E-book
5.45
drukowana A5
47.55
Marcel Kos i Ogrody Flory

Bezpłatny fragment - Marcel Kos i Ogrody Flory


Objętość:
261 str.
ISBN:
978-83-8245-438-3
E-book
za 5.45
drukowana A5
za 47.55

Siostrom, bez których ta książka nadal byłaby szkicem w szufladzie

Rozdział I. Dom, którego nie ma

Marcela obudziło ciche wołanie. Leżał i nasłuchiwał, wbijając wzrok w półmrok pokoju, ale dobiegało do niego tylko miarowe tykanie zegara i kołatanie jego własnego serca. W uszach nadal dźwięczał mu męski, znajomy głos powtarzający jak echo: „Marcel, Marcel, Marcel…”.

Po chwili zdołał się uspokoić i przekonać sam siebie, że to był tylko sen. Przymknął oczy, żeby znów zasnąć, ale w tej samej chwili rozdzwonił się budzik. Marcel krzyknął z zaskoczenia i spadł z łóżka.

Pacnął ręką, żeby wyłączyć alarm i podniósł się z podłogi. Zanim odsłonił okno, zerknął podejrzliwie na Roberta, kaktus stojący na parapecie.

— A może to ty mnie wołałeś? — zapytał niepewnie, a Robert zadygotał, jakby zrozumiał jego słowa. Marcel puknął się w czoło. — Oczywiście, że nie, kaktusy nie mówią.

Poranek był szary i przygnębiający. Niebo pokrywały czarne chmury mieszające się z dymem kominów pobliskiej fabryki, a deszcz, który z nich siąpił, zostawiał na szybie brudne smugi.

Marcel westchnął ciężko. Niby nie spodziewał się zastać za oknem niczego innego, ale jednak odmiana w postaci słonecznego dnia byłaby bardzo przyjemna. Obiecał sobie w duchu, że porozmawia z tatą o przeprowadzce nad morze. Zamierzał odejść od okna, gdy coś przykuło jego uwagę.

Wytężył wzrok, omiatając spojrzeniem wąską osiedlową drogę z popękanym chodnikiem, rzędy bladoróżowych bloków i słup energetyczny górujący nad tym wszystkim niczym wieża strażnicza. Nie dostrzegł tam niczego nadzwyczajnego, dlatego pomyślał, że nie był jeszcze do końca rozbudzony i umysł płatał mu figle.

W mieszkaniu panowała cisza. Nie było słychać porannej krzątaniny, co oznaczało, że tata musiał już być w pracy. Na kuchennym stole Marcel znalazł kubek z niedopitą kawą i zawiniątko z folii aluminiowej, w którym, jak wiedział, były kanapki na jego drugie śniadanie.


W drodze do szkoły często korzystał ze skrótów — wydeptanych ścieżek wiodących między blokami. Właśnie skręcił w jeden z nich, kiedy gdzieś w pobliżu usłyszał głosy. Najbardziej donośny i paskudny rozpoznał natychmiast. Należał do Kozackiego, dryblasa siejącego postrach w okolicy. Marcel niestety był łatwym celem. Jego delikatna, gładka jak brzoskwinia twarz, włosy w kolorze słomy i jasne zielone oczy czyniły go idealnym obiektem zaczepek.

Nie mając zamiaru narażać się Kozackiemu, przystanął w ciemnej bramie i ruszył dalej dopiero wtedy, kiedy głosy ucichły.

Niespecjalnie przepadał za szkołą. Chociaż mieszkali z tatą w tym miasteczku od kilku miesięcy, inne dzieciaki nadal uważały go za nowego. Jemu samemu nie bardzo to przeszkadzało, ale wiedział, że martwiło to tatę.

— Przywitajcie, proszę, nowego kolegę. — Głos wychowawczyni oderwał Marcela od książki, którą dyskretnie czytał pod ławką.

Marcel podniósł głowę i zobaczył czarnowłosego chłopaka w przetartych ciemnych dżinsach i zbyt obszernym swetrze. Jego oliwkowa karnacja sprawiała, że stojąca przy nim nauczycielka wyglądała, jakby wytarzała się w mące.

— To jest Oskar Gąska — przedstawiła go. Kilka osób zaśmiało się na dźwięk jego nazwiska. — Oskarze, usiądź obok Marcina.

— Marcela — poprawił ją cicho, bo to na niego patrzyła. Zresztą tylko krzesło obok niego było puste.

Oskar w milczeniu zajął swoje miejsce. Zanim usiadł, rzucił Marcelowi szybkie spojrzenie.

Na przerwie Marcel schował się w swoim ulubionym kącie przy kaloryferze, z którego miał doskonały widok na cały korytarz. Z tego miejsca mógł też niepostrzeżenie zniknąć, gdyby zauważył zbliżającego się Kozackiego. Początkowo, zanurzony w książce, nie zdawał sobie sprawy, że ktoś na niego patrzy, ale kiedy przy przewracaniu strony podniósł głowę, napotkał wzrok Oskara. Chłopak stał samotnie po drugiej stronie korytarza. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami, aż w końcu Oskar ruszył w jego stronę. W tym samym momencie przy kaloryferze niedaleko Marcela usiadły dwie chichoczące dziewczyny z ich klasy. Na ten widok Oskar przystanął w pół kroku, a potem odwrócił się i zniknął w tłumie.

Marcel ponownie utkwił wzrok w książce, ale nie skupiał się na treści. Docierała do niego rozmowa dziewczyn:

— Słyszałam o tym nowym. Mieszka z ojcem przy Smolnej. Nikt nigdy nie widział jego matki.

Marcel poczuł nić porozumienia z Oskarem. On też nie znał swojej mamy. Umarła, gdy był niemowlęciem. Tak przynajmniej utrzymywał tata, który nigdy nie wspominał ani o niej, ani o pozostałych członkach rodziny.

Pewnego dnia Marcel odkrył zdjęcie, na którym była grupka uśmiechniętych ludzi.

— Kto to jest? — zapytał wtedy.

— Nasza rodzina. — Tata ze smutkiem schował zdjęcie. — Wszyscy od dawna nie żyją.

Podobizny mamy nigdy nie widział.

— Wyrzucili go z szóstki, podobno kogoś pobił — ciągnęła rozmowę dziewczyna.

— Świetnie, kolejny dziwak — skwitowała druga.

Nagle obie spojrzały w kierunku Marcela.

— Co się gapisz? — warknęły i odeszły.

Marcel zatrzasnął książkę i zasępił się. Zawsze nowy, zawsze dziwny.

Wrócił wspomnieniem do wydarzenia sprzed kilku miesięcy. Wówczas tata w środku nocy nerwowo spakował Marcelowi najpotrzebniejsze rzeczy. Wybiegli z mieszkania na ostatni autobus odjeżdżający spod ich kamienicy, wskoczyli do pociągu i w ciągu kilku godzin znaleźli się w tym miasteczku.

Marcel wiele razy próbował wymóc na tacie wyznania, co się wówczas wydarzyło. Jednak ten zawsze patrzył na niego ze zbolałą miną i obiecywał, że kiedyś mu o wszystkim opowie. „Jak tylko podrośniesz, będziesz wiedział, po co to wszystko”. Mina taty sprawiała, że Marcel nie naciskał.


Tuż po ostatniej lekcji pospiesznie wrzucił swoje rzeczy do plecaka i pobiegł w kierunku biblioteki. Mieściła się w niskim, szarym budynku i składała się z jednego pomieszczenia, którego większą część zajmowały proste regały. Pod wysokimi oknami stały stoły i niewygodne drewniane krzesła. Lampy rzucały na wszystko białe, szpitalne światło, a jedynymi roślinami były paprotki poustawiane na półeczkach pod sufitem. Część biblioteczną od czytelniczej oddzielało biurko bibliotekarki, pani Kolskiej.

— Dzień dobry, Marcelu! — przywitała go pani Kolska, kiedy podał jej książkę. — Jak ci się podobała? Masz ochotę na coś nowego?

Przytaknął, a pani Kolska zachęciła go, żeby pokręcił się między regałami. Marcel zanurzył się w specyficznym zapachu starych kartek, kurzu i zbutwiałego drewna. Gładził kolorowe grzbiety poustawiane na półkach, szukając odpowiedniego tytułu. W końcu wyciągnął taki, który najbardziej do niego przemówił.

— O tak, to coś dla ciebie! — pochwaliła jego wybór pani Kolska.

Wracając do domu, czuł na karku dziwne mrowienie. Zrzucił to na chłodne powietrze i szczelniej otulił się kurtką. Już z końca swojej ulicy dostrzegł światło w kuchennym oknie — znak, że tata był w mieszkaniu.

Nagle mrowienie na karku przeszło w dreszcz, jakby intuicja dawała mu znać, że ktoś obserwował go z ukrycia. Marcel przyspieszył kroku, bojąc się, że gdzieś w krzakach czaił się Kozacki. Z ulgą wszedł na klatkę swojego bloku. Już od progu mieszkania poczuł intensywny pomidorowy zapach.

— Ach, jesteś w sam raz! — powiedział tata, a jego twarz zniknęła w parze z odlewanego makaronu. — Jak było w szkole? — zapytał, kiedy usiedli do obiadu.

Marcel z ustami pełnymi gorącego sosu wzruszył ramionami.

— Znośnie — odparł po chwili. — A jak praca? — zapytał, a tata wzruszył ramionami, naśladując jego gest.

— Znośnie — powiedział i obaj się zaśmiali. — Wydaje mi się, że ich ogród jest do odratowania.

Po kolacji usiedli na starej kanapie w salonie i obejrzeli w telewizji Scooby Doo. Później tata przysnął na jakimś mrocznym filmie, więc Marcel pogrążył się w książce, którą wypożyczył z biblioteki. Było już dobrze po północy, kiedy tata się ocknął i zwymyślał Marcela, że o tej porze nie był jeszcze w łóżku.

Tej nocy Marcel nie spał dobrze. Budził się co chwilę, czując w podbrzuszu niepokojący ścisk, jakby rano miał mieć sprawdzian, o którym zapomniał. W końcu, kiedy zegar wybił siódmą, postanowił wstać. W swoim zwykłym rytuale przywitał się z Robertem i rozsunął zasłony, chcąc sprawdzić pogodę.

Na początku nie uwierzył w to, co zobaczył. Przetarł oczy i uszczypnął się w ramię, a kiedy i to nie pomogło, delikatnie klepnął się w policzek. Na osiedlu naprzeciwko, wciśnięty pomiędzy trzypiętrowe bloki stał mały, kamienny domek. Za wysokim, omszałym murkiem otaczał go bujny ogród. Z długiego, poskręcanego na kształt sprężyny komina wzbijał się w niebo błękitny dym.

Czy ktoś mógł zburzyć blok i na jego miejscu wybudować kamienny dom w ciągu zaledwie jednej nocy? I dlaczego ten ogród wyglądał, jakby zalewało go pełne słońce, skoro niebo naokoło było czarne od chmur?

— Tato! — zawołał, ale odpowiedziała mu cisza. — Czy ja zwariowałem? — zapytał Roberta, a ten zadygotał.

W drodze do szkoły uważniej przyjrzał się domkowi. Nad ogrodzeniem pochylało się stare drzewo, a rosły na nim owoce obrośnięte jaskrawo żółtą sierścią (Marcel wzdrygnął się z obrzydzeniem). Dym, który sączył się z komina, nie docierał do czarnych chmur, rozwiewając się nagle jak para.

Marcel ostrożnie zbliżył się do kamiennego murku otaczającego dom i odważył się go dotknąć. Kamień i mech pod jego palcami były jak najbardziej realne i… suche. Drobny deszcz, który siąpił przez cały ranek, zdawał się na nich nie osiadać. Marcel wytężył wzrok, by dostrzec coś przez kwieciste firanki. Zdawało mu się, że widzi błysk ognia z kominka i zarys mebli. Przemknęło mu przez myśl, że mógłby wejść do ogrodu i bardziej zbliżyć się do okna, gdy nagle gdzieś z głębi domu dobiegło szczekanie psa. Firanki się rozsunęły i Marcel, zamiast odbicia swojej twarzy w szybie, dostrzegł inną twarz — pomarszczoną i surową. Cofnął się gwałtownie. Staruszka patrzyła na niego bez zmrużenia okiem, popijając coś z filiżanki. Marcel odwrócił się w miejscu i pobiegł w kierunku szkoły, starając się przezwyciężyć pokusę, żeby obejrzeć się za siebie.

Przez większą część dnia nie mógł się skupić, bo jego myśli uciekały w stronę tej tajemniczej chatki. W końcu postanowił zwolnić się z lekcji. Zdołał przekonać wychowawczynię, że nie było potrzeby alarmowania taty i że sam potrafił dotrzeć do domu.

Drobny deszcz przerodził się w lodowatą ulewę. Zamiast od razu iść do mieszkania, Marcel pobiegł w stronę biblioteki, a zanim tam dotarł, przemókł i zmarzł na kość.

— Marcel! — zdziwiła się pani Kolska, której najwyraźniej przerwał czytanie. — Jesteś cały przemoczony! — Szybko podała mu papierowy ręcznik. — Skończyłeś już tamtą książkę? Nie? Głód nowości? Doskonale rozumiem. Wybierz coś szybko i usiądź przy kaloryferze, bo się przeziębisz. Zaparzę ci herbatę. Dzisiaj mam pokrzywową, lubisz?

