Marchewkowy Książę
Dawno dawno temu był sobie książę, którego nazywano marchewkowym. A dlaczego? Ponieważ zamiast włosów na głowie, miał bujną nać zielonych listków, które przez całe jego życie obficie mu rosły. Z tego względu często zaglądał do dworskiego fryzjera, aby ten w delikatny sposób przycinał mu tę jego nać. Jednak po ścięciu nie wyrzucano ich do kosza, byłoby to zwyczajnym marnotrawstwem. Otóż co z nimi robiono? A no pomocnik kucharza zabierał je do dworskiej kuchni, z której to sam kucharz królewski gotował smaczny rosół. Dla wszystkich dworzan tam mieszkających. Było to znakomite rozwiązanie, z tego względu że można było co nieco zaoszczędzić z królewskich pieniędzy, w tak trudnych czasach. A dlaczego czasy były trudne? Otóż od dawna nie prowadzono żadnych wojen, więc łupów z wypraw wojennych w królewskim skarbcu nie przybywało. Podatki ściągane od wiernych były skromne, a utrzymać wszystkich przy życiu kosztowało króla coraz więcej złota, którego już za bardzo nie było skąd brać. Martwił się więc ich władca, jak temu wszystkiemu zaradzić i wpadł w końcu na pomysł, że ożeni swojego jedynego syna Marchewkowego księcia. Z córką ich sąsiada króla Selera. Miał on tak samo jedno dziecko księżniczkę Pietruszkę, więc nawet by do siebie pasowali. Ponoć jej włosy w postaci natki też dodawano do zupy. Więc państwo młodzi świetnie by się uzupełniali. Pomysł był dobry, gorzej jednak z jego realizacją. Zamek w którym mieszkała księżniczka Pietruszka, znajdował się bardzo daleko, droga prowadziła bowiem przez gęsty las, góry i doliny. Które wydawały się niebezpieczne na podróż, dla naszego księcia. Co prawda był już dorosły i nadawał się do ożenku, jednak nigdy jeszcze sam tak daleko nie podróżował. Król nie chciał wysłać w drogę straży przybocznej, ponieważ zamek nie mógł w tym czasie zostać bez ochrony. Jeszcze ktoś obcy mógł ich w tym czasie zaatakować, i cały pomysł z połączeniem dwóch krain rozpadłby się jak bańka mydlana. Marchewkowy książę musiał wybrać się w podróż sam. Królowa matka nie bardzo chciała się na to zgodzić, już wolałaby żyć skromnie do końca życia niż stracić jedynego syna. Jednak Marchewkowy książę wiedział, że przyszłość ich zamku i całego królestwa spoczywa na jego barkach. Z tego co było wszystkim wiadomo, jego przyszła żona księżniczka Pietruszka, już od jakiegoś czasu przyjmowała w swoim zamku kawalerów. Którzy starali się ze wszystkich sił o jej rękę, jednak bezskutecznie jak do tej pory. Więc do końca nie było wiadomo, czy i nasz książę przypadnie do gustu następczyni tronu. Jeśli się okaże, że nasz książę wytrzyma trudy i niebezpieczeństwa tej podróży, a po przybyciu na miejsce zastanie u boku królewny innego księcia. I co wtedy? Cały jego wysiłek poszedłby na marne. Wiadomo że w tych czasach nie było jeszcze ani telefonów, ani radia, o telewizorze nawet nie wspomnę. Wiadomości przesyłane między sobą, były za pomocą specjalnie do tego przeszkolonych gołębi. Które to w czasie podniebnego lotu mogły paść ofiarą drapieżnych ptaków, takich jak jastrzębie lub sokoły. Co było począć? Marchewkowy książę czuł się w obowiązku, pomóc swoim rodzicom, bez względu na to jak się sytuacja rozwinie. Jeśli teraz nie zaryzykuje, będzie przez resztę życia pluł sobie w brodę, że nie spróbował kiedy była ku temu okazja. Po krótkich przygotowaniach ruszył więc w drogę, nie brał ze sobą ani konia ani pieniędzy. Ani też drogich ubrań, żeby po drodze nie kusić swoją osobą napaści zbójów, którzy zamieszkiwali tamte tereny. Wziął jedynie złoty pierścień, dzięki któremu na tamtejszym zamku poznano by w jego osobie księcia, a nie jakiegoś wędrownego żebraka. Królowa matka wylała morze łez, podczas pożegnania z synem, przeczuwając w swoim sercu jakiś niepokój. Jednak nie odwróciła go od zamierzeń jakie sobie postanowił. Król co prawda nie płakał, jednak kiedy trzymał w swoich ramionach księcia, ręce drżały mu z przejęcia.
— Szczęśliwej drogi mój synu — odparła strapiona matka.
— Bądź zdrów, wracaj szczęśliwie — dodał ojciec.
— Nie martwcie się o mnie — pocieszał ich książę.
Po czym wyruszył w drogę, z małym węzełkiem na plecach. Opuścił mury zamku z poczuciem dobrej decyzji, jednak czy ją zrealizuje? Nie był do końca pewien. Pierwsze kilometry drogi przeszedł ze śpiewem na ustach, ponieważ w dzieciństwie razem z ojcem przemierzał te tereny podczas polowania. Jednak z każdym następnym pagórkiem, był coraz mniej odważny. Aż doszedł do ciemnego lasu, w którym nigdy nie był. Nać zjeżyła mu się na głowie ze strachu i już miał zawrócić, jednak na chwilę przystanął. Zrobił kilka głębokich wdechów, policzył sobie do dziesięciu i ruszył w dalszą drogę. Gałęzie drzew były tak gęste, że ledwo przedzierały się przez nie promienie słońca. Ptaki na drzewach też były inne, nie było słychać wesołych świergotań tylko złowieszcze krakanie wron i pohukiwanie sów. Które w dzień powinny sobie smacznie spać, a nie straszyć podróżnych. W pewnym momencie Marchewkowy książę zrobił sobie przerwę. Usiadł pod drzewem, rozwiązał swój tobołek który wziął na drogę. Już miał się brać do jedzenia, kiedy zza krzaków wyszedł do niego zbój. Był wysoki, miał kapelusz na głowie i długą czarną brodę, powycierane ubranie i buty z cholewami. Na brzuchu zwisał mu pas z klamrą, za którym miał wsadzony pistolet z długą lufą. Podszedł do naszego księcia i go zapytał.
— Gdzie to się wybierasz młodzieńcze samemu?
— Do królestwa księżniczki Pietruszki — odparł.
— Tak daleko?
— Trudno — dodał książę.
— Nie boisz się tak sam podróżować?
— Nie.
— A co tam masz, w tym węzełku? — Zapytał zbój.
— Trochę chleba, ser i jabłka.
— To nie dużo dla nas obu — stwierdził mężczyzna.
— Dla dwóch? — Zapytał książę.
— Chyba się ze mną podzielisz?
— Ależ oczywiście, częstuj się panie — odparł książę.
Zbój usiadł obok młodzieńca, a ten poczęstował go tym co miał przy sobie.
— Kim jesteś? — Zapytał się, biorąc się do jedzenia.
— Jestem księciem z zamku — odparł Marchewkowy.
— Nie wyglądasz? Nie masz ani konia, ani zbroi, szat książęcych.
— Zostawiłem w zamku — odparł książę.
— Dlaczego?
— Żeby mnie zbóje nie okradli.
— Sprytnie, to dlaczego się do tego przyznałeś?
— Bo nie lubię kłamać — odparł młodzieniec.
— To w jakim celu podróżujesz?
— Chcę prosić o rękę księżniczki.
— Myślisz, że przyjmie cię tak bez stroju? — Zapytał zbój.
— Mam królewski pierścień — odparł Marchewkowy.
Na tę wiadomość oczy zbójcy się uśmiechnęły, pomyślał sobie co może mieć za taki pierścień.
— A gdzie go masz?
— W kieszeni — odparł książę.
— Możesz mi go pokazać? — Spytał.
Młodzieniec wyciągnął pierścień i dał go mężczyźnie, ten przez dłuższą chwilę na niego patrzył. Obracał z każdej strony, ważąc go w ręku, w końcu schował go do swojej kieszeni.
— Wezmę go sobie za ochronę ciebie — odparł z uśmiechem.
— Ale on jest mi potrzebny — dodał Marchewkowy.
— Jeśli naprawdę jesteś księciem, to nie musisz się martwić. Królewna rozpozna w tobie księcia i bez tej błyskotki — odparł zbój.
Co miał zrobić młodzieniec? Nie pokona przecież zbója, w dodatku ten miał pistolet. Pogodził się z myślą straty, wiedząc że nie będzie mu łatwo. Dosyć że zabrał mu pierścień, to jeszcze zjadł mu połowę tego, co ze sobą zabrał na drogę. Ktoś inny zapewne skłamałby na jego miejscu i powiedział nieprawdę. Jednak nasz książę był dobrze wychowany i nie lubił kłamać. Jak mawiał jego ojciec, kłamstwo ma krótkie nogi, daleko nie zajdzie. Zbój jak się pojawił, tak też i zniknął za krzakami, więc nasz książę został sam, bez królewskiego pierścienia i połowy jedzenia. A jego podróż zaledwie się zaczęła, jednak nie płakał z tego powodu, zawiązał swój węzełek, wstał, otrzepał swoje odzienie z mrówek i ruszył w dalszą drogę.
