie zmusi. Idę spać.

W progu sypialni odwróciła się raz jeszcze.

— Jeśli przyjdzie ci do głowy powtórzyć taką sesję, wyślę cię do wszystkich diabłów.


Do teatru Marikler nie zaglądała zbyt często, pomyślała więc, że teraz — przyjmując propozycję Stanisława — nadrobi wszystkie minione i przyszłe zaległości. Taksowała scenę przenikliwym spojrzeniem, zbliżając się i oddalając, jakby chciała dokładnie ujrzeć istniejącą na razie tylko w wyobraźni dekorację. Stanisław najwyraźniej wziął sobie do serca ciężkie słowa Marikler, wypowiedziane podczas tego nieszczęsnego spotkania po odejściu Wandy, bowiem solidnie zabrał się za przygotowanie roli Siebla, a także zapałał ogromną chęcią wyreżyserowania sztuki młodego pisarza, która opowiada o problemach starzejącej się, samotnej kobiety, niepotrafiącej przez całe życie ustalić swojej seksualnej tożsamości. Osiągała sukcesy na gruncie zawodowym, ale życie osobiste dzień po dniu niszczało, pozostawiając w efekcie ruiny i zgliszcza. Marikler nie czytała dotąd scenariusza, ale zgodziła się na współpracę ze Stasiem z chęci poznania nowej dla niej dziedziny sztuki. Wprawdzie świeżo upieczony reżyser miał własne wyobrażenia o scenografii, ale Marikler zupełnie o to nie dbała. Zresztą Stanisław doskonale wiedział, na co się naraża, proponując współpracę tak ekscentrycznej artystce, jak Marikler, więc wszelkie dyskusje na ten temat uważała ona za zbędne i chore. Przez moment zastanowiła się w jaki sposób pogodzi sesje zdjęciowe Judyty z projektowaniem i wykonaniem dekoracji na tak dużą scenę, ale uspokoiła się zaraz. Wszak od podjęcia decyzji do premiery upłynie najmniej pół roku, będzie więc miała sporo czasu po przygotowaniu wystawy. Na pewno zdąży. Jak zwykle, nie miała żadnych wątpliwości.

— Masz już koncepcję? — Staś wyrósł za jej plecami jak guz na czole.

— Przecież nie czytałam jeszcze tej sztuki. To, że jestem genialna, nie oznacza wcale, iż mam zdolności prorokowania.

— Dlaczego jeszcze nie przeczytałaś? Wiesz, chciałbym, żeby tu, z tej strony…

— Spokojnie, masz mnóstwo czasu, a ja muszę najpierw skończyć wystawę. Poza tym, mój drogi, to do mnie należy decyzja, co z której strony.

— Ale…

— Żadnych ale. Pokaż mi kulisy i zaplecze, chcę także obejrzeć scenę od spodu. Wanda się odzywała?

— Nie. Dostałem pozew na rozprawę rozwodową.

— I chcesz się wykłócać?

— Wolałbym załatwić to polubownie, ale ona nie chce ze mną rozmawiać. Chyba dopiero w sądzie będę miał możliwość zabrania głosu w tej sprawie. Pójdziemy coś zjeść?

— Nie, muszę wracać. Za godzinę przyjdzie Judyta, a ja nie mam jeszcze ustawionych świateł.

— Czy na tej nowej wystawie będą zdjęcia tylko jej?

— Tak.

— Nuda…

— Zmienisz zdanie po obejrzeniu całości. Żadna z moich dotychczasowych wystaw nie była tak pasjonująca.

— Jak ją do tego nakłoniłaś?

— Tajemnica zawodowa. Lecę. Spotkamy się w środę. Cześć.

— Cześć…

Stanisław popatrzył za odchodzącą Marikler i stwierdził, że nie zrozumie jej do końca życia. I to go właśnie najbardziej w niej pasjonuje… Marikler natomiast wracała do domu pogrążona we własnych myślach, zupełnie nie zwracając uwagi na rozterki Stasia. Zapomniała o nim zaraz po wypowiedzeniu słowa „cześć”.

Po trzech godzinach wytężonej pracy Marikler ujrzała w obiektywie wyraźne zmęczenie Judyty, choć ta starała się wszelkimi siłami nie dać nic po sobie poznać. Niechętnie przerywała sesje w momentach wypadających poza jej plany, ale wiedziała, że zdjęcia robione na siłę nigdy nie będą wykorzystane. Są po prostu do kitu. Zmęczona modelka przypomina bardziej galernika, niż muzę.