Marcel przytaknął i zniknął między regałami, tym razem jednak nie wśród książek przygodowych. Kiedy wybrał już kilka zachęcająco brzmiących tytułów, zaniósł je do stołu przy wysokim oknie i rozłożywszy je na blacie, zabrał się za wertowanie.

Pani Kolska usiadła naprzeciwko. Postawiła przed nim parujący kubek.

— Dziękuję — odparł.

Wzięła do ręki jedną z książek.

— Budowa domu w tysiącu krokach, zamierzasz zostać inżynierem?

Marcel pokręcił głową, przeglądając książkę o omamach wzrokowych. Już spis treści powiedział mu, że nie uzyska w niej odpowiedzi na swoje pytania.

— Czy… — zawahał się, podnosząc wzrok na panią Kolską. Bibliotekarka patrzyła na niego przenikliwym spojrzeniem, które Marcel widywał tylko u osób lubiących książki. — Czy myśli pani, że da się zbudować kamienny dom w ciągu jednej nocy?

— Wiesz… — powiedziała ostrożnie. — Nie jestem ekspertką w tym temacie, ale wydaje mi się, że to niemożliwe… Czy masz jakiś problem? Chciałbyś o czymś porozmawiać? Chcesz mieć własny dom? To coś z tatą? — ostatnie z pytań zadała szeptem.

Marcel sam nie wiedział, czy chciał się jej zwierzać z tego, co widział. Przez chwilę myślał, że ktoś lubiący książki i niestworzone historie będzie odpowiednim powiernikiem takich tajemnic, ale nagle poczuł, że pani Kolska jednak go nie zrozumie.

Zanim odpowiedział, drzwi biblioteki otworzyły się i do środka wpadła grupka przemoczonych nastolatków. Pani Kolska przeprosiła go i odeszła do swojego biurka, żeby ich obsłużyć. Korzystając z tego zamieszania, Marcel wepchnął do plecaka dwie książki o budownictwie, nabazgrał krótką notkę informującą panią Kolską, co wypożyczył i wymknął się z biblioteki.

Ulewa ustała, znów zmieniając się w delikatny deszcz. Marcel już z daleka wypatrzył błękitny dym. Tajemniczy dom stał na swoim miejscu, otoczony tym samym ogrodem oświetlonym słonecznym blaskiem, mimo że całe niebo szczelnie zakrywały chmury.

Taty nie było w mieszkaniu. Marcel odgrzał sobie resztki obiadu z poprzedniego dnia i zaszył się w swoim pokoju, usiłując skupić się na czytaniu, chociaż z góry dobiegała głośna kłótnia sąsiadów. Włączył radio, chcąc zagłuszyć krzyki, ale zaraz ktoś załomotał do drzwi mieszkania, więc szybko ściszył muzykę. Rozpraszał go nie tylko hałas z góry, ale także świadomość, że wokół niego działo się coś dziwnego. Książki z biblioteki utwierdziły go w przekonaniu, że to nie było możliwe, żeby ta chatka stanęła na osiedlu w ciągu jednej nocy. Wyglądało więc na to, że zwariował.

Gdy tata wrócił do domu późno w nocy, Marcel był już w półśnie. Mężczyzna zajrzał do pokoju syna, jakby chcąc się upewnić, że wszystko w porządku i z cichym szmerem poszedł spać do siebie.

Rano, pierwszym, co zrobił Marcel, było wyskoczenie z łóżka i wyjrzenie przez okno. Chatka nie zniknęła. Staruszka stała na swoim posterunku ze wzrokiem utkwionym prosto w jego twarzy. Marcel poczuł na karku dreszcz. Ta kobieta sprawiała wrażenie, jakby doskonale wiedziała, kim był, ale on nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej ją widział. Pobiegł do szkoły, czując się po drodze jeszcze bardziej nieswojo niż poprzedniego dnia.

Na pierwszej lekcji nie zwrócił uwagi na nieobecność Oskara. Dopiero kiedy ten przyszedł w połowie drugich zajęć i bez słowa zajął miejsce obok niego, Marcel przypomniał sobie, że siedzieli razem. Rzucił mu szybkie spojrzenie. Oskar wyglądał na zmęczonego. Siedział bez ruchu, patrząc przed siebie pustym wzrokiem.

Kiedy zabrzmiał dzwonek, wyszli z klasy w tym samym momencie, ale nie zamienili ani słowa. Marcel ruszył w kierunku swojego ulubionego miejsca przy kaloryferze, gdy ktoś zagrodził mu drogę.

Kozacki był przynajmniej o głowę od niego wyższy. Zgolony na łyso, przywodził na myśl ogromnego pryszczatego ślimaka. Zanim Marcel zdołał zrobić krok, Kozacki już trzymał go za plecak.

­­– Nie wij się, robaku — powiedział z paskudnym uśmiechem. Jego czujne oczy obiegły korytarz w poszukiwaniu nauczyciela.

Marcel też rozejrzał się rozpaczliwie. Przechodzące dzieciaki albo odwracały wzrok i szybko odchodziły, albo patrzyły na tę scenę z wyraźną satysfakcją.

— Daj mi spokój — powiedział, a serce biło mu jak oszalałe.

Kozacki zdawał się napawać jego strachem. Marcel, uwięziony w paskach plecaka, szamotał się jak mucha w pajęczynie. Kozacki sięgnął po książkę, którą Marcel trzymał w ręce. Wsunął sobie jej okładkę między zęby i powoli zaczął wydzierać z niej kartki, ze złośliwą satysfakcją patrząc na lęk wymalowany na twarzy Marcela.

— Proszę — jęknął po raz ostatni Marcel i w tej samej chwili dostrzegł pod ramieniem Kozackiego wykrzywioną z furii twarz Oskara.

Oskar jednym płynnym ruchem wyrwał Kozackiemu książkę z zębów i zdzielił go nią w głowę. Kozacki puścił Marcela i rozwścieczony odwrócił się w kierunku Oskara, ale ten już rzucił książkę do Marcela, krzyknął „Następnym razem zaczepiaj kogoś równego sobie!” i zniknął w tłumie.

Marcel pospiesznie wmieszał się w grupkę uczniów ze swojej klasy zmierzających na lekcję, a w głowie kołatało mu się tylko „Jestem już martwy”. Chciał podziękować Oskarowi za pomoc, ale nie spotkał go już do końca zajęć.

Po lekcjach szybko pobiegł w stronę domu, czujnie sprawdzając drogę, żeby przypadkiem nie natknąć się na Kozackiego.

— Marcelu, to ty? — usłyszał senny głos taty, kiedy wszedł do mieszkania.

Zastał go w małym saloniku. Skulony pod kocem na kanapie, mruczał z granicy snu:

— Potrzebuję minutki, tylko minutki.

Marcel cicho wymknął się do swojego pokoju, gdzie usiadł przy biurku, żeby odrobić lekcje, ale trudno było mu się na nich skupić. Co chwilę uciekał wzrokiem za okno, w stronę chatki. Nie mógł się doczekać, żeby zapytać o nią tatę, dlatego nasłuchiwał niecierpliwie, czy z saloniku dobiegają odgłosy inne niż chrapanie.

Tata wstał dopiero dwie godziny później. Z wdzięcznością usiadł w kuchni do przygotowanej przez Marcela kolacji. Dopiero kiedy skończyli jeść i zabrali się za wspólne zmywanie, Marcel zagaił:

— Tato… Widziałeś tę chatkę za oknem?

Tata spojrzał na niego i otworzył usta, żeby coś odpowiedzieć, kiedy nagle ktoś zadzwonił do drzwi.

— Czekaj. — Tata zatrzymał Marcela w pół kroku i sam ruszył na korytarz. Spojrzał przez judasza i rzucił przez ramię: — idź do siebie!

Marcel schował się w swoim pokoju, ale uchylił drzwi, żeby wszystko dobrze słyszeć.

— Dzień dobry — przywitał się gość bardzo niskim głosem. Marcel miał wrażenie, że już kiedyś go słyszał.

— Co za wizyta — powiedział tata. — Nie widzieliśmy się już ze dwanaście lat. Nic się nie zmieniłeś.

Tata musiał wpuścić gościa do domu, bo głosy przeniosły się od drzwi wejściowych do kuchni. Mówili cicho i chociaż Marcel wytężał słuch, usłyszał tylko strzęp rozmowy:

— Nie ma mowy, nie idziemy — mówił tata.

— Obawiam się, że nie macie wyjścia. Sprowadzą was tam siłą — odparł nieznajomy.

— Dlaczego tak im zależy na naszym powrocie? Właśnie teraz?

— Chłopiec ma trzynaście lat, to właśnie wtedy…

— Czyli o to chodzi. Nie — odparł stanowczo tata. — Wiem, jak to się skończy. Odbierze mi Marcela, a mnie wygna.

— Nie wzbraniaj się, Leopoldzie, wiesz, że i tak po was przyjdzie. A jeśli będziecie się wzbraniać, kto wie, co wam zrobi. Może faktycznie obaj spędzicie dożywocie na Polach.

— Przykro mi, Tymonie, nie pójdziemy. To moje ostatnie słowo.

Dźwięk odsuwanych krzeseł.

— Pójdziecie — odpowiedział nieznajomy. — To tylko kwestia czasu.

Marcel pospiesznie zamknął drzwi pokoju, a kiedy usłyszał, że gość opuścił mieszkanie, podbiegł do okna. Rozsunął zasłony w momencie, w którym nieznajomy wyszedł na ulicę oświetloną pomarańczowym blaskiem latarni.

Był bardzo wysoki i bardzo chudy. Z każdym krokiem kołysał się dziwnie, przywodząc na myśl gałąź targaną wiatrem. Nagle przystanął, odwrócił się i spojrzał w górę, prosto w okno Marcela. Ich spojrzenia się spotkały i w tej samej chwili Marcel sobie uświadomił, że to głos tego mężczyzny wołał go niedawno we śnie.

Nieznajomy uśmiechnął się i pomachał, a potem, nie czekając na reakcję Marcela, skierował się w stronę chatki i pokonawszy ogród kilkoma krokami, zniknął w jej wnętrzu.

Marcel wypadł na korytarz.

— Kto to był? O co tu chodzi? — zarzucił tatę pytaniami.

— Stary znajomy. — Tata wyglądał na wyczerpanego. — Idźmy spać, Marcelu, porozmawiamy jutro.

— Nie. — Marcel był zaskoczony swoją stanowczością. — W środku nocy przychodzi do nas ktoś…

Sąsiedzi zastukali w sufit.

— Synku, to zbyt długa historia, żebym mógł ci ją teraz opowiedzieć… ale wszystko ci wyjaśnię. Wytrzymasz do jutra?

Marcel spojrzał na jego zmęczoną twarzy i pokiwał głową. Tata poczochrał mu włosy i zniknął za drzwiami sypialni. Przez jedną ulotną chwilę Marcel miał ochotę wybiec prosto za tym mężczyzną i zapytać go o prawdę. Rzucił spojrzenie na drzwi wejściowe i z rezygnacją wrócił do swojego pokoju. Stanął w oknie. Chatka wyglądała na uśpioną, nie paliło się w niej żadne światło, nikt nie obserwował go zza szyby.

Bardzo długo nie mógł zasnąć, a kiedy już zmorzył go sen, śniło mu się, że z chatki wypełzają grube gałęzie, wślizgują się po murze bloku przez okno jego sypialni, oplatają mu kostki i wciągają go przez drzwi domku, który był teraz twarzą potwora.

Obudził się niewyspany. Nie musiał sprawdzać, żeby wiedzieć, że mieszkanie było puste. Pocieszała go obietnica taty, że tego dnia wszystkiego się dowie.

Dzień zaczynał od wf–u. Wbiegł do szatni nieco spóźniony i większość wieszaków była już zajęta. Zostało tylko kilka w odległym kącie sali, tuż przy drzwiach do toalety, gdzie nikt nigdy nie chciał się przebierać.

Posnuł się w ich kierunku i przy jednym z nich zastał Oskara. Przywitali się krótkim „cześć”. Marcel chciał mu podziękować za ratunek przed Kozackim, ale na widok pleców Oskara słowa uwięzły mu w gardle. Nie było na nich miejsca niepokrytego purpurowymi siniakami.

Oskar zauważył jego spojrzenie. Spłonął rumieńcem i szybko założył koszulkę.

— To nie twoja sprawa… — burknął i wyszedł z szatni.

Marcel rozmyślał o tym w trakcie kolejnej lekcji, kiedy uświadomił sobie, że ktoś do niego mówi. W klasie stała pani Bobrowska, szkolna sekretarka.

— Marcel Kos, pilny telefon.

„Coś się stało tacie” — to była jego pierwsza myśl. Kto inny mógł do niego dzwonić? Szedł za panią Bobrowską pełen najgorszych obaw.

— Tak? — rzucił do słuchawki. — Tu Marcel Kos.

W słuchawce słychać było tylko trzaski i piski.

— Halo?

— Marcel? — odezwał się cichy, miękki, kobiecy głos, który brzmiał jakby osoba po drugiej stronie słuchawki mówiła do niego z ogromnej przestrzeni gdzieś bardzo, bardzo daleko.

— Tak, przy telefonie.