— Dobrze by było, znaleźć jakieś schronienie przed nocą. Bo jak się ściemni, to będzie już za późno — pomyślał sobie.
Po kilku godzinach marszu, doszedł do jakiegoś szałasu, który na pierwszy rzut oka wyglądał na niezamieszkały. Zajrzał do środka, nikogo tam nie zastał. A że zrobiło się ciemno, położył się w środku na łóżku zrobionym z leśnych gałęzi, liści i mchu.
— Ciekawe, kto tu mieszka? — Pomyślał sobie.
W brzuchu zaczęło mu burczeć z głodu, zjadł więc resztę tego co mu zostało a było tego niewiele. Potem zamknął oczy i zasnął, śniło mu się że siedzi na królewskim tronie. A obok niego jest królewna Pietruszka, która trzyma go za rękę. Piękny to był sen i taki realistyczny, jakby to się działo naprawdę. Jednak kiedy otworzył oczy, co prawda było już jasno, ale po królewnie nie było już śladu. Usiadł więc na posłaniu, przetarł oczy i zaczął się rozglądać za czymś do picia. W pewnym momencie usłyszał szum, wyszedł więc z szałasu i udał się w kierunku odgłosów. Przedarł się przez zarośla i doszedł do brzegu strumienia.
— Jestem uratowany — krzyknął z radości.
Nachylił się nad taflą wody i rękami zaczerpnął tyle, aby zaspokoić swoje pragnienie. Kiedy się już napił, umył sobie twarz żeby przez cały dzień nie być śpiącym. Pragnienie zaspokoił, ale co z jedzeniem? Rozejrzał się więc dookoła, zauważył krzewy z jagodami, uśmiechnął się na ich widok.
— Teraz już z głodu nie umrę — pomyślał sobie.
Najadł się więc do syta, na zapas jednak nie rwał, pogniotłyby mu się w czasie drogi.
— Będę szedł wzdłuż strumienia, to będę miał co pić — zauważył Marchewkowy.
I tak też zrobił, jak chciało mu się pić, nachylił się nad strumieniem i zaczerpnął wody a potem szedł dalej. Tak wędrował nasz książę kilka dni i nocy, aż w końcu jego oczom ukazały się w oddali wieże zamku. W którym zamieszkiwała jego wybranka serca, czyli królewna Pietruszka. Uśmiechnął się na samą myśl, że udało mu się szczęśliwie dotrzeć, do krainy jego sąsiada króla Selera. Wyszedł więc zza drzew i udał się na dziedziniec zamku. Tam jeszcze go wpuszczono, jednak na audiencję czyli widzenie się z księżniczką nie miał za bardzo szans. Kto go wpuści w brudnym ubraniu, przed oblicze króla i jego córki? Raczej nikt, więc musiał użyć innego sposobu aby się spotkać z księżniczką twarzą w twarz. Postanowił więc, że pójdzie do królewskiej kuchni i spyta się o jakąś pracę dla niego. Tak też uczynił, wszedł bocznym wejściem gdzie był tylko jeden strażnik. Więc kiedy jemu powiedział, że szuka pracy, od razu wpuścił młodzieńca do środka. Tam już prosto pokierowano go do królewskiej kuchni.
— A więc co potrafisz robić? — Zapytała go kucharka.
— Umiem obierać ziemniaki, łuskać fasolę, kroić cebulę — odparł Marchewkowy.
— Dobrze mój drogi, wezmę cię na próbę — odezwała się kobieta.
I tak nasz książę, zaczął pracę w królewskiej kuchni. Co prawda księżniczki jeszcze nie widział, ale za to miał co jeść i gdzie spać. Spotkanie z wybranką jego serca, było jedynie kwestią czasu. Pewnego razu gdy obierał ziemniaki, na królewski obiad, zauważył że jakaś panna w pięknej sukni i zielonych włosach, przechadza się po kuchni. Serce księcia od razu mocniej zabiło, ponieważ poznał że to jest księżniczka. Ona spojrzała na niego, w pewnym momencie ich oczy się spotkały. Patrzyli na siebie i się uśmiechali, jednak nie uchodziło aby następczyni tronu spoufalała się ze służbą. Więc do żadnej rozmowy nie doszło. Jednak po opuszczeniu kuchni, królewna nie mogła przestać o nim myśleć. Czyżby to była miłość od pierwszego wejrzenia? Najwidoczniej tak. Marchewkowemu księciu dziewczyna też się spodobała, widać że dobra z niej niewiasta, w sam raz nadaje się na jego żonę — pomyślał sobie. I dalej obierał ziemniaki, w końcu po to go przyjęto. Któregoś dnia na zamku, zdarzyło się ogromne poruszenie. Otóż przed oblicze króla przyprowadzono zbója, tego samego którego spotkał nasz książę. Okazało się bowiem, że ten złoczyńca chciał zapłacić w karczmie za posiłek i wino, niczym innym jak pierścieniem, którego to zabrał młodzieńcowi. Król miał go osądzić za kradzież, za taki występek była tylko jedna kara, ścięcie głowy toporem przez miejscowego kata. Zbój zarzekał się, że ten pierścień dał mu Marchewkowy książę, jednak nikt nie chciał mu uwierzyć. Wieść o tym przesłuchaniu doszła do królewskiej kuchni, gdzie nasz młodzieniec kroił akurat cebulę do obiadu. Gdy to usłyszał, przerwał swoje zajęcie i czym prędzej pobiegł do sali, gdzie przesłuchiwano zbója. Gdy ten go ujrzał, ucieszył się wielce że jest to dla niego jakaś nadzieja, przed uniknięciem kary. Odezwał się więc do króla.
— Panie, to jest właśnie ten młodzieniec który dał mi pierścień — odparł zbój.
Król spojrzał na niego i rzekł.
— Czy to prawda młodzieńcze?
— To twój pierścień? — Zapytał król.
— Tak panie, to prawda.
— A skąd młodzieńcze go masz?
— Od swojego ojca panie!
Król zaczął mu się bacznie przyglądać, faktycznie kogoś mu on przypominał. W dodatku zza czapki którą miał na głowie, zaczęły wystawać listki naci.
— Ściągnij czapkę młodzieńcze — odparł król Seler.
Książę zrobił co mu kazano, nagle wszyscy zobaczyli jego bujną czuprynę. W tym czasie na salę weszła księżniczka, która stanęła jak wryta, ona także zaczęła mu się przyglądać.
— A więc ty jesteś Marchewkowy książę?
— Tak panie!
Król podszedł do niego i włożył mu na palec pierścień, okazało się że pasuje jak ulał.
— Co ciebie do nas sprowadza? — Zapytał król.
— Przyszedłem prosić o rękę królewny.
— To dlaczego od razu nie przyszedłeś z tym do mnie?
— Nie miałem przy sobie pierścienia.
— Nie wiedziałem, czy mi panie uwierzysz — dodał Marchewkowy.
— Wierzę ci młodzieńcze, moja córka zapewne też.
Mówiąc to spojrzał na królewnę, ta się zarumieniła na tą wiadomość, jednak bardzo się ucieszyła.
— W końcu do nas dotarłeś, mimo trudnej i męczącej drogi.
— Nie było łatwo, to prawda ale miłość do królewny dodawała mi sił każdego dnia — odparł Marchewkowy.
— A więc zbliżcie się moje dzieci, niech was pobłogosławię — dodał król.
Państwo młodzi uklękli przed królem, on położył swoje dłonie na ich głowach, na znak zgody na ich małżeństwo. A jednocześnie połączenia dwóch królestw.
— A co zrobimy z tym zbójem? — Zapytał zgromadzonych.
— Ja bym mu przebaczył — odparł Marchewkowy.
— Dzięki niemu poznałeś mnie panie, niech nasze szczęście da mu drugą szansę na lepsze życie i poprawę.
— Dobrze powiedziałeś młodzieńcze, widać że będzie z ciebie dobry król i mój następca na tronie — odparł ojciec królewny.
Wieść o zaręczynach królewny i księcia rozeszła się po całym królestwie, dotarła także do rodziców Marchewkowego. To był znak, że młodzieniec szczęśliwie dotarł do celu podróży, cały i zdrowy, co niezmiernie ucieszyło wszystkich. Książę Marchewkowy i księżniczka Pietruszka żyli długo i szczęśliwie. Doczekali się gromadki dzieci, które tak samo jak ich rodzice mieli na głowach, bujne czupryny zielonej naci.
O mrówce, co nie chciała pracować
Dobrze wiemy, dzieci zapewne też jak pracowite są mrówki. Dlatego wszyscy się bardzo zdziwili, kiedy się dowiedzieli o takiej jednej mrówce co nie chciała pracować. Był wiosenny poranek, akurat drużyna mrówek szykowała się na wymarsz do lasu. Tylko jedna z nich strasznie się ociągała, zaczęła ziewać i narzekać na wszystko. A to że bolą ją plecy, a to że za mało spała, a to że za mało zjadła na śniadanie. Dowódca tej drużyny, bardzo był zdziwiony zachowaniem swojej podwładnej.
