E-book
14.7
drukowana A5
57.68
Maleńkie Zło

Bezpłatny fragment - Maleńkie Zło


Objętość:
306 str.
ISBN:
978-83-8369-847-2
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 57.68

Słowo od autora

Drodzy Czytelnicy,

„Maleńkie Zło” to książka różniąca się stylem i narracją od tych, do których Was przyzwyczaiłem. O czym jest? Najoględniej o człowieku stojącym nad egzystencjalnym klifem, który podczas utraty świadomości doznaje objawień z odległych czasów i przełomowych epok. Doznaje nieśmiertelnej miłości do kobiety, towarzyszy historycznym postaciom. Tytułowe Maleńkie Zło stało się częścią jego osobowości i wiernym, acz przekornym towarzyszem życia. Przez całą fabułę powieści, uczestnicząc z bohaterem w odkrywaniu sekretów zamierzchłej przeszłości, Maleńkie Zło knuje i podejmuje rozliczne uczynki, aby wpływać na jego decyzje i interpretować fakty według swej własnej retoryki odmiennej od retoryki bohatera. Jest ono tym samym uosobioną częścią mrocznych zakamarków duszy mojego bohatera. Czy jednak zawsze było i pozostanie personifikacją takiego zła i tylko samego zła? Zaskakującą, jak sądzę, odpowiedź poznasz, Czytelniku, w finałowych rozdziałach powieści.

„Maleńkie Zło” to książka o tematyce historycznej z elementami fantastyki, nierzadko mającymi wyraziste zakorzenienie na gruncie nauki. To powieść dla miłośników starożytnych kultur i poszukiwaczy sensu życia. To książka, którą szczególnie mogę więc polecić ludziom dociekliwym, niewątpiącym w możliwość istnienia życia po życiu, ale również czytelnikom lubiącym historię.

Droga Czytelniczko, drogi Czytelniku! Ufam, że lektura książki dostarczy Ci wielu tematów do rozmyślań, a także będzie inspiracją dla Twoich własnych refleksji i nawet filozoficznych spekulacji. Moje teorie i liczne sentencje poznasz podczas obcowania z tą powieścią, ale odnajdziesz je także na witrynie janusz.nizynski.pl (http://janusz.nizynski.pl/malenkie-zlo-cytaty/), gdzie zebrałem kilkadziesiąt cytatów ze wszystkich rozdziałów tej książki i opatrzyłem je różnorodnymi grafikami. Gdybyś po ich przeczytaniu zechciał(a) podzielić się ze mną swymi refleksjami, to nic prostszego — możesz to zrobić na moim facebookowym fanpage’u (https://www.facebook.com/Janusz1228). Byłoby mi bardzo miło, gdybyś i Ty (jeśli nie uczyniłeś(-łaś) tego do tej pory) dołączył(a) tam do licznej już rzeszy drogich memu sercu Czytelniczek i Czytelników.

Zapraszam Cię także do sklepiku z moim książkami, który również znajdziesz pod adresem nizynski.pl. Możesz w nim nabyć każdą moją publikację w wersji papierowej i elektronicznej. Na życzenie wpisuję indywidualną dedykację. Zakupione książki sklepik wysyła do Twego ulubionego automatu paczkowego (lub pocztą).

A teraz, droga Czytelniczko, drogi Czytelniku, nie pozostało mi nic innego, jak serdecznie zaprosić Cię do lektury.

Wspaniałych przeżyć i czytelniczych wrażeń!


Janusz Niżyński

Część I — Na ostatnim wirażu

— 1 —

Miała przyjść zaraz po południu, co oznacza, że została mi jeszcze prawie godzina. Umyłem zęby, wziąłem orzeźwiający, chłodny prysznic, obficie pokryłem dezodorantem wszystkie zakamarki ciała mogące wydzielać nieprzyjemny zapach, a potem — z poczuciem jakiejś nieuprawnionej satysfakcji, jakbym co najmniej uporał się z naprawą odwiecznie cieknącej w toalecie spłuczki — rozsiadłem się na swym ulubionym łazienkowym krzesełku w kolorze popielatej platyny. Siedziałem i na długą chwilę pogrążyłem się w twórczym bezruchu, zastanawiając się: co dalej?

Minęła minuta, dwie, kolejne… Niestety! Nic, kompletnie nic konstruktywnego nie zaświtało w skołatanej głowie. Umyłem więc po raz drugi zęby i również po raz drugi tego dnia starannie ogoliłem swą kostropatą facjatę. Praktykowałem te czynności niestrudzenie i świadomie, z myślą, że pobyt w toalecie to najlepszy sposób na zabijanie czasu.

Zanim przeszedłem do pokoju, by założyć świeżą koszulę, krytycznie spojrzałem na swe odbicie w łazienkowym lustrze. Nogi — o których moja nieodżałowanej świętej pamięci małżonka Natalia mawiała: „szczuplutkie i zgrabne, mimo dolegliwości z kolanami” — na szczęście wciąż ruchliwe i „na chodzie”, co dla udowodnienia sobie potwierdziłem energicznym przysiadem. Oczywiście na brzuchu nie było już „kaloryfera”, który dumnie wystawiałem na szpan przed kumplami i dziewczętami w odległej młodości, ale i bez przesady — nie ma tragedii. A to, że pojawił się drobny wzgórek, akurat mej męskiej sylwetce nie ujmuje niczego. Mało tego — wciąż był przecież niepozorny i niepokaźny (może i nawet powinienem był użyć określenia — sympatyczny), więc wbrew utyskiwaniom najbliższej rodziny nadal nie dawał powodów do zmartwień.

Zgiąłem łokcie, oceniłem kształt bicepsów. Eee…! Naprawdę w porządeczku! Napiąłem mięśnie klatki piersiowej, wciągnąłem bebechy i również zadowolony z efektów delikatnie poklepałem się po bandziochu. Ten też niczego sobie! Nie mam się czego wstydzić. I w końcu, po pozytywnej inspekcji, radośnie podśpiewując fragment arii Toreadora z opery „Carmen”, podszedłem do szafy z zamiarem dobrania stroju najlepiej pasującego do nadchodzącej wizyty.

Dopóki żyła moja ukochana żona Natalia, menedżerka i zawodowo w pracy, i w domu — nie miałem z tym żadnego kłopotu. Zawsze i na każdą okazję wyręczała mnie z podobnych tortur. Szliśmy do teatru — garnitur odświeżony, odprasowany czekał na wieszaku. Praca w ogrodzie — ogrodniczki i łaciata flanela dyskretnie ułożone na półeczce. I codziennie rano czekał na mnie świeży „zestawik”: spodnie, wyprasowana koszula, wyprasowane skarpetki. (Tak! Moja żona Natalia nawet prasowała skarpetki). A teraz? Niestety! Z tym wszystkim trzeba radzić sobie samemu… „Rozum przychodzi wraz z wiekiem” — mawiała za popularną satyryczką — „ale do niektórych czasem przychodzi sam wiek”. Miała rację? No, miała…

Prawdziwa Miłość to nie tylko uczucie. To nie tylko historia rozmazanych szminek i pogniecionych pościeli. Prawdziwa Miłość to podróż przez życie z pokrewną duszą, która odkrywa przed nami cały swój wszechświat, a my w zamian odkrywamy dla niej nasz. Taka była właśnie nasza miłość: moja i Natalii. Kiedy idzie się przez życie z dobrą osobą, każda droga jest właściwa. I szliśmy. I codziennie odkrywaliśmy dla siebie nasze światy, aż pewnego strasznego dnia wspólna droga skończyła się i oba światy runęły.

Słomiany wdowiec, mawiają — kuzyn chochoła; wdowiec z krwi i kości — chocholi brat. Długo nie mogłem pogodzić się z niesprawiedliwością losu, który zabrał mi Natalię i tym samym uczynił ze mnie chochoła osamotnionego na poletku życia. A zdawać by się mogło, że kto, jak kto, ale Natalia to ostatnia na świecie osoba, która da się pokonać bezdusznemu losowi. Zawsze przecież była niezłomną wojowniczką niezdolną do drżenia ze strachu przed walką z życiem. Wszystkie zmartwienia i bolączki dnia codziennego wydawały się spływać po niej jak woda po kaczce. Miłośniczka dobrych książek, prawa, silna psychicznie, odpowiedzialna kobieta, zawsze w dobrym nastroju, której egzystencjalne zmartwienia wydawały się praktycznie nie istnieć — oto, jaką była. Nigdy nie uznawała niczego, co było narzucane jej na siłę. Miała swoje niewzruszone postanowienia i zasady. Gdy więc na świecie szalała epidemia covidu, gdy ludzie szczepili się, nosili maseczki, unikali zgromadzeń — ona te środki miała za nic. Nade wszystko ceniła sobie niezależność i wolność. Bezwarunkową. Gdyby jednak wiedziała, jak wysoką przyjdzie jej za to zapłacić cenę, może postąpiłaby inaczej…? Dopiero wówczas, gdy odwozili ją do szpitala, pierwszy i ostatni raz w życiu ujrzałem w jej oczach łzy. Czy już wtedy przeczuwała, czy wiedziała, że nie wróci? Może… Do szpitala z objawami wysokiej gorączki trafiła w niecałe pół roku po wybuchu epidemii. Stamtąd po niespełna tygodniu — na cmentarz. Był człowiek, nie ma go… Byłem ja — szczęśliwy towarzysz jej życia — i nie ma mnie — szczęśliwego człowieka. Zostałem „chocholim bratem”. Paskudnie postąpiłeś, Panie Boże! I wobec Natalii, i wobec mnie. Okradłeś mnie. Upokorzyłeś Natalię. Zniszczyłeś nas. Nigdy ci tego nie wybaczę!

Po krótkim rozmyślaniu nad bezdusznymi wyrokami absolutu powróciłem do spraw doczesnych. Czas wizyty zbliżał się, a ja wciąż byłem nieogarnięty. Miałem trzy opcje do wyboru: włożyć eleganckie spodnie, dżinsy lub najzwyklejsze dresy. Wybór padł na te pierwsze, ponieważ w tym momencie jako jedyne prezentowały się w miarę schludnie i wciąż nosiły oznaki wyprasowania ich kiedyś przez Natalię… Teraz musiałem jeszcze dobrać koszulę. Kilka szybkich przymiarek i zdecydowałem się na polo. Przede wszystkim dlatego, że zwykła flanela miała za dużo guzików — pospieszne rozpinanie mogłoby przyprawić o niepożądany nadmiar nerwów.

Spojrzałem na zegarek: zostało jeszcze trochę czasu. Postanowiłem więc strzelić sobie na szybko symbolicznego kielonka „Chopina” — tak profilaktycznie, na poprawę nastroju, znaczy się — dla kurażu. Jednak — na szczęście lub nieszczęście — przypomniałem sobie, że zaraz przyjdzie czas zaaplikowania pigułki. A że tej akurat nie wolno przyjmować po alkoholu, to butelka z wizerunkiem srebrnego maestra o orlim nosie niemrawo odbyła powrotną podróż do barku.

Połykanie tabletek nie jest dla mężczyzny najprzyjemniejszym zajęciem, lecz co poradzić? Jako racjonalny senior od dawna się z tym pogodziłem, bo przecież… „przedstawienie trwać musi”.

Gdy wreszcie wszystko było już gotowe, usiadłem na wygodnej skórzanej kanapie w salonie, otworzyłem laptop, włączyłem na YouTubie moje ulubione nagranie Poloneza-Fantazji Chopina w wykonaniu Karoliny Nadolskiej (uwielbiam zjawiskowe interpretacje Nadolskiej, na przykład te wszystkie perełki z kolekcji „Polskie Tańce”) i słuchając muzyki, czekałem. Dom wprawdzie nie był wysprzątany na tip-top, jakim zawsze bywał za czasów Natalki, jednak pomimo to uznałem, że zaprowadzony „porządeczek” w pełni odpowiada standardom ludzi takich jak ja — racjonalnych pragmatyków. „Czysto ma być tam, gdzie coś jest na widoku, a nie tam, gdzie goście prawie nigdy oczu nie zapuszczają” — ta złota zasada gospodarza-samotnika każdego dnia pozwalała mi zaoszczędzić sporo nudnego wysiłku na sprzątanie niemałego w końcu domu.

Długo oczekiwany dzwonek domofonu sprawił, że serce natychmiast podskoczyło do gardła, a wraz z nim z fotela na równe nogi całe moje ciało.

Trzasnąłem pokrywą laptopa, podbiegłem do wiatrołapu i dyskretnie spojrzałem przez szklane przepierzenie na furtkę… Tak! To ona. Już przyszła! Ale ja, chytry lis, by nie zdradzać podniecenia, jak zawsze w takich sytuacjach przed naciśnięciem klawisza domofonu odczekuję kilka bolesnych, rzec by nawet można traumatycznych, sekund. Dopiero po ich upływie czynię powinność gospodarza i chwytam za klamkę.

Jasne, że uczyniłem tak również i teraz… Chwilkę wcześniej jeszcze tylko z lekka ulizałem dłonią sympatyczną półłysinkę na głowie i poklepałem się po policzkach, by sprawdzić, czy aby na pewno dzisiejsze dwukrotne golenie nie poszło na marne.

I oto jest — ona! Oto na progu stoi Magdalena — piękna kobieta w lekkim płaszczyku, na którym jak małe minibrylanty połyskują kropelki wiosennego deszczu.

— Jak pan widzi, panie Janku, przyszłam do pana punktualnie, zgodnie z umową. Na dworze pada i jest zimno. A przecież mamy połowę maja…

Pomogłem zmokniętej „zamówionej” pani zdjąć płaszcz.

— No to nastawię czajnik i zaraz szybko naparzę gorącej herbatki imbirowej z opuncją.

— Herbatka z opuncją? Dobry pomysł, ale, panie Janeczku, później! Nie zaprosił mnie pan przecież tutaj na herbatkę. Ale gdy skończymy, obiecuję, będziemy mogli przez kilka minutek posiedzieć w kuchni i, jak to mówią, połączyć przyjemne z pożytecznym — powiedziała i uśmiechnęła się do mnie szczerym, szerokim uśmiechem.

Wprowadziłem swoją panią do salonu i usadowiliśmy się obok siebie na tej samej kanapie, na której jeszcze przed chwilą słuchając Chopina Nadolskiej, odprawiałem sekretne misterium oczekiwania. Delikatny aromat kobiecych perfum w ostatnich latach, po odejściu żony, nieczęsto unosił się w tych ścianach. Zapewne dlatego tak przyjemnie łaskotał mnie teraz po nozdrzach.

— O tableteczce pan nie zapomniał, panie Janeczku? — Piękna kobieta uważnie spojrzała mi w oczy, próbując dostrzec w nich coś jeszcze poza odpowiedzią na proste pytanie. — Ta tableteczka, wie pan przecież dobrze, naprawdę bardzo pomaga…

— Ma się rozumieć. Wziąłem. Tuż przed pani przyjściem. Tak jak ustaliliśmy.

— To bardzo dobrze, panie Janeczku. Bardzo dobrze. Te tabletki, jak pewno panu wiadomo, mają wielogodzinne działanie.

Kobieta spojrzała mimowolnie na zegarek, uniosła się z kanapy i z uśmiechem prawie rozkazała:

— Cóż… Czas to pieniądz… Niech pan już wstanie, panie Janeczku, rozepnie szelki i zdejmie koszulę. Będzie nam wtedy wygodniej.

Rozumie się, że jednym ruchem dłoni rozpiąłem szelki i zaraz po chwili szybkimi wygibasami ramion nerwowo przeciągnąłem koszulę przez głowę.

Gdy stanęliśmy naprzeciwko siebie, z niepokojem czekałem na jej pierwszy dotyk. A kiedy do tego wreszcie doszło, przez całe moje ciało, jak wyładowania elektryczne, przebiegła niezwykła fala dreszczy. Z trudem panowałem nad oddechem. Widząc to, pani Magdalena z wyrozumiałością i życzliwością uśmiechnęła się:

— Proszę oddychać swobodnie, panie Janku, proszę się odprężyć…

I wziąłem głęboki oddech, tak głęboki, jak kiedyś w młodości, gdy pierwszy raz podrywałem i prosiłem dziewczynę do tańca na potańcówce. Takich „dokonań” w moim życiu potem bywało mnóstwo. Mnóstwo też było kobiet, które po dyskotece sprawiały, że moje serce biło z podniecenia, dokładnie tak, jak teraz. Ale moja młodość, uświadomiłem sobie z rozrzewnieniem, moja młodość już dawno przeminęła. I teraz mnie, samotnemu emerytowi, który niedawno przeszedł zabieg chemioterapii, zostało już tylko jedno: cieszyć się dotykiem stetoskopu przykładanego kobiecą dłonią i obecnością obok siebie pięknej istoty — lekarki z rejonowej przychodni w rodzimych Starych Babicach, doktor Dawgialskiej wizytującej pacjenta…

— 2 —

I w końcu to, co nieuchronnie miało nastąpić, o czym przestrzegali mnie wszyscy, stało się — tego dnia poczułem się naprawdę niedobrze. W następnych — jeszcze gorzej.

Przy kolejnej wizycie moja piękna pani lekarka ze Starych Babic zwięźle i krótko zakomunikowała:

— Panie Janku… Muszę to panu powiedzieć jasno i bez owijania w bawełnę: trzeba pana natychmiast przewieźć do szpitala.

Co gorsza, odniosłem wrażenie, że gdy rozkładała ręce w geście bezradności i wzdychała z ubolewaniem, to wypowiadała te słowa z zawodową powagą i odpowiedzialnością. No cóż? Jak powiada potoczne porzekadło: „dobre już było”. Krótko mówiąc: koniec żartów. Teraz pozostało mi przedsięwziąć typowe w takich sytuacjach smutne egzystencjalne konkrety.

Oczywiście, piękna pani doktor nie omieszkała przy okazji mnie zrugać:

— W dużej mierze sam sobie jest pan winien! Jak to w ogóle możliwe, aby przez długie lata tak się zaniedbać i bagatelizować objawy choroby? — Zmierzyła mnie karcącym spojrzeniem, jak matka krnąbrnego dorastającego syna.

Sorry, koteczku!, odpowiedziałem doktorce w myślach. Ale jak mogłem inaczej? Przecież każdego dnia miewało się tyle problemów do ogarnięcia, że czasem nie wiadomo nawet było, w co ręce włożyć. C’est la vie! Moja wrodzona odpowiedzialność za powierzane zadania wychodziła mi teraz bokiem: doigrałem się.

Następnego dnia przewieziono mnie do kliniki. Leżałem na szpitalnym łóżku, prawie nie mogłem ruszyć ręką ani nogą, więc jedyne, co mi zostało, to gorączkowe rozmyślanie o nadchodzących dniach. Może nawet ledwie godzinach, minutach? Kto wie…?

Po obiedzie przyszło mnie odwiedzić kilkoro kuzynów.

— I po co mu było się tak poświęcać i eksploatować?! Jest wrakiem człowieka — usłyszałem niezadowolony szept jednej z osób, którą kiedyś uznawałem za bliską. — Rak, udar, covid… Wszystko naraz!

Udawałem, że śpię i nic nie słyszę (co mi nawet nieźle wychodziło). Tymczasem głosy nie ustawały. Wytężyłem słuch.