— Synku…

Synku — to słowo wypowiedziane z czułością sprawiło, że zjeżyły mu się wszystkie włosy na ciele. Ścisnął mocno słuchawkę.

— Mama?

Pani Bobrowska spojrzała na niego z zaciekawieniem znad papierów, więc odwrócił się do niej plecami. W słuchawce znów tylko trzaski i szumy.

— Mamo? — powtórzył.

Połączenie się przerwało.

— Halo? — rzucił rozpaczliwie do słuchawki. — Można oddzwonić?

Pani Bobrowska przysunęła się na krześle do telefonu i nacisnęła kilka guzików.

— Nie, niestety, nie ma numeru. Wszystko w porządku? — Głos pani Bobrowskiej też dobiegał gdzieś z daleka, jakby to ona stała po drugiej stronie słuchawki.

W pierwszej chwili pomyślał, że to telefon z zaświatów. Zaraz jednak skarcił się za ten pomysł. To musiał być głupi żart. Nie mógł się jednak pozbyć myśli, że tata kłamał przez cały ten czas. Ten głos i to jedno słowo synek brzmiało tak czule… Czy to możliwe, że jego mama żyła gdzieś daleko i przez ten cały czas tata ukrywał jej istnienie?

Nie mogąc doczekać się rozmowy z tatą, wypadł ze szkoły zaledwie zabrzmiał dzwonek kończący lekcje. Szedł do domu szybkim krokiem, układając w głowie plan rozmowy, kiedy w pewnym momencie zdał sobie sprawę, że ktoś za nim idzie.

Wystarczyło mu jedno spojrzenie przez ramię, żeby rozpoznać sylwetki bandy Kozackiego. Przyspieszył kroku, chcąc ukryć się w jednej z bocznych uliczek, ale po zbliżających się coraz szybciej głosach poznał, że było już za późno.

— Stój! — zawołali za nim.

Chwilę później leżał na chodniku, a trzech chłopaków zawisło nad nim z drwiącymi uśmiechami. Kozacki na niego splunął.

— Teraz oberwiesz za swojego kumpla.

Cofnął się. Marcel zacisnął oczy, czekając na cios, ale wówczas usłyszał jak coś ląduje ciężko tuż obok niego. Odważył się rozchylić powieki. Czerwony z wściekłości Kozacki szamotał się na chodniku z Oskarem. Do tej walki natychmiast dołączyli dwaj pozostali towarzysze Kozackiego i Oskar zniknął pod trzema ciałami.

Marcel poderwał się z ziemi. Nie wiedząc, jak inaczej pomóc Oskarowi, zawołał po pomoc. Na jego okrzyk zareagowało dwóch starszych sąsiadów, którzy wychynęli zza bloku.

— Hej, co tu się dzieje?

Kozacki obejrzał się przez ramię.

— Spadamy! — krzyknął do swojej bandy. Zniknęli między budynkami.

Oskar leżał na ziemi, ciężko dysząc. Z nosa ciekła mu krew.

— Boli cię coś? — Marcel pomógł mu wstać.

Oskar skrzywił się lekko, stając na nogi, ale pokręcił głową.

— Nic wam nie jest? — krzyknęli z daleka mężczyźni, a Oskar pokazał im uniesiony w górę kciuk.

Marcel przytrzymał go, a on z trudem wsparł się na jego ramieniu. Powoli ruszyli w stronę domu Marcela.

Przed wejściem na klatkę Marcel nie mógł się powstrzymać i przystanął, ostentacyjnie rozglądając się po okolicy, chcąc skierować uwagę Oskara na osobliwy krajobraz. Zauważył jednak, że Oskar co prawda spojrzał akurat w miejsce, gdzie stał kamienny domek, ale jego mina nie zdradzała, że zauważył cokolwiek dziwnego. W jego oczach odbijały się tylko bloki.

Nad chatką przeleciała akurat cała chmara różnokolorowych motyli i zniknęła gdzieś w nicości. Nie było mowy, żeby Oskar tego nie zauważył.

— Pięknie tu, prawda? — zapytał Marcel.

Oskar rozejrzał się po okolicy bez większego zainteresowania.

— Całkiem — skwitował, krzywiąc się, a jego wzrok prześlizgnął się z jednego bloku na kolejny.

Marcel był zbity z tropu. To było coraz bardziej niepokojące.

Drzwi do mieszkania były otwarte, ale przejście zagradzała wielka walizka. Marcel odsunął ją kopnięciem i wprowadził Oskara do kuchni.

— Co się stało?! — zawołał tata na widok zakrwawionego Oskara.

— Wypadek — skrzywił się Oskar, łapiąc za brzuch.

Marcel posadził Oskara na krześle przy stole. Tata zniknął na chwilę w swojej sypialni, a kiedy wrócił, trzymał małą zakurzoną skrzynkę.

— Apteczka — mruknął, widząc pytające miny chłopców.

Zaczął krzątać się przy kuchennym blacie. Wyciągał ze skrzynki fiolki z kolorowymi płynami, rośliny o dziwnych kształtach i skórzane woreczki. Ucierał coś i mieszał. Docierały do nich zapachy lawendy i pieprzu, ale też słodkie wonie, których Marcel nie potrafił rozpoznać. W końcu tata odwrócił się do nich ze szklanką pełną ciemnofioletowego płynu.

— Wypij do dna — powiedział, podając szklankę Oskarowi. — Powinno pomóc.

Oskar wypił miksturę i natychmiast wstrząsnął nim dreszcz. Złapał się za pierś, ale zaraz na jego twarzy wymalowała się ulga.

— Dziękuję.

— Nie wiedziałem, że potrafisz takie rzeczy. — W głosie Marcela słychać było lekki wyrzut.

Tata mrugnął do niego, pakując wszystko do skrzynki, a potem spojrzał z troską na Oskara:

— Odprowadzimy cię do domu, musisz powiedzieć o tym rodzicom.

— Nie! — Oskar wyglądał na przerażonego. Wstał i wymienił z tatą szybki uścisk dłoni. — Poradzę sobie. — I już go nie było.

Kiedy wyszedł, Marcel spojrzał na walizkę na korytarzu. Pomyślał, że być może to ostatnia okazja na podziękowanie Oskarowi za ratunek. Wybiegł za nim przed blok.

— Hej! — zawołał. — Dzięki za… wszystko!

Oskar przystanął i odwrócił się do niego z lekkim uśmiechem.

— Nie daj się ­­– powiedział, a potem nagle się zasępił. Uśmiech zniknął mu z twarzy jak zdmuchnięty. Westchnął głęboko, rzucił Marcelowi ostatnie spojrzenie i ruszył w dalszą drogę.

Marcel odprowadził go wzrokiem. Kiedy Oskar zniknął za zakrętem, odwrócił się w stronę klatki, ale kątem oka dostrzegł jakiś ruch. Furtka domu staruszki, otwarta na oścież, drżała lekko, jakby coś właśnie ją otworzyło. A może by tak… Zanim zdążył sformułować myśl, usłyszał z oddali swoje imię.

Ulicą zbliżały się w jego stronę ciemne sylwetki. Pierwszą na przedzie był Oskar. Trzy tuż za nim to bez wątpienia banda Kozackiego.

Marcel pomyślał, by uciec do domu, ale ni stąd, ni zowąd drogę do klatki zagrodził mu wielki czarny pies, który zawarczał, pokazując kły.

— Marcel! — zawołał rozpaczliwie Oskar.

Pozostało tylko jedno wyjście.

Marcel dobiegł do Oskara i szarpnięciem pociągnął go w stronę domu staruszki. Przebiegli przez furtkę i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko umilkło. Zniknęły czarne chmury, a oni znaleźli się w samym środku słonecznego ogrodu. Ponad zmurszałym płotem nadal widzieli bloki, przygnębiającą pogodę i bandę Kozackiego, która stanęła zdezorientowana przed furtką, ale wszystko było jakieś niewyraźne, nierzeczywiste, w kolorze sepii.

— Gdzie oni są?! — krzyknął jeden z chłopaków, miotając się na wszystkie strony.

Najwyraźniej ich jednak nie widział.

— No właśnie, gdzie my jesteśmy? — zapytał cicho Oskar.

W furtce stanął czarny pies. Nastroszył sierść i z wyszczerzonymi zębami powoli ruszył w ich stronę. Cofali się, nie spuszczając go z oczu, aż uderzyli plecami o drzwi chatki, które uchyliły się ze skrzypieniem.

Znaleźli się w korytarzu oświetlonym bladym światłem staroświeckich gazowych lamp. Woń stęchlizny mieszała się tam z zapachem świeżo pieczonych babeczek. Ściany zdobiły portrety i zdjęcia, wszystkie przedstawiające staruszkę, właścicielkę tego domu, w tej samej pozie i z tą samą kamienną miną, ale w strojach z różnych epok — w wielkiej sukni z krynoliną, w czapce pilotce przy samolocie z czasów I wojny światowej, w szerokich różowych spodniach i długich włosach spiętych kwiecistą opaską.

Powoli ruszyli w stronę drzwi na końcu korytarza, lekko skrytych w cieniu schodów na piętro. Z bliska dostrzegli, że na drzwiach wyrzeźbiono cztery zwiewne postaci trzymające się za ręce.

Marcel pogładził rzeźbę. W tych postaciach było coś znajomego…

Schody na piętrze zatrzeszczały. Ktoś najwyraźniej schodził w dół. Marcel, który nie chciał zostać przyłapany przez staruszkę w jej własnej chatce, nacisnął wymyślnie zdobioną klamkę. Drzwi ustąpiły z cichym skrzypieniem. Zamknęli je za sobą w momencie, kiedy przy balustradzie u szczytu schodów pojawiła się siwa głowa.

Rozdział II. Atak w lesie

Owiał ich przyjemny, rześki podmuch wiatru i do Marcela dopiero po chwili dotarło, co widział. Znaleźli się na skraju rozległej polany. Drzewa i krzewy szumiały delikatnie, jakby szeptały między sobą.

Marcel cofnął się, oniemiały, starając się wymacać klamkę drzwi, przez które tu przyszli, ale jego dłoń natrafiła jedynie na pustkę. Odwrócił się. Chatka staruszki zniknęła. W miejscu, w którym powinna być, stało ogromne drzewo.

— Co...co…? Jak…? — Oskar z trudem wykrztuszał słowa.

Marcel dotknął szorstkiej kory, łudząc się, że klamka była ukryta gdzieś między bruzdami. Drzewo zamruczało tubalnie, jakby się zaśmiało. Wystawiło z ziemi grube korzenie, wspięło się na nich jak na pajęczych nogach i odbiegło kilkanaście metrów dalej. Tam, z cichym westchnieniem, zakorzeniło się ponownie.

Marcel zastygł w osłupieniu, a Oskar patrzył na drzewo z szeroko otwartymi ustami. Z odrętwienia wyrwał ich przeraźliwy krzyk. Instynktownie zbliżyli się do siebie.

— Słyszałeś to? — wyszeptał Oskar.

Przez chwilę stali i nasłuchiwali, ale dźwięk się nie powtórzył.

— Pewnie jakieś zwierzę. — Oskar brzmiał, jakby starał się przekonać samego siebie.

Postanowili ruszyć ścieżką, którą wypatrzyli między drzewami. Szli tak blisko siebie, że niemal stykali się ramionami. Z lasu dobiegały pomruki i szuranie, jakby coś przemieszczało się tuż obok nich. Niektóre z roślin, które mijali, wyglądały na wyjątkowo niebezpieczne. Szerokim łukiem obeszli drzewo owinięte pnączami wijącymi się jak kłębowisko węży, wielkie fioletowe kwiaty w kształcie dzbanów, z których sączył się gęsty bursztynowy płyn i krzewy z ostrymi srebrnymi liśćmi błyszczącymi jak sztylety.

Ścieżka co chwilę zakręcała, więc Marcel nie był w stanie wypatrzyć, co znajdowało się na jej końcu. Czy dotrą dokądkolwiek? A może w magiczny sposób zostali wrzuceni do opustoszałego miejsca, gdzie nikt nie mieszkał?

— Ty też to wszystko widzisz, tak? Nie zwariowałem? — zapytał cicho Oskar, jakby bojąc się, że coś ich podsłuchiwało.

Marcel potwierdził, chociaż sam nie był pewny, czy to wszystko nie było snem.

W pewnym momencie rzeźba terenu zaczęła się zmieniać. Po obu stronach ścieżki urosły skaliste skarpy, które przerodziły się w wąwóz tak wąski, że idąc, chłopcy ocierali ramionami o skały i tak głęboki, że nie widzieli nieba.

Marcelowi się to bardzo nie podobało. Niepokój szczypał go w podbrzusze. Gdzie oni się znaleźli?

Wąwóz zwężył się jeszcze bardziej. Teraz musieli przeciskać się przez niego bokiem.

— Może lepiej zawróćmy — zasugerował Marcel, ale w tym samym momencie za jego plecami rozległo się szuranie, jakby ktoś wszedł do wąwozu za nimi.

Zduszonym szeptem ponaglił Oskara do szybszego marszu. Sam co chwilę zerkał przez ramię, ale w zasięgu jego wzroku nikt się nie pojawiał. Szuranie jednak było doskonale słyszalne w tej ciasnej przestrzeni.

