E-book
15.75
drukowana A5
37.39
Mam na imię Mehdi. I jestem nikim

Bezpłatny fragment - Mam na imię Mehdi. I jestem nikim


Objętość:
125 str.
ISBN:
978-83-8351-139-9
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 37.39

Rozdział 1

Mam na imię Mehdi. I jestem nikim. Zawsze byłem nikim. I nikim pozostanę. Tak uważają ci, którzy mnie znają. Czasami myślę, że mają rację. Nie jest łatwo być nikim. Nie jest też łatwo się z tym pogodzić. Skoro jednak wszyscy tak mówią, najwyraźniej coś w tym musi być. Głoszą to najstarsi i najbardziej szanowani ludzie w okolicy. Podobno też najmądrzejsi. Kto więc odważy się im sprzeciwić? Na pewno nie ja. Bowiem oprócz tego, że jestem nikim, jestem też nieudacznikiem — w każdym tego słowa znaczeniu.

Bycie nieudacznikiem ma swoje plusy i minusy. Minusem jest to, że ludzie patrzą na ciebie z politowaniem, czasami zatrzymują się i wzdychają. Niektórzy, ci bardziej porywczy, wyzywają cię od najgorszych i na każdym kroku powtarzają, jak wielki wstyd przynosisz rodzinie. Plusem z kolei jest to, że nikt od ciebie niczego nie wymaga. Z góry zakładają, że nie jesteś w stanie zrobić nic i nie dziwią się, gdy poniesiesz porażkę. Czasami jest to wygodne. Szczególnie wtedy, kiedy oczekują, że pomożesz im realizować ich własne ambicje. A ludzie tutaj są ambitni. Po trupach dążą do celu i robią wszystko, aby osiągnąć sukces. A jeśli przy okazji znajdzie się ktoś, kto zrobi to za nich, tym większą mają satysfakcję. Pewne jest tylko jedno: nikt nie akceptuje porażki. Nie tutaj. Nie w Khonj.

Khonj to moje miasto. Niewielkie, położone w prowincji Fars, w południowo-zachodnim Iranie. Większość Irańczyków nigdy o nim nie słyszało. A ci, którzy słyszeli, niekiedy nie potrafią wymówić jego nazwy. Czasami myślę, że to czy moje miasto istnieje, czy nie, dla większości z nich nie ma żadnego znaczenia. Tak samo nie ma znaczenia, czy ktoś tutaj osiągnie sukces, czy nie. Kiedy rozmawiasz z kimś z bardziej cywilizowanych stron, z Teheranu czy z Tebriz, nie możesz po prostu powiedzieć, że jesteś z Khonj. Pochodzenie z Khonj oznacza bowiem tyle, co nic. Wypada wtedy powiedzieć, że jesteś z Sziraz — największego miasta w okolicach Khonj. Wtedy jednak i tak jesteś na straconej pozycji, ponieważ wszyscy w Iranie twierdzą, że mieszkańcy Sziraz to najbardziej leniwi ludzie pod słońcem. Co więcej, większość z nich to rzekomo darmozjady. Tacy jak ja.

Wychodzi więc na to, że osiągnięcie sukcesu w Khonj ma równie małe znaczenie co osiągnięcie sukcesu w Sziraz, bo i w jednym, i w drugim przypadku z miejsca otrzymuje się etykietę nieudacznika.

Ludzie z Khonj są jednak inni. Pracowici. Szczycą się każdym osiągnięciem i osobiście dbają o to, aby informacja o ich sukcesie obiegła całe miasto. To bowiem podnosi ich prestiż. Również w swoim własnym postrzeganiu stają się ważniejsi, zyskują szacunek i wtedy wolno im „więcej”. Im częściej mogą się czymś pochwalić, tym lepiej. Lepiej dla nich i dla ich rodzin. Bo opinia o rodzinie ma ogromne znaczenie. Szczególnie w Khonj.

Ja też mam rodzinę. Wśród lokalnej społeczności jest ona szanowana i cieszy się dobrą opinią. Głównie dzięki mojemu ojcu, który jako dziecko opuścił kraj w poszukiwaniu lepszego życia. Lepsze życie znalazł i po kilkudziesięciu latach przebywania na obczyźnie zdecydował się na powrót w rodzinne strony. Już na stałe. Obecnie zajmuje się hodowlą koni, którymi handluje w całym kraju. Moja matka z kolei zajmuje się domem — jak większość kobiet w Khonj. Pilnuje też, aby ojciec nie był nerwowy i żeby wreszcie przekazał interes jednemu ze swoich synów. Oczywiście, nikt nie miał wątpliwości, że tym synem nie będę ja.

„On nawet wody nie potrafi zagotować”, mawiała babka.

Babka co prawda już dawno pożegnała się z tym światem, niemniej jednak jej słowa do dzisiaj rozbrzmiewają echem po całym mieście.

Oprócz mnie i rodziców, w naszej rodzinie są jeszcze trzej bracia — Reza, Abbas i Maziar, a także moja siostra — Azizah. Wszyscy już dawno ustawili się w życiu jak trzeba, w oczach lokalnej społeczności osiągnęli mniejszy lub większy sukces, natomiast czarną owcą ciągle pozostawałem ja. Nie zdobyłem ani wyższego wykształcenia, ani porządnej pracy, o małżeństwie nie wspominając. Najkrócej mówiąc, jestem właśnie nikim. Co gorsze, nie rokującym żadnej nadziei na przyszłość.

Wielokrotnie zastanawiałem się, dlaczego to wszystko przydarzyło się akurat mnie. Brak motywacji, samotność, społeczna dezaprobata. Mógłbym tak wymieniać jeszcze długo. Faktem jednak jest to, że gdy tylko ukończyłem szkołę średnią w Khonj, oznajmiłem ojcu, że nie zamierzałem kontynuować nauki. Miałem dość. Siedzenie z nosem w książkach przez kolejne lata nie było czymś, o czym marzyłem. O tym jednak marzyli inni członkowie mojej rodziny. Z góry wiedziałem, że ich reakcja nie będzie najlepsza. I miałem rację.

Ojciec się wściekł. Zaczął mnie bić i pouczać na swój własny sposób. Zupełnie tak, jakby pięściami chciał poprzestawiać coś w mojej głowie i skłonić do zmiany decyzji.

Przez kilka miesięcy w domu panowało prawdziwe piekło. Byłem w tym piekle tylko ja, matka i ojciec. Bracia mieszkali za granicą, a siostra zdążyła wyjść za mąż, zamieszkać w domku swoich marzeń i urodzić dwójkę dzieci. Ja byłem najmłodszy i tylko ja pozostałem w domu z rodzicami. Za każdym razem, kiedy ojciec wracał z pracy, matka kazała mi iść gdzie pieprz rośnie, obym tylko nie pokazywał mu się na oczy. Taka sytuacja trwała od marca do października. Potem ojciec zachorował na zapalenie płuc i nieco się uspokoił. Więcej uwagi skupiał na sobie i swoim zdrowiu, niż na moim rozwoju. A raczej na jego braku. W trakcie dwutygodniowej choroby ojca interesów rodzinnych doglądał wuj. Ojciec go nie cierpiał, ale najwyraźniej ufał mu bardziej niż mnie. Nigdy nawet nie próbował wdrożyć mnie w biznes związany z hodowlą koni, a ja nigdy go o to nie prosiłem. Jemu łatwiej było podzielać opinię sąsiadów, że jestem nieudacznikiem, a mnie było łatwiej to zaakceptować i nie pchać się tam, gdzie mnie nie chciano. I tak żyliśmy przez kolejne kilka lat.