— Co się z tobą dzieje? — Zapytał.
— Chyba jestem chora — odparł mrówka.
— Mrówki nie chorują, tylko pracują w pocie czoła.
— Ale mi się nie chce!
— Jak to nie chce?
— Normalnie.
— W takim razie, nie ma miejsca dla ciebie u nas — odparł dowódca.
— Co to znaczy?
— Musisz się wyprowadzić z mrowiska.
— Ale gdzie?
— To już nie nasze zmartwienie — odparł dowódca.
— No dobrze, jeśli taka wasza wola.
Mrówka wyszła z mrowiska i stanęła na zewnątrz kopca z ziemi. Popatrzyła w prawo, potem w lewo, w końcu zdecydowała że pójdzie na wprost siebie. Po drodze mijała inne stworzenia, pająki, żuki, chrabąszcze, dżdżownice, i koniki polne. Wszyscy byli zdziwieni samotną mrówką, która błąkała się po lesie bez celu.
— Dokąd idziesz? — Zapytał ją żuk.
— Przed siebie.
— Nie jesteś z innymi mrówkami?
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo nie chce mi się pracować — odparła mrówka.
— Ale wszystkie pracują.
— Ja nie.
— To dziwne.
— Dlaczego tak myślisz? — Spytała żuka.
— Każdy coś robi.
— Co na przykład?
— Ja toczę kule z gnoju, pszczoły zbierają nektar z kwiatów, pająk przędzie pajęczynę.
— A twoi bracia i siostry mrówki zbierają resztki z ziemi — odparł żuk.
— Ale ja nie muszę.
— To niespotykane!
— Możliwe, ja będę pierwszą mrówką co nie pracuje — odparła.
— To będziesz się nudzić.
— Dlaczego?
— Z braku zajęcia.
— To mi nie grozi — odparła mrówka.
— Jesteś jeszcze młoda, nie znasz życia.
— To poznam — odparła z uśmiechem.
— W takim razie powodzenia.
— Dziękuję.
Żuk poszedł w swoją stronę a mrówka w swoją, po kilku minutach stwierdziła że jest głodna. W mrowisku były wyznaczone godziny na posiłki, tutaj na wolności tego nie było. Więc sama musi zatroszczyć się o jedzenie, zaczęła więc ruszać swoimi czułkami.
— O, tam leży owoc! — Zauważyła nagle.
Podbiegła więc do niego, ugryzła kawałek, potem drugi, w końcu zaczęła jeść na dobre. Jednak nie trwało to długo, po chwili zjawiły się inne mrówki i zaczęły ładować sobie kawałki na plecy.
— Zostawcie, to moje, ja pierwsza znalazłam! — Krzyczała w ich kierunku.
— Mamy rozkaz to zabrać do mrowiska — odparła jedna z nich.
— Ale to moje!
Jednak nikt jej nie słuchał, po chwili po owocu nie było ani śladu.
— Muszę szukać dalej — odparła.
Przeszła więc kolejne metry w poszukiwaniu jedzenia, w końcu natrafiła na resztki jakiejś gąsienicy. Z zadowolenia uśmiechnęła się do siebie.
— No, teraz to już na pewno się najem do syta — odparła mrówka.
Jednak kiedy zaczęła jeść, znowu zjawiły się jej koleżanki z mrowiska, które zaczęły zbierać z ziemi gąsienicę.
— Czy wy zawsze musicie być tam gdzie ja? — Zapytała z żalem.
— Taką mamy pracę — odpowiedziały chórem.
— W takim razie idę dalej.
Ale las jest pełen mrowisk, na każdym kroku można spotkać mrówki, więc nasza bohaterka miała utrudnione życie. Usiadła więc zmęczona pod drzewem i postanowiła zaczekać, aż mrówki będą miały przerwę obiadową. Wtedy ona pójdzie dalej w poszukiwaniu jedzenia. Jak pomyślała, tak też zrobiła, położyła się na ziemi i ucięła sobie drzemkę. Kiedy nadeszła pora obiadu i wszystkie mrówki zniknęły z pola widzenia, wtedy ona udała się na poszukiwanie jedzenia. Po kilku metrach znalazła skrzydło muchy, chwyciła je w swoje kończyny i zaczęła jeść, rozglądając się nerwowo na boki. Czy czasem ktoś nie chce jej zabrać zdobyczy, jednak nikt taki się nie pokazał. Wreszcie miała pełny brzuszek, teraz mogła spokojnie rozejrzeć się po okolicy. Wiadomo czas w lesie szybko płynie, teraz jest pora obiadowa, ale za chwilę słonko zajdzie i zrobi się ciemno. Więc nasza mrówka, musi sobie znaleźć schronienie na noc. Podniosła więc wysoko swoją głowę i zaczęła wypatrywać jakiegoś miejsca na nocleg. Dwa metry dalej zauważyła drzewo, które miało spękaną korę i widoczne wgłębienia. To może być ciekawe miejsce do spoczynku, jak pomyślała tak też zrobiła. Podeszła więc do konara i zaczęła się wdrapywać do góry. Zajrzała do pierwszego wgłębienia, ale tam już ktoś mieszkał, jakiś żuczek z rodziną. Postanowiła wejść wyżej, lecz i tam spotkała mieszkańców, dzikie osy miały tam gniazdo.
— Co się dzieje, takie duże drzewo i nie ma wolnego skrawka dla mnie? — Zdziwiła się mrówka.
Faktycznie w takim konarze potrafi być naprawdę dużo stworzeń. Zrezygnowana mrówka zeszła w dół na ziemię i usiadła na kamyku. Akurat przechodził obok niej świerszcz, przystanął na chwilę i zaczął na nią spoglądać.
— Co mnie tak obserwujesz? — Zapytała gościa.
— Bo pierwszy raz widzę mrówkę, samotnie siedzącą w lesie.
— Już to gdzieś słyszałam — odparła zdenerwowana.
— Dlaczego się złościsz?
— Bo nie mogę sobie znaleźć, miejsca na nocleg.
— A tutaj? — Wskazał palcem świerszcz na drzewo.
— Wszystko zajęte.
— To poszukaj jakiegoś kwiatka lub wysokiego krzaka — zaproponował.
— Tak mówisz?
— Oczywiście, w lecie w zupełności wystarczy, a na zimę i tak pewnie wrócisz do mrowiska — odparł świerszcz.
— Nie ma mowy!
— Nie zarzekaj się, bo nie wiesz jak będzie.
— Nie wrócę tam za żadne skarby — odparła mrówka.
— A jak długo jesteś poza domem?
— Dzisiaj wyszłam.
— No właśnie!
— Co właśnie?
— Czyli jesteś świeża w tym lesie.
— Nie jestem świeża!
— Ale sama tak.
— To co z tego? — Zapytała.
— Nie wiesz jakie czyhają na ciebie niebezpieczeństwa — dodał świerszcz.
— Jakie na przykład?
— Człowiek.
— Co człowiek?
— Może ciebie niechcący rozdeptać — odparł konik polny.
— A kto to taki?
— To taki stwór na dwóch nogach, wysoki jak te drzewa.
— Żartujesz?
— Wcale nie — odparł świerszcz.
— Co jeszcze?
— Pająk.
— Nie boję się go.
— On ciebie też, oplącze ciebie swą nicią a potem zje.
— Coś jeszcze? — Zapytała z uśmiechem mrówka.
— Deszcz.
— Co z nim?
— Ulewa potrafi porwać i utopić.
— Ostatnio rzadko pada — odrzekła.
— Ale trzeba mieć to na uwadze.
— To wszystko?
— A to mało? — Zapytał gość.
— Nie nastraszyłeś mnie.
— Z resztą sama się przekonasz, jak prześpisz noc z dala od mrowiska.
— Nic strasznego.
— Obyś miała rację — odparł świerszcz.
— To na razie mała mrówko!
— Gdzie idziesz? — Zapytała go.
— Do swojego schronienia.
— Daleko to stąd?
— Kawałeczek.
— Mogę iść z tobą?
— Jeśli chcesz.
I tak nasza mrówka poznała pierwszą osobę, po opuszczeniu swojego mrowiska. Szli teraz przez las udeptaną ścieżką, ci których spotkali na swej drodze, dziwili się im trochę. Nikt bowiem do tej pory nie widział mrówki i świerszcza spacerujących razem. Ale zawsze musi być ten pierwszy raz, i to teraz właśnie nastąpiło. W końcu dotarli na miejsce, gdzie mieszkał jej nowy znajomy. Ich oczom ukazał się otwór w korzeniu dębu, przykryty od przodu zerwanym liściem z drzewa.
— Jesteśmy na miejscu — oświadczył świerszcz.
— To tu? — Zapytała.
— Tak, tutaj.
Jej przyjaciel odsunął liść, ukazując wejście do środka jamy. Było to pomieszczenie wydrążone przez jakiegoś gryzonia, jednak dawno opuszczone.