— Tylko kto to teraz wszystko za niego będzie ciągnąć?! — Irytowali się. — Też wybrał sobie porę…

Wierzcie lub nie, ale naprawdę w tym momencie chciało mi się na cały głos zaśmiać! Właśnie: zaśmiać się. Nie korzyć się przed nimi, nie kulić ze wstydu, lecz roześmiać do rozpuku. Jednak pomimo najszczerszych chęci, nie byłem w stanie. Na szczęście wkrótce poszli sobie, a właściwie ulotnili się jak nieświeże powietrze po otwarciu okna.

— Chwała Bogu! — odetchnąłem z ulgą.

Do niedawna wierzyłem, że moje nie najlepsze mniemanie o nich to taka nabyta zwyczajowa, być może nawet formułowana na wyrost podejrzliwość wobec każdego, z kim miałem do czynienia. Tymczasem prawda jest, jaka jest — brutalna. Czyż szczytem bezwstydu z ich strony nie było dyskutowanie o mnie nad moim łóżkiem? Czy nie byłoby bardziej taktownie, gdyby podnieśli ten temat gdzieś na korytarzu, a nie tutaj?! Byłem jednak zbyt słaby na kontynuowanie tego pełnego goryczy rozmyślania i wkrótce naprawdę zasnąłem.

Jednak gdy do sali weszła pielęgniarka, już nie spałem. Myślałem o czymś. A ponieważ nie pamiętam o czym, musiało to być chyba coś niekoniecznie dobrego, miłego. Poprosiłem panią pielęgniarkę, by pomogła mi dokuśtykać do okna, gdyż od nienawistnie szarych ścian dostawałem w głowie kręćka, a przecież promienie słoneczne słodko łaskotały po oczach. Jednak gdy tylko dobrnąłem do parapetu, słońce jak na złość skryło się za ołowianymi chmurami. Pod nieboskłonem zbierało się na burzę. Kuźwa! Zawsze już tak ze mną jest: gdy czegoś potrzebuję, wszystko dzieje się na opak, pomyślałem zirytowany.

— Czy jest jeszcze coś, w czym mogę panu pomóc? — spytała grzecznie kobieta.

Zastanowiłem się chwilę.

— Jest pani dla mnie taka miła… — zacząłem, ale zawiesiłem głos, nie bardzo wiedząc, o co mógłbym jeszcze poprosić.

W odpowiedzi usłyszałem niewyszukane i, co tu dużo mówić, dość tuzinkowe stwierdzenie:

— To moja praca, proszę pana.

I na tym nasza rozmowa się zakończyła. Pielęgniarka ponownie pomogła mi przemieścić się do łóżka, po czym bezszelestnie opuściła salę i udała się zapewne do innych chorych, ponieważ w klinice, w której przebywałem, nie brakowało czekających na jej doraźną pomoc i… towarzystwo.

Zostawiony sam ze sobą, ze swoimi problemami, zamyśliłem się. Ciekawe, jak ten mój pobyt tutaj, na planecie Ziemia, zostanie zapamiętany. Czy więcej poczyniłem dobrych uczynków, czy jednak więcej było tych złych? Bogiem a prawdą, wygląda na to, że nie kradłem, nie zabijałem, nie gwałciłem, nie złamałem nikomu życia. Czasami, owszem, konfabulowałem, ale raczej rzadko i nie z premedytacją, w każdym razie zawsze, jeśli już mi się zdarzyło, to było to tak zwane „kłamstewko w dobrej sprawie”. A może, mimo wszystko, jednak takim blagowaniem sromotnie kogoś zawiodłem i skrzywdziłem?

Co rusz nachodziły mnie podobne myśli, mieszały się w głowie i robiły w niej niemały mętlik. Nagle, na przykład, przypomniałem sobie, gdy jako mały chłopiec znalazłem na ulicy żałośnie miauczącego bezdomnego kotka ze złamaną łapką. Niewiele myśląc, przyniosłem go do domu, za co dostałem od rodziców… burę. Potem przed oczami mignął mi znienacka obraz, jak kilka miesięcy temu w podmiejskim autobusie z grzeczności i dobrego wychowania próbowałem ustąpić miejsca jakiejś starszej pani. Jednak ta, zamiast okazać wdzięczność, obrzuciła mnie nieżyczliwym spojrzeniem i obrażona burknęła: „Jestem, szanowny, jeszcze wystarczająco młoda i jeszcze cię przeżyję”.

Ta kobieta prawdopodobnie miała rację: przeżyje mnie, bo wszystko wskazuje na to, że jeszcze dziś, a najdalej jutro opuszczę ten bezduszny, niewdzięczny świat.

Nie, nie jestem z tych, którzy lękają się śmierci. Śmierć to moment, krótka chwila, wydarzenie niewiele się różniące od nostalgii zamykania długo czytanej przez kogoś książki. Znacznie bardziej boję się męki towarzyszącej śmierci i długotrwałego cierpienia. Oczekiwanie na definitywny koniec maltretuje ciało i duszę. Z drugiej strony takie egzystencjalne „karencjo” daje umysłowi niezwyczajną okazję sięgania do najdalszych zakamarków pamięci i wyciągania z nich dawno zapomnianych, a przecież najniezwyklejszych perełek, jak choćby ta: „A może samemu rozbić okno i zanurzyć się w inny świat, w którym mieszkają poeci i słońca światłem rysują miłość…?”. Hmm… Kiedyż pisałem te słowa?, zastanowiłem się. Dziesięć lat temu? Dwadzieścia? A może to wcale nie ja jestem ich autorem? Może tylko mimowolnie zapadły mi w pamięć po lekturze czyichś rozważań?

„Samemu rozbij okno…” — ciekawa myśl. Szkoda oczywiście, że w naszym kraju eutanazja jest zabroniona — rozbijasz okno i po wszystkim. Po chwili jesteś już w innym wymiarze. Niewiele doznajesz bólu, nie pokutujesz, a i bliskich nie skazujesz na cierpienia. Oszczędzasz udręk także tym wszystkim, dla których nie byłeś obojętnym, którzy ze łzami w oczach i bólem w sercu długo kontemplowaliby twe ostatnie dni. Czy naprawdę tego potrzebują? Czy naprawdę nie potrafiliby bez tego bólu żyć dalej? Nie szkoda ich czasu? Życie powinno toczyć się do przodu, nie wstecz. Przecież tak, jak nie chcę być dla nikogo ciężarem, pustym ciałem, które nic nie może ze sobą zrobić, tak i nie chciałbym, by ktokolwiek po mnie płakał. Teraz gdy widzę (a raczej — słyszę) otaczających mnie ludzi, mierzenie się z tego typu stwierdzeniami przychodzi mi o wiele łatwiej.

Ciekawe, jak wygląda życie w innych wymiarach? Nagle zmieniłem tematykę rozmyślań. A w ogóle są jakieś inne wymiary, inne światy, przestrzenie? Czy jednak poza tym naszym prozaicznym ziemskim, powszechnie znanym nie ma kompletnie żadnego innego? No przecież są!, przypomniałem sobie. Naukowcy z NASA odkryli taki i przedstawili dowody na istnienie wszechświata równoległego. Była to jedna z naukowych sensacji roku 2020. Według teorii tych współczesnych amerykańskich koryfeuszy wiedzy powstał w tym samym czasie co nasze poczciwe Uniwersum i jest jego bezpośrednim lustrem! Hmm… Ciekawe, ale ja mam inną, choć dość zbliżoną do ich wizji koncepcję Uniwersum. Żyjemy w nadwszechświecie, który jest absolutną nicością, którego w ogóle nie ma. Ale ta nicość została w jakiś sposób spolaryzowana i podzieliła się na dwa przeciwstawne światobieguny: „dodatni” i „ujemny”. Każdy z tych przeciwnych światów realnie istnieje, ale jeden w połączeniu z drugim tworzy doskonałe wszechświatowe NIC: absolutną nicość, bezwzględne zero, pustkę… Ciekawe, jak dałoby się dowieść mojego stwierdzenia? To i podobne pytania dręczyły mnie nieustannie, zaprzątały umysł, wykańczały bez reszty i w końcu, skarciwszy się za swoją ludzką niemoc, za swą intelektualną mieliznę, ponownie zasnąłem.


Nie wiem, jak długo spałem. Za to zaraz po obudzeniu z ulgą stwierdziłem, że było mi znacznie lepiej. Czucie w rękach i dłoniach w dużej mierze powróciło, a i myśli już nie dręczyły tak bardzo ciężkimi egzystencjalnymi dylematami.

Korzystając z dobrodziejstw chwili, podjąłem się czynu, który jeszcze dziś rano wydawał się niewykonalny — sięgnąłem po telefon leżący obok mnie na stoliku.

Udało się. Na szczęście wciąż był jeszcze nierozładowany. Wybrałem więc numer do mego prawnika i nacisnąłem zieloną słuchaweczkę.

Nie byłem ubogim człowiekiem. Od zawsze miałem, jak to się ongiś mawiało, „głowę na karku”, zawsze lubiłem też wyzwania i nie narzekałem na nawał obowiązków ani pracy. Odmawiałem sobie licznych przyjemności, bo wiedziałem doskonale, jaki rodzaj żebraczej emerytury czekałby mnie, gdybym liczył tylko na Zakład Ubezpieczeń Społecznych. W związku z tym, dzięki przezorności życiowej, udało mi się odłożyć na „stare lata” całkiem niemałą sumkę. Postanowiłem zamówić wizytę prawnika, aby skonsultować z nim swoje decyzje i dokonać stosownych zapisów.

— Mam trochę oszczędności — zacząłem rozmowę bez zbędnego wstępu — więc chciałbym sporządzić testament. Co prawda nie mam przekonania, czy będzie to miało jakikolwiek sens. Sprawa jest bowiem taka, że mam co przekazać, ale nie mam specjalnie komu… Żonę pochowałem dwa lata temu, a dzieci nie mieliśmy. Liczę więc, że rozsądnie mi doradzisz, jaki mógłbym zrobić z uciułanych pieniędzy najwłaściwszy użytek.

— Możesz na mnie polegać — zapewnił prawnik. — Mam w tego typu kwestiach niemałe doświadczenie. Będziesz zadowolony.

— 3 —

I nadszedł czas, gdy nie mogłem już wstać z łóżka nawet z pomocą pielęgniarki. Utraciłem wszystkie włosy, wychudłem, do cna zmizerniałem i czułem się, delikatnie mówiąc, podle. Jednak mój umysł wciąż pracował na standardowych obrotach. W międzyczasie dowiedziałem się, że prawnik wzorowo wywiązał się z powierzonego zadania. Wszystkie moje oszczędności w wysokości dziewięciuset tysięcy złotych przekazał na Fundusz Ochrony Przyrody. Dlaczego akurat taki? Ponieważ przyrodę zawsze kochałem bardziej niż ludzi.

Niesamowite, z jaką złością rzucili się na mnie wszyscy moi kuzyni. Istna szopka! Z oświadczeniami i żalami nie próbowali nawet udawać, że się krępują.

— Wreszcie miałbym fundusze na rozwinięcie działalności politycznej! — utyskiwał z wyraźnym zawodem w głosie Piotrek, chrześniak Natalii.

— A ja kupiłabym kampera! — wykrztusiła z irytacją Marta, moja bratanica.

Najpierw w milczeniu dzielnie znosiłem ich wszystkie ataki, aż w końcu nie mogłem już dłużej wytrzymać i odezwałem się:

— Rachujecie moje pieniądze?! Rościcie sobie do nich prawa? Dzielicie skórę na niedźwiedziu? Przepraszam, ale z jakiej racji?

— Oj, drogi Januszku, wyluzuj! — Próbowała uspokoić mnie Marta. — Po co te moralizowania? Przecież i tak wkrótce odejdziesz na drugi świat. Po co ci tam pieniądze? Tam nie ma sklepów.

— Byłem wam coś winien? Czy może mam wobec was jakieś zobowiązania? — Dalej już tylko szeptałem. — Nie byłem i nie mam wobec was żadnych powinności. Nie są to także ani kradzione, ani brudne pieniądze. Nie wygrałem ich ani na loterii, ani w kasynie. Zarobiłem je, przez całe życie ciężko pracowałem, przelewając pot i krew. Płaciłem regularnie podatki. Odmawiałem sobie wielu przyjemności, aby mieć takie środki i zrobić z nich kiedyś taki użytek, jaki zechcę. A wy teraz uważacie, że powinienem je wam przekazać?! Moi szanowni… — I po raz kolejny żałowałem, że nie ma przy mnie mojej świętej pamięci Natalii. Już ona całe to żenujące towarzystwo w jednej chwili i bez certolenia się wywaliłaby na zbity pysk. Skoro jednak mogłem liczyć tylko na siebie, to gdy już nie wytrzymałem, ostatkiem woli wykrzyknąłem: — Spierdalać stąd! No już! Wynocha! Doktorze… — I gdy resztką sił przycisnąłem guzik wzywający doktora, głos urwał mi się w pół zdania.

— No już dobrze, dobrze… — Próbowali mnie uspokoić. — To zdradź nam chociaż, na co byś je wydał, gdyby przyszło ci jeszcze długo żyć? — zapytał kuzyn Mateusz.

— I lepiej mógł je wydać niż my — dokończył inny kuzyn, Piotrek.

Dziwne, ale nagle poczułem, że bierze mnie na pusty śmiech. I zapewne wybuchłbym nawet rubasznym, gromkim rechotem, gdybym był w pełni sił albo gdybym w ogóle był w stanie.

— Lepiej? A dla kogo? — ostatecznie spytałem cicho i zmierzyłem ich karcącym spojrzeniem. Spodziewałem się, że odwrócą głowy i opuszczą wzrok. Nie pomyliłem się. Zresztą żadne z nich nie miało już nic więcej do powiedzenia.

Jaka szkoda, że tak późno przejrzałem na oczy! Kochałem ich i zawsze życzyłem im tylko wszystkiego najlepszego. Niczego im nie odmawiałem. Posiedzieć przez weekend z dzieckiem? Proszę bardzo! Pomóc przy pieleniu grządek na działce? Na litość boską! To było takie niewdzięczne, ale znajdowałem czas i robiłem to bezinteresownie, tyle, ile byłem w stanie i bez złorzeczenia.

Z niesfornym bratankiem była osobna historia. Był jednym z tych rozpuszczonych przez rodziców dzieciaków, które zawsze uważały, że należy im się wszystko. Ale, gdy był jeszcze dzieckiem, bawiłem się z nim, uczyłem wierszyków. Czytałem mu nawet bajki (w tym i te, które sam napisałem). Myślę, że poświęciłem dla niego sto razy więcej swego czasu niż dla wszystkich pozostałych kuzynów. Daj Bóg, żeby mu się w życiu powiodło i wyszedł na ludzi. Ale powątpiewam w to coraz bardziej, gdy obserwuję, jak niefrasobliwie trwoni każdy zarobiony grosz i jak nieroztropnie postępuje w życiu.

— Na co wydałbym moje pieniądze, gdybym nie zachorował? — Oderwałem się wreszcie od toku bieżących myśli i powtórzyłem pytanie, które wcześniej zadał mi któryś z otaczających mnie natrętów. I po krótkim namyśle odpowiedziałem: — Zafundowałbym sobie laseroterapię, czyli taką specjalną korektę wzroku, dzięki której nie musiałbym nosić okularów. I to wszystko. Bo chodzenie w okularach zawsze mnie męczyło. Co rusz musiałem je czyścić i polerować… No dobrze. Może zamieniłbym też protezę dentystyczną na implanty, choć do dziś nie jestem przekonany, czy miałbym wystarczająco energii i cierpliwości, a przede wszystkim czasu na przeprowadzenie tej męczącej, wielomiesięcznej kuracji. Cóż, a gdybym miał dużo więcej pieniędzy, zasponsorowałbym edukację bratanicy, aby mogła wybrać sobie najdroższy uniwersytet i wyrosła na mądrą kobietę. Nie jestem skąpy, chociaż wiem, że tym stwierdzeniem was nie przekonam, bo i tak wszyscy od dawna macie o mnie zupełnie inne mniemanie. Tym bardziej jestem święcie przekonany, że gdybym rozdał te pieniądze, to znaczy, podarował je wam, to wy, moi drodzy, roztrwonilibyście je natychmiast, może nawet i jednego wieczoru, topiąc je w wątpliwej wartości przedsięwzięciach i banalnych używkach. Taka jest wasza filozofia: łatwo przyszło, łatwo poszło. Oczywiście to tylko moje domysły, ale… — urwałem i zamilkłem. Brakło mi już sił na dalszą przemowę.

Chyba poirytowałem towarzystwo perorą, ponieważ w jej trakcie na ich twarzach zaczęły pojawiać się różne grymasy, kolory i odcienie. Najpierw zbledli, potem zaczerwienili się, następnie poszarzali, a na końcu znowu pokraśnieli jak zagotowane buraki. A ja cieszyłem się, bo oto wreszcie z ich niecnych facjat udało mi się ściągnąć pozakładane maski.

Kiedy wezwany przeze mnie doktor w końcu dotarł, natychmiast kazał wszystkim opuścić salę. Stało się to w ostatnim momencie, ponieważ byłem już tak bardzo wyczerpany swoimi „gośćmi”, że chwilę potem, gdy mnie od nich uwolniono, straciłem przytomność.

Gdy ocknąłem się, ponownie wzięło mnie na rozmyślanie i na ocenianie postaw moich pazernych kuzynów. Nie rozumiałem, skąd w nich tyle roszczeń i bezdusznego materializmu. Przecież wszyscy wychowywaliśmy się w tej samej, wprawdzie dość szerokiej, ale jednak wspólnej, wielopokoleniowej rodzinie, w której wyznawaliśmy podobne wartości, podobne kierowały nami priorytety, normy, zasady.

I wtedy przypomniała mi się jedna z tych złotych rad, których nauczyła mnie moja świętej pamięci żona Natalia: „Jeśli nadal nic z tego nie rozumiesz, zacznij myśleć o czymś innym”. Słusznie, Natalko! Nie zdążę już zrozumieć ich w moim nieodwołalnie zmierzającym do końca życiu. Szkoda też i trudu na robienie czegoś połowicznie. Bo nawet w połowie ja ich już nie zrozumiem…

Porzuciłem więc rozmyślania o kuzynach i zacząłem użalać się nad samym sobą. Dlaczego życie zawsze było dla mnie takie trudne? Pewno dlatego, że za dużo było z mojej strony dobroci. Dobroć deprawuje obdarowywanych…

Najchętniej, gdybym wierzył w istnienie aniołów stróżów, przywołałbym takiego teraz do siebie i zacząłbym go prosić, aby i on obdarował mnie łaską dobroci i przyspieszył moje wiekuiste odejście z tego świata, abym już nigdy więcej nie był skazany na uczestnictwo w tak przykrych dla mnie spotkaniach. Nie zasłużyłem chyba na to, aby wszyscy krewni i znajomi, zamiast się nade mną litować, szydzili ze mnie i gromadzili się wokół jak sępy krążące nad zdobyczą. Nie, nie musisz mi współczuć, Aniele Stróżu, ani dodawać otuchy… Po prostu spraw tylko, aby zostawiono mnie już w spokoju. Przynajmniej przez te najbliższe kilka dni lub godzin, które wciąż jeszcze mi pozostały. Tak, nie wiedzieć czemu, mimowolnie skierowałem słowa do Anioła Stróża…

I nagle stała się rzecz najdziwniejsza z najdziwniejszych! Oto, ku mojemu olbrzymiemu zaskoczeniu, w swej własnej boskiej Osobie zjawił się przede mną… Nie! Nie Anioł Stróż się zjawił, yyy… Sam Ojciec Niebieski! Rozpoznałem go dzięki tęczowej poświacie nad siwą, strapioną, uważną głową starca. Na tę chwilę mój umysł wciąż jeszcze pracował na wzmożonych obrotach, dlatego obecność Przybysza z Nieba stwierdziłem z pełnym przekonaniem. Wprawdzie nigdy nie wierzyłem w Boga, jednak na wszelki wypadek dla swych sceptycznych przekonań zawsze pozostawiałem sobie nieznacznie otwartą furtkę. Dopuszczałem na przykład rozumowanie w stylu: „Panie Boże, jeśli mimo wszystko Ty istniejesz i kiedyś mi się ukażesz, to wiedz, że będę wtedy bardzo, bardzo sympatycznie zaskoczony i przeproszę cię za moją odwieczną ignorancję i brak wiary”. Czy więc oto nastała chwila, by właśnie teraz złożyć przeprosiny…?