— Dość. Chodźmy się napić.

Sesje były jedynymi chwilami w życiu Marikler, kiedy — nawet przez długie godziny — nie pomyślała o drinku czy papierosie. Dlatego pierwsze łyki brandy po ciężkiej pracy smakowały niczym ambrozja, a papierosowy dym przeistaczał się niemal w rajski owoc.

— Ubierz się.

— Po co? Popracujemy jeszcze.

— Teraz już nie; jeśli wypoczniesz i będziesz miała czas, możemy wrócić do tego planu wieczorem.

— Ale przecież…

— Szkoda każdej twojej perswazji, mój obiektyw jest bardzo wyczulony na zmęczenie i nigdy mnie nie zawiódł. Przyjdziesz wieczorem?

— Mam dzisiaj cały wolny dzień, mogę zostać.

— Jeśli chcesz, to zostań, ale ze mnie nie będziesz miała żadnego pożytku. Zaraz znikam w ciemni.

— Nie będę ci przeszkadzać. Pójdę do sklepu i zrobię dla nas kolację. A ty… nie będziesz zmęczona, jeśli masz zamiar przez cały czas pracować?

— Mnie praca nie męczy. Dzięki niej żyję i tylko ona coś znaczy w moim życiu.

— To już wiem, ale przecież każdy akumulator kiedyś się wyczerpie.

— Mam autoładowanie. Wszystkie nowe pomysły uzdatniają mnie na długie miesiące. Poza tym, mojego zmęczenia, jeśli nawet takie poczuję, nie będzie widać na żadnym zdjęciu, a twoje wyskoczy z siłą tygrysa. Zdjęcie zmęczonej nagiej dziewczyny jest jak pozbawiona makijażu twarz po kilkunastu operacjach plastycznych. Opublikowanie takiego zdjęcia zdeklasowałoby mnie z miejsca, szkoda więc czasu na podobne eksperymenty.

Marikler wstała nagle i zostawiła Judytę bez słowa, zamykając za sobą drzwi. Praca w ciemni była tak samo przyjemna, jak sesja, ale najwspanialszą chwilą zawsze stawało się wybieranie zdjęć. Marikler już wiedziała, że z dzisiejszej sesji będzie duży wybór i dlatego też tak śpieszyła do pracy. Nie myliła się, aż biły w oczy swą perfekcją. Wycisnęła z Judyty maksimum jej możliwości, ale warto było, naprawdę. Z poczuciem własnej wielkości wyszła na normalne światło, naturalnie od razu sięgając po szklankę z brandy. Judyta wyjrzała z kuchni.

— Skończyłaś?

— Uhm…

— Zaraz będzie kolacja, potrzebuję jeszcze z dziesięć minut.

— Idę pod prysznic.

Woda jest naprawdę cudownym wynalazkiem. Nic tak nie relaksuje, jak prysznic, więc Marikler oddawała się kąpieli z prawdziwą lubością. Odświeżona

i prawie wypoczęta zawinęła się w ręcznik i usiadła w fotelu. Uwielbiała „wysychać” przy papierosie i szklaneczce. Judyta nakryła już stół i nęcące zapachy dobiegały z kuchni, więc Marikler, całkiem już sucha i zrelaksowana, poszła do sypialni, żeby się ubrać. Nago stanęła przy szafie, przebierając w sukienkach.

— Jesteś naprawdę piękna.

Głos Judyty nie przestraszył jej, ale zdziwiła się bliskością dziewczyny. Judyta stała tuż za nią i delikatnie dotykała jej ramion. Marikler odwróciła się, stając twarzą w twarz ze swoją modelką.

— Nigdy nie widziałam tak cudownego ciała… — Judyta delikatnie przesuwała palcami wzdłuż szyi Marikler, aż do piersi, brzucha i łona. — Kocham cię, Marikler.

Marikler była tak zaskoczona sytuacją, że nie odzywała się, myśląc o całej tej hecy jak o śnie. Dziwiło ją tylko, iż nie odczuwa wstrętu, jak bywało dotąd przy erotycznych przywidzeniach; wręcz przeciwnie, nawet sprawiało jej to przyjemność. Kiedy jednak Judyta, przymykając oczy, przylgnęła palcami do jej łona, a ustami zaczęła szukać jej ust., Marikler nagle oprzytomniała, jakby wyrwana z głębokiego snu. Delikatnie, ale stanowczo, odsunęła rękę Judyty i odeszła w stronę szafy.