— Zapraszam do środka.
— Dziękuję — odezwała się mrówka.
W środku znajdowało się posłanie z zerwanej trawy, jednak już wysuszonej.
— Długo tu mieszkasz?
— Trzy zimy — odparł przyjaciel.
— Fajne miejsce.
— Dziękuję.
— Też by mi się takie przydało — zauważyła mrówka.
— To musisz sobie poszukać, co prawda masz czas do jesieni, jednak radzę się pospieszyć.
— Dlaczego?
— Bo czas szybko mija.
— I jeszcze jedna rzecz.
— Jaka? — zapytała mrówka.
— Zapasy na zimę.
— Czy to ważne?
— Oj, bardzo.
— Dlaczego?
— Bo zima jest długa, a jak spadnie śnieg to nic do jedzenia nie znajdziesz.
— Rozumiem.
— A teraz znajdź sobie miejsce do spania — odparł świerszcz.
— A ty gdzie śpisz?
— Tutaj.
— To ja po drugiej stronie.
Zapadła noc, świerszcz i mrówka smacznie sobie spali. Na zewnątrz było jasno od gwiazd i księżyca, jednak oni tego nie widzieli. Nagle coś zaczęło drapać przy wejściu do nory, to obudziło mrówkę.
— Co się dzieje? — Zapytała wystraszona.
— Nic takiego.
— Jak to nic takiego?
— Zwyczajnie, jeż stara się do nas dostać.
— Po co?
— Żeby nas zjeść.
— Naprawdę?
— Tak.
— A co będzie, jak mu się uda — zapytała mrówka.
— Nie uda mu się, co noc próbuje i jeszcze mnie nie zjadł — odparł świerszcz.
— A teraz śpij, za chwilę przestanie.
Faktycznie, po kilku minutach drapanie ustało, jednak mrówka już do rana nie mogła zasnąć. Kiedy słońce wzeszło, była niewyspana i rozdrażniona. Co innego świerszcz, ten tryskał humorem.
— To było straszne — odparła mrówka.
— Musisz się do tego przyzwyczaić, jeśli chcesz żyć sama w lesie — dodał przyjaciel.
— Wiesz co.
— Co takiego?
— Chyba zrezygnuję.
— Z czego? — Zapytał świerszcz.
— Z życia samemu w lesie.
— Dlaczego?
— To bardzo niebezpieczne — odparła mrówka.
— Wiesz, do łatwych nie należy, ale idzie przywyknąć.
— Nic z tego, wracam do mrowiska.
— Serio?
— Tak postanowiłam.
— Twoja wola, ja nie mogę cię do niczego zmusić.
Mrówka podziękowała świerszczowi za gościnę, po wyjściu z jego nory udała się prosto w stronę mrowiska. Po drodze napotkała swój oddział i jego dowódcę. Zatrzymała się na ich widok, oni także przystanęli.
— Dzień dobry dowódco.
— Co tam młody?
— Mogę wrócić do mrowiska? — Zapytała mrówka.
— A co, już ci się znudziło leniuchowanie?
— Tak.
— Wiedziałem że tak będzie, my mrówki jesteśmy stworzone do pracy, czy tego chcesz czy nie, inaczej nie umiemy funkcjonować — odparł dowódca.
— Czyli mogę?
— A nie będziesz już marudzić?
— Nie będę!
— No to stawaj do szeregu, akurat idziemy do pracy.
— Dziękuję bardzo!
Tak więc młoda mrówka wróciła do swoich znajomych, razem z nimi pracowała, jadła i spała. To bardzo duża rodzina, która umie się jednak porozumieć i razem współdziałać. Warto brać z nich przykład. Mrówka chciała żyć sama, nic nie robić tylko leniuchować przez całe dnie. Niestety tak się nie da żyć, w grupie są bezpieczne i w razie czego jedna może liczyć na drugą. To jest więcej warte niż życie w pojedynkę, warto o tym pamiętać.
Dwa kamienie
Pewnego razu przy rzece, leżały sobie dwa kamienie, które tkwiły tam od bardzo dawna. Można by rzec że były tam od zawsze. Dużo widziały przez te wszystkie lata, jednak zawsze tkwiły w tym samym miejscu. Pierwszy kamień był z tego zadowolony, nie oczekiwał od życia niczego więcej. Na nim to siedziały różne osoby, które przywędrowały nad rzekę. Był to rybak który łowił ryby na obiad, dla swojej rodziny. Byli to chłopcy i dziewczęta, którzy letnią porą przychodzili nad wodę aby sobie w niej popływać. Czasem ktoś obok rozpalił sobie ognisko, aby upiec w nim ziemniaki lub jakieś kiełbaski. Przez dłuższą część roku nic się nie działo, czasem usiadł na nich jakiś ptak, który był spragniony i chciał się napić. Lub jakiś jeleń ostrzył sobie o nie, swoje poroże kiedy go swędziało. Pierwszemu z kamieni to pasowało, lubił tam leżeć i patrzeć na wszystko dookoła. Jednak drugi kamień, jego nieodzowny towarzysz, zaczął narzekać na swój los.
— Ale my mamy nudne życie — odparł do kolegi.
— Jak to?
— A no tak to, nic się tu nie dzieje.
— Czasami ktoś nas odwiedza — dodał pierwszy kamień.
— Niby tak, jednak jest to rzadkość.
— Jesteśmy nad wodą, widzimy wszystko.
— Nudy!!!
— Popatrz na te ryby, one przynajmniej pływają sobie gdzie chcą — odparł drugi kamień.
— Niby tak, jednak może je ktoś złowić a potem zjeść.
— A te zwierzęta, chodzą gdzie chcą.
— To prawda, jednak też są narażone na niebezpieczeństwa — odparł pierwszy.
— Nudy — dodał drugi.
— A co byś chciał robić?
— Podróżować po świecie.
— A skąd wiesz, jak tam jest?
— Nie wiem, ale dowiedziałbym się — odparł kamień.
— Po co ci to?
— Jestem ciekaw, jak jest gdzie indziej.
— Naprawdę?
— Tak i to bardzo.
— Może kiedyś się przekonasz.
— Kiedy?
— Nie wiem, w przyszłości.
— Nudy — odparł drugi kamień.
— Przestań narzekać — strofował go pierwszy.
— Bo co?
— Zakłócasz spokój jaki mamy.
— Co nam po nim? — Zapytał drugi.
— Popatrz, słonko pięknie świeci, ogrzewa nas.
— Ale to jest nudne!
— Doprawdy?
— Tak.
— To nie wiem, jak mam cię uszczęśliwić — odparł pierwszy.
— Gdyby tak ktoś przyszedł i mnie wziął, choćby do ręki, i zaniósł za to wzgórze.
— A tam będzie lepiej? — Zapytał pierwszy kamień.
— Będzie inaczej.
— No nie wiem, czy to jest dobry pomysł.
— Bardzo dobry.
— A może ja ci się znudziłem i moje towarzystwo? — Zapytał pierwszy.
Jednak drugi kamień nic nie odpowiedział, tylko patrzył leniwie na płynącą rzekę i jej mieszkańców czyli ryby. Miał do świata żal, że znajduje się w tym miejscu od wieków, więc już najwyższa pora aby to zmienić. Tylko nie wiedział jak ma to zrobić, bo przecież kamienie nie mają nóg aby mogły same się przemieszczać. Czas mijał, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem, przychodziła wiosna, potem lato, następnie jesień i zima. A nad brzegiem rzeki nic się nie działo, tak jak przed wiekami.
— Ja tak dłużej nie wytrzymam! — Narzekał drugi kamień.
— Nic ci nie poradzę, mi jest dobrze tak jak jest — odparł pierwszy.
— Bo ty masz małe wymagania.
— Możliwe, jednak jestem szczęśliwy.
— A ja nie!
Marudzeniom kamienia nie było końca, aż jego kolega powoli zaczynał mieć tego dosyć.
— Jak nie przestaniesz, to faktycznie coś się stanie.
— No i dobrze, na to czekam!
— To poproś niebo, może ciebie wysłucha — odparł pierwszy.
— Jak to?
— Normalnie, zwróć się do Stwórcy tego świata.
— Serio?
— Tak.
Ktoś powie, że kamienie nie umieją mówić a co dopiero się modlić. Jednak w bajkach wszystko jest możliwe, nie to co w życiu. Więc drugi kamień zaczął się modlić, dzień i noc, ale tak po cichu żeby nie przeszkadzać swojemu koledze. Pewnego dnia nad rzekę zajechał wóz, którego ciągnęły dwa konie. Woźnica zatrzymał się akurat przed nimi, zaczął się rozglądać i jego wzrok utkwił na drugim kamieniu. Wziął go do rąk, zaczął nim obracać, ważyć w dłoniach, w końcu wrzucił go na wóz. Tak samo zrobił z innymi kamieniami przy rzece, jednak kamienia numer jeden nie ruszył. Kiedy już miał załadowany wóz po brzegi, nachylił się nad wodą i umył ręce. W końcu usiadł na wozie, strzelił batem i konie ruszyły z ciężarem w kierunku wioski. Pierwszy kamień patrzył na to wszystko, co się działo i przecierał oczy ze zdziwienia.