Dzisiaj jest trzynasty maja. Moje urodziny. Kończę dwadzieścia siedem lat. Nie będzie przyjęcia ani hucznego świętowania. Zabroniłem matce organizowania czegokolwiek. Sama myśl o tym, że w domu pojawiłyby się ciotki, wujowie, kuzyni i ich źle wychowane dzieci, przyprawiała mnie o dreszcze. Każdy z nich bez wyjątku patrzyłby na mnie z politowaniem, życzył osiągnięcia sukcesu oraz szybkiego i udanego małżeństwa. W sumie bardziej szybkiego niż udanego. Bo to drugie miało już mniejsze znaczenie. Mniejsze znaczenie miało również to, że w dniu moich urodzin nie będzie żadnego przyjęcia. Ciotki i tak przyjdą. Potem kuzyni i ich dzieci, a na końcu wujowie. Nasz dom będzie wyglądał jak poczekalnia na lotnisku, w której najpierw pojawiają się pasażerowie jednego lotu, potem odlatują, a ich miejsce zajmują kolejni. I tak przez cały dzień. Oznajmiłem więc matce, że z samego rana wychodzę, abym nie musiał nikogo oglądać. Matka jak zwykle miała wziąć wszystko na siebie. Przygotowała tort, którym zamierzała częstować gości. Począwszy od ósmej rano, a skończywszy o północy. Bo każdego dnia, a już tym bardziej wtedy, kiedy ktoś obchodził urodziny, tak to mniej więcej wyglądało. Nasz dom rzadko kiedy stał pusty. Zawsze ktoś się w nim pojawiał, przesiadywał godzinami, potem znikał, a w jego miejsce przychodził ktoś inny. Głównie z tego powodu przebywałem poza domem tak często i tak długo, jak było to możliwe. Nie potrafiłem zrozumieć matki, która ze spokojem i cierpliwością przyjmowała każdego, kto pojawiał się w drzwiach. Ja najchętniej przyjmowałbym każdego w progu i odsyłał zaraz po tym, jak powiedział, po co przyszedł. Jednak nie mogłem tego zrobić matce. I tak już wystarczająco wstydziła się za moją bezczynność, więc nie chciałem wrzucać na jej barki kolejnego ciężaru. Postanowiłem zaakceptować jej wolę i pozwolić, aby sama decydowała o tym, kogo chciała gościć w naszym domu. Szczególnie w dniu moich urodzin.

Właśnie. Moje urodziny. Odruchowo spojrzałem na wiszący na ścianie zegar. Była siódma trzydzieści.

— O czym myślisz? — zapytała matka.

Siedzieliśmy w kuchni. Matka popijała herbatę, a ja zgarniałem ze stołu okruchy.

— Muszę już iść — powiedziałem, wyrzucając okruchy do kosza.

— Tylko wróć przed północą — dodała.

Wiedziała, że nie wrócę na obiad. Ani na kolację. Rozumiała, jak duża była moja awersja do ludzi. Szczególnie tych, którzy całe życie wtykali nos w nieswoje sprawy i udawali życzliwość, aby tylko dowiedzieć się czegoś więcej. Tacy właśnie byli członkowie mojej rodziny. Matka znosiła obecność każdego i doskonale wiedziała, jak sobie z nimi radzić. Zawsze znalazła jakieś wytłumaczenie mojej nieobecności, chociaż i tak nikt w to nie wierzył. Całe nasze lokalne życie było jednym, wielkim kłamstwem. Kto wie, może moje nieudacznictwo było jedyną prawdą, jaka tutaj istniała.

O tej porze dnia było jeszcze chłodno. Słońce co prawda już dawno wyłoniło się zza horyzontu, jednak temperatura wzrastała powoli. Nasz dom położony był na obrzeżach miasta, dlatego, w przeciwieństwie do innych części usytuowanych nieco głębiej, panowała tutaj cisza. Cisza, którą lubiłem. Której potrzebowałem i w której czułem się dobrze. Nie znosiłem gwaru miasta, wyjących klaksonów oraz krzyków ludzi próbujących komunikować się z kimś stojącym po drugiej stronie ulicy. Taki świat pozbawiony był dla mnie sensu. Dlatego też wolałem przebywać w moim własnym: spokojnym, poukładanym i pełnym wartości, które wyznawałem ja, a nie inni.

Mój plan na dzisiejszy dzień był prosty: pojechać w góry. Jedną z ogromnych zalet Khonj jest to, że znajduje się u podnóży łańcucha górskiego Zagros. Dla mnie jest to miejsce wyjątkowe i nie wyobrażam sobie, abym mógł mieszkać w jakimkolwiek innym miejscu na ziemi. Góry są dla mnie schronieniem i jedyną oazą spokoju, jaką jestem w stanie znaleźć. Prawdopodobnie dlatego spędzam tam większość swojego czasu. Każdego dnia przemierzam dystans dwóch i pół kilometra od naszego domu do miejsca, w którym ojciec ma swoją hodowlę. Stamtąd zabieram Cyrusa — dwunastoletniego konia, którym opiekowałem się od pierwszych dni jego życia i którego ojciec podarował mi z chwilą, w której koń ten przyszedł na świat. To był mój koń. Czułem się za niego odpowiedzialny. A on czuł, że to właśnie ja o niego dbałem.

Z kolei dystans, jaki dzielił hodowlę ojca od miejsca w górach, do którego udawaliśmy się najczęściej, wynosił około sześciu kilometrów. Tę drogę zawsze pokonywaliśmy razem — zarówno w jedną, jak i drugą stronę.

Dzisiaj droga w góry miała wyglądać dokładnie tak samo. Odcinek pomiędzy domem a hodowlą zazwyczaj pokonywałem sprawnie, gdyż znałem go jak własną kieszeń. Mógłbym przemierzać go codziennie z zamkniętymi oczami i zawsze trafiłbym tam, gdzie trafić chciałem. Pierwsza jego część przynależała jeszcze do obrzeży miasta, ponieważ tutaj właśnie mieszkaliśmy. W okolicy było niewiele domów, a im bardziej przesuwałem się na zachód, tym mniej budynków napotykałem na swojej drodze. Znałem je wszystkie. Wiedziałem, do kogo należały, czym zajmowali się jego mieszkańcy, o której godzinie wychodzili do pracy — na temat ich codziennej rutyny wiedziałem sporo.

Jednym z najciekawszych i najbardziej luksusowych domów była posiadłość o nazwie „Parvanah”. Zamieszkiwał ją najbogatszy mężczyzna w prowincji Fars — Amir Jobrani, który w zeszłym miesiącu skończył osiemdziesiąt pięć lat. Słynął głównie ze swoich licznych sklepów, w których sprzedawał najwyższej jakości meble wykonane z kamienia. Meble te, w różnej postaci, skupowali od niego najbogatsi ludzie w prowincji i poza nią. Interes kwitł, a on cieszył się spokojnym życiem u boku swojej rodziny. Razem z nim mieszkała jego żona Parvanah (to na jej cześć nazwał posiadłość) oraz ich córka Layla. Więcej dzieci nie mieli. Była to szanowana, opływająca w luksusie rodzina, żyjąca swoim trybem na obrzeżach miasta.

Stałem na skrzyżowaniu ulicy, przy której znajdował się dom i przyglądałem mu się z uwagą. Wiedziałem, że nikogo w nim nie było. Rodzina Jobrani wyjechała do Sziraz, aby w jednej spośród swoich licznych rezydencji spędzić kilka kolejnych dni. Być może tygodni. I nic dziwnego. Powietrze w Sziraz było lepsze. Czystsze. Było w nim o wiele więcej zieleni. Zdecydowanie piękniejsze i przyjemniejsze miasto niż Khonj. Myśląc o tym i patrząc z oddali na posiadłość „Parvanah”, zamierzałem iść dalej. Zamiast tego, przystanąłem w bezruchu.

Widziałem wyraźnie. To nie były przywidzenia. Brama prowadząca na posesję otworzyła się, a po chwili wychyliła się z niej głowa. Kobieca głowa. A potem cała sylwetka. Nie wierzyłem własnym oczom. To była Layla — córka Amira Jobrani.

„Czyżby wrócili?”, pomyślałem.