Ten niepokojący dźwięk towarzyszył im przez całą drogę przez wąwóz. Kiedy w końcu wyszli spomiędzy ciasnych ścian, znaleźli się w miejscu, gdzie drzewa rosły dużo rzadziej. Marcel odwrócił się po raz ostatni, ale z wąwozu nikt nie wyszedł.

Pobiegli dalej ścieżką, która zakończyła się niespodziewanie na brzegu rzeki zbyt szerokiej, żeby dojrzeć, co znajdowało się po drugiej stronie.

Oskar przysiadł ciężko na kamieniu.

— O co tu chodzi? — sapnął.

Marcel rozejrzał się dookoła. Nie dostrzegł niczego niepokojącego, więc i on usiadł. Siedzieli tak przez chwilę, wpatrzeni w wartki nurt. Marcelowi w głowie kłębiło się mnóstwo myśli, głównie o tacie, ale przez to wszystko wyraźnie przebijał się niepokój.

— Chodźmy wzdłuż rzeki — zaproponował po krótkiej chwili odpoczynku, ale odpowiedział mu tylko jęk.

Oskar padł bez zmysłów na trawę obok niego. Marcel podniósł wzrok i z krzykiem zerwał się z kamienia. Tuż przed nim stał mężczyzna.

— Szpiedzy! — zawołał nieznajomy tubalnym głosem, obnażając zepsute zęby.

Miał rzadkie włosy i gęstą siwą brodę. Był ubrany w brudne łachmany, a w dłoni ściskał grubą drewnianą laskę.

Marcel zaczął się cofać, ale wiedział, że był w potrzasku. Po swoich obu stronach miał gęste krzewy, a za sobą tylko rwącą rzekę.

— Nie jestem szpiegiem! — powiedział słabym głosem.

Mężczyzna z tryumfem ruszył w jego stronę, ale zanim zdołał do niego dotrzeć, zachwiał się. Ziemia pod jego stopami popękała i w jednej chwili grube pędy oplotły mu kostki. On sam zaczął się wierzgać, próbując oswobodzić się z sideł. Laska wypadła mu z ręki. Marcel skorzystał z jego nieuwagi. W pierwszym odruchu chciał uciec jak najdalej, ale wtedy dostrzegł nieruchome ciało Oskara.

Poklepał go po policzku, a kiedy to nie pomogło, postanowił przenieść Oskara z daleka od tego miejsca, choćby miał przeznaczyć na to resztki swoich sił. Złapał go za ręce, próbując podnieść, ale nagły ostry ból w kolanach zwalił go z nóg.

Mężczyźnie udało się oswobodzić z więzów. Stanął nad Marcelem, dysząc ciężko.

— Idziemy — charknął, podnosząc go za bark.

Z wyjątkową krzepą przerzucił sobie Oskara przez ramię, a Marcela pchnął przed siebie, trzymając w dłoni laskę jak broń. Ruszyli przez las.

— Tu już nie jest bezpiecznie — mruczał pod nosem mężczyzna. — Oj nie, skończyła się dawna sielanka.

— Słucham? — rzucił Marcel, ale mężczyzna szturchnął go kijem w plecy.

— Cisza! — warknął i mruczał dalej — Kiedy obudzi się zupełnie, biada nam wszystkim.

W takim szyku dotarli do wąwozu, ale zamiast do niego wejść, wspięli się wąską ścieżką po jednej z jego ścian. Kamienie kruszyły się im pod stopami, kiedy szli tuż przy skraju przepaści.

Wkrótce dotarli na małą polanę ukrytą w gęstwinie drzew. Mężczyzna zaprowadził ich na sam jej środek, gdzie ziała ogromna dziura, jakby ziemię wydrążył jakiś monstrualny królik. Zrzucił z siebie Oskara, który spadł na ziemię jak szmaciana lalka.

— Szpiegów trzeba się pozbyć.

Szturchnął Marcela laską, a on z drżeniem serca stanął na skraju jamy. Niepewnie zajrzał do jej wnętrza, ale dojrzał tylko czerń.

— Prosto do środka ziemi — powiedział mężczyzna i popchnął Marcela.

Marcel zdołał krzyknąć i poczuć ból w nadgarstkach, kiedy zdał sobie sprawę, że nie spada, ale że usiadł na czymś miękkim. Tuż nad sobą zobaczył zdezorientowaną twarz mężczyzny.

— Ile masz lat? — zapytał nieznajomy.

— Trzynaście — odpowiedział Marcel, podnosząc się na rękach.

Siedział na pnączach, które splecione w gęstą siatkę, zahamowały upadek.

— To zupełnie tyle, ile mój syn, kiedy… — powiedział do siebie mężczyzna, aż nagle spoważniał. — Wyłaź, poradzę sobie inaczej. Nieprzytomny nic nie zdziałasz.

Zaledwie powiedział te słowa, na jego twarzy rozlało się przerażenie. Spojrzał w dół, na swoje nogi, a potem zniknął Marcelowi z oczu. Jego przeciągły krzyk jeszcze przez chwilę niósł się po polanie.

Marcel odważył się wychylić ponad krawędź dziury, ale mężczyzny nigdzie nie było widać. Wypełzł z pułapki, a pnącza, które ocaliły go przed upadkiem, z powrotem schowały się w ziemi.

Ukucnął przy Oskarze i lekko poklepał go po policzku. Oskar stęknął cicho, rozchylił powieki i złapał się za głowę, mamrocząc „Co się stało?”. Marcel pomógł mu usiąść. Opowiedział mu pokrótce o nieznajomym, na co Oskar zareagował stanowczo:

— Musimy stąd uciec.

Marcel pomógł mu wstać. Postanowili spróbować wrócić nad rzekę, ale szybko okazało się, że chociaż słyszeli szum wody, nie byli w stanie znaleźć ścieżki, która do niej prowadziła. Początkowo, błąkając się wśród zarośli, nie rozmawiali zbyt wiele, ale po jakimś czasie Oskar przerwał ciszę:

— Gdzie ty mnie zaprowadziłeś?

— Naprawdę nie mam pojęcia! — oburzył się Marcel, urażony oskarżycielskim tonem Oskara. ­– Nigdy wcześniej nie słyszałem o takim miejscu.

— Muszę wracać do taty — mruknął Oskar, na co Marcel odparł lodowato:

— Nie ty jeden.

Oskar się naprężył i zacisnął pięści.

— Nie rozumiesz — powiedział. — Ma tylko mnie.

Marcel odsunął się od niego ostrożnie na wypadek, gdyby Oskarowi przyszła ochota go uderzyć.

— To tak samo jak mój — skwitował.

Oskar spojrzał na niego z ukosa. W jednej chwili złagodniał.

— Nie wiedziałem — bąknął. — Co się stało z twoją mamą?

Marcel wzruszył ramionami.

— Umarła, kiedy byłem dzieckiem, nie pamiętam jej.

— To tak jak moja — powiedział Oskar. ­Zamilkł, a po chwili zapytał — Naprawdę nie wiesz, gdzie jesteśmy?

— Nie mam pojęcia. Ta chatka pojawiła się przed moim domem kilka dni temu.

W trakcie długiej wędrówki przez las Marcel opowiedział Oskarowi o swoim życiu, o częstych przeprowadzkach i mieszkaniu z tatą. Zdał sobie sprawę, że nigdy wcześniej nikomu się nie zwierzał. Nikogo to nie interesowało.

— Moja historia jest raczej nudna — odparł Oskar w odpowiedzi na prośbę Marcela, żeby opowiedział coś o sobie. — Od zawsze mieszkam z tatą w tym samym miejscu, mamy nie znam.

Kiwnął głową, kończąc wypowiedź. Znów zapadła cisza. Marcel poczuł burczenie w brzuchu. Ile godzin mogli tu już być?

— Chyba tu umrzemy — powiedział Oskar po długim czasie, kiedy słońce minęło już szczyt nieba. — Nie mam siły iść dalej…

Wtem rozległ się chichot, który zjeżył Marcelowi wszystkie włosy na ciele. Ale chichot nie brzmiał złośliwie, raczej radośnie. Dobiegał zza zarośli, przy których przystanęli. Marcel odważył się rozchylić gałęzie, za którymi zobaczył osobliwą półprzeźroczystą postać zrywającą z krzewu krwistoczerwony owoc. Wyczuwając, że jest obserwowana, istota spojrzała prosto na Marcela, po czym umknęła w głąb lasu.

Na widok tej postaci Marcel zamarł w otępieniu. Dopiero gdy dotarł do niego okrzyk Oskara: „woda!”, oprzytomniał i dojrzał szczegóły miejsca, na które patrzył. Miał przed sobą źródełko, z którego wybijała krystalicznie czysta woda, tworząc wokół małą sadzawkę.

Ruszył za Oskarem w stronę źródełka, rozglądając się czujnie, czy coś nie czaiło się w okolicy. Ten zakątek, ukryty między gęsto rosnącymi krzewami, których gałęzie uginały się pod ciężarem soczystych jagód, był przytulny i przyjemny. Marcel nabrał wody w splecione ręce i wypił ją zachłannie. Była zimna i orzeźwiająca. Potem sięgnął po jeden z krwistoczerwonych owoców, które wcześniej zrywała półprzeźroczysta postać.

— A jeśli są trujące? — Oskar patrzył na owoc z niepokojem.

— Musimy zaryzykować — odparł Marcel. — Inaczej umrzemy tu z głodu.

Wgryzł się w miękki miąższ. Owoc był pyszny, słodki i sycący. Marcel odczekał chwilę w napięciu, ale nie poczuł się inaczej, żadnych bóli, duszności ani konwulsji.

Zachęcony tym Oskar też sięgnął po jagody i zjadł je z wyraźną przyjemnością. Chłopcom wystarczyły dwa takie owoce, żeby poczuć się pełnymi. Kiedy obaj już się najedli, rozleniwieni ułożyli się na trawie.

Obudzili się, kiedy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi. Marcel zerwał się na równe nogi i szturchnął Oskara, który uchylił oczy, a potem też poderwał się z ziemi.

— Musimy iść — mruknął Marcel.

Ruszyli dalej, chociaż sami nie wiedzieli, dokąd zmierzali. Las wydawał dziwne wieczorne odgłosy. Ściółka zaczęła emanować bladym światłem.

Kiedy Marcel stracił już nadzieję, że uda im się trafić na ślady innych ludzi, za kolejnym zakrętem natknęli się na stary, zmurszały mur, niemal identyczny jak ten, którym otoczony był dom staruszki. Mur ciągnął się poza zasięg ich wzroku. Ruszyli wzdłuż niego, a on wyprowadził ich na szeroką brukowaną ulicę.

Rozdział III. Klementyna i Aurora

Wyglądało na to, że znaleźli się w jakimś miasteczku. Przy szerokiej ulicy stały kamienne domy podobne do chatki staruszki. Wszystkie otoczone bujnymi ogrodami pełnymi wielkich ukwieconych krzewów i starych drzew. Z poskręcanych kominów wzbijał się w niebo błękitny dym.

Miasteczko otaczały wzgórza. Na szczycie jednego ze wzniesień widniały ruiny ogromnego zamku. W blasku zachodzącego słońca wyglądały jak cień na pomarańczowym niebie. Na kolejnym wzgórzu stała opleciona bluszczem wieża, tak wysoka, że jej szczyt znikał gdzieś w niebiosach. Daleko za nią widać było coś, co z tej odległości przypominało górę o idealnie gładkiej powierzchni — złoty stożek rozpraszający promienie słońca.

Drogę oświetlały wiszące w powietrzu świetlne sfery, których ciepłe światło wskazywało, dokąd prowadziły uliczki — wstęgi punkcików biegnące między drzewami i na wzgórzach.

— Co teraz? — zapytał szeptem Marcel.

Najbliższe domy wyglądały na uśpione.

— Może poczekamy za murkiem? — zaproponował Oskar. — Jeśli mieszkają tu tacy dziwacy…

Właśnie zgodził się na pomysł Oskara, kiedy w oddali dostrzegł ruch. Drogą szła dziewczyna. Bardzo jasne, niemal białe długie włosy otulały ją jak płaszcz.

— Spójrz — powiedział Oskar. — Może powinniśmy się przywitać?

Dziewczyna skierowała się w stronę jednego z domów, ale zanim przeszła przez furtkę, spojrzała w ich kierunku. Przez chwilę stała, jakby sama nie była pewna co widzi, aż w końcu ruszyła w ich stronę. Kiedy się zbliżyła, Marcel dostrzegł, że jej ciemne oczy patrzyły zadziornie i lekko wyniośle. Miała rozcięty policzek i obdrapane kolano.

— Onó! — powiedziała do nich.

Spojrzeli na nią z głupimi minami.

— Cześć — powiedział Oskar.

Teraz to ona wytrzeszczyła oczy. Zmierzyła spojrzeniem ich swetry, spodnie i tenisówki.

— Dziwacznie wyglądacie. Jesteście stąd?

— Nie — odpowiedział Marcel, trochę speszony.

— To skąd się tu wzięliście? — zapytała podejrzliwie.

— Przeszliśmy przez drzwi w domu staruszki.

— Jakiej staruszki? Frury? To niemożliwe! Mówcie prawdę.

— To prawda — powiedział Marcel. — Oskarze, powiedz jej.

— Nic nie rozumiem — wymamrotał Oskar.