— Jednak jego modlitwy poskutkowały — odparł sam do siebie.
— Ciekawe dokąd pojedzie?
Wóz z końmi i woźnicą zmierzał do wioski, tam chłop zajechał na swoje podwórze. Kiedy się w końcu zatrzymał, zszedł z wozu, wypiął konie z dyszla i zaprowadził je do stajni, następnie udał się do domu. Cały wóz kamieni stał tak kilka dobrych dni, nasz kamień numer dwa, jedyne co wtedy widział to tylko deski burty. Zaczęło się mu to nie podobać, zaczął więc narzekać jak to on miał w zwyczaju. Uspokajały go inne kamienie.
— Co się z tobą dzieje?
— Nudno tu jakoś — odezwał się do innych.
— A na co ty liczyłeś?
— Myślałem, że będzie lepiej niż nad wodą — odparł.
— A co ci tam nie pasowało?
— Wszystko.
— A teraz jest lepiej?
— Właśnie że nie — dodał kamień numer dwa.
— A na co liczyłeś kolego, że będą cię nosić na rękach jak swoje dzieci?
— My jesteśmy tylko kamieniami, większymi lub mniejszymi i tyle — dodał ktoś z tyłu wozu.
W końcu głosy umilkły, zastanawiano się jedynie, co dalej z nimi będzie, może zostaną ułożone w ogrodzie jako chodnik, lub inna ozdoba. W końcu po tygodniu bytowania na wozie, chłop zaczął zrzucać kamienie na kupę. Teraz nasz kamień, leżał na samym spodzie i nic nie widział. Następnego dnia przyszli sąsiedzi do gospodarza i zaczęli kopać fundamenty pod dom. Okazało się bowiem, że kamienie przywiezione znad rzeki posłużą jako fundament pod budynek. Kiedy dół był już wykopany, ludzie zaczęli mieszać piasek z cementem. Murarz zaczął brać kamienie jeden po drugim i układać je w dole, przekładając je zaprawą murarską. Nasz kamień miał pecha i poszedł do ziemi jako jeden z pierwszych. Kiedy murarz skończył swoją pracę, okazało się że kamień numer dwa jest głęboko w ziemi. Niestety tam już zostanie na wieki, dopóki będzie istniał budynek, który ludzie mieli wnieść. Nasz kamień bardzo posmutniał z tego powodu, już nigdy nie ujrzy słonka, wody i swojego przyjaciela znad rzeki, z którym tyle lat był razem. Zaczął żałować swojej decyzji o przeprowadzce, teraz doceniał to co miał przedtem, jednak było już za późno. Jego płacz jedynie powodował wilgoć w ziemi, nic więcej. On i jego koledzy będą musieli teraz znosić ciężar tego domu, który w przyszłości ludzie wybudują. Jego kolega znad rzeki, czyli kamień numer dwa, już zalazł sobie innego sąsiada do towarzystwa. Wiadomo że chłop nie zabrał wszystkich kamieni na wóz, jeszcze dużo ich tam zostało, ku uciesze tego kamienia który tam został. Czasem wspominał swojego marudnego sąsiada, nawet się zastanawiał, gdzie on teraz może przebywać. Jednak nie wiedział nic o jego smutnym losie, no bo skąd, nikt mu przecież o tym nie powiedział. Jedno jest pewne moi drodzy, w życiu bywa różnie, raz bywa lepiej a raz gorzej. Ale nie narzekajmy na swój los, bo może być z nami tak jak z tym kamieniem. Który miał dobrze, mimo to chciał jeszcze lepiej, a skończył jeszcze gorzej jak miał. Oczywiście szkoda mi tego kamienia, wam zapewne też, dla pocieszenia dodam że one nic nie czują, ani zimna ani ciepła. To tylko moja wyobraźnia dała im życie i marzenia. A może się mylę i faktycznie jest tak jak opisałem wyżej. Zostawiam jednak to do waszej dyspozycji, jaka jest prawda.
Mały wzrost
Był sobie pewien młodzieniec o imieniu Antek, który był inny niż jego rówieśnicy. Na czym polegała ta różnica? Otóż był niskiego wzrostu, kiedy jego koledzy mieli po 170 cm, on miał jedynie 150 cm. Bardzo mu z tego powodu dokuczali, śmiali się z niego mówiąc że jest niski i już taki pozostanie. Nawet jego sąsiadka, z którą bawił się nieraz w dzieciństwie, przestała się z nim spotykać. Po prostu go przerosła o głowę i głupio jej było z nim się zadawać. Mimo iż Antek był mądrym młodzieńcem, ponieważ w szkole miał same piątki. Chcąc nie chcąc stał się pośmiewiskiem całej wsi, tylko jego mama trzymała stronę chłopca.
— Zobaczysz Antosiu, jeszcze urośniesz.
— Ale kiedy mamo?
— Wkrótce — odrzekła matka.
— To znaczy za rok, za dwa?
— Tego nie wiem, ale wyrośniesz mój synku.
Antek próbował różnych sposobów, kiedy padał deszcz, potrafił godzinami stać przed domem. Ktoś życzliwy podpowiedział mu ten pomysł.
— Zobaczysz, deszcz cię podleje i urośniesz.
— Tylko musisz stać na dworze, jak będzie padać.
No i młodzieniec stał i mókł, aż się przeziębił i zachorował. Potem jedynie dostał opiernicz od matki, że uwierzył w takie bzdury, jakie mu koledzy podpowiedzieli. Kiedy to nie pomogło, zaczął pić dużo mleka, jeść surowe jajka. Jednak żadnych rezultatów nie było widać, jedynie miał mocne zęby i kości. Ktoś podsunął mu pomysł, aby powiesił się na linie za nogi i tak wisiał jakiś czas. Jednak wszystka krew napłynęła mu z nóg do głowy, i z tego powodu miał zawroty i nudności. Nie chciał skończyć jako karzeł, choć karły są jeszcze niższe, jednak dla niego nie było to żadnym pocieszeniem. Chodził więc smutny i zamknięty w sobie.
— Co się martwisz, nie pójdziesz do wojska — mówili koledzy.
— Takich malców nie biorą.
— Będziesz ciągnął broń po ziemi — śmiali się co niektórzy.
We wiosce, w ostatniej chałupie przy lesie, mieszkała pewna staruszka. Wszyscy uważali ją za wiedźmę, ponieważ znała się na zbieraniu ziół, z których robiła różne wywary. Nasz Antek postanowił pójść do niej po poradę, może ona będzie wiedziała jak mu pomóc — pomyślał sobie. Jak postanowił, tak zrobił, jednak o swoich planach nie mówił nikomu, nawet matce. Zebrał się na odwagę i ruszył do kobiety, jednak zrobił to pod wieczór, kiedy wszyscy będą w domach. Żeby go czasem ktoś nie zauważył, bo potem nie dadzą mu spokoju. Kiedy był już przy drzwiach do chaty, zapukał delikatnie czekając na odpowiedź. Po chwili drzwi się otworzyły, stanęła w nich staruszka z siwymi włosami i chustką na głowie.
— Czego chcesz młodzieńcze? — Zapytała.
— Mam prośbę do was.
— Jaką prośbę?
— Mogę wejść?
— Jeśli musisz — odrzekła.
Antek wszedł do chaty i zamknął za sobą drzwi. Rozejrzał się po izbie, wszędzie wisiały jakieś zioła i się suszyły. Wyglądało to dosyć dziwnie, jednak staruszce to nie przeszkadzało.
— To z czym przychodzisz? — Ponowiła pytanie.
— Babciu mam problem.
— Jaki, jesteś chory, coś ci dolega?
— Jestem zdrowy — odparł młodzieniec.
— Więc jaki masz problem?
— Jestem niskiego wzrostu.
— Widziałam w swym życiu niższych — dodała staruszka.
— Możliwe, ale ja cierpię z tego powodu.
— I chcesz żebym ci pomogła wyrosnąć? — Zapytała.
— Tak, jeśli to możliwe.
— Bo ja wiem.
— Czy znasz jakiś sposób na to, aby być wyższym?
— Czekaj, niech się zastanowię.
Staruszka usiadła za stołem, zaproponowała to też młodzieńcowi, który nie odmówił. Kiedy już oboje siedzieli, kobieta zaczęła myśleć, zbierać wiadomości w swojej pamięci, nawet przymknęła swoje powieki aby bardziej się skupić. W końcu po dłuższej chwili otworzyła z powrotem swoje oczy i spojrzała na Antka.
— Jest takie jedno zioło.
— Jakie zioło? — Zapytał zniecierpliwiony.
— Na wzrost — odparła staruszka.
— Masz je tutaj?
— Nie.
— A gdzie je mogę znaleźć?
— Rośnie daleko stąd.
— Jak daleko? — Dopytywał się młodzieniec.
— Ciężko mi rzec.
— Przypomnij sobie.
— Ja nigdy tam nie byłam, jedynie słyszałam o tym od mojej babci, że takie zioło istnieje.