Dziewczyna spojrzała w lewo, potem w prawo. Jakby kogoś lub czegoś szukała. Albo jakby chciała się upewnić, że w pobliżu nie było nikogo. Stałem w dość dużej odległości od niej, schowany za drzewem. Nie spostrzegła mnie. Po chwili zaczęła biec przed siebie. Wyglądało to bardzo dziwnie. To nie był naturalny bieg. Pomyślałem, że przed kimś uciekała. Zdenerwowałem się. Nie potrafiłem rozpoznać, czy to tylko moje wrażenie, czy tej dziewczynie faktycznie coś groziło. Nie wiedziałem też, dokąd właściwie biegła. Kierunek, jaki obrała, był równie dziwny jak cała sytuacja. Nie wybrała ani drogi prowadzącej do miasta, ani drogi prowadzącej do hodowli mojego ojca. Tylko w tych dwóch miejscach mogła liczyć na jakąkolwiek pomoc. Ona jednak biegła w kierunku, w którym nie było nic oprócz pagórów, łąk i gór.

Niewiele myśląc, podążyłem za nią. Wybrałem jednak drogę, z której nie mogła mnie zobaczyć. Na wszelki wypadek wolałem pozostać niewidoczny, gdyby nagle okazało się, że moje podejrzenia były zwykłym urojeniem. Dogoniłem ją szybciej niż oczekiwałem, ale nadal trzymałem się z boku. Bardziej zależało mi na tym, aby upewnić się, że w tym szaleńczym biegu była bezpieczna, niż na tym, aby zatrzymać ją i zapytać, czy potrzebowała pomocy.

Biegliśmy tak przez kolejne kilka minut, kiedy nagle dziewczyna krzyknęła i zaraz potem upadła. Leżała na ziemi i gorączkowo trzymała się za kolano. To był moment, w którym zupełnie nie wiedziałem, co robić. Nie wiedziałem czy czekać, aż sama wstanie i pobiegnie dalej, czy ruszyć w jej kierunku i udzielić pomocy. Wstrzymałem się jeszcze kilka sekund, ale widząc, że nadal leżała na ziemi, postanowiłem wyjść z ukrycia.

Zaraz potem wybiegłem zza zasłaniających mnie drzew i pagórków i w niedługim czasie znalazłem się przy niej. Dziewczyna nadal wiła się z bólu, leżąc twarzą do ziemi. Nie zdawała sobie sprawy, że byłem obok. Szybko ustaliłem, że biegnąc, musiała się o coś potknąć. W wyniku upadku ucierpiało jej kolano, uderzając o wystający z ziemi kamień. Kolano nie krwawiło, ale spodnie w tym miejscu były rozdarte.

— Pomogę ci wstać — powiedziałem.

Dziewczyna natychmiast odwróciła głowę od ziemi i widząc mnie, spanikowała. Patrzyła na mnie, jakby zobaczyła ducha. Zaczęła oddychać szybciej i nerwowo rozglądała się po okolicy.

— Nie bój się — powiedziałem spokojnie. — Nic ci nie zrobię.

Dziewczyna w coraz bardziej nerwowy sposób rozglądała się na prawo i lewo. Zupełnie jakby szukała pomocy, której przecież ja zamierzałem jej udzielić. Pomogłem jej się podnieść, a ona nie protestowała. Oparła się na moim ramieniu i pozwoliła, abym powoli postawił ją do pionu.

Jej oddech nadal był przyspieszony, a ona sama trzęsła się tak, jakby była chora.

— Pomogę ci wrócić do domu — powiedziałem. — A potem ktoś się tobą zajmie.

Dziewczynę sparaliżował strach. Stanęła w całkowitym bezruchu. Dopiero po chwili chwyciła mnie za przedramię, wbiła w nie paznokcie i patrząc mi w oczy, zapytała:

— Kim ty jesteś?

Jej głos drżał.

— Mehdi Larian — odparłem. — Syn Pedrama i Dilbar, najmłodszy brat Rezy. Mieszkam niedaleko.

Zdziwiłem się, że zadała to pytanie. Wszyscy w mieście znali mnie przecież jako nieudacznika. Ona też powinna mnie znać. Zareagowała jednak inaczej, niż się spodziewałem.

— A ty wiesz, kim ja jestem? — zapytała.

Nie przestawała drżeć.

— Wiem — odparłem.

Nie chciałem jednak zagłębiać się w szczegóły. Pomimo że o jej rodzinie wiedziałem prawie wszystko, to nie był ani czas, ani miejsce na dzielenie się moją wiedzą. Chyba że…

— Idź stąd — powiedziała, przerywając tok moich myśli.

Stanąłem w bezruchu. Ona z kolei uwolniła moje przedramię z silnego uścisku, odsunęła się i bardzo powoli, w bólu, zaczęła iść przed siebie.

— Dokąd idziesz? — zapytałem.

Byłem wściekły. Dziewczyna ledwo trzymała się na nogach, a szła w kierunku, w którym czekało na nią tylko pustkowie.

— Dokąd idziesz? — zapytałem ponownie.

Zanim jednak odpowiedziała, oboje usłyszeliśmy warkot samochodu. Dziwne było to, że odgłos nie dobiegał od strony miasta, tylko od strony gór. Tędy nigdy nie jeździły samochody. Droga prowadząca w góry znajdowała się po drugiej stronie. Dokładnie tam, gdzie mieszkała rodzina Jobrani.

Niedługo potem moim oczom ukazał się duży, terenowy samochód z przyciemnionymi szybami, którego w naszej okolicy nigdy wcześniej nie widziałem. Layla Jobrani zaczęła iść nieco szybciej i po chwili weszła do samochodu. Zaraz potem biały foton tunland ruszył z miejsca i znikł za wysokim pagórem.

Rozdział 2

To, co wydarzyło się w przeciągu kilku kolejnych dni, wstrząsnęło całym miastem. Już od bardzo dawna nie widziałem w Khonj takiego poruszenia. Od rana do wieczora na ustach kobiet i mężczyzn pojawiało się tylko jedno nazwisko. Każdy snuł swoją własną teorię: co, jak, gdzie i kiedy, a w dodatku był przekonany, że to właśnie on miał rację. Temat już został rozłożony na czynniki pierwsze, ale codziennie pojawiał się ktoś, kto dorzucał swoje zdanie. Wydawało się, sprawa nigdy nie będzie miała końca. A przynajmniej nieprędko.

Ja sam długo rozmyślałem na ten temat. Próbowałem znaleźć jakąś logiczną odpowiedź, ale im bardziej się starałem, tym więcej miałem wątpliwości. Kilka ostatnich nocy spędziłem przy oknie, zastanawiając się, co tak naprawdę mogło się wydarzyć. Nie przemawiała do mnie ani teoria wysnuta przez lokalne władze i podana do wiadomości publicznej jako fakt, ani też teorie spiskowe miejscowej ludności, które wyrastały jak grzyby po deszczu. Nie przekonywała mnie nawet moja własna teoria stworzona na podstawie tego, co wiedziałem. A moją przewagą było to, że wiedziałem więcej niż inni. Co więcej, byłem poniekąd częścią tej historii.

Dokładnie cztery dni temu w godzinach porannych, mieszkańcy Khonj otrzymali informację, że Amir Jobrani — najbogatszy człowiek w prowincji Fars, nie żyje. Został znaleziony martwy w swoim własnym domu przez żonę, córkę oraz szwagra, którzy wrócili do Khonj po śniadaniu. Zaraz potem na miejscu zdarzenia pojawiła się policja. Po dokładniejszych badaniach ustalono, że zgon nastąpił trzy dni przed odnalezieniem ciała. Sekcja zwłok wykazała, że przyczyną śmierci było przedawkowanie leków nasennych. Taką też wersję władze miasta przekazały lokalnej prasie i niedługo potem w mieście zawrzało.

Oczywiście, nikt nie przyjmował do wiadomości faktu, że Amir Jobrani przedawkował leki. Mieszkańcom miasta wyjaśnienie to wydawało się absurdalne. Byli przekonani, że ktoś pomógł mu przedostać się na tamten świat prawdopodobnie z powodów biznesowych.

— Bogaci ślepną od swojego własnego złota — mawiali.