— 4 —

Ojciec Niebieski przysiadł na skraju mego łóżka i w milczeniu długo mi się przyglądał. Ja też czyniłem podobnie. A gdy tak na Niego patrzyłem, zacząłem się zastanawiać, czy chciałem tego, czy nie, czy aby to na pewno Pan Bóg? Może to jedynie wytwór mych halucynacji, może zwyczajne przywidzenie, jakie zdarza się ludziom, gdy ich głowę trawi wysoka gorączka? Tyle tylko, że od wielu miesięcy, a nawet lat, nie czułem się tak zdrowo i wybornie jak w tym momencie: nic mnie nie bolało, nic nie łamało w kościach, policzki zdrowo zarumienione, czoło chłodne, ostrość wzroku jak u osiemnastolatka… To chyba dzieje się naprawdę!, szepnąłem w myślach. Odwiedził mnie Najwyższy! Zaraz jednak odezwało się moje alterego: Spokojnie, Januszu… A może to tylko jeden z jego niezliczonych posłańców? Szczerze mówiąc, w tym transcendentalnym momencie rozstrzyganie tego dylematu nie było moim priorytetem. Po co więc to robiłem? Za czorta nie wiem! Zawstydzony przymrużyłem więc nieco oczy, choć nadal z uwagą starałem się patrzeć na postać i poświatę Przybysza.

Po kilku napiętych chwilach Ojciec Niebieski pierwszy przemówił i odezwał się takimi oto niewyszukanymi słowami:

— Czego ode mnie oczekujesz, synu?

Byłem oszołomiony, ale ku mojemu zdziwieniu odpowiedziałem bez najmniejszego zawahania:

— Moja dusza chciałaby do bram Raju…

— Do Raju, chciałoby się… — Pan Bóg się zasępił, pokiwał wolno głową i zawiesił głos, jakby zwątpił w moją poczytalność. — A pamiętasz, jak złorzeczyłeś na mnie, zarzucając mi kradzież i upokorzenie, jak zażegnywałeś się, że nigdy mi nie wybaczysz wyzwolenia Natalii od ziemskich marności? A teraz upominasz się o Raj?

— Panie Boże, ale ja… Ja nigdy nie wierzyłem, że ty istniejesz. To złorzeczenie było zwykłym płaczem i użalaniem się nieszczęśliwego człowieka nad samym sobą. Ja…

— No, już dobrze! — przerwał mi Najjaśniejszy, czym ukrócił moje dalsze katusze. — Nie przyszedłem teraz cię osądzać. Będzie jeszcze na to pora. Czyli marzy ci się Raj?

— Tak, chcę do Raju — brnąłem i odważnie wypowiedziałem swą wolę. — Uwolnij, proszę, moje śmiertelne ciało od marności tego świata. Bo ja jestem… Ja jestem tym pochrzanionym światem już bardzo znużony. Bardzo…

Jasna twarz Ojca Niebieskiego przez długą chwilę nie reagowała, jednak potem przemówiła tak, jakby wszystko było już rozstrzygnięte i dawno postanowione:

— Do Raju, powiadasz… — powtórzył. — No to znajdź go sobie.

— Ale jak? — Byłem zdumiony. — Gdzie? W jaki sposób? Gdzie go mogę znaleźć?

— Gdzie? Wszędzie! — odpowiedział Ojciec Niebieski jakoś szorstko, sucho, ale też z ezoteryczną zadumą. — Rób, co uważasz za stosowne, a będziesz szczęśliwy.

Teraz oddałabym wszystko za to, aby mnie uszczypnięto lub nawet walnięto obuchem po otumanionej głowie, bo nie dowierzałem ani własnym oczom, ani uszom. Nikt mnie jednak nawet nie dotknął. Zamiast tego do pomieszczenia, w którym przebywaliśmy dotąd tylko we dwoje, cicho otworzyły się drzwi i wszedł ktoś jeszcze. Ktoś trzeci.

Górną część nosa i oczu owego „kogoś” pokrywały eleganckie, stylowe, przeciwsłoneczne okulary. Wyglądał jak pewien cyniczny prezesik, który w nagrodę za lata pracy dla reżimowej telewizji wysłany został przez politycznych zleceniodawców do zagranicznej placówki.

Tym trzecim, tym owym „kimś” było Wielkie Zło — w każdym razie tak zostało mi przedstawione, lecz nie na głos, a jakoś tak… Hmm… Jakby to ująć? Na poziomie podświadomości czy czegoś w tym rodzaju.

— Nie sądzę, że to dobry pomysł, aby pozwolić mu — wskazał na mnie lekkim skinieniem głowy — odejść z tego świata, a i jeszcze prosto do Raju… — Od progu komentował. Tym samym przynajmniej miałem jasność, że Wielkie Zło zajmowało klarowne stanowisko co do mojej skromnej osoby i, żeby nie było tu żadnych dwuznaczności, bezkompromisowo je artykułowało.

— A czemu? — Ojciec Niebieski, jak zrozumiałem, nie podzielał jego arbitralnej sugestii.

Przez moment nie słyszałem, jak rozwijała się ich dyskusja. Utraciłem bowiem świadomość i zapadłem w niespodziewaną śpiączkę. Najprawdopodobniej moje ciało i dusza przebywały między życiem a śmiercią. Wkrótce zresztą poczułem, że wkraczam na pierwszy poziom tajemnicy przeistoczenia. Czytałem kiedyś o tym na różnych popularnonaukowych forach i u różnych poczytnych publicystów. Czułem zatem, jak biegnę przez nieskończenie długi i ponury tunel, goniąc daleko migające przede mną światło, ale za każdym razem, gdy już zdawało się, że je dosięgam, chwytam, topię się w nim, ono zwinnie się wymykało. Potem miałem wrażenie, że oto osiągam kolejny poziom „tajemnicy” i przez sen, ciemność i mrok wędruję wśród galaktycznych mgławic i z zachwytem obserwuję ich oślepiający blask. Były o rzut kamieniem! I… Dziwne! Moje oczy w najmniejszym stopniu nie cierpiały od nieskończonych jasności, a wprost przeciwnie — ich światło uzdrawiało je jak balsam, a i w całym ciele czułem poprawę. Potem przedzierałem się przez labirynty stuleci, a wszystkie epoki ludzkości, jak na przewijanej rolce filmu, omijały mnie z szaloną prędkością.

Przez cały ten czas, gdy polowałem na Wesoły Ognik (tak nazwałem tę sterującą mną świetlistość dochodzącą z innego obszaru), zdawałem sobie sprawę, że wciąż nie przestaję słyszeć odgłosów sporu toczonego między Ojcem Niebieskim a Wielkim Złem, sporu, który jak górskie echo wciąż dudnił mi pogłosem w uszach.

— Jestem przeciw! — Wielkie Zło próbowało przekonać Ojca Niebieskiego. — Jeśli nie wiesz dlaczego, to weź, kolego, i otwórz sobie „Księgę Losu i Czasu”. Z niej jasno wynika, że los człowieka nie jest zdeterminowany. On był nieplanowanym dzieckiem w rodzinie, nie chcieli go, on im się po prostu przydarzył. Miała być aborcja, choć ostatecznie do niej nie doszło. Dlatego wszystko w jego życiu było popieprzone i pokomplikowane.

— A jednak to ja ofiarowałem mu najcenniejszą rzecz, jaką miał: życie! — nie ustępował obrońca Życia i Śmierci, Stwórca.

— Co z tego? Oceń sobie teraz sam: co to u niego było za życie? — Wielkie Zło sprzeciwiało się i kontynuowało prezentację argumentów i faktów. — I jeszcze teraz ta nieuleczalna choroba, która jest skutkiem jego wieloletnich zaniedbań!

Ojciec Niebieski nie mógł znaleźć odpowiedzi na najnowszą przesłankę.

— No, słucham, słucham… Odpowiedz mi, Stwórco! — Książę ciemności naciskał dalej Ojca Niebieskiego. — Dlaczego uderzasz nieszczęściami w tych, których rzekomo tak bardzo kochasz?!

— Testuję ich — odparł spokojnie i z przekonaniem ten, który jednak najprawdopodobniej rzeczywiście jest ponad nami wszystkimi i wszystkim. — I wierzę, że ty mi w tym pomożesz! Nie mylę się?

Teraz z kolei Wielkie Zło pogrążyło się w ewidentnej konsternacji.

— Nawet trochę mi szkoda tego biednego cierpiętnika — stwierdził najwyższy demon z Pandemonium. — Nie chcę już więcej torturować tej biedaczyny… Pozwólmy, by ratownicy medyczni wstrzyknęli mu wybawienie od dalszych ziemskich cierpień.

— Bluźnisz! — Bóg się rozzłościł. — Nie dostrzegam w tobie nawet kropli współczucia. Nie pozwolę na eutanazję, jakby to był jakiś pies, a nie ludzka istota stworzona na mój obraz i moje podobieństwo, słowem: człowiek, który ma czystą duszę i wolną wolę.

— Czyli okazuje się, że według ciebie psy są bezduszne? Bądź mają brudną duszę? Nieładnie, kolego, nieładnie… A czyż to nie psy są przewodnikami dla niewidomych, przyjaciółmi dla dzieci, ratownikami górskimi, wodnymi, w zawalonych konstrukcjach kierującymi się nie tylko instynktem i odruchem?

— Chodziło mi o to, że tylko ludzie dziedziczą moje Królestwo. — Bóg zmarszczył brwi. — Nie przeinaczaj moich intencji.

— Jednak dobrze wiemy, że nie wszyscy ludzie odziedziczą „twoje Królestwo” — zaśmiało się Wielkie Zło z wyraźną złośliwością. — Wszyscy, którzy upadają za życia w klątwie wielkiego grzechu, są przecież twego Królestwa niegodni. Z reguły, i tu się zwykle zgadzamy, od razu zabieram ich do siebie.

— To oczywiste. — Bóg ponownie zmarszczył brwi. — Na tym między innymi polega twoja praca: dostajesz za to wynagrodzenie w postaci ludzkich dusz. Jednak niektórzy mają szansę się poprawić i przejść do Edenu. Czyż nie bywa tak, przyjacielu?

— U tych, którzy trafili do czyśćca, owszem. Jednak z piekła, wiesz dobrze, nie ma powrotu. To bilet w jedną stronę. Nie zabierzesz do siebie tego, który trafia, bo musi trafić do mnie, prawda?

— Zgoda — westchnął Stwórca. — No to, przypomnij mi, co mamy w tej Księdze Przeznaczeń? Jest jakieś dobre wyjście z zaistniałej sytuacji?

Wielkie Zło w końcu raczyło zdjąć swe ogromniaste okulary przeciwsłoneczne i rzekło:

— Podobnie jak konstytucje wielu ziemskich państw i krajów Księga Przeznaczeń jest zbiorem naszych zasad, norm i praw, którym podlegają ludzie, a wśród nich możni ich świata, na przykład namaszczeni przez nas przywódcy. — Wielkie Zło uśmiechnęło się i mrugnęło do Boga. — A skoro namaszczeni przez nas co rusz wprowadzają zmiany do ustaw, dlaczego i my nie moglibyśmy podmienić historii jakiegoś biedaczyny? Krótko mówiąc, po prostu, wyjaśnij, czego dokładnie ten typek od ciebie chce i dlaczego tak chce, jak chce. Może mnie wtedy przekonasz…

Od Wielkiego Zła, ubranego w stylowe dżinsy i modną bluzę, czuć było woń drogich perfum i nęcących nozdrza balsamów do ciała. Modna fryzura, klucze z breloczkiem „Aston Martin”, ogólny urok… Konkludując: trudno uwierzyć, że to indywiduum to nie człowiek, a Szatan, który zstąpił na Ziemię, przybierając formę rasowego playboya. Tymczasem ja, pogrążony w głębokiej śpiączce, musiałem z lękiem wysłuchiwać, czy chciałem, czy nie, jak takie indywiduum wpływa na mój los i zamierza zadecydować o moim wiekuistym przeznaczeniu.

— Cóż… Nasz klient za życia, podkreślam: za życia, będąc przy zdrowych zmysłach i trzeźwej pamięci, chce znaleźć Raj… — Rozpoczął przemowę Bóg. — Oczywiście my wiemy, gdzie jest Raj, ale klient nie! Postanowiłem go więc wystawić na próbę, a nawet zmylić i jednocześnie doświadczyć. Chciałbym bowiem, żeby samodzielnie podjął się odnalezienia Raju. Nawet przekazałem mu już swoją wolę osobiście. Nie otrzyma ode mnie więcej żadnych podpowiedzi i wskazówek. Niech szuka wytrwale, choć wątpię, czy kiedykolwiek go odnajdzie. Jednak niech się nie zraża, niech próbuje. Czemu nie miałby?

— Według Księgi Losów urodził się już częściowo martwy, ponieważ planowano przerwanie ciąży ze względu na szereg obiektywnie ważnych okoliczności, typu: rozczarowanie ciążą, trudności finansowe… Według Księgi za dwa dni skończy ziemski żywot. I dlatego niewątpliwie ważne jest, abyśmy wcześniej określili, w jaki sposób ma umrzeć: albo umrze powoli, gdy będzie leżał w tym łóżku, albo… zgodnie z twą wolą.

— A moja wola jest taka: niech wstanie i odejdzie! Niech szuka swego własnego Raju: najodpowiedniejszego, najbardziej idealnego przyszłego miejsca dla jego duszy.

— Ale przecież wiesz, że nasz klient nie może tak po prostu wrócić do tego świata jako człowiek! Aby to zrobić, musisz zmienić go w inny byt, na przykład w jakieś zwierzę.

W tym momencie ze strachu aż mną wstrząsnęło. Urządzenia elektroniczne na oddziale zaczęły niemal dymić, czym dały ostateczny dowód, że podpięty pod ich elektrody pacjent dogorywa lub doznaje skrajnych psychofizycznych bodźców i emocji.

— No cóż… — Stwórca zgodził się. — Niech zostanie… Szakalem. Padlinożernym szakalem.

Szakalem?! Ożeż…!, westchnąłem w myślach. Bóg, w przeciwieństwie do Wielkiego Zła, jest mi życzliwy, może nawet mnie kocha. Szkoda tylko, że kocha tak… po swojemu!

— Lecz nie takim prostym, banalnym szakalem — kontynuował Ojciec Niebieski — ale jedynie czymś w rodzaju szakala. Okażę mu miłosierdzie i zostawię w nim człowieczy umysł, serce, jego myśli, pragnienia, ambicje i aspiracje. A nawet ludzką kondycję i wątłe ciało na przykład współczesnego trzydziestolatka. To będzie padlinożerny szakal w ludzkiej postaci, a właściwie… Wróć! Na odwrót… — Pan Bóg chrząknął dla wzmocnienia dalszego efektu. — Wszyscy, których spotka na swej drodze, ujrzą przed sobą istotę podobną do nich samych, jakby wywodziła się z ich plemion. W gruncie rzeczy: podobnego do nich, wprawdzie obcego, ale jednak współplemieńca. Chociaż w rzeczywistości ten człowiek będzie miał wewnętrzne poczucie, że jest nim tylko na pozór. I niech się strzeże zwierciadeł i luster: on sam i wszyscy inni będą mogli ujrzeć w nim jego prawdziwy wygląd. Chociaż czy taki ujrzą, zależeć będzie tylko od niego. Sam poczuje się bardziej włóczęgą niźli ustatkowanym człowiekiem. Zgarbi się nieco, zmniejszy się i takim powykrzywianym postrzegać go będą ludzie. I nabierze też specyficznych nawyków: w tym także zwierzęcych. Do szakalej ciekawości dołączy ludzki niepokój, a jednocześnie umiejętność odkrywania tajemnic. Tych cech tak bardzo mu brakowało w obecnym, kończącym się życiu, w którym nierzadko bywał nazbyt niecierpliwym. A to była jedna z jego podstawowych wad, choć nie najistotniejsza. I nosić też będzie nowe imię: Szmygl. Aha! Dam mu też dar porozumiewania się w każdym języku tych, których napotykać będzie na swej drodze…

— Ale odtąd będzie przecież pozostawiony samemu sobie. Od teraz ani ty, ani ja nie będziemy mogli bezpośrednio ingerować w jego życie. Jak można na to przystać?

— Ty akurat z pewnością sobie z tym poradzisz. — Bóg spojrzał na diabła wymownie.

— Chyba rzeczywiście się zrozumieliśmy — odpowiedziało Wielkie Zło i ku mojemu przerażeniu w pomieszczeniu kliniki, w którym dotąd przebywaliśmy we trójkę, nagle pojawiła się kolejna postać.

Od stóp do głów cała była kudłata, potargana i w ogóle prezentowała się jakoś… obrzydliwie. Jednocześnie na swój sposób wyglądała dość interesująco: ni to jakiś dziwaczny szczur, ni kulejąca wiewiórka, świnka morska, chomik, ni to jakiś inny szkaradny gryzoń. Ogólnie jednak na jej widok wzdrygnąłem się i gdzieś głęboko w trzewiach zrobiło mi się zimno.

— Gargamel, czyli Maleńkie Zło… Mówiłem ci kiedyś o nim — odezwało się z dumą Wielkie Zło, gdy przedstawiało Bogu szkaradę.

— Gargamel? Czy dlatego, że często ma być złośliwy i uporczywie tropić grzeczne Smerfy? — Bóg, który do tej pory ugodowo milczał, ironicznie parsknął.

— Nie ma to żadnego związku. Gargamel, po prostu. Jest nieduży i może wszędzie towarzyszyć Szmyglowi, siedząc mu na prawym ramieniu. Jego zadanie będzie diabelne, ale bardzo proste, możemy więc być pewni, że bez trudu sobie poradzi. A polegać ma na tym, iż w każdy możliwy sposób Maleńkie Zło będzie mieszać szyki Szmyglowi, krzyżować mu plany, sprawiać, że często nasza biedaczyna podejmować będzie nietrafione decyzje. Nigdy mu nie pozwoli bez reszty się zrelaksować i przy każdej okazji będzie mu przypominać prawdę o jego szakalej naturze, znaczy się o tym, kim on, Szmygl, tak naprawdę jest. Krótko mówiąc: jego zadaniem będzie nieustanne ingerowanie w osobowość Szmygla… Aha! I jakby co pozbycie się mojego Maleńkiego Zła nie będzie dla niego wcale proste. A raczej będzie całkowicie niemożliwe… I jak ci się podoba moja tak skrzętnie sklecona machinacja? Moim zdaniem jest idealnie dopasowana do zadania.