— To gdzie mam po nie iść? — Niecierpliwił się młodzieniec.
— Jesteś jeszcze młody, a to daleka droga — odparła.
— Jestem zdecydowany!
— Na pewno?
— Tak!
— A jak coś ci się stanie?
— Niby co?
— No wiesz, świat jest wielki, różne niebezpieczeństwa czyhają po drodze.
— Trudno, może nic mi nie będzie — stwierdził Antek.
— Jak chcesz.
— To gdzie mam iść i jak wygląda to zioło?
— Musisz iść przez ten las, potem przez drugi, dojdziesz do góry, musisz ją przejść. Potem będzie rzeka, następnie znowu las i kolejna góra. A na tej górze jest krzew, którego owoce po ich zjedzeniu, dają moc kościom które rosną we śnie. Jednak nie możesz przesadzać z jedzeniem.
— Dlaczego? — Zapytał młodzieniec.
— Ponieważ gdy zjesz ich za dużo, to będziesz wtedy za wysoki.
— To co proponujesz babciu?
— Jeśli je znajdziesz, to jedz po jednym owocu dziennie. Kiedy już będziesz miał taki wzrost jaki potrzebujesz, wtedy przestaniesz je jeść.
— Zrozumiałeś mnie?
— Tak babciu.
— To dobrze.
— Ruszam jutro z rana — zdecydował Antek.
— Tylko uważaj na siebie.
— Będę uważał, dziękuję za radę.
— Drobiazg.
— Jeśli wrócę cały, przyjdę się pokazać — odparł.
— Będę na ciebie czekać — odparła staruszka.
Po tej rozmowie, młodzieniec opuścił chatę kobiety i udał się do swojego domu. Kiedy wszedł do kuchni, zastał swoją matkę siedzącą przy stole.
— A ty gdzie się podziewałeś? — Zapytała.
— Byłem z kolegami.
— Tak długo?
— Przepraszam mamo.
— Martwiłam się o ciebie — odparła matka.
— Jedz kolację i idź spać.
— Dobrze.
W nocy Antek nie mógł zasnąć, w swojej głowie snuł już plany podróży. Wiedział że musi wstać przed świtem, kiedy wszyscy będą jeszcze spali. Tak też zrobił, obudził się przed pianiem koguta, wziął ze sobą kawałek chleba i kubek na wodę. Więcej nic nie potrzebował, liczył na to że szybko tam dojdzie, zerwie kilka owoców i wróci z powrotem do domu. Kiedy wyszedł na dwór, było jeszcze ciemno, jednak to go nie przestraszyło. Ruszył więc przez wioskę w kierunku lasu. Kiedy już w nim był, cała odwaga nagle zniknęła. Usłyszał pohukiwanie sowy i ciarki przeszły mu po plecach, jednak nie zawrócił z obranej drogi tylko szedł dalej. Po jakimś czasie zaczęło się rozjaśniać, słonko wzeszło na niebie i zrobiło się raźniej na duchu. Po dwóch godzinach marszu postanowił chwilę odpocząć, usiadł więc pod drzewem i wyciągnął chleb zza pazuchy. Jednak nie jadł wszystkiego, tylko kawałek, resztę zostawił sobie na później. Kiedy się posilił, ruszył w dalszą drogę. Cały dzień zajęło mu przejście tego lasu, dobrze że szedł traktem a nie musiał się przedzierać przez zarośla. Kiedy w końcu z niego wyszedł, jego oczom ukazała się jakaś wioska. Postanowił w jednej z chat znaleźć nocleg, ponieważ słonko zaczęło chować się za horyzontem. Zaszedł więc na jedno z podwórek, przed chatą siedziała babcia z dziadkiem.
— Dzień dobry dobrzy ludzie.
— Dzień dobry młodzieńcze — odezwali się staruszkowie.
— Czy znajdę u was schronienie na noc?
— Czemu nie, miejsca w stodole jest pod dostatkiem — odparł dziadek.
— Dziękuję bardzo.
— A skąd to idziesz? — Zapytała go babcia.
— Mieszkam po tamtej stronie lasu — odparł Antek.
— To kawał drogi żeś przeszedł.
— To prawda.
— Może jesteś głodny?
— Mam jeszcze kawałek chleba — odparł młodzieniec.
— Zostaw sobie na potem, u nas dostaniesz chleb z masłem i mleko.
— Dziękuję bardzo, odwdzięczę się jutro za to.
— Nie trzeba — odparł dziadek.
— Nie lubię darmo jeść.
— Jak chcesz.
Staruszka przyniosła przed chatę dzban mleka i chleb z masłem. Antek usiadł na ławce obok nich i zaczął się częstować, jadł aż mu się uszy trzęsły.
— A za czym to idziesz młodzieńcze?
— Za wzrostem — odparł.
— Za wzrostem?
— Tak.
— I gdzie go chcesz znaleźć?
— Za górą, za rzeką, na kolejnej górze — dodał Antek.
— To strasznie daleko — zauważył dziadek.
— Wiem, ale dam radę.
Po kolacji, młodzieniec podziękował za poczęstunek i udał się do stodoły na spoczynek. Była tam duża kopa siana i słomy, na której się wygodnie ułożył. Był tak zmęczony całodziennym marszem, że nawet nie pamięta kiedy zasnął. Śniło mu się że jest wysoki i wraca szczęśliwy do domu, jednak kiedy się obudził dalej był taki jak przedtem. Wstał więc ze słomy i siana, otrzepał się z resztek posłania i udał się do studni, która była na podwórzu. Tam się umył, napił i postanowił odpracować wczorajszą kolację. Udał się do szopy, wziął siekierę z pieńka i zaczął rozrąbywać klocki z drewnem. To że był niskiego wzrostu, nie znaczyło wcale że nie ma siły. Miał jej pod dostatkiem, więc postanowił ją wykorzystać w szczytnym celu. Kiedy już porąbał wszystko co tam było, podszedł do studni napić się wody. Zastał staruszkę przy wejściu do chaty, która była zdziwiona tym że Antek wszystko drewno porąbał.
— Ranny ptaszek z ciebie — odparła.
— To prawda.
— Chodź na śniadanie młodzieńcze.
— Ale ja …
— Chodź, nie wstydź się, zarobiłeś uczciwie — odparła babcia.
Antek udał się do chaty, w kuchni siedział też dziadek który na nich czekał.
— Usiądź z nami do śniadania.
— Dziękuję.
Na stole było mleko, chleb, masło, miód i kawałek słoniny.
— Częstuj się.
— Smacznego!
— Wzajemnie.
No i zaczęli jeść, oboje dziadków patrzyło z podziwem na młodzieńca.
— Teraz starczy nam drewna na długi czas — odparł staruszek.
— Odwdzięczyłem się jak mogłem.
— Bóg ci zapłać!
Po śniadaniu Antek ruszył w dalszą drogę, na odchodnym dostał jeszcze chleb i słoninę od staruszków. Podziękował im za to grzecznie. Po kilku godzinach marszu doszedł do pierwszej góry, nie była zbyt wysoka, jednak musiał przedzierać się przez krzaki. Które były gęste i nie raz dostał gałęzią po twarzy, jak zapomniał się zasłonić. Kiedy w końcu stanął na jej szczycie, zbliżał się już wieczór, z wierzchołka zaczął obserwować zachód słońca. Położył się pod jednym z głazów i zasnął ze zmęczenia. Na kolację nic nie jadł, postanowił zostawić jedzenie na rano, kiedy ruszy w dalszą drogę. W nocy niebo zrobiło się takie gwiaździste, że aż przyjemnie było na nie patrzeć. Księżyc też wydawał się większy niż zwykle, może dlatego że znajdował się na górze, wszystko możliwe. Rano kiedy wstał, usiadł na kamieniu i zaczął się rozglądać dookoła. Znalazł krzewy z jagodami, które dobrze pasowały mu do chleba i słoniny. Kiedy się już posilił, wstał z ziemi i ruszył w dalszą drogę. Teraz miał o wiele lżej, ponieważ schodził w dół, musiał jednak uważać żeby się nie potknąć o jakiś kamień lub korzeń. Których w tym momencie nie brakowało. Kiedy w końcu znalazł się na dole, zachciało mu się pić.
— Tutaj gdzieś musi być ta rzeka, o której mówiła staruszka — pomyślał Antek.
Znalazł ją dopiero po dłuższej chwili, podszedł do brzegu, ukląkł i kubkiem zaczerpnął wody. Kiedy się już napił do syta i przemył spoconą twarz, usiadł nad jej brzegiem. Rzeka była dosyć szeroka, sprawdził kijem jej głębokość, miała powyżej dwóch metrów. Co oznaczało że na nogach jej nie przejdzie, bo się zwyczajnie utopi. Pływać nie umiał, usiadł więc na brzegu i zaczął myśleć jak ją pokona. Musi zbudować jakąś tratwę, inaczej nie zdoła się przeprawić na drugi brzeg. Kiedy tak myślał i myślał, zauważył nagle jak po przeciwnej stronie płynie jakaś łódka a w niej człowiek. Zaczął więc krzyczeć i machać rękami, aby zwrócić na siebie uwagę. W końcu rybak podpłynął w jego stronę.