Mnie jednak zupełnie co innego spędzało sen z powiek. Nie mogłem przecież udawać, nawet przed samym sobą, że nic się nie stało. Chcąc nie chcąc, tamtego dnia spotkałem Laylę. W czasie, kiedy z całą swoją rodziną miała przebywać w Sziraz. Tymczasem ona była tutaj, w Khonj. Jej ojciec również. Martwy. Kiedy widziałem ją wtedy wychodzącą z domu i rozpaczliwie biegnącą przez pola, jej ojciec nie żył od dwóch dni. Czyżby z jakiegoś powodu wróciła do Khonj i jako pierwsza znalazła jego ciało? Jeśli tak, dlaczego od razu nie powiadomiła policji? Czy miała powód, aby się bać? I czy do Khonj przyjechała sama, czy była tutaj z matką? Co jakiś czas przed oczami pojawiał mi się biały, terenowy samochód. Kto go prowadził? To nie był samochód z Khonj. Nigdy wcześniej nie widziałem go na naszych ulicach. Czy kierowca przyjechał po Laylę? Na pewno tak. Nie wsiadłaby przecież do pierwszego lepszego samochodu, który pojawił się na drodze. Poza tym, nikt nie zabrałby do samochodu kulejącej dziewczyny bez wcześniejszego zadania jej miliona pytań. Dziwne było już to, że na takim pustkowiu przebywała sama.

Następnego dnia rano ciało zostało znalezione oficjalnie. Layla wróciła do domu z matką i wujem, który rzekomo przywiózł je z Sziraz. Pytanie: czy one rzeczywiście tam były? Czy może wróciły do miasta dzień wcześniej? I dlaczego Amir Jobrani wrócił do miasta sam? Cała rodzina miała przecież przebywać w Sziraz. Zawsze tak robili. Wyjeżdżali z Khonj na kilka dni, a potem wracali razem do domu. Od kilkunastu lat. W tym roku najwidoczniej coś się zmieniło. Tylko co?

Wszystkie te pytania nurtowały mnie dzień i noc. Nie potrafiłem myśleć o niczym innym. Co więcej, byłem pewien, że tylko ja widziałem Laylę tamtego dnia. I tylko ja wiedziałem o tym, że była w Khonj. Od tamtej pory minęło osiem dni, a ja nie widziałem jej ani razu. Na pogrzeb przyszli jej wujowie i kuzyni oraz tysiące mężczyzn mieszkających w Khonj. To było wielkie wydarzenie. Smutne, ale Amira Jobrani pożegnano z należnym mu szacunkiem. Ceremonia odbyła się w ciszy. Ciało owinięte w biały całun złożono w grobie, zgodnie z naszą tradycją. Wszyscy głęboko wierzyli, że pomimo czterech dni, jakie upłynęły od znalezienia ciała, dusza Amira Jobrani zdołała już dotrzeć do nieba. Osobiście było mi wszystko jedno, czy jego dusza dotarła do nieba, czy została na szczycie Zagros. Nie byłem zbyt religijny. Nie obnosiłem się z tym i ze swoimi wątpliwościami zawsze pozostawałem sam.

Tak czy inaczej, od dnia powrotu do Khonj, Layla nie pojawiała się na ulicach miasta. Wcześniej widywałem ją w sklepach lub spacerującą z koleżankami po ścieżce prowadzącej w stronę gór. Teraz jakby zapadła się pod ziemię. Zastanawiałem się, co takiego mogło się stać. Czy przez cały ten czas była w domu i z jakiegoś powodu wolała nie wychodzić? Czy może wuj zabrał ją z powrotem do Sziraz i tam miała pozostać na dłużej? Byłem ciekaw, co z jej kolanem. Ale przede wszystkim, starałem się znaleźć odpowiedź, co takiego robiła w swoim domu w dniu, w którym ją spotkałem. I jeśli znalazła tam ciało swojego ojca, dlaczego nie powiadomiła policji? Niestety, na żadne z tych pytań nie znalazłem odpowiedzi. Snułem jedynie domysły. Teraz bardziej niż kiedykolwiek czułem się bezużyteczny. Zdałem sobie sprawę, że nie potrafię zrobić nic — nawet w sytuacji, w której miałem przewagę nad innymi.

Siedząc tak i użalając się nad sobą, wpatrywałem się bez celu w naszą bramę wjazdową. Okna mojego pokoju wychodziły na podwórze znajdujące się od frontu, także miałem wgląd we wszystko, co działo się od tej strony domu. Zazwyczaj niewiele się działo. Bo fakt, że przed bramą co jakiś czas pojawiały się ciotki, kuzyni i ich dzieci, oznaczał dla mnie tyle, co nic. Nigdy nie uważałem, aby było to coś szczególnego. A już na pewno nie coś, co można było nazwać wydarzeniem dnia. W domu pojawiały się bowiem te same twarze i rozbrzmiewały te same nudne rozmowy na temat przeszłości. Nie wiem, jak moja matka była w stanie to znieść. Ja na samą myśl dostawałem mdłości i unikałem tych ludzi jak ognia.

Najbardziej jednak nie mogłem znieść dni, kiedy w domu pojawiały się dzieci. I to nie jedno czy dwoje. Nawet nie troje czy czworo. Zazwyczaj przychodziło ich ośmioro czy dziewięcioro — cała gromada. Moje ciotki nie miały umiaru. Żadnej z nich nie przyszło do głowy, aby urodzić troje czy czworo dzieci, ale postarać się je wychować. Bo to, co widziałem, z wychowywaniem nie miało nic wspólnego. Te dzieci ciężko nawet było nazwać dziećmi. Były niczym zwierzęta, które ze światem cywilizowanym nigdy nie miały do czynienia. Wspinały się po poręczach jak małpy, wyły jak wilki, a potem biegały po salonie jak strusie. Całe to dzikie stado dewastowało nasz dom od rana do wieczora. Ciotka natomiast siedziała w kuchni z matką i niczym się nie przejmując, opowiadała o nowej zastawie obiadowej. Mnie w tym czasie zalewała krew i, jeżeli akurat byłem wtedy w domu, próbowałem powstrzymać swój morderczy instynkt. Z kolei kiedy wracałem do domu i widziałem matkę sprzątającą po tej dziczy, wpadałem w jeszcze większy gniew i ogarniała mnie jeszcze większa bezsilność. Koniec końców, nigdy nie było spokoju.

Wspominając te drażliwe chwile, ponownie zacząłem wyglądać przez okno. Nagle zrobiło mi się gorąco. Czułem, jak spływał po mnie pot, a powietrze zatrzymało się w gardle i nie chciało przejść dalej. I to nie dlatego, że tak silna była moja reakcja na wspomnienia, ale dlatego, że przed bramą wejściową naszego domu stała Parvanah Jobrani — matka Layli.

Miałem wrażenie, jakby ktoś przykleił mnie do krzesła. Nie byłem w stanie się ruszyć. Nawet gałki oczne znieruchomiały. Na całym ciele doznałem dziwnego paraliżu. Chyba ze strachu. A może z przejęcia. Sam nie wiedziałem, dlaczego. Wiedziałem tylko, że skoro Parvanah Jobrani stała przed naszym domem, musiało wydarzyć się coś ważnego.

Moja matka nigdy nie była z nią blisko. Znały się z widzenia i rozmawiały, kiedy zachodziła taka potrzeba, ale działo się to głównie na ulicy lub podczas zakupów. Nigdy nie odwiedzały się w domach. Rodzina Jobrani nie spoufalała się z nikim w okolicy i zawsze pozostawała na uboczu. A teraz? Matka Layli stała przed naszą bramą. Dlaczego?

Kiedy w domu rozległ się odgłos dzwonka, serce zaczęło mi walić jak młot. Czyli to nie był przypadek. Parvanah Jobrani stała pod bramą nie po to, aby obejrzeć dom, tylko po to, aby z kimś porozmawiać. Tylko z kim? Nagle ogarnął mnie strach. Czyżby Layla wspomniała jej o naszym spotkaniu? Czy powiedziała jej prawdę?

Walcząc z natłokiem własnych myśli patrzyłem, jak matka zbliżała się do bramy. Szła powoli. Nie wiedziała, kto stał po drugiej stronie. Nie mogła tego wiedzieć. Kiedy zorientowała się, jakiego gościa przyszło jej powitać, nie ukrywała zdziwienia. Widziałem to po jej gestach. Zaraz potem zaczęły ze sobą rozmawiać. Tylko o czym? Może matka Layli chciała o coś zapytać lub coś przekazać. Powie, co ma do powiedzenia i pójdzie. Przynajmniej taką miałem nadzieję. Jej widok mnie nie uspokajał. Wręcz przeciwnie.