Najwyższy patrząc na Wielkie Zło, powoli przytaknął głową. A więc klamka zapadła. Mój los został przypieczętowany. Gestem Najwyższego moi decydenci zgodnie podsumowali swój długi spór, który już dalej szczęśliwie przerodził się w prosty dialog.

Jeśli powiedziałbym teraz, że natychmiast zawładnął mną paniczny strach, prawdopodobnie nie uwierzylibyście, ponieważ, jak sądzę, nigdy nie siedzieliście w szakalej skórze. Jak ja teraz.


Tak… I oto stałem się wędrownym szakalem o imieniu Szmygl. Na początku myślałem, że nie podołam, że bardzo szybko umrę, ale jak widać, żyję i mam się całkiem dobrze. Tryskam energią, bo moja choroba zniknęła bez śladu! Jednak miałem pełną świadomość, że moja wyprawa dopiero się zaczyna. A na jej drodze spotkać mnie może wiele nieprzyjemnych i ciężkich do przeżycia sytuacji. Podczas wyprawy będę miał tylko jeden cel do zrealizowania: odnaleźć Raj…

Ostatni swój wiraż z dotychczasowego ludzkiego życia pokonałem. Pora na nowe wyzwanie. Nową podróż…

W drogę!

Część II — Helenika

— 5 —

Nigdy dotąd nie zastanawiałem się, czym jest dla mnie Raj. Podjąłem się jego poszukiwania, a przecież nawet nie miałem pojęcia, jak on wygląda?! Czym tak naprawdę jest lub nawet czym może, czym mógłby być! Hmm… Dziwne…, zacząłem rozmyślać. Oczywiście, wiem, czym według Biblii był Raj, nazywany w niej Edenem. To był wspaniały ogród, w którym Stwórca zapewnił schronienie pierwszym ludziom: Adamowi i Ewie, czyniąc dla nich ze swej Arkadii krainę wiecznego szczęścia, dostatku i bezpieczeństwa. Nie musieli pracować, żywili się tym, co dawała natura. Czy równie podobnym rajem do biblijnego Edenu miałby być ten, którego szukam?, zastanawiałem się, gdy nieustannie zmierzałem w nieznanym kierunku przez jakiś szeroki, bezkresny step. Niekoniecznie. Mnie wystarczyłoby znaleźć dla siebie krainę, w której zawsze czułbym się dobrze i bezpiecznie, gdzie zawsze byłaby przy mnie kochająca, wierna mi, mądra kobieta, którą i ja odważyłbym się pokochać miłością dozgonną…, rozmyślałem, podążając, gdzie oczy poniosą, nie wiedząc nawet, co może mnie zaskoczyć za każdym mijanym zakrętem, wzniesieniem…

Nawiasem mówiąc, niezbyt lekko mi było się przemieszczać i trochę niewygodnie, ponieważ przez cały czas na moim prawym ramieniu siedziała Jego Wysokość — Maleńkie Zło, którego za nic w świecie nie wolno było upuścić, poprawić usadowienia dla swej wygody, a już tym bardziej — zepchnąć.

— Hej, koleś! Nie mógłbyś iść samemu, obok mnie? — zwróciłem się do swego mimowolnego towarzysza, gdy już po kilku kilometrach nie wytrzymywałem uciążliwości marszu. — Nie jesteś piórkiem, a ja teraz przecież nie jestem mężczyzną, a niepozornym szakalem!

— Nie przesadzaj! Nie jestem takie ciężkie! — odburknęło Maleńkie Zło. Najwidoczniej preferowało przypisywanie sobie rodzaju nijakiego. — A w ogóle, bądź cicho! Przecież nie niesiesz kłody drewna na opał.

Nie odpowiedziałem. Wzruszyłem jedynie z rezygnacją ramionami i kontynuowałem forsowny marsz. Gdyby Pan Bóg zamienił mnie nie w padlinożernego szakala, a w bieszczadzkiego wilka albo przynajmniej w kota, od razu zjadłbym tego szkaradnego Gargamela i nawet nie mrugnąłbym okiem ani nie mlasnął, pomyślałem i od razu uśmiechnąłem się do swych niesfornych wizji.

A tymczasem, po kolejnych minutach forsownej marszruty, nagle zza niewielkiego pagórka wyłoniła się przed nami niewielka, niczym niewyróżniająca się osada. Miejscowość jak miejscowość, pomyślałem, nic nadzwyczajnego. Najgorsze jednak w tym wszystkim jest to, że nie mam żadnego pojęcia skąd i, co najważniejsze, dokąd idę. Wiem i pamiętam tylko, w jakim celu: w poszukiwaniu Raju.

Na szczęście miałem ze sobą niewielki plecaczek, a w nim mapę mocno już przez kogoś wyeksploatowaną. Przypomniawszy sobie o tym cennym przedmiocie, zatrzymałem się na chwilę i wyciągnąłem z tobołka złożony karton. Rozłożyłem mapę i zacząłem ją pobieżnie analizować, gdy jednocześnie ponownie powoli ruszyłem przed siebie.

Nic mi to jednak nie dało. Po pierwsze: byłem bez okularów (a mam sporą wadę wzroku, minus trzy dioptrie), po drugie: mapa opatrzona była napisami i notatkami w języku, którego nie znałem i w żaden sposób nie kojarzyłem. Wprawdzie lepiej lub gorzej władam kilkoma nowożytnymi językami, to znaczy, potrafię w nich czytać i rozumieć tyle, ile bywa potrzebne w codziennym życiu, ale w tym przypadku takie umiejętności okazały się dalece niewystarczające. Mimo to wciąż szedłem przed siebie w tym samym tempie i nieustannie tkwiłem wzrokiem w mapie, kontynuując jej dalsze badania. Czyniłem to do momentu, gdy szkaradztwo siedzące dotąd cicho na mym ramieniu, zniecierpliwione brakiem rezultatów, głośno wyraziło swe niezadowolenie.

— Czy nie łatwiej byłoby ci się zatrzymać i na spokojnie przestudiować kartę? — doradziło.

Rozum podpowiadał, że drań ma rację, ale nie chciałem przyznać się do porażki. Byłem zły, że tę banalną myśl wyartykułował wcześniej, nim sam do niej doszedłem.

Mimo zdenerwowania na przeklętego gryzonia, który, jak się okazuje, też umiał na szczęście mówić, z ciekawości zapytałem:

— Dlaczego mi pomagasz?

— Skoro mnie nosisz, to będę ci pomagał… Czasem.

Łał! To szkaradztwo dopowiedziało ostatnie słowo, nie wiedzieć czemu, po dość długim zawahaniu, ale dopowiedziało. A przecież wcale nie musiało.

Usiadłem na ziemi i zacząłem studiować mapę. Szkaradny cudak czynił to razem ze mną. Patrzcie sobie, państwo! Nigdy nie sądziłem, że dostanie mi się taki usłużny towarzysz podróży! Z jakiegoś powodu wyobraziłem sobie otaczającą nas publiczność, więc bezpośrednio zwróciłem się z takim teatralnym zdziwieniem właśnie do nich.

Mapa, w pewnym sensie, była podobna w założeniach do dokumentacji technicznej. Dla mnie — z wykształcenia inżyniera — nie była więc jedynie kolorowym obrazkiem. Jednak niezliczone symbole, którymi była upstrzona, wprawiały mnie w duże zakłopotanie.

Gdy przemęczyłem się już nad znakami nieznanego pisma, doszedłem do wniosku, że nie jest to sanskryt i na pewno nie są to arabskie zawijasy ani także chińskie znaki czy koreański hangul i temu podobne. Najprawdopodobniej napisy sporządzono starożytną greką. A może nie? Jednak porównując je ze współczesną greką, której alfabet, jak większość Europejczyków w mniejszym lub większym stopniu, mam opatrzony, można by znaleźć różne analogie, a nawet dałoby się je… zinterpretować i odczytać. O! Na przykład tutaj: tu wyraźnie widnieje słowo „Atlantyda”! A jeśli to nie to słowo, to sorry! Naprawdę już nic nie rozumiem…

Atlantyda, Atlantyda…, zastanawiałem się i dalej analizowałem. Co to może być? Ocean Atlantycki? Ale nie widziałem żadnego zarysu oceanu na mapie… Hmm… Atlantis? Jeśli tak, to wszyscy wymarli dawno temu… Atlantyda? Cóż, z tego samego pieca chleb…

Mapa ewidentnie sporządzona była odręcznie. Oczywiście, w starożytnych czasach nie było innych możliwości! Był na niej nakreślony zarys jakiegoś terytorium, a linie i kształty niby miały ze sobą coś wspólnego, lecz tak niejednoznacznie zachodziły na siebie, że próbując to choćby z grubsza zrozumieć, czułem się kompletne zdezorientowany.

Mapa była naprawdę bardzo stara. Jak dostała się w moje ręce? Nie wiem. Ponieważ między tym stanem, gdy leżałem, umierając w klinice (po śmierci klinicznej?), a tym, jak obudziłem się tutaj, na polanie jako szakal z Maleńkim Złem na ramieniu, była przerwa czasowa, której długość i treść skrupulatnie wymazano z mej pamięci. Pamiętam uwagi, zalecenia lekarza, pamiętam pielęgniarkę, pamiętam nawet wizytę kuzynów i przyjaciół. Ba! Nawet pamiętam spór między dwoma postaciami, tymi samymi, dzięki którym wyzdrowiałem, ale i za sprawą których zostałem zamieniony w to, kim jestem teraz — wędrownego padlinożernego szakala z paskudztwem na ramieniu. Brrr…

I w tym momencie olśniła mnie myśl: jeśli rzeczywiście trzymam w rękach mapę Starożytnej Atlantydy, to może już w niej przebywam?

— Hmm… To mało prawdopodobne. — Maleńkie Zło, jakby czytając w mych myślach, zakwestionowało moje przypuszczenia, mimo że nikt go nie pytał o zdanie.

— Ty… Ty cholerna sowo…! Przemądrzała… Czy kim tam jesteś! — krzyknąłem sfrustrowany. — Musisz mnie natychmiast zniechęcać?

Maleńkie Zło prychnęło z niesmakiem i na chwilę zamilkło.

W tym samym czasie szybko zrozumiałem, że powątpiewanie Maleńkiego Zła miało pewne logiczne uzasadnienie. Mianowicie: tu, gdzie staliśmy, znikąd nie dochodziły zapachy dziewiczej przyrody, jaka zapewne panowałaby na Atlantydzie. Wiatr przynosił za to dobrze mi znane zanieczyszczone spalinami powietrze, jakże przecież typowe dla współczesnych czasów. Jednak nie potrafiłem sobie przypomnieć (jak i wielu innych rzeczy w mym nowym życiu), czy był to smród spalin z rur wydechowych samochodów, czy dym emitowany przez kominy fabryk. Zrezygnowany westchnąłem i ruszyłem dalej, przed siebie. Rzecz jasna — nie sam, a z Maleńkim Złem na ramieniu.

Po kilkunastu minutach forsownego marszu nagle poczułem zapach dużego (no, lub małego, zależy, jak kto woli i jak na to spojrzeć) zbiornika wody. Przyspieszyłem więc kroku i ruszyłem w jego kierunku.

Pod wieczór stałem już na brzegu, zdawało się, bezdennego akwenu o idealnie okrągłym kształcie. Matka natura, a raczej Ojciec Niebieski stworzył go takim nie bez powodu. W moim przekonaniu mógł to być rodzaj portalu do innego rejonu świata. I rzeczywiście — z czasem to przypuszczenie dokładnie się potwierdziło.

— Uła, uła, uła! — To była moja pierwsza reakcja, jaka wymknęła mi się z gardła, gdy ujrzałem to jezioro.

Wbiegłem na lekko podmokły brzeg, aby ugasić pragnienie. Wprawdzie bałem się, czy nie podtruję się taką nieprzegotowaną cieczą, ale, o dziwo, nie dość, że się nie otrułem, to jeszcze odniosłem wrażenie, iż nigdy w życiu nie piłem tak smacznej krynicznej wody, jeśli, oczywiście, można w ten sposób mówić o wodzie z jeziora.

Jednak gdy podczas picia pochylałem się nad taflą i ujrzałem swoje dziwne odbicie, natychmiast poczułem się nieswojo. Byłem boso. Na głowie miałem coś w rodzaju sombrero, a moje spodnie podwinięte były do kolan. Byłem też specyficznie uzbrojony: w lunetę, siatkę na motyle, nóż i jakieś… straszydło.

— To ten cholerny Gargamel! — szepnąłem do siebie mimo woli.

Brzegi zbiornika porośnięte były srebrzystymi chaszczami i jakąś złocistą trzciną. Chaszcze okazały się bagienną jagodą o ciemnożółtym kolorze, a „jakaś trzcina” — skrzyżowaniem zwyczajnej trzciny i kłosów pszenicy. Jeśli potrząsnęło się nią, zaczynał usypywać się z niej złoty proszek. No, ludzie, ludzie! Kurczę! To było prawdziwe złoto w proszku! Jak to możliwe i dlaczego? Nie mam najmniejszego pojęcia!

— Długo tutaj będziemy tak siedzieć? — Maleńkie Zło z jakiegoś powodu się nadęło.

— A co? Czyżby było tu coś, co ciebie szczególnie drażni? A może gdzieś się spieszysz? — skarciłem natręta.

— Ktoś tu rzekomo wyruszył w podróż w poszukiwaniu Raju… Najwyraźniej już go odnalazł. Hmm… Taa… Jak niewiele potrzeba do szczęścia. Wyjść na łono natury i świetnie się bawić.

To było tak, jakby wylano na mnie kubeł lodowatej wody. To szkaradztwo wylało… Po raz kolejny!

Tymczasem dzień pomału dobiegał końca. Robiło się chłodno i ponuro. Jeszcze bardziej poczułem się więc nieswojo. Spod ciemniejących chmur napierała i gęstniała siwa mgła, która przyciskała mnie do ziemi, a ja, osamotniony poszukiwacz Raju, wciąż nie wiedziałem, gdzie się mam teraz podziać. Dokąd mam dalej iść?

Skuliłem się z zimna. Postrzępione szmaty, które służyły mi za odzież, w żaden sposób nie ogrzewały mnie i nie dawały minimum termicznego komfortu. Najchętniej wskoczyłbym teraz pod ciepły kocyk w sąsiedztwie rozgrzanego kominka i powygrzewał się przy nim jak domowy kocur. Czy dotąd zdarzało mi się być aż takim domatorem? No, jakby to powiedzieć… Właściwie — nie. A w zasadzie to zdecydowanie nie. Wieczorami zazwyczaj dusiłem się w domu i zawsze ciągnęło mnie do spacerów po nieodległym parku, podczas których mógłbym tulić się do pni drzew, a nawet wspinać się na nie, by na koniec, wyposażony w ciepły śpiwór, zdrzemnąć się ździebko na jakiejś urokliwej ławeczce. Jednak od teraz… Od teraz jestem tylko małym, nieszczęsnym wędrownym szakalem, odciętym od całego świata, przebywającym nie wiadomo gdzie, nie wiadomo z kim, ubrany w coś, co nieznane, jedzący coś, co nieznane…

Jak się pewno domyślacie, w końcu zjadłem te kuszące orientalne jagody i popijałem je wodą z bezdennego zbiornika. No i dopiero teraz, nie mam się czemu dziwić, na całego rozbolał mnie żołądek. Muszę coś na to poradzić… Ocknąłem się i pogrzebałem po kieszeniach. W jednej z nich znalazłem małą szkatułkę, której od razu nadałem nazwę „Maleńka radość”. Zawierała kruche ciasteczko, kapsułkę z kawą i jeżynkę, taką prawdziwą, świeżą, z łodyżką i listkiem…

Po małym „co nieco” postanowiłem odświeżyć się w jeziorze.

— Idzie noc — rzuciło ni to z kpiną, ni z żalem paskudztwo. Gdyby było bardziej złośliwe, prawdopodobnie postukałoby jeszcze teraz palcem po skroni.

— No tak! Zapomniałem cię zapytać o pozwolenie! — fuknąłem na niego. — Jaki szakal nie popłynie, gdy ma przed sobą kryniczną wodę?

— Taki jak ty. — Maleńkie Zło rzuciło się za mną, aby mnie powstrzymać, ale było już za późno: dałem nura. — Bez względu na to, co z ciebie za szakal, to przecież pomimo wszystkiego jesteś, duraku, człowiekiem, który nigdy nie umiał dobrze pływać…! — wołało, gdy zanurzało się razem ze mną.

I znowu szkaradztwo miało rację — ledwie wszedłem do wody, a od razu poszedłem na dno jak kamień, poruszając przy tym rękoma bezradnie i nieporadnie, a Maleńkie Zło — ze mną. Toniemy razem… Metr za metrem, coraz głębiej…

Z początku widziałem cicho płynące obok mnie ławice ryb. Wszystkie bez wyjątku pozostawały wobec mnie obojętne i niewzruszone. Nie zwracały na mnie absolutnie żadnej uwagi, podczas gdy powoli poruszały płetwami i wibrowały skrzelami. Potem, wraz z dalszym zagłębianiem się w wodnej czeluści, robiło się coraz ciemniej. Nie od razu, stopniowo. Zdążyłem więc jeszcze dostrzec orki, płetwale błękitne, kaszaloty, rekiny (dziwne, że te ostatnie nie próbowały nawet mnie pogryźć…), widziałem też takie ciekawe stworzenia jak: ogórki morskie, syfonofory, pogonofory, krewetki, homary, wodorosty, mątwy, ośmiornice, kalmary, jeżowce, koniki morskie i różne bliżej mi nieznane tajemnicze nautilusy.

Opadanie moje spowolniła rafa koralowa, która nie była częścią dna, a po prostu gdzieś jakby nad nim się unosiła. Miałem wrażenie, że zbiornik, w którym tonę, w ogóle nie miał dna. Rozglądasz się — a wokół sama ciemność, cisza i spokój jak w trumnie. Na szczęście wkrótce tu i tam zaczęły pojawiać się pierwsze nieokreślone przebłyski. Okazało się, że powstawały za sprawą nieznanych mi wodnych stworzeń. W moją stronę płynęły jakieś dziwne, straszne, świetliste ryby. Połkną mnie zaraz — i tyle, i po wszystkim… Na szczęście spokojnie przepłynęły obok, nawet nie zwróciły na mnie uwagi.

Jednak elektryczne flądry i węgorze ze starożytnego świata były ledwie zapowiedzią spektaklu, którego widzem stałem się od teraz. Moje opadanie na dno nie miało końca. Woda już dawno zalała mi nos, oczy, uszy; otumaniła, uśmierzyła zimno przenikające na wskroś całego ciała, a zatem zgodnie z tym, co od początku stwierdziłem, powoli, ale systematycznie tonąłem. Miałem wrażenie, jakbym przebywał w jakiejś nicości, jakbym był jakąś kometą, która w zwolnionym tempie mknie przez nieskończoną otwartą przestrzeń i mija na swej kosmicznej drodze kolejne planety… Teraz, przed moimi oczyma, jeden żywy obraz został zastąpiony innym. I wszystko to, co ujrzałem do tej pory, było wprawdzie jak piękne, mistyczne kwiaty, jednak… Jednak wszystko to było co najwyżej pięknymi kwiatami. A to, co ujrzałem po chwili, to już nie kwiaty, to był jakiś prawdziwy raj, którego nie da się opisać. Jednak mimo wszystko spróbuję to zrobić.