— Co tak krzyczysz młodzieńcze, wypłoszysz mi wszystkie ryby — odparł mężczyzna.
— Przepraszam pana bardzo, muszę się przedostać na drugi brzeg a nie umiem pływać.
— Rozumiem.
Mężczyzna dobił łódką do brzegu.
— Wsiadaj młodzieńcze, ale ostrożnie.
— Dziękuję panu.
Antek znalazł się wreszcie w łódce, usiadł na desce żeby nie wypaść za burtę. Mężczyzna odbił od brzegu i zaczął wiosłować w przeciwnym kierunku. Prąd rzeczny był dosyć duży, więc musiał użyć więcej siły. W końcu po kilku minutach, dopłynęli do przeciwnego brzegu. Tam obaj wysiedli i wciągnęli łódkę na brzeg, zabezpieczając ją liną. Na dnie łódki leżało kilka ryb, zapewne mężczyzna złowił je wcześniej.
— Akurat miałem rozpalić ognisko i upiec ryby.
— Może zostaniesz ze mną i się posilisz? — Zapytał młodzieńca.
— Bardzo chętnie, jeśli to panu nie przeszkadza.
— Ależ skąd, będę miał z kim porozmawiać — odparł rybak.
— Nazbieraj tylko patyków.
— Już się robi — dodał Antek.
Mężczyzna w tym czasie wypatroszył ryby, umył je w rzece i nadział na kije, aby można je było upiec nad ogniem. Po dłuższej chwili, siedzieli już obaj przy ognisku, patrząc jak ogień trawi drewno.
— Dokąd zmierzasz? — Zapytał Antka.
— Wędruję do pewnego miejsca.
— Jakiego?
— Jest taka góra, na której rośnie krzew owocowy.
— Co to za owoce? — Spytał mężczyzna.
— Nie znam ich nazwy.
— A po co ci one?
— Podobno po ich zjedzeniu człowiek może urosnąć.
— Wierzysz w takie bajki? — Zapytał młodzieńca.
— Muszę wierzyć.
— Dlaczego?
— Widzi pan, jaki jestem niski.
— Widziałem jeszcze mniejszych.
— Możliwe, ale to mi przeszkadza.
— W czym?
— Śmieją się ze mnie koledzy i koleżanki — odparł Antek.
— W taki razie to nie koledzy.
— Dlaczego pan tak twierdzi?
— Skoro nie potrafią ciebie zaakceptować takiego jakim jesteś — odparł mężczyzna.
— Możliwe, że ma pan rację, jednak nie zmienia to faktu że jestem niski.
— Nawet moja dziewczyna, odwróciła się ode mnie.
— To przykre.
— To prawda, jest wyższa o głowę ode mnie.
— Więc wierzysz, że te owoce ci pomogą?
— Tak powiedziała staruszka z naszej wsi — odparł młodzieniec.
— To jakaś znachorka?
— Zna się na ziołach, może jeszcze na czarach, tego nie wiem.
— A co będzie, jeśli nie zadziałają?
— To trudno, pogodzę się z losem.
— Mądrze powiedziane.
— Jednak mam nadzieję i to dużą.
Kiedy tak rozmawiali, ryby dążyły się upiec, mężczyzna ściągnął je z ognia. Jedną dał Antkowi a drugą wziął sobie.
— Posól ją sobie i możesz jeść — odparł.
— Niestety nie mam chleba.
— Ale ja mam!
Antek wyciągnął chleb zza pazuchy i podzielił się nim z mężczyzną. Teraz już obaj spożywali posiłek, który bardzo im smakował.
— Dobra ta ryba — odparł z uśmiechem.
— Smakuje ci?
— Bardzo.
— To mnie cieszy.
Kiedy skończyli jeść, Antek podziękował mężczyźnie za poczęstunek, szykując się do dalszej drogi.
— Idziesz już?
— Tak.
— Za niedługo słonko zajdzie, gdzie będziesz spał?
— Coś się znajdzie po drodze — odparł młodzieniec.
— Jak chcesz, to możesz przenocować u mnie — zaproponował rybak.
— Jest pan bardzo miły, daleko pan mieszka?
— Niedaleko, we wiosce.
— No dobrze, zgadzam się.
Mężczyzna dogasił ogień, zabrał resztę ryb z łódki, wsadził je do lnianego worka i zarzucił go sobie na plecy.
— No to w drogę — zainicjował.
Obaj ruszyli polną drogą w stronę wioski, po dwóch kilometrach byli już na miejscu. Kiedy weszli do chaty rybaka, jego żona ich przywitała.
— A kogoż my tu mamy? — Zapytała.
— Chłopak wędruje po świecie, zaprosiłem go na noc.
— Dzień dobry pani.
— Dzień dobry.
— W takim razie zapraszam do stołu.
Kobieta nalała świeżego mleka do kubków i ukroiła chleba.
— Częstuj się młodzieńcze.
— Dziękuję pani.
— Dokąd to idziesz? — Zapytała żona rybaka.
Antek opowiedział jej swoją historię, taką samą jaką mówił jej mężowi. Kobieta mocno się zdziwiła, jednak nie odbierała nadziei na powodzenie misji młodzieńca.
— Jeśli w to mocno wierzysz, może faktycznie ci pomogą — odparła z uśmiechem.
— Ja też na to liczę.
Po kolacji młodzieniec udał się do stodoły, proponowano mu nocleg w izbie ale podziękował, wolał spać na sianie tak jak lubił. Tym razem też szybko zasnął, widocznie był zmęczony kolejnym dniem podróży. Ciekawe jak na jego zniknięcie zareagowała matka? Przecież nic jej o swoich planach nie mówił, wiedział że się na to nie zgodzi. Więc postanowił wyjść z domu bez pożegnania, może to niegrzecznie z jego strony, jednak nie miał innego wyjścia. Ma tylko nadzieję że po powrocie do domu, wybaczy mu to głupie posunięcie, jakiego się dopuścił. Rano obudziło młodzieńca pianie koguta, jak to zwykle na wsi bywa. Usiadł na sianie, mocno się przeciągnął i udał się do studni aby się umyć. Chciał się pożegnać z rodziną rybaka i iść dalej, ale kobieta nalegała żeby zjadł z nimi śniadanie, więc się na to zgodził.
— Lubisz jajecznicę? — Zapytała żona rybaka.
— Lubię.
— To usmażę jajka.
Po śniadaniu, Antek pożegnał dobrych ludzi i ruszył w dalszą drogę. Przed nim był kolejny las, który musiał pokonać. Kiedy to zrobił, znalazł się przed wejściem na górę, na której to niby miał znajdować się krzew z owocami. Jednak wzniesienie było dosyć strome, usiadł więc na chwilę żeby odpocząć i nabrać sił na jego pokonanie. Czy wejdzie na szczyt zanim zapadnie zmrok? Tego nie wiedział, jednak musiał spróbować, po to przecież tu przyszedł. W końcu wstał z ziemi i ruszył pod górę. Szedł powoli trzymając się gałęzi, uważając aby nie spaść w dół. Pot lał mu się po czole, jednak nie ustawał w wysiłku. Słonko powoli chowało się za horyzont, kiedy w końcu dotarł do krzewu z owocami. Usiadł naprzeciw niego aby odpocząć, siedział teraz i spoglądał na gałęzie z czerwonymi owocami. Miał ogromne pragnienie, owoce wydawały się soczyste i było ich dużo. Ale przypomniał sobie słowa staruszki.
— Zjedz tylko jeden owoc dziennie.
— Na drugi dzień zmierz swój wzrost.
Antek postanowił zrobić tak, jak mu poleciła babcia. Zaznaczył na pobliskim drzewie swoją wysokość, następnie zerwał jeden owoc i go zjadł. Był soczysty i bardzo pożywny, więc poczuł pełność w brzuchu. Postanowił położyć się pod drzewem i zasnąć, akurat zapadał zmrok. W nocy przyśniła mu się jego matka, która wołała go po imieniu. Obudził się n chwilę, jakby przeczuwał jakieś nieszczęście, jednak po chwili się uspokoił i zasnął ponownie. Kiedy rano otworzył oczy, było już jasno, ptaki na niebie fruwały radośnie. Wstał więc i podszedł do drzewa aby się zmierzyć, kiedy zrobił kreskę i się odsunął, zauważył że jest różnica. Na jego oko o jakieś pięć centymetrów jest teraz wyższy.
— A więc potrzebuję zjeść sześć owoców, żeby być wysoki na 180 cm — zauważył.