— Zrobiłaś już tę kolację?

Judyta przymknęła oczy i nabrała głęboko powietrza w płuca, jakby próbując gwałtownie wrócić do rzeczywistości.

— Tak, wszystko gotowe. Możemy jeść.

Przez dłuższy czas delektowały się wyśmienitą kolacją w milczeniu, wreszcie jednak Judyta nie wytrzymała.

— Marikler, powiedz coś. Płacz, krzycz, wyzywaj, wyrzuć mnie, tylko nie dręcz milczeniem.

— Dlaczego myślisz, że tak właśnie powinnam reagować?

— Bo to są normalne, ludzkie reakcje.

— Przecież wiesz, że ja nie miewam normalnych ludzkich odruchów.

— Powiedziałam przecież: kocham cię i to jest prawda. Chcę być z tobą, pieścić cię i rozpieszczać, kochać się z tobą aż do zupełnego szaleństwa. Czy to cię nie zaskakuje? A ty — czy też tego chcesz, czy może już nigdy się nie zobaczymy?

— Spokojnie. Niewiele jest rzeczy w życiu, które byłyby w stanie mnie zaskoczyć, zresztą dobrze o tym wiesz. Będę szczera, zgoda?

— Tak.

— Ja ciebie nie kocham i nie chcę uprawiać seksu ani z tobą, ani z kimkolwiek innym płci obojga. Z tym musisz się pogodzić, bo naprawdę nie zamierzam ani się z tobą bić, ani przed tobą uciekać. Będziemy pracować dalej, dokładnie tak, jak do tej pory. Może nawet dobrze się stało, bo przyszedł mi do głowy pomysł na następną tęsknotę i uskutecznimy to dzisiaj, południową zostawimy na jutro.

A teraz idź pod prysznic.

— Po co? Kapałam się godzinę temu. Marikler, ale…

— Idź pod prysznic, pogadamy innym razem.

Judyta posłusznie odłożyła sztućce i poszła w stronę łazienki, rozrzucając po drodze ubrania.

— Wejdź pod prysznic i namydl się porządnie — usłyszała z sypialni.

Uczyniła zadość żądaniom Marikler, namydlając „porządnie” całe ciało, z wyjątkiem piersi i łona, wiedząc już doskonale, że w każdej sytuacji te muszą być świetnie widoczne. Błysk flesza trochę ją oślepił, choć stała tyłem do łazienki.

— Odwracaj się powoli.

Wśród nieustających błysków odwracała się i kiedy zobaczyła, że Marikler też jest nago, oczy zabłysły jej pożądaniem, a nozdrza wydęły się nieco.

— Cudownie. Teraz wejdź pod strumień, patrz na mnie i błądź rękami po ciele.

Marikler stanęła w lekkim rozkroku i wychyliła się nieco do tyłu, przez cały czas robiąc zdjęcia. Judyta zrozumiała, iż perwersja Marikler obliczona jest na jej reakcje, ale nic jej to nie obchodziło. Podniecenie wzrosło i Judyta czuła, że za chwilę rozleci się na kawałki. Pragnęła jej każdym nerwem i gdyby to nie była sesja zdjęciowa, rzuciłaby się na Marikler jak zwierzę. Ręka podświadomie powędrowała w stronę krocza, aby masturbacją dopełnić ten szał, a Marikler jak szalona wyrzucała strzały z aparatu, zbliżając się coraz bardziej. Kiedy wreszcie Judyta wyczerpana opadła na marmurową posadzkę, Marikler podeszła do niej i — unosząc jej głowę — pocałowała ją w usta. Uśmiechnęła się ciepło, po czym znikła w ciemni, nawet się nie ubierając. „Tęsknota za spełnieniem” będzie arcydziełem. Nigdy dotąd nie publikowała podobnych zdjęć, choć modelki niejednokrotnie masturbowały się przed obiektywem, bo żadna z nich nie oddała prawdziwego szaleństwa pożądania. A teraz — nareszcie — sztuka się udała. Nie myślała o swojej perfidii, ani o Judycie, po prostu oddała się przyjemności wywoływania długo wyczekiwanych zdjęć. Kiedy wyszła wreszcie w rzeczywistość, Judyty nie było, ale nawet nie zwróciła na to uwagi. Wyczerpana, padła nago na łóżko i natychmiast zasnęła, aby przez kilkanaście godzin odreagowywać szaleństwo ostatniego dnia. Jej szczęście nie miało granic…