Oto otoczyło mnie całe stado olśniewająco pięknych rusałek — kuszących zarówno swymi hipnotyzującymi ruchami, jak i uwodzicielsko-apetycznymi ciałami. Patrzyłem na nie oniemiały, a one pląsały przede mną w namiętnie uwodzącym tańcu. Były tak blisko… Wystarczyłoby wyciągnąć rękę, a dłoń głaskałaby po słodkich twarzyczkach, biodrach, biustach… Cóż z tego, skoro nie mogłem? Nie byłem w stanie! Moje ręce i nogi — skute jakąś niemocą — czyniły ze mnie kogoś na podobieństwo bezwolnego manekina, szmacianej lalki, której przywiązano kamień do szmatek i wrzucono do stawu. Jestem gdzieś głęboko pod wodą, nie czuję ani zimna, ani ciepła, nie doświadczam żadnych ani negatywnych, ani pozytywnych emocji i tylko wciąż chłonę i chłonę oczyma roztaczany przede mną spektakl.

W pewnym momencie takiej bezwolnej oniemiałości uwodzicielskie stworzenia wciągnęły mnie do mrocznej podwodnej jaskini, gdzie leżały stosy ludzkich kości i czaszek. Jedna z rusałek (z jędrnymi, nagimi piersiami) wyciągnęła do mnie dłoń, w której trzymała jabłko, inna, na moich oczach, to raz zlizywała wilgoć z ponacinanej do obrania pomarańczy, to połykała kęs za kęsem banana i ukradkiem obserwowała moją reakcję.

— Chcesz? — zapytała z wymownym, z lekka uwodzicielskim spojrzeniem. W tym czasie reszta stada syren cicho do nas podpłynęła i otoczyła kręgiem. — Będziesz miał wszystko… Mmm… Wszystko, czego tylko chcesz… Po prostu spróbuj, spróbuj przynajmniej ugryźć… Poczujesz, jakie pyszne… No, chodź, skosztuj przynajmniej kawałeczek…

Pokręciłem głową. Rozum wciąż jeszcze u mnie funkcjonował, nie odmawiał współpracy. Bez trudu więc mogłem korzystać z jego usług i wyobraźni. A ta podpowiadała mi wewnętrznym spójnym głosem: „Uważaj! Te wszystkie kości i czaszki to zapewne pamiątki po takich jak ty, którzy tu kiedyś przybyli i którzy dali się zwieść urokom podstępnych syren”.

No i jeszcze to Maleńkie Zło… Jednak stała się rzecz dziwna: po raz pierwszy jego obecność obok nie przyprawiała mnie o rozterki, a wręcz przeciwnie — dodawała mi otuchy. To dzięki niemu powracałem, przynajmniej w namiastce, do pozorów rzeczywistości. No i najważniejsze — nie czułem się tutaj, w tej całej niezwykłej scenerii, zupełnie sam! Mam sprzymierzeńca. Nie poddam się tym syrenom…

A te ostatnie, jakby słysząc moje myśli, jakby przewidując mój opór, nagle zaczęły wpadać w furię i zamieniać się w diabły:

— Mogłeś mieć wszystko! Mogłeś od razu trafić do Raju, miejsca, o którym bredzisz za dnia i śnisz nocami. Skoro stawiasz się nam i odrzucasz nasze dary, oto twoja zapłata!

I złowieszcze bestie bezlitośnie i szaleńczo zaczęły uderzać mnie po twarzy, torsie i plecach. Były rozwścieczone. W końcu wyrzuciły mnie z jaskini z powrotem w ciemną, nieprzyjazną otchłań topieli…

Znów, choć teraz to już z zawrotną prędkością, jak kamień spadałem w czarną głębię!

— 6 —

Wydawało się, że spadam nieskończenie długo. Może dlatego, że po przemianie w szakaloczłowieka straciłem swe dotychczasowe prawie zawsze nieomylne poczucie czasu. Odkąd zostałem tym dziwnym hybrydowym stworem, wszystko, co się wokół mnie działo, rozgrywało się jakby za jakąś kotarą szczelnie zasłaniającą oczy, której w żaden sposób nie byłem w stanie rozsunąć. Jeśli chodzi o przeszłość — ta wydawała mi się teraz na tyle nieistotna, iż w ogóle nie zawracałem sobie nią głowy, a nawet mogłem sobie pozwolić na to, by o niej całkowicie zapomnieć. Najważniejsze przecież jest to, co odczuwam teraz.

A teraz jestem nowy ja, a jednocześnie — nie ja; lub jak kto woli — ja, ale w jakimś dziwnym, głupkowatym i niepojętym dla mnie stanie. Nigdy nie zażywałem w swym poprzednim życiu dragów, więc nawet nie wiem, czy odurzenie, które teraz czułem, było podobne do tego, jakie podczas upojenia prochami doświadczają kompociarze. Jednak przypuszczam, że mogło być do tego stanu bardzo zbliżone. Ciekawe więc, że właśnie w tym momencie przypomniał mi się jeden zabawny (a może wcale niezabawny?) wierszyk z dzieciństwa, zapisany jedenastozgłoskowcem w jakiejś popularnonaukowej książce z historii filozofii. Brzmiał mniej więcej tak:


Wrócę do domu i jeśli ja — to ja,

moje psisko natychmiast mnie rozpozna.

Nie rozpozna? Znaczy: ja — jednak nie ja!

Będę pogryziony przez własnego psa.


Zawsze lubiłem książki popularyzujące konkretną dziedzinę wiedzy, na przykład: matematykę, astronomię czy też inne nauki ścisłe, ale i kochałem literaturę piękną — zwłaszcza prozę. Poezja, szczególnie współczesna, w sposób zindywidualizowany opisująca obraz świata też bywała dla mnie łakomym kąskiem, chociaż opanowywanie i zrozumienie jej nowoczesnych słowotworów przychodziło mi z trudem, a z jeszcze większym trudem przychodziła mi ich nauka na pamięć. Dziś w ogóle mam problemy z pamięcią, które wraz z wiekiem stają się coraz bardziej uciążliwe i wyraźne. Czy to nie aby początek Alzheimera? Mam szczerą nadzieję, że jednak nie.

Oparłem podbródek o dłoń i cicho powtórzyłem sobie wspomniany wierszyk. Uśmiechnąłem się i doszedłem do wniosku, że w końcu ja — to ja, no bo przecież jak mogłoby być inaczej? Teraz więc, będąc już pozbawiony swego poprzedniego wcielenia, wyraźnie poczułem i ostatecznie zrozumiałem, że znalazłem się w niezwyczajnym tajemniczym miejscu, w osławionej legendarnej krainie, o której istnieniu świat nauki XXI wieku wie wciąż niewiele. Nie wie nawet, w którym zakątku świata pozostałości jej starożytnej kultury skrywają się przed współczesnymi badaczami. Ja na poziomie podświadomości domyśliłem się, że w starożytne czasy przeniesiono mnie mocą „portalu bezdennego jeziora”, krótko mówiąc, że trafiłem do tej tajemniczej krainy. Jednak to, że stało się tak rzeczywiście, definitywnie podpowiedziało mi moje serce i szósty zmysł. Tym miejscem, do którego przeniósł mnie portal czasu i w którym teraz przebywam, jest… Atlantyda!


Gdy ocknąłem się po wyrzuceniu mnie przez morskie fale na brzeg, mój nos od razu zareagował na krystaliczne powietrze. Z zachwytem wciągałem je pełną piersią. Hmm… Boskie!, głośno oddawałem się rozkoszom oddychania. Jestem pewien, że nie tylko ja, ale wszyscy współcześni ludzie, czyli ci, którym przyszło żyć w XXI wieku, nigdy nie byliby w stanie sobie nawet wyobrazić, że powietrze do oddychania może być tak czyste, tak hiperczyste jak to, którym teraz dane mi było oddychać.

Mojemu dalszemu napawaniu się eliksirem życia i podziwianiu otaczającej mnie nieskazitelnej atlantydzkiej natury przeszkodziło Maleńkie Zło. Dopiero teraz zauważyłem, że leży pode mną i od dłuższego czasu próbuje się spode mnie wydostać, żałośnie kwiląc. Po mimowolnej kąpieli w lodowatej wodzie wyglądało przy tym jak przemoknięty na wskroś kurczak, który na domiar złego teraz jeszcze złości się i złorzeczy. Pchał mnie z całej siły w plecy, czym próbował zrzucić moje ciało z siebie, gdyż nie tylko dusiłem go, ale także zasłaniałem mu torsem horyzont i uniemożliwiałem ujrzenie w pełnej krasie roztaczającego się przed nami nowego niezwykłego świata.

Doskonale rozumiałem te natarczywy reakcje, a przede wszystkim usprawiedliwiałem je. Przecież po tym, jak mocą portalu bezdennego jeziora znaleźliśmy się tutaj, wylądowałem na jakimś, całe szczęście, omszałym miękkim nabrzeżnym głazie, który częściowo złagodził nasze wspólne lądowanie. A z całą pewnością — moje lądowanie. Maleńkie Zło miało mniej szczęścia: znalazło się między głazem a mymi plecami.

Całe ciało bolało mnie niemiłosiernie. Mimo to, przezwyciężając boleści, odczołgałem się najszybciej, jak potrafiłem, aby i mój towarzysz niedoli wreszcie mógł ujrzeć nieziemskie, rajskie światło (natychmiast tak je nazwałem w myślach).

Tymczasem to cholerne stworzenie (cholerne? Niekiedy przecież bywało dla mnie także sympatyczne!) zaczęło się osuszać jak przemoknięty pies: trzepotało całym swym cherlawym ciałem.

— No i co się tak gapisz? — mruknęło. — Posiałeś mapę! Prawda?

Walnąłem się w czoło. Rzeczywiście! Mapy przy mnie nie było. Z niewielkiego tobołka wystaje luneta, są w nim jeszcze jakieś nieistotne szpargały, ale mapy nie ma! Zniknęła! Chyba ją zgubiłem podczas nurkowania w tym bezdennym jeziorze… Co teraz robić?!

— Patałach! — skarciło mnie Maleńkie Zło.

Istotnie, takie gapiostwo i niefrasobliwość to nie w moim stylu. Zwykle bywałem zapobiegliwy, opanowany i tak dalej. A tu taka wtopa… drugiej strony, pomyślałem, lepiej zgubić złudzenia, niż samemu się zgubić. Mapy nie ma, a dawała tylko iluzje konkretów. Za to jesteśmy my: cali, żywi, zdrowi.

I gdy tak dąsaliśmy się na siebie jak małe dzieci i zastanawialiśmy się, co dalej, nagle kącikiem ucha wyłapałem jakieś dudnienie.

— Co to za hałas?

Przez znajomych od zawsze uznawany byłem za człowieka oczytanego. Prawdopodobnie dlatego przy wszelkich nietypowych sytuacjach, które zdarzały się w życiu, zwykle wiedziałem, co czynić. Nie inaczej teraz. Jak wytrawny tropiciel bezzwłocznie przyłożyłem ucho do ziemi i po chwili, nie zwracając się do nikogo konkretnie, oznajmiłem:

— Coś nadjeżdża!

Dopiero teraz spostrzegłem, że razem z Maleńkim Złem znajdowaliśmy się w niewielkiej terytorialnej niecce: z tyłu nas rozpościerało się coś na podobieństwo niekończącej się sawanny, a przed nami — niezbyt szeroka ścieżka, czy raczej wąska, nieutwardzona jakimikolwiek kamieniami, betonem czy asfaltem, droga. Po prostu: wydeptany przez kogoś polny trakt.

— Wiadomo przez kogo — wyartykułowałem przypuszczenie na głos. — Przez ludzi i ich zwierzęta.

Nie pomyliłem się: najpierw w oddali pojawiła się niewielka chmura kurzu, a zaraz za nią wóz ciągnięty przez dwa osły. Zaprzęgiem kierował jakiś człowiek. Postanowiliśmy nie kryć się przed nim. Gdy nas mijał, zatrzymał się i życzliwym gestem zachęcił, abyśmy podeszli bliżej. Uczyniliśmy tak bezzwłocznie.

Mężczyzna dużej postury, o wyrazistych rysach i opalonej twarzy był w średnim wieku. O takim osobniku moi znajomi powiedzieliby: kulturysta napompowany sterydami. Miał brązowe oczy, starannie przystrzyżoną kędzierzawą brodę zakrywającą szyję i pofalowane, a nawet kręcące się włosy, na których spoczywało coś w rodzaju lnianego toczka. Orli nos. Na nogach — nieco już wysłużone sandały, ale wciąż sprawiające wrażenie rzemieślniczej solidności. Ubrany był w coś na podobieństwo liliowej tuniki. Na nadgarstkach mocnych spracowanych dłoni oraz na łydkach pobrzękiwały bransoletki z brązu. Czy przeszkadzały mu w chodzeniu? Nie mam pojęcia. Sądząc po jego potężnej posturze (przy moich stu siedemdziesięciu dziewięciu centymetrach wysokości) i specyficznym wyglądzie, musiał być albo rzeźnikiem, albo byłym żołnierzem.

Ku mojemu zdziwieniu bez problemu rozumiałem jego mowę (z czasem uzmysłowiłem sobie, że przecież podczas mej transformacji wyposażony zostałem w dar rozumienia języków ludzi, wśród których przebywam). Przypomniałem sobie też, że dla mnie samego i dla Maleńkiego Zła wciąż byłem, oczywiście, szakalem-włóczęgą, jednak dla wszystkich innych przybierałem obraz typowego mieszkańca kraju, w którym przebywam, i w którym, chcąc nie chcąc, czułem się i mogłem być uważany za ekscentryka. Przecież ani nie znałem tradycji i kultury mieszkańców, ani nie byłem obyty z ich sytuacją społeczną, co rzecz jasna oznaczało, że kompletnie nie wiedziałem, jak się wobec nich zachowywać, jak z nimi postępować i w ogóle — co i jak ze sobą w ich obecności robić.

— Pokój z tobą! — powitał mnie nieznajomy serdecznie. — Dokąd zmierzasz? Mogę podwieźć.

Byłem oszołomiony. Sądziłem, że zamierzy się na mnie, będzie chciał uderzyć, powalić, a ten… Ten patrzył na nas swymi wielkimi brązowymi oczyma, z których emanowała sama życzliwość, i na dodatek przyjaźnie się jeszcze uśmiechał.

Ukłoniłem się i wsiadłem na wóz. Ruszyliśmy.

Woźnica okazał się prostolinijnym porządnym człowiekiem, ale, jak przystało na być może jakiegoś peloponeskiego Greka, niezbyt gadatliwym.

— Jak masz na imię, nieznajomy? — zapytał jednak w końcu, nie odwracając w moim kierunku nawet głowy.

— Marek. — Bez wahania odpowiedziałem, przedstawiając się moim prawdziwym, choć drugim imieniem, które nosiłem od urodzenia. Uff! Jak dobrze się złożyło: Marek to przecież starożytne imię wywodzące się jeszcze z czasów starożytnego Rzymu i Hellady! Jeśli już znajdę się w tej tajemniczej Atlantydzie (daj Boże! A może już w niej jestem?!), nie będzie mi trudno prezentować się przed rozmówcami, a przynajmniej chociaż częściowo zawsze będę przed nimi tym, kim naprawdę jestem.

— Hilarion. — Właściciel wozu wypowiedział z kolei swoje imię, spojrzał na mnie ze zmarszczonym lekko czołem i na długą chwilę zamilkł.

Jechaliśmy przez malownicze miejsca, ale niestety — mój dar wysławiania się, ku mojemu wielkiemu utrapieniu, nie był tak wymowny, jakbym chciał, dlatego ograniczę się w tej chwili jedynie do stwierdzenia, że okolica, przez którą jechaliśmy, wyglądała jak jakiś… raj. Nie, nie ten biblijny Raj. Jak raj dla zmysłów, a szczególnie dla oczu.

— Dokąd się udajesz? — zapytał mnie Hilarion, nie patrząc już w moim kierunku.

— Do miasta — wymamrotałem.

Atlanta (tak już postanowiłem o nim myśleć) uśmiechnął się:

— Wszystkie drogi prowadzą do miasta… Do miasta stu złotych bram.

Po chwili znowu zapytał:

— A co to jest… To z tobą? — Skinął głową w stronę siedzącej na mym ramieniu szkarady. — Twoje zwierzę?

— Taa… — Wzdrygnąłem się i poczułem zimny pot na karku.

— Śmieszny, zabawny zwierzaczek — kontynuował. — U nas nie mamy takich.

Na frazę „śmieszny, zabawny zwierzaczek” Maleńkie Zło aż poczerwieniało ze złości. Nawet się wystraszyłem, że za chwilę rozwścieczy się do reszty i ugryzie Hilariona w bark (pomimo wszystkich zewnętrznych atrybutów tego ostatniego). Na szczęście incydent skończył się tylko na tym krótkim i niepotrzebnym strachu.

— Czy jeszcze daleko do miasta? — zapytałem po kolejnych piętnastu minutach jazdy w niemiłosiernie grzechoczącym wozie Hilariona.

Nie! Wóz oczywiście nie był zły, ale, co tu dużo mówić, strasznie niewygodny dla rozpieszczonego luksusowymi wehikułami mieszkańca XXI wieku. Koła — bez opon, siedzisko — bez tapicerki i jeszcze to nieustanne drżenie, podskoki, zarzucanie z lewej do prawej, z prawej do lewej podczas jazdy. No ale cóż? Gdy uzmysłowiłem sobie, że przecież zostałem przeniesiony w czasie o ileś tam tysięcy lat w przeszłość, do epoki, w której ludzie kompletnie inaczej doceniali wygodę podróży, poczucie mojego dyskomfortu wagabundy natychmiast zniknęło.

Atlanta udzielał mi odpowiedzi zdawkowych i do tego na raty. Nie pozostało mi nic innego, jak polegać na własnym wyczuciu. Oszacowałem w myślach, że jesteśmy w odległości nie większej niż kilka kilometrów od wybrzeża wyspy (w końcu Atlantyda, z tego, co kojarzę, była przecież wyspą), na które przeniósł nas w czasie i w przestrzeni portal bezdennego jeziora.

— Opowiedz mi o swoim kraju! — Zacząłem nagabywać nowego znajomego z zamiarem wypełnienia niezręcznej ciszy, ale i ze zwykłej ciekawości, a nawet przebiegłości, ponieważ lepiej być przygotowanym na niewątpliwie czekające na mnie różne sytuacje i do szybkiego rozstrzygnięcia dylematy.

— Później. — Hilarion nieznacznie odwrócił głowę w moją stronę i niezmiennie, w ten sam lakoniczny sposób dopowiedział: — Podczas obiadu.

Już na samą myśl czekającego na mnie obfitego posiłku zacząłem się ślinić. Jednak zaraz potem naszły mnie i zaczęły dręczyć wątpliwości: a co, jeśli nie będę w stanie przełknąć ich jadła? W końcu pochodzimy z kompletnie różnych światów: ja — człowiek przywykły do jedzenia fast foodów, posiłków głęboko przetworzonych, nafaszerowanych chemią, ewentualnie z matematyczną precyzją gotowane przez Thermomixa, a oni znają i jedzą tylko nieprzerobione świeżo podstawione jadło. Niby takie też powinienem potrafić jeść, ale któż to tam wie? Jak miałbym się zachować, gdy na przykład podadzą surowe, ociekające jeszcze krwią mięso? Cholera! Ależ może być blamaż!

Rozmyślałem jeszcze przez jakiś czas, niepokojąc się oby na wyrost, w końcu dotarliśmy na miejsce. To była nieduża wioska. Zatrzymaliśmy się, odstawiliśmy powóz i dalej poszliśmy już na piechotę.