Jeden owoc już zjadł, więc pozostaje zjeść jeszcze pięć. Urwał więc owoce z krzewu i zjadł je jedno po drugim, napełniając tym swój brzuch do pełna. Kiedy to uczynił, postanowił zejść z góry na dół. Jednak zejście też mu trochę zajęło, ze względu na stromość zbocza. Kiedy był już na dole, dzień chylił się ku końcowi. Więc nie było sensu iść dzisiaj dalej, postanowił że się prześpi a rano ruszy w drogę powrotną. Kiedy następnego ranka się obudził, nie wierzył własnym oczom, był wysoki i jakby bardziej zbudowany. Czyżby te owoce dodały mu siły? Wszystko możliwe, zastanawiał się nad jedną rzeczą, czy nie narwać sobie owoców na zapas? Jednak rozum mu podpowiadał, że zgniją one po drodze. A jeść ich i tak już nie mógł, bo byłby wtedy za wysoki. Postanowił więc ruszyć w drogę powrotną do domu, jednak chciał się pokazać swoim znajomym. Wstąpił więc do rodziny rybaka, tam ze zdziwienia aż oniemieli.
— Ty naprawdę wyrosłeś! — Odparli zaskoczeni.
— Więc to była prawda!
Cieszyli się razem z nim tym co się stało, do tej pory nie spotkali się z czymś takim. Słyszeli o jakichś czarach i marach, ale to zawsze wkładali między bajki. Po odwiedzinach ruszył dalej, kiedy dotarł nad rzekę, nie musiał korzystać z łódki. Okazało się że umie już pływać, więc ruszył wpław przez wodę. Po dłuższej chwili, znalazł się po drugiej stronie rzeki. Tam odczekał chwilę aż jego ubranie wyschnie, następnie ruszył dalej. Teraz drogę pokonywał szybciej niż wcześniej, miał dłuższe nogi i więcej siły, dzięki tym czarodziejskim owocom. Pod wieczór dotarł do wioski, gdzie mieszkali staruszkowie. Zapukał do ich drzwi żeby się im pokazać, kiedy go zobaczyli, z początku nie poznali młodzieńca. Jednak głos mu się nie zmienił.
— Dobry wieczór, to ja Antek!
— To naprawdę ty? — Zdziwili się oboje.
— To ja.
— Aleś wydoroślał, ho ho.
— Wejdź młodzieńcze, akurat jemy kolację.
— Dziękuję za zaproszenie.
Przy stole Antek opowiedział im wszystko co przeżył, ze szczegółami.
— Szkoda że te owoce nie pomagają odmłodnieć — dodał dziadek.
— A po co ci być młodym? — Spytała go żona.
— Myśmy już swoje przeżyli.
— Masz rację kochanie, tak tylko sobie powiedziałem.
Następnego dnia młodzieniec pożegnał się ze staruszkami, podziękował im za wszystko i ruszył w dalszą drogę. Szedł przez cały dzień, robiąc krótką przerwę na odpoczynek. W końcu pod wieczór dotarł do swojej rodzinnej wioski, jednak nie szedł od razu do domu. Tylko zajrzał do staruszki, która go wysłała w drogę. Kiedy i ona go zobaczyła, uśmiechnęła się na ten widok.
— Jednak moja babcia mówiła prawdę, jest taki owoc.
— To prawda babciu.
— Widzę że urosłeś i zmężniałeś.
— Dzięki tobie — odparł z uśmiechem.
— Nie, drogi Antku, dzięki sobie i wierze we własne siły. Ja za ciebie tej drogi nie przebyłam, zrobiłeś to sam.
— Ale to ty mi powiedziałaś o tym krzewie — odparł.
— To prawda.
— Dlatego jeszcze raz ci dziękuję za pomoc.
— Nie ma za co.
Kiedy Antek pożegnał się ze staruszką, było już ciemno na dworze. Ruszył więc do swojego domu aby pokazać się matce. Kiedy wszedł do chaty, jego matka akurat ścieliła łóżko.
— Dobry wieczór mamo — odezwał się młodzieniec.
— Antek to ty?
— Tak, ja.
— A ja już ciebie opłakiwałam, gdzieś się podział, zniknąłeś bez słowa!
— Musiałem to zrobić, inaczej byś mnie nie puściła — odparł syn.
— Ale wyrosłeś, co się stało?
— To długa historia — odparł z uśmiechem.
— Pewnie jesteś głodny, usiądź dam ci jeść.
— Dziękuję mamo.
Matka podeszła do syna i go przytuliła do siebie, teraz to on był już wyższy od niej o głowę albo i więcej. Po kolacji i długiej rozmowie z matką, Antek położył się w swoim łóżku. Następnego dnia wyszedł przed dom, aby nabrać wody ze studni. Akurat zauważyła go jego sąsiadka, dawna jego miłość. Spojrzała na niego, ledwo go poznając, uśmiechnęła się do niego zagadując.
— Antek, to ty?
— To ja — odparł grzecznie.
— Zmieniłeś się, wydoroślałeś — zauważyła.
— To prawda.
— Gdzie byłeś tyle dni?
— Daleko.
— Aleś ty wysoki!
Dziewczyna zaczęła się do niego przymilać, spodobał się jej teraz, był wysoki i przystojny. Jednak Antek dobrze pamięta, jak z niego drwiła i przestała się z nim przyjaźnić, tylko dlatego że był niskiego wzrostu.
— Nie masz mi chyba za złe.
— Ale co?
— No wiesz, za te słowa co mówiłam.
— Nie mam do ciebie żalu.
— To dobrze, może się spotkamy po obiedzie, pójdziemy na spacer? — Zapytała.
— Wiesz co, mam dużo pracy w domu, długo mnie nie było — odparł jej.
— Aha, rozumiem, no trudno, może innym razem?
— Może.
Antek zrozumiał jedno, jeśli nie szanują ciebie ludzie, takim jakim jesteś, to po zmianie ich zachowanie względem ciebie, będzie sztuczne i nieprawdziwe.
Dwie siostry
Pewien król miał dwie córki na wydaniu, jednak nie mógł znaleźć dla nich mężów. I to nie dlatego że nie było żadnego królewicza w okolicy, tylko z całkiem innego powodu. Otóż córki królewskie były bardzo rozpieszczone, z tego względu że nie wychowywała je matka. Która to zmarła przy ich narodzeniu. Król aby wynagrodzić im brak matki, pozwalał dziewczynkom na wszystko czego sobie zapragnęły. To z perspektywy czasu, okazał się zły pomysł, ponieważ obie siostry miały pstro w głowach. Nie wiedziały co to praca, nie wiedziały co to obowiązek. Nie znały nawet słowa proszę, dziękuję, przepraszam. Słowem były pyszne, zarozumiałe, wścibskie i lubiły robić na złość każdemu kto miał z nimi styczność. Król oczywiście bardzo nad tym faktem ubolewał, jednak nic nie mógł zrobić, ponieważ kochał swoje córki nad życie. Jego nadopiekuńczość wypaczyła ich widzenie świata, dlatego martwił się o ich przyszłość. Co będzie, kiedy jego zabraknie i królestwo pozostanie w rękach sióstr? Stanie się rzecz straszna, ludzie będą gnębieni i poniewierani, zmuszani do spełniania zachcianek rozwydrzonych królewien. Władca zastanawiał się nad tym, jak rozwiązać ten problem, żeby uratować królestwo i nie skrzywdzić swych córek. Wystosował więc apel do swoich podwładnych, kto ożeni się z jedną z jego córek, ten dostanie koronę i królestwo we władanie po śmierci króla. Zgłosiło się kilku śmiałków, zwabionych obietnicą bogactwa. Jednak kiedy poznali bliżej owe córki króla, brali nogi za pas i uciekali z zamku gdzie pieprz rośnie. Nikt nie mógł wytrzymać w ich towarzystwie, ponieważ księżniczki pokazywały się z jak najgorszej strony.
— Takich księżniczek, o ja jeszcze nie widziałem — odparł jeden.
— One są straszne! — Wykrzyczał drugi.
— Co za rozwydrzone dziewuchy! — Napomknął trzeci.
Nie pomogły prośby i groźby króla, w stosunku do przybyłych śmiałków. Królewicze woleli zostać wtrąceni do lochów, niż stać się mężami owych sióstr. Tak mijały tygodnie, miesiące i kolejne lata. Królewny stały się po prostu starymi pannami, jeszcze trochę a jednej i drugiej stuknie trzydziestka. Król już był w podeszłym wieku, poruszał się o lasce i cały czas się martwił. Nawet sąsiednie królestwa nie chciały najechać zamku, bo wiedziały co zastaną na miejscu. Król stracił już nadzieję na ożenek swych córek, kiedy pewnego dnia do zamku zawitał młodzieniec. Miał nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, jednak był postawny i przystojny, jak nikt z jego poprzedników. Oczywiście król przyjął go na audiencji, w swojej sali tronowej. Młodzieniec ukląkł przed władcą i się odezwał.
— Witam najjaśniejszego króla!
— Witaj młodzieńcze.
— Co ciebie do mnie sprowadza? — Zapytał król.
— Czy oferta jeszcze aktualna?
— Chodzi ci o moje córki?
— Tak panie.
— Jak najbardziej.
— Kim jesteś, jeśli można spytać?
— Jestem książę Wacław.
— Skąd pochodzisz?
— Z sąsiedniego królestwa — odparł śmiałek.
— Nigdy o tobie nie słyszałem — dodał król.
— Ponieważ jestem nieślubnym dzieckiem króla Stanisława.
— Ach tak!
— To którą z moich córek chcesz poślubić?
— To się okaże — odparł książę.