— A co to za przygłup? Nie umie mówić? — zadrwiła dziewczyna, chociaż nadal wyglądała na nieco zdenerwowaną.

— Słuchaj… — powiedział rozpaczliwie Marcel.– Nazywam się Marcel Kos, znaleźliśmy się tu przez przypadek…

— Jak? Jak się nazywasz? — Teraz była wyraźnie zaintrygowana.

— Marcel Kos — powtórzył. — Pomóż nam…

Dziewczyna westchnęła niecierpliwie.

— Jest stąd drugie wyjście — powiedziała w końcu, litując się nad nimi. — Znajdźcie opuszczony dom, łatwo go poznacie, ma kołatkę w kształcie głowy delfina. — Wskazała rząd niskich domków za drzewami.

Marcel podziękował jej z ulgą, a ona rzuciła ostatnie spojrzenie na Oskara i odeszła szybkim krokiem.

— O czym wy mówiliście? Nic nie rozumiałem! — powiedział Oskar, patrząc na oddalającą się dziewczynę. — Trochę jakbyście gryźli patyki i się nimi dusili…

— Jak to nic nie rozumiałeś? Rozmawialiśmy normalnie, po polsku…

— Marcel, jeszcze nie zgłupiałem do reszty. Wiem, co słyszałem.

Czy to było możliwe, żeby Marcel mówił w obcym języku, nie wiedząc, że to robi?

— Pokazała nam wyjście — powiedział.

Nie chcąc tracić czasu, pobiegli ulicą w kierunku wskazanym przez dziewczynę. Szybko znaleźli dom, o którym mówiła. Wejścia do zapuszczonego ogrodu strzegły dwa kamienne posągi delfinów. Ostrożnie przekroczyli tę osobliwą bramę i ruszyli ścieżką w stronę drzwi. Kołatka w kształcie głowy delfina świeciła złowieszczo, odbijając promienie słońca. Marcel nie mógł pozbyć się myśli, że wtargnęli na czyjąś posesję.

— Jest opuszczony — powiedział bardziej do siebie niż do Oskara.

Szarpnął za klamkę, ale drzwi ani drgnęły. Cofnął się trochę, patrząc w okna zasłonięte koronkowymi firankami. Rozejrzał się po opustoszałej okolicy. Słońce powoli zachodziło za wzgórzami.

— Musimy się włamać — postanowił Oskar i w tym samym momencie, jakby dla podkreślenia złowieszczej atmosfery, najbliższymi roślinami wstrząsnął wiatr.

Marcel przygryzł wargę. Nie chciał wyjść na tchórza.

— To chyba nie jest dobry pomysł… — powiedział w końcu.

— Ta dziewczyna pokazała ci ten dom, tak? — zapytał niecierpliwie Oskar, a Marcel przytaknął. — I powiedziała, że w nim znajdziemy przejście z powrotem do nas, tak? — Znów przytaknął. — I że dom jest opuszczony? — Marcel po raz trzeci kiwnął głową. — W takim razie nie potrzebuję lepszej zachęty.

Oskar zaczął macać najbliższe okno, a w końcu, nie znalazłszy tego, czego szukał, wybił szybę kopnięciem. Marcel, bojąc się, że hałas ściągnie uwagę sąsiadów, wahał się, czy nie uciec, ale Oskar już wlazł do domu i nerwowym ruchem zachęcił, żeby Marcel zrobił to samo.

Marcel wziął głęboki oddech i poszedł w ślad za Oskarem. Wnętrze pokoju było ciemne i zagracone. Wszędzie walały się pozwijane kartki i dziwne przedmioty. Marcel potknął się o wymyślną figurkę przedstawiającą kobietę trzymającą nad głową układ słoneczny.

— Wiesz co — wyszeptał, patrząc na stół, na którym stał półmisek z owocami. — To mi wcale nie wygląda na opuszczony dom.

— Chyba masz rację — odparł cicho Oskar. — Znajdźmy szybko te drzwi i spadajmy stąd.

Marcel czuł coraz większy niepokój.

— Spójrz — powiedział nagle Oskar, kucając przy małym dywaniku, którego krawędź się podwinęła, ukazując prostą drewnianą klapę. — To musi być tutaj!

Odsunął dywanik i we dwójkę udało im się otworzyć klapę, pod którą odkryli kamienne schody.

— To co, do podziemi? — Oskar pierwszy zanurzył się w ciemności pod podłogą.

Marcel ruszył w ślad za nim. Schodził ostrożnie po wytartych stopniach, wodząc dłonią po zimnej ścianie, żeby nie stracić równowagi. Aż nagle oślepiło go światło. Musiał przymknąć oczy, żeby przyzwyczaić się do jasności.

Znaleźli się w pomieszczeniu przedzielonym na pół szklaną ścianą. Część, w której stali, była zupełnie pusta, jeśli nie liczyć świetlnej sfery unoszącej się nad ich głową i pojedynczej mosiężnej wajchy przytwierdzonej do podłogi.

Druga część pokoju, za szybą, wyglądała jak wydrążona w skale jaskinia. Miała chropowate ściany i kamienną posadzkę, na której środku stał samotnie trójnogi prosty stołek. W tej jaskini było coś fascynującego. Błądząc wzrokiem po kamiennych ścianach, Marcel dostrzegł pęknięcie na szybie, a kiedy przyjrzał się bliżej, uznał, że to zarys drzwi. Pchnął je lekko i przeszedł do surowej części. Było w niej bardzo zimno, oddech zamieniał mu się w parę.

Coś za nim głośno skrzypnęło, a kiedy się odwrócił, dostrzegł, że Oskar odskakuje od wajchy.

— Chciałem tylko sprawdzić! — zawołał przerażony.

Marcel pchnął szklane drzwi, ale nie ustąpiły.

— Spróbuj z tamtej strony!

Oskar naparł na szybę, ale ta ani drgnęła. Marcel poczuł drżenie pod stopami. Z przerażeniem zauważył, że podłoga zaczęła się ruszać. W kamiennej posadzce otworzyła się szczelina, z której buchnął gęsty, kolorowy dym.

— Zacięła się! — zawołał Oskar, szarpiąc za wajchę.

Marcel kopał w szybę, krztusząc się dymem, ale nie był w stanie jej zbić. Przy samej krawędzi szklanej ściany, tuż przy jego stopach pojawiło się kolejne pęknięcie, które natychmiast zaczęło się rozszerzać. Podłoga się otwierała. Marcel cofał się przed rosnącą dziurą aż uderzył w trójnogi stołek. Wdrapał się na niego i złapał kurczowo jego krawędź, jakby to miało go uratować przed runięciem w przepaść. Zamknął oczy, czekając na upadek, ale nic się nie wydarzyło. Rozchylił powieki. Podłoga nie zniknęła zupełnie. Stworzyła wokół stołka coś na kształt wyspy.

Marcel odetchnął głęboko z ulgą i zaciągnął się oparami buchającymi z wnętrza ziemi. Świat zawirował mu przed oczami, więc mocniej chwycił krawędzie stołka. W pewnej chwili zdał sobie sprawę, że wcale nie siedzi na stołku. Nie był też w jaskini.

Natychmiast poznał miejsce, w którym się znalazł. Proste łóżko i kaktus na parapecie. Jego stary pokój. Z trudem powstrzymał się od krzyku z ekscytacji. A więc dziewczyna miała rację, znaleźli wyjście!

Wybiegł z pokoju, chcąc odszukać tatę. Znalazł go w małym salonie. Tata patrzył przez okno i w pierwszej chwili nie zauważył syna.

— Tato! — zagaił Marcel.

Tata drgnął i z ogromną ulgą wypisaną na twarzy odwrócił się w kierunku Marcela.

— Całe szczęście! Nie mogłem cię znaleźć, martwiłem się!

Zbliżył się, żeby przytulić syna, ale nagle zamarł i utkwił w nim uważne spojrzenie.

— Ciebie tu wcale nie ma — powiedział. — A więc wciągnęła cię do siebie?

Marcel wytrzeszczył oczy.

— O co ci chodzi? To ja, Marcel!

Tata podszedł do niego i wyciągnął rękę na wysokość jego policzka, ale Marcel nie poczuł dotyku. Zamiast tego dłoń taty bez problemu przeszła na wylot jego głowy.

Marcel spojrzał na swoje dłonie. Były półprzeźroczyste.

— Nic się nie bój — uspokoił go tata. — Poradzisz sobie, idź do…

Ale Marcel nie dowiedział się, do kogo ma iść. Twarz taty rozmyła się mu przed oczami. Mrugnął i z powrotem znalazł się w jaskini.

— Wy mali włamywacze! — Usłyszał i poczuł na ramionach mocny uścisk.

Przed oczami pojawiła mu się czerwona ze złości twarz mężczyzny z krzaczastymi brwiami i szerokim nosem.

— Czego tu szukacie? Chcecie coś zniszczyć? Niech no burmistrz się o tym dowie!

Marcel, sparaliżowany ze strachu, dał się przeprowadzić przez szklaną ścianę. Oskar również był w potrzasku, przytrzymywany przez wysoką kobietę z długim nosem i siwymi włosami.

— Nie chcieliśmy — zaczął Marcel słabo. — Ta dziewczyna powiedziała…

— Cisza! — krzyknęła kobieta, zaciskając dłonie na ramionach Oskara. — Nie będę słuchała żadnych kłamstw! Zamknijmy ich — rzuciła do mężczyzny — a z samego rana pójdziemy po burmistrza.

Marcel i Oskar zostali poprowadzeni kamiennymi schodkami w górę, a potem do ciemnego, ciasnego pokoju bez okna. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, ogarnęła ich zupełna ciemność. Marcel ukrył twarz w dłoniach.

— I co teraz?

— Ta dziewczyna nas okłamała! — wykrzyknął Oskar ze złością i uderzył pięścią w drzwi. — Wiedziała, że ktoś tu będzie!

— Nie okłamała, udało mi się uciec — powiedział Marcel. — Rozmawiałem z tatą.

— Niby kiedy? — zdziwił się Oskar. — Widziałem cię przez cały czas.

Marcel podniósł głowę z niedowierzaniem. Czy to były tylko halucynacje?

— Pomyślmy lepiej jak stąd wyjść — powiedział Oskar. — Jak ten burmistrz zamknie nas w więzieniu, to już nigdy nie wrócimy do siebie.

Marcel skinął głową. Oskar miał rację, trzeba było wziąć się w garść.

Problem w tym, że pokój był zupełnie pusty, a jedyna droga ucieczki wiodła przez zatrzaśnięte drzwi. W przypływie bezradności Marcel zaczął macać ściany, starając się wyczuć w nich jakiś słaby punkt.

— Tu jest pęknięcie — powiedział.

— I co mamy z tym zrobić, wydrapać dziurę palcem? — zapytał obcesowo Oskar.

Marcel nie zwrócił uwagi na jego ton i rzeczywiście zaczął dłubać w szczelinie paznokciem. Czuł mdlące ssanie w żołądku, a jego jedyną myślą była gorąca prośba, żeby udało im się stąd wydostać.

Nagle zapiekły go nadgarstki. Wydawało mu się, że ściana pod jego palcami zadrżała. Na początku potraktował to jak złudzenie, ale przy kolejnym drżeniu nie było mowy o pomyłce. Kawałek tynku odpadł.

— Niech się uda, niech się uda — powtarzał sobie w głowie Marcel.

Drżenie nasiliło się jak w trakcie trzęsienia ziemi, ale ruszała się tylko ściana. Nagle mur wybuchł, ukazując tył ogrodu. Zdążyli jeszcze zobaczyć grube jak konar pnącze, które szybko schowało się w ziemi.

Nie czekając aż hałas zwabi mieszkańców tego domu, Marcel i Oskar przeskoczyli przez dziurę w ścianie i wbiegli wprost w ciemniejący ogród. Ukryli się w zaroślach, a potem, upewniwszy się, że nikogo nie było w pobliżu, przeskoczyli kamienny murek i schowali się w lesie.

Marcel spojrzał na swoje dłonie. Czy to możliwe, żeby to on kontrolował te pędy?

— Co to miało być? — zapytał Oskar, nie ukrywając uśmiechu.

— Chyba mieliśmy szczęście — powiedział Marcel.

Roześmiali się, ale dobry humor szybko wyparował. Słońce już zaszło, niebo było zasłane ostatnimi bladymi smugami. Znaleźli kępę wyjątkowo gęstych krzaków i ukryli się w niej.

Marcel chciał pocieszyć Oskara, dając mu znać, że tata wiedział, gdzie są, ale przypomniał sobie, co mówił Oskar — że nie opuścił jaskini nawet na moment.

— Wiesz co, chyba powinniśmy iść do tej dziewczyny — powiedział Oskar. — Wiemy, gdzie mieszka, zapytamy ją, dlaczego nas okłamała.

W tym samym momencie gdzieś z bliska dobiegł przeszywający krzyk. Marcel też krzyknął, zaskoczony i przerażony. Wyskoczyli z krzaków i puścili się biegiem ścieżką.

Przystanęli dopiero po jakimś czasie, żeby złapać oddech.

— To był ten sam krzyk, który słyszeliśmy wcześniej — powiedział Marcel.

Oskar syknął z bólu, odsuwając się od jakiejś pełzającej rośliny, której liście wyglądały jak szczęki piranii. Na kostce miał wypalony okrągły ślad. Noga wokół ugryzienia natychmiast zaczęła puchnąć.