— Mój dom jest nieopodal — powiedział Hilarion. — Witaj w mojej wiosce, przyjacielu.

— A co z miastem…? — odważyłem się zapytać.

— A miasto jutro. — Głos Atlanty był zmęczony, lecz stanowczy.

— 7 —

Na początku sądziłem, że bezzwłocznie zaprosi mnie do domu, gdzie natychmiast będę mógł umyć ręce i od razu zasiąść do stołu, ale tak się nie stało. Hilarion spojrzał na mnie z nieznacznym wyrzutem, pokręcił głową na znak zaprzeczenia i kazał mi rozładować wózek, którym przywiózł świeże ryby i owczą wełnę. Nie wiem, jak to uczynił, że podczas przewozu wełna ani trochę nie przesiąkła zapachem ryb, a ryby ani trochę nie straciły na świeżości. Ale cóż? Ja, przedstawiciel „nowoczesnej” cywilizacji, pewno jeszcze nieraz będę dziwił się i odkrywał tego typu tajemnice z zaszłości…

Kiedy pod palącym słońcem stałem na drodze, w parnym powietrzu (oczywiście nie miałem przy sobie termometru, ale według mnie upał przekraczał czterdzieści stopni Celsjusza), zauważyłem, że wszystkie domostwa w tej wiosce były najzwyklejsze, takie, jakie jeszcze do dziś można napotykać w opuszczonych osadach, choć… Prawda! Tutaj wszystkie sprawiały wrażenie solidnie postawionych i utrzymywanych przez domowników bardzo schludnie.

Jeszcze nim zdążyliśmy dotrzeć do podwojów chaty Hilariona, na przywitanie wybiegły do nas jego dzieci i żona. Powiedzieć, że był to dla moich oczu bardzo wzruszający widok, to tak jakby nic nie powiedzieć. W naszych czasach takich oznak szczerej rodzinnej wylewności prawie nigdy nie widywałem. Jako zmerkantylizowane społeczeństwo z początku dwudziestego pierwszego wieku staliśmy się bardzo powściągliwi w wyrażaniu uczuć. Czy to dobrze? Czy źle? Nie mnie oceniać. Być może każda epoka rządziła się i rządzi swymi własnymi kulturowymi zasadami i rozgrywa się w charakterystycznych tylko dla siebie społecznych realiach.

Weszliśmy do domu, zdjęliśmy buty i zasiedliśmy do stołu. Podano nam wino, gulasz z soczewicy i jeszcze jakieś zbożowe placki z miską oliwek (taka forma deseru). Jednak nim przystąpiliśmy do posiłku, Hilarion, jako głowa rodziny i właściciel domu, najpierw przedstawił mnie domownikom, a potem z surowym wyrazem twarzy zwrócił się ze słowami podziękowania do boga za wszystkie dary, które wyłożone zostały dzisiaj na domowy stół. Następnie opowiedział żonie, dokąd pojechał, gdzie był, a jego relacja nawet w najmniejszym stopniu nie była jakimś oschłym raportem, ale czułym zwierzeniem i formą rozmowy z ukochaną kobietą.

Jak zdołałem wywnioskować z jego opowieści, dzisiaj dla tej społeczności był dzień szczególny, w każdym razie dzień, który poprzedzał jakieś ważne dla nich święto. Hilarion zwierzył się domownikom, że własnoręcznie złowił rybę w przydrożnym stawie i od niejakiego Apolla Kakisa kupił na jarmarku owczą wełnę, później pomagał sprzedawcy dokładnie poćwiartować mięso. A zatem dobrze przypuszczałem: mój Atlanta faktycznie z zawodu musiał być rzeźnikiem.

Gdy Hilarion wciąż opowiadał żonie szczegóły zakończonej podróży, ja poczułem się trochę nieswojo: jak jedno z naczyń, jak jeden z mebli stanowiących o wystroju izby. Wprawdzie rodzina Hilariona zachowywała się przy mnie naturalnie i swobodnie, jakby mnie przy tym stole pośród nich w ogóle nie było, ale to właśnie taka ich swoboda była sprawczynią mojego specyficznego skrępowania. Mogę sobie wyobrazić, co musiało w tym momencie odczuwać Maleńkie Zło, bo skoro mnie nie zauważano, to co dopiero jego!

Na szczęście nadeszła pora, gdy w końcu i ja stałem się żywym przedmiotem zainteresowania domowników. U nich, jak ostatecznie się domyśliłem (i dzięki temu od razu uspokoiłem), wszystko ma swoją kolej. To znaczy: wszystko się odbywa w z góry określonym porządku. Tym samym z niczym domownicy nie muszą się spieszyć. Wszystko rozgrywa się u nich samo, bez przywołań i przypominań o wyznaczonej porze. I wszystko — z sercem i zaangażowaniem. Ciche, spokojne wiejskie życie. Hmm… Może więc już dotarłem do poszukiwanego Raju? Kto wie?

— Więc przybyłeś z odległej przyszłości? — Hilarion był zdziwiony, ale nie aż tak bardzo, jak mogłem się spodziewać.

— Tak. — Odważnie wyrzuciłem z siebie, nie wiedząc, co niby miałbym innego odpowiedzieć. Zresztą z natury jestem typem samotnika, a więc osobą niezbyt towarzyską. Lubię zatem samotność. Dla mnie liczba rozmówców powyżej trzech lub czterech to już tłum, w którym najchętniej milknę. I mimo że jestem człowiekiem odważnym, to nierzadko bywam ponury i cichy. A już z pewnością daleko mi do gadulstwa i ostentacyjnej wylewności.

Hilarion najwyraźniej rozumiał to bez słów, ponieważ nie przejął się zdawkową odpowiedzią, zaświstał i zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów, gdy rzekł z dezaprobatą:

— Chudy jesteś jak bezpański pies… Bez urazy. Czy twoja niewiasta cię nie karmiła? Wyglądasz chorowicie.

Zakrztusiłem się, zawstydziłem i pospieszyłem z zapewnieniem:

— Nie karmiła!? Nie, nie… Ja taki po prostu jestem. Wśród nas jest wielu podobnych do mnie ludzi, choć i tacy atleci jak ty też by się znaleźli.

— Rad to usłyszeć. — Twarz Atlanty na moment rozjaśniła się, po czym znów zmatowiała.

Nadal spożywaliśmy jadło. Maleńkie Zło oblizało usta, śliniąc się z głodu. Okazało się jednak, że jest dobrze wychowane i nie rzucało z zazdrością oczyma na jedzenie, ufając, że i przed nim też z czasem postawią miskę.

— Więc chciałbyś usłyszeć o naszej krainie? — zapytał Hilarion.

— Owszem! — Podekscytowałem się.

— Słuchaj zatem.

I Atlanta rozpoczął swoją mowę, podczas której moje brwi unosiły się coraz wyżej i wyżej, a moja szczęka opadała niżej i niżej. W końcu, gdy widziało, jak emocjonalnie reaguję i jak rozdziawiam usta, Maleńkie Zło dla przyzwoitości zakrywało mi je swoją łapą. Wiele z tego, co usłyszałem, znałem już wcześniej z Wikipedii — ale w tejże nie było nawet dziesiątej części tego, o czym dowiadywałem się teraz. Zawsze lubiłem poznawać wiedzę o innych nacjach i kulturach, a nawet już dawno temu stworzyłem własną stronę na Facebooku, na której gromadziłem różne ciekawostki i fakty, szczególnie skupiając się na heraldyce, kartografii i lingwistyce.

I tak dowiedziałem się, że Atlantyda, jako że była dość dużą wyspą, podzielona została na dziewięć prowincji o równej w przybliżeniu powierzchni. Każdą z nich rządzili potomkowie bogów. Panowali mądrze i sprawiedliwie. Nie wiem, jak bardzo, bo jestem wszak tu dopiero pierwszy dzień, ale sądząc po oznakach zamożności domostwa Hilariona, po szczęśliwych twarzach jego dzieci i nieudręczonej przygotowaniem kolacji jego kobiecie, życie na Atlantydzie toczy się w najlepsze i w ogóle ma się świetnie. To prawda, w obiektywnym oglądzie sytuacji mogło mi przeszkodzić wino, którego wypiłem niezmierzone ilości i które teraz uderzało do głowy. Przecież przez całe swe życie raczej unikałem tego napoju i nawet w święta, nawet w swoje urodziny wolałem popijać posiłki najzwyklejszą z lekka gazowaną wodą wykonaną samodzielnie w kuchennym saturatorze. I zapewne, gdybym nadal przebywał w swych czasach, wykazałabym się stosowną siłą charakteru i odmówiłbym Hilarionowi kolejnych dolewek. Jednak teraz, gdy byłem w obcym domu i cieszyłem się rolą gościa zacnych gospodarzy, mój język skołowaciał, a usta nie ośmieliły się wypowiedzieć czegokolwiek, co byłoby przez nich przyjęte z konsternacją. Nie, nie obawiałem się tych ludzi. Bałem się raczej zachować wobec nich niegrzecznie i, nie daj Boże, jak impertynent. Najwidoczniej w ich kulturze panuje, skądinąd i w moim kraju, znana zasada: „gość w dom — Bóg w dom”.

— A jakież to jutro macie święto? — zapytałem.

— Jutro się dowiesz — odpowiedział wymijająco gospodarz.

— 8 —

Następnego ranka, zgodnie z obietnicą, Hilarion wziął mnie ze sobą na wyprawę do miasta. Już na początku jazdy minęliśmy rozległą żyzną równinę, na której rząd za rzędem rosły naprzemiennie drzewa jabłoni i krzewy winogron. O ich uprawy pieczołowicie dbali miejscowi wieśniacy, którzy zza drabin naszej furmanki sprawiali wrażenie pracowitych i skromnych ludzi. Chociaż żadnego z nich osobiście nie poznałem, to jednak gdy mijałem ich z dala, na własne oczy mogłem się przekonać, z jaką pieczołowitością, z jaką miłością wykonywali swą codzienną mozolną pracę, z jakim poświęceniem i szacunkiem pielęgnowali podległe im zagony i pola.

Wkrótce przed moimi oczyma pojawiły się wodne rozlewiska ufortyfikowane wieżyczkami wartowniczymi. Nieodzownie świadczyły, że zbliżaliśmy się do miasta. I rzeczywiście: grodzisko, do którego prowadziła wybrukowana od teraz droga, otaczały trzy szerokie wodne pierścienie. Każdy z nich był czymś w rodzaju ogromnego kolistego kanału, najprawdopodobniej zaprojektowanego i wykonanego w celach obronnych.

Osły Hilariona przekraczały je niespieszne, idąc po drewnianych mostach, z których każdy szeroki był na co najmniej kilkanaście kroków. Przy szlabanach odgradzających je od następnych fragmentów przeprawy wznosiły się niewysokie wieżyczki strażnicze.

Oprócz okalających fos gród dodatkowo otoczony był dwoma wysoko usypanymi ziemnymi wałami. Te, za sprawą monumentalnych rozmiarów, u nowo przybyłych wędrowców wzbudzały wielki respekt i podziw. W każdym razie: mój podziw na pewno. Kuźwa!, podekscytowałem się i rozmarzyłem. Gdybym miał ze sobą mojego iPhone’a, obfotografowałbym każdy ich detal i odcinek, a po umieszczeniu zdjęć na Instagramie z pewnością zostałbym nowo objawioną gwiazdą tego medialnego serwisu. Widok fortyfikacji robił bowiem tak kolosalne wrażenie, że zdjęcia musiałyby stać się sensacją przyciągającą uwagę szerokiego grona instagramowych podglądaczy i komentatorów.

Podziwiałem zwinnie kluczące na wodach łodzie, które dzięki zmyślnie zaprojektowanym trasom kanałów mogły dopływać niemal do samego centrum grodu. Były to prawdopodobnie czółna handlarzy, choć przypuszczam, że również i wojsko patrolowało z ich pokładów nadbrzeżne rewiry. Przepływając w tę i z powrotem, zapewniało tutejszym mieszkańcom i gościom nieustanną ochronę i bezpieczeństwo. Z drugiej strony: bezpieczeństwo przed czym? A ściślej: przed kim? Skoro rzeczywiście miałby tutaj być Raj, to w jaki sposób mogłoby tu dojść do zarzewia jakiejś wojny?

I w końcu pojawiło się przed nami majestatyczne wzgórze, które, jak wcześniej poinformował mnie Hilarion, jest centralnym punktem całej Atlantydy. Opuściliśmy zaprzęg i zaczęliśmy się na nie wspinać.

Nie! Nie było jakoś szczególnie strome ani wysokie. Za to otaczała je palisada dokładnie stu pierściennych stopni (nie leniłem się, pieczołowicie je policzyłem) pokrytych prawdziwym złotem. Nie wiem, czy takim klasycznym, według próby 585… W każdym razie promienie słońca odbijały się od pierścieni tak bardzo jaskrawym blaskiem, że mimowolnie przychodziło mi na myśl ich podobieństwo do piór mitycznego ognistego ptaka — Raróga. (Tak w ogóle już jakiś czas temu zauważyłem, że kult słonecznego światła i w ogóle słońca, podobnie jak kult króla mórz Posejdona, jest wśród Atlantów bardzo rozwinięty. Ale o tym później).

Hmm… Cudo! Miasto stu złotych bram…, podziwiałem i zachwycałem się w myślach widokiem grodziska. Odkryciem stało się dla mnie to, że przez każdą z tych wierzei można było się dostać prosto do samego centrum. A ja tak bardzo już chciałem tam być!

W końcu znaleźliśmy się po drugiej stronie niezwykłych, wspaniałych stu złotych bram i… I było cudownie! To, co ujrzałem już poza nimi, zapierało dech w piersiach. Na szczęście strażnicy nie wymagali od przybyszy żadnych dokumentów ani zaświadczeń — po prostu wchodziło się do miasta i tyle. To wszystko.

Z jakiegoś powodu zaraz po przekroczeniu ostatniej z bram przypomniały mi się słowa ukochanej piosenki Cześka Niemena:

„Mam tak samo jak ty, miasto moje, a w nim

Najpiękniejszy mój świat, najpiękniejsze dni

Zostawiłem tam kolorowe sny

Kiedyś zatrzymam czas

I na skrzydłach jak ptak

Będę leciał co sił

Tam, gdzie moje sny”.

Jasne, że cichutko ją sobie pod nosem zanuciłem…

Gdyby mierzyć to miasto według standardów urbanistycznych XXI wieku, byłoby sklasyfikowane raczej na niespecjalnie duże: ot, takie jakby zagubione gdzieś na obrzeżach ciągów komunikacyjnych, podstołeczne miasteczko. Ale to było tylko na jego plus. Już z dala dostrzegłem w grodzisku kopuły sanktuariów lśniące srebrem i złotem. Świątynie te, górujące nad resztą budynków i budowli, otoczone były złotymi posągami (może z wyjątkiem jednego postumentu wykonanego z czarnego bazaltu). Widziałem też granitowe nabrzeża gęsto zapełnione łodziami, a także wytworny pałac królewski otoczony kamiennym murem z miedzianymi emblematami. Należał do władcy Wyspy, który, wedle plotek, miał mieć bliski kontakt z bogami.

Co chwila obok nas przechodzili robotnicy: kamieniarze, murarze, cieśle. I jeśli w naszych realiach uważani byliby za tuzinkowych wyrobników od szarej roboty, to tutaj przez miejscową ludność na każdym kroku darzeni byli prawdziwym szacunkiem, a nawet podziwem. W końcu to właśnie ci ludzie pozyskiwali dla grodu z obrzeżnych terenów niezwykłe kamienie w czerwonych, białych i w czarnych kolorach, których obfitość na terenie rajskiego miasta była absolutnie powszechna.

Opodal warownych murów usytuowane były niewielkie, wyłożone tymi samymi kamieniami zatoczki. Służyły robotnikom za nabrzeża dla ich czółen, łodzi i niewielkich fregat. Przy wszystkich nabrzeżach wznosiły się niewielkie zabudowania. Jeśli któreś z nich było wykonane z prostych jednolitych kolorystycznie głazów, to w sąsiednich budowlach, jakby dla zabawy, umiejętnie były łączone z warstwami kamieni w różnych kontrastujących kolorach, przydając im naturalnego uroku. Wszystkie zabudowania pokrywały miedziane zadaszenia. Również zewnętrzna część obwarowania ziemnego na całym obwodzie pokryta była miedzią. Wewnętrzną część obłożono bazaltowymi płytami, a wierzchnią warstwę wału przyozdabiały cynowe dachówki, emitujące od słonecznych promieni ostry, ognisty blask.

Moje szczególne zainteresowanie wzbudził jeden nietypowy budynek: ogromny, z kwadratowym obrysem, cały wykonany z jednolitego szarego kamienia. Nie było w nim ani okien, ani drzwi. Ponadto na jednej ze ścian wyryty był jakiś nieznany mi tekst. Ciekawe, jaką wyrażał myśl?

Jednak najbardziej zdumiały mnie spacerujące po uliczkach miasta stada słoni! Ich widok przyprawił mnie o szok! Kiedy ostatnio w życiu widziałem spacerujące prawdziwe słonie? I w takiej ilości? Nie pamiętam! I nagle, w następstwie roztaczającego się przede mną spektaklu, zapragnąłem stać się ponownie małym chłopcem, którego jedno z tych wielkich zwierząt przy pomocy trąby usadowiłoby na grzbiecie, a następnie skierowałoby na mnie tą trąbą fontannę ciepłej, nagrzanej od promieni słońca wody. Żartobliwie kopnąłbym go wtedy leciutko w jedno z jego wielgachnych uszysk, a przynajmniej, i najpewniej, po prostu je pogłaskał.

Niektóre słonie były naprawdę ogromne (wliczając do rozmiaru wielkość uszu i kłów); inne — wielkości słoniego kucyka, choć wszystkie w stadzie były dorosłymi zwierzętami. To właśnie owe „małe kucyki” służyły ich właścicielom do przemieszczania się po mieście wierzchem. Ponadto wszystkie słonie, zarówno duże, jak i małe, sprawiały wrażenie bycia całkowicie posłusznymi woli swych panów, nieszkodliwymi dla nikogo, a nawet bardzo przyjaznymi dla wszystkich mijanych na uliczkach ludzi.

Podczas pobytu w mieście nie omieszkaliśmy, oczywiście, udać się do karczmy. Stali bywalcy tego przybytku spojrzeli na mnie jak na jakąś zjawę. Wszystkie rozmowy, które prowadzili ze sobą wcześniej, na mój widok nagle ucichły.

— To jest Marek — przedstawił mnie uprzejmie Hilarion, luźno trzymając pod ramieniem. — Jest moim przyjacielem.

Od razu poczułem lekkość na duszy i zadowolenie… To było piękne, jakim naturalnym, a jednocześnie oznajmiającym tonem Hilarion wyartykułował te słowa. Mistrzostwo!

Z miejsca zainteresowanie biesiadników moją osobą wygasło i poczciwi Atlantydzi wznowili swoje przerwane dyskusje dotyczące różnych ich pilnych, codziennych spraw. A my — Hilarion i ja — spokojnie zasiedliśmy do nieokupowanej przez nikogo ławy. Wkrótce nikt już nie zwracał na nas najmniejszej uwagi i odetchnąłem z ulgą.

— Powiedz mi, dlaczego nie mieszkasz tutaj, w Heliopolis? — Ośmieliłem się i zadałem dość chyba osobiste pytanie Hilarionowi, gdy jedliśmy jakąś czerwonomięsną rybę.