Przez trzy dni Judyta nie dawała znaku życia, ale Marikler była spokojna. Wiedziała, że jej modelka musi odreagować ostatnią sesję, aby wrócić do własnej skóry; gdyby Judyta zjawiła się nazajutrz po pamiętnym wieczorze, Marikler sama wysłałaby ją na urlop. Tymczasem przygotowywała kolejne dekoracje, ulepszając je co chwilę i raz po raz wpadając na nowe pomysły. W pewien sposób zaczynała lubić Judytę; wiedziała bowiem, że ta dziewczyna przyczyni się wydatnie do jej kolejnego — może jeszcze większego? — sukcesu. Nie myślała o rozterkach młodej kobiety, która zdecydowała się na szaleńczy krok, aby tylko być bliżej swej ukochanej, choć dobrze wie, że ulokowała uczucia w kamieniu. Pięknym, ale zimnym, lodowatym wręcz i pozbawionym jakichkolwiek ludzkich cech. Nigdy zresztą nie obchodziły jej tak zwane uczucia innych, dlaczego tym razem miałoby być inaczej? Kiedy czwartego dnia Judyta dalej się nie pojawiła, Marikler nagle przypomniała sobie o Dominice i w niezrozumiały dla siebie sposób zapragnęła poznać życie normalnych ludzi. Gdzieś w podświadomości zaczęła powstawać myśl o kolejnej wystawie, która — gdyby umieścić ją w twardych realiach — byłaby zupełną nowością w twórczości Marikler. Dominika się nie nadaje, ale modelkę można znaleźć, ważny jest pomysł na temat i tło. Bez zastanowienia zerwała się i wyszła z domu, podążając za podświadomością jak ślepiec za psem.

Dominika otworzyła drzwi z szerokim uśmiechem na twarzy, ale kiedy zobaczyła Marikler, nie potrafiła ukryć zdziwienia i czegoś w rodzaju rozczarowania, zaraz jednak ucieszyła się niespodziewanym gościem i zaczęła serdecznie zapraszać do środka. Marikler pomyślała, że Dominika na kogoś czeka, ale bezceremonialnie weszła do mieszkania, które bardziej przypominało domek dla Barbie, niż prawdziwą siedzibę ludzi. Wielkością i wyposażeniem przywodziło na myśl bombonierkę — słodką, różową, z upchanymi, przesłodzonymi lokatorami. Dominika zachowywała się jak przystało na prawdziwą panią domu, proponując Marikler całą zawartość lodówki, barku i szafek w kuchni.

— Jesteś sama?

— Tak, moi panowie pojechali do teściowej. Nareszcie przyszłaś, już przestałam w to wierzyć.

— Sama w to nie wierzyłam.

— Co się stało?

— Nic. Po prostu przyszłam.

— Dlaczego nie chcesz się zgodzić na małe przyjęcie? Moi znajomi bardzo chcieliby cię poznać, zresztą imprezy u mnie zawsze są świetne.

— Może kiedyś… Opowiedz mi coś o swoim życiu.

Dominika lekko zgłupiała.

— Ale co? Nie ma w nim nic ciekawego.

— To zależy od punktu widzenia. Moje przepełnione było nadmiarem atrakcji, więc odmienność twojego może stanowić dla mnie pewną wartość.

Dominika westchnęła.

— Cóż...Mam dwadzieścia dwa lata, zaraz po maturze wyszłam za mąż. Jurek jest mechanikiem, pracuje w warsztacie samochodowym. Ja siedzę w domu, zajmuję się Łukaszem, zakupami, gotowaniem… normalnie, jak w domu.

— Masz jakieś zainteresowania?

— Czy ja wiem? Lubię robić na drutach, czasem coś poczytam.

— Chodzisz na jakieś wystawy, koncerty, do teatru?

— Nie. Czasem do kina… Jurek lubi siedzieć w domu, zresztą przeważnie nie mamy forsy, albo jest problem z Łukaszem. Babcie daleko, a koleżanki też nie zawsze mają ochotę bawić się w niańki.

Marikler pomyślała przelotnie, że gdyby jakiś głupi figiel losu zmusił ją do prowadzenia takiego trybu życia, wylądowałaby u czubków. Nie mogła jednak pominąć faktu, iż ogromna większość populacji ludzkiej taki właśnie żywot wiodła.

— Nigdy nie chciałaś czegoś zmienić?