— Ale boli! — jęknął oblany potem.

— Trzymaj się — powiedział spanikowany Marcel, rozglądając się w poszukiwaniu pomocy. — Możesz iść?

Oskar przytaknął i zaparłszy się na ramieniu Marcela, pokuśtykał z nim w stronę miasteczka. Wyszli na ulicę, niedaleko miejsca, w którym się wcześniej pojawili.

— Ktoś na pewno zaraz nam pomoże…

Jakby w odpowiedzi na jego słowa z najbliższego domu wyłoniła się wysoka, biała, zwiewna postać. Duch, przemknęło przez myśl Marcelowi.

Postać nachyliła się w ogrodzie, zerwała kilka długich łodyg z ciemnoczerwonymi jagodami, ale zaraz się wyprostowała i rozejrzała wokół, jakby czuła, że jest obserwowana. Zauważyła ich i pomachała.

— Hej, chłopcy!

— Duch coś do nas gada — powiedział Oskar słabym głosem.

Ale to nie był duch. Marcel wytężył wzrok i zauważył, że to kobieta w długiej sukni. Z ogromnego kapelusza z szerokim rondem spływał biały woal zakrywający jej twarz.

— Chłopcy, zabłądziliście?

Jej głos brzmiał tak uprzejmie, że Marcel postanowił zaryzykować i podejść.

— Tak — odparł, ciągnąc za sobą Oskara. — Zgubiliśmy się.

— Jesteście stąd? Łatwo się tu zgubić. Czasem w ciemności też tracę orientację — powiedziała kobieta. — Jak się nazywacie?

— Ja jestem Marcel Kos, a to…

Łodygi opadły na ziemię. Kobieta zamarła, a po chwili rozpoczęła walkę z woalem, w który się zaplątała. Obserwowali jej zmagania, aż w końcu odrzuciła z głowy szeroki kapelusz, a ich oczom ukazała się twarz starszej kobiety z siwymi włosami splecionymi w luźny kok.

— Czy to możliwe… — powiedziała, lustrując twarz Marcela — żeby po tylu latach… Ale faktycznie, to musisz być ty… Wyglądasz dokładnie jak mój brat… Takie same jasne włosy, te same delikatne policzki… Marcelu — powiedziała głosem drżącym z przejęcia. — To ja, Klementyna, twoja ciotka!

Marcel wytrzeszczył oczy. Przeszedł przez drzwi domu, który nagle pojawił się za jego oknem, znalazł się w nieznanym sobie miejscu, a jedna z pierwszych osób, które spotkał, mówiła mu, że była jego ciotką.

Oskar odchrząknął. Kobieta dopiero teraz zauważyła, że było z nim coś nie w porządku.

— Co mu się stało?

— Coś ugryzło go w kostkę…

Kobieta zbliżyła się, a Marcel mimowolnie lekko się cofnął.

— Tylko zerknę… — powiedziała. Ukucnęła i przyjrzała się uważnie ugryzieniu. — Będzie żył. Mam w domu maść, która powinna pomóc.

Wstała. Musiała zauważyć na twarzy Marcela niepewność, bo powiedziała spokojnie:

— Marcelu, możesz mi zaufać… Twój tata to Leopold. Syn mojego kochanego brata Anatola.

Podziw ustąpił miejsca zwątpieniu. Mogła się tego dowiedzieć skądkolwiek. Z drugiej strony, dlaczego miałaby kłamać?

— Wejdźmy, zanim noga zupełnie spuchnie!

Zaprosiła ich gestem do chatki. Zawahali się, ale z braku lepszego pomysłu postanowili skorzystać z zaproszenia, chociaż Marcel czuł, że to nierozsądne. Kobieta spojrzała z ciekawością na Oskara, a potem z czułością na Marcela. Kiedy przechodził, pogłaskała go po włosach.

— Przepraszam — rzuciła natychmiast, cofając rękę. Osłaniając welonem twarz, schyliła się, żeby pozbierać porozrzucane łodygi.

Wnętrze jej domu w niczym nie przypominało ponurej chatki staruszki. Było przestronne i jasne, z bielonymi ścianami i jasnoniebieskimi podłogami. Na każdym możliwym stołku stały świeże kwiaty o najdziwniejszych rozmiarach i kształtach. Było tam tak przytulnie i domowo, jak w żadnym z mieszkań, w których wcześniej mieszkał z tatą.

Okno w kuchni wychodziło na ogród.

— Wpuśćmy trochę powietrza — powiedziała Klementyna, otwierając okno na oścież. — Siadajcie — zachęciła, wskazując im drewnianą ławę przy wytartym drewnianym stole.

Usiedli niepewnie. Marcel usadził Oskara na ławie, a ten syknął z bólu. Jego noga urosła już dwukrotnie.

— Proszę pani… — zaczął nieśmiało Marcel.

— Ciociu — poprawiła go, krzątając się przy kuchennych szafkach.

— Ciociu. — To słowo w jego ustach brzmiały bardzo dziwnie. — Gdzie my właściwie jesteśmy?

Ciotka zamarła, zatrzymując rękę w połowie drogi do szafki.

— Jak to gdzie? W Ogrodach, oczywiście. W domu. Nigdy o nas nie słyszałeś?

Marcel pokręcił głową. Ciotka Klementyna spojrzała na niego podejrzliwie.

— A co ci mówił Leopold?

— Nic — przyznał Marcel szczerze.

— Nie wspominał o mnie, o Klarze, Anatolu, o naszym świecie Oniru?

Znów pokręcił głową, czując się jeszcze bardziej głupio.

— No ładnie — mruknęła pod nosem, z lekką irytacją. — Wiesz, kiedy zamierza tu dotrzeć?

— Nie wiem, czy zamierza — bąknął Marcel.

— To jak tu trafiłeś?

— Przez drzwi w domu staruszki.

— Starej Frury? A więc ją po was wysłali? O dwanaście lat za późno, mogłabym powiedzieć…

Oskar znów syknął z bólu.

— Och tak, noga — przypomniała sobie kobieta. Wyciągnęła z szafki słoiczek z zielonym kremem i nałożyła grubą warstwę na ranę. — Do jutra się zagoi. Tymczasem zaparzę wam herbatę z owoców persefony — wskazała na zerwane rośliny. — Niestety mam uczulenie na łodygi, a tak kocham granaty, stąd ten welon! Masz ochotę? — zwróciła się do Oskara, który siedział bez słowa, pogrążony we własnych myślach. Drgnął i spojrzał na nią bezrozumnie.

— Niemowa? — zapytała Marcela półgębkiem.

— Przepraszam, powinienem ci tłumaczyć — powiedział do niego Marcel.

— Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi, gdzie my jesteśmy? Co my tu robimy? Kim jest ta kobieta? — Oskar ożywił się.

— Mówi, że jest moją ciotką…

Ciotka Klementyna patrzyła na nich z zaciekawieniem.

— Ten język brzmi znajomo — powiedziała. — To polski? Jeśli się nie mylę, Anatol i Klara znali go biegle, ja się nigdy go nie nauczyłam. Twój przyjaciel nie rozumie naszego języka?

Marcel pokręcił głową.

— To niezbyt dobrze. — Ciotka Klementyna zamyśliła się. — Nie powinno go tu być. Nie będę pytała, jakim cudem się tu znalazł. Jest szansa, że ktoś pomyli polski z oceańskim… Najwyżej rozpowiemy, że Oskar jest naszym gościem z okolic Miodnych Uli, to niedaleko granicy… Powinni uwierzyć, tylko nie może się odzywać w żadnym z języków, które zna. Na pewno trzeba to utrzymać w tajemnicy przed Hiacyntą Wąs — powiedziała cicho.

Zaczęła krzątać się po kuchni. Rozsypała susz do szklanek i rozpaliła ogień pod kuchenką. W tym czasie Marcel powtórzył Oskarowi wszystko, co usłyszał.

— Naprawdę powinniśmy wracać — odparł Oskar, zasępiony. — Mój tata będzie się niepokoił…

Marcel pokiwał głową, czując ścisk w gardle na myśl o swoim tacie.

— Ciociu… — zaczął.

— Wypijcie, póki ciepłe — powiedziała, stawiając przed nimi kubki ze słodko pachnącą herbatą. — Znakomicie uspokaja.

Z głową wspartą na dłoni wpatrzyła się w Marcela. Poczuł się bardzo nieswojo.

— Tak — westchnęła. — Istny Anatol… Twoi dziadkowie czekali na ciebie, ale niestety… nie wrócili z jednej podróży. Leopold był załamany, kiedy się o tym dowiedział…

— Nic nie wspominał — powiedział Marcel z goryczą.

Zabolało go, że tata utrzymywał kontakty z tym światem, a wszystko przed nim zataił.

— Miał swoje powody — westchnęła ciotka. — Nieważne, nie zaprzątaj sobie tym głowy — powiedziała po chwili. — Pokażę ci coś!

Zniknęła na chwilę w głębi domu. Marcel powtórzył wszystko Oskarowi.

— To wariatka — powiedział Oskar. — Oni wszyscy tutaj są szurnięci. Zapytaj jak wrócić do domu i zmywajmy się, zanim nas tu zabiją i zjedzą.

— Dużo o mnie wie — powiedział niepewnie Marcel. — Po co miałaby kłamać?

Podniósł do ust kubek z herbatą.

— Nie pij tego! — syknął Oskar. — To może być trucizna!

Marcel natychmiast odsunął kubek od ust. Ciotka Klementyna wróciła ze starym czarno–białym zdjęciem. Podsunęła im je pod nosy.

— To nasza rodzina — powiedziała. — Twój tata powinien mieć kopię.

Marcelowi wystarczył jeden rzut okiem na fotografię, żeby rozwiały się jego wątpliwości. To było to samo zdjęcie, które przed laty schował przed nim tata, mówiąc, że ludzie z niego już nie żyli.

„A może… — w Marcelu obudziło się przykre przeczucie. — Może on i Oskar też nie żyli? Może dopadł ich Kozacki? Pogryzł pies? Zjadła staruszka?”

— Czy my umarliśmy? — zapytał.

— Słucham? Co ci przyszło do głowy?

— Tata mówił, że wszyscy nie żyjecie.

— Co za bzdury! — oburzyła się ciotka. — Spójrz — wskazała niskiego mężczyznę, który przytulał do siebie niemowlę. — To ty i twój tata… Obok Klara i Anatol, twoi dziadkowie…

Marcel przyjrzał się ich uśmiechniętym twarzom. Babcia miała wyraziste rysy i ciemne, krótkie włosy. Patrzyła z miłością na wnuka, dziadek wpatrywał się prosto w obiektyw. Marcel pogładził jego twarz uwiecznioną na zdjęciu. Rzeczywiście wyglądał jak on.

— To mój mąż Ferdynand, jego też już nie spotkasz, biedak, pochłonęły go Wulkany — kontynuowała ciotka. — A tu ja z Danielem, naszym synem, który mieszka tu niedaleko z Celestyną. Poznasz ich.

Ciotka Klementyna na starym zdjęciu wyglądała właściwie tak samo, jak wiele lat później w rzeczywistości — wysoka, chuda postać z luźnym kokiem. Na fotografii miała tylko znacznie mniej zmarszczek. Z dłonią opartą na ramieniu swojego syna, który mógł mieć około dwudziestu lat, pochylała się lekko nad małym Marcelem.

Marcel podsunął zdjęcie Oskarowi.

— To twój tata — powiedział Oskar ze zdumieniem. — O co tu chodzi?

Marcel spojrzał na kobietę. Nie wiedział, jak zareagować.

— A gdzie twoja mama? — Oskar zadał pytanie, które przyszło na myśl Marcelowi.

Marcel przetłumaczył je ciotce i wydawało mu się, że przez jej twarz przemknął cień.

— Myślę, że jej nie poznasz — powiedziała w końcu.

— Czyli ona żyje? — Marcelowi w uszach rozbrzmiało słowo, które usłyszał kiedyś przez telefon „Synku”.

— Nie powinnam o tym mówić, to stara, trudna sprawa. Zajmijmy się czymś przyjemniejszym! Musimy zmienić wam ubrania…

Marcel chciał zaprotestować i drążyć temat, ale kuchnię wypełnił nagły błysk. Ciotka Klementyna zamrugała gwałtownie.

— Hiacynta!

Przez okno do kuchni wsuwał się staroświecki, duży aparat trzymany w dłoniach zakończonych przybrudzonymi paznokciami. Za aparatem stała starsza kobieta, z kokiem podobnym do tego, jaki nosiła ciotka Klementyna. Była owinięta kilkoma zwiewnymi szalami. Uśmiechała się słodko.

— Och, na przemiłe pączuszki, kogo my tu mamy! — Równie słodko brzmiał jej głos.

— Hiacynto, poznaj mojego ciotecznego bratanka, Marcela i Oskara, naszego krewnego z okolic Uli. Nie mówi, biedak.

— Chciałaś ukryć przede mną te urocze buzie? — Hiacynta minęła okno i wkrótce pojawiła się w drzwiach kuchni.

Aparat dyndał jej na szyi.

— Ależ Hiacynto, przed tobą przecież nic się nie ukryje — zaśmiała się nerwowo Klementyna.