— Dobrze mi w wiosce — odpowiedział. — Poza tym nie każdy powinien mieszkać w mieście… Ktoś musi na wsi.

— To prawda — skomentowałem po chwili zastanowienia.

Przez jakiś czas byliśmy zajęci spożywaniem strawy.

— Mówiłeś o jakimś święcie. — Przypomniało mi się jego wcześniejsze stwierdzenie. — Co dziś świętują w waszym mieście?

— Wyjrzyj na zewnątrz, a zrozumiesz.

Ciekawość zżerała mnie tak dalece, że postanowiłem uczynić to bezzwłocznie, choć Maleńkie Zło nerwowo szturchnęło mnie, bym się powstrzymał:

— Skończże spokojnie posiłek… Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, Szmygl. A czy mi się zdaje, czy nie miałeś tu poszukiwać Raju?

— Raj nie zając, nie ucieknie. Moje oczy widocznie są teraz bardziej głodne niż brzuch — prychnąłem do niego w odpowiedzi i wyszedłem na zewnątrz.

Drogą, przy której znajdowała się gospoda, przechodził właśnie jakiś korowód: być może była to procesja miejscowych rajców, dygnitarzy czy kogoś do nich podobnych. Jednak przyczyna przemarszu wciąż pozostawała dla mnie nieodgadniona. Nie powiedziałbym, żeby pochód ich miał charakter żałobny, choć odniosłem wrażenie, że był to przemarsz bardzo uroczysty i podniosły. Nikt bowiem nie śmiał się głośno, nikt nie zdradzał oznak radości, jak to się zwyczajowo dzieje na przykład podczas brazylijskich karnawałów.

Od Hilariona dowiedziałem się, że tutejsi władcy na tę uroczystość przyodziali skóry samców owiec morskich, a z kolei ich żony nałożyły na głowy okrycia wykonane ze skór samic tychże tajemniczych nieznanych mi zwierząt. O owcach morskich coś mi tam w głowie świtało, ale co innego wiedzieć o czymś z teorii, a co innego ujrzeć to „coś” na własne oczy. Gdy przyglądałem się bliżej, doszedłem do wniosku, że owa „morska owca” to najprawdopodobniej tak zwana „krowa Stellera” wytępiona w XVIII wieku przez europejskich kolonizatorów, której potomkinie uchowały się do dziś w postaci diugonów i manatów.

Tarcze z wizerunkiem Słońca, bębny…

— Dzień słońca?! — domyśliłem się i zapytałem Hilariona, który zjawił się właśnie obok i razem ze mną zaczął oglądać widowisko.

— Prawidłowo. — Potwierdził skinieniem. — To ważne, ale nieobowiązkowe wydarzenie w życiu naszego miasta i całego kraju. To nasze rytualne przypomnienie tego, że słońce wciąż nad nami świeci i ogrzewa nas. Świeci wciąż tak samo, jak i świeciło przed wiekami, w czasach panowania naszego pierwszego boga, władcy i przywódcy. Pamiętamy o tej prawdzie i cieszymy się, że i dla nas wciąż świeci słońce.


Późnym popołudniem, gdy już wróciliśmy z miasta, Hilarion zajął się swoją przydomową trzodą, a ja, wciąż pełen wrażeń z wycieczki i chcący trochę ochłonąć, postanowiłem udać się na przechadzkę po terenach okalających wioskę. Pogoda zachęcała do spacerów: było ciepło i sucho. Gdy przemierzałem łąki i pola, w pewnym momencie natknąłem się na ogromny kamień, w który ktoś wbił sporej wielkości miecz  po rękojeść. Zdziwiony tym widokiem kilka razy obszedłem głaz dookoła (tak jakbym miał ze sobą aparat, którym koniecznie chciałbym porobić pamiątkowe zdjęcia). Potem postanowiłem podjąć się próby wyciągnięcia zanurzonego w kamieniu miecza. Mocno zaparłem się nogami wokół rękojeści, objąłem ją dłońmi, napiąłem wszystkie mięśnie barków i na ile tylko byłem w stanie, zacząłem się z nią siłować. Niestety, pomimo wszelkich starań i wytężenia wszystkich moich sił — miecz ani drgnął. No tak!, pomyślałem. Gdybym był Królem Arturem, sprawa miałaby się zgoła inaczej… Zrezygnowany przysiadłem na ziemi. Chciałem przez chwilę odpocząć i zastanowić się, czy nie powinienem już wracać do wioski, ponieważ słońce pomału kładło się na horyzont. W tym momencie za plecami usłyszałem słowa:

— Jedz więcej owsianki.

Na barkach poczułem czyjś oddech i… cudowny zapach magnolii — ten sam zapach, którego nutę nierzadko czułem w perfumach mojej ukochanej żony Natalii.

Odwróciłem się. Nie dalej niż pół metra ode mnie stała atrakcyjna kobieta z długimi falującymi włosami w kolorze szarego blondu. Powiedzieć komuś, że była po prostu piękna, to tyle samo, co tego kogoś celowo nie doinformować. Ta niewiasta, a raczej dziewczyna, pomimo… a może właśnie dzięki licznym piegom pokrywającym jej odsłonięte ramiona i oblicze, była absolutnie pełna kobiecego uroku i wdzięku! Uosobienie zdrowia, świeżości i urody. Nigdy w życiu podobnej nie widziałem. Gdy otworzyłem ze zdziwienia usta, Maleńkie Zło, powarkując nieprzyjaźnie, szybko mi je zakryło.

Jednak kobieta ta sprawiała wrażenie, jakby była czymś zasmucona. Zasmucona, a mimo to życzliwie patrząca na zupełnie obcego jej przecież człowieka — na mnie. Zupełnie jakby wiedziała, że uwielbiam ludzi, którzy potrafią się uśmiechać mimo kłopotów. Tacy nigdy nie podcinają komuś skrzydeł. Przeciwnie — mobilizują!

Poderwałem się na nogi, aby ponowić próbę wydobycia miecza.

— Czekaj! — powiedziała do mnie, gdy zbliżała się do głazu.

Odepchnęła mnie delikatnie na bok, cicho zachichotała i bez specjalnego trudu, a tylko z lekka rozkołysując miecz na prawo i lewo, wyjęła z kamienia nieszczęsny dla mnie przedmiot — dowód mojej nieporadności.

Nigdy! Nigdy nie spotkałem w życiu tak zaradnej i inteligentnej kobiety. Nie, to nie była kobieta z gatunku „herod-baba”. Owszem, nie wyglądała na chucherko, a tym bardziej na mimozę w stylu Maryni Połanieckiej. Jej krzepkie ciało było bowiem naturalnym i harmonijnym dopełnieniem jej wrodzonej urody i, co ciekawe, żywo przypominało mi urodę mojej świętej pamięci żony Natalii.

— Trzymaj! — rzekła i wręczyła mi oręż, mrużąc z lekką drwiną oczy.

Z energią wyrwałem miecz z jej rąk i… niemal od razu padłem z nim na ziemię. Jakże masywny się okazał! I pomyśleć, że takimi kordami starożytni wojownicy wymachiwali podczas bitew przez wiele godzin jak jakąś szabelką. Niesamowite! Cholera! A ja nawet nie mogłem go wyciągnąć z kamienia… Obciach!

— Owsianka i więcej ćwiczeń! — zażartowała ze mnie nieznajoma, nie kryjąc swego nieznacznego rozbawienia, po czym serdecznie się do mnie uśmiechnęła.

I nim zdążyłem wstać, aby jej cokolwiek (sam jeszcze nie wiedziałem co) odpowiedzieć, zniknęła tak nagle, jak się pojawiła. Przytłamszony kolejnym niepowodzeniem ponownie siadłem na ziemi i beznamiętnie zacząłem patrzeć na latające w powietrzu owady, które co chwila przysiadały na otaczających mnie trawie i porostach. Czyżby właśnie przed momentem trafiła we mnie strzała amora? Czyżbym, jak grom z jasnego nieba, nagle się zakochał? To niemożliwe! Bzdura…!


Czy się zakochałem, czy nie, chciałem znów zobaczyć tę kobietę i z nią porozmawiać. Nieważne, o czym. Nie miało to dla mnie znaczenia. Chciałem jak najprędzej znów poczuć niezwykły niosący się od niej cudowny zapach magnolii… Mój Boże! Zapach perfum mojej świętej pamięci żony, ukochanej Natalii…

— 9 —

Następnego, trzeciego dnia pobytu w Atlantydzie spacerowałem wśród rozległych pól i ponownie spotkałem „Magnolkę”. Taki przydomek nadałem w myślach tej pięknej tajemniczej kobiecie, którą poznałem wczoraj podczas „epizodu z mieczem”. Zbierała kwiaty. Piękne, jaskrawe w słońcu, mieniące się wszystkimi możliwymi kolorami kwiaty. Nigdy w życiu podobnych nie widziałem! A na pewno… tutaj, w tym życiu.

— Znowu ty! — zareagowała na mój widok bez jakiegoś szczególnego entuzjazmu w głosie.

Należę do ludzi, którzy nigdy nikomu się nie narzucają. Jeśli więc ktoś nie życzy sobie mojej obecności, pospiesznie usuwam się i odchodzę. Zawiedziony jej chłodną reakcją identycznie zamierzałem uczynić i teraz.

— Nasi ludzie mówią, że nie jesteś stąd… To skąd jesteś? Z Aten czy ze Sparty? — Zza pleców usłyszałem pytania.

— Nie. Nie stamtąd. — Odwróciłem się i podszedłem do Magnolki.

— To skąd? Ateńczycy regularnie tu przypływają, Spartan widujemy rzadziej, dużo rzadziej.

— Jestem przybyszem z przyszłości — odpowiedziałem szczerze.

— I jak tam jest? W tej przyszłości? — Szaroniebieskie oczy młodej piękności zabłysły, jednak bez jakichkolwiek oznak zdziwienia.

— Nie da się tego opowiedzieć. Musiałabyś tam zamieszkać, żeby cokolwiek sobie wyobrazić i zrozumieć. — Postanowiłem ukrócić w zarodku rozmowę, która byłaby dla mnie niezręczna, a dla niej abstrakcyjna. Po raz kolejny przypomniałem sobie, że teraz jestem, delikatnie mówiąc, kimś innym, niż byłem w poprzednim wcieleniu, i na pewno nie całkiem sobą.

— Pomożesz mi zaczerpnąć wodę? — Nieoczekiwanie sama zmieniła temat.

— Jasne… — odpowiedziałem. Taką już mam naturę: gdy jestem proszony o pomoc, nigdy nikomu nie odmawiam.

Poszliśmy po wodę, jednak ku mojemu zaskoczeniu nie do pobliskiej studni, a do stawu, zresztą tego samego, do którego wczoraj udał się na poławianie ryb Hilarion.

Przed niewielkim drewnianym pomostem leżał bezużytecznie jakiś wielki ceramiczny puchar: ni to beczka, ni kadź, ani nie wiadro. Nie wiem, jakim terminem powinienem je określić, ponieważ po raz pierwszy w życiu widziałem takie nietuzinkowe i zarazem piękne naczynie. U nas z pewnością od razu ktoś by je ukradł, ponuro osądziłem w myślach, a tutaj leży w piasku i nikogo nie kusi.

„Dzbanek” był niezwyczajnej urody. Ręcznie robiony, ozdobiony falistymi wzorkami imitującymi słońce, wodę i pola, słowem: okaz z najwyższej półki. U nas widuje się podobne jedynie w muzeach, ewentualnie w czyjejś prywatnej kolekcji.

— Ja napełnię, a ty poniesiesz — zakomenderowała Magnolka wprawdzie proszącym, jednak niedopuszczającym mojego ewentualnego sprzeciwu tonem.

Skinąłem głową i bezzwłocznie przystałem na jej prośbę, ponieważ postanowiłem zapunktować u kobiety, która, co tu dużo mówić, wpadła mi w oko. Po chwili pokornie stałem i obserwowałem, jak czerpała wodę, wciąż nie przestając się dziwić sile tej dziewczyny i jej zręczności. Prawdopodobnie wszystkie tutejsze są właśnie takie, rozmyślałem.

— O to, to, to…! — dorzuciło swoje trzy grosze Maleńkie Zło. Kurczę! Zapomniałem, że potrafi czytać w myślach.

Magnolka była z pewnością dużo młodsza ode mnie. Sądzę, że mogła nie mieć nawet szesnastu lat. Jak przystało na taki wiek, lubiła kaprysić, popisywać się swoimi walorami (urodą, sprytem), nie kryła też poczucia dumy oraz, o czym przed chwilą się przekonałem, „trudnego charakterku”. Nie było w niej ani krzty uległości. Myślę, że gdybym musiał ją przekonywać do czegoś, do czego sama z natury nie byłaby przekonana, moje wszelkie perswazje zakończyłyby się niczym. Mimo młodziutkiego wieku sprawiała wrażenie bycia kobietą już w pełni dojrzałą i w pełni świadomą swej kobiecości. Cechy te odzwierciedlały się nawet w jej wyglądzie, w zachowaniu, a nawet w sposobie chodzenia. Mimo więc nietypowej dla dziewcząt siły i energii — jej smukła talia, jej uwodzicielsko odsłonięte ramiona, seksownie kołyszące się biodra, ponętne usta i szaroniebieskie oczy sprawiały, że była w swych dziewczęcych przymiotach dojrzała i bardzo kobieca.

— Hej! Zasnąłeś tam? — Ta, której walorami delektowałem się w myślach, nieznacznie szturchnęła moje ramię. — Skończyłam!

— Przepraszam, zamyśliłem się — powiedziałem i zarzuciłem na ramię gliniane naczynie wypełnione lodowatą wodą. Prawie natychmiast stęknąłem pod jego ciężarem i odstawiłem go z powrotem na ziemię.

— Co ty taki słaby? O bogowie! — Magnolka była niepocieszona. — Codziennie taszczę podobny, a i tak akurat ten, który tu mamy, nie należy do najcięższych.

W końcu sama, ze sprawnością cyrkowej żonglerki, zarzuciła dzban na ramię i ruszyła przed siebie, jakby naczynie było lekkie jak piórko.

— Dawaj, teraz ja! — zasugerowałem w połowie drogi. — No bo jak to tak? Żeby mężczyzna nie był w stanie przenieść pojemnika z wodą, który z taką swobodą niesie kobieta? — tłumaczyłem jej, ale chyba przede wszystkim usilnie dodawałem otuchy… samemu sobie. Co z tego, że to naczynie sięga mi do pasa i jest znacznie szersze ode mnie, przekonywałem się w myślach, skoro jej niesienie dzbana nie sprawia żadnego kłopotu…

Wymieniliśmy się. Maleńkie Zło przeniosło się na ramię Magnolki, a ja, pod obciążeniem masy pojemnika, dzielnie pokuśtykałem wzdłuż wybojów w kierunku wioski.

Jeden Bóg raczy wiedzieć, jak długi odcinek drogi udało mi się pokonać (nie zapominajcie, że teraz jestem szakalem — jedynie ich oczom jawię się pod postacią zwyczajnego mężczyzny). I stało się! Niestety w pewnym momencie, gdy szedłem po kamienistej ścieżce, potknąłem się i wypuściłem z rąk naczynie. Upadłem i mocno uderzyłem ciałem w szpiczasty przydrożny głaz.

To była istna katastrofa! Od dzieciństwa najdrobniejsze zadrapania goiły się na moim ciele miesiącami, a tu dorobiłem się rozbitego kolana (na szczęście przynajmniej nie było zwichnięte ani złamane), z którego krew zaczęła tryskać jak fontanna. Byłem pewien, że zaraz od Magnolki doczekam się bury, a ona tymczasem spokojnie odpięła sobie z sukni jedną ze wstążek i kilkoma sprawnymi ruchami przewiązała ją wokół mojej nogi. Fakt: podczas tych czynności jej wyraz twarzy pozostawał nad wyraz surowym. Oczywiście, dziewczyna była też na swój sposób zdenerwowana. Wiadomo z jakiego powodu: woda się rozlała, pojemnik potłukł, a jego skorupy leżały na ziemi, mieniąc się w słońcu ostrymi krawędziami.

Resztę drogi przeszliśmy w milczeniu: ja — kuśtykając, Magnolka — powoli, równając do mnie swój krok. Maleńkie Zło również milczało. Kiedy dotarliśmy do wioski, postanowiłem odprowadzić moją nową znajomą do jej domostwa.

— Idź już! — rzuciła w moją stronę z podniesioną głową (chociaż prawdopodobnie rozpłakałaby się, gdybym jej nie towarzyszył), czym chciała dać jasno do zrozumienia, że nie oczekuje ode mnie żadnego gestu wsparcia ani pocieszenia. Jednak byłem uparty:

— Wprowadź mnie do swej izby. Opowiem wszystkim twoim braciom i siostrom, jak do tego doszło.

— Mieszkam z rodzicami. Nie mam rodzeństwa… — powiedziała cicho.

I weszliśmy. W niedużej izbie pełniącej jednocześnie funkcję jadalni i kuchni krzątała się u paleniska starsza, siwowłosa kobieta. Doglądała gotującej się na ogniu strawy. Przy niskiej ławie na siedzisku wyścielonym baranią skórą siedział siwowłosy tęgi mężczyzna i co chwila liściastym wiechetkiem przeganiał latające w pobliżu muchy. Był prawdopodobnie nie w pełni sprawny, gdyż na mój widok nie podniósł się z siedziska, a tylko na przywitanie pochylił nieznacznie głowę.

Wyjaśniłem rodzicom dziewczyny powód, który mnie do nich sprowadził, krótko oznajmiając, że przez nieuwagę rozbiłem naczynie z wodą i z tego powodu jestem gotów ponieść stosowne konsekwencje.

Ojciec dziewczyny słuchał mnie uważnie, nie wypowiadając podczas mojej relacji ani słowa. Nawet po moim ostatnim zdaniu, którym były przeprosiny i wola zadośćuczynienia za szkodę, na jego twarzy nie drgnął choćby jeden mięsień. Czułem jednak podskórnie, że jest bardzo zirytowany.

— No to tak będzie… — odezwał się w końcu. — Zwrócisz wszystko i własnymi rękami.

— Oczywiście. Zwrócę — obiecałem mu i skłoniwszy się całej trójce, opuściłem izbę. Gdy przekraczałem próg sieni, kątem oka jeszcze dostrzegłem sympatyczne ogniki w oczach matki Magnolki i surowe, acz zagadkowo przeszywające mnie spojrzenie jej ojca. Magnolka stała skryta za kuchenną spiżarką. Widziałem tylko rąbek jej sukni.


I oto, już w pierwszych dniach pobytu w Raju, wpakowałem się w tarapaty. Nie mogłem tylko zrozumieć stwierdzenia mężczyzny „zwrócić własnymi rękami”? Co ono miałoby oznaczać? Czy moje ręce miałyby zostać odcięte, czy co?!

— Zrobisz własnymi rękoma nowy garnek, głupcze. — Maleńkie Zło pospieszyło mnie uspokoić. — Z gliny. Jak wszystkie tutaj.

— A jeśli mi się nie uda?

— Lepiej, gdyby się udało…

Zrozumiałem aluzję. A ponieważ do zajścia i rozmowy z rodzicami Magnolki doszło przed południem, dopiero podczas obiadu miałem okazję porozmawiać z Hilarionem. Uprzedzając jego rady, od razu spytałem, dokąd mógłbym się udać, gdzie jako praktykant wykonałbym dokładnie takie samo naczynie, tak samo piękne i kolorowe.