— Co mogłabym zmieniać? Najwyżej kolor włosów i lakieru do paznokci.

— Mogłabyś na przykład iść do pracy i dzięki temu mieć więcej kasy na przyjemności.

— Jurek nie chce, żebym pracowała. Uważa, że od utrzymywania rodziny jest mąż, żona powinna zajmować się domem.

— Ty też tak uważasz?

— Tak… chyba tak. W takim kształcie rodzina jest najzdrowsza.

— I uboga intelektualnie.

— Ale bogata duchowo.

— Czy tym bogactwem można się najeść? Ubrać? Konsekwentnie rozwijać?

— Materialnie nie, ale dusza jest przecież ważniejsza od ciała.

Marikler spazmatycznie zarżała w duchu, ale nie chciała sobie psuć tego egzotycznego seansu, więc twarz zachowała kamienną.

— Powiedz, jak długo zbierałaś pieniądze na wyjazd do Włoch?

— Jakieś cztery lata… jeszcze przed ślubem. To była nasza podróż poślubna.

— Długo tam byliście?

— Tydzień.

— I teraz przez następne cztery lata będziesz zbierać na kolejny tydzień wakacji?

— Nie, teraz już nie nazbieram. Zbyt dużo mamy wydatków.

Marikler otworzyła usta, aby zadać następne pytanie, ale ktoś zadzwonił do drzwi i Dominika zerwała się jak oparzona. Marikler usłyszała szczęk zamka, męski głos, mówiący „cześć” i przytłumiony szept Dominiki. „Przecież miałaś być sama” — doleciało do niej, ale skarcony męski głos także przycichł, więc dalszej gorączkowej wymiany zdań już nie słyszała. Uśmiechnęła się ironicznie. Tak to się więc dba o duszę…

— Wejdź, proszę. Marikler, to jest ksiądz Łukasz. A to Marikler, moja znajoma z Włoch.

Marikler zaczynała się świetnie bawić. Ksiądz usiadł na wprost niej, a Dominika, z rumieńcem na twarzy, poszła do kuchni. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, przy czym Marikler patrzyła na niego z bezczelnym uśmiechem, a on wił się wewnętrznie, tocząc jakąś dziwną walkę. Wreszcie spojrzał jej prosto w oczy.

— Pani nie jest z naszej parafii, prawda? — zagadnął w końcu.

Miał dziwny układ oczu; zewnętrzne kąciki opadały lekko ku dołowi, nadając twarzy wyraz smutnego basseta. Odniosła wrażenie, że gdzieś już widziała podobne.

— Masz rację, przyjacielu, nie jestem. Ja w ogóle przybywam z zupełnie innej bajki.

Jakby lekko się żachnął na podobną poufałość, ale zaraz ją przełknął. Chyba mu zależało na zachowaniu dobrych stosunków. Marikler okiem specjalisty wyłapywała wszystkie jego rozterki i bawiła się coraz lepiej. Dusza? Każda do niej droga kończy się między babskimi nogami.

— Faktycznie, wyglądasz na egzotyczną księżniczkę — wyraźnie zmienił taktykę. — Cóż to za imię — Marikler?

W duchu pogratulowała mu intelektu.

— Francuskie. Połączenie dwóch: Marie-Claire.

— Jesteś Francuzką?

— Też. Tam się urodziłam, ale Polacy również wspaniałomyślnie obdarowali mnie swoim obywatelstwem.

— Czym się zajmujesz? Jesteś mężatką?

— Nigdy nie lubiłam egzaminów, więc bądź tak dobry i przestań mnie przepytywać. Czy takie informacje są dla ciebie niezbędne, by prowadzić konwersację?

Weszła speszona dalej Dominika, wnosząc kawę i ciasto. Marikler popatrzyła na nią przenikliwie i nagle przypomniała sobie, gdzie widziała takie dziwne oczy. Przygryzła usta, żeby nie parsknąć głośnym śmiechem.

— Jesteś ojcem chrzestnym syna Dominiki?

Przedłużyła trochę słowo „ojciec”, zauważając w popłochu wymienione między nimi spojrzenie i gwałtowną ulgę.

— Nie, księża nie mogą trzymać dzieci do chrztu.

„Zwłaszcza swoich” — przemknęło Marikler przez świadomość i doszła do wniosku, że Pusty, jak zwykle, miał rację. Dobrze zrobiła, przychodząc tutaj, przed nią wiele seansów świetnej zabawy. Pruderia ludzka nie ma granic, ale może być doskonałą pożywką dla artystycznej wyobraźni Marikler. Wstała.

