Zielonym Poczochrańcom
Błękitnienie
Tak jest dobrze — po horyzont czas się dłuży,
Spokój zmierzchu dzikim chabrom oczy mruży,
Nieskończenie błękitnieją nam jeziora,
W jakieś jutro wolno płynie jakieś wczoraj.
Tak jest dobrze — nieskończenie, nieskończenie,
Nieskończone błękitnienie, błękitnienie,
Spokój zmierzchu dzikim chabrom oczy mruży,
Tak jest dobrze — za horyzont czas się dłuży.
Tam — hen
Tam — hen, tam — sen
Wolność kołysze —
Zapachem traw,
Szumem drzew
Pieści ciszę.
Nieodgadniona dal
Bezdroży
Kuszący zapach ma
Rozkoszy,
Z życzliwie jasnych gwiazd
Ułoży
Obietnic
Wielki Wóz.
Tam — hen, tam — w sen
Karocą marzeń
Przez noc po świt
Słońcem znów
Się oparzyć.
Krawędzie czasu
Równiny tęsknot po brzeg niepewności,
Podskórne żyły błękitu i złota,
Robak i diament na wyschniętej kości,
Wątpliwa świętość, wątpliwa sromota.
W postaci własnej wpatrzona przepaście,
W promieniach zmarszczek wokół tafli oczu —
Samotność klifu wyrzeźbiona w czasie —
Z krańcem skąpanym w niebieskim przeźroczu.
Karmią się wdzięcznie skrzydlatym początkiem
Rozlewy pragnień i odpływy znaczeń.
Bursztyn — sarkofag na wieczną pamiątkę
Chwili zdumionej niedaremnym płaczem.
Nagie drzewa
Za oknami nagie drzewa
W siwe tiule ubrał mróz.
Żaden ptak im nie zaśpiewa,
Wiatr się śmieje z trupich póz.
Nieprzychylny rzewnym śpiewom
Długiej zimy cierpki smak.
Zamrożonym, bladym drzewom
Braknie sił, by skrzypieć w takt.
Do ziemi gną się ramiona
Strudzonych drżeniem brzóz.
Czy przyjdzie wiosna spóźniona
Gdy strącą ciężar z łóz?
Do ziemi szklą się łańcuchy
Zmarzniętych szlochów wierzb —
Splatają z zimna podmuchów
Surowy, gorzki wiersz.
Zapomniałeś już o wiośnie,
Obietnicach wonnych bzów.
Gdzież ten świergot, co radośnie
Pierwszą miłość witał znów.
Minął wdzięczny pląs motyli
I wylewność letnich burz
Niech się z deszczem nie pomyli
Łez jesiennej pory już.
Za oknami nagie drzewa
W siwe tiule ubrał mróz.
Żaden ptak im nie zaśpiewa,
Wiatr się śmieje z trupich póz.
Znikanie
Dokąd, dokąd —
Od czasu do czasu.
Nie mów, dokąd —
Do łąki, do lasów.
Od słów i od niechcenia
W niedosłowność
Nie do uwierzenia.
Dokąd, nie wiem już, dokąd
To chyba jest znikanie,
Bo tak niepostrzeżenie
Mgliste,
A ciężkie jak kamień
I szare.
Dokąd, dokąd
To dziwne znikanie —
Nie wiem, gdzieś
Za rzekę, za pamięć,
Od ścian i od bełkotu
W niedosłowność
Żurawiego lotu.
Dokąd, dokąd —
Od czasu do czasu,
W niepojętość
Przedwiecznych barw,
Do zwierciadeł błękitu,
Do lasu,
Czarem łąki
Uskrzydlić garb.
Od bełkotu,
Od ścian, od niechcenia,
Kakofonii
Bieżących prawd.
Taki pacierz płaski,
Jaki brewiarz
— Jednodniowych znaczeń
I praw.
Dokąd, dokąd
To dziwne znikanie —
Od ludzi do ciszy
W cień rzęs,
W niedosłowność —
Za rzekę, za pamięć,
Od słowa
Do rzeczy
Po sens.
Ptaki nad wodą
Wróciły czajki
Hymnem przedwiośnia
Obudzić łąki
Z potarganego wiatrem snu.
Jeśli tu jeszcze
Łąka wyrośnie
Czajki Zwyczajne powrócą znów.
A jeśli wyschną moczary,
Zgaśnie łąka,
Zgaśnie w locie
Śpiew skrzydlaty —
Zostaną nam w ciszy smutnej
„Ptaki nad wodą” — olej na płótnie.
Wschód księżyca
Jeszcze jest
Zapach traw i lasu szept.
Księżyc lśni
Na krawędziach letnich dni.
Jeszcze tam,
W kadrze muzealnych ram —
Czujny sen
Dzikiej łąki rozlał się.
Jest,
Jest jeszcze gdzieś
Fortunę warty lasu szept
I łąki dzikiej sen —
Tęsknoty tylko nam podsyca
Bezcenny wschód księżyca.
Gdzieś,
Gdzieś jeszcze jest
Remedium na niepokój serc
I nocnych ptaków śpiew —
Tęsknoty tylko nam podsyca