Kiedy matka otworzyła bramę i zaprosiła ją do środka, zagotowało się we mnie. Obie zaczęły iść w kierunku domu. Ze zdenerwowania przetarłem ręką twarz. Była spocona. Aż tak się bałem? Aż takim byłem tchórzem? Z drugiej strony, czego miałem się bać? Przecież nie zrobiłem nic złego. Chciałem tylko pomóc.

Obie weszły do domu. Mój pokój znajdował się na górze, ale drzwi były uchylone. Wyraźnie słyszałem, jak na dole, w korytarzu rozbrzmiały dwa kobiece głosy. Nie byłem w stanie rozpoznać słów, ale wiedziałem, że matka i jej gość byli już w środku. Po chwili głosy zaczęły słabnąć — najwyraźniej przeszły do salonu. Teraz pewnie napiją się herbaty i będą rozmawiać. Tylko o czym? Ta myśl nie dawała mi spokoju.

Nie wiedziałem, czy powinienem tkwić w swoim pokoju jak szczur i modlić się, aby nikt mnie w nim nie szukał, czy powinienem zejść na dół, by przynajmniej spróbować usłyszeć, o czym rozmawiały. Nigdy nie robiłem czegoś takiego. Rozmowy matki i jej gości zawsze były poza obszarem moich zainteresowań. Ale nie tym razem. Tym razem to nie był zwykły gość. To była matka Layli. Może przyszła po to, aby oskarżyć mnie o morderstwo. Nie wiedziałem przecież, co na mój temat usłyszała od córki. A mogła usłyszeć wszystko.

Próbowałem sprowadzić myśli na spokojne tory. W końcu zdecydowałem, że przeczekam ten czas w kuchni. Znajdowała się kilka metrów od salonu. Tam jednak nie zamierzałem się zbliżać. Nie byłbym w stanie podsłuchiwać. A już na pewno nie kobiecych rozmów, które mogły mieć podłoże o różnym stopniu poufałości. Na samą myśl o usłyszeniu czegoś niestosownego czułem się nieswojo. Chociaż z drugiej strony, jeszcze nigdy tak bardzo nie zależało mi na tym, aby poznać treść czyjejś rozmowy.

Zegar w kuchni wskazywał kwadrans po dziesiątej. Matka Layli miała szczęście, że o tej porze dnia nie zastała w naszym domu innych członków mojej rodziny. Wtedy wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. Los jednak chciał, że przyszła w idealnym momencie. Po tej wizycie wszystko mogło się wyjaśnić. Próbując znaleźć sobie zajęcie, co jakiś czas nerwowo spoglądałem na zegar. Nie byłem w stanie robić nic innego. Każda minuta wydawała się być godziną. Czas mijał powoli. Bardzo powoli.

Po około trzech kwadransach usłyszałem, jak drzwi salonu otworzyły się. Matka i jej gość wyszli na korytarz, wymieniając uprzejmości. Moje ciało zamarło w bezruchu, ale serce waliło jak oszalałe. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Miałem tylko nadzieję, że Parvanah Jobrani opuści nasz dom i wszystko będzie jak dawniej.

W pewnym momencie usłyszałem głos matki:

— Mehdi! — zawołała, idąc w kierunku schodów.

Myślała, że nadal byłem na górze. Że nie opuściłem pokoju. Chciałem coś powiedzieć, ale słowa nie chciały mi przejść przez gardło. Czułem, jak moje ciało ogarniał paraliż. Matka dalej wykrzykiwała moje imię, a ja nadal siedziałem w bezruchu przy kuchennym stole. Dopiero po dłuższej chwili postanowiłem zebrać się w sobie i odegrać najtrudniejszą rolę swojego życia: samego siebie.

— Tu jestem! — zawołałem.

Wiedziałem, że mój głos nie brzmiał naturalnie. Drżał. Ale może tylko ja to słyszałem. Matka wbiegła do kuchni i najzwyczajniej w świecie powiedziała:

— Chodź tu na chwilę.

Patrzyłem na nią bez słowa. Całkowicie odebrało mi mowę.

— Nie siedź tak — dodała. — Wstawaj i chodź. Chcę cię komuś przedstawić.

To najgorsze, co mogła powiedzieć. Czy mówiła poważnie? Zamierzała przedstawić mnie matce Layli?

„Głupek z ciebie”, pomyślałem. Przecież nikogo oprócz niej tu nie było.

Wziąłem głęboki oddech i próbowałem wyglądać tak naturalnie, jak tylko byłem w stanie. Cokolwiek to miało znaczyć. Przeczesałem palcami włosy i wyszedłem z kuchni. W korytarzu stała matka Layli. Nigdy wcześniej nie widziałem jej z tak bliskiej odległości. Tym bardziej ona mnie. A teraz staliśmy naprzeciw siebie i patrzyliśmy sobie w oczy. Próbowałem ukryć zdenerwowanie tak dobrze, jak tylko mogłem. Zastanawiałem się, czy nawet mój wygląd wskazywał na to, że byłem nieudacznikiem. Zdziwiłbym się, gdyby ta dojrzała, elegancka kobieta dostrzegła we mnie coś normalnego.

— Salom — przywitałem się.

Miałem nadzieję, że chociaż mój głos zabrzmiał grzecznie i z należnym szacunkiem.

— Salom — odpowiedziała.

— Przykro mi z powodu śmierci pani męża — dodałem.

Nie byłem w stanie powiedzieć nic więcej. A już na pewno nie zamierzałam wyliczać wszystkich jego zasług i przypominać jej, jak wiele zrobił dla miasta. Tak naprawdę było mi wszystko jedno czy żył, czy umarł, czy rzeczywiście zrobił coś dla Khonj, czy nie. Jak wielu innych bogaczy, myślał tylko o pieniądzach i własnym dobrobycie. Faktem jednak było to, że zostawił żonę i córkę, a te na pewno bardzo przeżywały jego śmierć.

— Dziękuję, młody człowieku — odparła.

Jej głos był miły. Uprzejmy.

— Nasz gość potrzebuje twojej pomocy — wtrąciła nagle matka. — Chodzi o konie.

Zdziwiłem się. Spojrzałem na matkę, próbując zachować niezmieniony wyraz twarzy.

— Mamy kilka młodych koni — rzekła Parvanah Jobrani.

Natychmiast przerzuciłem swój wzrok na nią.

— Mój mąż kupił je jakiś czas temu — wyjaśniała. — Miał pomysł na jakąś inwestycję, ale nigdy jej nie zrealizował. I już nie zrealizuje. Dlatego chcemy je sprzedać.

— Ojciec na pewno się tym zajmie — powiedziałem. — Wystarczy, że przyprowadzicie je do hodowli.

— Synu — zaczęła znów matka. — Konie znajdują się poza miastem. Byłoby lepiej, gdybyś to ty najpierw rzucił na nie okiem, a potem przekazał ojcu, co trzeba. Jak się domyślasz, nasz gość nie ma teraz głowy do organizowania transportu koni do Khonj po to tylko, aby ojciec je obejrzał.

Zapadła cisza. Zarówno matka, jak i jej gość, ewidentnie czekały na moją reakcję. Wszystko to wydawało mi się co najmniej dziwne. Chociażby to, że sama Parvanah Jobrani postanowiła zająć się sprzedażą zwierząt. Mogła poprosić o to któregokolwiek ze swoich braci. Ale kto wie, może miała swoje powody.

— Rozumiem — powiedziałem w końcu. — Kiedy mam je obejrzeć?

— Jak najszybciej — rzekła kobieta. — Najlepiej jutro.

Ze zdziwienia uniosłem brwi.

„Rzeczywiście szybko”, pomyślałem.

— Ale najpierw — dodała — chciałabym pokazać ci całą ich dokumentację. Znajduje się u mnie w domu.

— Tutaj w Khonj? — zapytałem.

— Tak — odparła.

— Chodzi o to, Mehdi — zaczęła znowu matka — żebyś poszedł do domu naszego gościa i przeczytał wszystko, co trzeba, zanim obejrzysz konie.