— Zadzwoń, kiedy będziesz organizować najbliższą imprezę.

— Przyjdziesz?

— Z rozkoszą. Bawcie się dobrze.

Dominika, chyba z wiadomych względów, nie zatrzymywała jej, więc bez przeszkód wyszła na ulicę i tam nareszcie dała upust swojej wesołości. Ale jaja! Już dawno tak dobrze się nie bawiła.


W Paryżu została dłużej, niż planowała, bowiem ogromny sukces wystawy z Judytą w roli głównej był przyczynkiem do organizowania sporych ilości spotkań autorskich, na które Marikler chodziła raczej niechętnie, ale wiedziała, że musi to robić, jeśli nie chce wypaść z kursu. Wreszcie jednak nadszedł czas powrotu, czekała ją praca przy dekoracji. Zaniepokojony Stanisław dzwonił kilka razy, zresztą sama dobrze wiedziała, że czas nie będzie czekał na jej łaskawość. Wystawa miała tam pozostać jeszcze przez dwa miesiące, więc zanim zacznie jej przygotowywać grunt w Polsce, zdąży zrobić Stasiowi obiecaną dekorację. W samolocie, pod przymkniętymi powiekami, przesuwały się jej obrazki ze spotkań u Dominiki, na których poznała sporą grupkę, ziejących pruderią, jej przyjaciół. Zawsze pojawiał się też ksiądz Łukasz, czczony przez zebranych niczym święta krowa i aż do znudzenia mówiono o moralności, przykazaniach, świętościach…

W miarę jednak ubywania napojów zwanych trunkami, uduchowiona gromadka dawała upust przyziemnym przyjemnościom, uważając to za zupełnie w porządku, skoro na równi ze wszystkimi bawił się ich uduchowiony przywódca. Mąż Dominiki prawie cały czas nie spuszczał oczu z Marikler i raz nawet próbował udowadniać jej swą męskość, ale postanowiła nie dać się wyrzucić poza sferę tego gnojowiska. Zbyt dobrze się bawiła, nabierając doświadczeń do pracy nad następną wystawą. Nie miała jednak zamiaru zgadzać się na czyjekolwiek dowody czegokolwiek, więc dyskretnie przysadziła mu między nogi i bez ogródek powiedziała, co o tym myśli. Znacznie ostudziło to zapały Jurka, jednak w dalszym ciągu nie potrafił opanować lubieżnego spojrzenia. Miała to gdzieś. Znacznie ciekawszy w swych zakusach był ksiądz Łukasz, który oscylował wokół Marikler tylko wówczas, gdy Dominika była zajęta czymś innym i za wszelką cenę starł się jej udowodnić, że interesuje go wyłącznie uzdrowienie duszy Marikler. Udawała, że w to wierzy, bo dzięki temu bawiła się jeszcze lepiej. Postanowiła skontaktować się z nim po powrocie i zaprosić go do siebie, bo umierała z ciekawości, jak daleko będzie chciał się posunąć pod nieobecność Dominiki.

W domu utonęła w stertach korespondencji gratulacyjnych. Pomyślała przelotnie, że będzie chyba musiała zatrudnić jakąś sekretarkę, bo zupełnie nie miała ochoty na czytanie wszystkiego. Błędem jednak byłoby wyrzucanie korespondencji bez zapoznania się z jej treścią, bowiem mogłoby się przecież znaleźć w niej coś naprawdę ważnego. Przyszedł jej na myśl Patryk Jan i postanowiła skorzystać z jego zachwytu, kiedy będzie mógł coś dla niej zrobić.

Z rozkoszą zanurzyła się w biało-srebrnym atłasie i postanowiła przespać noc i cały następny dzień, bowiem wypadał właśnie ten jedyny dzień w roku, który dla Marikler był torturą i który zawsze starała się przesypiać, właśnie po to, aby nie cierpieć.