— Dokładnie takie samo? — Atlanta zerknął na mnie z niedowierzaniem, przełknął smaczny kęs strawy i zamlaskał. — Cóż, sądząc po twoim opisie, to mało prawdopodobne. Nie każdy garncarz, a nawet nie każdy mistrz tej sztuki byłby w stanie odtworzyć podobne naczynie, choćby się bardzo starał.

— To co mam zrobić?! — prawie krzyknąłem zrozpaczony.

— Zacznij od czegoś małego, od prostych skorup. Lep, jak potrafisz i co potrafisz, a niczyjej nie ujdzie to uwadze i będzie ci poczytane za gest dobrej woli. A w ogóle: nie myśl ciągle o niej. Idź spać. Poranek po przespanej nocy jest mądrzejszy od wieczora.

— Ale teraz jest jeszcze dzień! — jęknąłem. — Szkoda czasu…

Zaraz, zaraz!, nagle dotarł do mnie sens jego ostatnich słów. Czy mi się przesłyszało? Powiedział „nie myśl o NIEJ”… Ale o skorupie czy o Magnolce?

— Mam dużo pracy, spieszę się. Wrócę późno… — uprzedził moją chęć wyjaśnienia tej kwestii. — I na przyszłość radzę ci być bardziej ostrożnym, byś znowu czegoś nie zniszczył… Aha! Jeszcze jedno: nakarm wreszcie swego puszystego zwierzaka, widać przecież, jak gapi się wygłodniałymi oczami na stół. Aż mu ślinka cieknie.

Prawda! Kompletnie zapomniałem o Malutkim Złu. Okazuje się, że ono też potrzebuje jadła.

— Myślałem, przyjacielu, że tacy jak ty żywią się duchem świętym! — zacząłem, gdy gospodarz opuścił domostwo. — Choć w twoim przypadku zapewne jakimś innym „duchem”, toć ty stworzenie z piekła.

— Wypchaj się! Nie potrzebuję waszego materialnego jedzenia! — Maleńkie Zło wściekło się na mnie. Jednak po krótkiej chwili dodało skruszonym głosikiem: — Od samego początku pobytu tutaj, w Atlantydzie, nie miałem w paszczy ulubionej makowej rosy.

Za zgodą żony Hilariona nakarmiłem mojego „przyjaciela” resztkami strawy i wreszcie Maleńkie Zło zaczęło wyglądać na zadowolone, a nawet szczęśliwe. Podczas gdy mój „przyjaciel” wylizywał miskę, zastanawiałem się, jak taka młoda dziewczyna jak Magnolka mogła tak spokojnie samotnie, bez strachu o swe bezpieczeństwo wychodzić daleko poza wioskę. Sprawiała wrażenie, że kompletnie nie boi się ludzi, których mogłaby znienacka napotkać. Na otwartym polu zbiera beztrosko bukiet pachnącego kwiecia, a następnie ufa pierwszej napotkanej osobie, powierzając jej niesienie dzbana z wodą. A przecież ludzie bywają różni i z chwili na chwilę mogą zmienić swoje początkowo przyjazne zachowanie! Co zrobiłaby, gdybym nagle zaczął ją napastować? No dobrze, ja to ja: chuchro, brzydal, słabeusz. Ze mną poradziłaby sobie bez najmniejszego problemu… Ale gdyby zamiast mnie pojawił się przed nią dwumetrowy umięśniony dryblas? Mało tu takich widać? Nie obchodziłoby jej, z kim odbywałaby spacer? Czy ten ktoś byłby obcy, czy swój? Wiem, że w moim świecie, w niektórych kulturach, zgromadzeniach etnicznych zabrania się kobietom odzywania choćby słowem do nieznajomego człowieka (zwłaszcza jeśli dziewczyna jest młoda, a nawet nieletnia). Może tu jest podobnie, a ona świadomie łamie panujące prawo? A gdyby mnie sprowokowała do uprawiana seksu? W końcu nie mam doświadczenia w kontaktach z Atlantydami! Gdzieś w Arabii Saudyjskiej na pewno zostalibyśmy ukamienowani za chociażby same pokusy. Nawet gdyby w ich efekcie ostatecznie do niczego między nami nie doszło. Tradycje i zwyczaje różnych ludów czasami tak bardzo się różnią od naszych…

— Otóż to. — Maleńkie Zło raczyło się zgodzić z moimi przemyśleniami. — Być może tutaj wszystko jest inne, a dziewczyna patrzy na faceta nie jak potencjalna ofiara na potencjalnego złoczyńcę, a jak przyjazny z natury człowiek na drugiego przyjaznego dla innych człowieka. To, co cię gryzie, Szmygl, jest puste. Lepiej zastanów się, jak naprawić feler.

— Gratias tibi ago pro consilio! — Nieoczekiwanie podziękowałem szkaradzie w języku starożytnych myślicieli.

Maleńkie Zło udało, że jest usatysfakcjonowane moimi wyrazami wdzięczności i że ta rozmowa w ogóle nie miała miejsca. Chwała Bogu! Od razu poczułem się lepiej.

I tak oto zakończył się dzień. Trzeci dzień pobytu… w Raju.

— 10 —

Ani światło świec w domu Hilariona, ani blask świtu nie zakłócały spokoju kończącej się nocy. Nawet brama od podwórza nie skrzypiała. Z natury jestem raczej skowronkiem, tymczasem słońce już dawno wzeszło, a ja wciąż w posłaniu. Dziwne to! Widocznie tutejszy klimat, a przede wszystkim krystaliczne powietrze czyni z moim organizmem cuda…

Gdy w końcu podniosłem się z legowiska i rozejrzałem po domostwie, zaskoczyło mnie, że wszyscy domownicy od dawna byli na nogach. Gospodarz wyjechał za swoimi sprawami do miasta, a jego żona i dzieci zapewne już od wczesnego ranka zajęci byli pracami domowymi. I tylko ja wciąż się wałkoniłem. Hmm… To trochę zakrawa z mej strony na pospolite lenistwo, w każdym razie coś, co do mnie niepodobne. Z drugiej strony, cóż… Taki chyba jest przywilej gościa.

Dobrze pamiętam, iż życie nocne w metropoliach XXI wieku zaczynało się dopiero wraz z nadejściem późnego wieczoru. Najwyraźniej obyczaj ten całkowicie obcy jest mieszkańcom Atlantydy. Wszystko tutaj jest więcej niż kanoniczne, ortodoksyjne, oldskulowe. W nocy ludzie śpią snem sprawiedliwych, a w ciągu dnia — pracują, spożywają posiłki, bawią się i zazwyczaj w miarę aktywnie odpoczywają. W sumie, tak sobie teraz myślę, to bardzo pragmatyczne i zdrowe nawyki. Podobają mi się. Szkoda, że w czasach, z których się wywodzę, nie były właściwie doceniane. Chociaż akurat, jeśli idzie o mnie, to ja od zawsze starałem się do nich stosować. Na przykład: jak grzeczne dziecko przesypiałem całe noce, a swoje obowiązki organizowałem tak, aby w całości wykonywać je za dnia. Poza tym do dziś cenię rzeczy, które wyszły z mody: romantyzm, lojalność, wierność, szacunek dla danego słowa. Wiem… Jestem dziwnym facetem. Gorzej tylko, że nie zawsze takie proste reguły możliwe były dla mnie do spełnienia.

— Dlaczego mnie nie obudziłeś? — zwróciłem się ze skargą do Maleńkiego Zła, gdy z zewnątrz doszedł naszych uszu jakiś bliżej nieokreślony trzask.

Ono skuliło się niemal ze strachu i odpowiedziało z urazą:

— Przecież jeszcze jest bardzo wcześnie, samo zresztą wciąż śpię.

— A nie słyszałeś tego rumoru? Co to był przed chwilą za hałas? To chyba ktoś obcy!

Maleńkie Zło natychmiast otworzyło oczy.

— Gdyby chcieli nas zabić, zrobiliby to już wczoraj. — Mój potwór ziewnął.

— Bardzo śmieszne! — odpowiedziałem i zacząłem naśladować ziewanie szkaradztwa. — Wyjdźmy na podwórko! Zobaczmy, co się tam dzieje, kie licho wiatr przywiał?

I gdy wyszliśmy na zewnątrz, natychmiast odetchnąłem z ulgą: za drzwiami stała Magnolka i ze smakiem pogryzała jakiś soczysty owoc.

— Chodźmy! Będziemy walczyć — zawołała od progu.

— Że co robić?! — zapytałem, nie rozumiejąc.

Zamiast odpowiedzieć, chwyciła mnie za rękę i pociągnęła za sobą.

— Dokąd mnie zabierasz?

— Zobaczysz…

Droga była znajoma — wiodła do stawu. Jednak nie dotarliśmy tam. W pewnym momencie dziewczyna zaciągnęła mnie w leśną przecinkę, która z kolei doprowadziła nas do niewielkiej polany.

— Tak. Może być i tu… — rzekła z przekonaniem do samej siebie. — Stajemy! — Zatrzymaliśmy się. — A teraz patrz i uważaj! — rozkazała mi ta dziwna dziewczyna.

Byłem zdumiony całą tą zaistniałą sytuacją, przede wszystkim jednak byłem zdumiony swym posłuszeństwem i uległością wobec Magnolki. Nadal nie rozumiałem, czemu ma służyć ta tajemnicza poranna eskapada, w której mimowolnie uczestniczę, i co miałoby się tutaj zaraz zadziać. Jednak najgorsze było w tym wszystkim to, iż mimo że niczego nie rozumiałem, zachowywałem się posłusznie jak jakiś dzieciak lub co najmniej ktoś w jej wieku. A przecież nie mam szesnastu lat i w ogóle jestem dużo od niej starszym, że już nie nadmienię: dojrzałym i poważnym mężczyzną.

Gdy więc posłusznie tak przed nią „stanąłem i uważałem”, ona, nie czekając na żadną z mej strony inicjatywę, wzięła sprawy w swe ręce. A ściślej: wzięła w swe ręce moje ramiona i jednym silnym pchnięciem sprawiła, że wylądowałem na ziemi. Stała teraz okrakiem nade mną i wznosiła się w moich oczach jak majestatyczna góra nad brzegiem morza.

— Nigdzie dalej nie zamierzam iść! — oznajmiła stanowczo. — Tu jest dobrze.

— To raczej ja nie zamierzam nigdzie dalej iść… Z tobą… Dokądkolwiek dalej i pod żadnym pretekstem — zawtórowałem podobnym do niej tonem, podniosłem się z ziemi i otrząsnąłem z piasku.

A tak przy okazji, w nocy mżyło trochę i ziemia wciąż była mokra. Pobrudziłem się więc i z pewnością wyglądałem jak pożałowania godny kocmołuch. Jednak to akurat nic!, pomyślałem. To teraz bez znaczenia. Coś mi się wydaje, że trafia mi się gratka i chyba zaraz nadarzy się okazja do poznania wdzięków atlantydzkiej kobiety. Szkoda tylko, że takiej trochę szurniętej i, jakby nie było, małolaty…

Szybko jednak zostałem sprowadzony z chmur na ziemię, bowiem ona — „małolata” — jakby nagle zrozumiała, że ja niczego nie rozumiem, i chcąc wyjaśnić całą tę sytuację i usprawiedliwić swe postępowanie, że niczego niestosownego nie czyni, pospiesznie powiedziała:

— Fajnie jest pomiziać się i powalczyć o świcie. To u nas taki zwyczaj.

Pomiziać się? Powalczyć…? Dziwny „zwyczaj”… Byłem zakłopotany i nie wiedziałem, co mam jej odpowiedzieć i w ogóle co dalej mam robić. Przecież nie miałem najmniejszego pojęcia, czym miałoby być, to znaczy, na czym miałoby polegać to „mizianie” i „walczenie”, a tym bardziej nie miałem pewności, czy aby na pewno było tym, o czym pomyślałem na wstępie. Krótko mówiąc: czy miało cokolwiek wspólnego z męsko-damskimi igraszkami dobrze mi znanymi z mego poprzedniego jestestwa.

Tymczasem dziewczyna wciąż patrzyła na mnie lekko zmrużonymi oczami i najwyraźniej oczekiwała jakiejś reakcji z mojej strony, jakiegoś gestu, przejawu aktywności…

Po krótkiej chwili zawahania, ale i po uświadomieniu sobie, że przecież nie dalej jak wczoraj rozmyślałem o tym, jak dramatyczne bywają rozrachunki w różnych kulturach z tymi, którzy łamią święte dla danej społeczności obyczaje, zdecydowałem się zastopować swój zwyczajowy w takiej chwili „ciąg dalszy”. Mianowicie: wciąż patrząc na ożywioną, wypoczętą po zdrowej nocy twarz Magnolki, postanowiłem szybko rozładować sytuację:

— Nie wiem, czym miałoby być to mizianie, ale jesteśmy kwita! Ja okazałem się nieporadnym w kwestii noszenia wody, a ty… — zawahałem się przez chwilę, by podnieść rangę dalszych słów — ty, wlokąc mnie tutaj i nie wiadomo po co taplając w błocie, zakłóciłaś mój osobisty poranek i przez ciebie niepotrzebnie zmitrężyłem czas. A przecież obiecałem twemu ojcu…

Na słowo „ojciec” dziewczyna się wzdrygnęła i trochę wystraszyła. Być może wzbudziła się w niej obawa, że naprawdę mógłbym poskarżyć się jej ojcu na zbyt kłopotliwe dla mnie poranne zachowanie (zachcianki?!) jego córki. Prawdopodobnie dlatego z pokorą spuściła oczy, następnie najpierw pokręciła leciutko głową, w geście przyznania się do błędu, a następnie przytaknęła.

— Więc zgoda? — szepnęła cicho.

— Zgoda! — odpowiedziałem, ale kąciki moich ust z trudem powstrzymywały się od śmiechu. — Wracajmy!

I wróciliśmy do wsi. Każdy oddzielnie, do swego domostwa.

Jednak wieczorem nasze drogi znów się skrzyżowały.

— Ty dokąd? — zapytałem.

— Idę po wodę. Przyjechali do nas kuzyni, więc potrzebujemy dużo wody. A ty?

— Mój gospodarz zorganizował mi praktykę u jednego z tutejszych garncarzy. Przyuczać się będę lepić gliniane naczynia… Swoimi rękoma — dodałem nie bez satysfakcji.


I ta nauka u garncarza była strzałem w dziesiątkę, tym, czego mi było trzeba. Zawsze lubiłem uczyć się czegoś nowego, a już szczególnie czegoś takiego, co wykonuje się ręcznie i na efekty działań nie trzeba długo czekać. A tu, u garncarza, tyle nowości: koło garncarskie, które trzeba było umieć wprawić we właściwe jednostajne krążenie, woda i glina, którą z wielką starannością trzeba było odmierzyć, przemieszać i uformować na plastyczną zaprawę, i wreszcie moja cierpliwość, której też musiałem na nowo się uczyć i na nowo okiełznać, by po kolejnych nieudanych czynnościach nie przyprawiała o zwątpienie. Same nauki!

Pierwszy gliniany „naleśnik”, oczywiście, wyszedł spod moich rąk z lekka poszarpany i nierówny, ale już drugi, a z całą pewnością ten trzeci śmiało mógłby być uznany za wytwór, może jeszcze nie nazbyt doświadczonego, ale z pewnością dobrze rokującego garncarza. Mój mistrz, bacznie przyglądając się glinianej masie podporządkowującej się woli moich dłoni, powiedział, że zajdę daleko, jeśli nadal będę się starać i czynić kolejne postępy.


— Zmęczony? — zapytała z zainteresowaniem Magnolka, zawoławszy na mnie wcześniej z drugiej strony drogi. Podbiegła do mnie, wciąż z pytającym wyrazem twarzy.

— Jak krab na galerii — wycedziłem.

Zaiste, czułem się bardzo zmęczony, a moje ręce były niczym zgrabiałe haki. Nogami ledwie powłóczyłem, w głowie wciąż szumiało melodią kręconego się garncarskiego koła.

— Jutro idę strzelać z łuku. Pójdziesz ze mną? — zaproponowała z zalotnym uśmiechem, szeroko szczerząc swe piękne perłowe uzębienie.

— Dlaczego nie? Jasne, pójdę! — przytaknąłem z ochotą.

— A zatem do jutra!

— Do miłego…

Jednak Maleńkiemu Złu moja decyzja nie spodobała się ani trochę, czemu, gdy tylko Magnolka odeszła w swoją stronę, natychmiast dał wyraz ostentacyjnym pouczeniem:

— W jakim celu tutaj przybyłeś?

— A ty co? Nie rozumiem. O co ci chodzi?

— Ktoś tu miał poszukiwać Raju! — przypomniało mi. — Coś szybko te twoje ambicje i aspiracje wyparowały. Całymi dniami w wolnym czasie nie robisz nic, a jedynie zabiegasz o tę jurną Atlantkę!

— Przyjacielu! A może ja już znalazłem… Raj? Może on jest właśnie tutaj?! — odpowiedziałem mu z irytacją. — A w ogóle co tak ciebie obchodzi ta nasza sąsiadeczka ze wsi? Czyżbyś był o nią zazdrosny?

— To głupie, co mówisz, i ty wiesz o tym… — mruknęło Maleńkie Zło z szeroko otwartymi oczami (nigdy wcześniej nie okazało mi podobnego jak teraz zdegustowania). — Po prostu zastanów się, czy właściwy sens przypisujesz słowu „raj”. Co to słowo tak naprawdę ma dla ciebie znaczyć. Jeśli miałoby oznaczać błąkanie się przez cały dzień po okolicy i robienie bzdur, to jest to płytka namiastka prawdziwego Raju. To taki lokalny głupiutki raj, który można odnaleźć na planecie Ziemia nawet w dwudziestym pierwszym wieku. A przecież ty… Przecież ty postanowiłeś szukać czegoś bardziej wzniosłego, szlachetnego, realnego i jednocześnie takiego, o jakim opowiadali starożytni filozofowie: magicznego, niezwykłego, niepodobnego do niczego innego, słowem: nieziemskiego Raju.

Hmm… Racja! Puknąłem się w czoło i przyłapałem na myśli, że mój gryzoń to wcale nie jest takie pospolite Maleńkie Zło. Właściwie ono w ogóle nie jest Maleńkim Złem, a Maleńkim Dobrem albo ujmując inaczej: Głosem Sumienia. I taki pseudonim najprawdopodobniej byłby trafniejszy, bardziej by do niego pasował, uznałem po nieoczekiwanej autorefleksji.

Tak! Dobrze się stało, oj, dobrze się stało, że został moim towarzyszem podróży do Raju.

— 11 —

I nadszedł kolejny, już piąty dzień mojego pobytu na Atlantydzie, dzień, w którym Magnolka próbowała mnie uczyć strzelania z prawdziwego łuku.

— Patrz! Tak trzeba trzymać łęczysko, a tak napinać cięciwę… — Jej ręce ogarnęły moje ramiona i naprowadziły mnie do zajęcia właściwej strzeleckiej postawy.

Przez całe moje ciało przebiegł gwałtowny, ciepły dreszcz, a jednocześnie poczułem niezwyczajny spokój i jakieś trudne do zdefiniowania poczucie bezpieczeństwa. Jej pewność posługiwania się łukiem, nabyta zapewne przez lata żmudnych ćwiczeń, w nieznacznej mierze próbowała przenosić się teraz na mnie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 57.68