— Szkoda, że nie wzięła pani dokumentów ze sobą — powiedziałem. — Mógłbym od razu udzielić informacji.

— Przyszłam najpierw zapytać, czy jest to możliwe — wyjaśniła.

— Żaden problem — odparłem.

— Czy zatem mógłbyś przyjść do nas dziś wieczorem? — zapytała.

Znowu zapadła cisza. Trochę niewygodna.

— Dobrze — powiedziałem.

Kobieta uśmiechnęła się. Wyglądało na to, jakby z serca spadł jej ogromny ciężar.

— W takim razie do zobaczenia.

Po tych słowach uścisnęła rękę mojej matki, w moim kierunku lekko skinęła głową i zaczęła kierować się w stronę drzwi. Matka oczywiście dotrzymała jej towarzystwa. Ja również. Razem wyszliśmy na podwórze i odprowadziliśmy gościa do samej bramy.

— Czy odprowadzić panią do domu? — zapytałem.

Zrobiłem to, ponieważ domyślałem się, co czuła kobieta, która kilka dni temu straciła męża.

— Nie, młody człowieku. Dam sobie radę — rzekła uprzejmie.

Po tych słowach drzwi naszej bramy zamknęły się, a kobieta znikła za wysokim murem.

Rozdział 3

Dom rodziny Jobrani był największym i najbardziej luksusowym w całym mieście. Kto wie, może nawet w całej prowincji Fars. Jego rozmiar porażał, a jakość materiału, z jakich został wykonany oraz jakość detali na fasadzie wręcz bił po oczach. Była to potężna, trzypiętrowa budowla, składająca się z kilku mniejszych budynków. Duże, masywne okna z białymi okiennicami idealnie pasowały do krwisto-czerwonej, ceramicznej dachówki i równie krwisto-czerwonej cegły, wyeksponowanej gdzieniegdzie w celach dekoracyjnych. Budynek usytuowany był na powierzchni około dziesięciu tysięcy metrów kwadratowych. Prowadziła do niego starannie wykonana ścieżka, wijąca się pomiędzy młodymi palmami i świeżo zasadzonymi krzewami. Na swej drodze okrążała również fontannę z krystalicznie czystą wodą. Tuż obok fontanny, na niewielkim podwyższeniu znajdowała się imponująca altana ogrodowa, natomiast w tylnej części ogrodu garaż. Obie konstrukcje zostały wykonane dokładnie w tym samym stylu, co dom. Całość sprawiała wrażenie luksusowego ośrodka wypoczynkowego, o którym mogli marzyć wyłącznie najbogatsi.

Stałem w milczeniu przy ogromnej, czarno-złotej bramie wjazdowej. W zasadzie był to cały komplet bramowy, składający się z trzech bram, dwóch furtek i czterech ażurowych słupów. Coś takiego widziałem tylko na filmach, których akcja toczyła się w pałacach angielskich. Sam fakt, że stałem przy czymś tak kosztownym sprawiał, że traciłem pewność siebie. Nigdy wcześniej nie bywałem w tak luksusowych rezydencjach, a tym bardziej nie pojawiałem się nigdzie jako ekspert od koni. Od samego początku cała ta sytuacja była dla mnie niezrozumiała.

Wziąłem głęboki oddech i spojrzałem na zegarek. Pokazywał dziewiętnastą trzydzieści pięć. W moim rozumieniu, była to godzina wieczorna. Miałem nadzieję, że rodzina Jobrani pojmowała wieczór w taki sam sposób, w jaki pojmowali go zwykli ludzie. Wziąłem kolejny głęboki oddech i dwa razy nacisnąłem na dzwonek. Nie byłem pewny, czy ktokolwiek w środku go usłyszał. Ja przynajmniej nie słyszałem nic. Miałem co prawda powód, aby nic nie usłyszeć, ponieważ od części mieszkalnej dzieliła mnie spora odległość.

Zastanawiałem się, czy Layla była w domu. Być może w tej właśnie chwili siedziała przy oknie swojego pokoju i usłyszawszy dzwonek sprawdzała, kto stał przy bramie. Próbowałem objąć wzrokiem wszystkie okna rezydencji, ale nikogo w nich nie zobaczyłem. Wiedziałem również, że to tylko przednia strona budynku i że drugie tyle okien wychodziło na tylną część ogrodu. Layla mogła być wszędzie. O ile w ogóle znajdowała się w domu. Miałem nadzieję, że w taki czy inny sposób uda mi się dowiedzieć. Oczywiście, nie zamierzałem o to zapytać wprost. Byłoby to wielkim nietaktem z mojej strony. Musiałem uważać na słowa i nie dopuścić, aby matka Layli nabrała jakichkolwiek podejrzeń. Kto wie, może o niczym wiedziała.

Bijąc się z własnymi myślami, czekałem. Czekałem, aż w końcu ktoś zjawi się przy tej wielkiej, czarno-złotej bramie i pozwoli mi wejść do środka. Znieruchomiałem, kiedy chwilę później jedna z dwóch furtek otworzyła się automatycznie, a przez niewielki głośnik zamontowany tuż przy dzwonku dało się słyszeć kobiecy głos:

— Proszę wejść.

Zawahałem się. Nie wiedziałem, czy bardziej taktownym rozwiązaniem byłoby zaczekać, aż ktoś po mnie przyjdzie. Z drugiej jednak strony, ogród był tak duży, że przemierzanie go za każdym razem, kiedy przy bramie pojawiał się gość, nie miało zbyt wiele sensu. Postanowiłem więc pójść za radą głosu i wkroczyć na teren posesji. Idealnie przygotowana ścieżka miała zaprowadzić mnie prosto pod drzwi rezydencji. Starałem się, aby mój krok nie był ani zbyt szybki, ani zbyt wolny. Oddychałem spokojnie i miałem nadzieję, że wszystko pójdzie dobrze.

Niedługo potem stanąłem przed szerokimi, dwuskrzydłowymi drzwiami o śnieżno-białym kolorze, wykonanymi z najwyższej jakości drewna. Górna połowa drzwi była oszklona i mogłem się w niej przejrzeć niczym w lustrze. Odruchowo spojrzałem na włosy. Nigdy nie układały się tak, jak chciałem. Musiałem je czesać kilka razy dziennie. Były proste i czarne jak smoła. Sięgały za ucho. Miałem na sobie ciemno-niebieski T-shirt i jasne dżinsy. Wyglądałem normalnie. A przynajmniej tak właśnie wyobrażałem sobie normalnych ludzi. Nie byłem ani za wysoki, ani za niski. Mój wzrost stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów uważano za średni. Sylwetkę miałem raczej szczupłą. Matka zawsze mówiła, że powinienem przytyć. W przeciwieństwie do moich braci, nigdy nie chodziłem na siłownię. Nie miałem idealnie wyćwiczonych mięśni, ale pomimo swojej szczupłej sylwetki, byłem silny. Jazda konna i długie wędrówki po górach na pewno robiły swoje. Wyglądałem po prostu normalnie. Niczego mi nie brakowało, ale nie było też na czym zawiesić oka. Niektóre ciotki mówiły, że mam miłą, chłopięcą twarz. Nie traktowałem tego jako komplement. Wolałem mieć poważną, męską twarz o ostrych rysach. Dokładnie taką, jaką miał mój najstarszy brat Reza. Chodzenie po mieście z miłą, chłopięcą twarzą nie było niczym przyjemnym. Podobnie jak niczym przyjemnym było oglądanie tej twarzy w wejściowych drzwiach rezydencji Jobrani.

Nagle jedna z klamek poruszyła się i w progu stanęła kobieca postać. To była matka Layli. Miała na sobie długą, ciemno-zieloną suknię z czarnymi wzorami przypominającymi kwiaty oraz ciemną, bawełnianą chustę, częściowo przykrywającą włosy. Makijaż miała skromny, lecz zauważalny.

— Dobry wieczór, Mehdi — powiedziała, otwierając drzwi na oścież. — Wejdź proszę.