Ciężko było otworzyć oczy po prawie czterdziestu godzinach snu, wspomaganego wydatnie farmakologią, której Marikler nigdy nie brakowało. Zmagając się z ołowianymi powiekami, usiłowała jednocześnie zsynchronizować działalność poszczególnych komórek organizmu, który zdawał się rozsypywać w pył. Na chwilę uległa rezygnacji i postanowiła spać dalej, jednak nieznośne i nie wiadomo, po co wymyślone potrzeby fizjologiczne mocno dawały o sobie znać, więc znów musiała podjąć walkę z martwotą ciała. Po dłuższej chwili udało się jej wreszcie dotrzeć do łazienki. Prysznic, którego ostre, zamiennie zimnie i gorące, strumienie chłostały jej spragnione takiego masażu ciało, potrafił nieraz zdziałać cuda. Kiedy zaczęła odczuwać poszczególne członki na właściwych miejscach, zawinęła się w szlafrok i postanowiła przeszukać lodówkę. Dawno nie była tak głodna…

W minutę po rozłożeniu się na kanapie ze szklanką brandy w jednej, a papierosem w drugiej ręce, usłyszała dzwonek i skrzywiła się tragicznie. Jej szare komórki nie rozbudziły się jeszcze na tyle, aby z kimkolwiek prowadzić konwersację, więc postanowiła zignorować potencjalnego gościa. Dzwonek jednak stawał się coraz bardziej natarczywy, więc, wzdychając głęboko, podniosła słuchawkę domofonu. Mocno zaniepokojony głos Judyty trochę przywrócił jej świadomość; otwierając elektroniczny zamek pomyślała o trosce doznawanej przez Judytę wobec nie dawania znaku życia dwa dni po przyjeździe, o którym przecież dziewczyna dobrze wiedziała.

— Co ty, do cholery, wyprawiasz?! — Judyta była naprawdę wściekła, a jednocześnie w jej twarzy przestrach powoli mieszał się z ulgą. — Chciałam już zawiadomić policję.

Marikler uniosła ramiona, ale jednocześnie uśmiechnęła się ciepło.

— Ślicznie mnie witasz, aż się wzruszyłam.

Judyta, uspokojona znacznie, usiadła obok Marikler.

— Przepraszam. — Pocałowała ją w usta. — Przecież nie masz monopolu na wieczność, mogło ci się coś stać. — Przytuliła ją i przymknęła oczy, wtapiając policzek w czarne kędziorki.

Marikler już od dawna nie uciekała przed pieszczotami Judyty, a ta ze swej strony nigdy nie wykraczała poza ramy tak zwanej przyzwoitości. Ale teraz zdumiało ją dziwne uczucie — jakby radości? — doznawane na widok swej niedawnej modelki.

— Wiesz przecież do czego jestem zdolna, dlaczego więc chciałaś niepokoić tak bardzo zajętych stróżów prawa? Nie myśl o tym więcej, Judyto.

— A gdyby naprawdę coś ci się stało?

— To i tak nie byłabyś w stanie mi pomóc. Ani ty, ani policja, ani nikt inny. Nie wyzywam losu, ale też nie boję się przeznaczenia, które przecież wszystkich w końcu przywiedzie w jedno miejsce: nicość. Kochaj mnie, jeśli nie potrafisz inaczej, ale przestań się o mnie troszczyć. Żyj, zamiast marnować czas na śmieszne zamartwiania się, w dodatku bez powodu.

— Miłość i troska nie potrafią się rozerwać, zawsze chodzą w parze.

— Wyrzuć więc obydwie i rozkoszuj się wolnością.

— To zupełnie niemożliwe. Miłość wybiera ciebie, nie odwrotnie, dlatego też trzyma cię tak długo, jak sama zechce, nie zwracając uwagi na twoje zdanie.

— Okropna niewola.

— Marikler, gdzie byłaś przez te dwa dni?

— Tutaj.

— Nie żartuj ze mnie, proszę. Przecież dzwoniłam z tysiąc razy i kilkanaście próbowałam dostać się do ciebie.

— Spałam.

— Dwie doby?

— Uhm…

— Wiem, że jesteś zdolna do wszystkiego… Ale czemu? Co się stało?

— To jest coś w rodzaju snu zimowego. Co roku, dokładnie w tych właśnie dniach, śpię dwie doby pod rząd.

— Marikler, proszę cię, nie żartuj ze mnie. Nigdy nie staram się z ciebie niczego na siłę wydobyć, ale mogłabyś choć raz zrobić wyjątek — biorąc pod uwagę moje skołatane nerwy — i powiedzieć mi, co się dzieje.

Marikler przenikliwie zatopiła wzrok w źrenicach Judyty.

— Jeśli kiedykolwiek będę o tym mówić, to — możesz być pewna — jesteś jedyną kandydatką na słuchacza. Ale jeszcze nie nadszedł czas. Po prostu nie potrafię i nie chcę.