— Znam cię — powiedziała Hiacynta, podchodząc do Marcela i zbliżając twarz do jego twarzy. — Marcel Kos, czy się nie mylę? Ależ to był skandal!

Najwyraźniej, nie wiedzieć czemu, bardzo się ucieszyła.

— To nie najlepsza pora… — zaczęła Klementyna.

— Wygnali was z innego świata? — wpadła jej w słowo Hiacynta, obrzucając badawczym spojrzeniem ich ubrania. — Mówiłam, że tak się stanie! Wiedziałam od początku. I teraz szukacie miejsca tutaj?

— Nikt nikogo nie wygnał — zdenerwowała się ciotka. — Mają prawo tu być, to ich dom… Hiacynto…

— Niewątpliwie… — Ponownie utkwiła wzrok w twarzy Marcela, wykrzywiając usta w sztucznym uśmiechu. — Szczególnie on ma prawo tu być jak mało kto. Bardzo ciekawe, że przybyli tu akurat tego wieczoru, kiedy bez śladu zniknął Leomir.

Coś dziwnego było w tym grymasie i jej złowieszczych słowach, aż Marcel poczuł dreszcz na plecach. Nawet Oskar, który nie rozumiał z tej rozmowy ani słowa, wyczuł zmianę atmosfery.

— Co… — powiedział bezgłośnie, a Marcel dyskretnie szturchnął go w udo.

— Hiacynto… — Ciotka podjęła ostatnią próbę przemówienia do sąsiadki, ale ona odwróciła się na pięcie i już wypadła z kuchni.

— Zapraszam jutro na herbatkę, pogawędzimy sobie troszkę, moje przepyszne rodzynki! — rzuciła na odchodne.

— Niedoczekanie — mruknęła ciotka. — Nie przejmujcie się nią, mam nieszczęście mieszkać po sąsiedzku. Lepiej nie zdradzać jej sekretów. Niejedna historia potoczyła się przez to nie w tę stronę, w którą powinna.

— O co chodzi? — dopytał Oskar. — Co to była za kobieta?

— Hiacynta Wąs — powiedział mu Marcel. — Sąsiadka. Mówiła, że ktoś zniknął.

— Zniknął? — powtórzył Oskar.

Ciotka patrzyła to na jednego, to na drugiego, a kiedy skończyli wymianę zdań, wstała i rzuciła dziarsko:

— No, chłopcy, pora do spania.

— Do spania?! — oburzył się Oskar, kiedy Marcel przetłumaczył mu jej słowa. — Do spania?! Uciekamy stąd, teraz.

Oskar dźwignął się na nodze i zaraz opadł na ławkę, sycząc z bólu.

— Nie możemy zostać… — powiedział Marcel. — Powinniśmy wracać, mój tata, tata Oskara…

— Marcelu — powiedziała ciotka zatroskanym tonem — to jest twój dom, nigdy nie powinieneś mieszkać w tamtym okrutnym świecie. Twój tata na pewno do nas dołączy…

— Ale dzisiaj będzie się martwił.

— Poradzi sobie, a zresztą… stąd się nie da wrócić. A przynajmniej to nie jest takie łatwe… — Zamilkła na chwilę. — Przykro mi, musicie zostać tu na tę noc.

Marcelowi przekazał jej słowa Oskarowi, który zbladł i wymamrotał pod nosem coś, co brzmiało jak „to mój koniec”.

— Mnie też się to nie bardzo podoba — powiedział mu Marcel, ale Oskar pokręcił głową.

— To coś gorszego — wydusił z siebie. — Nie zrozumiesz.

— Chyba nie mamy innego wyjścia.

— Pomóż Oskarowi — poleciła ciotka.

Oskar skrzywił się, kiedy zaparłszy się na ramieniu Marcela, stanął na nogi. Ciotka poprowadziła ich na piętro.

— Jakoś się pomieścimy. Na końcu korytarza jest łazienka. Proszę bez zbytnich hałasów w kąpieli. Mam obok sypialnię, a brak snu koszmarnie działa mi na cerę. — Pchnęła drzwi najbliżej schodów, które otworzyły się z lekkim skrzypieniem. — Ten może być Oskara.

Pokazała im prosty, dość mały pokój z pojedynczym łóżkiem zasłanym świeżą białą pościelą, oknem z kwiatami na parapecie i wysoką starą szafą. Pokracznym gestem zachęciła Oskara, żeby wszedł do środka.

— To twój pokój — powiedział Marcel.

Pomógł Oskarowi usiąść na łóżku. Oskar skrzywił się, ale tym razem to nie był grymas bólu.

— Marcel, nie podoba mi się to.

— Tak, mi też — przyznał Marcel, chociaż nie do końca była to prawda. — Nie mamy wyjścia, musimy tu przenocować.

— No dobra — westchnął Oskar, macając poduszkę. — Ale zamknę się na klucz.

Marcel pomachał mu na dobranoc i wyszedł za ciotką z pokoju.

— Twój będzie ten — oznajmiła ciotka, otwierając kolejne drzwi.

Pokój Marcela, który znajdował się naprzeciwko, niewiele się różnił od poprzedniego — zamiast dużej szafy przy łóżku stała wąska szafka nocna.

— Twój tata uwielbiał zajmować tę sypialnię w dzieciństwie — powiedziała ciotka. — On i Daniel byli nierozłączni. Klara i Anatol rzadko bywali w domu, ze względu na podróże, więc byłam dla niego drugą matką…

Zamyśliła się.

— Jakże się cieszę, że nareszcie cię widzę. Wyrosłeś na wspaniałego młodzieńca. — Rzuciła mu pełne miłości spojrzenie i zanim wyszła, powiedziała — Śpij dobrze, Marcelu.

Marcel usiadł na łóżku. Przez otwarte okno wpadał delikatny świeży wiatr. Gdzieś w oddali mieszały się dźwięki: szum drzew, krzątanie się po kuchni ciotki Klementyny i skrzypienie desek w pokoju Oskara. Odetchnął głęboko kilka razy ciepłym powietrzem, starając się uspokoić skołatane myśli.

Był zły na tatę, że ukrywał przed nim prawdę o rodzinie i o tym miejscu. Jednocześnie czuł, że go zawiódł. Wiedział, że tata musiał mieć powody, żeby nie mówić mu o tym wszystkim. A teraz na pewno umierał z niepokoju. Z drugiej strony nie mógł pozbyć się ekscytacji, która rozlewała mu się po brzuchu łagodnym łaskotaniem.

Kiedy wracał z łazienki po gorącej kąpieli w wonnych kosmetykach ciotki, otulony wielkim puchatym ręcznikiem, zdawało mu się, że zza drzwi sypialni Oskara dobiega płacz. Przysunął ucho do drzwi, ale nic więcej nie usłyszał.

Wsunął się do łóżka, czując się wyjątkowo nierealnie. Był przekonany, że kiedy obudzi się następnego dnia, wszystko zniknie, a on sam będzie musiał po raz kolejny wstać w zimnym, szarym mieście, żeby zebrać się do szkoły.

Rozdział IV. Burza w Oranżerii Pnączy

Rano obudziło go pukanie do drzwi. Nie bardzo wiedział, gdzie się znajduje, dopóki nie usłyszał głosu ciotki:

— Już świt, wstajemy, szkoda dnia! Zejdź zaraz do salonu.

Marcel natychmiast wyskoczył z łóżka. Na korytarzu spotkał Oskara, który wyglądał o wiele weselej niż poprzedniego wieczoru. Jego noga wróciła już do normalnych rozmiarów.

— Spałem jak nigdy!

Salon znajdował się nieopodal kuchni. Był niskim, przytulnym pomieszczeniem ze starym kamiennym kominkiem, dwiema wysiedzianymi sofami i mnóstwem bibelotów na półkach. Za oknami rozciągał się piękny widok na imponujący ogród.

Ciotka pokazała im dwa komplety jasnych ubrań.

— Całe szczęście, że trzymam jeszcze stare ubrania Daniela. Przebierzcie się.

Na Oskarze ubranie leżało jak ulał, Marcelowi spadały spodenki.

— Jesteś wyjątkowo chudy, Marcelu — oceniła ciotka, mierząc ich wzrokiem. — Ale nie jest źle.

Ubrania — obszerne jasne koszule i beżowe krótkie spodenki — uszyto z delikatnych, przyjemnych w dotyku materiałów. Ciotka podała Marcelowi pasek.

— No! — Klasnęła. — Prawdziwi Ogrodnicy.

Ktoś zapukał kołatką do drzwi. Ciotka poszła otworzyć i usłyszeli znajomy gderliwy głos.

— Wiem, kto stoi za zniknięciem Leomira! — powiedział gość od progu. Usłyszeli jak przemierza szybkim krokiem korytarz. — Wczoraj włamało się do nas dwóch chłystków, kontaktowali się z kimś przez jaskinię Pytii!

Mężczyzna wszedł do salonu i jego naburmuszona twarz uzbrojona w pokaźne brwi i kartoflany nos znalazła się tuż przed twarzą Marcela. Przez chwilę wpatrywali się w siebie, zszokowani, a potem twarz mężczyzny przybrała purpurowy odcień.

— To oni! Złapałaś ich! — Mężczyzna chwycił Marcela za ramię silnym uściskiem.

— Puść go, Buronie! — wołała ciotka, ale mężczyzna zaraz dopadł Oskara i na nim również zacisnął dłoń.

Był na tyle silny, że bez problemu zdołał wyprowadzić ich obu na ulicę, chociaż wierzgali się z całych sił. Ciotka Klementyna w długiej wąskiej sukience biegła za nimi niezgrabnie, machając koronkową parasolką niczym mieczem.

Przechodnie przystawali, z zaciekawieniem przyglądając się tej scenie.

— Już ja wam dam — burczał pod nosem mężczyzna.

— Pytio, Pytio, na słodką Bunum! — zawołała ciotka na widok stojącej nieopodal kobiety. — Co to ma znaczyć?!

Marcel rozpoznał jej splątane siwe włosy i orli nos.

— Mam ich, kochanie! — zwrócił się do niej Buron, przystając.

— Co tu się dzieje? — Ciotkę Klementynę zaczepił osobliwy mężczyzna w fioletowym płaszczu.

— Och, Narcyzie… zaszło nieporozumienie…

Pytia, nie zwracając uwagi na ciotkę, spojrzała na Marcela i Oskara z obrzydzeniem, jakby patrzyła na dwa robaki.

— Trzeba ich ukarać — powiedziała.

Nagle tuż obok nich z ogromną prędkością przeleciał ogromny ptak z dwójką jeźdźców na grzbiecie. Marcel zdążył zobaczyć zaciętą, uśmiechniętą złośliwie minę blondwłosego chłopaka, a tuż za nim przyklejoną do jego pleców rozradowaną twarz dziewczyny, którą spotkali poprzedniego wieczoru. Buron na widok ptaka gwałtownie odskoczył, puszczając przy tym Marcela i Oskara. Gdy po chwili gramolił się na nogi i z wściekłością ruszył w stronę chłopców, na drodze stanął mu znajomy ciotki Klementyny.

— Dość, Buronie — powiedział.

— Te dwa chłystki włamały się do mojego domu!

Oskar, który nic nie rozumiał, łypał na Burona z waleczną miną, a z ust Marcela wylał się potok niekontrolowanych wyjaśnień.

— To moi goście — powiedziała ciotka Klementyna, patrząc to na Burona, to na jego żonę. — Och, na życiodajną Bunum! — żachnęła się. — Ile chcesz? Dwa okruszki? Trzy? — Sięgnęła do koronkowej portmonetki i wydobyła z niej kilka złotych grudek.

Buron burknął, ale mina mu złagodniała, kiedy na jego wyciągniętą dłoń spadły złote okruszki. Zmierzył Marcela i Oskara wzrokiem, objął Pytię i razem odeszli.

— Chyba nam się upiekło. — Marcel wyszczerzył zęby w uśmiechu do Oskara.

— A co to za dżentelmeni? — Znajomy ciotki Klementyny wychylił się w ich stronę.

W butonierce kołysał mu się długi żółty kwiat.

— Przypatrz się uważnie, Narcyzie.

Mężczyzna spojrzał na Marcela i w jego oczach ciekawość zmieniła się w radość.

— Marcel? Ale ty urosłeś! Ostatnim razem widziałem cię, jak byłeś zupełnie malutki. Wyglądasz dokładnie jak twój dziadek!

— Podobno — odparł nieco nieśmiało Marcel.

— Tak, tak, wykapany Anatol.

— Narcyz i jego brat bliźniak Bestia są odpowiedzialni za wygląd Przybaszcia — wyjaśniła im Klementyna. Marcel tłumaczył jej słowa Oskarowi. — Ufamy im bezgranicznie.

— Przesadzasz — powiedział, rumieniąc się i machając ręką. — No nic, zostawiam was. Przykra sprawa z tym Leomirem, prawda? No, ale to pewnie nic takiego, pewnie po prostu się wyprowadził. Lecę zbadać jego ogród.

— Uważaj na Hiacyntę, bo zaprosi cię na herbatę — powiedziała ciotka.

— Nie ma szans! — wystraszył się Narcyz. — Mam urwanie głowy! Niedługo Święto Wiosny, a my jesteśmy w rozsypce.

— W takim razie nie możemy cię zatrzymywać. Do zobaczenia, Narcyzie. — A kiedy odszedł, mruknęła pod nosem. — Wszyscy powariowali.