Przekroczyłem próg domu. Gdy znalazłem się w środku, próbowałem zachować kamienną twarz. Nie było to łatwe, ponieważ to, co zobaczyłem, poruszyłoby chyba każdego. Moim oczom ukazała się jasna, marmurowa podłoga, na której stały bogato zdobione fotele w kolorze intensywnej czerwieni. Pomiędzy nimi znajdował się niski stolik kawowy, a tuż nad nim wisiał okazały, kryształowy żyrandol, w którym odbijało się naturalne światło słoneczne. Wpadało ono do wnętrza poprzez szerokie, ciągnące się od podłogi do sufitu okna, umiejscowione zarówno po stronie drzwi wejściowych, jak i na bocznych ścianach. Całe pomieszczenie przepełnione było światłem, eksponując tym samym znajdujące się wewnątrz detale. Na jednej ze ścian wisiało duże, piękne lustro, osadzone w bogato zdobionej ramie o intensywnym, złotym kolorze. Po obu stronach lustra znajdowały się dwie ścienne lampy o bardzo nietypowym kształcie. Ręcznie wykonany klosz, umieszczony w oprawie o miedzianym kolorze, mienił się niczym bursztyn. Uwagę przykuwał również stojący na komodzie srebrny zegar. Niewątpliwie antyk, przedstawiający dwa odwrócone do siebie plecami anioły, podtrzymujące na swych barkach potężną tarczę ze wskazówkami.

Całe pomieszczenie pełniło rolę salonu, w którym przyjmowano gości. Zostało stworzone po to, aby rodzina mogła zachować pełną prywatność i nie wprowadzać przybyłych do wnętrza domu. Mowa oczywiście o gościach takich jak ja — zupełnie niezwiązanych z rodziną, obcych, może nie do końca mile widzianych.

— Piękny salon — powiedziałem, rozglądając się dyskretnie.

Mój głos był szczery. Nie dało się w nim wyczuć ani zazdrości, ani obłudy. Wyraziłem po prostu to, co czułem i czym chciałem się podzielić. Parvanah Jobrani najwyraźniej też to wyczuła, ponieważ nie przeszła od razu do sedna sprawy, lecz pozwoliła mi nasycić oczy znajdującym się wokół przepychem. Dopiero po dłuższej chwili, kiedy stwierdziła, że obejrzałem już wszystko, poprosiła, abym usiadł.

Nie miałem wyjścia: musiałem usiąść na jednym z kilku stojących pośrodku salonu foteli, wykonanych w iście królewskim stylu. Innego miejsca nie było. Moją uwagę przykuły również starannie ułożone na fotelach poduszki — wszystkie w aksamitnych poszewkach, dające pełne poczucie estetyki i komfortu.

Parvanah Jobrani usiadła naprzeciw mnie. Pomiędzy nami znajdował się niski stolik kawowy w kształcie prostokąta, wykonany z żywicy z zatopionym wewnątrz kawałkiem drewna. Nie mogłem oderwać od niego oczu. Na stoliku stał dzbanek ze świeżą lemoniadą, kilka wąskich szklanek oraz duży, okrągły talerz po brzegi wypełniony chałwą, świeżymi daktylami i pistacjami.

— Dziękuję, że przyszedłeś — zaczęła matka Layli.

Zaraz potem przysunęła do siebie dwie szklanki i napełniła je lemoniadą. Jedną z nich podała mnie, a drugą oparła o swoje kolana.

— Teraz bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy pomocy — kontynuowała. — Ja i moja córka.

Nastała cisza.

— Bo wiesz zapewne, że więcej dzieci nie mam — dodała. — Jestem tylko ja i Layla. Gdybym miała chociaż jednego syna, wszystko wyglądałoby inaczej.

— To oczywiste — przyznałem.

Bo niby co miałem powiedzieć? Parvanah Jobrani mówiła prawdę. Brak mężczyzny w rodzinie faktycznie był problemem. Szczególnie dla dwóch kobiet, które nagle zostają same i z dnia na dzień muszą stawić czoła wszystkiemu. I wszystkim. Ktoś, kto dysponował tak wielką fortuną, jak Amir Jobrani, miał wokół siebie przyjaciół, ale miał również wrogów. Ludzi, którzy na samą myśl o przygarnięciu bilionów tomanów zacierali ręce od chwili, kiedy dowiedzieli się o jego śmierci. Próby wszelkiego rodzaju oszustw, kradzieży i niezdrowego kombinowania były jedynie kwestią czasu.

Sprawa koni, przy której Parvanah Jobrani tak bardzo potrzebowała pomocy, była zupełnie nieistotna. Nie w porównaniu z tym, co dopiero miało nadejść. Współczułem jej i jej córce. Ciężko mi było wyobrazić sobie, jak we dwie mogły poradzić sobie ze wszystkimi sprawami, które dopiero miały napłynąć. I to o wiele poważniejszymi niż sprzedaż koni. Zastanawiałem się, który z braci Parvanah Jobrani jako pierwszy zaoferuje swoje wsparcie, szczególnie w kwestiach finansowych. Chętnych nie powinno brakować. Któż bowiem nie miałby ochoty przejąć kontroli nad fortuną rodziny Jobrani, mając pod opieką zaledwie matkę i córkę zmarłego. A nawet jeżeli jakimś cudem inwestycje się nie powiodą, pieniądze te zawsze pozostaną cudze. A cudze traci się inaczej. Nie wiem dlaczego, ale myśl o tym mnie złościła. Być może dlatego, że zawsze miałem w sobie ogromne poczucie sprawiedliwości.

„Niezdrowe poczucie sprawiedliwości”, mawiała moja babka. „Świata nie zmienisz, a nerwy sobie popsujesz”.

Miała rację. Ja jednak nie potrafiłem się zmienić. Chciałem, aby Layla i jej matka otrzymały wsparcie od kogoś godnego zaufania, kto będzie wiedział, jak zadbać o nie i o ich majątek.

— Poczęstuj się — powiedziała nagle Parvanah Jobrani.

Nie miałem ochoty się niczym częstować. I tylko dlatego, aby nie urazić gospodyni, wziąłem do ręki kawałek chałwy i obojętnie włożyłem go do ust. Smakowała wybornie. Tradycyjna, omańska chałwa. Najlepsza.

Matka Layli przyglądała mi się uważnie. Jak gdyby to, w jaki sposób jadłem chałwę, miało zadecydować o dalszym przebiegu spotkania. Nie czułem się jednak speszony. Tak naprawdę, w ogóle nie interesowało mnie to, co o mnie myślała. Przyszedłem tu po to, aby doradzić jej w kwestii koni. I miałem nadzieję, że temat ten poruszy szybko. Między innymi dlatego, ja również nie spuszczałem z niej oczu. Nawet wtedy, kiedy przeżuwałem chałwę. Odniosłem jednak wrażenie, że jej się nie spieszyło. Patrzyła na mnie i myślała.

— Wszystko w porządku? — zapytałem.

Próbowałem przyspieszyć nieco przebieg naszego spotkania.

— Tak — odparła, wciąż przyglądając mi się uważnie.

I znów nastała cisza. Dopiero po chwili Parvanah Jobrani odstawiła szklankę na stolik i zwróciła się do mnie ponownie:

— Opowiedz mi coś o sobie, młodzieńcze. Rozmawiamy ze sobą po raz pierwszy i chciałabym wiedzieć o tobie coś więcej.

— Nie mam nic ciekawego do powiedzenia — odparłem obojętnie. Bez wahania.

Bo niby co miałem opowiedzieć? Historię swojego życia? Swoich porażek? A może miałem przedstawić jej swój plan dnia? Wszyscy w mieście wiedzieli, że nie miałem stałego zajęcia i większość swojego czasu spędzałem w górach. Nie sądziłem również, aby Parvanah Jobrani właśnie to chciała usłyszeć.

— Na pewno jest coś ciekawego — rzekła.

Jej głos brzmiał poważnie.

— Rozumiem, że pracujesz w hodowli swojego ojca i zajmujesz się końmi — dodała.

— Nie proszę pani — odparłem, a ton mojego głosu był o wiele poważniejszy niż jej.