Judyta poczuła arcymiłe łaskotanie w duszy i na chwilę zaczęła coś kojarzyć.

— Rozumiem. Powiedz mi tylko, czy to ma jakiś związek z lwem, o którym kiedyś wspominałaś?

Marikler pokiwała twierdząco głową, a Judyta z gonitwy myśli zaczęła wyciągać wnioski. Pomyślała o tym, że Marikler nie może zapomnieć tego jedynego, którego kochała, być może także jedynego w łóżku i dlatego tak mocno zamknęła się w sobie. Ciekawe, co się stało z tym lwem i dlaczego ją zostawił? Judyta nie mogła zrozumieć, że można wziąć w ramiona kogoś innego, kiedy wcześniej miało się możliwość trzymania w nich Marikler, ale postanowiła nie naciskać. W przypadku Marikler to nigdy nie zdawało egzaminu, a mogło wywołać wręcz przeciwny skutek. Ciekawe, jak długo ona tak się męczy?


— Ale mieszkanie! — ksiądz Łukasz nie potrafił ukryć zdumienia i kręcił się po pokojach jak lunatyk. — W jaki sposób zdołałaś go kupić?

— Możesz spać spokojnie, najzupełniej uczciwy. Chcesz drinka czy bez domieszek?

— Drinka, muszę jeszcze dzisiaj siadać za kółkiem. Kto projektował te wnętrza?

— Ja.

— Żartujesz!

— Dlaczego tak trudno ci w to uwierzyć?

— No… przecież jesteś fotografikiem, a poza tym…

— Co — poza tym?

— Jesteś jeszcze taka młoda!

Marikler zaśmiała się lekko.

— Chciałeś powiedzieć, że nie wierzysz w artystyczne zdolności i w ogóle intelekt u kobiet, a zwłaszcza młodych, tak?

Ksiądz Łukasz lekko wzruszył ramionami, a wyraz jego twarzy wyraźnie zdradzał absolutną pewność wobec własnych sądów.

— W każdym razie nigdy nie spotkałem kobiety intelektualnie dorównującej mężczyźnie, a i zdolności artystyczne zdarzają im się o wiele rzadziej.

Marikler zdołała przełknąć epitet, który cisnął się jej na usta.

— Jeśli kobieta jest — według twoich słów — tandetną pomyłką stwórcy, to dlaczego on — taki mądry i doskonały — zostawił ją jednak w zasięgu życia najdoskonalszego swego wyrobu, jakim jest mężczyzna? Przecież mógł wymyślić i zrobić lepszy towar, prawda?

— Pan Bóg stworzył kobietę z mężczyzny i dla niego, aby ludzie się rozmnażali, a kobiety były posłuszne mężczyznom.

Marikler zapaliła papierosa i wstała, aby przejść się po pokoju. Wiedziała, że jej rozmówca pochłania ją wzrokiem i postanowiła zabawić się jego kosztem.

— Wiesz, gdybyś uprawiał każdy inny zawód, już dawno pozbawiłabym cię tej twojej arcydumnej męskości, bo rzygać mi się chce na widok takich męskich szowinistycznych świń, jak ty. Oszczędziłam cię jednak, ponieważ słuchając opowieści o twoim kościele można dostać zawrotu głowy; każdy mówi co innego, a często są to opowieści jak z tysiąca i jednej nocy — wierzyć się nie chce. Powiedz, czy takich mądrości uczą was w seminarium?

Ksiądz Łukasz wstał z wyrazem oburzenia w oczach, wyraziście okazując, jak bardzo czuje się urażony. Zanim jednak otworzył usta, Marikler podeszła bardzo blisko i z policzkiem przy jego policzku wycedziła:

— Miałeś mi pomóc odnaleźć prawdę, a nie obrażać się jak dziewica, zwłaszcza za szczerość.

Czuła, jak przyśpiesza jego oddech i odniosła wrażenie, że za chwilę krew rozerwie mu uszy. Wyciągnął rękę, ale Marikler bardzo zręcznie jej uniknęła, sadzając go na kanapie.

— Jak więc będzie? Odpowiesz na moje pytanie, czy pycha w tobie eksploduje?

Pociągnął spory łyk, a później zaczerpnął powietrza, jakby szykując się do dłuższej tyrady. Splótł palce, strzelając kośćmi.

— Powiedz, byłaś kiedykolwiek w kościele?

— Na szczęście nie.

— Czytałaś Pismo Święte?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 11.76
drukowana A5
za 36.79