— Czy to był prawdziwy ptak? — zapytał cicho Oskar, patrząc w ślad za Aurorą.

Marcel przetłumaczył jego pytanie ciotce.

— Ależ skąd, nigdy nie wykorzystalibyśmy ptaków do takich celów — odparła, otrzepując z pyłu parasolkę. — To frupęd, zdecydowanie nieodpowiednia zabawka dla dzieci.

Gdzieś z oddali rozległ się dźwięk syreny tak głośny, że Marcel podskoczył.

— To wieża pogody — wyjaśniła ciotka. — To znaczy, że znad Oceanu nadciąga burza.

Na dźwięk syreny z drzwi najbliższego domu wychylił się chudy, wysoki mężczyzna. Srebrne włosy sterczały mu na wszystkie strony. Spojrzał w niebo i w roztargnieniu strącił sobie z nosa binokle. Kilkoma zwinnymi krokami zbiegł do ogrodu, żeby je podnieść. Założył je na nos i podniósł głowę.

— Klementyno! — Mężczyzna pomachał w ich kierunku. — Wejdźcie szybko, zaraz się rozpada!

Kiedy przekroczyli drewnianą furtkę i przeszli do wejścia alejką wyłożoną starymi kamieniami, Marcel zdał sobie sprawę, że do tego domu odeszła poprzedniego wieczoru Aurora.

— Onó, Rozmarynie — przywitała się ciotka.

Mężczyzna splótł dłonie za plecami i kiwając się na palcach w przód i w tył, przyjrzał się im uważnie.

— Jestem Rozmaryn Pęd — przedstawił się. — Ty musisz być Marcel. Aurora wspominała, że już cię spotkała. A ty… — Spojrzał na Oskara, mrużąc małe oczy. — Głupek?

— To Oskar — wtrącił szybko Marcel, dziękując w duchu, że Oskar nie znał języka Ogrodów.

Pan Pęd wyraźnie się zmieszał.

— Przepraszam, Aurora inaczej mi go przedstawiła…

— Właśnie o mało mnie nie potrąciła… — mruknęła ciotka. — Pędzili gdzieś z Gelonem.

Pan Pęd tylko westchnął ciężko, prowadząc ich jasnym korytarzem do otwartego na ogród salonu.

— Sama wiesz, młodość ma swoje prawa — rzekł. — Kiedy byliśmy młodzi z Agawą, też robiliśmy takie szalone rzeczy.

— Była z Gelonem Kuną — dodała ciotka. — Znowu.

— No cóż, przyjaźnią się… Chociaż rzeczywiście nigdy nie darzyliśmy Kunów sympatią….

— Myślą, że mają prawo, żeby się rządzić — powiedziała ciotka.

— Ech, przeszłość nigdy do końca w nas nie umiera, prawda? — powiedział pan Pęd, po czym zerknął na Marcela i odchrząknął.

Nalał herbatę do czterech filiżanek i podał ciotce miseczkę.

— Rozmarynie, to sól — skrzywiła się Klementyna.

— No tak, tak, przepraszam. — Zniknął na chwilę i wrócił z cukierniczką. — Agawa od rana siedzi w Oranżerii, a ja dzisiaj nie mam głowy do takich rzeczy, odkryłem coś wspaniałego — powiedział z ekscytacją, siadając naprzeciwko nich na poręczy fotela. Nachylił się nad Oskarem. — Skąd jesteś, młodzieńcze?

Ten wytrzeszczył na niego oczy i spojrzał na Marcela.

— Oskar mówi tylko po polsku — wytłumaczyła szybko ciotka.

— Naprawdę? — zdumiał się pan Pęd, a jego oczy przeniosły się na ciotkę Klementynę — Ale to znaczy…

— Dokładnie.

— Niebywałe! — powiedział pan Pęd, mierzwiąc sobie włosy. — Niebywałe… i niezbyt bezpieczne. Jeszcze chyba nikomu spoza Oniru nie udało się przejść przez drzewo podróży… Jakim cudem on właściwie…

Ciotka Klementyna mruknęła znacząco.

— Och tak — zreflektował się pan Pęd, rzucając przelotne spojrzenie na Marcela. — Tak, oczywiście. Obawiam się, że będzie trzeba go odesłać, Klementyno. Jeśli stara Frura się dowie, że popełniła błąd, i tak go stąd wyrzuci. Tyle że nie słyszałem o takim przypadku, nie wiem, czy drzewo zadziałałoby w drugą stronę.

— Może znajdziesz coś w którejś z twoich książek. Masz chyba największą bibliotekę w Ogrodach.

Marcel drgnął i szybkim spojrzeniem obrzucił salon, jakby spodziewał się znaleźć drogowskaz do biblioteki.

— Rzeczywiście — odparł z dumą w głosie. — Nigdy mnie nie zawiodła. Chociaż w tym przypadku… Może lepiej byłoby zapytać Tymona, on podróżuje przez korytarz Frury?

— Wolę nie ryzykować, że Siostry się dowiedzą.

Pan Pęd przytaknął.

— To prawda, mogą ukarać i jego, i nas.

Marcel nie wiedział, kim były Siostry, ale to, co powiedział pan Pęd sprawiło, że wyobraził je sobie jako wyjątkowo okrutne.

— Jak się masz? — pan Pęd zwrócił się do Oskara.

Oskar, który przez większą część ich rozmowy rozglądał się po salonie, drgnął.

— Pan mówi po polsku?

— Trochę… raczej słabo. Dziadek Marcela nauczył mnie podstaw.

— Całe szczęście, że chociaż ktoś! — ucieszył się Oskar.

— Stwierdziłam, że musi udawać niemowę — wtrąciła ciotka.

— Bardzo rozsądnie — pochwalił ją pan Pęd. — Może to da nam trochę czasu i Oskar znajdzie się w domu, zanim dowiedzą się Siostry. Tymczasem, chcecie zobaczyć coś wspaniałego?

Pan Pęd poprowadził ich do przylegającego do salonu jasnego pomieszczenia z dużym oknem. Marcela oślepił blask migających paciorków. Myślał, że pan Pęd wyłożył ściany kawałkami kuli dyskotekowej, ale kiedy się zbliżył, zauważył, że ściany pełne były gablot z różnokolorowymi motylami. Niektóre jednobarwne, wielkości dłoni, inne mniejsze z wymyślnie pozawijanymi czółkami, mnóstwo takich, których skrzydła odbijały światło jak cekiny.

Pośrodku pokoju stał stół, nad którym pochylała się ogromna lampa. To właśnie do tego stołu poprowadził ich podekscytowany pan Pęd. Na szklanej podstawce leżał przyszpilony do aksamitnej czerwonej poduszeczki duży czarny motyl. Na każdym skrzydle miał białe plamki, dziwnie przypominające czaszki.

— Wprowadziłem motyle do naszego ekosystemu — oznajmił im dumnie pan Pęd. — Pierwszego przywiozła mi z podróży Klara, dawno, dawno temu. Od tamtego czasu je badam. Znam każdego jednego motyla, który lęgnie się i umiera w Ogrodach. Na prośbę Sióstr wyhodowałem gatunek pływający i taki, którego nie strawi ogień w Wulkanach. Ale ten… — Wskazał na czarnego motyla. — Takiego widzę pierwszy raz w życiu. Znalazłem go dzisiaj rano na liściach mnemony. Niestety już nie żył. Mnemona próbowała go pożreć, ale udało mi się go uratować.

— Tu jesteście!

W drzwiach gabinetu stanęła bardzo ładna kobieta. W jej twarzy Marcel dostrzegł rysy Aurory. Miała na sobie ubrudzony ziemią fartuch, a w dłoni trzymała sekator.

— Mam nadzieję, że nie zanudzasz ich zbytnio?

— Ależ skąd! — oburzył się pan Pęd. — Są zafascynowani moimi motylami!

Ciotka Klementyna wymieniła porozumiewawcze spojrzenie z panią Pęd.

— Właśnie przycinam pnącza, może chciałabyś mi towarzyszyć, Klementyno?

— Chętnie — zgodziła się szybko ciotka.

Pan Pęd wyglądał na strapionego. Spojrzał z nadzieją na Marcela.

— Zaraz przyjdziemy — powiedział ciotce Marcel.

Kobiety zniknęły w salonie, a pan Pęd mrugnął do niego.

— Podobają ci się moje motyle? — zapytał po polsku Oskara, który zawiesił nos nad czarnym okazem.

— O tak. — Oskar przyglądał się motylowi uważnie. — Coś tu jest napisane…

— Co? — Pan Pęd jednym krokiem znalazł się przy Oskarze.

Zbliżył wielką lupę do ciała owada, tak że jego oko wypełniło całą soczewkę.

— Masz bystre oko, chłopcze — pochwalił Oskara. — Faktycznie, widzę, na prawym skrzydełku, jakaś litera… To H czy P, czy G… nie wiem…

— Może to zadrapanie — zauważył Oskar.

— Może… — przytaknął bez przekonania pan Pęd.

Nagle zwrócił oko za lupą na okno.

— Słyszycie? Czy to syrena? — Z oddali dobiegał jednostajny wysoki dźwięk. — Tak, w rzeczy samej. Wieża Pogody daje ostatnie ostrzeżenie przed burzą. Chłopcy, przejdźmy do Oranżerii Pnączy, zapowiada się wspaniałe widowisko!

— Panie Pęd… — zagaił Marcel, zbliżając się do mężczyzny.

Pan Pęd mruknął w roztargnieniu, wciąż wpatrując się w motyla.

— Wie pan o wszystkim w Ogrodach, prawda?

— Tak, można tak powiedzieć — odrzekł, odsuwając się od stołu.

— Co pan wie o mojej matce?

To pytanie najwyraźniej go zaskoczyło.

— O twojej matce? To stara, strasznie stara sprawa… — odpowiedział, niemal powtarzając słowa ciotki.

Marcel poczuł nagłą irytację.

— Wszyscy tak mówią! Czy ona zrobiła coś okropnego? Dlaczego nikt nie chce mi nic powiedzieć!

Pan Pęd patrzył na niego zmieszany, po czym poklepał go po plecach.

— No tak… — zasępił się. — Niestety ja nie jestem odpowiednią…

— Ale…

— Dołączmy do Agawy i Klementyny, dobrze? — Pan Pęd ruszył w stronę drzwi, zostawiając za sobą rozczarowanego Marcela.

Przeszli przez długi kamienny tunel z półokrągłymi oknami i znaleźli się w oranżerii, ogromnej, wysokiej szklarni. Stała w pewnej odległości od domu, od ulicy osłaniały ją wysokie drzewa. Marcel był pewny, że zmieściłby się w jej wnętrzu czteropiętrowy blok. Jej ściany obrastał bluszcz o przedziwnych kształtach i rozmiarach. Jedne ze strąków wypuszczały z siebie delikatne obłoki dymu znikające w małych kominach wystających poza szklarnię; inne wzdymały się rytmicznie, jakby oddychały; a jeszcze inne uginały się pod ciężarem pomarańczowych owoców.

Pośrodku szklarni stał posąg czterech kobiet, które trzymały się za ręce, jakby tańczyły w kole. Każda z nich miała oczy innego koloru wykonane z różnych kamieni. Marcel zdał sobie sprawę, że już je widział — to były te same postaci, które wyrzeźbiono na drzwiach w chatce panny Frury. Zapytał o to pana Pęda.

— To Siostry, strażniczki Ćwiartek — odparł pan Pęd. — Ta z zielonymi oczami to Flora, opiekunka naszych Ogrodów. Obok niej z czerwonymi oczami stoi Wezuwia, władczyni Wulkanów, dalej z niebieskimi Tetyda, która włada Oceanem, ostatnia z białymi oczami to Wichura, która strzeże Pól.

Przechodząc, Marcel zapatrzył się w twarz Flory. W kamieniu zatrzymano jej młodość i delikatność. Zielone oczy patrzyły łagodnie gdzieś w dal, jakby chciały objąć krainę, którą miały w opiece.

Wokół szklanych ścian, między pnączami, zbudowano drewniane konstrukcje — schody i platformy, które sięgały aż pod sam sufit Oranżerii. Na jednej z nich stała pani Pęd, przycinając właśnie wyjątkowo rozrośnięty bluszcz, którego wielkie liście napierały na szybę.

Pod samą kopułą szklarni znajdowała się przestrzeń widokowa, której nie zakrywały żadne pnącza. Zastali tam ciotkę Klementynę, moszczącą się wygodnie na jednym z szerokich foteli. Z tarasu rozciągał się wspaniały widok na niebo i las poniżej.

Marcel i Oskar zajęli miejsca obok ciotki, z drugiej strony usiadł Pan Pęd. Widzieli, jak na horyzoncie zbierają się ciemne chmury. W ułamku sekundy zasnuły całe dotychczas krystalicznie czyste niebo.

— Uwielbiam burze — powiedziała im podekscytowana ciotka, zapadając się w fotel.

Kiedy zabrzmiał pierwszy grzmot, dołączyła do nich pani Pęd.

— To będzie spektakularna burza. Dawno nie padało.

O szybę szklarni zaczęły uderzać wielkie krople deszczu. Niebo przecięła pierwsza błyskawica, niemal w tym samym momencie zagrzmiało. A potem zaczął się spektakl.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 5.45
drukowana A5
za 47.55