— Nie pracuję w hodowli ojca — dodałem. — I nigdy nie pracowałem w żadnej innej hodowli. Na koniach znam się trochę, ale daleko mi do bycia ekspertem. To, co wiem na ich temat, wiem z własnego doświadczenia. I nic poza tym. Jeżeli szuka pani eksperta, to ja nim nie jestem. Ale jeśli wystarczy pani szczera porada, to jestem do dyspozycji.

— Dlaczego nie pracujesz u ojca? — zapytała.

Nachyliła się lekko w moim kierunku, jak gdyby z jakiegoś powodu ta odpowiedź interesowała ją szczególnie.

— Nie pracuję u nikogo — odparłem. — I nie mam takiego zamiaru.

— To dość nietypowe — zauważyła. — Mężczyźni w Khonj pracują bardzo ciężko. Szczególnie twój ojciec.

— Ja nie jestem jak inni. A tym bardziej, nie jestem jak mój ojciec.

Rozmowa zaczynała mnie irytować. Nie przyszedłem tu po to, aby opowiadać o sobie. Planowałem szybko załatwić sprawę i wyjść. Tymczasem spotkanie przeciągało się. Z drugiej strony jednak, trochę rozumiałem sytuację. Matka Layli miała prawo wiedzieć, kto będzie jej doradzał. To w końcu jej konie, jej interesy i jej pieniądze. Dlatego pomimo irytacji, starałem się zachować spokój.

— Nie jestem stworzony, aby słuchać poleceń innych — wyjaśniłem spokojnie. Najspokojniej, jak tylko potrafiłem. — I dlatego nadal jestem bez pracy.

Kobieta uśmiechnęła się.

— Wspaniale — powiedziała, przyglądając mi się z jeszcze większym zainteresowaniem niż poprzednio.

Zupełnie nie wiedziałem, skąd się wzięła taka reakcja.

„Dziwna kobieta”, pomyślałem.

Po tym, co usłyszała, powinna była mnie pogonić. A potem opowiedzieć wszystkim w mieście, jaki to ekspert od koni zjawił się u niej w domu.

— Napijesz się herbaty? — zapytała.

— Nie — odparłem. — Wystarczy lemoniada.

— A ja chętnie — powiedziała, po czym chwyciła za leżący na fotelu dzwonek.

Tym sposobem dała mi znać, że o interesach porozmawiamy przy filiżance herbaty. Nie miałem innego wyjścia. Musiałem zaakceptować jej wolę. Nie wypadało, abym w takiej chwili wstał i opuścił dom. Nie wypadało nawet, abym w jakikolwiek sposób przyspieszał rozmowę. Cały czas miałem w głowie to, że rozmawiałem z kobietą, która dopiero co straciła męża i faktycznie potrzebowała pomocy. I że ostatnią rzeczą, jaką musiała znosić, było moje zniecierpliwienie.

— W międzyczasie mógłbym przejrzeć dokumentację koni — zaproponowałem.

Parvanah Jobrani nie zdążyła zareagować na moją prośbę, ponieważ w tym samym momencie do salonu weszła Layla. Allah, Layla! Trzymała w dłoniach tacę z dzbankiem herbaty i trzema porcelanowymi filiżankami.

— Posłuchaj Mehdi — rzekła Parvanah Jobrani, patrząc mi prosto w oczy.

Nie byłem przygotowany na rozmowę. Nie teraz. Nie kiedy w salonie, kilka metrów ode mnie, stała Layla. Nie kiedy zbliżała się do stołu.

Parvanah Jobrani miała jednak swój własny plan działania.

— To, o czym chcę z tobą rozmawiać, nie ma nic wspólnego z końmi — powiedziała, nie spuszczając ze mnie oczu ani na chwilę.

W tym czasie Layla znalazła się tuż obok nas. Położyła na stole tacę i usiadła na fotelu obok matki. Była niespokojna. Zestresowana. Ewidentnie czegoś się bała. Patrzyła na mnie tak, jakby to, co za chwilę miałem usłyszeć, było kwestią życia lub śmierci.

Rozdział 4

W salonie zapadła cisza. Cisza tak ogromna, że można ją było usłyszeć. Każdy z nas analizował w tym czasie swoje własne myśli. Ja w każdym razie analizowałem moje. I wnioski, do jakich dochodziłem, napawały mnie lękiem. Głównie dlatego, że zupełnie niespodziewanie zjawiła się Layla. Jej obecność zmieniła wszystko. I skoro, jak twierdziła Parvanah Jobrani, rozmowa nie miała mieć nic wspólnego ze sprzedażą koni, z całą pewnością miała dotyczyć Layli. W przeciwnym razie, obecność córki podczas wizyty gościa byłaby nie do przyjęcia. Bałem się. Naprawdę się bałem. Jedyne, o czym byłem w stanie myśleć, to sytuacja sprzed kilku dni. Na pewno o to chodziło. Nie mogło przecież chodzić o nic innego. Layla siedziała naprzeciw mnie z opuszczoną głową. Ona też się bała. Tylko czego?

— Widzisz Mehdi — zaczęła Parvanah Jobrani spokojnym głosem. — Moja córka i ja znalazłyśmy się w bardzo trudnej sytuacji.

Potrafiłem to zrozumieć. Śmierć męża i ojca musiała być czymś bardzo bolesnym.

— Powiedziałabym… W beznadziejnej sytuacji — dodała.

Spojrzałem na nią w skupieniu. To, że sytuacja była trudna, nie miałem wątpliwości. Ale czy beznadziejna? Zarówno matka, jak i córka, miały zabezpieczoną przyszłość do końca swoich dni. Przynajmniej pod tym względem, nie nazwałbym tej sytuacji beznadziejną.

— Brak mężczyzny w rodzinie jest czymś strasznym — kontynuowała. — Czymś nie do pomyślenia.

— Owszem — przyznałem. — Ale są przecież pani bracia.

— Zapomnij o nich — powiedziała stanowczo.

Najwyraźniej coś ją zdenerwowało.

— To nie są mężczyźni, na których ja i moja córka możemy polegać. Oni mają swoje rodziny. Własne interesy i własne problemy. Ich pomoc może być chwilowa. A nawet i ta nie jest pewna.

— Nie bardzo rozumiem — przyznałem. — Skoro oni nie mogą pomóc, więc kto?

— Ty, Mehdi — rzekła kobieta, a jej spojrzenie wbiło się w moje tak intensywnie, jak gdyby zamierzało przylgnąć do niego na stałe.

Usta Parvanah Jobrani drżały. Zaraz potem nachyliła się w moim kierunku, jeszcze intensywniej spojrzała mi w oczy, aż w końcu stanowczym głosem powiedziała:

— Jedynym mężczyzną, którego ja i moja córka możemy zaakceptować w naszym domu i w naszym życiu, jesteś ty.

Dreszcz, jaki przeszedł przez moje ciało, był nie do opisania. Opanował mnie tak paniczny strach, że zamarłem całkowicie. Nie byłem w stanie ruszyć dłońmi. Nie byłem nawet w stanie przełknąć śliny. Jedynie mózg pracował jako tako. Ale nic z tego, co usłyszałem, nie miało dla mnie sensu. I całe szczęście, że matka Layli wyczytała to z mojej twarzy. Chwilę później westchnęła, przylgnęła do oparcia swojego fotela i spokojniejszym już głosem powiedziała:

— Mehdi…

W tym momencie zdołałem przełknąć ślinę.

— Layla i ja nie ufamy nikomu. A już na pewno nie moim braciom, a jej wujkom. Potrzebujemy mężczyzny, który zaopiekuje się nami pod każdym względem. Potrzebujemy mężczyzny, który nie będzie próbował nas oszukać, wykorzystać i pozbawić wszelkich praw do majątku. Jak się domyślasz, sytuacja finansowa moich braci nie jest najlepsza. Mam powody przypuszczać, że dbając o interesy moje i mojej córki, bardziej będą mieli na uwadze swoje korzyści, a nie nasze dobro. Dlatego, jak rozumiesz, potrzebujemy kogoś zaufanego z zewnątrz. A tą zaufaną osobą jesteś właśnie ty.

— Nic z tego nie rozumiem — powiedziałem bez ogródek.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 37.39